Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu 9788381913140


239 83 34MB

Polish Pages [324]

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Recommend Papers

Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu
 9788381913140

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Paulina Siegień - * Miasto bajka cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA W iele historii K aliningrad

;

I4zyxwvutsrqponmlkjihgfedcb

p a u l in a s ie g ie ń

(ur. 1986) - z wykształcenia etnograf-

ka, rosjoznawczyni i filolożka rosyjska. Absolwentka Stu­

dium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego,

^ktorantka na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu

Jańskiego. Z zawodu dziennikarka i tłumaczka. Stale l/spółpracuje z „Krytyką Polityczną” i Kolegium Europy

Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego. Kilkanaście

lat temu trafiła do Kaliningradu, który nieoczekiwanie stał się częścią jej życia. Przez kilka lat pisała o Kaliningradzie i obwodzie kaliningradzkim dla „Gazety Wyborczej”.

c z a r n e . c o m .p l

Miasto bajka

Paulina Siegień

Miasto bajka Wiele historii Kaliningradu

wydawnictwo

zarne

Wołowiec 2021

Projekt okładki Agnieszka Pasierska Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / dzd.pl Fotografia na okładce © by NurPhoto / Getty Images

Copyright © by Paulina Siegień, 2021 Opieka redakcyjna Tomasz Zając Redakcja Anna Mirkowska Korekta Anna Dajek, Patry cja Pączek Skład pismem Warnock Pro .Małgorzata Poździk / d2d.pl

Wydrukowano na papierze Ecco-Book Cream 70 g/m2, vol. 2,0 dystrybuowanym przez firmę Antalis Sp. z 0.0.

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska. Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego. 1 WOJEWÓDZTWO GDAŃSK W

IS B N

POMORSKIEA

9 7 8 -8 3 -8 1 9 1 -3 1 4 -0

G r a n ic a

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFE

Chciałbym podkreślić, że korzeniem zła Niemiec są Prusy * .

I

Wbrew intuicji Polska graniczy z Rosją na północy, nie

na wschodzie.

Siódemka, czyli droga krajowa numer 7, na północ od

stolicy została za komuny poskładana z różnych odcin­ ków w jeden z najważniejszych korytarzy transportowych

Polski, prowadzący do portów Trójmiasta. Kiedy drogowskazy wskazują zjazdy na Mławę - gdy

jedzie się z Warszawy, to będzie po lewej stronie - w od­ dali, na horyzoncie, można wypatrzeć wieże kościoła Świętej Trójcy. Znajomy, bliski sercu kształt. Neobarok, katolicyzm, Polska. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, tym razem po prawej

stronie drogi, nad Nidzicą, górują inne wieże. Czerwone,

* Winston Churchill, Teheran, 1 grudnia 1943 roku. Cyt. za: TeherancbaZYXWVUTSR Jałta-Poczdam . D okum enty konferencji szefów rządów trzech w ielkich m ocarstw, przeł. W. Daszkiewicz, A. D. Rotfeld, Warszawa 1972, s. 84.

5

klockowate, zwieńczone niewysokimi spiczastymi da­ chami. Wieże siedmiowiekowego zamku krzyżackiego. Poteutońskie, poniemieckie. Gdzieś pomiędzy tymi czterema wieżami biegła wy­ szarpana 11 lipca 1920 roku granica 11 Rzeczypospoli­ tej i niemieckiej prowincji - Prus Wschodnich. Dalej przebiegała między Kurpiami i Krainą Wielkich Jezior Mazurskich, między Myszyńcem i Szczytnem, między Kolnem i Piszem. Gdy jedzie się dzisiaj z Białegostoku do Ełku, widać ją wyraźnie między Grajewem i Prostka­ mi. Krajobraz zmienia się nagle, koła samochodu zjeż­ dżają z asfaltu na kamienny bruk. Opony dudnią, a po obu stronach drogi wyrastają jak muchomory przysadzi­ ste domki z wielkimi połaciami dachów pokrytymi cera­ miczną czerwoną dachówką. Na podwórkach pojawiają się ceglano-kamienne obory, a widnokrąg zdobią strzeli­ ste jak rakiety kosmiczne wieże kościołów, jeszcze kilka­ dziesiąt lat temu niekatolickich. W Boguszach nad rzeką Ełk stoi schowany w lesie szesnastowieczny słup granicz­ ny. Postawiono go w 1545 roku na pamiątkę wytyczenia granic państwowych między Prusami Książęcymi, Koro­ ną Królestwa Polskiego i Wielkim Księstwem Litewskim. Uroczystość kończyła spór o przebieg granicy między zie­ miami we władaniu Zygmunta Augusta i byłymi włościa­ mi zakonu krzyżackiego, nad którymi, po zeświecczeniu i poddaniu w lenną zależność polskiemu królowi, pano­ wał książę Albrecht Hohenzollern. Niezależnie od wichrów dziejowych, zawieranych unii, prowadzonych wojen i dokonywanych zaborów słup w Boguszach przez wieki pełnił swoją funkcję, zawsze

6

jakaś ważna granica w tym miejscu przebiegała. Zmie­ niło się to w 1945 roku, równo czterysta lat po tym, jak ustawiono słup. Na pamiątkę wyznaczono tu granicę

województw. Od tego miejsca pięła się ona na północ, przebiegając nieco na zachód od Suwałk i Augustowa. Stamtąd, prze­ cinając Jezioro Wisztynieckie, dalej na północ, ale już

między Prusami i Litwą, wzdłuż rzek Lepony, Szeszupy i Szyrwinty. Dzisiejsza granica Litwy z Rosją biegnie nie­ malże tak samo, ale ta dawna, inaczej niż współczesna, nie skręcała na zachód wraz z nurtem Niemna, tylko przecinała go, oddzielając Kraj Kłajpedzki, przez Niem­

ców zwany Memellandem, a odbity jeszcze w między­

wojniu przez Litwę.

„Daleka jest droga do Prus Wschodnich - pisze w słyn­

nym międzywojennym reportażu cbaZYXWVUTSRQPONML N a tropach Sm ętka Melchior Wańkowicz. - Daleka przez paszporty. Daleka

przez inną walutę, przez inny język, przez brak konwencji

turystycznej, przez niezachęcające miny gospodarzy tego terenu. Daleka przez brak dróg. [...] W rezultacie do kraju 3000 jezior, do kraju puszcz, który mógłby stać się letnim salonem Warszawy, jedzie się całą noc’”*. Minęło kilkadziesiąt lat i nie ma już posterunków

granicznych, waluta i język te same, a Mazury są letnim salonem Warszawy. Może nie trzeba już jechać całą noc pociągiem jak Wańkowicz z córką, bo Warszawa

najczęściej wybiera automobile, ale podróż wciąż jest • M. Wańkowicz, N a tropach Sm ętka, Kraków 1974. s. 23.

7

długa, trasa biegnie przez wsie i miasteczka, po krętych drogach, przy których wyrastają podświetlone zniczami krzyże. Poza krajobrazem i zastygłymi w architekturze kształtami niewiele zostało z tych Mazur, które prze­ mierzał Wańkowicz w towarzystwie prawie czternasto­ letniej Marty, przezywanej przez niego na sto sposobów, najczęściej Tirliporkiem. Jeszcze w pociągu reporter zapowiedział córce, że język niemiecki, którego uczyła się skwapliwie ze względu na planowaną podróż, może jej się w ogóle nie przydać, bo jadą do kraju, w którym mówi się po polsku.

Wańkowicza interesował nie tyle wyjazd do Prus Wschodnich, ile na przygraniczne tereny Mazur i Powiś­ la. Wystarał się u niemieckich władz o zezwolenie na

wdróż po regionie, bo chciał się naocznie przekonać, llaczego w plebiscycie w 1920 roku tylko osiem gmin przegłosowało przyłączenie do Polski, mimo że połu­

dniowe powiaty Prus Wschodnich licznie zamieszki­ wała ludność polska. Nazwał to głosowanie straszliwą klęską polskości. Jednocześnie doskonale rozumiał, cze­ mu taki był jego wynik. Z inicjatywy Niemiec miejscowi mogli się opowiedzieć za Polską albo Prusami Wschod­ nimi. To było szachrajstwo, które grało na silnym przy­ wiązaniu do regionu. Dlaczego ludzie, których przod­ kowie od wieków mieszkali w Prusach, nagle mieliby zapragnąć „przeprowadzki”? Poza tym plebiscytowym oszustwem i poza intensywną niemiecką propagandą, poza naciskami na środowiska pielęgnujące polskość, 11 Rzeczpospolita wydawała się Mazurom bytem efe­ merycznym, państwem wysoce niepewnym, zwłaszcza

8

że zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDC w tym samym czasie trwała bolszewicka ofensywa.

Któż świadomie wybrałby ryzyko znalezienia się w gra­ nicach bolszewickiej Rosji, która choć żar wojny domo­ wej nie zgasł jeszcze w jej wnętrzu, rzuciła się nieść pło­ mień rewolucji na Zachód?

Złowrogim duchem swojej opowieści Wańkowicz uczynił Smętka, istotę zamieszkującą północny folklor. Smętkowi przypisał te wszystkie oszustwa, kłamstwa, niepowodzenia i klęski, które pozwoliły żywiołowi ger­ mańskiemu rozpanoszyć się w Prusach. Reporter zży­

mał się na sytuację, cały czas dowodząc w książce, że ziemie pruskie są związane z Polską żywotnym intere­ sem geoekonomicznym. Kiedy te więzy zostają zerwane, cierpią nie tylko Mazurzy, ale i niemieccy obywatele Prus Wschodnich. Wańkowicz wyjaśnia czytelnikowi

zawiłości historyczne i bieżące, puka do drzwi polskich organizacji i stowarzyszeń, styka się z działaczami apa­ ratu iii Rzeszy, którzy ciągle go obserwują. Raz bardziej,

raz mniej dyskretnie. Podróż odbywa się latem 1935 roku, Niemcami rządzi już Adolf Hitler i Wańkowicz wyraźnie czuje, że pokojowe relacje między Polakami i Niemcami w Prusach Wschodnich stały się niemożliwe. Konflikt

nabrzmiewa. Niemcy przegrały 1 wojnę światową, ale wystawiły

sobie z tej wojny wielki pomnik triumfu. W sierpniu 1914 roku marszałek Paul von Hindenburg rozgromił rosyjską armię pod Tannenbergiem i w niemieckiej wy­

obraźni wszystko nagle zlało się w jedno. Państwo krzy­ żackie z niemiecką Rzeszą, carskie wojsko z rycerzami Rzeczypospolitej i Litwy. Historia stała się grą analogii,

9

,. 4P cnrawiedliwie zatoczyła koło i data ale Niemcy uznali, ze spraw

szansę na obarczone ciężarem naziNiemiecki wschód p ć w międzywojniu stowskiej propagandy, zaczą g y niemieckiej kluczowa rolę w budowaniu nowoczesnej niemieckie tożsamości. Zwycięska bitwa, postrzegana jako odwet za niechlubną porażkę pod Grunwaldem w 1410 roku

umocniła fundamenty tej tożsamości, a Hindenburga uczyniła największym bohaterem narodowym 1 zbawcą Prus Wschodnich. Dziesięć lat po bitwie na polu pod Hohensteinem, czyli Olsztynkiem, niedaleko granicy z ii Rzeczy­ pospolitą, odbyła się uroczystość wmurowania kamie­ nia węgielnego pod przyszły pomnik zwycięstwa pod Tannenbergiem. Na miejsce przybyło kilkadziesiąt ty.ięcy osób. W 1927 roku miejsce pamięci, zaprojektovane przez dwójkę architektów, braci Krugerów, było gotowe. Powstał wielki dziedziniec otoczony ośmioma masywnymi wieżami, każda po dwadzieścia trzy metry wysokości. Dwadzieścia lat po bitwie, w 1934 roku, na tym terenie pochowano Paula von Hindenburga, cho­ ciaż on sam wcale sobie tego nie życzył. Tannenberg-Denkmal stał się mauzoleum. Na pogrzeb marszałka przyjechał Adolf Hitler, by przejąć atrybuty bohatera 1 zbawcy. Miejsce upamiętnienia bitwy pod Tannenber-

St°nehenge' ^^bolicznym prapoczątkiem narodu. ^ńkowie2 pojechał zobaczyć obiekt pamięci w Tan-

„Nie, pomnik Tannenberga, pomnik z tych mas ceg­ ły, marmuru, brązu, spiżu, stali, pomnik niemieckiego programu na wschodzie nie jest zwornikiem na zawsze i ostatecznie zamykającym epopeję. Epopeja ta trwa”* zanotował. Melchior Wańkowicz i jego córka zdążyli jeszcze za­ stać świat, który zaczął chylić się ku upadkowi 1 wrześ­ nia 1939 roku w Gdańsku, kiedy nad ranem pancernik Schleswig-Holstein ostrzelał polską składnicę wojskową na półwyspie Westerplatte. Wszystko działo się blisko, po sąsiedzku, ale w Królewcu niewiele osób rozumiało złowieszczą wagę tego wydarzenia. Trudno powiedzieć, kiedy mieszkańcy Prus Wschod­ nich zdali sobie sprawę, że katastrofa jest nieuchronna. W 1943 roku, kiedy Armia Czerwona przeszła już linię Dniepru i odrzuciła na zachód niedobitki Wehrmachtu, umysły Niemców wciąż zatruwała goebbelsowska pro­ paganda, która w swoim słowniku nie miała takich słów jak „porażka” lub „przegrać”. Mężczyzn i chłopców uby­ wało, listy z frontu przestawały przychodzić, ale Niemcy chcieli jeszcze wierzyć w zwycięstwo. Zwłaszcza w Pru­ sach Wschodnich wyczekiwano nowego Hindenburga, który zatrzyma Rosjan, tak jak w 1914 roku. Tymczasem trzech przywódców, których kraje zosta­ ły połączone antyhitlerowskim sojuszem, kroiło już nie­ mieckie cielsko, troszcząc się przede wszystkim o to, by jakoś rozcieńczyć prusackiego ducha wojny, hierarchii “ Tamże, s. 330.

10 11

,. 4P cnrawiedliwie zatoczyła koło i data ale Niemcy uznali, ze spraw

szansę na obarczone ciężarem naziNiemiecki wschód p ć w międzywojniu stowskiej propagandy, zaczą g y niemieckiej kluczowa rolę w budowaniu nowoczesnej niemieckie tożsamości. Zwycięska bitwa, postrzegana jako odwet za niechlubną porażkę pod Grunwaldem w 1410 roku

umocniła fundamenty tej tożsamości, a Hindenburga uczyniła największym bohaterem narodowym 1 zbawcą Prus Wschodnich. Dziesięć lat po bitwie na polu pod Hohensteinem, czyli Olsztynkiem, niedaleko granicy z ii Rzeczy­ pospolitą, odbyła się uroczystość wmurowania kamie­ nia węgielnego pod przyszły pomnik zwycięstwa pod Tannenbergiem. Na miejsce przybyło kilkadziesiąt ty.ięcy osób. W 1927 roku miejsce pamięci, zaprojektovane przez dwójkę architektów, braci Krugerów, było gotowe. Powstał wielki dziedziniec otoczony ośmioma masywnymi wieżami, każda po dwadzieścia trzy metry wysokości. Dwadzieścia lat po bitwie, w 1934 roku, na tym terenie pochowano Paula von Hindenburga, cho­ ciaż on sam wcale sobie tego nie życzył. Tannenberg-Denkmal stał się mauzoleum. Na pogrzeb marszałka przyjechał Adolf Hitler, by przejąć atrybuty bohatera 1 zbawcy. Miejsce upamiętnienia bitwy pod Tannenber-

St°nehenge' ^^bolicznym prapoczątkiem narodu. ^ńkowie2 pojechał zobaczyć obiekt pamięci w Tan-

„Nie, pomnik Tannenberga, pomnik z tych mas ceg­ ły, marmuru, brązu, spiżu, stali, pomnik niemieckiego programu na wschodzie nie jest zwornikiem na zawsze i ostatecznie zamykającym epopeję. Epopeja ta trwa”* zanotował. Melchior Wańkowicz i jego córka zdążyli jeszcze za­ stać świat, który zaczął chylić się ku upadkowi 1 wrześ­ nia 1939 roku w Gdańsku, kiedy nad ranem pancernik Schleswig-Holstein ostrzelał polską składnicę wojskową na półwyspie Westerplatte. Wszystko działo się blisko, po sąsiedzku, ale w Królewcu niewiele osób rozumiało złowieszczą wagę tego wydarzenia. Trudno powiedzieć, kiedy mieszkańcy Prus Wschod­ nich zdali sobie sprawę, że katastrofa jest nieuchronna. W 1943 roku, kiedy Armia Czerwona przeszła już linię Dniepru i odrzuciła na zachód niedobitki Wehrmachtu, umysły Niemców wciąż zatruwała goebbelsowska pro­ paganda, która w swoim słowniku nie miała takich słów jak „porażka” lub „przegrać”. Mężczyzn i chłopców uby­ wało, listy z frontu przestawały przychodzić, ale Niemcy chcieli jeszcze wierzyć w zwycięstwo. Zwłaszcza w Pru­ sach Wschodnich wyczekiwano nowego Hindenburga, który zatrzyma Rosjan, tak jak w 1914 roku. Tymczasem trzech przywódców, których kraje zosta­ ły połączone antyhitlerowskim sojuszem, kroiło już nie­ mieckie cielsko, troszcząc się przede wszystkim o to, by jakoś rozcieńczyć prusackiego ducha wojny, hierarchii “ Tamże, s. 330.

10 11

i ślepego posłuszeństwa, któremu zwłaszcza Churchill przypisywał wszystko, co najgorsze. Zupełnie jak Wań­ kowicz Smętkowi. Działo się to w porze obiadowej i grudnia 1943 roku. Być może komuś w Królewcu wypadł z ręki widelec, któ­ rym zajadał królewieckie klopsy - obowiązkowo w sosie z kaparami, bo bez kaparów to nie są Kónigsberger Klopse, tylko zwykłe pulpety - kiedy w dalekim Teheranie Winston Churchill zaproponował, by powojenna Polska

znalazła się między linią Curzona i Odrą z włączeniem Prus Wschodnich i Opolszczyzny. Może na chwilę przygasło światło w królewieckich do­ mach, w fabrykach, w szpitalach, na dworcach, w szkołach i urzędach, gdy Józef Stalin na tę propozycję odparł, że Ro­ sjanie nie posiadają niezamarzających portów na Morzu Bałtyckim. Dlatego przydałyby się im Królewiec i Kłajpeda

>raz odpowiednia część obszaru Prus Wschodnich. Tym

oardziej, jak podkreślił Stalin, że historycznie są to zie­ mie odwiecznie słowiańskie . * Słowa te w latach powojen­ nych będzie próbowała udowodnić sowiecka ekspedycja archeologiczna, z marnym skutkiem. Nawet w ciemnym okresie stalinizmu znajdowali się w Związku Radzieckim uczeni, którzy nie potrafili kłamać na zawołanie, wbrew

historycznym faktom. Stalinowska interpretacja dziejów Prus Wschodnich okazała się jednak bardzo wpływowa i w obwodzie kaliningradzkim można ją usłyszeć do dziś.

• Zob. C cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA zw arte posiedzenie konferencji szefów rządów z s r r, u s a i W ielkiej Brytanii, 1 grudnia 1943 r [w:] Teheran-Jałta-Poczdarn, dz.cyt., s. 87.

12

Churchill zgodził się wtedy w Teheranie ze Stalinem, że to bardzo ciekawa propozycja, z którą warto bliżej się zapoznać. W Jałcie na początku lutego 1945 roku prezy­ dent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt zgodził się na przyznanie Polsce terytorialnej „rekompen­ saty kosztem Niemiec, mianowicie Prus Wschodnich na południe od Królewca oraz Górnego Śląska aż do Odry”*.

Na południe od Królewca, który Stalin już sobie zaklepał. Szósta z uchwał poczdamskich, przyjętych na zakoń­

czenie ostatniej konferencji pokojowej trzech wielkich mocarstw, nosiła tytuł M cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA iasto K ónigsberg i przylegający do niego obszar i głosiła:

Konferencja rozpatrzyła propozycję Rządu Radziec­ kiego, ażeby zanim sprawy terytorialne zostaną osta­ tecznie załatwione w traktacie pokojowym, odcinek

zachodniej granicy Związku Socjalistycznych Re­

publik Radzieckich, który przylega do Morza Bałtyc­ kiego, przebiegał od punktu na wschodnim brzegu Zatoki Gdańskiej w kierunku wschodnim na pół­ noc od Braunsberg-Goldap do punktu, gdzie styka­ ją się granice Litwy, Rzeczypospolitej Polskiej i Prus

Wschodnich. Konferencja zgodziła się w zasadzie na propozycję

Rządu Radzieckiego, ażeby przekazać Związkowi Ra­ dzieckiemu miasto Kónigsberg z obszarem przyległym, * P iąte posiedzenie iv P ałacu Liw adyjskun, 8 lutego 1945 r, tamże,

s. 169.

13

tak jak podano wyżej, pod warunkiem zbadania przez rzeczoznawców dokładnej granicy. Prezydent Stanów Zjednoczonych i Premier Bry­ tyjski oświadczyli, że tę propozycję Konferencji będą popierali przy przyszłym uregulowaniu pokojowym . * W ten sposób, w poprzek Mierzei Wiślanej, na południe od Świętej Siekierki (Heiligenbeil), a na północ od Świętej

Lipki (Heiligelinde), między Bartoszycami (Barsztynem) i Bagrationowskiem (Iławą Pruską), przez leśny masyw Puszczy Rominckiej, oddzielając Gołdap (Geldape) od Gusiewa (Gumbine), Prusy Wschodnie przecięła długa prosta linia. Nowa granica Polski i Związku Radzieckiego. Mazurów i Warmiaków historia potraktowała bez­

dusznie. Dla Niemców byli niepewni, bo zbyt słowiańscy, byt polscy. Dla Polaków niepewni, bo zbyt germańcy, zbyt niemieccy. Pewnie inaczej wyobrażał sobie Melchior Wańkowicz triumf polskości niż tak, jak się

stało w 1945 roku, kiedy tereny Warmii, Mazur i Powiśla zostały przyłączone do Polski. Ale pewnie zrzuciłby to wszystko na karb niecnych zabiegów Smętka. Tym razem, po 11 wojnie światowej, nie było żadnych

plebiscytów. Zamiast demokracji, nawet jeśli oszukanej,

zastosowano inżynierię społeczną na ogromną skalę. Wy­ wieziono Niemców, przywieziono Polaków. Każdy, kto nie był wtedy pewny siebie, kto chodził do kościoła, ale mówił po białoruska, kto chodził do kirchy, ale mówił cbaZYXWV • M iasto Kónigsberg i przylegający do niego obszar [w:] Teheran-Jaltaobszar. tamże, s. 473.

14

mazurską gwarą, mógł popełnić straszny błąd i utknąć po niewłaściwej stronie granicy, a tym samym - po nie­

właściwej stronie historii. Która strona była właściwa, należało zorientować się na własną rękę, a co najważ­ niejsze - w porę. Łatwo było przegapić właściwy pociąg. Smętek został, więc chyba nie uważał się za Niemca. Unosi się teraz nad popegeerowskimi wioskami. A całe

to wielkie wschodniopruskie pogranicze, które Wań­ kowicz opisał, w którym mieszały się składniki polskie, niemieckie, litewskie, zapadło się w błocie. Operacja wschodniopruska, czyli sowiecka ofensywa, której celem było odcięcie Prus Wschodnich od pozosta­ łej części Rzeszy, zaczęła się zimą 13 stycznia 1945 roku.

Trwała długo, do początku kwietnia. Szturm Królewca zajął trzy dni, generał Otto von Lasch poddał twierdzę 9 kwietnia. Miesiąc później sowiecka armia była w Ber­ linie. Czołgi i karabiny przypieczętowały zmianę granic

na mapie tej części Europy, dyskutowaną w Teheranie

i Jałcie. Poczdam był już tylko formalnością. Na dworcu w Królewcu, wkrótce przemianowanym na

Kaliningrad, też pojawiły się pociągi pełne ludzi. Ostatni Niemcy zniknęli z Sambii i Natangii, tak jak zniknęli

z Warmii i Mazur. Byli to ci, którzy nie uciekli wcześniej na zachód, którzy przetrwali działania wojenne i parę

lat nowej sowieckiej władzy. Na ich miejsce tłuste loko­ motywy ciągnęły ze wschodu wagony z ludźmi sowiecki­ mi. Historia Prus Wschodnich dobiegła końca.

15

II

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA

Pogranicze to wzajemne przenikanie się. Nieważne, jak je nazwiemy - kultury, narody, grupy etniczne - sąsiadują, spotykają się, nawiązują relacje. Krajobraz pogranicza nie jest ukołysaną, zgodną sielanką. Granica to przedmiot konkurencji, a mieszkanie przy niej to przeciąganie liny. Doświadczenie uczy, że stosunki na pograniczach są ra­ czej złe niż dobre, podszyte lękiem; na pograniczach coś wisi w powietrzu. Aż kipi od krzywd i konfliktów. Rzadko bowiem sąsiedzi są tam sobie równi. A jednak na przekór temu sąsiedzkie światy łączą się, wiążąc nierozerwalnie jeden z drugim w gruby węzeł. Im dłużej to trwa, tym trudniej go rozplątać. Można go co najwyżej przeciąć. Wzdłuż granicy polsko-rosyjskiej nie ma pogranicza. 'Jic tu się nie zdążyło zrosnąć, przemieszać, splątać. Po jednej i po drugiej stronie tej prostej linii, którą Stalin narysował na mapie ostrym ołówkiem, mieszkają ludzie przywiezieni, nowi tutejsi. Przez kilkadziesiąt lat nie mogli się nawet poznać. Było kilka furtek, ale wszystkie zaryglowane. Do sowieckiego Królewca nie każdy mógł dojechać. Na kilka lat po wojnie wprowadzono tu reżim „zakaza­ nej strefy przygranicznej”, nawet obywatele sowieccy do

obwodu kaliningradzkiego mogli się dostać tylko z prze­ pustką. Wszystkich mieszkańców dotyczył obowiązek paszportowy - co akurat było korzystne dla zwożonych z z s r r kołchoźników, bo odwiązywało od ziemi, dawało im możliwość swobodnego przemieszczania się - i bez­

względny nakaz meldunku. Możliwości młodej na tym

16

terenie sowieckiej administracji były jednak ograniczo­ ne, więc egzekwowanie tych wymagań było dalekie od ideału. Pod koniec lat pięćdziesiątych rozluźniono zasady wjazdu i przemieszczania się dla mieszkańców z s r r , ale dla obcokrajowców obwód kaliningradzki pozostał zamknięty do końca lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza dla

tych z wrogiego imperialistycznego Zachodu. Wyjątkiem od tej reguły była sąsiednia, bratnia Polska Republika Ludowa, a konkretnie województwa olsztyń­

skie i elbląskie. Jeszcze przed pierestrojką istniało coś, co można by nazwać współpracą transgraniczną - zorgani­ zowane wyjazdy dla starannie wybranych grup szkolnych,

harcerzy lub działaczy partyjnych, oficjalne delegacje, sąsiedzkie występy zespołów muzycznych. Wszystko to reglamentowane przez komunistyczne władze, skrupu­

latnie planowane i prowadzone pod czujnym nadzorem służb bezpieczeństwa. Wtedy wopiści uchylali na chwilę

furtkę w Gronowie lub Bezledach, by przepuścić autobus. Inne regiony Polski nie miały prawa do „dobrosąsiedzkiej współpracy” z obwodem kaliningradzkim, więc wizyta,

na przykład studentów z Warszawy, była nie do pomyśle­

nia, ale już występ znanego wykonawcy tak. Zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, w dobie względnej stabil­

ności w Polsce gierkowskiej, a w Rosji breżniewowskiej, kontakty się nasiliły. Pod koniec lat siedemdziesiątych w kinie Rosja w centrum Kaliningradu wystąpił Czesław

Niemen. Sala była wypełniona po brzegi. Rosjanie z Kaliningradu też nie mogli jeździć do Pol­ ski, choć z miasta do granicy jest zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. W sowieckiej telewizji transmitowano

17

jednak festiwale piosenki w Sopocie, Opolu i Kołobrze­ gu. W z s r r karierę robili polscy artyści. Każdy znał Edytę Piechę, w Polsce już nieco zapomnianą, Annę

German wprost uwielbiano, a Barbara Brylska, która zagrała w noworocznej komedii omyłek Szczęśliwego cbaZYXWVUTSRQPO N ow ego Roku, na zawsze wpisała się w kanon rosyjskiej

kultury. Polska rzeczywistość, którą w Kaliningradzie znano z telewizji, czasopism i wyłapywanych z eteru

stacji radiowych, była niezwykle pociągająca, ale choć na wyciągnięcie ręki - niedostępna. W latach osiem­

dziesiątych w Kaliningradzie nie można było nawet do­ stać słowników polsko-rosyjskich. Moja znajoma swój

pierwszy słownik przywiozła z wycieczki do Erywania, bo tam zalegały w księgarniach. Polska była blisko, nie •a żelazną kurtyną, ale za grubą, ciężką, pluszową kotarą, tórej zwykły śmiertelnik nie mógł odsłonić.

Przejścia graniczne nie istniały i kiedy w drugiej po­ łowie lat osiemdziesiątych

pr l

i z s r r podpisały umowę

o małym ruchu granicznym, wyznaczono punkty kon­ trolne, ale tylko do obsługi ruchu lokalnego. Na liście miejscowości uprawnionych do korzystania z umowy nie

było dużych miast. Ani Olsztyna, ani Elbląga, ani Kali­ ningradu. Na przepustce trzeba było wpisać cel podróży i nazwisko krewnych, których się odwiedza. Tyle że mało

kto miał krewnych po drugiej stronie granicy, poza rzad­ kimi przypadkami, kiedy wicher przesiedleń rozdzielił ro­ dzinę i nie zdążyła się połączyć, zanim zasłonięto kotarę.

W 1991 roku polskie władze na miejsce Wojsk Ochro­ ny Pogranicza powołały Straż Graniczną, w 1992 roku zawarły dobrosąsiedzkie porozumienie z jelcynowską

18

Rosją i sąsiedzi w końcu zaczęli u siebie bywać. Przejścia graniczne nie od razu obsługiwały ruch międzynarodowy. Sentymentalne podróże Niemców do krainy dzieciństwa zaczęły się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięć­ dziesiątych, ale na początku do Kaliningradu musieli do­ cierać przez Litwę.

iii

Na pierwszy rzut oka Braniewo to zwyczajne polskie miasteczko powiatowe. Kilkanaście tysięcy mieszkańców,

w centrum niewysokie bloki po krzykliwej, ale już nieco zszarzałej termomodernizacji. Trochę przedwojennych kamienic. Sporo czerwonej cegły. Przy głównym skrzy­

żowaniu komunistyczny klocek, czyli budynek urzędu miasta, kiedyś dom partii. Naprzeciwko Biedronka z par­ kingiem. Dom kultury z salą kinową, nieduży hotel War­

mia. Chińskie centrum handlowe. W piątkowy wieczór młodzież przesiaduje na opustoszałym rynku wśród stra­ ganów. Albo na widowni amfiteatru na wodzie, chociaż

scena jest pusta, nikt nie występuje.

Do imponującego budynku dworca kolejowego zaglą­ dają tylko przeciągi, kasy są zamknięte. Bilet na pociąg do Olsztyna kupuje się u konduktora. Do innych miast pociągi stąd nie jeżdżą, chociaż braniewiacy po stokroć woleliby pociąg do Gdańska. Stolica Warmii, a przy oka­ zji również Mazur, nie rozwija się tak szybko, braniewska

młodzież woli Trójmiasto. Inna rzecz, że po przebudowie

dróg w pobliżu Braniewa podróż samochodem do Gdań­

ska trwa krócej niż pociągiem do Olsztyna.

19

Poczta, szkoły, orliki, lumpeksy, apteki, kilka barów. Wszystkie bary, czy ten bardziej nowoczesny, z burgerami i stołami nakrytymi obrusami w kratę, czy ten naprzeciw­ ko, w którym króluje laminat i duch pr l -u , podają piwo Braniewo z lokalnego browaru. Parę razy słyszałam, że to najlepsza rzecz, która powstała w Braniewie. Do granicy z obwodem kaliningradzkim z Braniewa

jest kilka kilometrów. Pierwsze pożytki z sąsiedztwa po­ jawiły się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy rozpadł się , a wraz z nim surowe reguły dotyczące przemiesz­ czania się. W okolicy zaczął się przygraniczny handel,

zsr r

jakieś wspólne interesy, czasem szemrane, czasem po

prostu półlegalne, wykorzystujące polityczny i prawny chaos. Tak wyglądało pierwsze spotkanie sąsiadów na dużą skalę. To mógł być początek historii nowego po­ granicza, ale polityczne wybory Polski i Rosji sprawiły,

z.e tak się nie stało. W tym krótkim czasie, kiedy granica

się poluzowała, urodziła się Ania Kruczyńska z Braniewa. Córka Rosjanki i Polaka. Człowiek pogranicza, którego nie ma. - To były lata dziewięćdziesiąte. Moja mama przyjeż­ dżała tutaj z babcią na ryneczek sprzedawać kosze wikli­ nowe. Dorabiały sobie, bo wtedy w Kaliningradzie było bardzo ciężko. Mój ojciec był wopistą, zobaczył mamę i się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Ale był problem, bo miał żonę. Rozwiódł się z nią i zaczął jeździć do mo­ jej mamy do Kaliningradu. Nie dawał jej spokoju, cho­ dził za nią, przychodził pod blok z kwiatami. No i mama

w końcu się złamała i zgodziła się wyjść za niego za mąż. Ojciec był z Elbląga, mama z Kaliningradu, wyszło im,

20

że zaczepią się w połowie drogi, w Braniewie. Na począt­ ku mieszkali w hotelu Astra na Żeromskiego, już go nie ma, spalił się. Kiedy się urodziłam, mieszkali na Króle­ wieckiej. Mniej więcej wtedy ojciec wyleciał z w o p , bo kolega go podkablował, że przyszedł pijany. Wtedy wszy­ scy przychodzili pijani do pracy i pili w pracy, i to było w porządku, więc może poszło o co innego, nie wiem i pewnie się nie dowiem. W każdym razie ojciec dostał dyscyplinarkę. Więc sytuacja wyglądała tak, że tata był

wopistą bez pracy, mama Rosjanką w obcym mieście z małym dzieckiem w domu. Pomogli znajomi, wciągnęli rodziców Ani w biznes

z kantorami. Mama Olga zaczynała jako kasjerka. W wol­ nych chwilach uczyła się polskiego. Z początku ludzie w Braniewie wytykali ją palcami, bo miała akcent, mówili,

że jest ruska. Obecność Rosjanki, nie taka chwilowa - by na targu coś sprzedać i coś kupić, żeby potem zawieźć do

domu, do Kaliningradu - tylko na stałe, w miasteczku nie­ opodal rosyjskiej granicy, była odbierana jako anomalia. Olgę bardzo to bolało, więc postanowiła czytać głośno polskie gazety aż do momentu, kiedy nie będzie słychać

tego przeklętego akcentu. Nauczyła się, dzisiaj w jej głosie

nie słychać nic wschodniego. - Mnie to chyba aż tak nie dotknęło. W podstawówce

mieliśmy osoby różnego pochodzenia, różnej wiary, na­ wet o różnym kolorze skóry. Była Ukrainka, była dziew­ czyna z Armenii, były dzieci świadków Jehowy i nikt ich

jakoś nie wytykał palcami za to, że nie chodzą na religię. Więc to, że moja mama jest Rosjanką, nie robiło na nikim wrażenia. Jak moi rodzice się rozwiedli, to w szkole też

21

nikt nie robił z tego afery. Ale już na podwórku tak. Tam mi dogryzali, leciały teksty o ruskich kurwach... Teraz sama się dziwię, że takie małe dzieci już tak przeklinały. Mama chciała wtedy wrócić do Kaliningradu, ale ja bar­ dzo ją prosiłam, żebyśmy tego nie robiły. Tutaj chodziłam

do szkoły, miałam koleżanki, w ogóle jako dziecko nie wyobrażałam sobie, że się wyprowadzimy z Braniewa. No i zostałyśmy, mama miała ten kantor i jakoś dała radę.

Wyszła po raz drugi za mąż. Właściwie to mój ojczym, a nie ojciec, mnie wychowywał. Jak ktoś mnie zaczepiał na podwórku, to ojczym wyjaśniał sprawę. Idziemy poszwendać się po mieście. Braniewo to starszy

brat Kaliningradu. W1254 roku Brunsberg otrzymał pra­ wa miejskie, rok przed tym, jak krzyżacka krucjata opalowała ujście Pregoły. Miasto pretendowało do statusu

tolicy Warmii, kiedy ta już wykształciła się jako odrębna całość w obrębie Prus Wschodnich, we władaniu biskupim. W dobie reformacji podporządkowana polskim królom

Warmia została ostoją katolicyzmu. Tutaj działał biskup Stanisław Hozjusz, charyzmatyczny kaznodzieja, rzecznik kontrreformacji, autor C cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA onfessio fidei catholicae C hristia ­ na, dzięki któremu Braniewo stało się tętniącym życiem

centrum religijnym regionu. Hozjusz ściągnął do miasta jezuitów, którzy założyli tu gimnazjum i seminarium du­ chowne. W 1571 roku pojawiły się mniszki zakonu świę­ tej Katarzyny. Zakon działa do dzisiaj, na łące za wielkim klasztornym gmachem z czerwonej cegły pasą się krowy. Mijamy z Anią budynek Collegium Hosianum, w któ­

rym mieści się zespół szkół zawodowych. W trawie na

22

dziedzińcu leżą kolorowe kule, model Układu Słonecz­

nego. Braniewiacy mówią na nie po prostu „kulki'' Po­ dobnie jak znaki zodiaku na szczytowej ścianie urzędu miasta nawiązują one do osiągnięć innego warmińskiego duchownego - Mikołaja Kopernika, który zgłębiał tajniki

astronomii w sąsiednim Fromborku. Naprzeciwko Hosianum znajduje się parking „na kate­ drze”, miejsce spotkań młodzieży. Do końca lat siedem­ dziesiątych braniewska bazylika pod wezwaniem Świętej

Katarzyny Aleksandryjskiej była ruiną, podobnie jak katedra w Królewcu, czy raczej Kaliningradzie. W Bra­ niewie każdy słyszał o księdzu Tadeuszu Brandysie, du­ chownym o niespożytej energii, który wielkim wysiłkiem

odbudował świątynię jeszcze za komuny. Z tymi sławnymi postaciami i wielką historią kontra­

stuje banalna współczesność powiatowego miasteczka na końcu świata, przy granicy z obwodem kaliningradz­ kim. Młodzież, kiedy już się dobrze powłóczy, szuka

swojego sposobu na życie. Ania wyjechała na studia do Gdańska. - Nie mam zamiaru wracać do Braniewa. Nie będę pracować za najniższą krajową. Zostaję w Trójmieście.

Stąd wszyscy młodzi wyjechali, zostały niedobitki. Tacy,

co się bardziej przywiązali. Tutaj pracować można tyl­ ko w mundurówce: w wojsku, straży granicznej. Dużo

moich znajomych pojechało na studia do Trójmiasta, ale wracają, bo tu są etaty w wojsku. Wiadomo, pewny pieniądz. Z policji uciekają, bo w armii lepsza kasa i nie

trzeba spisywać starych znajomych na patrolach ulicz­ nych. Straż Graniczna to też dobra opcja, ale trudniej

23

się dostać. Koledzy, którzy się starali, mówili, że od razu

odrzucają tych, co jeżdżą do Kaliningradu. Z Braniewa do Kaliningradu jest jakieś pięćdziesiątsześćdziesiąt kilometrów, o połowę bliżej niż do Olszty­ na czy Gdańska. Ale na mentalnej mapie to miasto jest bardzo daleko i z Braniewa prawie nikt tam nie jeździ. Czasem trafi się jakiś wspólny projekt z władzami sąsied­

niego Mamonowa, jakaś szkolna wymiana, ale to właś­ ciwie tyle. Chociaż, jak się zwykło tutaj mówić, co drugi braniewiak był w Rosji. - Nie wiem, czy tutaj lubią Rosjan - mówi Ania. -

Jedni lubią, inni nie lubią, reszcie to obojętne. Wiele osób patrzy na Rosjan przez pryzmat granicy, tego, jak zachowują się pogranicznicy. Albo patrzą na ich wózki v sklepie i potem psioczą, że Rosjanie wykupują im cały owar, że przez nich są kolejki. Ale w sumie to w Branie­ wie ludzie mało wiedzą o Rosjanach. Dojeżdżają maksy­ malnie do stacji benzynowej, która jest zaraz za granicą, i zawracają. Tyle Rosji widzą. Nawet język rosyjski nie jest popularny w Braniewie, jeśli chodzi o naukę. Odkąd pamiętam, stawiano na niemiecki. Mamy siedem kilo­ metrów do granicy z Rosją, a wszyscy się chcieli uczyć niemieckiego. Jak przyjeżdżają Rosjanie, to dogadują się z nimi na migi. Kiedy mama Ani opanowała już do perfekcji język polski, uznała, że jej córka powinna znać rosyjski. Nie tylko mówiony, wystarczający do komunikacji z krewny­ mi z Kaliningradu, z którymi wzajemnie się odwiedzali, ale również pisany. Ania miała dziesięć lat, gdy zaczę­ ły się lekcje cyrylicy z mamą. Dzisiaj ma dyplom magistra

24

filologii rosyjskiej, ale pamięta, że buntowała się prze­ ciwko tej domowej edukacji. Robiła matce wyrzuty, że ta próbuje ją rusyfikować. Teraz się z tego wspomnienia śmieje. Przyznaje, że to było strasznie głupie, ale dziec­

ko ma przecież prawo mówić rzeczy niemądre. Ania jest

świadoma, że jej polsko-rosyjskie dzieciństwo w Branie­ wie na przełomie wieków bywało dziwaczne. Matka Ro­ sjanka nie tylko z zapałem uczyła córkę rosyjskiego, ale też dbała, by została przykładną katoliczką. W Braniewie jest cerkiew prawosławna, ale Anię ochrzczono w koś­

ciele katolickim. Może po to, żeby nie miała problemów

z wtopieniem się w otoczenie. - To, że jestem w połowie Rosjanką, zaczęłam akcep­ tować jako nastolatka. Trochę dzięki Żeni, mojej kuzynce z Kaliningradu, która często do nas przyjeżdżała. Jeste­

śmy w podobnym wieku, więc się razem szwendałyśmy

po Braniewie. Mamy dobry kontakt. Mama woziła mnie do Kaliningradu od małego, praktycznie od niemowlaka. Pamiętam, że jak miałam jakieś cztery czy pięć lat, to na granicy była bardzo niemiła pani, rosyjska pogranicznicz-

ka. Mama głośno z nią dyskutowała, stojąc obok samo­ chodu. A ja siedziałam w środku i w pewnym momencie pokazałam tej kobiecie język. Pograniczniczka się strasz­

nie wkurzyła, ale mama powiedziała jej, że po prostu lubię lizać szyby. To mój pierwszy wyjazd do Kaliningradu,

który pamiętam. - Pytają cię, czyją stronę weźmiesz, jeśli będzie wojna?

- Pytają. - Czyją? - Mam nadzieję, że nie będzie wojny.

25

Nic nie odpowiadam. Idziemy przez chwilę w ciszy,

wzdłuż murów klasztoru. -Wiesz, prawie nie mam kontaktu z ojcem. Wiem, że jest za granicą, ma kolejną żonę, dzieci. Rodzina mamy jest mi po prostu bliższa. Ale mieszkam w Polsce, to mój kraj. Nie wiadomo już, co jest przyczyną, a co skutkiem. Czy duże bezrobocie popycha ludzi do przemytu, czy to gra­

nica z jej możliwościami powoduje tak duże bezrobocie. W statystykach powiat braniewski zawsze plasował się

w niechlubnej czołówce. W 2019 roku średnia stopa bez­

robocia w Polsce - najniższa od 1989 roku - wahała się między pięcioma i sześcioma procentami. W Braniewie wynosiła prawie dwadzieścia i pół procent. Gorzej było ylko w Szydłowcu na Mazowszu. Granica jest jak główna arteria drugiego obiegu krwi Braniewa. Kantory, garaże, warsztaty samochodowe, ma­

gazyny. Papierosy, spirytus, bursztyn, paliwo. To ostat­ nie prawie legalnie. Do Polski można wwieźć pełen bak

i dziesięć litrów benzyny lub oleju napędowego w kani­ strze. Każdy, kto jeździ tankować na drugą stronę, robi to, oczywiście, na własny użytek. Przejście graniczne wy­ gląda więc jak zlot miłośników volkswagenów passatów.

Mają największe baki, które po drobnych przeróbkach

mieszczą nawet sto pięćdziesiąt litrów paliwa. I tak co drugi dzień. Największy rozkwit ten paliwowy biznes przeżył w 2012 roku, kiedy Polska i Rosja zawarły umowę o małym ru­ chu granicznym. Mieszkańcy przygranicznych powiatów

26

za niecałe sto złotych wyrabiali przepustki i całymi ro­ dzinami kupowali passaty. Niewielka inwestycja przy dobrej stopie zwrotu. Paliwo w obwodzie jest o połowę tańsze. Po zawieszeniu umowy z obwodem kaliningradz­

kim w 2016 roku kolejki na przejściach granicznych się przerzedziły, ale nie wszyscy kierowcy passatów zrezyg­ nowali z interesu, mimo że rosyjska wiza nie jest tania.

Można powiedzieć, że na granicy zostali profesjonaliści.

W drugą stronę Rosjanie wiozą pełne bagażniki, można w nich znaleźć absolutnie wszystko. Makarony i nabiał,

konserwy i mięso, środki czystości i ubrania. Czasem coś

wypada, kiedy otwierają je do kontroli. W tym przypadku też działa podział na amatorów i doskonałych fachow­ ców. Kiedy widzę pod Biedronką w centrum Braniewa,

jak Rosjanka ładuje do swojego minivana całe kartony artykułów, pytam ją, jak zamierza przewieźć to wszystko przez granicę. Nie trzeba być celnikiem, żeby widzieć, że przekracza normy przynajmniej kilkunastokrotnie. Uśmiecha się wymownie i odpowiada, że wszystko ma

załatwione. Mały ruch graniczny przypadł akurat na ten dobry czas, kiedy Rosjanie odbijali się po kryzysie ekonomicznym, rubel był mocny, a Polska uczyła się nowego słowa - deflacja. Gazety rozpisywały się wtedy o nowym zjawisku, z jakichś przyczyn używając do tego wojennej metafory:

„Rosjanie szturmują polskie sklepy”. Z kolei Rosjanie pod­

śpiewywali piosenkę cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCB Z draw stw uj Lidl, zdraw stw uj B ie ­ dronka zespołu Parovoz o tym, że w weekend ze starymi

znajomymi łatwiej się spotkać przez przypadek w pol­ skim markecie niż w kaliningradzkim barze.

27

Braniewo dzięki rosyjskim wyjazdom zakupowym do­ stało zastrzyk energii. Ulica Królewiecka, która prowadzi do przejścia granicznego w Gronowie, przeistoczyła się

w aleję handlową. Dyskonty, markety budowlane, droge­ rie - wszystko frontem do rosyjskiego klienta. Niestety przygraniczna prosperity nie trwała długo. W 2014 roku w Rosji zaczął się kryzys ekonomiczny, rubel poleciał

na łeb na szyję. Zakupy w Polsce już nie były takie ta­ nie. W 2016 roku, kiedy kurs waluty się ustabilizował, polski rząd zawiesił mały ruch graniczny. Niby granica to zawsze okazja, różnica potencjałów po obu stronach daje dużo możliwości zarobkowych. Braniewo mogłoby latać, ale cały czas coś podcina mu skrzydła. Nawet przy­

graniczna szara strefa nie jest już taka jak kiedyś, czasy ię zmieniły, świat się zmienił.

Kiedy tak się szwendamy po mieście z Anią, na pasach przepuszcza nas auto, mimo że ma zielone światło. Kie­ rowca uśmiecha się, macha. - To mój znajomy, pracuje w Straży Granicznej. Nigdy się nie pojawiał, gdy jego koledzy spuszczali benzynę

po powrocie z granicy. - Ania puszcza oko. - Zawsze starał się być wtedy w domu, oglądać telewizję. Trzeba

umieć oddzielić różne spraw}', żeby mieć i pracę, i znajo­ mych. Mały ruch graniczny to była bajka, zezwolenie na dwa lata. Teraz też jeżdżą, ale już nie tak dużo. W ogó­ le wszystko się jakoś uspokoiło. Kiedyś ludzie tu mieli

układy, każdy z każdym. Ze Strażą Graniczną, z celni­ kami. Ojciec mojego kolegi był w straży i pamiętam, jak

Rosjanie przyjeżdżali do niego z prezentami, dziękowali

28

za to, że nikt nie sprawdzał ich samochodów. To było wtedy tutaj normalne, każdy kombinował, jak wyciąg­ nąć coś dla siebie z tej granicy. Moja mama dorobiła się na kantorach. W szkole chyba bardziej niż to, że byłam

pół-Rosjanką, liczyło się to, że moja rodzina jest bogata. Teraz mamie biznes już tak nie idzie. Kiedy zawiesili mały ruch graniczny, zrobiło się bardzo słabo. Ale też przez to, że ludzie już po prostu nie potrzebują wymieniać waluty. Wszędzie można zapłacić kartą, ja też nią płacę, jak jadę

odwiedzić dziadków w Kaliningradzie. Przystajemy na chwilę i zaglądamy do małego, starego

kościółka z czerwonej cegły. W środku trwa nabożeństwo, kilkanaście osób stoi w ławkach. Cerkiew greckokatolic­ ka pod wezwaniem Świętej Trójcy. Nie ma pogranicza polsko-rosyjskiego, za to władze komunistyczne prze­ siedliły tutaj inne pogranicze, polsko-ukraińskie. Ale

to jest inna historia. O akcji „Wisła” o mojej gospodyni Marii Polenik z nadbużańskiego Okczyna, o „ukraiń­ skich kurwach” rzucanych na braniewskich podwór­ kach. Do warmińskich wiosek w ramach akcji „Wisła”

wywożono Ukraińców z południowego wschodu Polski, pod przymusowe przesiedlenia podpadli też Łemkowie.

Złowrogi chichot historii polegał na tym, że na tych nowych ziemiach spotykali często Polaków z Wołynia.

Powojenna inżynieria społeczna nie była zbyt dobrze

przemyślana. Ukraińcy od nowa zbudowali swoją społeczność, nie stracili tożsamości, nie zapomnieli języka. W pokoju, w którym śpię u pani Marii, na regale za przesuwaną szy­

bą stoi zdjęcie jej wnuczka Ostapa w stroju hetmana.

29

Wydarzenia 2014 roku - Majdan, aneksja Krymu przez Rosję i wojna w Donbasie - odbiły się głośnym echem rów­ nież wzdłuż polsko-rosyjskiej granicy. Media w Kalinin­

gradzie straszyły mieszkającymi w Gdańsku i Olsztynie Ukraińcami, ostrzegały przed podróżami. Polska stanę­ ła w konflikcie jednoznacznie po stronie Ukrainy, więc bliższe władzom media w Kaliningradzie zaczęły rozpi­

sywać się o tym, że rosyjski samochód został ostrzelany na ekspresówce z b m w na polskich blachach albo że na

obwodnicy Gdańska ktoś rzucił cegłą w przednią szybę auta Rosjanki z Kaliningradu. Część Rosjan, zbyt dobrze znających Polskę, niechętnie poddawała się takiej narra­

cji albo kwitowała ją krótko: „W każdym kraju jest pełno debili" Ale opowieści o atakowanych Rosjanach niosły się

v Kaliningradzie po łączach głuchego telefonu, zawsze iyły to historie z pierwszej drugiej ręki, ich bohaterami nie­ zawodnie zostawali znajomi znajomych. Po bliższym zba­ daniu tematu okazywało się, że to nie znajomy znajomego, tylko ktoś zupełnie obcy, że właściwie nie wiadomo, czy to

naprawdę miało miejsce, że w sumie ta informacja nie ma

sensu. Faktycznie, kiedy po aneksji Krymu kaliningradczycy przyjeżdżali do Polski, zdarzały się jakieś incydenty,

porysowane samochody, drobne scysje. Od braniewskich Ukraińców usłyszałam historię, jak pewnego buńczuczne­ go Rosjanina, który wykłócał się przy kasie, ktoś z miej­

scowych wyprowadził za kołnierz z supermarketu i gdzieś w tle rozległo się: „Sława Ukrainie!" Szwendamy się i spotykamy kolejnego kolegę Ani. Służy w braniewskiej jednostce wojskowej.

30

- No to powiedz, jak to jest. Będziecie nas bronić, jak

będzie wojna? - pytam. -Phi... Oni przez Braniewo tylko przejadą. Zresztą nie mogę nic mówić, dzisiaj nawet na apelu była mowa o tym, żeby nic nie opowiadać. - A to nie jest tak, że jak zaatakują, wy się wycofacie i zostanie w o t ? Wszyscy wiedzą, że takie są plany. - Ania włącza się do rozmowy.

- Nic nie mogę powiedzieć. Idziemy szwendać się dalej. Niektóre miejsca mijamy po raz drugi. Co poradzisz, nie ma co robić w Braniewie

w piątkowy wieczór. Nad rzeką Pasłęką, na przystani wyremontowanej z unijnego projektu, Krystian robi grilla.

Kiedyś był tu pełnoprawny port, jedyny warmiński port w Hanzie. O czasach jego świetności przypomina fachwerkowy Spichlerz Mariacki. Dzisiaj, mimo remontu, do

przystani rzadko zaglądają jachty, bo Pasłęka jest płytka. Lepiej wypożyczać kajaki, Krystian zarządza przystanią

i wypożyczalnią. Ania go zna, ale jak się okazuje, to nic

dziwnego, bo Krystiana w mieście ponoć znają wszyscy. W budynku przystani stoją skrzynki z piwem Braniewo, gospodarz częstuje, ale obowiązuje samoobsługa. - Jeździłem na granicę, Jezu... ze trzy lata - mówi. Ale ja to pierdolę, chcę zapomnieć. Ludzie, co tam jeż­

dżą, mają zryty mózg. Mówią tylko o tym, kto stoi, czy

puszczą szybciej, czy nie puszczą, że Ruscy chujowi, że

benzyna podrożała. Ja pierdolę. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. W Braniewie nie jeżdżą do Rosji. Nie jeżdżą za granicę. Jeżdżą na granicę. „Nagranica ” jest gdzieś pomiędzy, nie

31

wiadomo dokładnie gdzie, ale wiadomo, że są tam stacje benzynowe. Na tym spacerze z Anią docieramy też na skwer z czoł­ giem T-34. Zaraz obok była meta, a na tę metę chodzili uczniowie z pobliskiej szkoły kupować papierosy Jin Ling

przemycane z obwodu. Koszmarne papierosy udające camele, po wypaleniu twarz robiła się zielona z obrzy­ dzenia. Paliłam je na studiach, jak byłam w Braniewie

na wyjeździe badawczym, mdli mnie na samo wspo­ mnienie. W końcu się przyznaję Ani, że trochę znam to miasto. Nie mówiłam jej wcześniej, chyba nie chciałam powiedzieć, że wszystko, co pamiętam z wtedy, wciąż jest aktualne. - Byłam już kiedyś w Braniewie, wiesz? - zagajam.

- Taaaak? - Ania otwiera szeroko oczy.

- No, tak, ale dawno. Z dziesięć lat temu. - I co? Pewnie nic się nie zmieniło? Może Kopernik, gdy wstrzymał słońce i ruszył ziemię,

niechcący zatrzymał czas w Braniewie.A

IV

Pierwszy raz zawsze wywołuje dreszczyk emocji, zwłasz­

cza jeśli człowiek jest już z pokolenia Schengen. Tym­ czasem są jeszcze prawdziwe granice, z zasiekami, z pasami zaoranej ziemi, z psami obwąchującymi samo­ chody i pieczątkami wbijanymi do paszportów.

Czy w polskiej wyobraźni zbiorowej może być granica bardziej złowieszcza niż ta z Rosją? O dziwo na północy, nie na wschodzie.

32

By dotrzeć do Kaliningradu, miasta, którego relacje z czasem są jeszcze dziwniejsze niż braniewskie, należy

dopełnić tego najważniejszego rytuału - przekroczyć granicę. Pierwsza jego część jest względnie przyjemna.

Polska Straż Graniczna zwraca się do podróżnych z Polski uprzejmie, wyjazd z kraju jest zawsze łatwiejszy niż wjazd,

więc kontrola przebiega szybko, w kilka minut. Celników mniej interesują bagaże tych, którzy Polskę opuszczają, niż tych, którzy wracają, więc wszystko sprowadza się

do formalności - sprawdzenia dokumentów: czy ważny paszport, czy podbity przegląd w dowodzie rejestracyj­ nym samochodu, czy aktualne oc. Rzut oka do bagażnika. Dziękuję, szerokiej drogi. Następny. Potem należy odbyć krótką podróż między światami,

przez drogę graniczną, aż przed zderzakiem wyrośnie szlaban. Z budki wychodzi wtedy rosyjski pogranicznik

lub pograniczniczka, prosi, choć bardziej na migi niż słowami, by pokazać paszport, w paszporcie zaś rosyjską wizę. Zerka pobieżnie, czy jest ważna. Jeśli nie, jest to

właśnie ostatnia chwila, żeby zawrócić do Polski. Jeśli wiza jest ważna, szlaban się podnosi. Nie trzeba porzucać nadziei, to tylko zwykła kontrola graniczna. Czasem na polsko-rosyjskiej granicy nie ma kolejki. W dobrych czasach, gdy wielu kaliningradczyków jeź­

dziło do Polski, sytuację na przejściach regulował rosyj­ ski kalendarz świąt i dni wolnych od pracy. W rosyjskie

długie weekendy od świtu zbierały się kolejki aut, w Dniu

Obrońcy Ojczyzny w lutym, w Dniu Kobiet w marcu oraz w święta majowe, od i maja po Dzień Zwycięstwa. Ciepła letnia pogoda tym bardziej zachęcała do wyjazdów

33

za granicę w wypadający w czerwcu Dzień Rosji. To, że rokrocznie tysiące, a bywało, że dziesiątki tysięcy Rosjan z Kaliningradu wolą świętować Dzień Rosji w Polsce, sta­

ło się popularną lokalną anegdotą. Z polskiej strony na granicę ciągną volkswageny passaty miłośników taniego rosyjskiego paliwa, ale od czasu za­

mknięcia małego ruchu granicznego została ich garstka.

Przy odrobinie szczęścia, kiedy trafi się na dobry dzień i go­ dzinę, granicę z Polski do Rosji można przekroczyć w pięt­ naście minut, ale zazwyczaj trzeba odstać w kolejce swo­ je - pół godziny, godzinę, dwie. Więcej to już raczej pech.

W oczekiwaniu na kontrolę można obserwować zza szyby krzątaninę ludzi między budkami kontroli granicz­

nej i celnej. Najpierw rosyjska pograniczniczka za pomocą pałki wskazuje kolejnym autom z kolejki, że można już •odjechać. Na rosyjskich przejściach granicznych pracuje

lużo kobiet. Nie wynika to z równouprawnienia, raczej ze zmniejszenia prestiżu zawodu pogranicznika, bo na takich przejściach jak kaliningradzkie służba ojczyźnie

polega po prostu na żmudnym sprawdzaniu dokumen­

tów. Moja znajoma z Kaliningradu nazywa te rosyjskie pograniczniczki i celniczki czarodziejkami, po części z powodu tej pałki do wskazywania miejsca dla samo­

chodu, którą wymachują, jakby odprawiały jakieś czary, po części ze względu na utrudniającą kontakt służbową wyniosłość, przez którą wydają się nieco nierealne. Po kontroli paszportowej trzeba podjechać kolejne kil­

ka metrów do kontroli celnej. Polacy z passatów chętnie pomagają nowicjuszom wypełnić dwustronną deklara­

cję, znają ją na pamięć. W kolejce do okienka dominują

34

praktyczne tematy. Która celniczka jest spoko, a która wredna i się czepia, na którym przejściu jaka dziś ko­

lejka, na której stacji benzynowej jaka cena. Nie zawsze warto słuchać rad stałych bywalców. Nie stosowałam się nigdy do zalecenia, by przed kontrolą celną do pasz­

portu wkładać sto rubli, choć wierzę na słowo, że taka jest zasada. Właściwie to wierzyłam, bo przez wiele lat

nigdy nie widziałam tych banknotów, choć uważnie przy­ glądałam się wszystkim manipulacjom z dokumentami,

które odbywały się po drugiej stronie szyby. Raz tylko,

gdy nad ranem wracałam z Kaliningradu do Gdańska, zauważyłam, jak naturalna o tej porze senność wybi­ ła czarodziejkę z rytmu i sturublowy banknot wypadł

spomiędzy kartek deklaracji podanych przez stojącego

przede mną w kolejce podróżnego, by wolno poszybować

w dół, pod blat biurka. W zależności od przejścia granicznego sposób odpra­

wiania poszczególnych obrzędów może się nieco różnić, ale im częściej się podróżuje, tym lepiej opanowuje się te wszystkie czynności i niuanse. Z wyjazdu na wyjazd zachowania są coraz bardziej mechaniczne, a przekra­

czanie granicy zmienia się w przykrą i nużącą koniecz­

ność. Czar pryska i szlaban staje się po prostu szlabanem, przeszkodą, której nie da się ominąć inaczej niż przez po­

słuszne poddanie się rytuałowi. Nerwy, które wywołuje nietypowa dla większości ludzi sytuacja kontroli, z cza­ sem zastępują rutyna i bezgraniczna nuda oczekiwania

na swoją kolej. Rosjanie w obwodzie kaliningradzkim, inaczej niż po­

zostali, wyrabiają paszporty bez opłat, bo bez paszportu

35

nie mogliby się dostać do Rosji samochodem ani pocią­ giem. Według badania Centrum Lewady w 2016 roku

paszporty miało dwadzieścia osiem procent obywateli *. Rosji Lokalne badania socjologiczne w tym samym roku wykazały, że w obwodzie kaliningradzkim paszporty ma osiemdziesiąt dwa procent .mieszkańców ** W regionie

działa kilka konsulatów i centrów wizowych krajów Unii Europejskiej, które chętnie wydają kaliningradczykom

wizy Schengen. Od rogatek Kaliningradu do najbliższego przejścia granicznego z Polską jest zaledwie pięćdziesiąt kilometrów. To wszystko sprawia, że granica nikogo tutaj

nie stresuje, dla większości mieszkańców jest elementem codzienności. Jest równie popularnym tematem smali

talków, jak pogoda. Kiedy ktoś właśnie przyjechał lub vrócił, kaliningradczycy zaraz po przywitaniu zamiast: ak się masz?”, pytają: „Jak granica?”. „Spoko, w miarę

,zybko. Godzina”. „Aha, a które przejście? Gdzie dłuższa kolejka? U naszych czy u waszych?” Za blaszanymi barakami przejścia granicznego zaczy­ na się Rosja. Po pierwszych przejechanych kilometrach można odnieść wrażenie, że wszyscy ci ludzie w mundu­ rach, uwijający się przed chwilą między punktami kon­ trolnymi, to załoga teatru, która w antrakcie zmieniała de­

koracje. Przez wiele lat przed 11 wojną światową Warmia, cbaZYXW • N aliczije zagranpasporta i pojezdki za rubież, levada.ru,

bit.ly/iPFgTóY, dostęp: 2.05.2021. Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty ze źródeł obcojęzycznych podano w przekładzie autorki. " Ekspiert: 82% żytielej Kaliningradskoj obłasti im iejut zagranpas ­ porta, newkaliningrad.ru , bit.ly/3gVTOIo, dostęp: 2.05.2021.

36

Mazury i tereny dzisiejszego obwodu kaliningradzkie­

go stanowiły jeden region, ale dzisiaj widać wyraźnie, że

po przeciwległych stronach granicy mieszkają różni gos­ podarze. I chodzi nawet nie tyle o ludzkie siedziby, ile o przyrodę. Pola leżą odłogiem, próżno szukać na hory­ zoncie traktora czy innej maszyny rolniczej. Wciąż panu­ je tu szkodliwy i niebezpieczny zwyczaj wypalania traw,

więc wiosna w obwodzie pachnie dymem. Płomienie pod­ chodzą nieraz do skraju szosy, przez co półgodzinna po­ dróż od granicy do miasta przypomina kadry z filmu

sensacyjnego. Wyjałowiona ziemia nie sprzyja roślinom, z jednym wyjątkiem. W Polsce to już bardzo rzadki widok, a tutaj barszcz Sosnowskiego, czyli gigantyczny trujący koper, rośnie na wysokość dorosłego człowieka, wdzięcz­

nie nachylając kwiatostany w kierunku słońca. Na pół­

noc od Polski wieje wschodni wiatr. Za chwilę na widno­ kręgu pojawi się średniowieczne miasto.

M o g iła K a n ta

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJI

Ci, co je widzieli, mówię, że diabeł jest nieduży, wzrostu dzie­ więcioletniego dziecka, ze nosi zielony fraczek, żabot, włosy splecione w harcap, białe pończochy i przy pomocy pantofli na wysokich obcasach stara się ukryć kopyta, których się wstydzi. Do tych opowiadań trzeba się odnieść z pewną ostrożnością. Jest prawdopodobne, że diabły, znając zabobonny podziw ludności dla Niemców - ludzi handlu, wynalazków i nauki starają się sobie dodać powagi, ubierając się jak Immanuel Kant z Królewca’.

- Babcia przywiozła mnie tutaj do rodziców - opo­

wiadała mi Olga Dmitrijewa. - Rodzice byli inżynierami, dostali przydział pracy w Baku, ale w Baku było bardzo

gorąco i źle znosiłam tamten klimat. Więc dzieciństwo spędziłam w Sumach z babcią. Potem ojcu zapropo­

nowali pracę tutaj. To była druga fala przesiedleń do

Kaliningradu. Pierwsza nastąpiła zaraz po wojnie, wtedy tysiące ludzi wagonami zwozili, wszelkich robotników i kołchoźników. ’ C. Miłosz, cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA D olina Issy, Warszawa 1998, s. 7-8.

38

Po wojnie do Kónigsberga, a raczej z rosyjska Kionigsbierga, najpierw przyjechała sowiecka baza. Jej zadaniem było sprawne przejęcie niemieckich chutorów, obór, staj­ ni, pól, sadów, uli, lasów i wszystkiego, co jeszcze zostało

z zakładów przemysłowych. Dwie dekady później partia

skupiała się już bardziej na nadbudowie. Pod koniec

lat sześćdziesiątych władze zaczęły tworzyć w Kalinin­ gradzie pierwsze uczelnie. Potrzebna była wykształcona

kadra. - Ojciec był inżynierem, dostał tutaj posadę. Przyjechał

pierwszy. Po roku ściągnął z Baku żonę, czyli moją mat­ kę, i poprosili babcię, żeby przywiozła mnie z Sum. Nad

Bałtykiem upał mi nie groził. Wysiadłyśmy na Dworcu

Południowym, bo tam przyjeżdżały pociągi dalekobieżne.

Babcia prowadziła mnie za rękę prospektem Leninow­ skim i nagle źle się poczuła. Okazało się, że to zawał. Do­

stała zawału serca na widok tego miasta! Gdy poczuła się już lepiej, powiedziała mi, że wszystko przez to, że przy­

pomniała jej się wojna. Przeraziły ją te ruiny, gruzy. Ponad

dwadzieścia lat po wojnie, a tutaj wszystko wyglądało tak, jakby skończyła się dopiero co. Siedziałyśmy z Olgą pod pomnikiem księcia Albrechta (Alberta) Hohenzollerna. Tego samego, który kłaniał się

Zygmuntowi Staremu na Wawelu wiosną 1525 roku, co z rozmachem uwiecznił na płótnie Jan Matejko. Tego

samego, który przeszedł na luteranizm i zsekularyzował Prusy Zakonne. Tego, który w 1544 roku założył jeden z najstarszych uniwersytetów w tej części Europy, zwany

od jego imienia Albertiną. I tego, który zapoczątkował w Prusach dynastię Hohenzollernów. Jej potomkowie

39

dzielili Rzeczpospolitą, koronowali się na królów w Pru­ sach, zostawali cesarzami zjednoczonych Niemiec i rzą­ dzili nimi aż do końca wojny. Dokładnie w tym miejscu, gdzie przycupnęłyśmy, cho­ wając się przed słońcem, w północno-wschodnim rogu wyspy Knipawy, stał pierwszy gmach Albertiny. To maleń­

ki kącik - gdyby nie przedwojenne zdjęcia, trudno byłoby uwierzyć, że zmieścił się tu jakikolwiek budynek. A jed­ nak pruski uniwersytet jakoś się wcisnął, uczelnia z wiel­

ką historią, sławnymi profesorami i nie mniej sławnymi absolwentami. Na Albertinie studiowali Jan Kochanow­ ski, E. T. A. Hoffmann czy Johann Gottfried Herder. Wśród profesorów był zaś pewien skromny filozof, noszący się jak

diabły z cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA D oliny Issy. Profesor Immanuel Kant, który zasły ­ nął sformułowaniem zasady imperatywu kategorycznego

tym, że nigdy nie opuścił wschodniopruskiej prowincji. Do północno-wschodniego rogu królewieckiej katedry,

naprzeciwko pomnika księcia Albrechta, przylega ko­

lumnada z różowego granitu, przetykana czarnym kutym ogrodzeniem. Wewnątrz kolumnady znajduje się szary, betonowy graniastosłup. Cenotaf, czyli symboliczny grób. Na na ścianie za nim lakoniczny napis: „Immanuel Kant

1724-1804” Pomnik powstał w 1924 roku z okazji dwóchsetlecia urodzin Kanta. Kolejne osoby podchodziły do różowego grobu filozofa,

robiąc jedno selfie za drugim. Obok pozowała rodzina z małymi dziećmi. Wrócić z Kaliningradu bez zdjęcia mo­

giły Kanta, to tak jakby w ogóle nie być w Kaliningradzie. Każdy, kto trafia do miasta po raz pierwszy, zostanie tu

niechybnie wysłany lub zaprowadzony.

40

- Babcia przeżyła i wróciła do Sum - kontynuowała Olga, obserwując turystów przy grobie filozofa. - Nigdy

więcej tu nie przyjechała. Powiedziała, że nie może cho­ dzić po tych ulicach. Wszędzie ruiny. Rozumiem ją, jak by­ łam mała, też się bałam tego miasta. W gruzach kamienic

widziałam jakieś widma, niemieckie duchy, bałam się, że w zawalonych domach ukrywają się faszyści. Do najbliż­

szego sklepu trzeba było iść przez kilka kwartałów takich ruin, wieczorem nie było oświetlenia, więc wszyscy sie­ dzieli w domach. Strach było chodzić po ciemku. Wszędzie

puste, spalone szczątki domów. Nikt nic z nimi nie robił,

nie rozbierał na cegły, nie remontował. Jak bomba trafi­ ła w czterdziestym czwartym lub czterdziestym piątym,

to tak już zostało. Z dziurą w dachu, z zawaloną ścianą. W kaliningradzkich szkołach nie uczono dzieci o hi­

storii miasta. Olga i jej rówieśnicy nie wiedzieli, co tu było wcześniej, kto tu mieszkał. Dzieje Kónigsberga po­

dawano im skondensowane do krótkiej frazy, że była to „cytadela pruskiego militaryzmu, którą trzeba było zniszczyć ”. Dzieci karnie ją powtarzały, ilekroć ktoś pytał

o miasto sprzed 1945 roku. W sowieckiej szkole więcej uwagi poświęcano świetlanej przyszłości, która nastą­ pi, kiedy uda się w końcu osiągnąć komunizm. Prosta

wykładania: Kónigsberg to ciemna przeszłość, Kalinin­ grad - jasna przyszłość. Ale aura tajemnicy, otaczająca

historię mrocznych, zrujnowanych domów, które dzieci

mijały codziennie w drodze do szkoły, sprawiała, że nic nie pociągało ich bardziej niż ta ciemna przeszłość.

- Matka któregoś dziecka z mojej klasy pracowała w bibliotece. Miała tam dostęp do utajnionych zbiorów,

41

czyli także tych, które zostały po Niemcach. Przyniosła kiedyś do domu książkę, nie wiem zresztą, może wcale

nie przyniosła, może w pracy zrobiła po prostu foto­ grafie stron. W każdym razie to była ilustrowana książka

o Kónigsbergu i pewnego dnia kopie tych ilustracji za­ częły krążyć w szkole, oczywiście po cichu, w tajemnicy przed nauczycielami. Takie ukradkowe spojrzenia pod

ławkę: „O, zobaczcie, jak tu było za Niemca”. Olga i jej szkolni towarzysze pokochali dzień 9 kwiet­ nia. To rocznica kapitulacji Królewca i lokalne święto.

Olga ma nadzieję, że kiedyś władze dojrzeją do tego, żeby ogłosić ten dzień wolnym od pracy. Kiedy była mała,

uwielbiała tę datę z innych powodów niż duma ze zdo­ bycia miasta, chociaż walczył o nie jej dziadek. - Tego dnia nie było lekcji, nauczyciele zabierali nas o kina. W każdym kinie w Kaliningradzie 9 kwietnia

v kółko pokazywano film o tym, jak 3 Front Białoruski

szturmował twierdzę Kónigsberg. Dało się zobaczyć mia­ sto, co prawda już po bombardowaniach alianckich, ale i tak to, co widzieliśmy, zapierało nam dech w piersiach. To był nasz ulubiony film. Oglądaliśmy go dziesiątki razy i znaliśmy na pamięć. Wtedy nie było już wielu z tych

miejsc, które na nim widzieliśmy. Wiesz w ogóle, gdzie

jest ulica 9 Kwietnia? Wiem, to jedna z głównych ulic w centrum Kaliningradu, po obu stronach stoją szare, wysokie bloki. Robię tam cza­ sem zakupy w jednym z sieciowych supermarketów. Pamię­

tam, jak parę lat temu przebudowywano tę ulicę. Ledwie koparki wbiły zęby w grunt, a już z ziemi wysypały się ludz­ kie kości. Prace zostały wstrzymane. Podobno wykonawca

42

najpierw chciał zebrać kości pod osłoną nocy, wywieźć i po­

chować w innym miejscu, by zgodnie z harmonogramem

kontynuować budowę. Sprawa wyszła na jaw i trzeba było działać zgodnie z prawem - archeolodzy, eksperty ­

zy, badania genetyczne i szum medialny. Znajomy, który mieszka niedaleko, był niepocieszony. Rozkopana ulica 9 Kwietnia doskwierała mieszkańcom, i bez tego Kalinin­

grad wiecznie stoi w korkach. „Miasto jest dla żywych czy martwych? - pytał mnie Maks. - Co za różnica, powiedz sama. Przecież tu wszędzie w ziemi są kości. A żyć trzeba”. - Tam, gdzie jest teraz 9 Kwietnia - opowiadała dalej

Olga - były całe kwartały ulic, domów. Zrujnowane, ale były. Pamiętam je dobrze. Dziwiliśmy się, że te budynki tak stoją, że nikt z nimi nic nie robi, ale w zasadzie więk­ szości ludzi wtedy to nie interesowało, po prostu starali się żyć w takich warunkach, jakie zastali. Pamiętam, że

rodziców czasem odwiedzali koledzy i koleżanki z pracy, ale nie przypominam sobie, by toczyli dyskusje o prze­

szłości miasta, czy nawet o jego przyszłości. Pamiętam tylko, że jeden z kolegów ojca powiedział kiedyś, że nie może się przyzwyczaić do dachów z czerwonej dachówki,

że dla niego to jakieś dzikie. Przyjechał z Syberii. Więcej niż w domu można było usłyszeć na ulicy, w skle­ pie. Ludzie mówili, szeptali. Rozmawiali o tym, że wszyscy są tutaj tymczasowo, że lada chwila - może miesiąc, może

dwa - i Kaliningrad oddadzą. Może nie z powrotem Niem­ com, chociaż kto wie, ale raczej Polakom lub Litwinom. Podobno wielu miało spakowane walizki na tę okazję. Nie chcieli być zaskoczeni, gdy zaczną się wysiedlenia. Bali się, że nie dostaną więcej niż godzinę na zebranie rzeczy.

43

- Ludzie inaczej nie potrafili sobie wytłumaczyć, dla­ czego władze nie odbudowują miasta. Dlaczego tyle lat

po wojnie wszystko leży w gruzach, czemu gnieździmy się w ruinach? - Olga powtórzyła pytanie, które słyszała jako dziecko. Kaliningrad ruszył z kopyta dopiero na początku lat

siedemdziesiątych, kiedy zbliżała się trzydziesta roczni­ ca zakończenia u wojny światowej. Zaplanowano duże uroczystości, mieli przyjechać weterani. Trzeba było im

coś pokazać. Nie wypadało powiedzieć, że owszem, zdo­ byliśmy miasto, ale przez trzydzieści lat udało się tylko

trochę uprzątnąć gruzy. - Wtedy zbudowali ten most. - Olga wskazała ręką w stronę estakady wiszącej nad wyspą. - Wcześniej była

irzeprawa pontonowa, autobus tak śmiesznie podskaki/ał, kiedy po niej przejeżdżał. Potem zbudowali te bloki

za nami, prospekt Moskiewski, hotel Kaliningrad, żeby goście mieli gdzie spać. Zaczęła się budowa Domu So­ wietów. A mówię ci to wszystko - westchnęła Olga - bo ta wyspa to była jedna wielka sterta tłuczonej czerwonej

cegły. Wtedy, kiedy babcia mnie tu przywiozła. Królewiecka katedra wznosi się na wyspie w rozwidle­ niu Pregoly. Wyspa po niemiecku nazywała się Kneiphof, po polsku Knipawa. Osiedle o tej samej nazwie było

kiedyś w Gdańsku, jeśli wierzyć historykom, to ma ona

związek z niemieckim czasownikiem oznaczającym odci­ nanie. Do wyspy takie wyjaśnienie pasuje idealnie. W Ka­ liningradzie jednak ta nazwa się nie przyjęła. Od razu

po wojnie pojawiło się nowe określenie - Wyspa Kanta.

44

Po siedemdziesięciu latach miejska administracja za­

twierdziła nazwę jako oficjalną. Jest więc w Kaliningradzie taki adres: ulica Kanta na Wyspie Kanta. To jedyna ulica na tej wyspie i stoi przy niej tylko jeden budynek - kated­ ra Matki Bożej i Świętego Wojciecha, dzisiaj wykorzysty­

wana jako sala koncertowa. Zanim w 1724 roku Kneiphof razem z Lóbenicht (Lipnikiem) i Altstadt (Starym Miastem) utworzyły wspólnie Kónigsberg, wyspa rozwijała się jako odrębne miasto.

Niedaleko katedry stał knipawski ratusz, a cała wyspa była pocięta gęstą siecią wąskich uliczek, ciasno zabu­

dowanych kamienicami. Na przedwojennych zdjęciach widać, jak spomiędzy dachów tamtejszych domów wysta-

je tylko spiczasty kapelusz katedralnej wieży. Zabudowa

była tak zwarta, że z żadnego miejsca nie dało się objąć

wzrokiem katedry w pełnej krasie. Zupełnie inaczej niż dzisiaj. Historia tamtej Knipawy skończyła się w sierpniu 1944 roku. Rosjanie w Kaliningradzie zawsze podkreślają, że

wina za zniszczenie miasta nie rozkłada się równomiernie. Sowiecka władza nie odbudowała Królewca z ruin, to

prawda, ale w popiół obrócili go Anglicy. Gospodarze chętnie wyjaśniają ten fakt przybyszom. Kiedy latem 2018 roku przeciskałam się w tłumie kibiców, którzy

przyjechali do Kaliningradu na mecze mistrzostw świata w piłce nożnej, trafiłam na dwóch mężczyzn spogląda­

jących na katedrę. Jeden machał ręką i z wyraźnym ro­

syjskim akcentem tłumaczył coś po angielsku swojemu towarzyszowi. Usłyszałam tylko: cbaZYXWVUTSRQPONML „English aviation and bom bs". Po rosyjsku słyszałam tę zbitkę wielokrotnie:

45

„Britanskaja aw iacyja i bom by". zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVU Kaliningradczykom za­

leży, by goście miasta rozumieli, że to wszystko to nie

do końca ich wina. To prawda, po brytyjskich nalotach dywanowych domy w centrum Królewca płonęły przez wiele dni, a w domach płonęli ludzie. Zginęło kilka tysięcy cywili, a dziesiątki tysięcy straciło dach nad głową. Bomby zniszczyły zamek

książąt pruskich na Królewskiej Górze i katedrę na Knipawie. Zostały z niej tylko oberwane ściany i fragment wieży. Tak prezentowała się do lat dziewięćdziesiątych.

W ruinach bawiły się dzieci, mury wykorzystywano jako

ścianki wspinaczkowe. Kiedy opadła żelazna kurtyna, która oddzielała Kalinin­ grad od Zachodu, i do miasta zaczęli przybywać powojen­

ni niemieccy wysiedleńcy, na fali obopólnego entuzjazmu yłych i obecnych mieszkańców zapadła decyzja o odbutowie katedry. Środki na ten cel płynęły szerokim stru­ mieniem z Republiki Federalnej Niemiec.

Królewiecką katedrę przed niebytem uratował Immanuel Kant. Tylko dzięki temu, że jego niewielkie mauzoleum

opiera się o ścianę, która w 1945 roku nie była już ścianą katedry, tylko ruin, resztki świątyni nie zostały rozebrane na cegły. Mogiłę Kanta uratował zaś sowiecki obywatel Lubimow, pisząc w 1947 roku list do gazety „Izwiestija”.

Wyraził w nim niepokój o losy grobu filozofa, skoro sprzą­ tanie gruzów miasta zbliża się już do wyspy i prawdopo­ dobnie niedługo zostaną rozebrane pozostałości katedry.

Lubimow wspomniał w liście, że Kant to filozof, który zapoczątkował klasyczny niemiecki idealizm, przytoczył

46

też cytaty z pism Fryderyka Engelsa dotyczące królewiec­

kiego profesora i jego odkryć z dziedziny astronomii. Mało prawdopodobne, by Lubimow naprawdę byt Lubi-

mowem. Jako adres nadawcy w liście do redakcji wskazał Rawę Ruską w obwodzie lwowskim i prosił, by ewentualną odpowiedź wysłać na poste cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA restante. Badacz powojennych

losów miasta, kaliningradzki historyk Jurij Kostiaszow, jest pewien, że „Lubimow” musiał być mieszkańcem Kalinin­ gradu, bo zbyt dużo wiedział o tym, jak wyglądało w tam­ tym momencie otoczenie grobu filozofa, do listu dołączył nawet mapę. Jednak w stalinowskiej Rosji pisanie listów w obronie niemieckiego filozofa dwa lata po zakończeniu wojny słusznie wydawało się autorowi nazbyt ryzykownym

przedsięwzięciem, by robić to pod własnym nazwiskiem. Przez te okoliczności pierwszy kaliningradzki miejski ak­

tywista pozostanie na zawsze anonimowy. List Lubimowa do „Izwiestii” trafił do kilku ważnych moskiewskich instytucji, w tym Ministerstwa Kultury. Nie trzeba było długo czekać, żeby kaliningradzki ko­ mitet wykonawczy zarządził uprzątnięcie grobu Kanta, zorganizowanie ochrony i umieszczenie nad symboliczną

mogiłą zaaprobowanego przez kolektyw partyjny napisu:A IM M A N U E L

F IL O Z O F N IE

D O

K A N T

/

ID E A L IS T A

Ś M IE R C I

W

1 7 2 4 -1 8 0 4

/

U R O D Z IŁ

/

W IE L K I S IĘ

I

Ż Y Ł

B U R Ż U A Z Y J N Y

N IE P R Z E R W A ­

K R Ó L E W C U .

W ten sposób grób Kanta, dziś najcenniejszy historycz­ ny pomnik w mieście, przetrwał szczęśliwie czas sowiec­

ki. Na zdjęciach z lat pięćdziesiątych widać, że ściana mauzoleum jest pełna bazgrołów. Dwa z nich można bez trudu odczytać: „Czy sądziłeś, że rosyjski Iwan będzie

47

stać na twoich prochach?” i „Teraz zrozumiałeś, że świat

jest materialny”

11

Historyk Karl Schlógel w eseju o niemieckich gościach Kaliningradu, którzy ruszyli do miasta swojego dzie­ ciństwa i młodości na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pisał: „Ich oczy widzą rzeczy niedostrzegalne gołym okiem dla zwykłych turystów.

Znają to miasto, choć jest im ono całkowicie obce. Szu­ kają wzrokiem czegoś, czego nikt oprócz nich nie wi­

dzi. Orientują się w terenie lepiej niż niejeden historyk.

Ci obcy opowiadają miejscowym, którzy znają tylko Kaningrad, o mieście, które tu było, kiedy nie było jeszcze

.aliningradu. Pewność, z jaką ci podróżni poruszają się po obcym mieście, zdradza, że znają je równie dobrze, jak jego mieszkańcy. Zmierzają do celów, które są, choć

ich nie ma. Podczas gdy zwyczajni turyści idą zwyczajną

ulicą, oni idą za śladami. Podążają tropem, którym nikt za nimi nie pójdzie”*.

Od wizyty Schlógla w Kaliningradzie minęły trzy deka­ dy, niemieckie wycieczki stają się coraz rzadszym wido­ kiem. Pokolenie Niemców, którzy urodzili się w Prusach

Wschodnich, odchodzi powoli na tamten świat. Dzieci

i wnuki nie podzielają ich sentymentu i nie odwiedzają miasta Kanta. ’ K. Schlógel, M cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA iasto H annah Arendt, przeł. A. Wołkowicz, „Zeszyty Literackie” 2014, nr 2, s. 100.

48

Mimo to znaleźli się ludzie, którzy podążają tym samym tropem. Schedę po wschodniopruskich Niemcach przejęli

sami kaliningradczycy i stali się w topografii niewidzial­ nego miasta równie biegli, jak przedwojenni gospodarze. Nie zważając na kapryśną pogodę, w każdy weekend,

o każdej porze roku, niezliczone grupy spotykają się w umówionych wcześniej miejscach i wyruszają w tę najdziwniejszą z wypraw. Chodzą po swoim mieście,

niektórzy się tu urodzili i żadnego innego miejsca nie

znają tak jak tego. Czują, że tylko tutaj są u siebie, ale do­ piero dzięki tym spacerom mogą postawić stopę głębiej,

wdepnąć w głębsze warstwy, poniżej tego, co widzialne i znajome. Grupy spacerowiczów mają przewodników,

którzy jak czarodzieje przenoszą ich w inny wymiar, do

innego czasu. To tacy ludzie jak Olga Dmitrijewa. Ama­ torzy i profesjonaliści, pasjonaci i zawodowcy.

Olga zabrała mnie na prywatną wycieczkę po Wyspie

Kanta. Wyjątkowość naszego wspólnego spaceru była podwójna, bo Olga jest znaną w Kaliningradzie artystką

plastyczką, zaangażowaną w popularyzowanie historii miasta i ochronę szczątków, które zostawiła po sobie siedmiowiekowa historia Królewca.

Miała ze sobą sporą teczkę z historycznymi grafikami i zdjęciami, które zawsze pokazuje. Wyobraźnię wspoma­

gały nowe tablice informacyjne, które pojawiły się w kilku­ nastu miejscach na wyspie. Każda pokazująca, jak dana

lokalizacja wyglądała przed wojną. Tablice przygotowało Muzeum Kónigsberga, które istnieje tylko wirtualnie, tak

jak miejsca, o których opowiada. Strona internetowa jest wypełniona zdjęciami, mapami i opowieściami o tętniącej

49

życiem wyspie z ciasnymi kwartałami kamienic i porto­

wymi nabrzeżami. Zwiedzanie Kaliningradu to dziwaczne przedsięwzięcie, polegające na ciągłych porównaniach

tego, co się widzi, do zdjęć i obrazów sprzed zniszczenia, na wyszukiwaniu śladów, zapełnianiu pustych miejsc za pomocą wyobraźni. To miasto, którego nie da się zwie­ dzać tylko w przestrzeni, trzeba odbyć podróż w czasie. - Na moje wycieczki po Knipawie przychodzą przede

wszystkim Rosjanie, najczęściej z Moskwy - mówiła Olga. - Na koniec każdego spaceru, kiedy wracamy na

Most Miodowy, pytam wszystkich, co czują. Wzdychają i mówią, że jest im smutno, że czują żal, bo takie piękne miasto zostało tylko na zdjęciach. Są zaskoczeni, że przez

siedemdziesiąt lat Rosjanie nie potrafili zbudować miasta, ;tóre mogłoby się równać z tym, co zostało zniszczone.

Zelowo wzbudzam w nich ten żal, przyznaję, ale to tylko środek, który prowadzi do prawdziwego celu. Chcę im

oczywiście pokazać piękno tego dawnego miasta, ale moją

intencją jest także to, by przestraszyli się wojny. By zro­ zumieli, że ofiarom wojennym należy się współczucie. Na tej wyspie latem 1944 roku ginęły matki, żony i sio­

stry żołnierzy, którzy nam, w z s r r , przynieśli straszne cierpienia. Ale wszyscy oni też zasługują na współczucie, na opłakanie.

W Rosji obowiązuje inna wykładnia wydarzeń wojen­ nych. Jest zwycięzca i jest przegrany. Ten drugi nie zasłu­ guje na najmniejszy szacunek. Rosjanie to zwycięzcy i oni są po stronie dobra, przegrani to faszyści, których trzeba było zniszczyć bez skrupułów. Dlatego czasem ktoś spo­

śród uczestników wycieczki próbuje z Olgą dyskutować,

50

bronić sławy sowieckiego oręża i dowodzić, że faszyści zasłużyli na ten los, który ich spotkał. - Pytam wtedy: głosowaliście na Putina? Najczęściej mówią, że nie. Cóż, takie akurat mam grupy. Ludzie trafiają

do mnie głównie z polecenia. Mówię im, że ja też nie, ale

wciąż mieszkam w tym kraju. Co mam zrobić? To niepraw­ da, że taki zwyczajny człowiek może zmienić bieg historii.

Zwykłych ludzi historia pożera. I to właśnie zasługuje na współczucie. Nie wszyscy Niemcy głosowali na Hitlera. Ale żyli w iii Rzeszy razem z tymi, którzy głosowali. Na tej

wyspie ludzie płonęli żywcem, straszna śmierć. Dzisiaj już się nie dowiemy, czy popierali nazistów, czy nie. Historia

ich pochłonęła. Spacery po Wyspie Kanta nastrajają do refleksji. Czerwo­ ne mury katedry przenoszą do innego wymiaru. Przez to,

że estakada przebiega nad wyspą, pośpieszne życie miasta wydaje się toczyć gdzieś wyżej, nad naszymi głowami, skąd dobiega miejski gwar. Po wycieczce zdecydowałyśmy z Olgą, że pójdziemy na kawę. Przeszłyśmy przez Most Miodowy,

który łączy Wyspę Kanta z Wyspą Październikową. Kie­ dyś - Knipawę z Lomse. Jeden z mostów z zagadki o siedmiu

mostach Królewca, którą rozwiązał szwajcarski matematyk

Leonhard Euler, dając początek teorii grafów. Most prze­ trwał wojnę, ale jego historyczny kształt został zatarty przez współczesny remont. To los, który spotyka wiele zabytków w Kaliningradzie, bo urzędnicy zdają się owładnięci manią poprawiania tego, co było dobre, zupełnie zaś nie troszczą

się o to, co rzeczywiście tego wymaga. Skierowałyśmy kroki do Wioski Rybnej. Tak nazywa się ciąg budynków zbudowanych wzdłuż brzegu Pregoły

51

w pierwszej dekadzie xxi wieku. Współczesne osiedla starają się odtworzyć klimat starego Królewca, choć nie

mają nic wspólnego z historyczną rekonstrukcją. To ra­ czej odzwierciedlenie wyobrażeń współczesnych miesz­

kańców o tym, czym był Królewiec. Z początku Wioska Rybna wyglądała dziwnie w otoczeniu szarych bloków

i jednego koszmarnego współczesnego kilkunastopiętrowego drapacza chmur, który dominował nad wszystkim

dokoła. Z czasem widok się opatrzył, ludzie się przy­ zwyczaili. Teraz się wydaje, że Wioska Rybna, przez jej

projektantów dumnie nazywana kompleksem kulturalno-etnograficznym, była w tym miejscu od zawsze. Nawet ta śmieszna przysadzista atrapa latarni morskiej, która służy

za punkt widokowy. Zamówiłyśmy kawę z dodatkiem narcepanu. W końcu jesteśmy w Kónigsbergu, który

'sławił się produkcją tego smakołyku. -Sama widzisz... - westchnęła Olga. Lubi to miej­ sce, choć jest wrażliwa na przejawy kiczu. - Długo nie

mogłam znaleźć obrazu tego miasta w sobie. Zajmuję się sztukami wizualnymi, myślę obrazami, ale obraz Ka­

liningradu miałam zawsze zamazany. Dopiero niedawno go zobaczyłam wyraźnie. To miasto kaleka. W czasie

wojny straciło rękę i nogę. Po wojnie zamiast nogi doro­ bili mu drewnianą protezę, w miejsce ręki wkręcili jakiś

hak. Siedemdziesiąt lat później wciąż nie może odzyskać

ludzkiej postaci. Kaliningrad zasługuje na współczucie. Na początku 1944 roku Hitler czuł, że zbliża się koniec, nadał więc niektórym miastom status Festung, czyli

twierdzy, ze względu na położenie kluczowe dla wojny

52

obronnej. Królewiec jednak był fortecą, miastem wojny, od zarania. Powstał w wyniku wojennej grabieży, rósł

dzięki wojowniczym rycerzom-zakonnikom, bronił Kró­ lestwa Prus. Przez stulecia rozbudowywano system forty­ fikacji, w xix wieku powstał łańcuch otaczających miasto

fortów, które nie uratowały go jednak przed katastrofą, a dzisiaj stanowią atrakcję turystyczną i scenerię rekon­

strukcji historycznych. Zadaniem miast, które Hitler ochrzcił twierdzami, sta­ ła się obrona za wszelką cenę. Dla mieszkańców i bronią­

cych ich załóg to był wyrok śmierci. Dowodzący obroną Królewca generał Otto von Lasch posłuchał rozkazu

wodza i nie poddał miasta, dopóki się nie wykrwawiło. Kiedy dowodzona przez Lascha twierdza Kónigsberg płonęła, po drugiej stronie frontu miasta dostawały me­ dale. Jeszcze zanim dwóch żołnierzy Armii Czerwonej wywiesiło czerwoną flagę z sierpem i młotem na budynku

Reichstagu, miasta Związku Radzieckiego, które najzacie­ klej broniły się w czasie niemieckiej ofensywy, otrzymały

odznaczenia Miasto Bohater. cbaZYXWVUTSRQPONMLKJ G orod-G ieroj.

Jedne i drugie, niemieckie twierdze i radzieccy bo­

haterowie, zasługują na współczucie. Między nimi jest Kaliningrad, najbardziej godny pożałowania. Wiele miast

zostało zniszczonych w czasie wojny, tej ostatniej i wielu

innych, o których już nie pamiętamy. Nie ma jednak dru­ giego tak okaleczonego, a już na pewno tak mocno nęka­ nego przez fantomowe bóle oderwanych kończyn.

53

III

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA

Melchior Wańkowicz odwiedził Królewiec latem 1935 roku. W cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA N a tropach Sm ętka można znaleźć taki opis:

„Szybko mijamy koszarowe miasto, koszarowe pomniki

niesamowicie fechtującego się w stroju koronacyjnym Wilhelma 1 i Bismarcka, z napisem: W ir D eutsche furchten G ott, sonst nichts aufder W elt, miasta, w którym chluba

królewieckiej nauki, Kant, ma pomnik schowany w krza­ ki, a na uniwersyteckim gmachu panoszy się jedenastometrowej wysokości pomnik Fryderyka Wilhelma iii

na koniu i w wieńcu. Jeszcze głębiej niż pomnik Kanta schowane są księgi uniwersytetu”*.

W kaliningradzkiej galerii sztuk pięknych na wystawie K aliningrad-Królew iec. M ost nad czasem można zoba-

zyć zdjęcie z 1950 roku. Przed ruinami zamku na cokole

)omnika Bismarcka zamiast niemieckiego kanclerza stoi młodziutka sowiecka dziewczyna w kwiecistej sukience i podnosi rękę w triumfalnym geście.

Kant poza K rytyką czystego rozum u napisał wiele rozpraw, które wpłynęły na współczesne wyobrażenia o ładzie spo­ łecznym i politycznym. W krótkiej pracy O w iecznym p o ­ koju królewiecki profesor zarysował szereg zasad, które

jego zdaniem stwarzają warunki do zakończenia wojen

i długotrwałego utrzymania pokoju między zwaśnionymi państwami. W przekładzie na dzisiejsze realia O w iecznym pokoju jest jak ideowe ramy prawa międzynarodowego.

• M. Wańkowicz, N a tropach Sm ętka, Kraków 1974, s. 268.

54

Trafiłam kiedyś z grupą młodych Europejczyków na

krótki wykład Władimira Gilmanowa, profesora Bałtyc­ kiego Federalnego Uniwersytetu im. Immanuela Kanta taką właśnie nazwę od 2005 roku nosi kaliningradzka

uczelnia, otwarcie odwołując się do dziedzictwa Albertiny. Gilmanow, autor wielu prac poświęconych Kantowi,

z żarliwością bliską iluminacji tłumaczył, że kantów-

ska idea wiecznego pokoju może się zrealizować tylko w Kaliningradzie, że to jest to miejsce, które przeszło przez wszystkie kręgi piekła i powinno nieść światu pokój,

że to idealna lokalizacja dla jakiejś światowej, a przynaj­ mniej europejskiej instytucji, która dbałaby o stosowanie

sformułowanych przez Kanta zasad wiecznego pokoju.

To była jesień 2017 roku. Wcześniej, w czerwcu 2016 roku, jechałam z Gdańska

do Kaliningradu na sympozjum F cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGF arew ell A rm s! Zorga­ nizowała je Bałtycka Filia Państwowego Centrum Sztuki

Współczesnej.

W północnej Polsce trwały wtedy manewry

na t o

„Anakonda 16”. W drodze ku rosyjskiej granicy mijałam kolumny wojskowe, czołgi przewożone na platformach,

wozy opancerzone. Rosja nigdy nie pozostaje w takich sytuacjach obojętna, zawsze pojawiają się oświadczenia

o podkopywaniu sąsiedzkiego zaufania, o eskalacji na­

pięcia. Idą za tym czyny, więc po drugiej stronie granicy w obwodzie kaliningradzkim znowu mijałam wojskowe kolumny, czołgi... Pacyfistyczny wydźwięk zaczerpniętego z Ernesta

Hemingwaya tytułu sympozjum miał w założeniu od­ woływać się do miejsca, w którym się ono odbywało.

55

Centrum Sztuki Współczesnej pozyskało na siedzibę

część xix-wiecznego pruskiego bastionu Kronprinz, po­ łożonego przy Wale Litewskim - jednej z niewielu ulic w Kaliningradzie, która zachowała swoją przedwojenną nazwę.

Dyrektorka centrum Jelena Cwietajewa znalazła dla

tego wydarzenia nośną metaforę. Obecność twórczości artystycznej w pruskich koszarach z czerwonej cegły to

„kapitulacja dawnego obiektu wojskowego przed sztuką”. Organizacja imprezy była wyśmienita, wystąpienia

i dyskusje niezwykle ciekawe - przyjechali goście z ca­ łego świata: artyści, filozofowie, krytycy, kulturoznawcy

i filolodzy, społecznicy i dziennikarze. Imprezie patrono­ wało przedstawicielstwo Unii Europejskiej w Rosji, a jej

ówczesny ambasador, Litwin Vygaudas Uśackas, wystę)ował jako gość honorowy. Padło dużo słów o współpra:y, o dobrym sąsiedztwie. Jednak nad sympozjum nie unosił się wcale gołąbek po­ koju. W powietrzu wyczuwalna była jakaś niezręczność.

Grzeczność kazała gościom przemilczeć sprawy bieżące. Wydarzenie zostało zaplanowane z dużym wyprzedze ­ niem - kto mógł przewidzieć, że Krym, Donbas, Syria? Kiedy na podium toczyły się debaty o pokoju, z ro­ syjskiej telewizji, radia i gazet sączyła się militarystyczna propaganda. Słychać było: „Krym nasz”, „Na Berlin!”,

„1941-1945- Możemy powtórzyć”, „Rosjanie się nie pod­ dają”. Remont pomieszczeń bastionu Kronprinz przezna­ czonych na wystawy Centrum Sztuki Współczesnej się przeciągał, pojawiły się problemy z podwykonawcami

56

i finansowaniem. W końcu instytucja musiała się prze­ nieść w inne miejsce, do mniejszej i mniej spektakular­ nej architektonicznie siedziby. Na razie to sztuka skapi­

tulowała przed koszarami.

W dobie zimnej wojny obwód kaliningradzki był naszpi­

kowany żołnierzami i sprzętem wojskowym. W Bałtyjsku,

przedwojennej Piławie, twierdzy na cyplu (między nim a Mierzeją Wiślaną przebiega wąska cieśnina), znalazła

siedzibę Flota Bałtycka. Stalin, odcinając ten kawałek, zasiedlając go przede wszystkim etnicznymi Rosjanami

i przyłączając go do

r f sr r

, zmienił bastion pruski w bas­

tion sowiecki.

Z pozycji obwodu kaliningradzkiego można było sza­

chować cały południowy Bałtyk, za północny obszar od­ powiadała część Floty Bałtyckiej stacjonująca w Kron­ sztadzie. Trudno o dogodniejszy niż Kaliningrad punkt,

by pilnować republik bałtyckich, nieprzerwanie knują­ cych przeciwko Moskwie. Z Bałtyjska rozpościera się

dobry widok na Zatokę Gdańską, tylko skąd Stalin mógł wiedzieć, że z Gdańskiem będą problemy? Olga podczas naszego spaceru przypomniała sobie

ciekawą historię.

- To dzisiaj żaden sekret, że za komuny w Kaliningra­ dzie było bardzo dużo wojska. Siłą rzeczy wielu kaliningradczyków miało w armii kogoś z rodziny albo znajo­

mego, więc tajemnica tajemnicą, ale i tak wszyscy gadali.

Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, zastana­ wialiśmy się tutaj, czy wprowadzą nasze wojska, tak

jak do Czechosłowacji w 1968 roku, czy nie. Wojsk nie

57

wprowadzili, ale odbywały się dziwne manewry. Duże

zgrupowanie czekało przy granicy. Znajomy z pułku ar­ tyleryjskiego opowiadał mi potem, że dostali rozkaz wej­

ścia do Polski. Pułk przekroczył granicę i został wezwany z powrotem, zrobił kółko po polskim terytorium i zawró­

cił do obwodu. Takie manewry miały podobno miejsce kilka razy w ciągu waszego stanu wojennego.

Rację ma zafascynowany Kaliningradem rosyjski histo­ ryk sztuki Iwan Czeczot, kiedy pisze, że jedyny geniusz

miejsca, o jakim można mówić w przypadku tego miasta,

to geniusz wojny. Po rozpadzie

zsr r

sąsiedzi obwodu kaliningradzkie­

go liczyli na demilitaryzację regionu. Na początku lat

dziewięćdziesiątych nastąpił skokowy wzrost liczby woj­

aka, bo trafiały tutaj garnizony wycofywane z państw •loku wschodniego. W szczytowym momencie na nievielkiej przestrzeni znalazła się stutysięczna armia z s r r ,

a chwilę później Rosji. Dla państw ościennych, zwłaszcza

dla Litwy, to były trudne chwile, pełne lęku. Ale Borys Jelcyn dotrzymał słowa danego nowym zachodnim part­

nerom i ograniczył liczebność armii. Tym bardziej że pogrążone w kryzysie państwo rosyjskie nie było w stanie

udźwignąć jej finansowo. Na przełomie lat dziewięćdzie­ siątych i pierwszej dekady xxi wieku wydawało się, że

w Kaliningradzie może zapanować wieczny pokój. A po­

tem wszystko się zmieniło, Władimir Putin wepchnął ob­ wód kaliningradzki z powrotem w stare militarne koleiny. Dzisiaj zachodni eksperci wojskowi jednym głosem

mówią, że jest to najbardziej zmilitaryzowany region

58

w Europie, naszpikowany nowoczesnym sprzętem woj­ skowym, że to prawdopodobny punkt zapalny nowej

wojny, że stamtąd „zielone ludziki” mogłyby powtórzyć w Litwie lub Polsce operację przeprowadzoną na Kry­

mie czy w Donbasie. Rosyjscy eksperci powtarzają: to

wszystko wina niespełnionej obietnicy NATO, że nie bę­ dzie rozszerzać się na wschód i że Rosja nie może postą­

pić inaczej, musi się zbroić, jeśli żołnierze amerykańscy

stacjonują u jej granic.

Większość kaliningradczyków wierzy w to, że armia i sprzęt są potrzebne w regionie, bo inaczej Zachód w jed­

nej chwili przejąłby obwód. Ale coraz częściej ich ufnoś­ cią w armię chwieje rozsądna skądinąd myśl, że jeśli doj­

dzie do wojny, to z Kaliningradu i tak nic nie zostanie. Że bastion nie chroni, tylko ściąga zagrożenie. Nad Bałtykiem co rusz dochodzi do incydentów mili­

tarnych, albo na morzu, albo w powietrzu. Coraz częściej

po obu stronach granicy odbywają się ćwiczenia wojskowe na wielką skalę. Eksperci rosyjscy i zachodni podgrzewają atmosferę. A to amerykański think tank publikuje scena­

riusz wojny rozpoczętej przez Rosję, w którym polskie

wojsko przy wsparciu

n at o

zajmie obwód kaliningradzki.

A to kaliningradzki ekspert pisze raport, w którym twier­

dzi, że obecnie prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego

w regionie jest większe niż w czasie zimnej wojny. Sen mieszkańców Czkałowska, podmiejskiej sypialni Kaliningradu, zakłócają myśliwce startujące z sąsiedniego

lotniska. Skarżyli się wszelkim możliwym instancjom, ale wszyscy rozkładają ręce. Wojsko jest tu wciąż naj­

ważniejsze.

5*>

IV

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA

Przed sztabem Floty Bałtyckiej, budynkiem, w którym do

1945 roku mieściła się królewiecka Dyrekcja Poczt, stoi pomnik cara Piotra 1. Rosjanie dodają mu przydomek Wielki, bo jego reformy pchnęły anachroniczne ruskie

carstwo na drogę modernizacji. Piotr 1 stworzył rosyjską

flotę, która pozwoliła mu prowadzić wojny z państwa­ mi basenu Morza Bałtyckiego i kontynuować ekspansję terytorialną, ale już nie na wschód jak za czasów Iwana Groźnego, ale na zachód, w kierunku Europy.

Każdy Rosjanin pamięta ze szkoły, że Piotr 1, zanim ob­

jął stery państwa rosyjskiego, odbył podróż zwaną wielkim poselstwem. cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA Incognito odwiedził kilka krajów europej­ skich, spotykał się z władcami i uczonymi, podglądał eu­ ropejski przemysł. Na początku tej wyprawy, w 1697 roku,

zjpuścił Rygę i zawitał do Królewca. Spotkał się z elekto­ rem brandenburskim Fryderykiem iii , który kilka lat póź­

niej, w 1701 roku, koronował się na królewieckim zamku

na króla Prus jako Fryderyk 1. Potem młody car udał się do Piławy, a stamtąd popłynął do Holandii. Podczas podró­

ży najbardziej zafascynowała go sztuka budowy statków. Kaliningradzkie ministerstwo kultury i turystyki z du­ żym upodobaniem kręci promocyjne filmiki, których zadaniem jest przyciągać do obwodu turystów z Rosji. Filmiki te z jeszcze większym upodobaniem bezlitośnie krytykuje kaliningradzka publiczność, zwłaszcza że mają gigantyczne budżety. W jednej z takich produkcji głów­ nym wątkiem jest podróż Piotra do Królewca. Anonimo­

wy car przechadza się nieopodal katedry. I tylko jeden

60

z przechodniów ogląda się na niego dość natarczywie,

tak jakby rozpoznał w nim władcę Rosji. Olga, kiedy wspominam ten filmik, z niezadowoleniem kręci głową. Stanowczo zalicza się do krytyków i w tym

konkretnym filmie nie podoba jej się, że bohaterem jest Piotr i. Przecież to symbol zrośnięty na zawsze z Peters­ burgiem. Zdecydowanie lepszy na jego miejsce byłby Immanuel Kant. Ale z Kantem jest sporo problemów.

Jesienią 2018 roku rosyjski minister kultury Władimir

Medinski wpadł na pomysł, by lotniskom w Rosji nadać

imiona wielkich postaci rosyjskiej historii i kultury. Do­ tychczas takiej praktyki, powszechnej w Europie i u s a ,

w Federacji nie znano, a to przecież dobra okazja, by promować kraj wśród podróżujących. By zrealizować pomysł, opracowano schemat wybo­ ru patronów. Najpierw eksperci wybierali postaci, które

zapisały się złotymi zgłoskami w historii danego regionu. Z nich układano krótkie listy, a mieszkańcy sami wybie­

rali patrona dla swojego lotniska, głosując na specjalnej stronie internetowej Wielkie Imiona Rosji. Ot, taka nie­ groźna ludowa zabawa stwarzająca wśród uczestników

iluzję sprawstwa w kraju, w którym polityczne wybory pozostają fikcją. Na liście potencjalnych patronów kaliningradzkiego

lotniska w Chrabrowie znalazło się dwóch dowódców Armii Czerwonej - Iwan Czerniachowski i Aleksandr

Wasilewski - Immanuel Kant i caryca Elżbieta Piotrowna, córka Piotra 1, pod której panowaniem Rosja przez kilka lat zajmowała Prusy Wschodnie.

61

Kant szybko wyszedł w tym wyścigu na prowadzenie i z dnia na dzień temat wyboru patrona dla lotniska nie­ oczekiwanie stal się polityczną kontrowersją. Deputowa­ ny Dumy z odległego Tatarstanu Marat Barijew wyraził swój sceptycyzm co do kandydatury Kanta, po tym jak zgłosili się do niego weterani wojenni z obwodu Iwanow ­ skiego, gdzie urodził się marszałek Wasilewski. Stwier­ dzili, że osobiście obraża ich to, że patronem rosyjskiego lotniska mógłby zostać Niemiec. Powiedzieli, że to hańba. Kantem zaniepokoił się również deputowany z Kali­

ningradu, Aleksandr Piatikop. Poprosił, by władze na miejscu postarały się poznać „prawdziwą” opinię miesz­

kańców obwodu. A prawda jest taka, że kaliningradczycy z nikogo nie są tak dumni jak z Kanta. Nazywają go rodakiem, a do­ kładniej cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA ziem lakiem , czyli urodzonym na tej samej zie­ mi. To najdroższa marka miasta, bo Kant przyciąga do Kaliningradu turystów i filozoficznych pątników, którzy chcą porozmyślać przy jego grobie lub po prostu zro­

bić pamiątkowe zdjęcie. Od 2005 roku kaliningradzki uniwersytet nosi imię słynnego królewieckiego filozofa i dotychczas nikt nie dostrzegał w tym problemu. Jednak sprawa lotniska uderzyła w jakiś czuły punkt i poruszyła siły w mieście obecne zawsze, ale dotąd uta­ jone. Mniej więcej w połowie trwania głosowania jego

dynamika zaczęła się raptownie zmieniać. Caryca Elżbie­ ta przegoniła Kanta, zdobywając dodatkowe kilkanaście tysięcy głosów w ciągu jednej doby. Zanim internetowy plebiscyt się skończył, Kanta przegonił także marszałek Wasilewski.

62

Mobilizacja sił antykantowskich była bezprecedenso­ wa. Do sieci trafiło nagranie z wojskowego apelu. Wice­ admirał Floty Bałtyckiej Igor Muchamietszyn wzywał na nim żołnierzy, by razem z rodzinami oddali głos na marszałka. „Jako ludzie związani z siłami zbrojnymi powinniśmy pa­

miętać, dzięki komu się tutaj teraz znajdujemy - grzmiał. Dzięki komu istnieje Flota Bałtycka i nasze statki cumują w Kaliningradzie. Kto szturmował miasto Bałtyjsk pod na­ zwą Piława i oddał tutaj życie, sami przecież rozumiecie...” Muchamietszyn Kanta nazwał zdrajcą ojczyzny, który

„czołgał się na kolanach, by dano mu katedrę, żeby mógł sobie wykładać” i „pisał jakieś niezrozumiałe książki, któ­ rych nikt z zebranych tu nie czytał i czytać nie będzie”. Wiceadmirał miał prawo nie czytać prac Kanta, ak zadał sobie przynajmniej trud, by przeczytać jego list

do carycy Elżbiety. Filozof zetknął się z nią nie tylko jako konkurent w plebiscycie. Dwa i pół wieku wcześniej ro­ syjska okupacja Prus przypadła na okres jego działalności naukowej. Rzeczywiście Kant napisał wiernopoddańczy list do imperatorki, w którym poprosił o przyznanie mu posady profesora w katedrze logiki i metafizyki króle­ wieckiego uniwersytetu. Ale i to nie był jeszcze koniec skandalu wokół Immanuela Kanta. Chciało się wtedy powiedzieć: Ciszej nad tym cenotafem! Ale figura osiemnastowiecznego profeso­

ra, po którym pozostała dostojna kolumnada z różowego

granitu i symboliczna mogiła, nadal rozpalała emocje. Rankiem 27 listopada wykładowcy uniwersytetu, idąc do pracy, zauważyli, że pomnik Immanuela Kanta na

63

placu przed głównym gmachem uczelni oblano różową farbą. W ciągu kilkunastu minut miasto obiegły kolejne zatrważające nowiny. Różową farbą oblano także tabli­ cę na prospekcie Leninowskim upamiętniającą miejsce,

gdzie stał kiedyś dom filozofa i co najgorsze, mogiłę przy katedrze. Sprawców nigdy nie odnaleziono, nie pomogły nagrania z kamer monitoringu, w innych przypadkach bardzo użyteczne. W kwietniu tego samego roku kamery nagrały młodą kobietę, która malowała genitalia walczącym żubrom,

rzeźbie sprzed budynku Kaliningradzkiego Uniwersy­ tetu Technicznego, którą w Kaliningradzie nazywa się po prostu „bykami”. To miejska tradycja, żubrze jądra zawsze stawały się kolorowe przed Wielkanocą. Zanim sprawczyni zdążyła zamówić coś do picia w kawiarni, do

ctórej poszła uczcić wykonanie zadania, na miejscu była

uż policja. Zasądzono jej grzywnę za wandalizm. Kaliningradzkie władze deklarowały, że ukaranie spraw­ ców ataku na miejsca pamięci związane z Immanuelem

Kantem to dla nich priorytet. Okazało się jednak, że stary królewiecki profesor filozofii wart jest w Kaliningradzie mniej niż żubrze jądra.

v

Pierwsze wspomnienia Aleksieja Leonowa to baraki, w któ­

rych mieszkał z rodziną w syberyjskiej wiosce, gdzie oj­ ciec pracował jako kołchozowy weterynarz i zootechnik. Matka Jewdokija urodziła dziesięcioro dzieci, dwoje wcześ­ nie zmarło. Spośród żywych Aleksiej był przedostatni.

64

Gdy w 1936 roku aresztowali ojca, bez sądu i bez śledz­ twa, matka Aleksieja została sama z ósemką dzieci, w cią­ ży z kolejnym. Rodzinie skonfiskowano barak, Jewdokiję,

która była nauczycielką, zwolniono z pracy, potomków

„wroga ludu” wyrzucono ze szkoły. Sąsiedzi, do tej pory przyjaźni i życzliwi, ze złowrogim entuzjazmem zabrali się do grabieży skromnego majątku Leonowów. Nie mogli nawet przypuszczać, że minie kilkadziesiąt lat i mały Alosza, z którego ściągali portki, przyjedzie odwiedzić rodzinną wioskę jako podwójny bohater Związku Ra­

dzieckiego. Szura, najstarsza siostra, wyszła już za mąż i pracowa­ ła w kuzbaskim Kemerowie, odległym o dwieście kilo­

metrów od rodzinnej wioski. Poznała męża na budowie elektrowni, dyrekcja przydzieliła nowożeńcom jeden po­

kój. Przygarnęli matkę i rodzeństwo, zamieszkali w jede naście osób na szesnastu metrach kwadratowych, z któ­

rych trzy zajmował piec. Aleksiej do końca życia pozostał

wdzięczny siostrze, a jeszcze bardziej jej mężowi, dwudziestotrzyletniemu chłopakowi z Białorusi, który kosz­

tem małżeńskiej intymności wziął pod swój skromny

dach liczne rodzeństwo Szury oraz ciężarną teściową. Kiedy ojciec wyszedł z łagru w 1939 roku, los się od­

wrócił. W ramach państwowego programu pomocy ro­ dzinom wielodzietnym Leonowom przyznano całe dwa pokoje w baraku. Każdy po osiemnaście metrów kwadra­

towych. Wstawili między nimi drzwi i zostali okrzyknięci najbogatszą rodziną w przemysłowej dzielnicy Kemerowa. Ich status podnosiło posiadanie odbiornika radio­ wego, głośnika i maszynki do mielenia mięsa. Cały czas

65

przychodzili sąsiedzi, by zmielić coś w tej maszynce. A kiedy Hitler napad! na z s r r , przychodzili, by słuchać komunikatów wojennych.

Aleksiej poszedł do szkoły w 1943 roku, na bosaka. Na­ uczycielka przywitała pierwszoklasistów uroczystą prze­ mową, którą zakończyła tradycyjnymi słowami: „A teraz, dzieci, podziękujmy towarzyszowi Stalinowi za nasze szczęśliwe dzieciństwo!”. W biednej syberyjskiej szkole uczyła Kławdia Wasiljewna, ewakuowana z synem przed działaniami wojennymi w centralnej Rosji. Kiedy zobaczyła rysunki ośmiolet­ niego Aleksieja Leonowa, stwierdziła jednoznacznie: „Jes­ teś artystą!” Alosza lubił rysować. Gdy siostry czytały mu D cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA w adzieścia tysięcy m il podm orskiej żeglugi Juliu­ sza Verne’a, rysował ilustracje do książki: głębię oceanu i statek kapitana Nemo. Talent doceniła nie tylko Kław­ dia Wasiljewna, ale również sąsiedzi. Zapraszali małe­ go Aleksieja do swoich baraków, by ozdabiał ich piece polnymi kwiatami. Kiedy Alosza był w trzeciej klasie, jego zdolności pla­ styczne pozwalały prowadzić rodzinie mały biznes. Tego ostatniego słowa nikt oczywiście nie śmiałby głośno wy­ powiedzieć. Na drewnianej ramie ojciec rozciągał prze­ ścieradło, razem je gruntowali, jak prawdziwe malarskie płótno. Potem Aleksiej malował na nim krajobrazy: staw z łabędziami, góry, lasy z jeleniami. Farby ojciec przy­ nosił z fabryki. Namalowane na prześcieradle landszafty sąsiedzi wie­ szali nad łóżkiem. Na tradycyjne tkane dywany nikt so­ bie w tym biednym, głodnym czasie nie mógł pozwolić,

66

najwyżej partyjna elita. A chodziło nie tylko o poprawę barakowej estetyki. Makatki chroniły bielone wapnem ściany przed zapaćkaniem. Cena - dwa bochenki chleba. W 1946 roku jedna z sióstr, Luba, wyjechała z mężem do Kónigsberga. Zwerbowano ich do pracy przy odbu­ dowie zakładów taboru kolejowego. Po dwóch latach napisali list do bliskich, by przyjeżdżali, wtedy już do Kaliningradu. Klimat był nieporównywalnie lżejszy niż na Syberii, a warunki mieszkaniowe - po prostu ma­ rzenie. Przy odrobienie szczęścia mógł się trafić nawet samodzielny domek po Niemcach. Rodzina Leonowów

pojechała. Aleksiej po latach wróci do pierwszych chwil w Kalinin­ gradzie: „Trudno sobie wyobrazić, co to wtedy było. Całe miasto zrujnowane. W1944 roku angielska awiacja zbom­

bardowała miasto, dzielnice kulturalne i historyczne, ale pas obronny pozostawiła nietknięty. Niech sobie Sowieci

sami radzą... Wielu ludzi straciliśmy podczas szturmu twierdzy. Ale miasto zbudowaliśmy, dobre miasto”*. W Kaliningradzie chodził do szkoły, w której przed wojną mieściła się Akademia Sztuk Pięknych. Przed eg­ zaminami końcowymi spakował swoje najlepsze rysunki do teczki i autostopem pojechał do Rygi. Chciał się zo­

rientować, czy jest sens zdawać do tamtejszej akademii. Rektor obejrzał prace i zapewnił, że miejsce będzie na niego czekać. Ale poznał studentów artystów, wypytał się o praktyczne aspekty nauki w Rydze i zrozumiał, że nie * A. Leonow, cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA W riem ia pierw ych. Sud'ba m oja - ja sam ..., Moskwa 2017, s. 21.

67

da rady się utrzymać. Jego ojciec zarabiał niewiele wię­ cej, niż kosztował wynajem stancji, a w domu był jeszcze młodszy brat. Starszy brat w tym czasie był już mechanikiem samo­ lotowym po szkole technicznej w Irkucku. Zachęcił go do zawodu lotnika, pomógł uczyć się do egzaminów wstęp­ nych. Tym razem do teczki Aleksiej włożył komsomolską rekomendację. Z teczką i z jedną parą bielizny na zmia­ nę pojechał do Krzemieńczuka w obwodzie połtawskim Ukraińskiej s r r . Dostał się, wysłał telegram do matki z radosną nowiną. W odróżnieniu od Akademii Sztuk Pięknych w Wojskowej Akademii Lotniczej zapewniali akademik, ubierali i karmili. Dwa lata na uczelni przeznaczone były na teorię. Pierw­ szy raz za sterami Aleksiej Leonow usiadł w 1955 roku. Jak

spomina, było to 7 stycznia, w prawosławne Boże Narozenie. Po ukończeniu kursu w Krzemieńczuku Aleksieja, >uż w stopniu sierżanta, odprawiono do specjalistycznej szkoły dla pilotów myśliwców w Czugujewsku. Szkolenie szło mu jak z płatka, wszystkie egzaminy końcowe zdał na piątkę, tylko z marksizmu-leninizmu dostał cztery,

co pozbawiło go wyróżnienia. Kara za to, że wołał się uczyć i zignorował polecenie politruka, który kazał mu udekorować izbę pamięci marszałka Żukowa.

Kolejną szkołę dla lotników Aleksiej ukończył jako porucznik. Dowódca pułku w ostatni dzień wezwał go do siebie i wręczył skierowanie do Wiednia. Aleksiej się ucieszył, ale nigdy tam nie dotarł, bo w 1957 roku z s r r wycofał stamtąd swoją powietrzną dywizję stalingradzką. Na dalszą służbę wrócił do Krzemieńczuka. Tam się

68

zakochał w Swietłanie, córce wojskowego. W jednostce radził sobie wyśmienicie, dowództwo powierzało mu naj­ trudniejsze misje. Za każdą minutę wylataną w trudnych

warunkach dostawał sowitą premię. Rodzice Świetlany zgodzili się na ślub. W życiu mu się wiodło. Ślub ze Świetlaną brali w pośpiechu, bo Aleksiej dostał

skierowanie do bazy pod Dreznem. Ale jesienią, jeszcze zanim wyjechał, w bazie w Krzemieńczuku pojawił się pułkownik Jewgienij Karpow, kierownik dopiero co po­ wołanego Centrum Szkolenia Kosmonautów. Porucznika

Leonowa wezwano na rozmowę. Karpow zapytał, czy nie chciałby pójść do szkoły dla lotników doświadczalnych. Aleksiej odparł, że chce, oczywiście. „Wezwiemy was” odpowiedział Karpow. Pod koniec lat pięćdziesiątych zimna wojna trwała już na całego. Związek Radziecki wyszedł w niej na pro

wadzenie w 1957 roku, kiedy za sprawą utalentowanego konstruktora Siergieja Korolowa udało się wysłać w kos­ mos pierwszego sztucznego satelitę - Sputnika. Ame­ rykanie także nie próżnowali, a na Kremlu doskonale

zdawano sobie sprawę z postępów, jakie robią. Wyco­ fanie się z wyścigu kosmicznego oznaczałoby politycz­ ną przegraną. Latem 1958 roku powstała n a s a , a wios­ ną 1959 roku Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i Rada Ministrów Związku Ra­

dzieckiego wydały uchwałę O cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHG przygotow aniu człow ieka do lotów kosm icznych. W styczniu 1960 roku powstała

tajna jednostka państwowych sił zbrojnych, znana pod

numerem 26266, wkrótce przemianowana na Centrum Szkolenia Kosmonautów.

69

Siergiej Korolow, dziś uznawany za nestora sowieckiej

kosmonautyki, twierdził, że odpowiednie predyspozycje do lotu w kosmos mogą mieć jedynie piloci wojskowych myśliwców. Uważał ich za ludzi wielozadaniowych. Byli jednocześnie lotnikami, nawigatorami, łącznościowcami

i inżynierami. Mieli odpowiednie predyspozycje psy­ chiczne - zdyscyplinowani i opanowani, pozbawieni lęku i gotowi podjąć ryzyko, a jednocześnie działali racjonal­ nie i bez zbędnej brawury. Karpow, szef Centrum Szkolenia Kosmonautów, jeź­ dził więc po wojskowych bazach i szukał asów lotnictwa.

Wytypowano trzy tysiące czterystu sześćdziesięciu je­ den kandydatów, nikt z nich nie miał więcej niż trzy­ dzieści pięć lat. Po wstępnej rozmowie zostało trzystu czterdziestu siedmiu pilotów. Wstępne badanie medycz­

ne przeszło dwustu sześciu. Część z nich na tym etapie zrezygnowała z uczestnictwa w projekcie. Reszta trafi­ ła na długoterminową obserwację do szpitala lotnicze­

go w Moskwie. Tam czekały ich codziennie badania krwi i moczu, obserwacja podczas wzmożonego wysił­ ku fizycznego, przeciążenia, próby w komorze ciśnie­

niowej i komorze cieplnej. Do tego rozbudowane testy psychologiczne, testy na inteligencję, logiczne myśle­ nie, szybkość rozwiązywania zadań. Niewiele wiedzia­ no wtedy o tym, jak przebywanie w kosmosie wpłynie na ludzkie ciało i umysł, więc testy były wyśrubowane.

Nazywano to nadmierną selekcją.

Z pozytywnym wynikiem rekrutację zakończyło dwu­ dziestu dziewięciu kandydatów, spośród nich ostatecznie

wybrano dwudziestkę. Zostali kosmonautami słuchaczami.

70

Najpierw, dokładnie tak jak w szkołach dla lotników, czekał

ich kurs teoretyczny, a co potem, tego nie wiedzieli. Nikt nie mógł być pewien, czy w ogóle poleci w kosmos. Ale wszyscy mieli świadomość, że tak czy inaczej ktoś poleci, i jeśli nie jeden z nich, to Amerykanin.

W n r d Aleksiej Leonow służył kilka miesięcy. Zdążył odwiedzić drezdeńską galerię, w której za kilkadziesiąt lat miał zawisnąć także jego obraz o tematyce kosmicznej. Wiosną 1960 roku, zaraz po tym, jak do bazy w Altenburgu dojechała Swietłana, Aleksieja wezwano do Moskwy. Tra­ fił na obserwację do szpitala. Salę dzielił z porucznikiem Jurijem Gagarinem. Zaprzyjaźnili się. Na wykładach dla

kosmonautów grali w statki, razem polowali, jeździli na

wakacje. Pierwszy załogowy lot w kosmos był wielkim sukcesem Związku Radzieckiego, a Jurij Gagarin został bohatererr

za życia. Kolejnym wyzwaniem, które planował Siergiej Korolow, był lot, podczas którego kosmonauta wyjdzie w przestrzeń kosmiczną. Tym razem na dwóch członków załogi wybrał Pawła Bielajewa i Aleksieja Leonowa.

W co powinni wierzyć sowieccy kosmonauci? To byli wybrani z wybranych, elita elit. Wówczas być może jedni z najlepiej wykształconych ludzi na świecie. Wydawałoby się, że powinni wierzyć w prawa fizyki, w racjonalizm, w walkę klas, w naukowy marksizm-leninizm, w bolsze­

wicką rewolucję i rychłe nastąpienie komunizmu. Okazało się, że sowieccy kosmonauci wierzyli przede

wszystkim w przesądy. Największego pecha ich zdaniem przynosiła kobieta. W dniu startu, 18 marca 1965 roku, na kosmodromie Leonow i Bielajew minęli się z „rudą damą”.

71

Podwójny pech. Nie mieli pojęcia, skąd się tam nagle wzięła, wstęp na Bajkonur był dla kobiet zabroniony, a już

na pewno w dniu lotu. Okazało się, że to dyrektorka stu­ dia filmowego Centrnauczfilm, przygotowująca doku­ ment o radzieckim programie kosmicznym. „Splunęliśmy przez lewe ramię, ale przygotowywali­

śmy się do tego, że lot będzie niełatwy - pisze Leonow w swoich wspomnieniach. - A potem, kiedy zaczęły się problemy, kiedy system lądowania odmówił posłu­ szeństwa i nikt nie wiedział, jak to się wszystko skończy,

ona siedziała i płakała: »To moja wina, to moja wina, to wszystko przeze mnie«”*. Problemy dwuosobowej załogi statku kosmicznego Woschod 2 zaczęły się już przy starcie. Rakieta wyniosła ich za wysoko o jakieś, bagatela, 200 kilometrów. Znaleźli się na ziemskiej orbicie na wysokości czterystu dziewięć­ dziesięciu pięciu kilometrów. Mimo to kontynuowano misję zgodnie z planem. Drugi pilot Aleksiej Leonow

przemieścił się do specjalnej śluzy, która pełniła funk­ cję pomostu między statkiem i przestrzenią kosmiczną. Dopiero kiedy dowódca Paweł Bielajew zamknął właz do śluzy, Leonow mógł ją otworzyć z drugiej strony i wypły­ nąć na otwartą przestrzeń. Do statku był przyczepiony pięciometrowym przewodem. Cały czas miał łączność z centrum dowodzenia na Ziemi.

Jego pierwsze słowa po opuszczeniu śluzy brzmiały: „Ziemia jednak jest okrągła!”. Nie pamięta, że je wy­ powiedział, stres był zbyt duży, ale wszystko zostało * Tamże, s. 56.

72

zarejestrowane. Wyjście Leonowa, nazwane później pierwszym spacerem kosmicznym, nagrywała też spe­ cjalna kamera. Uderzyła go bezkresna cisza i oślepiające światło słoń­ ca. „A Ziemia płynnie obracała się pode mną jak wielki, piękny... globus”* - wspominał. Żadne eksperymenty w komorach ciśnieniowych na

Ziemi nie pozwalały zbadać, jak zareaguje ciało człowieka w próżni kosmicznej. Leonow był pierwszą osobą w histo­ rii, która znalazła się w takich warunkach. Skafander „Bierkut” zdawał egzamin do ósmej minuty spaceru. Wtedy za­

czął puchnąć. Ręce Leonowa wyślizgnęły się z rękawic, nogi z butów. Różnica ciśnień wewnątrz skafandra i na ze­ wnątrz, we wszechświecie, była zbyt duża. Napompowany jak wielki balon kosmonauta z ogromnym wysiłkiem zwi­

jał przewód, który go utrzymywał. Kiedy dotarł do śluzy, okazało się, że się nie zmieści. Średnica miała tylko metr.

Zamilkł. Przestał rozmawiać z centrum dowodzenia na Ziemi. Przestraszył się, że zanim dojdą tam do jakiegoś rozwiązania i zatwierdzą je na wszystkich szczeblach dowództwa, jemu zabraknie tlenu. Samowolnie zdecy­ dował, że zmniejszy ciśnienie wewnątrz skafandra. Było to bardzo ryzykowne, przy szybkiej dekompresji azot we krwi mógł się zagotować. Ale to była jedyna szansa, by chociaż spróbować przeżyć. Instrukcja nakazywała wchodzić z powrotem do śluzy nogami w dół, żeby zamknąć rękami właz. Bez upewnie­ nia się, że śluza została odcięta od przestrzeni kosmicznej, • Tamże, s. 60.

73

nie można było wrócić na pokład. Inaczej Woschod 2 by się rozhermetyzował. Aleksie) próbował wsunąć nogi do włazu, ale nic z tego nie wyszło. W końcu złapał za uchwyty i wcisnął się głową w dół. Włożył na siebie statek kosmiczny tak, jakby wkładał gruby sweter. Trzeba było jeszcze zamknąć ten przeklęty właz, zanim statek trafi w strefę cienia, bo po ciemku byłoby to nie­ możliwe, element}' były zbyt drobne. Aleksiej zebrał w so­ bie wszystkie siły i odwrócił się w wąskiej śluzie, w rozdę­ tym skafandrze. Temperatura ciała skoczyła, serce biło jak szalone. Kiedy wszedł z powrotem na pokład, do Pawła

Bielajewa, poczuł, jak zalewa go pot. W ciągu tej doby wypocił sześć litrów, w skafandrze stał po kolana w wo­ dzie. Przekazali na Ziemię komunikat, że Diament 1 i Diaaent 2 - to były kryptonimy członków załogi - są znou obaj na pokładzie statku, zadanie wykonane. Ale to ćszcze nie był koniec przygód. W pewnym momencie piloci zauważyli, że wewnątrz statku szybko rośnie ciśnienie tlenu. Najmniejsza iskra doprowadziłaby do wybuchu w kabinie. Okazało się, że systemy pompowały tlen przez awarię czujników. Dopie­ ro po siedmiu godzinach udało się zażegnać niebezpie­ czeństwo. Można było lądować.

Tyle że automatyczny system lądowania zawiódł i Leonow z Bielajewem musieli przejść na ręczne ste­ rowanie. Woschod 2 trafił na ziemię sto osiemdziesiąt kilometrów od Permu, w głębokiej tajdze. Agencja in­ formacyjna t a s s eufemistycznie nazwała to lądowaniem w rejonie zapasowym. Sygnał sos, który kosmonauci wysłali przez radio, usłyszano w Dusseldorfie, Ałma-Acie

74

i Pietropawłowsku Kamczackim. Kilka godzin później przeleciał nad nimi samolot. Czyli ich znaleźli. Wydostanie dwóch kosmonautów z tajgi było operacją nie mniej złożoną niż wysłanie ich w kosmos. Pierwszej nocy usłyszeli warkot helikopterów. Półtorej godziny

krążył nad nimi samolot Ił-14. Później ekipa ratunkowa wyjaśniła, że miejscowi ostrzegali przed wilkami, któ­ rych jest bardzo dużo w okolicy i najlepiej odstraszy je hałas. Następnego dnia rano z helikopterów Bielajewowi i Leonowowi zrzucono odpowiednie ubrania - futrzane kurtki i spodnie. Część garderoby zawisła na drzewach. Butelka koniaku się rozbiła, termos z ciepłą herbatą też, ale suchy prowiant trafił do wygłodzonych kosmonautów. Dzień później dotarł do nich oddział zwiadowczy, który przeszedł kilkanaście kilometrów na nartach. Zbudow no im nieduży szałas, przywieziono materace i pości< Z helikoptera tego dnia zrzucono kocioł. Bielajew i Leo now nasypali do niego śniegu i postawili nad ogniskiem. Rozebrali się do naga i weszli do środka, by w końcu się

porządnie rozgrzać. Gorąca kąpiel w głębokiej uralskiej tajdze. Potem na nartach poszli ze zwiadowcami na leś­ ną polanę, którą tymczasem drugi oddział wyrąbał na lądowisko dla helikoptera. Akcja ratunkowa się udała. Śmigłowiec zabrał ich do Permu, a stamtąd na Bajkonur.

Tam powitały ich znudzone długim oczekiwaniem dzieci, chłopcy w białych koszulach i dziewczynki z białymi kokardami we włosach. Dalej czekała już tylko sława. W Kemerowie, w dzielnicy, gdzie rodzina Leonowów zajmowała dwa pokoje w baraku, wiadomość, że Aleksiej poleciał w kosmos, przyjmowano z niedowierzaniem:

75

„Ten Alosza? Od tych, co mieli maszynkę do mielenia

mięsa?”*. Dziesięć lat później Leonow jeszcze raz poleciał w kos­ mos, na przełomową misję Sojuz-Apollo. Po latach mor­ derczego wyścigu rządy u s a i z s r r zdecydowały się na wspólne przedsięwzięcie kosmiczne. Dwa statki połą­ czyły się ze sobą na orbicie. Aleksiej Leonow i Thomas Staffbrd, obywatele zwaśnionych krajów, podali sobie

ręce. To była jedna z najradośniejszych chwil w historii zimnej wojny, która napawała nadzieją na kantowski wieczny pokój. Thomas Staffbrd został nawet honoro­

wym obywatelem Kaliningradu. Przyjaźnili się z Leonowem do końca życia. W 1966 roku zmarł profesor Siergiej Korolow, szef sowieckiego programu kosmicznego. Leonow wiele razy odkreślał, że jego śmierć była początkiem upadku tego

rogramu. Kraj rad i kolektywów, kraj ideologii odrzu­ cającej indywidualne interesy na rzecz wspólnego dobra, największe sukcesy odnosił dzięki wybitnym jednostkom. Aleksiej Leonow w swoim dzienniku zanotował kiedyś: „Mój los to ja sam”** . Leonow regularnie odwiedzał Kaliningrad, brał udział w paradach z okazji Dnia Zwycięstwa 9 maja. Uśmiech­ nięty staruszek jechał zawsze na czele, w wojskowym ka­

briolecie, i machając ręką, pozdrawiał kaliningradczyków zebranych po obu stronach drogi, jeszcze przed śmiercią * Tamże, s. 15. •• Tamże, s.52.

76

został patronem szkoły, ma ulicę swojego imienia. Kilka lat temu na rogu tej ulicy, na ślepej ścianie bloku, po­ wstał wielki mural przedstawiający Leonowa w hełmie kosmicznym.

W miejscu, gdzie ulica Kosmonauty Leonowa krzy­ żuje się z prospektem Pokoju, który w Kaliningradzie mógłby nazywać się prospektem Wiecznego Pokoju, stoi

pomnik Rodaków Kosmonautów. Upamiętnia nie tylko Aleksieja Leonowa, ale też Wiktora Pacajewa, Jurija Romanienkę i Aleksandra Wiktorienkę. Wszyscy byli zwią­ zani z Kaliningradem. Pod pomnikiem często odbywają się manifestacje i pro­ testy. Aktywiści wszelkich ideologicznych maści spotykaj? się właśnie tutaj. Tak już się utarło, że przy prospekc

Pokoju, w niewielkim oddaleniu od głównego placu m

sta, kaliningradzka administracja chętniej daje zgodę n organizację zgromadzeń. Przy zdobywcach wszechświata wygospodarowano sobie mały wolnościowy kącik. Podmoskiewskie miasteczko naukowe Kaliningrad, w któ­ rym pracował słynny konstruktor statków kosmicznych, w 1996 roku przemianowano na Korolow. Współczesna

Rosja nie potrafi odbudować utraconej potęgi kosmicznej. Sowieckie instytuty badawcze i centra szkoleń dla kosmo­ nautów połączono za rządów Jelcyna w jedną strukturę

o nazwie, która doskonale wyraża skalę ambicji - Roskosmos. W Roskosmosie brakuje jednak sukcesów na

miarę tych ambicji. Budowie kosmodromu na Dalekim Wschodzie towarzyszą niekończące się afery korupcyjne i techniczne wpadki. Ekspozycja w pawilonie „Kosmos”

77

w Moskiewskim Centrum Wystawowym, gdzie od koń­ ca lat sześćdziesiątych prezentowano sowieckim obywa­

telom osiągnięcia kosmiczne, w xxi wieku trąci myszką. Leonow zmarł n października 2019 roku w Moskwie. Na jego pogrzeb nie przyszedł ani prezydent Władimir Putin, ani premier Dmitrij Miedwiediew, ani nawet szef Roskosmosu Dmitrij Rogozin. Po śmierci kosmonauty Kaliningrad nie zostanie prze­ mianowany na Leonowsk. Kaliningradczycy, oszukani

przez historię z głosowaniem na patronów lotnisk, po­ żałowali, że port lotniczy w Chrabrowie ostatecznie nie otrzymał imienia Aleksieja Leonowa. Teraz nie da się już tego zmienić. Imieniem Leonowa ochrzczono, w wy­ niku tego samego plebiscytu, lotnisko w syberyjskim Kemerowie. Największy kaliningradzki portal internetowy wiado­

mość o śmierci Aleksieja Leonowa zatytułował D cbaZYXWVUTSRQPO rugi po K ancie. Z prawem moralnym Związek Radziecki był na

bakier, ale w kwestiach nieba gwiaździstego miał pio­ nierskie osiągnięcia.

K r ó le w s k a

i

G ó r a

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA

Dawno, dawno temu na Królewskiej Górze był zamek. Został zbombardowany, ostrzelany, podpalony i zburzony, a mimo to pozostał najtrwalszą budowlą w mieście nad Pregołą. Jest na pamiątkowych obrazkach, turystycznych

magnesikach, bursztynowych mozaikach, kubkach i kie­ liszkach, fototapetach w restauracjach, centrach handlo­ wych, na kioskach i wiatach przystanków autobusowych. Ostre kontury zamkowej wieży odcinają się od pustki

placu między prospektami Leninowskim i Moskiewskim. Z pocztówki uśmiecha się rudy brodaty mężczyzna w ry­ cerskiej zbroi. Na nią narzucony ma biały płaszcz, na

płaszczu czarny krzyż, w rękach wbity w ziemię miecz, na głowie złotą koronę. W tle Dom Sowietów - kanciasta bryła nigdy nieukończonego budynku, który miał być siedzibą administracji radzieckiego miasta. Pod spodem napis: „Tu był Ottokar” i data - 1255. Kartkę dała mi au­

torka, Olga Dmitrijewa. W 1254 roku mistrz krzyżacki Poppo von Osterna bawił

w Pradze i najpewniej wtedy zaprosił króla Przemyśla 11 Ottokara do udziału w krucjacie przeciwko pogańskim

79

Prusom. Mijały trzy dekady, odkąd teutoński zakon za sprawą niefortunnego zaproszenia Konrada Mazowiec­ kiego urządził się na ziemi chełmińskiej i stamtąd prowa­ dził podbój terytorium pogańskich Prus, posuwając się stopniowo i wytrwale wzdłuż Wisły i Nogatu ku północ­ nemu wschodowi. Na 1255 rok zaplanowano zajęcie uj­

ścia Pregoły do Zalewu Wiślanego, którego strzegł pruski gród Tuwangste. Krzyżacy od lat ostrzyli sobie zęby na to miejsce. Ze szczytu wzgórza wznoszącego się nad sa­ mym brzegiem rzeki roztaczał się widok na wyspy, które opływała rozwidlona Pregoła. Wyjście na otwarte morze ochraniały oddzielone wąskim przesmykiem dwie mie­ rzeje. Wymarzona lokalizacja dla budowy silnej twierdzy i bogatego kupieckiego miasta. Krucjata przebiegała jakby blitzkriegiem. W ciągu kilku dni opanowana została kraina zwana Sambią, co otwo­ rzyło przed zakonem krzyżackim perspektywę dalszych podbojów pruskich ziem, czyli Natangii, położonej na południe od Pregoły. Nie wiadomo, czy wiele walk w tych dniach stoczył Przemysł 11 Ottokar, ale ze względu na kró­ lewską rangę okrzyknięto go przywódcą wy prawy. Zanim wbił miecz w opadające ku Pregole wzgórze, odbył niezbyt długą podróż śladem krzyżackich podbojów, znaczonych kolejnymi przyczółkami: Toruniem, Malborkiem, Elblą­ giem i Bałgą. Wojenny korowód wyruszył na początku roku. Już 17 stycznia czeski król był z powrotem w Elblągu, a 6 lutego w glorii chwały chrześcijańskiego rycerza wró­ cił do Opawy. Nigdy więcej nie zawitał w te strony, ale pozostawił po sobie nazwę. Wzgórze, na którym Krzy­ żacy zbudowali twierdzę, nazwano na cześć Przemysła 11

80

Ottokara Królewską Górą. Monteregnum lub Regiomontium po łacinie, po niemiecku Coningsberg, a z czasem Kónigsberg, po prusku Kunnegsgarbs, po polsku Króle­ wiec, po litewsku Karaliaućius, po czesku Kralovec. Krzyżacy działali planowo, wytrwale dążąc do wyzna­ czonego wcześniej celu. W założeniu twierdzy na Królew­ skiej Górze i miasta u jej stóp nie ma nic z improwizacji czy przypadku. Jeszcze przed krucjatą teutońscy rycerze zawarli umowę z mieszczanami z Lubeki w sprawie lo­ kacji miasta portowego. Tak z romansu wojowniczych zakonników i kupieckiej Hanzy powstał Królewiec. Pierwszy zamek teutońscy rycerze zbudowali z drewna, ale minęło zaledwie parę lat i rozpoczęli budowę twierdz murowanej. Zamkowe mury i obronne wieże z wypal nej czerwonej cegły, ulubionego materiału budowalneg krzyżackich architektów, na wieki pozostaną wyróżni kiem pejzażu rozciągającego się wzdłuż południowych wybrzeży Bałtyku.

Zamek zajmował łagodny szczyt Królewskiej Góry przez kolejnych sześćset dziewięćdziesiąt lat, górując nad trzema miastami - Knipawą (Kneiphof), Starym Mia­

stem (Altstadt) i Lipnikiem (Lóbenicht) - które połączo­ ne w jedno przyjęły nazwę zamku: Kónigsberg. W tym zamku, pogłębiając symbolikę nazwy, w 1701 roku koro­ nował się elektor brandenburski Fryderyk iii , stając się Fryderykiem 1 Pruskim, królem Prus, i zarazem kończąc

czas lennego podporządkowania Prus Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Historia, która zaczęła się od metodycznych działań zakonnych rycerzy w xm wieku, zakończyła się plano-

81

wymi działaniami wojennymi w wieku xx. Alianckie bombardowania i sowiecki szturm obróciły centralną część Królewca w perzynę, a partyjne kierownictwo starło ją w proch. Mimo że w miejscu, gdzie niegdyś wznosił się zamek, dzisiaj po pustym placu hula wiatr, to

jakiś urok, może pruska klątwa, w którą ten i ów w Ka­ liningradzie wierzy, sprawiają, że gmach zamku upar­ cie trwa w wyobraźni mieszkańców, a ta zwielokrotnia go na zdjęciach, obrazach i rycinach, w wizualizacjach

i modelach.

u

Czas uciera ważne dziejowe wydarzenia na skrócone ka­ noniczne formy. Kanoniczna historia upadku królewiec;iego zamku jest taka: nie zważając na sprzeciw miejsco­ wej inteligencji, na polecenie Leonida Breżniewa partyjni urzędnicy pod koniec lat sześćdziesiątych wysadzili ruiny pruskiego zamku królewskiego. W rzeczywistości zrów­

nywanie z ziemią tego, co zostało z zamku - zawalonych ruin, wypalonych, ale ocalałych fasad i wyszczerbionej jak kieł zamkowej wieży - zaczęło się od razu po wojnie i trwało długo, towarzyszyły mu spory i dyskusje, w któ­ rych jednak sam Breżniew nie wziął nigdy udziału. Uczest­ niczyło w nich za to wiele osób o nazwiskach mniej zna­

nych, zwłaszcza za granicą, najwyraźniej dlatego przyjęto zrzucać całą winę na ówczesnego sekretarza generalne­ go KC KPZR.

Z wypłowiałych teczek Kaliningradzkiego Archiwum Państwowego, którego ściany zdobią obrazki przedsta-

82

wiające królewiecki zamek, wyłania się obraz drama­ tycznego przebiegu walki o zrujnowany zabytek. Główny architekt miasta Władimir Chodakowski starał się we

wszelkich możliwych związkowych instancjach zdobyć poparcie dla idei zachowania i ewentualnej rekonstrukcji zamkowych ruin. W 1964 roku na prośbę Chodakowskie­ go swoją opinię na ten temat przedstawiło Ministerstwo Kultury r f s r r . Podpisany pod listem A.Sieriogin, za­ stępca naczelnika zarządu muzeów i ochrony zabytków, stwierdza, co następuje: Zamek królewski, zbudowany w wiekach x iii -x v i , był świadkiem wkroczenia rosyjskich wojsk do Kró­ lewca w czasie wojny siedmioletniej, po rozgromieniu wojsk Fryderyka 11 i wręczeniu rosyjskiemu dowódcy klucza do bram miasta; znajdowała się tam rezydencja

rosyjskiego gubernatora Prus W. I. Suworowa, przeby­ wali w nim jego syn A. W. Suworow, Rumiancew, Pugaczow i Bołotow. Zamek był także świadkiem wkro­

czenia do miasta Królewca armii rosyjskiej w 1813 roku oraz punktem oparcia królewieckiej klasy robotniczej w czasie rewolucji 1919 roku. Ruiny zamku mogą stać się jednym z pomników zwycięskiego zakończenia

Wielkiej Wojny Ojczyźnianej z lat 1941-1945Oprócz tego nie wolno zapominać o hipotezie, że w piwnicach zamku znajdują się dekoracje z burszty­ nowej komnaty, wywiezione przez hitlerowców z pa­ łacu Katarzyny.

Jednym z możliwych wariantów zachowania ruin zamku we współczesnym centrum miasta mogłoby

83

być włączenie najlepiej zachowanych części Sali Moskowitów i wieży do nowej zabudowy. W związku z tym uważamy za stosowne zarekomendowanie kali­ ningradzkiemu miejskiemu komitetowi wykonawcze­ mu, by poruczył Państwowemu Instytutowi Urbani­ styki, który opracowuje projekt centrum Kaliningradu, włączenie najlepiej zachowanych i najcenniejszych z historycznego punktu widzenia części ruin zamku do nowej zabudowy miasta. Ostatecznie przedmiotowa kwestia może być roz­

strzygnięta po rozpatrzeniu propozycji projektowych Instytutu w Ministerstwie Kultury r f s r r i w kalinin­ gradzkim miejskim komitecie wykonawczym . * Z listu wyłaniają się okoliczności powojennej odbudoy miasta. Wydawało się, że Stalin zarządzi na gruzach Aszystowskiej twierdzy budowę wzorcowego miasta sowieckiego, a jednak planistyczno-architektoniczne losy Kaliningradu na kolejne dekady ugrzęzły w biuro­

kratycznej korespondencji między miejscowymi komi­ tetami, Państwowym Instytutem Urbanistyki w Moskwie i ministerstwami r f s r r . W 1948 roku powstał jedynie generalny plan zabudowy centrum miasta, które zostało najbardziej zrujnowane podczas wojny. Wedle tego planu pozostałości zamku miały zostać rozebrane i uprzątnięte. Na powstałym w ten sposób placu na Królewskiej Górze

• List Ministerstwa Kultury r f s r r do kaliningradzkiego miejskiego komitetu wykonawczego z 4.06.1964, Archiwum Państwowe Ob­ wodu Kaliningradzkiego, zbiór 522, inw. 1, spr. 133, k. 19.

84

miał powstać monumentalny stalinowski Pałac Rad. Pro­ jekt nie został zrealizowany. Nigdy, wbrew często powie­ lanym opiniom, nie było żadnego planu budowy miasta totalnego. Kaliningradu nie budowano pokazowo jako symbolu triumfu sowieckiego oręża, tak jak budowano powojenny Mińsk czy Kijów. Przez kolejne dekady po wojnie obowiązywała co najwyżej ogólnie sformułowana idea przewodnia, która wyrażała się mniej więcej tak: mroczną, masywną i ciężką zabudowę przedwojennego faszystowskiego Królewca należy zastąpić jasną, lekką i radosną architekturą proletariacką. Ale budowa szła jak po grudzie. Ten prosty plan na­ potykał dziwny opór, zarówno przestrzeni, jak i języka.

Przewodniczący miejskiego komitetu wykonawczego, występując przed radą deputatów z odczytem, wciąż mó wił o „odbudowie miasta”, a przewodniczący obwodowe go komitetu partii ciągle go poprawiał, że należy mówić o budowie, nie odbudowie. „Budujemy nowe miasto!” miał krzyczeć Nikołaj Konowałow, który w związku ze swoim stanowiskiem sprawował udzielną władzę nad re­ gionem przez niemal ćwierć wieku. Konowałow, surowy chłop, lojalny żołnierz partii, która wyciągnęła go z wioski Bolszaja Kibja w Udmurcji, uczy­

niła komunistycznym propagandzistą, a potem wysłała, by oswajał wraz z innymi towarzyszami Prusy Wschod­ nie, został pierwszym sekretarzem w obwodzie kalinin­ gradzkim w 1961 roku i pełnił tę funkcję do roku 1984. Prerogatywy, które zapewniało mu stanowisko, uczyniły z niego demiurga współczesnego Kaliningradu. Niektó­

rzy z moich kaliningradzkich znajomych, wychowanych

85

w długiej epoce Konowałowa, pamiętają, że w ich domach mówiono o nim z mieszaniną strachu i pogardy. Pierwszy sekretarz był zbyt potężnym adwersarzem, by główny architekt Chodakowski, subtelny inteligent z arty­ stycznej rodziny, mógł go pokonać w sporze o los zamko­ wych ruin. Mimo jednoznacznej opinii na temat zamku wydanej przez Ministerstwo Kultury Konowałow szykował się do zniwelowania terenu na Królewskiej Górze jesienią 1965 roku. Tym bardziej że moskiewski Państwowy Instytut Urbanistyczny również opracował projekt, w którym ruiny zamku miały zostać wyburzone, a teren oczyszczony. Chodakowski czuł, że przegrywa, ale nie poddawał się. Wysłał list do Głównego Związku Architektów w Moswie, pismo o tej samej treści rozesłał także do jego odziałów w Wilnie, Rydze i Tallinie, i wszędzie tam, gdzie liał jakieś znajomości. Prosił w nim o pilne przybycie do Kaliningradu na zebranie w sprawie oceny różnych wariantów zabudowy centrum miasta. Ekspertyza archi­ tektów, którzy na prośbę Chodakowskiego przyjechali na naradę i przeprowadzili rekonesans zamkowych ruin, była jednoznaczna. Zgodzili się, że należy je zakonser­ wować i wkomponować w nową zabudowę. Chodakowski miał nadzieję, że w rozmowie w czte­ ry oczy z Konowałowem wyjaśni mu wartość zamko­ wych ruin i przekona do swojej koncepcji. Długo starał się o spotkanie z pierwszym sekretarzem, ale bez skut­ ku. Konowałow konsekwentnie odmawiał. Osobiście spotkali się dopiero na zebraniu, które przypieczętowa­ ło los ruin zamku rycerzy teutońskich, bo decyzja na

dobrą sprawę zapadła już wcześniej i wszelkie nadzieje

86

Chodakowskiego okazały się płonne. Mimo to architekt podjął ostatnią, śmiałą próbę uratowania zabytku. „Będę walczyć o ten zamek do ostatniego tchu!” - wykrzyknął w stronę Konowałowa, który odpowiedział: „Możecie przyjąć, że właśnie ostatni raz odetchnęliście jako głów­ ny architekt” W ten sposób Chodakowski stracił stano­ wisko i nic już więcej w sprawie zamku nie mógł zdziałać. Mniej więcej w tym czasie obwód kaliningradzki od­ wiedził premier z s r r Aleksiej Kosygin, który od samego początku, czyli od końca wojny, pełnił funkcję kuratora regionu w najwyższych władzach państwowych. Podob­ no był zniesmaczony widokiem rumowiska i rzucił do Konowałowa w złości, że ten gnijący ząb należy w ko cu wyrwać. Nie wiadomo, czy to prawda, żadne źród tych słów nie potwierdza. Ale jeśli z ust Kosygina pac jakakolwiek aluzja do sprawy zamku, to kaliningradzk pierwszy sekretarz na pewno poczuł się w najwyższym stopniu zobowiązany do działania. W obronie zamku próbowała protestować lokalna inte­ ligencja, artyści, literaci i dziennikarze. Wysłali wspólnie podpisany list w tej sprawie do „Izwestii” największego obok „Prawdy” dziennika w z s r r . Oprócz tego następca Chodakowskiego na stanowisku głównego architekta Ka­ liningradu przekazał materiały i korespondencję w spra­

wie ruin zamku dziennikarzowi „Kaliningradzkiego Komsomolca” Borisowi Nisniewiczowi, a ten wystarał

się o publikację w prestiżowej moskiewskiej „Litieraturnej Gaziecie”. Wszystko na nic. Konowałow dopiął swego, zamek wysadzono, gruzy uprzątnięto. Wkrótce zaczęła się budowa Domu Sowietów, chociaż nie w tym

87

samym miejscu, gdzie wznosił się krzyżacki zamek, ale tuż obok. Towarzysz Konowałow najwyraźniej przestra­ szył się pruskiej klątwy.

Po wojnie życie przeniosło się nieco dalej na północ od ruin zamku, na plac Hanzy, który wojna potraktowała łaskawiej. W odróżnieniu od okolic Królewskiej Góry była to młoda część miasta. Do początków xx wieku przebie­ gały tędy wały miejskie z dwoma bramami. Władze Kró­ lewca postanowiły je zdemontować, by dać impuls do rozbudowy. Plac, który powstał w tym miejscu, nazwano imieniem morskiego związku handlowego, do którego miasto należało w średniowieczu. Wokół powstał kom­ pleks budynków Targów Wschodniopruskich, które miały omóc wyciągnąć region i jego stolicę z zapaści gospoarczej, w której znalazły się po i wojnie światowej. Po­ wstały w tym miejscu nowoczesne gmachy, kontrastujące z ciasną, nawarstwiającą się od średniowiecza zabudową centrum. Po 1945 roku sowiecki obywatel nawet nieźle wtapiał się w tę surową modernistyczną architekturę. Nie­ które z budynków wymagały remontu, w którego wyniku okazywało się, że modernizm w wydaniu sowieckim nie­ uchronnie upraszcza i tak prosty, dyskretny styl panujący tu przed wojną. Za przykład niech posłuży siedziba kali­ ningradzkiej administracji, po rosyjsku nazywana merią, która również w czasach niemieckich służyła władzom miejskim, a wcześniej pełniła funkcję budynku admini­ stracyjnego Targów Wschodniopruskich. Gdy na nią spoj­ rzeć, to trudno uwierzyć, że pochodzi z lat dwudziestych. Powojenny remont przemienił ją w stateczny, przyciężki

88

sowiecki urząd. Naprzeciwko merii, nieco na północny wschód, stoi gmach, w którym urządził się Kaliningradzki Uniwersytet Techniczny, obok niego potężny budynek ko­ lejowego Dworca Północnego, dzisiaj służący za centrum biznesowe, czyli wynajmowany na biura. Pustą pierze­ ję zapełniły chruszczowki, niskie bloki z prefabrykatów. W okresie iii Rzeszy plac Hanzy został przemianowany na plac Adolfa Hitlera. Wkrótce po tym, jak miasto zdo­ była sowiecka armia, stał się placem Zwycięstwa. Tutaj od początku istnienia nowego miasta, czyli Kionigsbierga - pisanego cyrylicą - a potem Kaliningradu, rozgry­ wały się sprawy historii i tożsamości. Tutaj w 1953 roku

stanął pomnik Józefa Stalina, zaledwie po pięciu latach zamieniony na pomnik Włodzimierza Lenina. Młod' sowiecki region w przyspieszeniu przechodził kult jenostki i destalinizację.

A potem Związek Radziecki przestał istnieć, na jego miejsce przyszła nowa Rosja. W drugiej połowie lat osiem ­ dziesiątych za sprawą pierestrojki w obwodzie kalinin­ gradzkim pojawiła się cerkiew prawosławna. Pierwsze miej­ sca kultu organizowano w niemieckich kirchach, żadnych typowych budynków cerkiewnych w regionie nie było i być nie mogło. Dla komunistycznych władz brak kulturowego

zakorzenienia osiedlanych tutaj obywateli z s r r był waż­ nym walorem. W 1989 roku obwód kaliningradzki przyłą­ czono do diecezji smoleńskiej. Jej arcybiskup Cyryl, obec­ ny patriarcha moskiewski, sprawił, że w ciągu ostatnich lat Rosyjska Cerkiew Prawosławna wyrosła na ważną insty­

tucję w życiu politycznym i społecznym zeświecczonych przez komunizm obywateli. Cyryl już wtedy, na początku

89

lat dziewięćdziesiątych, miał niezłą intuicję polityczną. Z jego inicjatywy w 1995 roku rozpoczęto w Kaliningradzie budowę soboru Chrystusa Zbawiciela na placu Zwycię­ stwa, naprzeciw merii. Biskup rozumiał, że Kaliningrad to dla Rosji i dla Cerkwi nowy teren, który należy wyraź­ nie oznaczyć. Nowa świątynia, wzorowana na białych cer­ kwiach wznoszonych w obrębie murów najstarszych rosyj­ skich miast, poświęcona Chrystusowi Zbawcy, podobnie jak odbudowująca się wówczas w Moskwie najważniejsza i największa świątynia Rosji, miała pełnić funkcję sygnatu­ ry przynależności do prawosławnego kręgu kulturowego. Dwie dekady później Cyryl odwiedzi miasto już nie jako biskup, ale patriarcha, najwyższy rangą duchowny w Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Będzie mówić o tym, że Kaliningrad to szczególne miejsce - podwójna granica Rosji. Czysto fizyczna, ale też duchowa. Miejsce, które ma ciągły, bezpośredni kontakt z innymi światopoglądami, inną historią i innymi wartościami. „Są tu niemieckie pomniki, niemiecka architektura, nie­ miecka toponimika i inne ślady niemieckiej kultury. Poja­ wia się pokusa, by budować tożsamość mieszkających tu ludzi na tym dziedzictwie. Wielkim dziedzictwie, co trzeba podkreślić. Oddając jednak szacunek niemieckim architek­ tom, rzeźbiarzom, urbanistom, a nawet prostym chłopom, trzeba pamiętać, że podstawą kultury nie są pomniki, ka­ mienie, drogi, ale ludzie i wartości, w które wierzą’”*.cbaZYXWVUTSRQ

• Patriarch K iriłłotkryl 1 K aliningradskijforum W siemirnogo russko-

go narodnogo sobora, youtube.com, bit.ly/ 38oqiCq, dostęp:

21.12.2020.

90

W czasie budowy soboru na prośbę cerkiewnych hierarchów miejskie władze zdemontowały pomnik Lenina. By nie narażać się zatwardziałym komunistom, ogłoszono renowację. Po renowacji wódz rewolucji stanął w innym miejscu. Przed soborem wyrosła na­ tomiast wysoka kolumna, poświęcona sowieckiemu zwycięstwu w wojnie z Hitlerem, z czasem pojawiła się fontanna. Nowa Rosja poza białym soborem ze złotymi kopułami przyniosła zagęszczenie centrów handlo­ wych. Plac Zwycięstwa nabierał prawdziwie rosyjskich kształtów.

Stefan Chwin w jednym ze swoich esejów pisał o współ­ istnieniu ratusza i katedry jako niezbywalnej cesze prav dziwego europejskiego miasta. W Kaliningradzie są dw główne miejskie place, dwa ratusze i dwie katedry. Na ri chliwym placu Zwycięstwa, gdzie zbiegają się główne uli­ ce i krzyżuje większość miejskich tras, meria stoi naprze­ ciwko śnieżnobiałego soboru Chrystusa Zbawiciela. Tam gdzie kiedyś było centrum, na placu Centralnym, czyli na Królewskiej Górze, stoi pusty ratusz - Dom Sowie­ tów. Widać z niego knipawską katedrę, w której zamiast liturgii odbywają się koncerty organowe. Miejsce po za­ mku stoi puste do dzisiaj, nie dając spokoju mieszkańcom i włodarzom Kaliningradu.

Umówiłam się kiedyś na placu Centralnym z urodzoną w mieście koleżanką, ale się nie pojawiła. Zadzwoniłam i spytałam, co się dzieje. - No czekam na ciebie, a ciebie nie ma - powiedziała Katia.

91

- Jestem, stoję na środku placu, nie można mnie nie

zauważyć. - Ale gdzie dokładnie? Koło fontanny? Dotarło do mnie, że Katia sądzi, że jestem na placu Zwycięstwa. - Katia, miałyśmy się spotkać na placu Centralnym powiedziałam. - No i jestem na centralnym placu. A ty gdzie? - Jestem na placu Centralnym, a ty jesteś na placu Zwy­ cięstwa! - No właśnie, przecież plac Zwycięstwa jest centralny.

iii

He wiadomo, kto pierwszy po 1964 roku wpadł na polysł, aby zrekonstruować zamek i w ten sposób wypeł­ nić pustkę na placu Centralnym. Takie idee krążyły po Kaliningradzie już od czasów pierestrojki, czekając na lepszy moment. Miejska legenda głosi, że w 2005 roku, kiedy urządzono uroczysty jubileusz siedmiuset pięć­ dziesięciu lat założenia miasta, pokazano makietę zre­ konstruowanego zamku Władimirowi Putinowi, a ten

powiedział, że mu się podoba. Ta opowieść przez kolejne lata będzie służyć jako dowód, że projekt dostał błogo­ sławieństwo Kremla. W 2013 roku rekonstrukcja zamku nagle stała się prawdopodobna jak nigdy dotąd. Miasto i władze regionu

powołały do życia instytucję o nazwie Biuro Urbanistycz­ ne „Serce Miasta”. Na szefa mianowano kulturoznawcę i pisarza Aleksandra Popadina. Jego zadaniem było

92

zorganizowanie konkursu na projekt zabudowy Królew­ skiej Góry i jej otoczenia. Międzynarodowe jury konkur­ su Post-Zamek, w którym zasiadał m.in. Hans Stimmann, urodzony w Lubece architekt odpowiedzialny za ber­ lińską architekturę po zjednoczeniu Niemiec, ogłosiło wkrótce zwycięskim projekt wykształconego w Medio­ lanie kaliningradczyka Antona Sagala. Zakładał on wier­ ną odbudowę zachodniego skrzydła zamku z dwoma wieżami. Pozostała część zamkowych zabudowań miała być nowoczesną, prostą bryłą, która nawiązywałaby do sąsiedztwa brutalistycznego Domu Sowietów. Wtedy rzeczywistość zaczęła się rozdwajać jak bieg Pregoły w Kaliningradzie. Wszystkim, którzy śledzili wyniki konkursu, wydawało się oczywiste, że ogłoszono go po to, by zwycięski projekt posłużył za podstawę dc

opracowania szczegółowej dokumentacji i został żreć lizowany, chociaż zgodnie z umową, którą uczestnicy zawarli z „Sercem Miasta" Kaliningrad nie brał na siebie takiego zobowiązania.

W tym samym czasie, kiedy ogłoszono zwycięstwo Antona Sagala, autor innego projektu Artur Sarnie zaczął publicznie mówić, że to jego projekt zostanie zrealizo­ wany, bo taką decyzję podjęli gubernator i mieszkańcy Kaliningradu. Rzeczywiście w internetowym plebiscycie koncepcja Samica, zakładająca wierną odbudowę nie tylko zamku, ale i kilkunastu kwartałów kamienic w jego otoczeniu, zdobyła najwięcej głosów. Nie bez wpływu na taki obrót zdarzeń pozostawał fakt, że Sarnie przy­ gotował wizualizacje w formie wideo, które pozwalały odbyć wirtualny, ale niezwykle sugestywny spacer po

93

miejscach w realnym Kaliningradzie prezentujących się nader skromnie. Konkurenci się na ten temat nie wypo­ wiadali, ale innym miejscowym architektom ten zabieg się nie spodobał, nazywali to zaklinaniem rzeczywistości za pomocą ładnych obrazków. Zarzucali Sarnicowi, że nie ma wykształcenia architektonicznego i tworzy ułudę, która nie bierze pod uwagę autentycznych uwarunkowań

realizacji podobnego projektu. Sarnie o swojej koncepcji mówił: „projekt-marzenie”. Po ogłoszeniu wyników konkursu nie ukrywał rozcza­ rowania, że jury w ogóle go nie doceniło. Spodziewał się przynajmniej drugiego albo trzeciego miejsca. Projekt określał jako atrakcyjny ekonomicznie i inwestycyjnie, a kiedy spotkał się ze mną w Gdańsku, ze swadą opowia­ dał, że zachodnie skrzydło wedle jego projektu będzie gotowe na mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2018 roku. Trudno było mu nie wierzyć, skoro podobne zapewnienia składał Garri Goldman, ówczesny wicepremier lokalnego rządu. Zdaniem Samica architektura lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poniosła klęskę, nie tylko zresztą

w Kaliningradzie, ale wszędzie w Europie, i w centrach miast prędzej czy później zostanie zastąpiona przez hi­ storyzujące gmachy. Kaliningradzkiej ikony, czyli Domu Sowietów, w jego projekcie brak, ale twierdził, że nie naciska na natychmiastowe wyburzenie, lepiej pocze­ kać, aż mieszkańcy Kaliningradu sami do tego dojrze­ ją. Twierdził, że kiedy plac Centralny i jego otoczenie zapełnią się zabudową w duchu przedwojennym wedle

jego projektu, ludzie sami zrozumieją, że Dom Sowietów

94

nie pasuje. Zapytany o niechęć ze strony miejscowej inteligencji odpowiedział, że ci, którzy krytykują jego projekt, nie rozumieją Kónigsberga. Tak, Kónigsberga, nie Kaliningradu. W opracowaniu projektu Samica brało udział kilku Polaków, w tym członkowie Gdańskiego Towarzystwa Naukowego. Pierwsze skrzypce grał Mirosław Zeidler, postać dobrze znana w środowisku ludzi kultury i sztu­ ki w Gdańsku. W latach siedemdziesiątych Zeidler peł­

nił funkcję wojewódzkiego konserwatora zabytków, po­ tem udzielał się biznesowo, otworzył prywatną galerię na Ogarnej, gdzie poznałam Artura Samica. W rozmo­ wie obaj przyznawali, że pewien problem stwarzał brak funduszy, ale jednocześnie podkreślali, że zainteresowa­ nie ze strony inwestorów było duże. Sarnie i Zeidler za­

powiadali powołanie międzynarodowej fundacji, prze; którą zagraniczni sponsorzy sfinansują projekt, miel też nadzieję na środki z unijnych programów współpra

cy transgranicznej. Obaj musieli nieźle czarować w ten sposób ówczesnego gubernatora Nikołaja Cukanowa, bo Zeidler chwalił się nawet, że został jego doradcą do spraw odbudowy zamku, i pokazywał stosowną legityma­ cję. Do pewnego stopnia pozostaje tajemnicą, dlaczego Cukanow tak bardzo się zafiksował na projekcie odbudo­

wy zamku i lobbował za koncepcją Samica wbrew opi­ nii ekspertów i konkursowego jury. Być może naprawdę uważał, że to projekt kulturowo zasadny, że będzie przy­ ciągać do Kaliningradu turystów. Może chciał się zapi­ sać w historii regionu czymś wielkim. Może mu się ten

projekt najzwyczajniej w świecie podobał. Rosyjska elita

95

polityczna nie słynie z dobrego gustu, zwłaszcza w spra­ wach architektury. Jasne jest tylko to, że dla niego i dla jego otoczenia polityczno-biznesowego rekonstrukcja zamku ze względu na gigantyczną skalę byłaby projek­ tem niezwykle atrakcyjnym ekonomicznie. Latem 2016 roku Cukanowa odwołano ze stanowiska gubernatora. Na wiosnę jego następca, młody moskwianin Anton Alichanow, powiedział lokalnym mediom, że dopó­ ki on będzie stać na czele regionu, o żadnej rekonstrukcji zamku nie ma mowy. Rosyjsko-polski, kaliningradzko-gdański projekt biznesowy tym samym upadł. Wkrótce Sarnie i Zeidler popadli w konflikt. Anton Sagal, zwycięzca konkursu, mieszka i pracuje v Mediolanie, czasem bywa w Kaliningradzie. Zapytany zwycięski projekt postzamku, powiedział, że zasypano o piachem. Nawiązał tak do propozycji gubernatora, by odsłonięte fundamenty budowli dla konserwacji zasypać piaskiem. Odbudowa została bowiem jednoznacznie od­ wołana, a jeśli chodzi o dalsze losy pustego placu, znowu zapanował impas.

W 2017 roku dziennikarze kaliningradzkiego portalu RuGrad znaleźli w rejestrze podmiotów gospodarczych spółkę Dorako Kaliningrad, w której dwadzieścia procent udziałów miał Artur Sarnie, a osiemdziesiąt gdańska korporacja budowlana Doraco. Sarnie, pytany o tę spółkę przez dziennikarzy z Kaliningradu, stwierdził, że Do­ raco miało być inwestorem budowy zamku. Na pytanie polskich mediów o tę sytuację biuro prasowe firmy od­ powiedziało: „Temat rewitalizacji zamku królewieckiego obserwujemy od dłuższego czasu. Poza tym sam inwestor

96

zamku zwrócił się do nas z propozycją współpracy, stąd powołana została spółka Dorako Kaliningrad”*. Z tych sprzecznych komunikatów wyłania się obraz prawdziwego problemu z rekonstrukcją zamku: nikt jej nie chciał sfinansować. Zdobywając poparcie dla swojego projektu, Artur Sarnie przez dłuższy czas umiejętnie lawirował między różnymi podmiotami, przed każdym zarysowując nieco inną wizję, w której kogo innego wska­ zywał jako źródło finansowania. Były gubernator mógł

uwierzyć, że Sarnie i Zeidler są w stanie załatwić środki zza granicy, dlatego forsował ich koncepcję, mimo że współorganizowany przez regionalne władze konkurs architektoniczny wygrał zupełnie inny projekt. Gdański deweloper mógł przystąpić do spółki, ponieważ sądził, że sam Sarnie, jako wspólnik, posiada jakieś poważne aktywa albo że środki na budowę zamku wyasygnuj; z budżetu władze lokalne. Wygląda więc na to, że niezd leżnie od zmiany na stanowisku gubernatora do odbudo­ wy zamku i tak by nie doszło, bo od początku brakowało kluczowego dla realizacji tego przedsięwzięcia elementu,

czyli pieniędzy. Biuro Urbanistyczne „Serce Miasta” zostało rozwiąza­ ne w 2016 roku. Na stronie internetowej Tuwangste.ru, gdzie można było oglądać wszystkie konkursowe prace, jest dziś internetowy śmietnik. Na miejscu zamku - nadal

pustka. • P. Siegień, Znany cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA gdański deweloper m a odbudow ać zam ek iv K a ­ liningradzie, trojmiasto.wyborcza.pl , bit. 1 y/3?BIRba, dostęp: 21.12.2020.

97

Aleksandr Popadin nie uważa jednak, że praca wy­ konana przez „Serce Miasta” poszła na marne. Projekty i opracowania włączono do miejskich planów rozwoju. Poza tym pisarz jest przekonany, że puste miejsce na Kró­ lewskiej Górze ma moc niemal magiczną, która sprawia, że żadni aferzyści czy też kierowani chęcią osobistego zysku urzędnicy nigdy go nie posiądą. - To nie był projekt czysto deweloperski, rozumiałem to od samego początku - mówi Popadin. - To przedsię­ wzięcie o znaczeniu kulturowym, metafizycznym. Mieli­ śmy do czynienia z miejscem przesyconym symbolami: władzy, utraty władzy, klęski, zwycięstwa. Było jasne, że nie można tu zbudować czegoś tak po prostu. Długo się zastanawiałem, na czym polega fenomen tej okolicy. Crólewska Góra wpuszcza do siebie tylko króla. To po pierwsze. Po drugie, król nie kradnie. Tym król różni się od wszystkich innych ludzi. Z tego wynika punkt trzeci, że ten, kto kradnie, nie jest królem. A więc, punkt czwar­ ty, Królewska Góra wpuści tylko tych, co nie kradną. Dlatego nie trzeba się martwić o różnych pospolitych magików, którzy chcą pokazywać swoje sztuczki. Nic im nie wyjdzie, cały czas będą trafiać na tajemnicze przeszkody. Najlepszy przykład tego, że koncepcja Aleksandra Popadina działa na Królewskiej Górze, to Dom Sowietów. - Dlaczego nie udało się Związkowi Radzieckiemu? Dom Sowietów to przecież odpowiednik zamku, to Władza pisana wielką literą. To zamek królewski, ale w sowieckiej formie. Dlatego nie można działać jak z s r r i powtarzać tych samych błędów. Przyszli Teutoni

98

i wetknęli w tę górę miecz. Powiedzieli: „Tu będzie Wła­ dza”. Sowieci przyszli, powiedzieli: „Zwyciężyliśmy was” i chcąc wyciągnąć miecz, złamali rękojeść, ostrze utkwiło w skale. Teraz my albo wyciągniemy ostrze, albo dopasu­ jemy do niego nową rękojeść. Inaczej nie zapanujemy na Królewskiej Górze. Przy budowie Domu Sowietów ostrze po prostu ignorowano. Zadaniem następnego projektu, który być może dla tego miejsca powstanie, powinno być dospawanie nowej rękojeści. Wtedy trzeba będzie za nią złapać i powiedzieć: „To mój miecz” Zostać gospodarzem góry. I ostatecznym panem tego terytorium.

D o m

S o w ie t ó w

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONM

Maksim postanowił pochwalić się czymś, co nazywał dziewią­ tym cudem świata: najszpetniejszym budynkiem ery sowieckiej. - Budynek jak potwór Frankensteina. Zombie. - Mówisz to z dumą. - Bo nie mówię o najbrzydszym budynku na zachód od Uralu, tylko o najbrzydszym stąd aż do Pacyfiku. Od srebrnych śledzi Morza Bałtyckiego po czerwone łososie Kamczatki . *

I

Ratusz, z niemieckiego Rathaus, dosłownie oznacza dom rad. Czyli Dom Sowietów. - Tak, byłem w Bekitzerze, jak graliśmy koncert w Pe­ tersburgu - mówi Dienis. - To było... czekaj, w 2014 roku! Tak, falafel, hummus, tak, pamiętam, bardzo smacznie.

W styczniu 2018 roku na ścianie toalety w blisko­ wschodniej knajpie Bekitzer, położonej przy kultowej petersburskiej ulicy Rubinsteina, dostrzegłam naklejkę. Na czarnym tle biała grafika - bryła kaliningradzkiego * M. C. Smith, cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA N a w łasną rękę, przeł. A. Niewiadomski, Warszawa 2015, s. 227.

100

Domu Sowietów. Naklejek były tysiące, nalepione jed­ na na drugą tworzyły grubą tapetę nad sedesem. Ale tę wyłapałam w mgnieniu oka. Przy okazji dotarło do

mnie, że kiedy w różnych miejscach Rosji znajduję coś związanego z Kaliningradem, cieszę się z tego jak dziecko, które zobaczyło swoje małe miasteczko w ogólnopolskiej telewizji. Podobnie cieszyłam się w karelskim Pietrozawodsku, gdzie w sklepach pełno było kaliningradzkiej wołowiny konserwowej. Wtedy, w mroźny petersburski wieczór, trafiła mi się

wlepka punkowej kaliningradzkiej grupy Dom Sowie­ tów, nazwanej tak na część gigantycznego pustostanu z Królewskiej Góry. Tak przypomniał mi się Dienis

Osnacz. - Jestem wegetarianinem, tak wyszło - wyjaśnił znad garnka, w którym podgrzewał zupę krem z batatów, kied’ rozmawialiśmy w jego mieszkaniu wiosną 2019 roku. Już dobrych parę lat. Też się kiedyś śmiałem z wegetarian.cbaZYXWVUTSRQP D uraczki, mówiłem, mięsko, szaszłyczek, sało, przecież

to wszystko takie pyszne. A potem zainteresowałem się straight edge. Dienis to taki typ rosyjskiego chłopaka, który poda rękę, kiedy wysiadasz z windy, i będzie niósł twój plecak, nawet jeśli jest pusty. Taka postsowiecka szarmanckość, trochę niedzisiejsza, ale w dobrym wydaniu nawet uj­ mująca. - Ostra krawędź, rozumiesz? - Dienis tłumaczy mi ideę subkultury, która zyskuje coraz więcej zwolenników

w dużych miastach Rosji, a narodziła się w u s a . - Jeździli na deskorolkach, nie potrzebowali narkotyków, nie pili,

101

spędzali czas bez używek. Po prostu prowadzili zdrowy tryb życia. 1 te dzieciaki też chciaty grać punk rocka, ale nie dogadywały się ze starymi punkami. Więc powie­ działy: o k , będziemy grać swój punk i on będzie pozy­ tywny. Z czasem zainteresowały się losem naszych braci mniejszych, a to była już prosta droga do wegetarianizmu. - Czekaj, czekaj. A Dom Sowietów też gra w tym sty­ lu? - przerywam pytaniem, bo coś mi nie pasuje. - Nie. Nasza grupa nie jest straightedgebwa. Chciałem, żeby była, ale nie znalazłem ludzi, którzy podob­ nie jak ja myśleliby w tym duchu. Są w Kaliningradzie straightedgebwcy, ale jakoś nie było nam po drodze. To byłaby jednak hipokryzja, gdybyśmy śpiewali z Do­ mem Sowietów piosenki o ochronie zwierząt i rezygna:ji z alkoholu, skoro wszyscy się do tych zasad, mówiąc delikatnie, nie stosujemy. Zmienił nam się zresztą nie­ dawno skład. Teraz jesteśmy pozytywniejsi, bardziej pro­ gresywni. Nie ma już w Domu Sowietów ludzi, którzy piją. Bo poprzedni zespół był taki typowo punkowy, nie­ którzy lubili wypić, po pijaku zaraz bijatyka, żadnych zahamowań. A nowi muzycy są tacy bardziej, jak by to powiedzieć, porządni. Basista jest trenerem crossfitu. Napakowany, z tatuażami. Proszę go, by rozbierał się na scenie, bo wtedy wszystkie dziewczyny piszczą. Dienis się śmieje. W ogóle cały czas się śmieje, nawet jeśli tego nie widać i nie słychać. Śmieje się całym sobą,

oczami i wąsami, całym swoim ciałem, postawą, tym, jak mówi, jak patrzy, jak się rusza, jak miesza wegańską zupę w garnku na kuchence. Jest szczupły i wysportowany, wysoki i przystojny. I ciągle roześmiany.

102

Kiedy spotkałam go dekadę wcześniej, był poważny i wyciszony. Oczy wbijał w podłogę podrzędnego, cuch­ nącego spalonym tłuszczem baru z hamburgerami, który udawał McDonalda, w suterenie jednej z chruszczowek w centrum Kaliningradu. A kiedy zwracał się do mnie, jego wzrok wędrował gdzieś dalej, ponad moją twarzą,

ku innym sprawom. Pewnie ku rewolucji.cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHG To m oże zrobić każdy, Tylko trzeba być odw ażnym ,

K ochać O jczyznę i bić w roga,

B urżujom pow iedzieć: „fuck O FF! ’’, C zerw ony sym bol znow u podnieść — N ie szkoda oddać za to życia.

R ewolucja kiedyś się w ydarzy,

To m oże zrobić każdy! *

Dienis miał rok, kiedy z Briańska, gdzie się urodził, przyjechali całą rodziną do obwodu kaliningradzkiego. W Związku Radzieckim obowiązywało raspriedielenije, czyli przydział pracy. Wykształcenie było bezpłatne, ale trzeba było je odpracować tam, gdzie skierowało państwo. Rodzice Dienisa mieli wybór: Murmańsk - za kołem podbiegunowym, Archangielsk - pod kołem podbiegu­ nowym. I Kaliningrad. - To był zmilitaryzowany region, niewiele się o nim wiedziało poza tym, że kiedyś należał do Niemiec i że ’ Tu i dalej fragmenty piosenki Rewolucja, Dom Sowietów, muzyka i słowa: Dienis Osnacz.

103

teraz jest tu wojsko. Ale na północ jakoś rodziców nie ciągnęło. W 1983 roku przyjechaliśmy do Oziorska. Kilkutysięczny Oziorsk leży na południowym wscho­ dzie obwodu kaliningradzkiego, kilka kilometrów od gra­ nicy z Polską. Od 1938 do 1946 roku nazywał się Angerapp, bo hitlerowski reżim nie przepadał za pruskimi nazwami miejscowości. Sowiecki nie przepadał ani za pruskimi, ani za hitlerowskimi, więc w 1946 roku na mapie pojawił się swojsko brzmiący dla rosyjskiego ucha Oziorsk. Przez stulecia Polacy, Niemcy i Litwini znali to miasto jako Darkiejmy, Darkehmen, Darkiemis. To jedna z najlepiej za­ chowanych miejscowości w regionie, najmniej dotknię­ ta wojną i sowiecką myślą estetyczną. Miejsce, gdzie nie trzeba zamykać oczu, by poczuć się przez chwilę jak prus Kaliningrad: Tierra Bałtika, 2009

314

Kónigsberg, zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFE „Merian. Das Monatsheft der Stadte und Landschaften"

1955. H. 12 Leonow Aleksiej, W riem ia pierwych. Sud'ba m oja - ja sam ..., Mos­ kwa: a s t , 2017 List Ministerstwa Kultury r f s r r do kaliningradzkiego miejskiego komitetu wykonawczego z 4.06.1964, Archiwum Państwowe Ob­ wodu Kaliningradzkiego, zbiór 522, inw. 1, spr. 133, k. 19 Loew Peter Oliver, G dańsk. M iędzy m itam i, Olsztyn: Wspólnota Kul­ turowa „Borussia" 2006 Małłek Janusz, D wie części Prus. Studia z dziejów Prus Książęcych i Prus K rólewskich w xvi i xvu w ieku, Toruń: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2015 Mencwel Andrzej, K aliningrad, m oja m iłość. D w a pokrew ne eseje podróżne, Olsztyn: Wspólnota Kulturowa „Borussia" 2003 Miłosz Czesław, D olina Issy, Warszawa: Świat Książki, 1998 O dnosielczanie. N arodnaja pow iest'. Sbornik, sost. Lada Syrowatko, Kaliningrad: Izdatielstwo Rossijskogo gosudarstwicnnogo uniwiersitieta im. 1. Kanta, 2006 Popadin Aleksandr, M iestnoje w riem ia. Progułki po K aliningradu. Prakticzeskoje posobije, Kaliningrad: Skorost' zwuka, Strana Ka­ liningrad, 2010 P rusy W schodnie. W spólnota w yobrażona, tłum., wybór, wstęp i oprać. Hubert Orłowski, Rafał Żytyniec, Poznań: Wydawnictwo Nauka i Innowacje, 2019 Prync Ałojiz, H anna Arendt abo Lubow do św itu, Kyjiw: Tempora, 2016 Przesiedleńcy opowiadają. Pierwsze lata O bwodu Kaliningradzkiego [!]

we w spom nieniach i dokumentach, red. Jurij Kostjaszow, przeł. Wac­

ław Hojszyk, Olsztyn: Ośrodek Badań Naukowych, 2000 Przeszłość, która nie chce przeminąć. H istoria, pam ięć, zapom nienie w pracach D oroty N ieznalskiej, red. Anna Markowska, Sopot: Pań­

stwowa Galeria Sztuki, 2015 Przew odnik. Bliski nieznajom y ivpodróży. G dańsk, K aliningrad, K łaj­ peda, przeł. Aleksandra Szkudłapska, red. Barbara Piórkowska, Agnieszka Wołodźko, Gdańsk: Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia, 2015

315

Schlógel Karl, cbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHGFEDCBA M iasto H annah A rendt, przeł. Anna Wołkowicz, „Ze­ szyty Literackie” 2014, nr 2, s. 99-107 — , W przestrzeni czas czytam y. O historii cywilizacji i geopolityce,

przeł. Izabela Drozdowska, Łukasz Musiał, posł. Hubert Orłowski, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2009 Smith Martin Cruz, N a w łasną rękę, przeł. Andrzej Niewiadomski, Warszawa: Wydawnictwo Albatros, 2015 Sow riem iennoje znaczenije idiej H anny A riendt. M atierialy m ieżdu-

narodnoj konfieriencyi, ried. Aleksiej Salikow, ilja Diemientjew,

Kaliningrad: Izdatielstwo Bałtijskogo fiedieralnogo uniwiersitieta im. I. Kanta, 2015 Sukhankin Sergey, Bridge to N owhere. K aliningrad on G eopolitical M ap between Russia and Europę, Barcelona: Universitat Autónoma de Barcelona, 2018 Teheran-Jalta-Poczdam . D okum enty konferencji szefów rządów trzech w ielkich m ocarstw, przeł. Włodzimierz Daszkiewicz, Adam Da­

niel Rotfeld, Warszawa: Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, Książka i Wiedza, 1972 Tournier Michel, K ról olch, przeł. Leon Bielas, Katowice: Wydawnic­ two Śląsk, 1990 Traba Robert, .W schodniopruskość". Tożsam ość regionalna i narodow a w kulturze politycznej N iem iec, Poznań-Warszawa: Wydawnictwo Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, 2005 Wańkowicz Melchior, N a tropach Sm ętka, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1974 Wieck Michael, Ewiger K rieg oder ew iger Friede? 14 Betrachtungen eines Betroffenen, Frankfurt: Haag+Herchen Veriag, 2008 — , M iasto utracone. M łodość w K ónigsbergu w czasach H itlera i Sta ­ lina, przeł. Magdalena Leszczyńska, Warszawa: Ośrodek „Karta" 2018 Wik Michael, Zakat Kionigsbierga. Sw ieditiel'stwo niem ieckogo jewrieja, Kaliningrad: Piktorika Pabliszyng, 2015

316

W ciągu wielu lat poznawania Kaliningradu nieocenio­ nym źródłem wiedzy były dla mnie lokalne media, przede wszystkim portale informacyjne: Kaliningrad.ru kaliningrad.ru Klops, klops.ru Komsomolskaja Prawda Kaliningrad, kaliningrad.kp.ru New Kaliningrad, newkaliningrad.ru RuGrad, rugrad.eu Russkij Zapad, ruwest.ru

S p is tr e ś c i

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVUTSRQPONMLKJIHG

Granica 5 Mogiła Kanta 38 Królewska Góra 79 Dom Sowietów 100 Synagoga 130 Niemcy 162 Rosja 196 (Bez nazwy) 240 Berlinka 277 Posłowie 309 Bibliografia 313

W Y D A W N IC T W O

C Z A R N E

S p . Z

0 .0 .

zyxwvutsrqponmlkjihgfedcbaZYXWVU

czarne.com.pl

O Wydawnictwo Czarne

(o) @wydawnictwoczarne Sekretariat i dział sprzedaży. ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice tel. +4818 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1. 00-648 Warszawa tel. +48226211048

Skład: d2d.pl ul. Sienkiewicza 9/14. 30-033 Kraków tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected] Druk i oprawa: Drukarnia po z k a l ul. Cegielna 10/12, 88-100 Inowrocław

tel. +48 52 354 27 00 Wołowiec 2021

Wydanie 1 Ark. wyd. 11,6; ark. druk. 20

W s e rii Su l i n a u ka zu ję się książki historyczne i antropo­ logiczne, proza podróżna, reportaże i eseje - szeroko pojęta literatura faktu. Autorzy książek z serii Su l in a

przekraczają granice: geograficzne, kulturowe, mentalne, z antropologiczną dociekliwością badają pozornie znane

lądy, prowadzą literackie śledztwa, odkrywające przed czytelnikiem nieznane strony fenomenu zwanego Europą.

W serii ukazały się m.in.:

Beata Szady, Wieczny poczętek. Warmia i Mazury Martin Pollack, Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki Artur Klinau, Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca, wyd.u

Bartosz Panek, U nas każdy jest prorokiem. 0 Tatarach

w Polsce Kasper Bajon, Fuerte

Zbigniew Rokita, Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku

Katarzyna Mirgos, Gure. Historie z Kraju Basków Natalia Bryżko-Zapór, Pogranicze wszystkiego. Podróże po

Wołyniu Aleksander Kaczorowski, Praski elementarz, wyd. m rozszerzone

Jarosław Mikołajewski, Paweł Smoleński, Czerwony śnieg

na Etnie Kapka Kassabova, W stronę Ochrydy. Podróż przez wojnę

i pokój Rafał Hetman, Izbica, Izbica

Mariusz Surosz, Praga. Czeskie ścieżki

Piotr Oleksy, Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag Krzysztof Varga, Gulasz z turula, wyd. u Piotr Kępiński, Szczury z via Veneto

Tomasz Słomczyński, Kaszebe Następna książka w serii:

Weronika Gogola, Ufo nad Bratysławę

Dziś nazywa się Kaliningrad. Gdy granice przebiegały inaczej, był pruskim Kónigsbergiem i był też Królewcem.

Transformacja dawnej stolicy Prus Wschodnich najpierw w so­ wiecki, a potem rosyjski Kaliningrad wywołuje dziwny niepokój, uczucie niedopasowania wyczuwalne w samym mieście - zarówno

u mieszkańców, jak i władz, tych lokalnych i tych na Kremlu. Na

pierwszy rzut oka to rosyjska prowincja, może bardziej zakomplek­ siona, porównująca się chętniej do europejskich sąsiadów niż do Moskwy czy Petersburga. Ale pod powierzchnią kryje się inne miasto,

ni to widmo, ni to chimera. Paulina Siegień opowiada o połączeniu się przedwojennego

Kónigsberga z powojennym Kaliningradem w jedno fantazmatyczne miasto niczym z bajki. Tylko czy żyje tu dobry duch Kanta z jego ideą

wiecznego pokoju, czy ponury i złowieszczy Smętek?

Nie sztukę jest pięknie opisać miasto piękne. Sztukę jest opisać tak miasto brzydkie. Paulinie Siegień się to udało. Ala tyle czułości i ciekawości dla Ka­

liningradu, że natychmiast chciałoby się tam pojechać, zobaczyć miasto

przez pryzmat opowiedzianych przez nię historii, które kluczę, zawracaję,

zataczaję kręgi po to, by później skupić się na jakimś szczególe. Właścicielka

kantoru w Braniewie, putinowski urzędnik, Krzyżacy, punkrockowy piosen­ karz wegetarianin czy pierwszy kaliningradzki kosmonauta - wszyscy spo­ tykają się na łamach księżki i zaplataję kaliningradzkę historię w fascynuję-

cy węzeł. Prowadzęc czytelników po zakamarkach istniejęcego Kaliningradu

i nieistniejęcego Kónigsberga, autorka zaraża miłościę do miasta kaleki, które — wydawałoby się — wcale na miłość nie zasługuje. Ludwika Włodek

zyxwvutsrq

ISBN 978-83-8191-314-0

ŁAT WYDAWNICTWA CZARNE

Tytuł jest dostępny w sprzedaży również w formie e-booka w formatach eeua oraz

mo b ,.