122 34 49MB
Polish Pages [426] Year 2024
Walerian Pidmohylny (1901-1937) - ukraiński pisarz, krytyk
literacki, pedagog, tłumacz. Autor licznych opowiadań, nowel i trzech powieści (ostatniej nie ukończył). Słynie z prozy filozoficzno-psychologicznej. Przełożył na język ukraiński m.in. utwory Denisa Diderota, Honorć de Balzaca, Stendhala, Gustave’a Flauber ta, Victora Hugo i Voltaire’a. W1934 roku aresztowany przez NKWD za rzekomy „terroryzm”, więzień łagru na Wyspach Sołowieckich, roztrzelany podczas stalinowskiego Wielkiego Terroru.
Miasto
WALERIAN PIDMOHYLNY
Miasto
PRZEKŁAD I POSŁOWIE MARCIN GACZKOWSKI
C-KEW WROCŁAW-WOJNOWICE 2024
Tytuł oryginału: Miano
Copyright © by Marcin Gaczkowski, 2024
Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2024
Przekład: Marcin Gaczkowski
Redakcja: Magdalena Jankowska Korekta: Patrycjusz Pilawski
Okładka i ilustracje: Jakub Kamiński Skład i opracowanie typograficzne: Daniel Malak Redaktor prowadzący: Laurynas Vaićiunas Przekład i wydanie tej książki wsparła Unia Europejska
w ramach programu „House of Europę”
MOVING FORWARD TOGETHER
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury' i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydawnictwo KEW
Kolegium Europy Wschodniej
im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu ul. Zamkowa 2,55-330 Wojnowice ISBN 978-83-7893-316-8 ISBN 978-83-7893-320-5 (epub i mobi)
Sześć rzeczy cechuje człowieka; trzy czynią go podobnego zwierzętom, trzy aniołom:
je i pije jak zwierzę, rozmnaża się jak zwierzę i wypróżnia się jak zwierzę;
ma rozum jak anioł, chodzi prosto jak anioł i mówi w świętym języku jak anioł.
Talmud babiloński. Traktat Chagiga
Jakże może być wolny, Eukritosie, kto ciało posiada?
Anatol France, Tais
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Wyglądało na to, że nie ma już dokąd płynąć.
Nurt Dniepru zastygał w niespodziewanej zatoce, z prawa,
z lewa i na wprost żółciły się i zieleniły przedjesienne brzegi. Parowiec gwałtownie skręcił - dopiero wtedy miarowa i podłużna
wstęga rzeki rozciągnęła się ku zarysom wzgórz na widnokręgu.
Stepan stał na pokładzie obok poręczy i zatapiał wzrok w bez kresie. Przy wtórze rytmicznych uderzeń łopatek napędowych i oschłych komend kapitana dobiegających z rufy niełatwo było myśleć. Myśl grzęzła w zamglonej perspektywie - tam, gdzie rzeka niepostrzeżenie znikała, a linia horyzontu kreśliła nie
przebytą rubież marzeń. Młodzieniec przeniósł spojrzenie na
pobliski brzeg i poczuł ukłucie w sercu - zza zakrętu po pra wej stronie wyłoniła się wieś, dotąd skryta za łąką. Sierpniowe
słońce ścierało brud z białych chatynek i zdobiło wzorzystymi promykami ciemne gościńce, te zaś rwały się do góry, w pola, aby
hen, wysoko, błękitne jak rzeka, rozpłynąć się w przestworzach. Mógłby przysiąc, że ta niewidzialna droga, spojona z niebem na
bezkresnej równinie, tajemną odnogą wracała do wsi, składając jej w ofierze podbitą przestrzeń. Droga trzecia, wznosząca się od
rzeki, niosła ku chatom świeży powiew Dniepru. Wieś drzema ła pod słońcem, jej uśpione sekrety kryły się pośród żywiołów
karmiących ją potęgą. Zdawała się cudownym wytworem ziemi, nieba i wody, ich wspólnym kwiatem.
9
Jego wieś, wieś przez Stepana porzucona, także leżała przy brzegu. Bezwiednie szukał pokrewieństwa między strzechami ojczystymi a tą wioską, na którą zrządzeniem losu natrafił w wiel
kiej podróży. Pomyślał radośnie, że łączą je mocne więzy, że
mógłby do tych chat wkroczyć w roli gospodarza. Z żalem obser
wował ich niknięcie, blakły z każdym obrotem maszynerii, a wnet
pasmo dławiącego dymu przysłoniło je ostatecznie. Westchnął. Kto wie? Może to ostatnia wieś, którą oglądał przed miastem. Dręczyły go niepokój i niemoc, jakby we wsi rodzinnej, a tak
że w mijanych po drodze, zostawiał nie tylko przeszłość, lecz
i nadzieję. Zamknął oczy i poddał się zniewalającemu smutkowi. Pochylony nad poręczą, nie dostrzegł Nadijki. Kiedy się wy
prostował, już stała przy nim. Ucieszył się, choć na nią nie czekał. Bez słowa ujął jej rękę i poczuł, że dziewczyna zadrżała. Z opusz
czoną głową spoglądała na falisty wachlarz wzbijany przez dziób parowca.
Mieszkali w jednej wsi, ale znali się mało. Stepan wiedział, że Nadijka istnieje, że chodzi do szkoły i po wiosce się nie włóczy. Parokroć widział ją w Domludzie, zarządzał tam biblioteką. Tutaj
tak naprawdę spotkali się po raz pierwszy, złączeni wspólnotą losów. Ona, jak i on, zamierzała kształcić się w wielkim mieście,
oboje w kieszeniach mieli skierowania, przed sobą - nowe życia.
Wspólnie przekraczali granicę przyszłości.
Czuła się pewniej niż on. Chwaliła się, że rodzice zapewnią jej wikt, a Stepan całą nadzieję pokładał w stypendium; ona jechała
na stancję do koleżanek, on miał jedynie list wuja do znajome
go kramarza; ona tryskała energią, on był przygaszony i nader flegmatyczny. Przy swoich dwudziestu sześciu wiosnach zdążył
10
już zasmakować życia najemnego pastucha, prostego chłopa ka i powstańca, by wreszcie awansować na wiejskiego sekreta
rza Robzemlisu. Miał nad nią jedną przewagę - lepiej się uczył i niestraszny był mu egzamin. Tego dnia na parowcu zdążył już
wyklarować Nadijce meandry nauk społecznych. Słuchała jak urzeczona zniewalającego głosu. Jeśli na chwilę się oddaliła,
ogarniał ją niespodziewany smutek i nurtowały nowe, wcze
śniej nieuświadamiane wątpliwości z zakresu ekonomii. Ledwo
jednak przystępował do wyłuszczania istoty rzeczy, pragnęła, by opowiadał o czymś innym: o nadziejach, o tym, jak żył przez
tamte lata, kiedy się nie znali. Tylko dziękowała za wskazówki i dodawała z przekonaniem:
- Oho, uzyska pan stypendium! Pan taki mądry. Uśmiechał się. Przyjemnie usłyszeć pochwałę z ust niebiesko
okiej dziewczyny! Wierzyła w niego. Zdawała mu się najpięk niejszą kobietą na statku. Długie rękawy jej szarej bluzki były
mu milsze niż obnażone ręce innych. Spod kołnierzyka Nadijki prześwitywał wąski wycinek ciała, a tamte bezwstydnice wywalały na światło dzienne całe ramiona i skraj piersi. Nosiła pantofelki
z zaokrąglonymi czubkami na niewysokim obcasie, jej kolana nie
pobłyskiwały spod spódnicy. Pociągała go bezpretensjonalność dziewczyny, cenił w niej tę cechę. Do tamtych, innych kobiet odnosił się z pewną wyższością i nie bez lęku. Czuł, że nie zwra cają na niego uwagi, ba, gardzą jego zdartym frenczem, ryżym
kaszkietem i spłowiałymi portkami. Wzrostu był wysokiego, krzepkiej budowy ciała, twarz miał smukłą. Miękka szczecina wokół delikatnych ust, niegolona
od tygodnia, czyniła jego aparycję cokolwiek niechlujną. Pod
11
gęstymi brwiami błyszczały oczy duże i szare. Ciemne włosy
odrzucał do tyłu, jak mają w zwyczaju liczni włościanie, a ostat
nio niektórzy poeci.
Trzymał dłoń na ciepłych palcach Nadijki i w zamyśleniu wpa trywał się w rzekę, strome piaszczyste brzegi i górujące nad nimi
samotne drzewa. Dziewczyna się wyprostowała i wyciągnęła
dłoń przed siebie.
- A Kijów już niedaleko - powiedziała. Kijów! Cel podróży Stepana: ogromne miasto, w którym na
nauce upłyną mu najbliższe lata. Musi wkroczyć w nowe życie, spełnić wytęsknione marzenie. Czy do Kijowa już naprawdę
niedaleko? Stropił się i zapytał:
- Gdzie Lewko? Spojrzeli w stronę rufy. Grupka chłopów zasiadła tam do obia
du. Na rozłożonej świtce mieli chleb, cebulę i sało. Posilał się też Lewko, student agronomii z tej samej wsi, co Stepan i Nadijka.
Twarz miał dobrotliwą, a tuszę pokaźniejszą, niż zezwalał jego wzrost. W minionej epoce byłby idealnym batiuszką, dziś zapo wiadał się na przykładnego agronoma. Chłop z dziada pradziada, umiał jak nikt dopomóc innym chłopom - nie kazaniem, lecz
naukową poradą. Kształcił się sumiennie, chodził zawsze w czamarce i przepadał za polowaniami. Przez dwa lata miejskiego
biedowania przyswoił sobie fundamentalne prawo ludzkiej eg zystencji. Z popularnego za rewolucji hasła: „kto nie pracuje, ten nie je”, wywiódł tezę radykalniejszą: „kto nie je, ten nie pracuje”,
i wcielał ją w życie przy byle okazji. Chłopi na parowcu ochoczo ugościli go niezbyt wykwintnym poczęstunkiem, w zamian po
dzielił się z nimi frapującą wiedzą o planecie Mars, gospodarce
12
rolnej w Ameryce, a także o radiu. Dziwili się nie lada, z ostrożną
kpiną i skrytym niedowierzaniem podpytywali go o te cudeńka i o samego Pana Boga. Lewko podszedł do młodszych krajanów z uśmiechem, chwie-
jąc się lekko na przykrótkich nogach. Uśmiech i dobry nastrój -
oto filary jego istnienia i wyznaczniki relacji z resztą świata. Ani niedojadanie, ani nauka nie zabiły w nim życzliwości zrodzonej w szumie sielskich wierzb.
Stepan i Nadijka wiązali już swoje zawiniątka. Ostatnie wy chylenie steru i za piaszczystymi pagórkami po lewej stronie
dojrzeli szare kontury miasta. Parowiec zawył przeciągle przed mostem pontonowym, przenikliwy huk przetoczył się bolesnym
echem przez serce Stepana. Nie myślał o marzeniach, które rzeko mo się spełniały, z rozrzewnieniem obserwował kłęby białej pary
nad gwizdkiem. Po raz ostatni salutowano jego przeszłości. Kiedy gwizd wybrzmią! do końca, zostały tylko cisza i martwa pustka.
Stepan poczuł, że zbiera mu się na płacz. Niemądre łzy, nielicujące z jego wiekiem i pozycją! Dziwił się, że słone źródło nie wyschło w dniach biedy i trudów, wzbierało w ukryciu i dało o sobie znać
akurat dziś, w najmniej odpowiednim momencie. Próbował ukryć zaczerwienioną twarz, ale Lewko dostrzegł jego wzruszenie. Położył
mu dłoń na ramieniu i powiedział: - Nie łam się, chłopaku! - Nic mi nie jest - bąknął Stepan.
Nadijka zasypała Lewka gradem pytań. Interesowała ją na
zwa każdego wzgórza, każdej cerkwi, niemal każdego gmachu. Wyszło na jaw, że Lewko słabo zna okolicę. Pokazał wprawdzie ławrę Peczerską, pomnik Świętego Włodzimierza też, ale czy
13
wzgórze, na którym stoi pomnik, nazwano imieniem kniazia, czy
nie - wcale nie miał pewności. W Kijowie kręcił się po wąskim i ściśle wytyczonym obszarze: od ulicy Lenina (tam mieszkał) do instytutu (tam się kształcił). Z rzadka urozmaicał sobie tę trasę:
każdej zimy trzykrotnie odwiedzał Piąty Kinoteatr Państwowy, żeby oglądać amerykańskie ruchome obrazki; od czasu do czasu wybierał się na polowanie gdzieś w pobliżu drogi żelaznej KijówTeterów. Nic dziwnego, że nie potrafił zaspokoić rozbudzonej dociekliwości Nadijki. Natłok gmachów, z daleka maciupkich
i śmiesznych, wprawiał ją w zachwyt, spod beztroskiego śmiechu przebijała szczera radość z rychłego zamieszkania w jednym
z nich.
Ale teraz jej uwagę przykuwało coś innego niż miasto. Patrzyła na motorówki, zawadiacko powarkujące nad taflą wody, i na zwykłe łodzie wiosłowe. Opaleni półnadzy atleci tężyli na nich
mięśnie, kołysani przygnaną przez parowiec falą. Nieustraszeni pływacy wpadali niemal pod koło łopatkowe, pokrzykując w eu
forii. Ni stąd, ni zowąd obok ich statku wystrzeliła w górę biała
zjawa trójmasztowca. - Spójrzcie, spójrzcie! - krzyknęła Nadijka, olśniona widokiem
trójkątnych żagli. Na pokładzie jachtu dojrzeli trzech młokosów i dziewczynę
w woalu. Przypominała zaklętą rusałkę z dawnych bajań, nie
podobna było jej zazdrościć przejażdżki. Im bliżej Kijowa, tym większy ruch na rzece. Przed nimi wyłoniła
się plaża - piaszczysty ostrów pośród Dniepru, trzy motorówki bez wytchnienia dowoziły tam z przystani amatorów kąpieli. Miasto
spływało z góry na brzeg. Z ulicy Rewolucji szerokimi schodami
15
toczyła się nad rzekę barwna fala młodzieży, dziewcząt, kobiet,
mężczyzn - białoróżowy strumień ruchliwych ciał stęsknionych za rozkoszą słońca i wody. Nikt tutaj się nie smucił, na krańcu mia
sta rozpościerał się nowy ląd, kraina pierwotnego szczęścia. Woda
i słońce chwytały w objęcia wszystkich, co przed chwilą odłożyli cyrkle i odważniki - każdego młodziana jak legendarnego Kija
i każdą dziewoję jak jego siostrę Łybedź. Blade ciała, miesiącami uciskane przez odzież, opuszczał}' wreszcie więzienie, by w dusznym piaszczystym omdleniu zakwitnąć brązem. Dzikie plemię u brzegów
Nilu! Życie na moment powstało z martwych - pierwotne i nagie -
jedynie lekkie kostiumy kąpielowe przypominały, które to tysiąclecie. Kontrast posępnych gmaszysk nad brzegiem i beztrosko plus kających się ludzi wstrząsnął Nadijką i ją urzekł. Przeciwieństwo
uwypuklało rozmach miejskiego życia, jego potencjał. Dziew
czyna nie kryła zachwytu i podniecenia. Oślepiała ją pstrokacizna kostiumów, rewia ciał - od bladoróżowych, przed chwilą wystawionych na słońce, do tak brunatnych, że niemal czarnych, zahartowanych w palącym blasku. - Jak cudnie! Jak cudnie! - powtarzała.
Stepan zachwytu nie podzielał. Spęd nagiej bezmyślnej sfory
wywierał na nim jak najgorsze wrażenie. Sympatia Nadijki dla godnego politowania, lekkodusznego tłumu dotknęła młodzieńca
do żywego. Rzucił ponuro: - Nadmiar tłuszczu uwiera mózgownice.
Lewko przyglądał się widowisku łaskawszym okiem. - Małpiego rozumu dostają w tych biurach, ot co!
Z trudem wysiedli na brzeg i przystanęli na uboczu, by ustąpić
miejsca nawale podróżnych. Ekscytacja Nadijki minęła. Miasto,
16
z promiennej oddali jasne i słoneczne, teraz posępnie zawisło nad
dziewczyną. Rozglądała się trwożnie, ogłuszona nawoływaniami
przekupek, gwizdami statków, hurkotem autobusów odjeżdża jących w stronę Darnicy i monotonnym pyrkaniem maszyny
parowej w pobliskim młynie.
Stepan skręcił z machorki papierosa i zapalił. Już miał zamiar swoim zwyczajem splunąć, ale przełknął ślinę z gorzkim ma chorkowym posmakiem. Wszystko wokół było dziwaczne i obce.
Widział strzelnicę i ludzi mierzących z dmuchawek do tarczy, budki z lodami, piwem i kwasem chlebowym, przekupki z buł
kami i nasionami słonecznika, pędraków z iryskami, smarkule z koszami brzoskwiń i moreli. Obok płynęły setki twarzy - weso łych, poważnych, skupionych; nieopodal repetowała okradziona kobieta, wydzierały się rozbawione młokosy. Tak tu jest, tak było,
gdy jego stopy deptały miękki kurz wiejskiego gościńca, tak bę dzie tu nadal. Obcy świat.
Gdy podróżni odeszli, przystąpiono do rozładunku parowca.
Po schodach wspinali się półnadzy ładowacze z worami i paka
mi. Nosili warzywa, owoce i rozkrajane tusze wołowe, później przeturlali na przystań cuchnące usmolone beczki. Lewko prowadził i objaśniał. Przy ulicy Rewolucji ich drogi
się rozchodziły. Stepan zmierzał na Padół, dwoje pozostałych do Starego Miasta. - Wal do mnie w razie czego - zaoferował Lewko. - Adres
zapisałeś? Stepan pożegnał ich prędko, skręcił w prawo i ruszył dalej, od czasu do czasu pytając przechodniów o drogę. Obok księ
garni przystanął i zapatrzył się na witrynę. Od najmłodszych lat
17
uwielbiał książki. Jeszcze niepiśmienny, zupełne pacholę, werto
wał jedyną księgę zdobiącą pokuć wujowej chaty, jakieś stuletnie tomiszcze z niekończącymi się podobiznami cara, archimandrytów i generałów. Wcale nie rysunki, lecz równiutkie szeregi
czarnych znaków przyciągały jego wzrok. Ani się spostrzegł, a już umiał czytać. Nauczył się niechcący. Potem z lubością wymawiał nowe słowa, choć nie wiedział przecież, co znaczą.
Długo stał obok tamtej wystaw); odczytując kolejne tytuły,
nazwy wydawnictw i daty publikacji. Niektóre książki, jak sądził, mogły mu się przydać w instytucie. Fascynowało go zwalisko tomów, pośród których rozpoznał zaledwie jeden. W książkach
zdawało się ogniskować wszystko, co było mu obce, co budziło
w nim lęk, najrozmaitsze niebezpieczeństwa czyhające na nie go w mieście. Wbrew rozumowi i wstępnym kalkulacjom trwożne myśli, a ściślej pytania, z wolna owładnęły młodzieńcem. No i na
co było tu się pchać? Co zrobi dalej, gdzie zamieszka? Przepadnie, wróci do domu jako żebrak. Czemuż nie pojechał do miastecz
ka okręgowego na kursy pedagogiczne? Na co mu te mrzonki o instytucie i Kijowie?
Tkwił tak na kijowskim Padole obok księgarenki, co oślepiła go blaskiem witryny. Może wrócić na przystań? „To podróż. Podróż mnie wykończyła” - pomyślał.
Na karb zmęczenia zrzucił też ociężałość mięśni, nagłą nie
chęć do poruszania się. Czuł się jak goniec wykonujący nader ważne, lecz cudze poruczenie. Dawne marzenia postrzegał dziś jako zewnętrzny przymus, poddawał się im ze wstrętem. Szedł dalej, posłuszny dawnym, przyblakłym, lecz nieodpar
tym pragnieniom.
18
Odszukał numer trzydziesty siódmy przy ulicy Dolny Wał,
wszedł na podwórze przez furtkę, na ganku głucho zastukał w drzwi podżarte przez robactwo. Po chwili otworzył mu męż czyzna w kamizelce, z bródką i włosami przyprószonymi siwi
zną. Kupiec rybny Łuka Demydowycz Hnidy za rewolucji i biedy w miastach uczynił Dyrdy Małe, rodzinną wieś Stepana, centrum
swojej wymiany handlowej. Zawsze zatrzymywał się w chacie Stepanowego wuja. Dziś nadszedł czas, by zrewanżować się za
przysługi, choć dawne lata przeminęły i nie należały do tych, które wspomina się z rozrzewnieniem. Trwożnie zerknął na Stepana
znad okularów, niespokojnym gestem rozerwał kopertę i przebiegł oczyma list. W milczeniu wszedł do domu, zatopiony w lekturze.
Stepan został sam przed otwartymi drzwiami. Pakunki uwie rały go w ramię, położył je na ziemi. Odczekał kilka minut, po
tem usiadł na ganku i patrzył na opustoszałą ulicę. Odkąd tu przyszedł, nie widział ani jednego pieszego, przejechał tylko
woźnica, popuściwszy lejce. Młodzieniec zaczął skręcać papierosa, ogniskując na tej czynności całą uwagę, jak osoba, która zamierza
oddalić od siebie czcze a natrętne myśli. Powoli zwilżył skraj grubego machorkowego papieru, ostrożnie zakleił swoje dzieło
i zerknął na nie z uznaniem. Papieros wyszedł nad podziw rów ny, zaostrzony na końcach - taki łatwiej odpalić. Z papierosem w ustach Stepan odrzucił poły frencza i wsunął dłoń do kieszeni
spodni - głębokiej, acz jedynej, bo z drugiej strony roztropny krawiec poskąpił materiału, wykoncypowawszy, że niektórym
klientom jedna kieszeń wystarczy z nawiązką. Gdyby natura wzięła sobie za wzór krawiecką przedsiębiorczość, sporo by zaosz czędziła na niejednym oku lub uchu, jak podszeptują jej zresztą
19
mity o cyklopach. Macał dłonią skarby ukryte w tej kieszeni: nożyk, stary portfel, zbędny guzik i chustkę, aż dosięgnął pudełka zapałek. Było jednak puste. Ostatnią zapałkę zużył przecież na przystani, rzucił na ziemię i przydeptał butem. Kto nie może zapalić, temu chce się palić najbardziej. Stepan
wstał i podszedł do furtki z nadzieją na spotkanie przygodne go palacza. Nic z tego, padolska ulica wciąż świeciła pustkami. Rząd niziutkich staromodnych domów zastępowały przy brzegu
odrapane, dawno niebielone chałupy. W połowie kwartału bruk
i trotuar ginęły bez śladu. Sędziwa naga topola sterczała cudacz nie na wprost czyjegoś okna.
Z ganku zawołano go po imieniu. Stepan się wzdrygnął, niby ujęty na miejscu zbrodni. Wołał pan Hnidy. „Będę tu mieszkał” - pomyślał
młodzieniec, ta myśl zdawała się mu dziwaczna jak topola. Tymczasem Hnidy prowadził gościa nie do domu, lecz w głąb
podwórza. Stepan szedł z tyłu i przyglądał się gospodarzowi. Kupiec był przygarbiony, cienki w nogach i niewysoki, ale chu
de kulasy zdawały się długie, tyle że niezbyt giętkie. Przybysz pomyślał: nietrudno połamać takie nóżki! Podeszli do jakiejś szopy, Hnidy otworzył kłódkę, pociągnął
drzwi i powiedział: - Tu pan przeczekasz.
Stepan zerknął mu przez ramię. Komórka mieściła małą sto larnię. Pod ścianą zobaczył stół warsztatowy, na półkach leżały narzędzia, naprzeciw czerniło się okienko. W nozdrza uderzył
zapach trocin i świeżego drewna. Młody człowiek tak bardzo
się zdziwił na widok swojego pokoju, że dla pewności uściślił: -Tu?
20
Hnidy, pobrzękując kluczami, zwrócił ku niemu okulary.
- Pan przecie nie na długo? Twarz miał pomarszczoną, w oczach udrękę.
Stepan wszedł nieśmiało, złożył w kącie bagaże. Nachylił się
i przez szparę między deskami dojrzał sąsiadów zza przepierzenia:
para krów przy żłobie spokojnie przeżuwała. Obora - oto, gdzie
zamieszka! Jak zwierzę, jak ostatnie bydlę! Poczuł łomotanie ser ca, krew napłynęła mu do twarzy. Rozprostował plecy. Purpurowy
i obrażony, zajrzał w bezbarwną twarz Hnidego, wypraną z emo cji i choćby cienia refleksji. Poczuł nad nim pewną wyższość.
- Daj pan zapałkę. Chcę zapalić - powiedział. Hnidy potrząsnął głową.
- Ja niepalący... i radzę ostrożnie, drewno wszędzie. Przymknął drzwi. Jeszcze przez moment do uszu Stepana dobie
gało pobrzękiwanie pęku kluczy. Lokator stawiał w ciasnej komórce
zamaszyste kroki, a odgłos każdego z nich grzmiał jak pogróżka. Takiej hańby nie oczekiwał. Gotów był głodować, klepać biedę, ale mieszkać z chudobą? Prawda, pasał niegdyś krowy, ale czy po
rewolucji, po wszystkich powstaniach i zrywach, byle łachudra, pa-
tykonoga kramarska miernota, miała prawo zagnać go do chlewa?
Letni wieczór powoli spowijał ciemnością okienko w komórce. Stepan wyjrzał przez nie na zewnątrz. Nad monotonnym szere
giem dachów rwał się ku niebu fabryczny komin. Czarne kłęby
dymu zlewały się z szarofioletowymi refleksami zmierzchu. Zda
wały się cichutko przenikać w głąb nieba, do sedna wszechświata. Papieros rozmiękł pod palcami, rozsypał się. Stepan skręcił no wego i wyszedł na podwórze. No cóż, wejdzie do domu, znajdzie kuchnię i ogień. Czego ma się wstydzić?! To przecie ludzie jak on.
21
Na ganku siedział młody mężczyzna. Gość poprosił o ogień
i już się nachylił, kiedy tamten zaproponował: - Proszę zapalić mojego.
Stepan się zdziwił, ale poczęstunek przyjął. W świetle zapałki przyjrzał się nieznajomemu. Chłopak beznamiętnie wypuszczał
dym. Na podziękowanie zareagował kiwnięciem głowy, jakby głę boko nad czymś się zamyślił i zamierzał przesiedzieć tak do rana. Stepan położył się na stole w swojej izdebce i rozkoszował pach
nącym dymem. Zamknął oczy i marzył, aż doszedł do wniosku,
że nie jest tak źle. Kwaterunek w obórce wydawał mu się w naj gorszym razie komiczny. Dwa razy załomotał pięścią do krówek,
roześmiał się w głos, otworzył oczy i spojrzał w okienko. Nad kominem jaśniał brzeg sierpa w nowiu.
II
Dzień zaczął się już na dobre, kiedy Stepan nareszcie się zbudził
i podniósł ze stołu stolarskiego. Tęgo ścierpł od leżenia na na gim drewnie, ale nie zwracał uwagi na tę słabostkę, bo miał inne zmartwienie. Z obawą przetarł oczy. Dziś egzamin wstępny, czy
aby nie zaspał? Przypomniał sobie, że egzamin wyznaczono na
godzinę pierwszą. Trochę się odprężył i przeciągnął. Potarł ręką pobolewającą szyję.
Zza przegródki dobiegało ciche, monotonne ciurkanie: odgłos dojenia krów. Uspokoiło to Stepana do reszty - jeszcze wcześnie. Siedział na stole z rękoma wspartymi na kolanach, pochyliwszy rozczochraną głowę, i wspominał. Sunęła przed nim jasna nić drobnych zdarzeń poprzedniego dnia. Pacholęciem będąc, doglą
dał bydła. Godzinami leżał w polu, wyplatał baciki i kosze. Zwykł
wówczas czynić sobie rozmaite wyrzuty. Dziś także wspominał
wczorajszego siebie z niezadowoleniem. Dostrzegł w sobie waha nie, pewną, niechby i chwilową, apatię - coś, co można nazwać gnuśnością. Prawa do niej, jak sądził, nie miał wcale. Jest częścią
nowej siły - powołanej ze wsi do miasta celem twórczej pracy. Należy do tych wybrańców, co na przegniłych fundamentach
przeszłości śmiało wzniosą przyszłość. Nawet za aromatycznego papierosa, jałmużnę od panicza, było mu teraz wstyd. Odrzucił włosy z czoła i zaczął pośpiesznie doprowadzać się do
ładu. Otrzepał frencz, łokciem starł kurz ze spodni, rozpakował
23
tobołki. Miał w nich prowiant, szynel wojskowy carskiego kroju
i zmianę bielizny. Całkowicie opróżnił jedno z zawiniątek, prze tarł gałgankiem buty, splunął na nie i ponownie przetarł. Gotowe,
wyglądał jak należy - chwat co się zowie! Dobrodziejstwa ablucji były mu niedostępne, więc zdecydo wał, że po egzaminie wykąpie się w Dnieprze. Teraz śniadanie. Miał aż trzy bochny chleba, pół puda pszenicznej mąki, ze czte
ry funty sala, dziesięć gotowanych jaj i worek kaszy gryczanej. Spośród dobytku wyturlały się jeszcze dwa zapomniane ziem
niaki, rozbawiło go to znalezisko. Położył wiktuały na stole, obok ustawił odwiązany od torby podróżny saganek i już sięgał po nóż, by pokroić chleb, ale w ostatniej chwili przypomniał
sobie o kulturze fizycznej. Dzień chciał zacząć porządnie, po miastowemu, jakby już całkiem zaadaptował się do nowych
okoliczności. Ważne, żeby z miejsca wziąć się w karby - rygor
i dyscyplina rękojmią sukcesu! Wstał i rozejrzał się za odpowiednim przyrządem do ćwiczeń.
Chwycił ławę i podniósł ją kilkakroć, zadowolony ze swojego sprytu i sprężystości mięśni. Postawił ją, lecz było mu mało. Z sa tysfakcją sprawdził bicepsy, podskoczył, uczepił się krańca jętki
i zaczął podciągać, coraz to szybciej, z zacięciem i napięciem. Ze skoczył wreszcie na podłoże, rumiany z wysiłku i miłości własnej,
i odwrócił się ku drzwiom. Dopiero wtedy zobaczył przed sobą kobietę z dojnicą w ręce. Patrzyła na niego z lękiem i konfuzją. - Nocowałem tu - wyburczał. - Pozwolili.
Milczała. Stepan czuł się niezręcznie. Nie dlatego, że był bez frencza, i nie dlatego, że podkoszulek tu i ówdzie wysunął się spod sznurka ściągającego spodnie, jak u rozbrykanego szkraba.
24
Odzież uznawał za ochronę przed zimnem, nic więcej, ale ćwi
czenia z kultury fizycznej przekroczyły należne im ramy, zmieniły się w harce, nielicujące z jego powagą i pozycją. Kto wie, może
ta dojarka będzie międlić ozorem, że próbował wdrapać się na
stryszek i coś zachachmęcić! Odrzucił włosy do tyłu i zamierzał
przystąpić do śniadania, dając tym samym jasny znak, że roz
mowę skończono, ale kobieta weszła w jego progi, zlustrowała
dobytek gościa i postawiła na podłodze wiadro z mlekiem. Zbadała dłonią stół. - Twardo się spało? - zapytała smutnym, jakby zmęczonym
głosem.
- Ehe - mruknął niezadowolony Stepan. Wciąż nie odchodziła. Czego właściwie chce? Na co te drobiaz
gowe i podejrzliwe oględziny? Niedwuznacznie zmarszczył brwi. - Jestem tu gospodynią - wyjaśniła wreszcie kobieta. - Nalać panu trochę mleka?
Gospodyni! I własnoręcznie doi krowy? Co za czasy, burżuj
i służba domowa w jednym. Mlekiem od dojarki, krwią z krwi własnej, Stepan by nie wzgardził, ale kołtuńskiej łaski mu nie
trzeba.
- Nie chcę - odpowiedział.
Ale gospodyni, nie czekając na odpowiedź, już nalewała mu mleko w saganek. - Umyć można się w podwórzu, jest kran - dodała, zabierając wiadro.
Stepan spoglądał na jej grube, krągłe plecy - spasła się jak ma
ciora przy miejskim korycie. Wściekle narzucił na siebie frencz
25
i zapiął guziki. Nakroił chleba i sała, jadł i myślał o egzaminach. Nie ma czego się bać! Rachunki - głupstwo, miał je w małym
palcu. Na próbę przypomniał sobie wzory na pola wszystkich
figur, równania kwadratowe, zależności między funkcjami trygo nometrycznymi. Chociaż powtórzył jedynie to, co umiał najlepiej, lubował się klarownością swojej wiedzy. Naukami społecznymi
głowy sobie nie zaprzątał - ileż to referatów wygłosił po wsiach,
ileż gazet czytywał co dzień. Jeśli dorzucić do tego pochodzenie
społeczne, staż rewolucyjny i pracę zawodową, trzeba przyznać, że na front nauki wstępował niezgorzej uzbrojony.
Ta konstatacja wprawiła go w nastrój wręcz wyśmienity i nie zepsuł go przegląd dokumentów. Wszystko było w porządku.
Stosik papierów’ mieścił całe życie Stepana z ostatnich pięciu lat: powstanie w czasach hetmana, walkę z bandami białych, trudy na niwie kulturalnej i społecznej. Niektóre ustępy odczytywał
sobie teraz z sentymentem. Czego tu nie odnotowano! Niewola i ucieczka sprzed plutonu egzekucyjnego. Mityngi, agitacje, rezo
lucje, tępienie ciemnoty i samogonu. Jak miło oglądać te wyczyny
w postaci ostemplowanej, opieczętowanej, wystukanej w zgrabne linijki na maszynie do pisania lub nagryzmolonej pokracznymi kulfonami półanalfabetów!
Podniósł się żwawo, schował dokumenty do kieszeni, noży kiem naostrzył ołówek i zabrał trochę kartek. Pora iść. Spakował
prowiant do torebki i przystanął obok mleka. Nie było sensu się
oszukiwać, czuł nie lada pragnienie. Sało i chleb aż się prosiły, żeby je rozcieńczyć. Mleko i tak skiśnie w ten upał. Chwycił sa-
ganek, opróżnił go jednym haustem i trzasnął naczyniem o blat. Z parszywej owcy choć garstkę runa uszczknął.
26
Wyszedł na podwórze, drzwi zamknął na haczyk i po chwili był już na ulicy. W drodze do instytutu chciał wstąpić do związku zawodowego w sprawie pracy. Dziś nie miał problemów z odna
lezieniem drogi i niezbyt zważał na miasto. Pochłonięty kwestią zatrudnienia, więcej uwagi poświęcał sobie niźli otoczeniu. W Pałacu Pracy z trudem odszukał pośród setki gabinetów
właściwy oddział Robzemlisu. Ponieważ swoją sprawę kwalifi kował jako niecierpiącą zwłoki, postanowił udać się wprost do naczelnika. Przyszło mu czekać, ale nie było to dotkliwe zmar twienie. Po pierwsze, wybiła dopiero dziesiąta; po drugie, siedział
na ławce obok innych petentów, jak równy z równymi. Poprosił sąsiada o świeżą gazetę i, nie marnotrawiąc czasu, zapoznał się
z doniesieniami o położeniu międzynarodowym. Uznawszy je za sprzyjające dla Związku Republik, przeszedł do rubryki „Życie
Wiejskie”. Pochłonęła go bez reszty. Na wieść o tym, że we wsi Głucharach na skutek żądania rady wiejskiej wymieniono nieso lidnego agronoma, pomyślał z żalem: „Nie zawadziłoby i u nas.
Ale siedzą jak trusie”.
Z uwagą przeczytał notkę o kradzieży w kooperatywie wsi Kondratówka, o walce z bimbrownictwem w rejonie kaharlickim,
o wzorcowej stacji kopulacyjnej w miasteczku Radomyślu. Każdą
linijkę i cyfrę przyrównywał do faktów ze swojej wsi i koniec
końców doszedł do wniosku, że wstydu u nich nie ma. Żyją jak
ludzie, wcale, wcale. „Więcej sił kulturalnych nam trzeba, ot co” - dedukował. Było mu
miło, że jedynie przejściowo, na trzy lata, wyfrunął spod strzech ojczystych. Powróci w pełnym rynsztunku na bój ostatni - z bim
brownictwem, złodziejstwem i opieszałością władz terenowych.
27
W końcu nadeszła jego kolej na wizytę u naczelnika. Stepan przestąpił próg nie bez obawy, czy aby nie ujrzy w fotelu za biur
kiem odpychającej postaci w otoczeniu mięciutkiej tapicerki i wy
ścielonej dywanem posadzki. Kijów, jak by nie patrzeć! Uspokoił się od pierwszego spojrzenia. Umeblowaniem gabinet naczelnika
niezbyt górował nad izbą, która służyła całemu oddziałowi rejo nowemu Robzemlisu. No, może prócz sofy pod ścianą - o takich zbytkach w terenie nie mogli marzyć, zresztą i tak nie dałoby się
jej tam upchnąć.
Naczelnik był dusza człowiek, ale prośba Stepana niezmiernie
go zdziwiła. Czy rzutki członek Robzemlisu szczebla rejonowego nie wie, dokąd należy się udać w podobnej sprawie? W pierwszej
kolejności powinien się zarejestrować jako delegowany i wciągnąć
do związkowej ewidencji giełdy pracy. Wszystko ma ustalony, powszechnie znany tryb, nie wolno nadużywać czasu - ani pry
watnego, ani osoby urzędowej! Stepan opuszczał gabinet nieco zbity z tropu. Wszystko, o czym mówił naczelnik, było mu świetnie znane, ale... ten... ustalony tryb! Młodzian żywił cichą nadzieję, że obsłużą go ekstraordy-
naryjnie, bez żadnego trybu, choćby przez wzgląd na czynny udział w rewolucji i nienaganną służbę w związku zawodowym.
Oprócz tego został skierowany do szkoły wyższej, zatem wspar
cie należało mu się poza kolejnością. Naczelnik oddziału nawet nie zapytał o jego dokumenty. Cóż, przykre to, lecz sprawiedliwe,
musi przyznać! Skończyliśmy z równymi i równiejszymi. W giełdzie pracy Stepana zaskoczyła wiadomość, że petentów
obsługuje się wyłącznie w środy i w piątki. Dziś był, niefortunnie,
poniedziałek. Odstępstw od ustalonego porządku nie czyniono
28
nawet dla przyjezdnych. Okólniki w tej sprawie rozesłano z na leżytym wyprzedzeniem po rejonach, jak oznajmiła pani w re
jestracji. Zwróciła mu przy okazji uwagę na wykaz niezbędnych dokumentów, a Stepan z przerażeniem odkrył, że niektórych mu brakuje i wyrobić ich szybko nie zdoła.
Z nadzieją wchodził do Pałacu Pracy, ze smutkiem opuszczał jego progi. Dotarło do niego, że tutaj zajęcia nie znajdzie. Jest
sam wobec setek. Zanim skompletuje niezbędne papiery, inni
przechwycą to, co zostało. Czy zbieranie tych dokumentów ma
sens? Powiedzą mu, że przyjechał się kształcić, więc powinno wspierać go państwo, i doradzą wystarać się o stypendium. Tak być musi. Nikogo nie wini.
Na ulicy doznał olśnienia. Może wstąpić do jakiego dużego urzędu? Może akurat przypadkiem szukają tam bystrego rachmist
rza albo rejestratora? Po prostu wejdzie i zapyta. To nie grzech. Powiedzą, że nie szukają, i sobie pójdzie. A nuż los się uśmiechnie? Ta myśl go uskrzydliła. Wierzył w swoją dobrą gwiazdę, bo każdy człowiek w głębi duszy uważa siebie za wyjątkowe zjawi sko pod słońcem i księżycem. Obrał kurs na bramę zwieńczo
ną potężnym szyldem „Ukraińskie Wydawnictwo Państwowe” i dziarskim krokiem wszedł na piętro. W pierwszym pomiesz
czeniu zastał kilku młodzieńców na kanapie, zajętych rozmo
wą. W kącie postukiwała maszyna do pisania, przy ścianach wznosiły się regały pełne książek. Przystanął, ale zaraz poszedł
dalej, w udanym roztargnieniu, żeby go przedwcześnie nie po wstrzymano. Wzrokiem szukał tabliczki z napisem „Kierownik”,
dojrzał ją dopiero na drzwiach do trzeciego pokoju. Już dotykał klamki, gdy mężczyzna ślęczący nad rękopisami przerwał pracę.
29
- Kierownika nie ma. W czym rzecz, towarzyszu? Stepan stracił impet, wyburczał niewyraźnie, że „sprawa jest”, i w takim samym rzekomym roztargnieniu ruszył z powrotem.
Zanim dotarł do wyjścia, usłyszał uwagę, zapewne pod swoim adresem: - Wór wierszy przytargał, jak nic!
I śmiech. Odwrócił się i zobaczył autora tych słów. Był to je
den z kanapowych młodzieńców - czarniawy, w szarej koszuli z wąskim pasem. Idąc schodami na dół, Stepan usiłował pojąć
docinek. „Jakie znów wiersze? Co mają wiersze do tego?” Jego upór nie znał granic. Mimo że w następnej placówce rów
nież nie było mu dane ujrzeć kierownika, w trzeciej zaś na włas
ne oczy zobaczył listę zredukowanych pracowników, odwiedził jeszcze czwartą. Dyrektor akurat urzędował i zechciał go przyjąć. W tym gabinecie meble były mięciutko wyściełane, na ścianie
wisiał ogromny, masywny zegar, ale - miła niespodzianka! - dy rektorował człowiek młody i nie krwiopijca. Los uśmiechnął się do Stepana. Gospodarz wskazał krzesło i wysłuchał. Potem zapalił i powiedział:
- Znam to z autopsji. Jestem czerwony dyrektor. Wciągać w ro botę młodzież robotniczo-chłopską to moje powołanie. Bez tego nie zdołamy uzdrowić naszego aparatu. Tylko młode ręce mają
siłę zdolną do budowy' socjalizmu. Proszę mnie odwiedzić za
dwa, trzy miesiące... Siedzibę tej instytucji gospodarczej opuszczał Stepan z ledwie skrywaną urazą. Kurtuazyjna audiencja oburzyła go do głębi
duszy. Przeczuwał, że także wszystkie kolejne drzwi zatrzasną mu przed nosem - już to z kategoryczną odmową, już to z obłudną
30
życzliwością. Dwa, trzy miesiące! Z czerwońcem w mieszku i trze ma bochenkami chleba. W obórce z łaski kramarza! Z dłońmi w kieszeniach frencza przecisnął się przez uliczny tłum, usiłując
nie patrzeć na twarze przechodniów. Może na każdych ustach czaiła się już obelga pod jego adresem? Nieudacznik.
Zegar Okrwykonkomu wstrzymał buzowanie niewesołych
myśli. Wybiła za kwadrans dwunasta, o pierwszej zaczyna się egzamin. Rozpytując gorączkowo o drogę do instytutu, Stepan
czym prędzej parł naprzód. Klarowność bezpośredniego celu egzaminu - przyniosła mu nagły spokój. Jeśli obleje, na co mu
wszelkie posady? Niby się martwił, ale w głębi duszy miał pew ność, że egzamin pójdzie mu jak z płatka. Nawet jeśli wyobrażał
sobie przeciwny rozwój wypadków, to tylko po to, by zaznać miłego uczucia - jak człowiek, który usłyszał coś arcyzabawnego.
Miarowy takt pewnych kroków wyciszał rozkołysane myśli. Cóż
za absurd! Nie miał prawa myśleć, że zjawi się tu jak spod ziemi
i wszyscy ukłonią mu się w pas. Czas spojrzeć prawdzie w oczy:
wylądował w centrum życia wirującego od setek lat. Wróżek i po czciwych czarnoksiężników już nie ma, nigdy zresztą nie istnieli.
Cierpliwością i pracą ludzie sięgają celu. Mrzonki, że rzutem na taśmę zdobędzie miejsce w miejskiej maszynie, wydały mu
się teraz dziecinadą. Muszę zdać egzamin, zdobyć stypendium i się uczyć, reszta przyjdzie sama - tłumaczył sobie. Są organizacje
studenckie, artele, stołówki. Powinien więc zostać studentem. I pamiętać, że takich jak on są tysiące! Na korytarzach instytutu panował niemiłosierny ścisk, Stepan
całkiem się pogubił. Znalazł się w potężnym strumieniu ludzi i dał mu się porwać - nie wiedzieć dokąd ani po co. Dopiero gdy
31
ludzka rzeka zatrzymała się obok jakiegoś audytorium, odważył się zapytać, gdzie egzaminują. Okazało się, że właśnie tutaj i że
już za chwilę. Zanim Stepan zdążył się uspokoić, sąsiad zabił mu ćwieka:
- A wy, towarzyszu, macie za sobą komisję rekrutacyjną? Komisję rekrutacyjną? Nie, Stepan o takowej pierwsze słyszy.
Należy ją przejść? Gdzież ona zasiada? Na drugim piętrze?
Ze wszystkich sił rozpychając przybyłych na egzamin, przedarł się na półpiętro i biegł dalej po schodach. Co, jeśli się spóźnił, jeśli komisja już zakończyła posiedzenie? Zachciało mu się szu
kać posady! Czerwony ze wstydu i nerwów, wszedł do sali. Nie, komisja trwała na posterunku. Zarejestrowano go pod numerem
sto dwudziestym trzecim.
Po czterech godzinach Stepan przeszedł pomyślnie komisję
rekrutacyjną i wypisano mu skierowanie na egzamin, pojutrze.
Głodny i rozczarowany smętnie człapał do domu. Świetnie rozu miał, że komisja rekrutacyjna jest niezbędna i że w jeden dzień
nie sposób przeegzaminować wszystkich pięciuset delegowa
nych na studia, ale powoli brzydły mu logiczne uzasadnienia. Zaczynał pojmować, że rygory dobre są wtedy, gdy stosuje się je
dobrowolnie wobec samego siebie, wielce zaś uciążliwe, gdy eg
zekwują je od ciebie inni. Czuł się skonany. Przerażała go pustka jutrzejszego dnia. Po zejściu na Padół skręcił w stronę Dniepru, żeby się wykąpać, jak planował rankiem. Po drodze kupił pudełko zapałek. Miał
wielką ochotę zapalić, ale obawiał się, że zwymiotuje. Przede
wszystkim kąpiel, potem coś przegryzie i dopiero wówczas
pozwoli sobie na papieroska. Niestety, wykąpać też mu się nie
32
udało - było to dozwolone wyłącznie na plaży, musiałby się do
stać z nabrzeża na wyspę. Przejażdżka kosztowała pięć kopiejek łodzią zwykłą i dziesięć motorową. Dwie kopiejki za pudełko
zapałek plus pięć za łódkę - razem siedem kopiejek. Na takie luksusy nie było go stać, bo oprócz nadziei, może płonnych, miał czerwońca na wszystkie dni biedowania i potencjalnych przygód.
Kto wie, może i do domu, na wieś, przyjdzie mu wracać? W takim
razie pieniądze przydadzą się na podróż. Przekonywał sam siebie, że koniecznie musi brać to pod uwagę. Chciał pójść daleko wzdłuż brzegu za miasto, wykąpać się na
odludziu i wrócić do komórczyny dopiero na wieczór. Ale ciało opadło z sił, głód rozniósł po mięśniach potworną słabość. Posta
nowił więc tylko się obmyć. Zrzucił kaszkiet, rozpiął kołnierzyk i, rozglądając się trwożnie, zamoczył ręce. Aż się wzdrygnął - woda zdała się mu śliska i ohydna. Umył się mimo wszystko, wytarł brudną chustką i powoli ruszył w stronę Dolnego Wału.
W komórce wszystko było tak, jak zostawił rankiem. Wdusił w sie bie kilka jajek i łapczywie skręcił papierosa. Zaschło mu w ustach
i miał odruchy wymiotne, nawet palenie okazało się torturą. Od
rzucił niedopałek i rozgniótł butem. Czuł się wyczerpany. Zdjął frencz, rozścielił go na stole i zaległ całym sobą na deskach, jedynie nogi odrobinę wystawały. Starał się o niczym nie myśleć, obser
wując zmierzchanie w okienku. Znajomy komin spowijał dymem
poszarzałe niebo.
I il''htt--
III
Nazajutrz po południu Stepan wstąpił do Lewka. Jeszcze wczoraj
nie miał najmniejszej ochoty na spotkania ze znajomymi, dziś
jednak chciał kogoś widzieć, zamienić z kimś choć słówko. Rano zabrał odrobinę chleba, sała, cudownie odnalezionych kartofli
i kaszy. Ruszył brzegiem daleko za miasto. Przeszedł kawał drogi, może ze trzy wiorsty od przystani, w poszukiwaniu miejsca - na
reszcie! - bezludnego. Już kilka razy zamierzał rozbić biwak, lecz w ostatniej chwili spotykał rybaka albo przekupkę czekającą na
przewoźnika. Niełatwo było rozminąć się z bliźnimi, ale się nie poddawał. Miasto znikało za występami pagórkowatego brzegu. Dotarł w końcu do niewielkiej zatoki pośród zarośli, za
cisznej i ustronnej. Rozzuł się, zdjął frencz, uciął dwie grube gałęzie i ustawił na nich saganek. Nazbierał suchej trawy, roz
niecił pod sagankiem ogień, opłukał krupy, obrał ziemniaki, posiekał słoninę. Wrzątek z kaszą parkotał. Upewniwszy się,
że płomień nie zgaśnie, Stepan się rozebrał i zaległ na brzegu w ciepłym słonku poranka. Z oddali co kwadrans dobiegało bicie kurantów w ławrze, wraz z dźwiękami dzwonu i pluskiem
wody napływały spokój i smutek. Poderwał się i wskoczył do rzeki. Pluskał się, pływał, zanurzał
i wynurzał, pokwikując z rozkoszy. Wyszedł i od razu, nieubrany, z dzikim łakomstwem rzucił się na posiłek. Krupy zgęstniały
i zabulgotały. Ostrym patyczkiem łapczywie wyławiał kawałki
35
ziemniaków i słoniny, połykał je bez przeżuwania. Łyżki nie miał,
maczał więc pajdy chleba w gęstej gryczanej masie i zajadał, aż mu się uszy trzęsły'. Ani się obejrzał, jak opróżnił saganek do
ostatniego ziarenka. Z pełnym brzuchem położył się na frenczu
i okrył bielizną. Skwar ciężko opadł na powieki. Zasnął szybko, nie zdążył nawet zapalić.
Równie szybko się ocknął. Nad jego głową rozciągał się cichy błękit, ciałem przebiegł dreszcz. Stepan, na dobre rozbudzony chłodem, czuł się tak, jakby z wody wyszedł przed chwilą. Leżał
w cieniu pagórka, za którym skryło się słońce. Wstał, przetarł oczy i pośpiesznie się ubrał. Po niedorzecznym śnie pozostały mu mętlik w głowie i ociężałość mięśni. Potem usiadł na brzegu, w słońcu, już nie południowym. W po
godnej ciszy ostatnich dni lata dopiekła mu samotność. Nie znał jej pochodzenia, nie umiał nazwać, ale każda myśl ściągała na
jego głowę lepki ciężar i grzęzła w nim, pognębiona i pusta. Po raz pierwszy w życiu doświadczał tej zniewalającej bezsilności, co wdziera się do serca ciemnym przeczuciem zguby. Wędro
wał spojrzeniem po wodzie, sięgał w tamte strony, gdzie wyrósł, walczył i marzył. Piaszczyste brzegi przed jego oczami, odlu dzie i ciepłe muśnięcia wiatru przywodziły na myśl sielską idyllę i pomnażały tęsknotę. Czuł bliskość miasta za wzgórzem, czuł siebie w mieście - był jednym z nieprzebranych i anonimowych
ciał pośród cegieł i rozporządzeń. Stał u progu marzenia jak wygnaniec, na ojczystej ziemi zostawił wiosnę i rozkwitłe pola.
Nadijka. Wspomnienie, na jakiś czas wyparte, rozbłysło po śród tęsknego osamotnienia. Zupełnie jakby dziewczyna chowała
się przed nim figlarnie, a teraz wyszła z kryjówki - roześmiana
36
i pachnąca świeżością. Dotyk jej dłoni płonął w jego żyłach, pa
rzył go żywym ogniem. Jej spojrzenia i uśmiechy rozpalały mu serce, prostowały pokrętne ścieżki miłości. Stepan odtwarzał
w myślach rozmowę na parowcu, znów słyszał tamte słowa, szu
kając w nich potwierdzenia. - Pan taki mądry! Uzyska pan stypendium!
Tak, tak! Jest zdolny i silny. Potrafi być uparty. Jeśli jego ra miona okażą się nie dość wytrzymałe, poturla ciężary jak żuczek.
Dni, miesiące, lata ciężkiej pracy! Oby tylko okazywała mu przy
chylność, we dwoje wkroczą tryumfalnie przez miejskie bramy! - Nadija - szeptał.
Wymawiał to imię na głos, niosło nadzieję jak omen zwy cięstwa.
Czym prędzej wracał do domu uskrzydlony niespodziewanym afektem. Miłość oczyściła jego myśli z wszelkich trosk, istna czarodziejka - przysłoniła mu resztę świata, rozrosła się do roz
miarów jedynego celu. Ogarnęła go tak gwałtowna chęć ujrzenia
dziewczyny, że postanowił nie zwlekać ani chwili. Już przetarł buty zaplutym gałgankiem, już otrzepywał frencz, gdy jednak się zawahał. Owszem, Nadijka wdzięczyła się do niego
na parowcu i zapraszała w gości, ale była wesolutka. Czy to aby
nie znak, że już ma ukochanego? Szybko odpędził tę parszywą myśl - wszak Nadijka, podobnie jak on, jest w tym mieście po
raz pierwszy. Może wystarczyły dwa wieczory, może już kogoś poznała i pokochała? Miłość rodzi się w okamgnieniu, przekonał
się o tym na własnej skórze. Wtedy jej się spodobał, ale teraz, powsinoga z chlewika, jakie miał argumenty na swoją korzyść?
Załóżmy, że do niej przyjdzie, żałosny wieśniak pośród miejskiej
37
ciżby... Co jej powie, co jej da? Szuka w niej oparcia, a kobiety same go potrzebują.
Długo rozmyślał, siedząc na ławie, aż postanowił: pójdzie dopie
ro po egzaminie. Zawita do ukochanej jako student, a nie wiejski obdartus, i powie: zwyciężyłem, jestem godzien! Uspokoił się, ale w tej norze niepodobna było dłużej wysiedzieć. Wybrał się w od wiedziny do Lewka.
Szczęśliwie zastał go w domu. Uwagę gościa przykuł idealny
porządek w ubogiej studenckiej izbie. Umeblowanie nie było
zbytkowne: niewielka malowana skrzynia, prosty stół, rozkładane łóżko, dwa krzesła, na ścianie etażerka własnej roboty. Za to stół nakryto szarym, czyściutkim papierem, leżały na nim zgrabne
wieżyczki książek, okno przyozdabiał haftowany tiul, skrzynię
przykryto płachtą w czerwono-czarną kratę, a łóżko starannie
zaścielono. Górowała nad nim największa i najcenniejsza ozdoba, duma gospodarza - dubeltówka ze skórzaną kartuzą. Troskliwą rękę pana domu znać było w równej linii portretów na ścianie, okraszonych wyszywanymi tkaninami: Taras Szewczenko, Iwan
Franko, Władimir Lenin. Zazdrość i smutek zżerały Stepana na
widok schludnego, przytulnego pokoiku.
Lewko, ubrany w podkoszulek, siedział przy biurku nad książ ką, lecz gościa powitał wylewnie, usadowił na krześle i jął rozpy tywać. Jak się urządził? Stepan nie umiał przezwyciężyć wstydu.
Odparł zdawkowo, że niezgorzej, zajął pokój zwolniony na lato,
jesienią zamieszka tam pociot kramarza; skarżyć się nie ma na co, niebawem uzyska stypendium i się przeniesie, najpewniej do gmachu Kubuczu, gdy zostanie prawdziwym studentem. Egzamin zda jutro, ani trochę się nie boi. Staż rewolucyjny zaprocentuje.
38
- A co u pana? Chata całkiem, całkiem... - nieśmiało zmienił temat, przejęty takim szacunkiem dla gospodarza, że aż zaczął
mu „panować”. Lewko się uśmiechnął. Chata okupiona cierpieniem! Przydział
na nią dostał półtora roku temu, gospodarze powitali go jak dzikie zwierzę. Wody nie dawali, ustęp zamykali. Mieszka tu
dwoje staruszków - z dawnego nauczycielstwa. Mąż wykładał kiedyś łacinę po gimnazjach, teraz łacinę wycofali, więc stary
służy w archiwum za trzy czerwońce. Z czasem przywykli do lokatora, a lokator do nich, dziś są za pan brat. Herbatkę razem
popijają, a jak trzeba coś ugotować, też żaden problem. Porządni ludzie, choć starej daty.
- Zaraz się przekonasz. Herbatę z nimi wypijemy.
Stepan wymawiał się brakiem apetytu, ale student na to nie zważał. Nieśpiesznie włożył koszulę, po czym nieprzepasany wyszedł z pokoju.
- No proszę! Herbata zaparzona... Chodźmy - zaprosił nie bez dumy.
Ciągnął za rękę onieśmielonego Stepana, ale ten dawał się prosić już tylko dla pozoru. Czul nieprzepartą chęć poznania
prawdziwych mieszczan i przyjrzenia się im. Lewko zastąpić ich
nie mógł, bo podobnie jak Stepan zamierzał prędzej czy później
wrócić na wieś. Był w mieście jeżeli nie przypadkiem, to poniekąd przejazdem. Nieco skonfundowany gość przestąpił próg rasowe
go homo urbanus, w dodatku niegdysiejszego profesora gimna zjum. Zamierzał jak najmniej mówić, więcej słuchać i patrzeć. Na umeblowanie profesorskiego pokoju złożyła się niebywała
kombinacja najprzeróżniejszych sprzętów. Wiele wskazywało
39
na to, że każdy zdobił swego czasu inne wnętrze. Później, z jakiegoś
powodu stłoczone tutaj, zamarły w przerażeniu. Najwyraźniej za brakło miejsca, więc ustawiono je w przedziwnym porządku - pod
ścianami i na środku pomieszczenia. Szerokie dwuosobowe łóżko zerkało wstydliwie spod kusego parawanu, złożywszy utrudzone wezgłowie na regale książkowym. Ten ostatni dawno miał już za
sobą lata świetności, za przeszklenie służył mu smętny, brunatny
kawał kartonu. Pokaźny płaskorzeźbiony kredens w obawie przed utratą równowagi wsparł się wierzchołkiem o ścianę, pozbawiając
sąsiadującą z nim szafę przywileju otwierania drzwiczek. Z prawa,
pod oknem, przycupnęła etażerka pełna nut, choć w mieszkaniu na próżno szukałbyś pianina. Kątem ku oknu, przysłaniając je częściowo plecami, prężyła się z dumą i gracją lustrzana szafa na
ubrania. Jako jedyna w tej szemranej kompanii zachowała czy stość i panieństwo. Vis-a-vis niej, w symetrii do potężnego łoża,
rozparła się wytarta turecka sofa; na jej szerokim, zwieńczonym
długą drewnianą półką oparciu - w eskorcie równych stosów płyt - wznosił ku sufitowi samotną trąbę gramofon. W kącie przy drzwiach zadekował się sczerniały blaszany piec
burżujka - zimą ogrzewał pokój, latem gotowano na nim posiłki. Szeroki komin, podwieszony do sufitu, ciągnął się od pieca przez pół pokoju, następnie ostro zakręcał, by zniknąć w ścianie nad
regałem. Pokój był niemały, lecz zwężał go natłok rzeczy, po środku został ledwie skrawek przestrzeni na stoliczek niegdyś
karciany, a dziś jadalny, który przy olbrzymich sąsiadach zda
wał się liliputem. To na nim serwowano „herbatę”, czyli zestaw złożony z niebieskiego okopconego czajnika, czterech filiżanek,
cukru w miseczce i kilku pajd chleba na talerzu.
40
Lewko zaznajomił Stepana z gospodarzami. Twarz dziarskiego
staruszka Andrija Wenedowycza szczelnie okalał siwy zarost, jego dłonie i gestykulacja zdradzały wzniosłość oraz poczucie
godności własnej. Małżonce brakowało zębów, Stepan nie dosły szał zatem powitalnej formułki. Zgarbiona kobieta o wyschniętej twarzy i drżących rękach zaprosiła w swoim niepojętym języku do stołu i jęła ostrożnie nalewać herbatę z czajnika.
Andrij Wenedowycz pochwalił Stepana za pęd do wiedzy, nie pochwalał jednak obecnego systemu kształcenia i odsunięcia od spraw oświaty starszych, doświadczonych pedagogów.
- Czy włada pan językiem łacińskim? - zapytał znienacka. Stepan, przytłoczony zogniskowaną na nim bez reszty uwagą
gospodarza, zarumienił się po uszy. O łacinie wie tyle, że była wyznał z rozbrajającą szczerością - a nie uczył się jej, gdyż stała
się zbyteczna. Ostatnie słowo sprawiło panu Andrijowi nie lada przykrość. Znajomość łaciny zbyteczna! Niech sobie wbije do
głowizny studenciak, że wyłącznie klasyka ocali świat przed ob skurantyzmem niniejszym, jak niegdyś wybawiła go od religij nego! Jedynie powrót do klasyki pozwoli ludzkości odrodzić się
w światłym pojmowaniu kosmicznego porządku oraz harmonii
między naturą i twórczym uniesieniem.
Głos nauczyciela przenikała pasja. W coraz gorętszym zapale Andrij Wenedowycz sypał imionami i sentencjami, których waga i treść były poza zasięgiem umysłu Stepana. Gardłował o złotym
wieku Augusta, o rzymskim geniuszu, co ukorzył świat i gorzeje w pomroce współczesności jasną zorzą zbawienia. O chrześcijań
stwie, co zdradziecko pochłonęło Rzym, ażeby w Renesansie paść
jego łupem. Opowiadał o swoim ulubieńcu Lucjuszu Anneuszu
41
Senece, podopiecznym Nerona, filozoficznej znakomitości nęka nej ustawicznymi intrygami i podstępami; o tym, że skazano go
na śmierć, lecz zmarł wskutek własnoręcznego rozcięcia żył, jak przystało na mędrca; o jego tragediach, jedynych, jakie przekazali
nam Rzymianie, tudzież o Dialogach, spośród których De pro-
videntia pan Andrij mógłby cytować z pamięci. Temuż Senece, twórcy najdoskonalszej syntezy stoicyzmu z epikureizmem, rzym skiemu geniuszowi, zarzucono konszachty z apostołem Pawłem,
nierozgarniętym adeptem więziennej religii, która powaliła Rzym! Do pokoju zaglądał wieczór, w ciemności głos nauczyciela
brzmiał proroczo. Raz po raz zwracał się do gościa, wprawiając
go w przerażenie. Stepan postrzegł, że Lewko niewzruszenie po pija herbatę, więc również odważył się umoczyć usta w filiżance,
mimo krasomówstwa pana domu. Gospodyni siedziała jak trusia,
jej wątłe ramiona ginęły za brzuchatym czajniczkiem.
- Może i starym, atoli pełen werwy! - przemawiał ekspedagog. - Śmierć mi niestraszna, duch bowiem we mnie światły, klasyczny, niezachwiany... W pokoju Lewka Stepan skonstatował:
- Dziadek... uhm... krzepę ma! - I fioła na punkcie swojej łaciny - dodał student. - Ale po-
czciwina z niego. Zawsze pomoże, mądry staruszek, wszystko wie.
Na odchodne Stepan zapytał:
- A jak z tą łaciną? Potrzebna czy nie? - Diabłu rogatemu! - Lewko się roześmiał. - Martwy, jako
żywo, język. Odprowadził kolegę aż na schody i zalecił mu przychodzić
z wizytą, kiedy zechce, przy okazji i bez okazji.
IV
Schodząc ulicą Lenina na Chreszczatyk, Stepan gruntownie prze
myślał wiele spraw. Wizyta u krajana go odmieniła. Droga, którą
obrał Lewko, będzie też jego drogą. Zazdrościł koledze losu. Czy można sobie wyobrazić coś lepszego niźli ten schludny pokoik?
Cicho i wytrwale pracuje w nim Lewko, zdał wszystkie niezbędne egzaminy, otrzyma dyplom i wróci na wieś jako nowy, kulturalny
człowiek. Powiezie ze sobą nowe życie. Stepan musi iść jego śladem. Ech, na obcym gruncie miasta na moment zapomniał o wadze swo ich obowiązków. Przecie oddelegowano go w rejonie, wspomnienie
o tym wionęło odległym ciepłem. Jak mógł bodaj na chwilę zapo mnieć o towarzyszach, których zostawił? Nie mieli szans wyrwać
się z głuszy. Pozdrawiał ich teraz życzliwym uśmiechem.
Cieszyły go pierwsze kontakty z ludźmi miejskimi. Chuderlawego kramarza chętnie rozgniótłby dwoma palcami. Obłąkanego nauczyciela przepędzili ze szkoły wespół z jego językiem i furą
andronów. O pierwszym nie zamierzał długo rozmyślać - drobny nepman, jego żona skoro świt doi krowy, a wieczorem wkłada
jedwabną kieckę i sączy herbatkę u znajomych. Hnidy jest tchó rzem, trzęsie portkami o swój domek i sklepik, o swoje życie
i zachcianki. Stepan imaginował sobie z zapałem duchową pustkę
właściciela obory, którą tymczasowo zamieszkiwał, choć w jego
głowie już się zrodziła idea schludnego pokoju. A co miał w gło wie kramarz oprócz kopiejek i śledzi? Czy taki typ jest zdolny
43
do jakichkolwiek uczuć? Żyje, dopóki żyć mu dają. Pokraczny
wypłosz, chwast, zniknie bez śladu i słowa. Ciekawszy był nauczyciel. Ten o czymś myślał i czymś żył. Ale
jego pokój! Koń by się uśmiał! Stepan wyobraził sobie los tego dobrodzieja, niegdyś właściciela przepastnego mieszkania. Re wolucja, odcinając przydziałami pokój za pokojem, przegnała go wraz z niezarekwirowanym i niewyprzedanym dobrem do tego
kącika, na ocalałą z trzęsienia ziemi wysepkę. Rewolucja obaliła też gimnazjum, w którym profesor klituś-bajduś nauczał burżujskich paniczów gnębienia włościan, cisnęła go jak szczura do ar
chiwum - niech się dziadek babra w starych papierzyskach. Żyje to jeszcze, jeszcze się odgraża, ale klamka już zapadła. Zdechnie.
I tak jest martwy, jak ta jego łacina, czartowi kusemu potrzebna. Mieszczanie! Zleżały pył do starcia. Zetrze ich Stepan. Te jakże pogodne myśli towarzyszyły Stepanowi w drodze na
Chreszczatyk. Ani się spostrzegł, jak wylądował w ludzkim gąszczu.
Rozejrzał się i po raz pierwszy zobaczył nocne miasto. Przy
stanął. Tramwaje hurkotały i dzwoniły, pobłyskiwały światełkami
na torach, które tu się krzyżowały; by wnet się rozbiec. Ogromne cielska autobusów turlały się z chrapliwym skowytem, ale i nie
bez gracji. Przenikliwe wrzaski filigranowych automobili, nawo ływania woźniców, ogłuszający szmer tłumu! Kakofonia dźwię
ków wyrwała Stepana z zadumy. Na tej szerokiej ulicy stanął
z miastem oko w oko. Oparty o ścianę, zalewany uporczywym przypływem poszturchujących go ciał, zamarł i patrzył jak urze
czony, błądził oczyma po ulicy i nie znajdował jej granic. Dziewczęta w cieniutkich bluzeczkach, których tkanina niepo strzeżenie stapiała się z nagością ramion i dłoni, damy w woalkach
44
i kapeluszach; panowie w marynarkach, chłopcy bez czapek, w ko
szulach z rękawami zakasanymi po łokcie, żołnierze w ciężkich, duszących mundurach, pokojówki trzymające się za ręce, mary narze flotylli dnieprowej, podrostki i podlotki, regulaminowe kasz
kiety techników, zwiewne palta dandysów, usmolone łachmany włóczęgów. Oczy Stepana wyławiały w ciemności dłonie obłapia jące, jak mu się zdało, piersi kobiet; splecione łokcie, ściśnięte uda.
Wodził spojrzeniem po ufryzowanych i ukwieconych warkoczami główkach, wyprostowanych i opuszczonych ku ramionom w chut-
liwych wygięciach karków. Defilowały przed nim zauroczone sobą
pary, roztrzepani samotnicy - uliczni hamleci - ferajny chłopców, co uganiali się za dziewczętami i rzucali im pierwsze pozdrowienia,
płaskie, lecz nad podziw ostre i zmysłowe. Spóźnieni handlarze
nie kwapili się wracać do nudnawych domów, stateczne jejmoście łypały z ukosa na dżentelmenów i kuliły się pod niespodzianym
dotykiem. Uszy przybysza nasłuchiwały mętnego gwaru zmiesza nych słów, gwałtownych okrzyków, zbłąkanych przekleństw i tego kłującego śmiechu, co wyłoniwszy się w jednym miejscu, przetacza
się z ust na usta i rozpala je kolejno jak race sygnałowe. Stepan za płonął nieokiełznaną wrogością do bezmyślnego, rozchichotanego
strumienia ludzkich powłok. Do czego zdolne są te osobniki, prócz
śmiechu i tańców godowych? Czy można przypuszczać, że ich serca biją jakąś ideą, że niegęsta krew burzy się do czynu, że w ich jaźni kryje się poczucie obowiązku?
Nowi mieszczanie! Kramarze, głupawe belfry, lekkoduszne i fircykowate kukły we frymuśnych wdziankach! Wymieciemy ich jak śmieci, zdusimy jak rozpasane robactwo. Na ich miejsce
przybędą inni.
45
W mroku ulicy wyczuwał ukrytą zasadzkę. Przyćmiony blask latarń, sznur lśniących witryn, zorza kina - majaczyły błędnymi
ognikami na miejskim trzęsawisku. Zwabią i zgubią. Oświet lą i oślepią. A hen, wysoko, kędy ławami wspinają się gmachy
i szeroki bruk, w objęciach ciemności, nieba i kamieni, czają się niewyczerpane źródła trucizny, kolonie ślimaków, co wieczorami
pełzną do pradawnego Chreszczatego Jaru. Ach, gdyby tak mocą
czarnoksiężnika z bajki ściągnąć grom na to szare, ciężkie bagno. Z obrzydzeniem wdzierał się w tłum, rozpychał go po omacku,
nie bacząc na protesty; parł, jak żarliwy chrześcijanin, co trafił przypadkiem w środek sabatu czarownic. Przy każdym kinie
unosił go wir. Deptały się tu setki nóg, zderzały setki korpusów,
śledziły setki oczu. Z szerokich przedsionków, rozżagwionych latarniami, zdobnych w jasne plakaty i monstrualne szyldy, wy
taczały się kolejne ludzkie szeregi, rozstępowały się i kuliły przy zderzeniu z prądem przeciwnym. Gdy seanse dobiegały końca,
we wnętrzach tych przybytków dopełniały się akty wymiany substancji. „Filmy sobie oglądają...” - myślał Stepan posępnie, wyplątując się z ludzkich chaszczy.
Niewzruszony mijał upojne witryny sklepów: w blasku lamp mieniły się jedwabie i pyszne kokardy woali, opadające powłóczy stymi falami na parapety; na szklanych półeczkach spoczywało złoto obok migotliwych klejnotów; pośród mamideł flakonów
z perfumami piętrzyły się warstwy aromatycznego mydła, stosy
papierosów w malowniczych etykietach, turecki tytoń i bursz tynowe cybuchy. Przechodząc, posyłał im spojrzenia pełne po
gardy, pełne ognia i lodu. Jego uwagę przykuł sklep elektryczny.
46
Za lustrzanym szkłem niestrudzenie zapalały się i gasły barwiste lampki, kryształ zawieszonych tam żyrandoli pobłyskiwał eks
trawagancją martwych kwiatów. „Czemu nie zabrać tych lampek na wieś?” - pomyślał gorzko Stepan. „Byłby z nich pożytek, a nie tania rozrywka... Nienażarte miasto!”
Księgarni nie rozpoznał. Czy to one? Książki, tak drogie i bli skie jego sercu, leżały w ogromnej zapadni, powielane w nie
skończoność odbiciami bocznych luster. Dlaczego wystawiono je na pastwę szyderczych ślepi zdziczałego tłumu? Czy takie oczy zatopią się w lekturze, uszanują skarbnicę mądrości, która
odmieni oblicze planety? Nigdy. Dostrzegał w tym bluźnierstwo i żal mu było plonów wiedzy - hańbionych i bezczeszczonych tępymi spojrzeniami, obsiadłych przez żądne uciech insekty.
„Wszystko na sprzedaż, bez czci i wiary” - zżymał się w myślach. Ruszył dalej w zadumie. Gwar ulicy wydał mu się jeszcze bar
dziej dziki. Słyszał w nim śmiech i pogróżkę pod adresem każ
dego, kto podniesie rękę na handel i elektryczność. Jutro ta ulica
rozleje się po urzędach i trustach, zagarnie duże i małe posady. Każde drzwi, do których Stepan zapuka, będą zamknięte.
„Przeklęci nepmani” - pomstował w duchu. Na rogu ulicy Swierdłowa znów utknął w tłoku. Przystanął
na moment i rzucił okiem w dół wzniesienia, na które wjeżdżał tramwaj. Dojrzał nieoczekiwane wytchnienie od burzy, przystań. Ciżba tu skręcała i rozlatywała się na odrębne postaci, zamierała
i cichła. Odprowadził wzrokiem tramwaj - pojazd rozwiał się w odległym mroku na szczycie - i w siniejącej smudze latarniane-
go światła, pośród nieruchomych, rozmytych zabudowań, odczuł
przedziwne piękno miasta. Filuterne linie ulicy, ich nienaganna
47
równoległość, dostojna perpendykularność po obu stronach, majestat pochyłego bruku, na nim rozbłyski iskier pod ciosami kopyt, opadły na Stepana surową, nieznaną wcześniej harmonią.
A przecież nienawidził miasta. Mijał pośpiesznie drzwi knajp, zza których dobiegały natrętne
pijackie nuty, minął półkolistą reklamę loterii, minął krokodylą paszczę rozwartą nad wejściem do kasyna, minął Okrwykonkom, aż wreszcie zwolnił kroku na pustawej wieczorami części Chreszczatyku między placem Kominternu a spadkiem ulicy Rewolucji.
Tutaj tylko znudzone prostytutki podpierają ciemność murów. Za plecami szemrał Chreszczaty Jar, po prawej płynęła muzyka z ogrodu Proletariackiego, po lewej szeleściło ludzkimi cieniami Wzgórze Świętego Włodzimierza. Nawet tramwaje zdawały się
mniej dokuczliwe.
Po raz pierwszy tego wieczora oderwał oczy od podłoża i wzniósł je ku niebu. Ciarki go przeszły, gdy w górze dojrzał
sierp księżyca w asyście znajomych gwiazd. Ten sam księżyc we
wsi mu przyświecał. Cichy, Stepanowi podobny wiejski tułacz, przyjaciel lat chłopięcych i powiernik młodych marzeń, uciszył
wściekłość przywianą przez ulicę. Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć. Przed chwilą czuł się zgnębiony, teraz dostrzegał
nieograniczone perspektywy. Takich jak on przybywają do mia sta tysiące, tłoczą się po piwnicach, chlewach i bursach, głodują,
a przecież uczą się i trudzą, krok za krokiem podważając zgniłe
podwaliny, żeby położyć nowe, niezachwiane. Tysiące Lewków, Stepanów i Wasylów oblegają nepmańskie siedliska coraz ciaśniej, w końcu je powalą. Do miasta napływa świeża wiejska krew, zdol
na odmienić jego oblicze i naturę. Stepan współtworzy tę zmianę,
48
której mocą dziejowej sprawiedliwości pisane jest zwycięstwo.
Miasta ogrody, wsie-miasta, wieszczone przez rewolucję cuda przyszłości! Mgliste obrazy, zesłane mu niegdyś przez książki, stały się bliskie, zrozumiałe. Miał przed oczami zadania dnia
jutrzejszego, doniosłe cele studiów; widział wyraźnie, co robił dotychczas, a co dopiero przyjdzie mu uczynić. Twórcza siła
ziemi napędzała krew w jego żyłach i mózgu, potężne wichry stepów, które niegdyś go zrodziły, dziś owiewały wizję świetlanej przyszłości planety. Bez reszty rozpływał się w marzeniach, wy
wijał nimi jak ognistym mieczem, usuwając przeszkody. Schodził
ulicą Rewolucji w stronę zabłoconego Dolnego Wału, a przecież
wspinał się coraz wyżej - ku migotaniu gwiazd.
V
Przedziwne jest miasto. Od zewnątrz zdaje się wartkie, rojne i lśniące, tryska orzeźwiającym strumieniem i ciska gromy, lecz
wewnątrz skrywa mroczne biura urzędów i kolebie się jak stary zaprzęg objuczony tysiącami okólników i rozporządzeń. Ciosy
miejskiego formalizmu spadały na Stepana co krok, usilnie starał
się je tłumaczyć obiektywnymi trudnościami, lecz dokuczliwości im to nie ujmowało. Pomny gorzkich doświadczeń, z dwugodzin
nym wyprzedzeniem przybył na egzamin w wyznaczonym dniu, żeby odstać swoje w kolejce, pewien niezbicie, że dziś zostanie studentem instytutu, a co za tym idzie, uzyska przywilej odwie dzenia Nadijki z prawomocnym, choć nierzucającym się w oczy studenckim znaczkiem w klapie frenczu. Prawda, wczorajsze im
presje przysłoniły mu postać ukochanej. Do domu wrócił nocą,
potem długo siedział, palił i rozmyślał o mieście, swoim losie i przeznaczeniu, ale rankiem obudził się, jak zwykle, rześki, pe łen młodej werwy. To ona jak pas ratunkowy nie pozwalała mu
utonąć w nagłym, nieoczekiwanym wahaniu. Na nowym miejscu czuł się już wcale pewnie, śmiało poprosił gospodynię o wiadro i mył się do woli. Wspomnienie Nadijki znów rozpalało mu serce
tkliwym ciepłem. „Egzamin - oto, co mnie gryzie” - myślał pogodnie. Dawszy upust nieposkromionej inklinacji do analizowania włas
nych myśli i zachowania, zbeształ się po przyjacielsku za wczorajszy
51
gniew i mgliste marzenia. Nie czas na bujanie w obłokach, musi
pokonywać trudności, oszczędzać siły na kolejną przeszkodę. Pierw szą był instytut. Należy się uczyć, a nie bawić w mrzonki, choćby najwznioślejsze. Egzamin to bariera - jeśli ją przeskoczy, wygra królową i królestwo. Szykował się jak mocarny wojownik na zbrojną
wyprawę po klucz do zaklętej jaskini pełnej skarbów. Przewidywał swoje błyskotliwe zwycięstwo, odniesione jednym brawurowym szturmem, więc przykre wrażenie wywarła na nim wieść, że egzamin
potrwa dwa dni: dziś pisemny, jutro ustny. Stosowne ogłoszenie, ujęte w zdawkowe linijki, za nic miało młodzieńczy zapał i żądzę
usunięcia wszelkich kłopotów od ręki. Musiał się ugiąć. Usiadł na parapecie, chciał zapalić - wierny towarzysz tytoń
zawsze rozwiewał troski. Niestety, na przeciwległej ścianie wid niało inne lakoniczne ogłoszenie, zabraniające i tej przyjemno
ści. Dwie godziny przesiedział znudzony, obojętnie zerkając na zgraję przyszłych towarzyszy, i znów myślał o sobie. Wyczuwał,
choć niejasno, jakąś zmianę. Nie mógł nie zauważyć, że w jego piersiach rozgorzał nowy płomień, wątły jeszcze, drżący pod każdym tchnieniem wiatru zza okna. Rano Stepan był wesół,
teraz owładnął nim niewytłumaczalny smutek. Nie znużyła go
praca, nie spotkało żadne licho. Czyż kilka godzin temu nie
wymagał od siebie wytrwałości? Przerażały go te skoki nastroju, wcześniej niczego podobnego nie doświadczał. Powoli docierało do jego świadomości, że dotychczasowe życie, niemądre, wiejskie,
z prostymi i nader praktycznymi rozterkami, znacząco różniło
się od dni, które zaczął odliczać w mieście. Spośród tematów zaproponowanych na egzaminie wybrał bez
namysłu „Sojusz robotniczo-chłopski”. Pisał wartko i ze swadą,
52
plan wykładu od dawna miał w głowie. Z rozmachem rozwijał
swoje tezy, klarując ekonomiczną i kulturową nieodzowność ścisłego związku miasta i wsi, jego cele i pożądane następstwa. Na
dobre obudził się w nim wiejski działacz kultury, który w okresie
nauki marksizmu przyswoił sobie raz na zawsze: bez bazy nici z nadbudowy. Pisanie pochłonęło go bez reszty; czytając napisane przez siebie zdania, zapominał, że zdaje egzamin. „Dzisiejszy
sojusz robotniczo-chłopski to twardy fundament jutrzejszych miast ogrodów” - zakończył i oddał pracę godzinę przed czasem.
Zapadał wieczór. Przyszły student błąkał się bulwarem Szewczen ki, aż postanowił odwiedzić Nadijkę. Wiedział, że zatrzymała się
u koleżanek nieopodal Targu Besarabskiego.
Była to jedna z tych przedpotopowych budowli, na jakie jeszcze
zdarza się natknąć w Kijowie, gdzieś w bocznej uliczce, obok pięciopiętrowych kamienic. Zielony pordzewiały dach, drewnia
ne okiennice, staroświecki płotek pod oknami i zmurszałe schody na zapadły ganek świadczyły o przedawnieniu znaczniejszym, niż
zezwala przepis o skradzionym i zagubionym mieniu. Przybysza
ucieszył widok tej rudery - na tym tle jego krowiarnia zdawała
się mniej żałosna. Zamieszkująca tu dama mogła należeć do Stepana całkiem legalnie.
Nadijka wprowadziła się do wiejskich krajanek. Te już przed rokiem ruszyły w wielki świat i wynajęły w staroświeckim lo
kum tak zwaną salę. Hanusia, jedna z nich, uczęszczała na kursy szycia i kroju, by niebawem zasilić armię szwaczek. Rzemiosło
to podupadło w czasach komunizmu wojennego i gospodarki naturalnej - każdy sam sobie prał i gotował, o szyciu nikt nie myślał - ale w warunkach NEP-u wymagało błyskawicznego
53
napływu kadr ze względu na wywindowane potrzeby i gusta.
Hanusia była cichutkim dziewczęciem, ze wsi i z wielodzietnej
rodziny wygnała ją bieda - raz na zawsze, bez nadziei na powrót pod sypiącą się ojcowską strzechę. Szczera i bezbronna, odrobinę romantyczna i do bólu cierpliwa; jak wszystkie ubogie dziewczęta
nie miała w sobie ani polotu, ani siły. Jej przyjaciółka, młodziutka
kułaczka, kończyła kursy pisania na maszynie i już od pół roku
szukała posady (bez efektu) oraz odpowiedniej partii (z pewnymi osiągnięciami). Stroiła się pretensjonalnie; trzymając filiżankę,
nieznacznie wysuwała mały palec, i miała na imię Niusia, czyli też
Hanna, ale szczebelek wyżej. Z dwóch łóżek, które przy ogromnej
pobłażliwości można było nazwać angielskimi, jedno należało do niej, więc prawem własności ani myślała go ustępować. Nadijka
sypiała zatem z Hanusią, bo ta zawsze i na wszystko się zgadzała.
Przejawy materializmu w sypialni dziewcząt ograniczały się do
dwóch łóżek, stołu, maszyny do szycia i niewyściełanego krzesła; reszta wystroju miała charakter duchowy - by tchnąć w nagie
ściany odrobinę ciepła, Hanusia naiwnie okleiła je portretami
i rysunkami. Portret Lenina, zawieszony pośrodku, udekorowała sporym napisem z koślawych liter: „Umarłeś, lecz duch Twój
żyje”. Na pokuciu ustawiła malutką ikonę Mikołaja Cudotwórcy, na pierwszy rzut oka niewidoczną. Do Niusi należał tylko jeden
obrazek: naga Galatea wznosząca ręce i piersi ku niebu. Nieprzy zwoita scena wisiała nad łóżkiem Niusi, lecz to Hanusi spędzała
nieraz sen z powiek. Jeszcze za drzwiami Stepan dosłyszał męskie głosy. Trochę
ostudziły jego entuzjazm. Mierzili go ludzie w dobrych humo
rach, a z Nadijką chciał mówić na osobności. Cóż, odwrotu nie
54
było, otworzył drzwi. Sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej,
niż przypuszczał. Trafił na prawdziwy bankiet: na stole butelka, a wokół stołu, na przysuniętych łóżkach, siedziały trzy gospo
dynie i trzech męskich gości - dziewczętom do pary. Stepana zmroziła ta scena, ale w jednym z przybyłych rozpoznał Lewka. Zrozumiał - tamci dwaj są adoratorami Niusi i Hanusi, Lewko
przyszedł z wizytą, a Nadijka jest wolna! Wolna dla niego, bo od razu podniosła się zza stołu, żeby go powitać. Przedstawił się
i usiadł. Jedzenia i picia odmówił kategorycznie, choć nie jadł obiadu i kiszki marsza mu grały. Stołować się kosztem obcych
mężczyzn - to pewnie oni urządzili biesiadę - nie zezwalał mu
jednak honor. Z Lewkiem to inna para kaloszy, zasiadł w kącie jak ojciec na weselu i ważył słowa, bo usta wciąż miał zajęte. Z uśmie
chem zerkał na towarzystwo - jego duszami byli dwaj młodzi mężczyźni okazujący damom pełnię swojej mądrości i dowcipu. Fatygant Hanusi należał do tych wychodźców z klasy chłop
skiej, co spadają na miasto jak meteor. Tacy chadzają do teatrów, bo na poczet sojuszu miasta i wsi wystawia się im kontramarki na
bezpłatne spektakle; oblatują wszelkie dyskusje tudzież wieczorki
i niestrudzenie biją brawo; na ulicy naprzykrzają się pannom, ze
wszystkiego sobie pokpiwają, wszystko wyklinają, a po roku wra cają na wieś, by osiąść na gospodarce i w ciągu miesiąca zdziczeć. Przeobrażają się w despotycznych mężów i ojców, polityczną
konserwę. Grubiańskie żarty i aluzje kawalera rujnowały i tak mizerny opór marzycielskiego serca Hanusi. Na tle tego szelmy
wspólnik w zalotach wydawał się niemal dżentelmenem. On również nie zaprzątał sobie głowy nauką, zwieńczeniem jego pragnień była solidna i pewna posada, a takową można zdobyć
55
i bez dyplomu. Oświatę wyższą warto by zlikwidować, wyciąć jak zbędną narośl, ślepą kiszkę. Stęskniony za gwiezdnymi laty zamętu, gdy tak łatwo było się wybić, z żelazną konsekwencją
wieśniaka pukał od drzwi do drzwi, powołując się na przygodne
znajomości, aż wreszcie objął urząd instruktora pracy klubowej i trzymał się go rękami, zębami tudzież obiema nogami. Projek
tując swoje życie podług tradycyjnego wiejskiego trafaretu, który
stawiał pewne wymagania przed młodzieńcem wstępującym na
ścieżkę samodzielności, mężny instruktor upatrzył sobie pannę Niusię na ostoję w przyszłych trudach.
Rozmowa, wygaszona na moment wskutek pojawienia się no
wej osoby dramatu, znów potoczyła się wartko. Na tapecie była ukrainizacja.
- No cóż - podjął instruktor - dajmy na to, praca klubowa. To nie w kij dmuchał. I bez tego robotnicy kręcą nosami, mówią,
że posucha. Języka nam tylko brakowało. Kółko dramatyczne
ujdzie, chór też, ale dalej brr! Oderwanie od mas pracujących.
Ukrainizacja nastręcza partii trudności! Akcentował słowo „partia”, bo jak mniemał, wywierało ma
giczny wpływ na zdanie, w którym je umieszczono. - Chłopów też będą ukrainizować? - zatrwożyła się Hanusia.
Instruktor uśmiechnął się miękko.
- Okazuje się, że ich też trzeba. Boć i prawda, jaki z przysło wiowego Hryćka Ukrainiec?
Stepan nie wytrzymał i żwawo wtrącił się do rozmowy.
- Jesteście w błędzie, towarzyszu - zwrócił się do instrukto ra. - Celem ukrainizacji jest umocnienie sojuszu miasta i wsi.
Proletariat winien...
56
Jasza, młody hreczkosiej na gościnnych występach w mieście,
obrzucił Stepana i Nadijkę urągliwym spojrzeniem i zarechotał. Miał w zwyczaju z góry śmiać się z dowcipu, który zamierzał
opowiedzieć. - Ho, ho, ho! A wyście już sojusz zawarli? Nadijka pokraśniała, Stepan zaś, obrażony za siebie i za nią,
pogrążył się w milczeniu. Czym mógł się odgryźć nieokrze sańcowi, który czuł się tu panem na włościach, wymachiwał
rękoma, podszczypywał swoją Hanuśkę i puszczał oczko do
pozostałych dziewcząt? Przecież nie będzie się z nim bić! Nad
głodem i wstrętem do tego towarzystwa zaczynało górować znu dzenie. Tak przedstawia się wiejski aktyw, oto jutrzejsi zdobyw
cy miasta! Czemuż to Lewko im pobłaża? Czy to jeden z nich?
Czyżby taka dola sądzona była wsi - los tępego, ograniczonego niewolnika, gotowego zaprzedać się za pracę i wikt, nawet jeśli straci nie tylko cel z oczu, ale i ludzką godność? Może jego też
czeka podobna droga? Bagnisko wciągnie go i przetrawi, uczyni
bezwolnym trybikiem przerdzewiałego mechanizmu życia. Na tknął się na groźne stalowe sprężyny, które osiadły na wybojach
rewolucji, a teraz się rozprostowują. Może życie to rozpędzony
pociąg nie do zatrzymania, żaden maszynista nie zdoła zmie
nić kierunku jazdy po wytyczonym torze między znajomymi szarymi stacyjkami? Pozostaje jedyne rozwiązanie - uczepić się
tego pociągu, dokądkolwiek zmierza w jednostajnym ruchu. Czy
osławione towarniaki niedawnych, choć na poły zapomnianych lat nie symbolizują życia? Ludzie walczyli o miejsce w wagonach,
nie szczędząc kopniaków i przekleństw, wdrapywali się na dachy, zwisali z buforów i stopni wraz ze swoimi mącznymi skarbami.
57
Jeździli w brudzie i znoju, lecz z niegasnącą żądzą życia, z błahy mi marzeniami o kochankach, pełnych kałdunach i samogonie.
Kwitły kontrabanda i czarny rynek, a dziś, po zniesieniu blokad aprowizacyjnych, trybunałów i rekwizycji, wczorajsi podróż
ni mają do dyspozycji konwoje kierowane do swoich sklepów i przytulne przedziały dla własnej wygody.
Stepan pogrążył się w niewesołych myślach. Bezwiednie wziął
do ust skórkę i zaczął ją przeżuwać. Wieś odsuwała się od niego, patrzył na nią z oddali, zamiast tętniących życiem obrazów do
strzegał tylko schematyczne kontury. Poczuł lęk - jak człowiek, pod którego nogami zadrżała ziemia. Rozmowa tymczasem zahaczyła o kilka kolejnych zagadnień, aż zeszła na temat, do którego doprowadzi choćby najskromniej
sza dawka alkoholu, podana choćby najczcigodniejszemu z ludzi. Na ustach dyskutantów zjawiły się słowa: żenotdieł, małżeństwo, miłość, alimenty. W pokoju rozległ się tubalny śmiech Jaszy:
- A ja wam powiadam: kobieta zawsze ma być na dole!
- Co on plecie, na miły Bóg! - Hanusia załamała ręce. Jej proroctwo Jaszy tyczyło się w pierwszej kolejności.
Stepan odczuł na sobie smutne spojrzenie Nadijki. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się. W tym uśmiechu
była tęsknota, jej źródłem zaś miłość - ta sama, co zwykła gasić iskry w oczach dziewcząt i obciążać ich ramiona przemożnym
zmęczeniem. Serce Nadijki, nagie ziarenko w pulchnej ziemi,
wkrótce wypuści blady pęd na powierzchnię skąpaną w blasku
słońca - odwiecznej gwiazdy, która roztapia śniegi i budzi z głę bokich snów’ tysiące nasion, lecz nie ma władzy nad wiatrem,
dybiącym na losy nowych mieszkańców promiennego królestwa.
58
Lewko drzemał z głową na stole. Był syty, dziś zdał kolejny
egzamin i w pełni zasłużył na szczęście. Niusia wsparła łokieć o kolano instruktora, ten zapalił fajkę i pykał z zadowoleniem.
Jasza obejmował Hanusię, poddała się po kilku niemrawych protestach.
- Śpiewamy? - zaproponował Jasza. - Zacznij, Hanno! Hanusia odchyliła głowę i zaintonowała, przeciągając słowa
i przydając im żałości:
Wietrze, wiej na Ukrainę, gdziem porzucił mą dziewczynę...
Pieśń połączyła zebranych, spoważniał nawet Jasza. Jakimś
cudem w jego prozaicznej gardzieli mieszkał liryczny tenor. Natura poskąpiła Stepanowi śpiewaczego talentu narodu ukra
ińskiego, więc znów poczuł się jak piąte koło u wozu. Wiedział, jak wygląda: milkliwy jełop, ledwie raz na cały wieczór gębę otworzył, a i tego później żałował. Ale odejść też nie mógł. Miał
coś do powiedzenia Nadijce, siedziała obok. Dotknąć jej ręki, usłyszeć od niej słowo przeznaczone wyłącznie dla jego uszu natarczywe a niedosiężne pragnienie bodło go tępym ostrzem.
Czekała na niego - wyczytał to w każdym jej spojrzeniu. On też na nią czekał, choć pewne myśli co rusz przysłaniały mu jej obraz, wypychając jego marzenia ku bezwiednym zdradom.
Na pożegnanie powiedział:
- Przyjdę jutro. - Przyjdź - odparła, a cichutkie przejście na „ty” rozeszło się
po jego ciele rozkosznym ciepłem.
59
Na ulicy pożegnał kolegów i odwrócił się w stronę niziutkiego budynku.
- Przyjdę jutro, Nadijko! - szeptał. - Czekaj na mnie, Nadijko! Maszerował do domu niesiony uczuciem, w którym zamierzał
odnaleźć pewność i spokój.
VI
- Dobrze. Bardzo dobrze - ocenił profesor.
Stepan wyszedł z sali egzaminacyjnej. Za drzwiami obiegli
go ciekawscy młodzi ludzie czekający na swoją kolej. No i jak?
Trudne zadania? O co pytają? Koszą? Egzamin zdał. Jutro jego imię pojawi się w gablocie na liście
przyjętych. Na trzy lata zyska schronienie w tych murach. Musi wystarać się o stypendium. Musi napisać o sukcesie do towarzyszy na wsi. Na salę egzaminacyjną wpuszczano piątkami, Stepan ze
zdziwieniem słuchał odpowiedzi poprzedników. Czy oni także zostaną przyjęci? Przerastał ich co najmniej o dwie głowy, jego
wiedza była szeroka i strzelista, bez zapadlin i przerębli. Trzy lata zakuwania na wsi, w piątek i świątek, nie poszły w las. Świata nie
widział poza nauką. Ostatnie zaskórniaki i ostatnie pudy zarobio nej mąki oddał nauczycielowi, kupił papier i książki. Odmawiał
sobie wszystkiego, zdziwaczał i zdziczał, towarzysze ukradkiem z niego pokpiwali, przesiadywał nocami przy świetle kaganka, śniły mu się formuły i logarytmy. Tylko mocni duchem sprostają
takiej pracy. Stepan sprostał, bo wiedział, czego chce. Chciał
wstąpić do szkoły wyższej. Dzień immatrykulacji wyobrażał sobie
z trwogą i nabożną czcią. Oto wielki dzień nadszedł, ale radość
mu nie towarzyszyła. Dodawał sobie otuchy słowami, wymieniał w myślach stojące
przed nim zadania, a jednak nie zagłuszył turbacji serca, nie
61
wypełnił pustki, która go ogarnęła, gdy egzamin zszedł z po
rządku dziennego. Zdał dobrze, wręcz śpiewająco, i odrobinę go
to rozczarowało, zamiast uskrzydlić. Osiągnął cel, widział teraz
przed sobą bezkresną drogę, niepodzieloną na etapy. Przez trzy lata pracował, żeby dostać się do instytutu, kolejne trzy będzie
pracował w instytucie. Co dalej? Dobrobyt i szczęście na wsi? Nazbyt, prawdę mówiąc, odległe to cele, aby ogniskować na nich
wysiłki. Czuł się mocarzem, lecz potrzebował punktu podparcia,
żeby poruszyć Ziemię. Wyszedł z potężnego gmachu. Robotnicy kończyli właśnie
przemalowywanie elewacji jakąś szarobiałą farbą, lepiej przy stającą do niegdysiejszych instytutów szlachetnie urodzonych panien niż do uczelni ekonomicznej. W zadziwieniu przyglądał
się wysokim rusztowaniom i malarzom, którzy z papierosami
w zębach zwisali z dachu na linach. Przyszło mu na myśl, że ostre
barwy rewolucji ustępują miejsca łagodnym odcieniom - na budynkach, plakatach i okładkach żurnalów. Ten siwy profesor,
egzaminator, z taką łatwością szermował słowem „towarzysz”,
jakby nigdy nie było dla niego symbolem przemocy i rozboju. Najpewniej już się z nim oswoił, spiłował mu ostre krawędzie
i nauczył się wymawiać je tak, by nie zranić się w usta.
Po drodze do Nadijki Stepan usiłował dojść przyczyn swojego niezadowolenia i smutku. Takie poszukiwania z rzadka wiodą do demaskacji faktycznej praprzyczyny myśli i uczuć. Człowiek
tylko się łudzi, że dociera do prawdy. Istnieją drobne czynniki, które dojrzeć trudno - zwłaszcza ciekawskim okiem. One właśnie
kierują procesami duchowymi, podobnie jak od niewidzialnych bakcyli zależy fizyczny stan ciała.
62
„Smutno mi - wnioskował - bo chcę zobaczyć Nadijkę. Ciężko
mi, bo ją pokochałem”. Wyszeptane imię rozległo się radosnym echem w ponurych ko
rytarzach jego myśli. Nadijka - słoneczko rzucające niespodziane
promyki przez wyrwę w chmurach; raz ją gubił, raz odnajdywał. Nie chciał wejść do pokoju, choć jedynie Hanusia klekotała tam
maszyną. Nadijka owinęła się chustą i ruszyli przez szare cienie
rychłego wieczoru. Dziewczyna również zdała swoje egzaminy,
do technikum mechanicznego. O mały włos oblałaby uświado mienie polityczne. Trajkotała beztrosko:
- ...i wtedy mnie pyta jeden taki kudłacz, czym jest Radnarkom. A ja ten Radnarkom i Wucwyk mam wykute na blachę. Rada Komisarzy Ludowych, odpowiadam, i czekam, co dalej.
Kto jest naszym, pyta, przewodniczącym Radnarkomu? Wiem,
wiem! I wypalam: Czubaty. A wszyscy tarzają się ze śmiechu. Bo on jest Czubar!
Stepan uśmiechnął się pogodnie. - Jak miło, że jesteśmy tylko we dwoje - powiedział.
Rzuciła mu roziskrzone spojrzenie. Takie oczy wabią i obiecują tym więcej, im więcej niewinności ma w sobie patrząca osoba.
Miłość pobrzękiwała w każdej nutce rozognionego śmiechu Nadijki. Zajęcia zaczynała dopiero za tydzień, wybierała się do domu po resztę rzeczy i prowiant. Na wieść, że on też ma przed sobą wolne dni, spytała znacząco:
- Pojedziemy razem, prawda? Będę do ciebie wychodzić pod wierzby przy naszym sadzie.
- Nie dam rady, Nadijko - odparł ponuro. - Muszę się wystarać o stypendium.
63
Zmarkotniała. - Tak długo nie będę cię widzieć...
Chwycił ją za rękę.
- Niedługo wrócisz, Nadijko. Polubił to imię, powtarzał je z upodobaniem.
Zapadł już zmierzch, gdy w towarzystwie innych par wdrapali się na Wzgórze Świętego Włodzimierza i podeszli do pomnika.
Prawa ręka władcy nadal dzierżyła krzyż. Dziś książę udzielał
błogosławieństwa kijowskim plażowiczom. Za dnia prowadzano na wzgórze dzieciarnię z piłkami i obręczami, zażywali tu świe
żego powietrza strudzeni urzędnicy, studenci czytywali w cieniu drzew mądre książki. Z nastaniem wieczora zakątek przeobrażał
się w miłosną ziemię obiecaną sprzątaczek, żołnierzy, młodego
pokolenia oraz wszystkich, którzy nie docenili jeszcze wygód
wynikających z uprawiania miłości domowej. Namiętność nie znosi świadków, a w mieście niełatwo ich się pozbyć nawet pod
osłoną parkowych gałęzi. Błąkali się w górę i w dół serpentynami alejek spowitych w mroku. Bezwiedne otarcia ciał osłoniętych grubymi war
stwami odzieży przejmowały drżeniem oboje, zanim dłonie splotły się wreszcie w mocnym uścisku. Ich miłość rozkwi
tała późnym kwiatem w upajających tchnieniach kresu lata. W oddali tkano już dla przyrody białą szatę, już wykuwano
lodowe gwoździe do jej trumny, tu zaś ostatnie powiewy ciepła
i gęstej woni stęchlizny rozpalały dwa serca, by stopić je bez powrotnie w jedno - dławiące się strugami nowej, złączonej
krwi. Na ich wargach tajały niewymówione słowa, ich ciała
muskał dnieprowy wiatr.
64
Zatrzymali się przy barierce nad urwiskiem i obserwowali, jak po zboczu suną rozświetlone wagoniki. Jeden wypełzał z wierz chołka, drugi z podnóża, pędziły wprost na siebie, by w ostatniej chwili uniknąć niechybnego zderzenia. W dole czerniła się rzeka, ocembrowana światłem latarni i łuną Wyspy Truchanowej. Po
lewej, w zgiełku i mgłach, lśnił migotliwy kobierzec Padołu.
- Kochasz mnie, Stepanku? - przerwała milczenie. - Nadijko - szeptał w rozpaczy - Nadijeczko, kocham cię... Objął ją w talii, wtuliła głowę w jego ramię. Odległa wilgoć
rzeki i ciepło zwilżonych oczu wprawiały ją w drżenie. Stepan w milczeniu gładził jej włosy, wstrząśnięty doznaniem, które
zostawia po sobie pustkę wypalonej ziemi. Rano wyszedł na przystań i długo wymachiwał kaszkietem
w ślad za chustą ukochanej. Nadijka wiozła ze sobą jego po zdrowienia dla wsi, kilka poruczeń oraz list do pewnego towa
rzysza pracy. Korespondencja była obszerna, zawierała więcej pytań niż wieści. O sobie Stepan napisał skąpo: egzamin zdany,
stypendium w zasięgu ręki, kwatera przejściowo u znajomych. W przypływie wspomnień i wzruszeń interesował się działalno
ścią Domludu, odczytami, których program układał osobiście, frekwencją w kinie, nowymi seansami. Wyleciało mu z głowy,
że opuścił wieś zaledwie tydzień temu. Rozpytywał o pracę swojego następcy. Biblioteka, jego oczko w głowie, złożona
z resztek obszarniczych księgozbiorów, przydziałów z po
wiatowych urzędów uświadomienia politycznego, drobnych zakupów i darów, liczyła dwa tysiące sto siedemdziesiąt osiem woluminów, które własnoręcznie skatalogował, ponumerował
i rozmieścił wedle klucza tematycznego. Była to najzasobniejsza
65
biblioteka wiejska w okręgu, każdy tom Stepan ostemplował
własną troską. „Dopilnuj, żeby odebrano z powiatu kącik leninowski!” - zale
cał w liście. „Wpłaciłem siedem karbowańców, zostaje dwa i pół. Plakaty i wstążki wyszyte przez dziewczęta są w dużej szafie, klucze przekazałem Petrowi. Niech dziewczyny dorobią kokardę
czarno-czerwoną, w moim instytucie powiesili taką na portrecie, przyjemnie to wygląda. Nikogo tu jeszcze nie znam. Widziałem dwóch chłoptasi z jakiejś wioski. Zero świadomości klasowej, aż
żal bierze. Trudno mi tu będzie się wyżywić, ale jakoś to ścierpię.
Pisz mi o wszystkim, może zajadę na Boże Narodzenie. Stepan”. Kiedy parowiec zniknął za widnokręgiem, osamotniony młody człowiek siadł na ławeczce i skręcił papierosa. Przystań opusto
szała, jeśli nie liczyć znudzonych wyrostków z nasionami sło necznika i wodą selcerską. Co chwila bez powodu skakali sobie do oczu. Jeden z nich poprosił Stepana o ogień, po czym rzucił
współczująco:
- Baba wzięła i odpłynęła. Smutno bez baby. Świeżo upieczonego studenta ubawiły te słowa, wypowiedzia
ne z poważną miną znawcy. Stepan też mógłby jutro wyjechać, zawsze to rozsądniej niż snuć się po mieście z pustym żołądkiem.
Wykłady nie ruszą przez tydzień. Coś go jednak zatrzymało, jakieś wyczekiwanie i skryta niechęć do powrotu, choćby na kilka dni. W liście nie był szczery, zdawało się mu, że wieczność upłynęła
od czasu, kiedy porzucił włościańskie życie. O wiejskie sprawy
wypytywał drobiazgowo jedynie po to, by oszukać samego siebie. Siebie chciał przekonać, że przeszłość jest mu droga, że nadal żyje nią i dla niej.
66
O godzinie pierwszej formalnościom stało się zadość, odczytał
swoje nazwisko na liście przyjętych. Wystosował do Komisji Za
bezpieczenia Socjalnego uprzejmą prośbę o stypendium, a potem wstąpił do Lewka po książki, by nie próżnować w przymusowe
ferie. Niestety, bibliotekę przyjaciel miał wybiórczą i przypadko wą. Obok podręczników do gospodarowania na roli zgromadził
wszystkie tomy czasopisma „Literaturno-Naukowy Wisnyk” za rok 1907, powieść Chmary Iwana Neczuja-Łewyckiego i utwory
zebrane Denisa Fonwizina. Stepan wybrał jeszcze pewną pracę
z ekonomii rolnictwa, która mogła mu się przydać na studiach,
całe to dobro przewiązał sznureczkiem i wziął do domu. Na odchodnym Lewko doradził koledze uczynić coś, na co sam dotychczas się nie zdobył - zwiedzić miasto. Wyjął z szuflady stary plan Kijowa i wręczył Stepanowi jako gwiazdę przewodnią.
Obdarowany uznał, że to dobra rada. Na śniadanie zjadał chleb i sało, brał tom „Wisnyka” i wyprawiał się na cały dzień. Lustro
wał skrupulatnie miejsca oznaczone na planie miasta i opatrzo ne objaśnieniami na marginesach. W ciągu trzech dni zwiedził ławrę, zszedł do dalszych i bliższych pieczar - w wąskim, nisko
sklepionym korytarzu mijał niekończące się rzędy przeszklonych trumien ze szczątkami świętych, zatęchłe powietrze dławiło ogień pobłyskujących świec w dłoniach pątników; obejrzał Mogiłę
Askolda, starą, dziś zapuszczoną nekropolię - na płytach na grobnych odczytywał imiona ludzi, po których nie pozostało nic
prócz tabliczek; przechadzał się stromymi alejami byłego ogrodu
Cesarskiego, siedział z książką na zboczu opadającym ku Dnie prowi; był w soborach Sofijskim i Włodzimierskim, owych sku
piskach ruchu religijnego, który nadal buzował niepostrzeżenie
67
pod wysokimi kopułami; odnalazł Złotą Bramę, ongiś podwoje
wielkiego Kijowa, obszedł potężne targi: Żytni, Żydowski i Besarabski, błąkał się w okolicach dworca kolejowego, przemierzył
szosę brzeską aż do Politechniki, wędrował przez Demiówkę
do Lasu Hołosiewskiego, odpoczywał w ogrodzie botanicznym
i poświęcił nie bez wahania trzydzieści kopiejek na wstęp do Muzeum Historycznego i Muzeum Chanenki - zachwycił go
tam oręż praszczurów, starodawne meble i panneau, nie mógł
oderwać oczu od kolorowych naczyń z porcelany. Połysk, barwy i filigranowe rysunki - czarowały, aż prosiły, żeby ich dotknąć.
Stał przed eksponatami w nieskończoność, wpatrywał się w każdy
detal, starając się wyryć go sobie w pamięci, nowe wiadomo ści układały mu się w głowie równymi warstwami, tysiące nici związywały je z tym, o czym czytał lub czego ledwie się domyślał. Nowe odkrycia budziły żądzę kolejnych nowych odkryć. Na
starym planie widniały rozmaite pomniki; w świecie rzeczywi stym po większości ostały się ledwie postumenty. Figury Iskry i Koczubeja walały się na wybrzeżu obok jakiejś kuźni, z rozbi
tymi rękoma. Jeden tylko Chmielnicki siedział niewzruszenie na kłusującym koniu i wskazywał na północ buławą - wygrażał czy
miał zamiar ją złożyć? Najrzetelniej zwiedził Padół, część miasta, którą zamieszkiwał.
Przekonał się naocznie, że nie tylko po ludziach zostają martwe napisy. Epoki historyczne przemijają bez śladu, jedynie tu i ów
dzie porzucając mętne domysły o ich niegdysiejszej wielkości.
Olśniewający ośrodek średniowiecza - Akademię Mohylańską i sławetne monastery - obrócono w drobne targowisko, przy
tułek pokątnych kramarzy i skrzekliwych przekupek, centralę
68
nakładczej produkcji mydła, tytoniowych tutek, garbowanych
skór, octu i pasty do obuwia.
Z końcem dnia Stepan kończył wędrówki, schodził nad Dniepr, kąpał się gdzieś na odludziu i zmęczony człapał do domu. Krzepił
się wieczorną porcją sala, po czym siadał pod szopą i palił. Dom Hnidych był martwy. Jeśli tliło się w nim życie, to niedostrze galnie dla postronnego obserwatora. Ze środka nie dobiegał żaden gwar, żaden szmer, drzwi uchylano nader niechętnie. Nocą
w milczeniu zapalano światła. Przez cały ten czas Stepan zaledwie
raz widział gospodarza, Łuka Demydowycz akurat wracał ze
sklepu; gospodyni dwa razy dziennie doiła krowy, ale mleka już nie proponowała. Za to co wieczór na ganku majaczyła samotna postać palącego młodzieńca, który pierwszego wieczora poczę
stował Stepana papierosem. Siedział, palił, znikał. Stepan czuł do niego sympatię - łączyła ich samotność. Mimo to nie ośmielił się
podejść i zagaić. Spać kładł się wcześnie, bo nie miał światła, spał
zaś do późna, nadrabiając odpoczynkiem niedostatki kaloryczne.
Myśl o szukaniu mieszkania na zimę odkładał do czasu uzyskania stypendium, ale sprawy przybrały zgoła nieoczekiwany obrót.
Pewnego wieczora cienkonogi kramarz podszedł do Stepana,
przywitał się i usiadł obok niego na pieńku. Zerkając w bok przez okulary, zapytał:
- I jak? Masz pan kwaterę?
Lokator brał pod uwagę, że ta nieprzyjemna konwersacja kie dyś nastąpi. Ripostę chował w zanadrzu: za tydzień się wynosi.
Kramarz chrząknął i przedstawił ofertę: niech Stepan zostanie u nich, sypiać będzie w kuchni, łóżko tam jest, dadzą mu obiady,
coś na śniadanie i kolację, w zamian musi doglądać krów, nosić
69
do domu wodę - kran był tylko na dworze - a zimą rąbać drewno. I tyle. Na tych warunkach kramarz zgadzał się zameldować go legalnie jako rodzonego bratanka. Stepan chwilę pomyślał, bar
dziej z szacunku do siebie, bo nie było nad czym się zastanawiać:
w mig wykalkulował, że zyska wikt i ciepłe lokum, a stypendium
zostawi sobie na ubranie i książki. Praca niezbyt ciężka. Lepszy
układ trudno sobie wyobrazić. - Wobec tego zostanę - odpowiedział poważnie.
Hnidy wstał.
- To się pan przenoś - rzucił. Półgodziny później Stepan opuścił obórkę i zamieszkał w nie wielkiej kuchni. Pod ściennymi kaflami stało łóżko, w górze tykał
tani drewniany zegar. Gospodyni przedstawiła się jako Tamara Wasyliwna, wręczyła chłopakowi lampę gazową, szklankę mleka,
pajdę chleba i kąsek pieczeni - tymi wiktuałami uczcił przelot do nowego gniazda. Po twardych dechach łóżkowy materac zdawał
się mu carskim piernatem. Rankiem niezwłocznie podjął nowe obowiązki: krowiarza, nosiwody i rębacza.
VII
W niedzielę wracała Nadijka. Przed wieczorem Stepan zrobił ge neralny przegląd odzieży, solidnie przyszył podejrzane guziki (jak
przystało na kawalera, igłę z nitką zawsze miał na podorędziu), otrzepał frencz i przetarł gałgankiem obuwie. Nosił ten strój już
trzeci rok, sukno odrobinę wyblakło na słońcu, ale było to sukno
nie byle jakie - mocne, oficerskie. Takiemu dziury nie grożą przez
następne trzy lata. W pełnym wrażeń tygodniu młodzieniec zarósł jak cap, ogolił się więc rzetelnie przed wiszącym w kuchni luster kiem, małym i krzywym. Wskutek tej operacji poczuł się świeżo,
młodo i przystojnie. Dziarskim krokiem wymaszerował z domu
w stronę Targu Besarabskiego.
Dwa dni kuchennego kwaterunku uspokoiły go i dodały
mu sił. Ciepłe posiłki, istny skarb odnaleziony przypadkiem w trakcie surowej pokutniczej służby, orzeźwiały ciało i du
szę. Sobotniego przedpołudnia, korzystając z nadmiaru wody, uprał bieliznę w saganku, osuszył ją na słońcu i wymaglował.
Potrafił prać, prasować, gotować, ba, nawet łatać buty. Pewny skromnej posady, z rana wyniósł na bazar dwa suche bochny,
dla niego już bezużyteczne, i spieniężył je za dziesięć kopie
jek - nie zwykł marnotrawić tego, co mogło jeszcze znaleźć zastosowanie. Niechlujstwo i rozrzutność to ostatnie, co można by mu zarzucić. Wprawdzie zarobione dziesięć kopiejek prze
znaczył na dwadzieścia słabych papierosów, ale na taki luksus
71
pozwoliłby sobie i najuboższy z żebraków w dzień przyjazdu
tej jedynej - wyśnionej i wytęsknionej. Szacował, że praca w gospodarstwie dobrodzieja Hnidego zabierze mu nie więcej niż półtorej, góra dwie godziny dziennie.
Na instytut i naukę pozostawało dość czasu; jeśli doliczyć stypen
dium, będzie miał pod nogami twardy grunt pod dalsze działania. Poprawę sytuacji postrzegał jako rzecz mu należną, spodziewał
się jej, nie wiedział tylko, skąd nadejdzie. Mimo wahań i rozterek nie zwątpił, że jego karta się odwróci. Niczym młody myśliwy w lesie drżał przed drapieżnikiem, ufając jednak w celność swojej
ręki. Był nieustannie gotów na kolejne uśmiechy fortuny, choć ta czasem pokazywała mu język. Nadijka istotnie wróciła, ale u dziewcząt Stepan zastał dobrze
znanych gości - instruktora i młodziutkiego Jaszę. Nie było za tem żadnych widoków na rozmowę, o ile student nie zamierzał
zdradzać swych uczuć przed tymi kpiarzami. Zapalił słabego papierosa i siedział jak struty, na szczęście Nadijka wręczyła mu
odpowiedź od wiejskiego towarzysza, spoglądając na niego tak, że w okamgnieniu się rozpogodził i ogarnęło go rozkoszne ciepło.
Schował list do kieszeni i się roztkliwił.
„Najdroższa Nadijka! Kochana, jedyna!” - myślał. Jasza, znawca wszelakich anonsów i afiszy, zaproponował wspól
ne wyjście na wieczorek literacki w auli Biblioteki Narodowej. Wydarzenie zorganizowano dzięki staraniom Kultkomisji Centralwykonkomu Wszechukraińskiej Akademii Nauk. Jasza nie
potrafił sobie przypomnieć, która z organizacji literackich zagra dziś pierwsze skrzypce, zapewnił natomiast, że wstęp będzie wolny
oraz że na każdym wieczorku można się śmiać i klaskać ile wlezie.
72
- Dziwaki z nich - napomknął. - Niektórym już srogi wąs
się sypnął. Nadijka wykręcała się zmęczeniem, żeby zostać z ukochanym,
ale Jasza był nieugięty:
- Jeszcze wam obrzydną całusy!
Poszli na wieczorek w komplecie. Zjawili się godzinę po zapowiedzianej inauguracji, ale i tak musieli czekać pół godziny. Spóźnienie nie wynikało z lekceważe
nia literatury przez publiczność; było zjawiskiem powszechnym, zaliczanym do skutków głębokiego zwątpienia w życie społecz ne. Rozproszeni obywatele nie garnęli się do wyściubiania nosa z nor, do których ich zapędzono. Proszeni o przybycie na godzinę
pierwszą, przybywają o drugiej, bo całą godzinę zajmuje im po-
kątne ssanie własnych łap.
Złośliwiec Jasza we własnej osobie zasiadł między zakochany mi, przecinając im drogę komunikacji. Stepanowi nie pozostało
nic innego, jak uważnie przyjrzeć się sali i publiczności. Aula Biblioteki Narodowej widywała już podobne imprezy.
Miejsca zwykło się tu rozdzielać wedle kryterium klasowego: na
przedzie krzesła dla wybrańców, z tyłu ławy dla plebsu, przeważ nie żakerii, za nimi sporo pustej podłogi, gdzie mogli przystanąć
ci, dla których brakło miejsca bodaj w ostatnich rzędach. Piskliwe
głosiki literatów, co to przeważnie ani czytać, ani przemawiać za grosz nie umieją, dobiegają do uszu publiki w postaci niezgłę bionego murmuranda. Oczy zgromadzonych muszą zadowolić
się malowniczością życia literackiego, sylwetką czytającego twór cy oraz widokiem jego kolegów po piórze - siedzą na podium
przy stole, ćmią papieroski, posyłają sobie zapiski, wzdychają
73
w
B
wymownie i stroją wielce uduchowione miny. Najpotężniejsze
fale oklasków wzbudzają nie beletryści, którzy rozkładają na pulpicie rękopis i długo, niemiłosiernie długo go odczytują, lecz
poeci, gdy występują przed katedrę i recytują z pamięci, gestyku lując i okazując uczucia - nader teatralne, bo wyjątkowo płynne.
Dwa pierwsze rzędy krzeseł przeznaczono dla elity elit: krytyków
i epików, nestorów i potworów, koryfeuszy i słabeuszy z małżon
kami i zausznikami. Posadzenie kogoś z nich dalej niż w drugim rzędzie równałoby się zhańbieniu i sponiewieraniu literackiego majestatu, wszak ideę zwykło się czcić jedynie w osobie jej po
słańca. Część wybrańców zasiadała w pierwszych rzędach, gdyż istotnie byli posłańcami; inna część uważała się za takowych, gdyż tam zasiadała.
Pośród tego beau mondeu Stepan rozpoznał młodzieńca, który rzucił uwagę o wierszach, gdy świeżo po przybyciu ze wsi przyszły student usiłował podjąć pracę w wydawnictwie państwowym. Wspomnienie nie należało do przyjemnych, ale ten człowiek
zainteresował Stepana, spytał więc Jaszę, kto zacz. - Niejaki Wyhorski - odrzekł Jasza. - Poeta. Niezłe wierszyki
skrobie. Był to inauguracyjny wieczorek bieżącego sezonu literackiego, audytorium zebrało się więc liczne i wstęp do auli wcale nie
był tak wolny, jak obiecywał afisz. Tradycja publicznych spo tkań literackich zrodziła się w czasach, gdy papieru nie starczało
choćby na papierosy. Sztukę wezwano przeto do wyjścia na ulice,
literaturę planowano uczynić spektaklem z literatem obsadzo nym w roli lektora-deklamatora. Tradycja ta umiera na naszych oczach i z czystym sumieniem możemy wyrzec „amen” nad jej
75
trumną. Literatura to jednak książka, a nie dykcja, jej publiczne
wykonywanie jest takim samym dziwactwem jak odczytywanie kompozycji muzycznych bez fortepianu. Kiedy pisarze zajęli należne im miejsca na podium, przewod
niczący Kultkomisji Centralwykonkomu WUAN rozpoczął i otworzył wieczór, wypowiedziawszy kilka podniosłych słów
tyczących się literatury oraz jej zadań w chwili bieżącej. Wyraził również stosowne nadzieje na przyszłość. Stepan nie zważał na to, co czytają. Dręczyły go zgoła inne a natarczywe myśli, przej
mowały go coraz potężniej, zagłuszając literacki zgiełk. Tacy pisarze... Stają przed tłumem, a tłum ich słucha. Wyszli przed szereg, zdobyli miejsce tylko dla siebie, wyrobili sobie nazwiska.
Książki piszą. Książki są drukowane, sprzedawane, trafiają do
bibliotek. Na tomie Wyhorskiego Stepan kiedyś własnoręcznie przybił pieczątkę w Domludzie - a oto i autor we własnej osobie.
Zazdrościł im, nie taił tego przed sobą, też pragnął występować, zostać wybrańcem. Śmiech, aplauz i nagrody dla tych szczęściarzy postrzegał niemal jak zniewagę. Każda nowa twarz nad pulpitem
zadawała mu dokuczliwie pytanie: dlaczego nie ty? Chciał zostać którymkolwiek z nich, prozaikiem czy poetą - co za różnica? Czytanie utworów na wieczorku literackim to zaledwie prelu
dium do gwoździa programu: omówienia lub dyskusji. Publika
uwielbia dyskusje nie dlatego, że w nich uczestniczy. Dyskusja oferuje lepszy spektakl niż czytanie, bardziej masowy i pikantniej
szy. Z reguły nikt nie chce zacząć pierwszy. Wszak to ostatni ma słodką możność zbesztania przedmówców i zgrywania mędrca.
Fachowi krytycy, którzy swój prestiż budują na tym, że nigdy nie są z niczego kontenci, wyniośle odmawiają wypowiadania swoich
76
górnolotnych myśli; należy ich prosić, jak gości z nazwiskami na proszony obiad. Każdy woli wyśmiewać innych, niż się ośmieszyć,
ale gdy w końcu jeden wystąpi, strumień mówców uderza jak wodospad. Mądrość jest zaraźliwa.
Na pierwszym wieczorze literackim każdy chciał się wykazać,
naturalna rzecz, więc poczciwa mównica zmieniła się w arenę zaciekłej bitwy na słowa. Rozwinięto pełne spektrum środków perswazji: kpinę, dowcip, szyderstwo, wyciąg z genealogii pisarza dokonany w celu wykrycia kułaka lub burżuja wśród przodków,
cytaty z jego dawnych utworów, gdzie pisał nie to, co mówi teraz, i tym podobne, dla słuchacza zajmujące, dla literatury zabój cze. Wszyscy oratorzy, bez względu na światopogląd, stosowali
te niezawodne a genialne chwyty, każdy wyjaśniał, że oponent nie zostawił mu wyboru. Po półgodzinie trwał już istny turniej
rycerski. Przy wtórze oklasków i rechotu szalejącej publiki Don
Kichot, zbrojny w cytaty lub wymachujący gołymi pięściami,
ścierał się z nawałą wiekuistych wiatraków, a Sancho Pansowie z dumą odsłaniali przymioty intelektualne, choć pod przyłbicami strzegli skrytych marzeń o gubernatorstwie na wyspie literatury.
Starcia nieodmiennie pozostawały nierozstrzygnięte, co każde mu z wojowników pozwalało uznać siebie i tylko siebie za ich
tryumfatora. Dyskusja rozgorzała na dobre, a Stepan ze ściśniętym gardłem rozmyślał gorączkowo, co też mógłby napisać. O czym pisać? Jak pisać? Przetrząsał zdarzenia ze swojej biografii przypuszczalnie
interesujące dla innych, z radością chwytał się niektórych, lecz
zaraz odrzucał je z rozpaczą. Błahostki. Ale zrobił pierwszy krok. Wykazał się podstawowym talentem pisarskim: zdolnością do
77
rozwarstwienia się, spojrzenia na siebie przez mikroskop, rozłoże nia się na potencjalne tematy i użycia swojego „ja” w charakterze materiału. Musiał jednak skapitulować przed samym sobą - od krywał w sobie już to pustkę, już to nadmiar nie do okiełznania.
Uniósł smętnie głowę i zerknął na kolejnego prelegenta. Słu
chano go uważniej niż pozostałych, Stepan również nim się za interesował. Mówca rozprawiał dowcipnie i ze swadą, efektownie
akcentował wyrazy, przeciągał zdania, jakby oprawiał je w lśnią ce ramy; przy byle sposobności rzucał słuchaczom jakieś zmyślne słówko, wywołując salwę śmiechu, po czym poprawiał binokle
i podejmował wątek z nowym zapałem. Sypał cytatami we wszyst kich językach, przytaczał literackie fakty, ćwierćfakty i anegdotki, jego twarz wyrażała na przemian gniew znieważonego olbrzyma i drwinę urażonego karła, tułów pochylał się i prostował w takt
giętkich aktorskich gestów, słowa kleiły się do siebie jak kawałki
maślanego ciasta, urabiał z nich wiele warstw, zapiekał w ozdobne liściaste formy, posypywał cukrem i sacharyną, okwiecał różycz
kami z marmolady, co jakiś czas zastygał w zachwycie nad swym dziełem, by po chwili cisnąć słodycz na pastwę zebranych.
Stepan był pod wrażeniem geniusza sztuki cukierniczej.
- Kto to? - zapytał. Jaszę zdziwiła bezdenna ignorancja kolegi. Wszak to Mychajło Switozarow, krytyk nad krytykami! Stepan po raz pierwszy tego wie
czora dodał oklaski do burzliwych owacji, którymi otulono słowa
wielkiego krytyka.
O godzinie dwunastej w nocy przewodniczący Kultkomisji za mknął i zakończył wieczór, wypowiedziawszy kilka chwytających
za serce słów o tym, że jakoś to będzie, że śmiertelnego zagrożenia
78
nie ma i że daj Bozia zdrówka ojczystemu piśmiennictwu. Zgiełk
ustał, pole walki oczyszczono bez fatygowania sanitariuszy, bo
literackie trupy nie tracą zdolności motorycznych. - Dziobią się jak koguty, na miły Bóg! - wołał na ulicy Jasza. -
Lubię się przyglądać. Jeden drugiemu: hau! Tamten na to: hau,
hau! - Ale kiepsko piszą, niestety - rzekł poważnie instruktor. -
Czytam właśnie Zagoskina, ten to miał pióro. - Ja lubię Benoit - odezwała się Niusia.
Hanusia milczała. Literatura ogołociła ją z czterech godzin
życia, nazajutrz szwaczka musiała wstać skoro świt, żeby dokoń czyć zamówienie. Nadijka szła z tyłu ze Stepanem, relacjonowała mu wiejskie
nowinki. Milczał zachmurzony. Na ganku szepnęła: - Przyjdź jutro.
Wracał do domu pochłonięty jedną myślą - zajmowała całą
uwagę i każdą komórkę mózgu. Pragnienie, które w nim wykieł-
kowało, zagarnęło wszystkie jego siły, przysłoniło świat, upodab niając go do cietrzewia, co słyszy tylko własny śpiew. Sprężyna młodej myśli ledwo drgnęła, a już nabrała giętkości i jęła się
rozciągać, wprawiając w ruch setki zębatek i dźwigni. Tak, Stepan musiał został pisarzem. Nic strasznego, nic nadzwyczajnego
w tym nie widział. Po kilku godzinach oswoił się z planem, jakby snuł go przez lata, a w rozterkach znajdował świadectwa talentu,
przejaw twórczego natchnienia. Temat już wybrał: napisze opowiadanie o starej wyszczerbionej
brzytwie, co skubie go niemiłosiernie w trakcie porannej toalety. Oto jej niebywałe dzieje.
79
W 1919 roku, w miesiącach powstania przeciwko denikinowcom, Stepan po raz ostatni krył się ze strzelbą po lasach. Jego
oddzialik, ledwie dwudziestu chłopa, przedzierał się do głów nego obozu powstańców pod Czerkasami. W nocy wróg ich otoczył, lecz nieszczelnie - zdołali wyślizgnąć się pojedynczo do pobliskich wiosek, w oczekiwaniu sposobniejszego czasu.
Stepan ukrył strzelbę w charakterystycznej kopie na polu i jako
wolny obywatel wędrował gościńcem. Pojmano go jednak i do prowadzono na przesłuchanie. Tak spokojnie, tak prostodusznie
zapewniał, że pan oficer ma do czynienia z Bogu ducha winnym parobkiem z takiej a takiej wsi, że pan oficer się zawahał i polecił
Czerkiesowi przewieźć młokosa do rzeczonej wsi, a na miejscu wypytać ludzi, czy mieszka tam w rzeczy samej i czy wyprawiają
go w pole, a w razie wykrycia łgarstwa zadać mu śmierć na placu zebrań, ku przestrodze i nauce całego świata.
Czarny kudłacz w papasze, wykrzykując najobelżywsze po gróżki, wskoczył na konia, dla pewności sieknął chłopaka nahajką,
pognał przed sobą i obiecał solennie ustrzelić jak wściekłego psa
przy pierwszej próbie ucieczki. Wiorstę dalej Stepan, zaklinając się na wszystkich bogów i ojców, że jest poczciwym wieśniakiem,
przedłożył srogiemu człowiekowi Orientu dowód w postaci brzy twy, którą nosił za cholewą. Wtedy strażnik, upewniwszy się co
do niewinności jeńca, zdzielił go ostatni raz przez grzbiet i polecił wynosić się do stu diabłów lub jeszcze dalej. Stepan dobrze znał
dowcipne obyczaje ludów Kaukazu, więc nie ruszył się z miejsca, dopóki wojak nie odjechał na tyle daleko, że kula nie dosięgłaby
cudem ocalałych pleców. Co najdziwniejsze, tydzień później, gdy powstańcy wreszcie połączyli siły i stoczyli z denikinowcami
80
zwycięską bitwę, Stepan zobaczył na placu boju martwego Czerkiesa i wyjął z jego kieszeni swoją brzytwę. Przygodę tę, ciekawą samą w sobie, autor opowiadania pogłębił: nadał jej szeroką,
nieomal paraboliczną wagę.
Brzytwa w tym ujęciu należała zrazu do oficera frontowego, uosobienia caratu. Jej właściciel zginął u progu rewolucji. Tro
feum przejął jego pogromca - zwolennik Rządu Tymczasowego. Na nim zdobył ją petlurowiec, lecz on z kolei musiał odstąpić brzytwę czerwonemu powstańcowi, ten zaś utracił ją przejścio
wo na rzecz denikinowca, by rychło odebrać z powrotem - tym razem na zawsze, jako prawowity właściciel. Losy brzytwy Stepan
utożsamił z kolejami wojny domowej, czyniąc ów przedmiot atry butem wywalczonej władzy. Aby wcielić zamysł w życie, kanwę
opowieści musiał wyszyć lśniącymi nićmi. Po drodze do domu obmyślał najróżniejsze epizody i detale, czerpiąc natchnienie z własnych doświadczeń wojennych. Drewniany zegar kuchenny wskazywał kwadrans przed pierw
szą, gdy Stepan wszedł do domu, cichutko zapalił lampę, niecierp liwie chwycił papier, usiadł przy stole i zaczął pisać. Uniosły go
fale obrazów i słów. O pół do trzeciej postawił ostatnią kropkę, szkic schował bez czytania, położył się, kilka minut bujał w ob
łokach, po czym zasnął snem sprawiedliwego.
VIII
Kiedy krowy zostały oporządzone, a wszelkie prace gospodarskie
wykonane według niezawodnego, ustalonego już harmonogramu,
przeczytał swoje opowiadanie z nie lada zadowoleniem. Wspa
niały utwór. Głęboki i mądry. Sam to napisał! Z lubością szeleścił kartkami - oto dowód rzeczowy talentu, rękojmia przyszłej sławy. Poprawił mankamenty, przepisał tekst na czysto i zamyślił się nad
jego dalszym losem. Po pierwsze, należy go podpisać, powiązać
z imieniem autora. Wiedział, że niektórzy pisarze przybierają mia
no zastępcze, pseudomin czy pseudonim, jak mnisi, co wyrzekają
się nie tylko świata, lecz także siebie i wszystkiego, co ich wyróżnia.
Postąpił tak, dajmy na to, Ołeksandr Ołeś, ale Stepan brzydził się takim rozwiązaniem. Nosi nazwisko, którego nie musi się wstydzić,
nazwisko bardzo na czasie, zresztą - po co się kryć? Niech wiedzą
ludzie, że Stepan Radczenko pisuje opowiadania, że jest pisarzem,
że występuje w Akademii Nauk i zbiera oklaski. Niech jego książka trafi na półkę w Domludzie, niech porzuceni wiejscy towarzysze dziwują się i zazdroszczą!
Już miał złożyć podpis, lecz się zawahał. Owszem, nazwisko
brzmiało całkiem, całkiem, ale „Stepan” trochę mu zgrzytał. Imię proste, do tego wyświechtane. Długo rozmyślał, rozdarty między
zachowaniem siebie a intrygującym znakiem firmowym. Prze-
tasowywał w głowie imiona, rozważając ich siłę rażenia, szukał
godnego zamiennika, aż go olśniło: odrobinę podretuszuje swoje
83
imię, przyda mu szczyptę odświętności. Wystarczy zmienić jedną jedyną literę. Zebrał się na odwagę i nakreślił podpis - tak doko nał się nowy chrzest, Stepan został Stefanem.
Przeznaczeniem każdego utworu, przy odrobinie pomyślności, jest trafić do druku, docelowo zaś - pod strzechy. Oczarować
czytelników! Opowiadanie Stefana Radczenki, pisarza, który po kładał nieliche nadzieje w przyszłości, a jeszcze większe we wła
snej osobie, powinno zdaniem autora uświetnić szpalty jednego z czasopism. I to niebawem! Z periodyków w swojej praktyce
bibliotecznej dobrze poznał „Czerwonyj Szlach” ukazujący się
w Charkowie - tam właśnie należało to wyjątkowe opowiada nie wysłać. Górę wzięła jednak chęć bezzwłocznego usłysze nia wyroku z postronnych ust, młody pisarz postanowił jeszcze tego samego dnia pokazać utwór kompetentnej osobie. Kto był
znawcą? Ma się rozumieć: Mychajło Switozarow. Krytyk, który tak wybornie prawił wczoraj z trybuny, tak zachwycił zebranych i zebrał tak wiele oklasków. Switozarow ma literaturę w małym
palcu, reaguje na każde jej tchnienie, zwłaszcza świeże. Kto, jeśli nie on, wesprze adepta, pokieruje nim i udzieli mu porady? To
jego powinność i powołanie - podpowiadała młodzieńcowi roz palona wyobraźnia. Figura krytyka urosła w dobrotliwego bożka,
który' łaskawie przyjmie pierwszą prozatorską ofiarę. Stepan postanowił iść niezwłocznie. Adresu wprawdzie nie znał, ale twórcza obrotność mu podszepnęła, żeby zapytać w biu
rze adresowym. Jak dobrze żyć w mieście! Ileż tu udogodnień!
Gdzie mieści się biuro? Tego dowiedział się od Tamary Wasyl i wny. Nim nastało południe, popędził tam co tchu. Za jedyne dziesięć
kopiejek wskazano mu ścieżkę na literacki parnas.
84
Po obiedzie opuścił podwórze pewnym krokiem człowieka, który zagospodarował swój zakątek w dżungli nowoczesności.
Mijał kwartał za kwartałem, przystając w roztargnieniu przed
wystawami i afiszami, aby udowodnić samemu sobie, że nigdzie się nie śpieszy. Postanowił chwilę odpocząć na skwerze przy ulicy Włodzimierskiej, naprzeciw pomnika Chmielnickiego. Usiadł na ławce, pośród gromadki dzieci - podskakiwały, ganiały się,
podrzucały piłeczki. Wesołość udzieliła się Stepanowi. Do jego
nóg przypadkiem poturlała się piłka, złapał ją i rzucił wysoko,
pod szczyty fasad. Dzieci klaskały i krzyczały radośnie, z wyjąt
kiem właścicielki piłki - była pewna, że jej zabawka nie wróci z przestworzy. Wróciła, wypadła spod chmur i runęła na ziemię
jak pocisk, wzniecając nową eksplozję szalonego entuzjazmu.
Dzieci na wyścigi rzucały Stepanowi piłki, żeby umieścił je pod niebem, chwycił jednak trzy z nich i zaczął je podrzucać jak żon
gler w cyrku. Sztuczką tą bez reszty oczarował małych kibiców. W gronie dzieci przeżywał słodkie chwile, niezmącone ani myślami o przyszłości, ani wspomnieniami. Poczuł cudowny
przypływ istnienia, radość niezobowiązującą do snucia planów i pokładania nadziei. Był niczym ptak, który zawisł w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami, obejmując niewielkim okiem urok
liwą ziemię; jak kwiat, gdy o poranku rozchyla płatki, witając
aromatem pierwsze promienie słońca. Mimo nawoływań dzieciarni ruszył dalej, wszystko cieszyło jego oczy: sędziwa dzwonnica Sofii, tramwaje i falująca miejska arteria obsadzona kasztanowcami. Koło opery znów przystanął, słuchał
ukraińskich pieśni w wykonaniu dwóch kobiet i ślepego starca oto na ulicę wylegli prawdziwi posłańcy sztuki. Nareszcie skręcił
85
w Nestorowską, wiedziony marzeniami oraz instrukcją z biura ad resowego. Im bliżej był wyśnionej kamienicy, tym większe czuł...
nie, nie nerwy, coś w rodzaju zażenowania kobiety, która za chwilę rozbierze się przed lekarzem. Na chybcika dobierał niezbędne słowa: „Pan wybaczy, ale napisałem opowiadanie i przychodzę, żeby pan go wysłuchał”.
Nie. Lepiej tak: „Proszę mi łaskawie darować nadużywanie cennego czasu,
chciałbym wszakże poznać opinię pańską w temacie napisanego przeze mnie opowiadania”. Kamienica zamieszkiwana przez wielkiego krytyka też była
wielka i miała dwa skrzydła. Stepan zaufał przeczuciu i wszedł na czwarte piętro pierwszego budynku, ale ostatnie mieszkanie miało tam numer dwunasty zamiast spodziewanego osiemna stego. Popytawszy w podwórzu, podenerwowany udał się do
drugiego skrzydła. Uderzył pięścią w drzwi dość mocno, lecz jeszcze mocniej łomotało mu serce. Czekał. Zapukał ponownie, przerażony własnym natręctwem.
Drzwi otworzyła kobieta. - Do kogo? - zainteresowała się.
- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam... - Stepana zdumiało brzmienie własnego głosu. - Chciałbym się spotkać... - Zaciął
się, nazwisko pierzchło w odmęty niepamięci. - Spotkać się z... krytykiem...
- Z krytykiem? - zdumiała się kobieta. Podtrzymywała dłonią kapryśny peniuar na piersiach. - Znaczy się, on artykuły pisuje. - Stepan uginał się pod krzy
żem, który wziął na swoje barki. - Mychajło...
86
- Mychajło Demydowycz Switozarow? Profesor? - Kobieta odetchnęła z ulgą i wpuściła go do środka. - Tak, tak, to tutaj.
Tędy. Ruszyli ciemnym korytarzem, gość dygotał jak włamywacz żółtodziób, który tej nocy po raz pierwszy wybrał się na robotę.
- Misza, do ciebie!
Młody człowiek wszedł do pokoju. Przy biurku obok okna, pośród sterty książek, siedział wielki krytyk we własnej osobie
i pisał, nie unosząc głowy. Stepan przystanął na skraju dywanu wyścielającego podłogę, trwożnie omiótł spojrzeniem potężne
regały ciągnące się wzdłuż ścian. Przejęty nabożnym chłodem, gotów był stać tak godzinę, dwie, bez końca, obezwładniony
majestatem gospodarza i jego gabinetu. Nareszcie wielki krytyk zakończył przelewanie wielkiej myśli na papier i zwrócił ku Stepanowi spojrzenie pytające i przeszy
wające jak włócznia.
- Proszę wybaczyć. - Gość zgiął się w ukłonie. - Czy towarzysz
Mychajło Switozarow? Rozumiał absurdalność zarówno tego pytania, jak i słowa „to
warzysz”. - Jestem Switozarow. W czym rzecz? - Napisałem opowiadanie... - podjął Stepan, ale ucichł, doj
rzawszy nieprzyjemny grymas na twarzy krytyka.
- Nie mam czasu - odparł krytyk. - Zajęty jestem.
Lekceważący respons do reszty sparaliżował Stepana. Pojął tylko tyle, że wysłuchać go nie chcą. Stał jak wryty, zatem krytyk uznał za niezbędne powtórzyć
odpowiedź, powoli i z podziałem na sylaby.
87
- Za-ję-ty.
- Do widzenia - rzucił Stepan matowym głosem. Opuściwszy podwórze, ruszył, gdzie oczy poniosą, obcymi ulicami, przytłoczony ciężarem bezsilnego gniewu w sercu.
Czuł się spostponowany, zmieszany z błotem jak nigdy w życiu.
Bezczelne, impertynenckie słowa mola książkowego ściekały po nim jak plwocina. Może i krytyk nie ma czasu, zdarza się, ale mógł wskazać inną porę! W porządku, przeczytać nie zdoła, ale powinien poradzić, do kogo się udać! Jakie zresztą ma pra wo odzywać się tak obelżywie? Pyszałkowaty, ba, pański ton
dziedzica literackich latyfundiów przenikał Stepana do szpiku kości. Szedł ze spuszczoną głową i snuł mgliste projekty zemsty.
Mógłby zdzielić tego ślimaka kułakiem, rozbić mu te aroganckie
binokle, wykorzystać bezsporną przewagę swoich mięśni i wlec po podłodze to wypieszczone ciałko. Inaczej nie umiał wyobrazić
sobie rewanżu, bezradność nużyła go jeszcze bardziej. Obudził się w nim wieśniak, żywiący prostacką wrogość do wszystkiego, co nad nim góruje.
Doszedł do jakiegoś skweru, usiadł na pierwszej z brzegu ław ce. Chwilę trwał w otępieniu, zanim się rozejrzał i rozpoznał to miejsce: Złota Brama. Dumną nazwę zawdzięcza dwóm kupom
rozbitych kamieni. Uśmiechnął się krzywo i wyburczał zjadliwie: - Ehe... Brama jak złoto!
Nieoczekiwany a dotkliwy cios przyćmił inne myśli młodego człowieka. Z domu wychodził dumny Stefan, wróci Stepan - za
hukany kmiotek. Wgapiał się bezmyślnie w niewyraźne sylwetki przechodniów, w każdym dostrzegał utajonego wroga.
88
Zieleń drzew śpiesznie ciemniała, pluskot fontanny wybrzmie-
wał coraz potężniej, gęsty wieczór bezgłośnie wyłaniał się znad krzewów. Rozbłysły latarnie. Autor opowiadania już od dawna tkwił samotnie w cichym kąciku. Dzienni goście skweru, poczciwi
tatusiowie z gazetami i nianie z wózeczkami, rozpłynęli się wraz z ostatnim błyskiem światła. Na nocną zmianę zleciały się ćmy
i ich prześladowcy. Stepan wstał, wyciągnął swój utwór i podarł go na strzępy.
- Niech cię diabli wezmą! Poszedł do Nadijki, choć było mu wszystko jedno, będzie się
z nią spotykał czy nie. Wybierał się do niej po zwycięstwie, po stanowił pójść i po klęsce. Powitała go radośnie. Stała w chuście
na rogu ulicy, wypatrywała go podczas spaceru. Na jego widok odchyliła głowę i uśmiechnęła się promiennie.
Pozdrowił ją chłodno.
- Dobry wieczór, Nadijko.
Ruszyli w stronę ogrodu Cesarskiego. Dziewczyna zdawała ukochanemu relację z pierwszego dnia zajęć w technikum. Za
cisnął zęby. W jego instytucie też pewno ruszyły wykłady. No i niech wykładają! Milczał i pochmurnie spozierał na świat przez
własnoręcznie wprawione kraty. Śmiech Nadijki go drażnił, jej radość obrażała. Zapałał do dziewczyny wstrętem, było to miłe
uczucie.
- Co pisze Semen? - Nadijka nie wyczuła nastroju Stepana. - Nic nie pisze - padła odpowiedź. Listu od wiejskiego druha dotychczas nie przeczytał.
Nadijka rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
- Dziwny jesteś, Stepanku - zauważyła nieśmiało.
89
Nie zareagował. W ciszy doszli do podnóża ogrodu Cesarskie go. Milczenie uraziło dziewczynę, przystanęła, wstrzymując łzy. - Skoro mnie nie kochasz, idę do domu.
Szarpnął jej rękę.
- Kocham. Chodźmy. Czuł nad nią władzę, chciał, by się przed nim korzyła. Cała przykrość jego położenia zogniskowała się na ukochanej. Gdyby
postanowiła się sprzeczać, może by ją uderzył, ale poszła po kornie.
Wspięli się na wzgórze, widzieli, jak z dołu unosi się ku niebu błękitna raca. Zgasła z cichym trzaskiem. Fajerwerki: różowe,
niebieskie, czerwone i żółte ogniki, ze świstem pędziły w górę, kreśląc świetliste łuki na ciemnym tle, wybuchały i opadały na
ziemię deszczem iskier. Stepan wyjął ostatniego papierosa, zapalił.
- Swołocz i tyle - powiedział posępnie. Splunął. Oczarowana Nadijka wpatrywała się w feerię kolorów i świateł.
Nic podobnego wcześniej nie widziała, na moment zapomniała o swoim chłopaku ze strutą miną.
- Kto? - nie zrozumiała. - Gapie. - Też się gapimy - napomknęła ostrożnie, przerażona jego
tonem. - Myślisz, że to na twoją cześć? - Stepan uśmiechnął się cierpko.
Westchnęła. Odwrócił się plecami do świateł i odszedł. Nadijka dogoniła go w milczeniu, spojrzała mu w oczy. Urywane błyski
papierosa odsłaniały obojętność i chłód jego twarzy.
90
Po kilku chwilach znaleźli się w gęstwinie. Kończyła się tu
alejka, a bieg zaczynała dzika ścieżka wydeptana wzdłuż zbocza.
Ciemne zarośla tchnęły wilgocią i spokojem martwego lochu. Przystanęli na skraju obrywu, pogłębionego przez mrok, spo
glądali na drugą stronę, tam, gdzie wznosiły się czarne szere gi olbrzymich drzew, oniemiałych i zamarłych w przerażeniu.
Czekanie i żądza zataiły się w ciszy przed burzą, poniżej miasto huczało odległym echem gromu. Papieros zgasł, rozeźlony Stepan cisnął go w paszczę urwiska.
Odwrócił się. Dziewczyna poczuła na sobie jego wzrok, zadrżała radośnie. Nachyliła się do niego.
- Stepanku - spytała - czemu tak się dziś pieklisz?
Chwycił ją i wściekle docisnął do siebie jej piersi, ze złością i urazą. Za moc tego objęcia gotowa była puścić w niepamięć lekceważenie, z jakim potraktował ją wcześniej. Dotknęła rękoma
jego głowy, chciała go do siebie przygarnąć, pocałować. Nic z tego, dusił ją, niewolił w uścisku. Zaparła się rękami o jego ramiona,
usiłując odepchnąć - jęknęła z bólu, brakło jej tchu, odrzuciła
ręce do tyłu. Poczuła, że jego ciężar gniecie ją i tłamsi, że uginają się pod nią kolana. Pochmurna wstęga nieba przepłynęła przed
jej oczyma. Leżała na wznak, poddana muśnięciom nagich ud,
wachlarzowi trawy i zimnego wiatru, niememu ciężarowi ciała targnęło nią, rozcięło na dwoje, wdarło się do środka.
Potem usiedli na ławce. Rzeka w dole płynęła bezszelestnie, kołysząc rozświetlone farwatery. Jasny księżyc rozkładał na wodzie
chłodne cekiny i wędrował na zachód przez chmury i listowie. Stepanowi straszliwie chciało się palić, w geście bezsilności
rozdzierał puste opakowanie po słabych papierosach.
91
- Czegoś zaniemówiła? - zapytał Nadijkę, podrzucając strzępy
papieru. Objęła go czule, przypadła twarzą do jego kolan. - Kochasz mnie, prawda? - wymamrotała.
Podniósł ją i odsunął. - Kocham. Co za pytanie?
Zapłakała w głos. Chlipała i chrypiała, tamowana powódź wydarła się z jej oczu przemożnym strumieniem. Stepan rozejrzał
się niespokojnie.
- Nie płacz - zalecił surowo. Szlochała, we łzach zagubiła wolę i świadomość.
- Przestań, mówię - powtórzył i szarpnął ją za rękę. Przestała. Ale gdy stłumiony jęk znów wyrwał się na po wierzchnię, cierpliwość Stepana dobiegła kresu. - Ja już sobie pójdę. - Wstał. - To twoja wina! - wrzasnął. -
Sama jesteś winna! Ruszył przed siebie, smutny i wściekły.
IX
Życie jest nie do zatrzymania. Przeraźliwie uporczywy ruch nie ustaje w obliczu najdotkliwszego ludzkiego cierpienia, pokazuje
plecy najostrzejszemu bólowi. Człowiek może w nieskończoność
szamotać się w cierniach - życie przemknie obok w asyście herol dów gardłujących światu o strachu i sumieniu, o różach, zawsze
kolczastych. Życie, ten dystyngowany nieokrzesaniec, na błaga nia obdartego żebraka odpowie kuksańcem, kułakiem, kosturem
i pójdzie dalej, kurząc papieroska, nie zaszczyciwszy ofiary ani
jednym spojrzeniem spod pozłacanego monokla. Na rumowi sku po trzęsieniu ziemi wnet wyrastają chaty dla ocalałych, a ci w takt muzyki zrzucają przygniecionych pobratymców w ziemię. Niebawem trumny porosną trawą, zza żałobnych woalek wychyną
stęsknione śmiechu twarze. Pod numerem trzydziestym siódmym na Dolnym Wale nie
znać było wpływu lodowca, który skuł serce jednego z lokatorów. Krowy czyste, napojone i nakarmione, woda naniesiona według
potrzeb każdego - wszystko świadczyło o idealnym porządku, nic nie zwiastowało najdrobniejszych zmian. Zawieruszoną ko
piejkę prędzej byś tu dostrzegł niż bezpowrotnie utracony spokój
młodego człowieka.
Zapobiegliwy kramarz zaczął gromadzić opał na zimę. Senne podwórze Hnidych ocknęło się na moment pod wpływem prze kleństw woźniców i skrzypienia kłód. Pojawiły się szare ludziki,
93
zwykle sterczące z piłami i siekierami na bazarach i rogach ulic, w oczekiwaniu nabywcy ich siły roboczej. Standardowa brygada
składa się z dwóch dorosłych i jednego małoletniego, smarkacz
nosi porąbane drwa, bo chroni go parasol przepisów o pracy
dziecięcej. Stepan ruszył im na pomoc, upewniwszy się, że nie wpłynie to na umówioną stawkę. Przez cały dzień zajadle rą bał i piłował, zatapiając siekierę w polanach z takim gniewem, jakby od dawna miał z nimi na pieńku. Dziarsko obracał kłody
jak wierzbowe witki, wysiłek nie przeszkadzał mu rozpytywać
chłopów o ich życie i stan pracy kulturalnej na wsi. Gdy odeszli, poczuł fałsz własnych słów, obłudę dociekliwości. Tę przykrą
zmianę w sobie dostrzegł nie pierwszy raz, starał się o niej nie myśleć, ale teraz musiał przyznać: wieś stała mu się obca. Przy gasła niczym latarnia w świetle dnia, choć tliła się nadal - jako
cichy wyrzut sumienia i źródło niepokoju. Wieczorem, leżąc w łóżku, znużony rąbaniem i rozterkami,
przypomniał sobie o nieprzeczytanym liście od wiejskiego ko legi. Wyjął z kieszeni kartkę wytartą jak świadectwo minionych
lat. Towarzysz rzetelnie nakreślił mu stan spraw, a na koniec
dodał: „...wciąż się zdaje, żeś pojechał na krótko, że wrócisz lada chwila. Zwykliśmy do ciebie. Robota się ślimaczy. Znasz tych chłopaków. Póki szarpiesz za uzdę, idzie porządnie. A tu
jeszcze Ołeksę Petrowycza wyciągają do okręgu. Jak przykro! Co mamy lepszego, to od nas ucieka. Jedno licho tu ludzi trzyma,
siedzisz na wiosce jak wyklęty pokutnik. A jak który wybywa, taki żal serce ściska, że na płacz się zbiera. Czasem nachodzi
myśl, że pora na żeniaczkę, ale jaka tam żeniaczka? Piszesz, że przyjedziesz na Boże Narodzenie, że pogadamy. A ja tak sobie
94
myślę, że wcale nie przyjedziesz. Coś tu niby zostawił? Żonę?
Dzieciaka? Tęsknota zżera tylko na początku. Dużo masz tam roboty, i to ciekawej, o nas wnet zapomnisz, znajdziesz nowych
przyjaciół. Bylebyś pisał...” Każde słowo raniło prostą, kolącą prawdziwością. Żadnemu
słowu Stepan nie umiał zaprzeczyć. Wciąż z listem w ręku za mknął oczy i wyszeptał: - Nie przyjadę, nigdy nie przyjadę.
Nazwał się zdrajcą. Tak czyni odstępca, co obrabował rodziców i zostanie przez nich wyklęty. Gdy jednak spróbował sobą gardzić, stracił z oczu powód oburzenia - rozwiała go niewidzialna siła,
która sprytnie obraca wyrzut sumienia w ślepy wybuch. Niby dlaczego ma się za zdrajcę? A bo to mało ludzi wieś opuszcza?
Przecie miasta rozwijają się kosztem wsi, tak być musi, to na turalny proces. Poza tym studiuje na kierunku ekonomicznym,
tak czy owak z dyplomem nie wróci na wieś. Miasto będzie jego
domem. Czy rzeczywiście się zmienił? Został, jaki był. Powodzi mu się, ma wyżywienie i kwaterunek, za dzień-dwa dostanie
stypendium. W czym problem? Nagle, jak wyparta z pamięci nocna mara, ból bez jawnej przyczy ny, stanęło przed nim wspomnienie. Ścierał je i wypalał ze świado
mości jego ślady, ale znaczyło się tam ukrytą blizną, która niekiedy
krwawi. Nadijka. Niedawno świata poza nią nie widział, dziś obróciła
się w koszmar. Miłość była fałszywym banknotem, podłożono mu go w zamieszaniu, teraz wściekle odrzucał bezwartościowy świstek. Oszukano go. Ta dziewczyna pochodziła ze wsi, a jego wiejskość
zblakła. Nadijka okazała się przystankiem na drodze przemiany, bolesnym i niezbyt chlubnym. Przez zaciśnięte zęby wycedził:
95
- Nie ja, to inny.
Gotów był wykrzykiwać to z dachów, wyzbyć się głupiej zgry
zoty, która nie korzyła się przed jego władczą wolą. Musiał wy kreślić Nadijkę ze swojego życia, skruszyć ją jak łańcuch, co
przykuwa więźnia do muru. Wyjrzał już na wolność zza krat. Do każdego świadka własnej przeszłości żywił tajoną wrogość. Zmie
nił plany, dawne znajomości ciążyły mu brzemieniem niewoli.
Nie umiał się zdobyć na odniesienie Lewkowi książek, dawno przeczytanych albo choć przejrzanych. Za nic nie chciał widzieć człowieka, który niedawno jawił się mu jako ideał do naśladowa
nia, a później obnażył swą próżnię. Lewko zajął w oczach Stepana haniebną pozycję, obok instruktora i Jaszy - ta nieodłączna trójca
symbolizowała wiejską tępotę, zmurszałość i niemoc. Wieś nie dostrzega rysujących się przed nią perspektyw, nie szuka ich, nie wypatruje. Wypucowany pokoik Lewka, dawniej obiekt za
zdrości, dziś zdawał się norą ślepego kreta. Po kilku dniach rezygnacji i samotności zebrał się wreszcie
do instytutu. Owszem, stypendium dostał. Zamiast się cieszyć, pomyślał ze wzgardą: osiemnaście karbowańców! A mówili, że dwadzieścia pięć. Skrycie liczył na jeszcze więcej. Bywają przecie
stypendia po pięćdziesiąt! Nawet po sto! Wykłady już się rozpo częły, ale zapomniał ołówka i papieru, więc swoją obecność uznał
za bezcelową. Nie miał zresztą wielkiej ochoty.
Na ulicy ogarnął go osobliwy niepokój. Przystawał obok słu pów ogłoszeniowych, afiszy, plakatów kinowych i witryn, przy
patrując się wszystkiemu równie drobiazgowo jak niegdyś mu zealnym eksponatom, nie bez nabożności i zachwytu. Nęciły go
rysunki. Ogromny afisz cyrku, wymalowany trzema krzykliwymi
96
farbami, czerwoną, zieloną i jasnoniebieską, obwieszczał, że nie bawem rozpoczyna gościnne występy powszechnie podziwiany, bajecznie zręczny clown i akrobata, a jako dowód przedstawiono
podobiznę bohatera w towarzystwie cyrkowej trupy oraz indy widualnie - raz na ziemi, raz pod niebosięgłą kopułą.
„Interesujące” - pomyślał Stepan.
Kolejny afisz informował, że w teatrze imienia Tarasa Hryhorowycza Szewczenki występuje z koncertami skrzypek znany na
cały świat. Maestro z miłym uśmiechem spoglądał na potencjal nego słuchacza spod szarej farby.
„Fantastyczny” - pochwalił w duchu Stepan. W Pierwszym Kinoteatrze Państwowym szedł znakomity film z udziałem przesławnego artysty. Na zachętę pokazano kadry z ujęciami bohaterów. Ich wykwintne, orientalne stroje
aż nazbyt dobitnie przypomniały młodemu człowiekowi o sta
romodnym frenczu, juchtowych butach i zmiętym kaszkiecie. Sławetny artysta nie miał litości, zapraszając do kina kolejno: we
fraku bez turbanu, we fraku z turbanem, w szatach radży, pieszo, na rączym koniu, solo, w duecie z ukochaną i pośród chóru
wielbicieli. Stepan czmychnął od tych obrazków jak zmyty.
Kolejny przystanek zrobił przy wystawie cukierni. Na bialut kim papierze w kratkę poetycznie ułożono malowane pudełeczka,
fajansowe wazy i talerzyki, na nich zaś pyszniły się nieziem skie, słodkie frykasy. Smętnymi oczyma Stepan pożerał nawałę biszkoptowych i migdałowych torcików, rumowych babeczek, lukrowanych orzechów, piętrzące się góry czekolady, warstwy
barwistych ciągutek i ciasteczek o różnych kształtach i nadzie
niach. Młody przybysz ze wsi nie znał ich nazw, ale coś mu
97
podpowiadało, że brzmią inaczej niż pampuchy, precle, a nawet pierniki. W jedynej kieszeni namacał dwadzieścia kopiejek, ale nie odważył się wejść do sklepu. Kupił trochę ciastek wprost na
ulicy, u miłej dziewczyny, która miała przyjemność słodyczami
codziennie handlować i nigdy ich nie jadać. Wyroby cukierni cze były nieco oślizgłe, mimo to Stepan przełknął je łapczywie. Skarcił się:
- Ech, ależ ze mnie łasuch! Było to coś na kształt pierwszego sakramentu. Zostawiło tęsk notę za spożytą krwią i nadzieję na życie wieczne.
W domu konfekcyjnym Stepan oglądał garnitury z taką miną,
jakby nie miał innego zmartwienia niż wybrać sobie zestaw dość
twarzowy, z ładnego materiału i porządnie uszyty. Metki z cenami nie martwiły przystojniaka, nazbyt odbiegały od jego możliwości
finansowych. Nic nie stało na przeszkodzie, by delektował się najdroższym, bo nie mógł sobie pozwolić choćby na najtańszy.
Wolno mu było widzieć się niepodzielnym właścicielem tych skarbów; uczyniłyby go lepszym od tamtego sławnego artysty, bardziej utalentowanym od skrzypka i zręczniejszym od cyr
kowego akrobaty; mógł ile wlezie przymierzać krawaty i kape lusze, dobierać chusty i skarpetki, bo żadne prawo nie zabrania
korzystać z cudzego dobra we własnej fantazji. Odczuwał przeto cudowne ciążenie odzieży, która w jego wyobraźni już dawno
przestała być li tylko okryciem, a zyskała szersze i szlachetniejsze
przeznaczenie - zdobić i doskonalić Stepana Radczenkę. Może stworzyłby coś genialnego, gdyby przyodział się w angielską ko
szulę z kołnierzykiem, kuse wąskie spodnie i buciki z ostrymi
czubkami? Nie mógł tworzyć, bo ani na sekundę nie opuszczała
98
go cierpka myśl, że nic za szybą do niego nie należy i należeć nie
może. Wzdychał, ale nie ruszał się z miejsca. Zatapiał oczy w je dwabiu i suknach, płynął jak nurek w odmętach - miał chrapkę na perły, wyławiał wodorosty.
Zamierzał odejść, znużony próżnym wgapianiem się w wi trynę, kiedy zbliżyła się do niej pani w lekkiej batystowej blu
zeczce zdradzającej koronkę koszuli. Oparła obnażone ręce o poręcz i w roztargnieniu lustrowała pstrokaciznę krawatów. Czyżby szukała czegoś w sam raz na elegancki, acz niezbyt
kosztowny upominek dla ukochanego, czegoś dla serca i dla
portfela? Ten drugi zaciska się i rozkurcza tak samo jak to pierwsze. Dama wypachniła się mocnymi wonnościami Paryża,
ich bukiet ścielił się wokół niej jak mgiełka. Słodkawe opary wprawiły Stepana w drżenie, jego nozdrza się rozwarły, pożądli
wie wciągał nimi tajemnicze a subtelne powietrze, rozchodzące się w żyłach rajskim aromatem. Pierwszy powiew był nieco odpychający, jak pierwszy dymek z papierosa. Niespodziewane
zamroczenie szybko ustaje i zmienia się w namiętność. Wąchał
więc tę kobietę, jak wącha się kwiaty, wdychał ją jak wiosenną świeżość, jak leśną żywicę, jak ziemię parującą o poranku.
Czuł omdlewający bezwład, taki, co bierze nad człowiekiem
górę, wprawia go w przerażenie i oczarowuje bez reszty. Kiedy odeszła, patrzył na nią w prostackiej ekstazie. Wyobrażał sobie,
że z łatwością zadziera tę pyszną spódnicę, że posiadł to pach nące ciało jak każde inne. Cóż za barbarzyńska i zatrważająca
wizja! Przeraził się, ale pod wpływem namaszczonej Paryżem kijowianki blizna po Nadijce zbladła, zmieniła się w ledwo
widoczną smużkę na skórze.
99
Po powrocie miotał się bezładnie w obejściu Hnidych, zachły
stując się szalonymi marzeniami, które nie dawały mu spokoju. Były to nawet nie marzenia, lecz obłędne, nieziszczalne mrzonki. Zostawiał jedną wizję w połowie i zaraz czepiał się drugiej, pró
bował, jak smakuje, przeżuwał, aby w końcu także ją odrzucić na rzecz pławienia się w kolejnych, doskonalszych. Fantazja mianowała go komisarzem ludowym, jeździł automobilem po
kraju, wygłaszane przez niego odczyty i przemówienia wpra wiały słuchaczy w drżenie; podejmował zagraniczne delegacje, zażarcie negocjował, ustanawiał fenomenalne prawa zmienia
jące oblicze ziemi, po śmierci zaś skromnie odsłaniał własne pomniki; bywał wziętym literatem, każdy jego wers wybrzmie-
wał pod słońcem z donośnością wieszczącego dzwonu, burząc ludzkie serca, a zwłaszcza najpierwsze w ich szeregu; kiedy
indziej, zaniechawszy spraw wielkiej wagi, nadawał swej twarzy czarujące piękno, przystrajał się w najwyborniejsze kostiumy i korzył serca niewieście, rozbijał małżeństwa i uciekał z ko chankami poza wszelkie wyobrażalne granice, z wyjątkiem gra
nicy wyobraźni; czasem siodłał powstańczego konia, dobywał z piwnic zaśniedziałe rusznice i na czele watahy narwańców
oblegał miasto, kulami otwierał tamte sklepy, napełniał wozy tamtymi garniturami, delikatesami, słodkościami, a w dopeł nieniu tryumfu kładł pod siebie bezwolną wonną damulkę. Ten
ostatni obraz wstrząsnął nim do głębi. Zacisnął bezsilne pięści i szeptał wściekle, zajadle: - Oj, rabowałbym! Oj, grabiłbym!
Jego fantazja była niestrudzona, miłość własna nieprzeparta.
Spektrum wymysłów Stepana nie znało skali. Posiadł magiczny
100
kamień mieniący się wieloma barwami, na jego powierzchni
wyświetlał się każdy z cudów świata. On był tym kamieniem. Do głosu próbował dojść rozum. Ten obrzydły kaznodzieja,
zasuszony mędrzec niezdolny do zgłębienia potęgi marzycielstwa,
ostrożnie podejmował czczą pogadankę. Przypominał zabaw kowy okręcik na falach prawdziwego morza, jego napomnienia brzmiały jak skargi gospodarza, który słowną perswazją chce
wstrzymać strumień wody z pękniętej rury wodociągowej. Nocą Stepan miał sen. Kroczył przez bujny sad równą aleją
zacienioną rosochatymi drzewami. Pod liśćmi kryły się owoce
długie jak banany. Dręczony niepokojem przystanął na rozsta jach, w przeczuciu, że coś tu odnajdzie lub kogoś spotka. Dojrzał wreszcie altankę obrośniętą winoroślą i wszedł do środka. W kry jówce siedziała nieznajoma, nawet nie uniosła głowy. Zawahał
się w progu. Po chwili spostrzegł, że postać kiwa palcem w jego stronę. Przyjrzał się uważniej: kobieta siedziała w samej koszuli, pod nogami miała staw i zamierzała się kąpać. Niespodziewa nie upadła na plecy, niemy powiew wiatru zerwał z niej jedyne
okrycie. Śniący rzucił się na nią jak zwierz, ale kiedy jej dotknął, poczuł, że tapla się w zastygłej kałuży. Obudził się z łomotaniem serca. Długo wpatrywał się w mrok. Ludowa mądrość wie doskonale:
sen o nagiej kobiecie wieści nieuchronną hańbę.
X
W owych dniach ciężkich prób jedyną pociechę znajdował w zna jomości z synem Hnidych, tym samym młodym mężczyzną, który życzliwie zaoferował Stepanowi papierosa na ubożuchnym star
cie życia miejskiego. Maksym, niewiele od przybysza starszy, miał
łagodne, spokojne usposobienie. Trochę marzyciel, mówił cichym
głosem i śmiał się serdecznie. Z jego słów i sylwetki znać było
spełnioną równowagę człowieka zadowolonego z życia, który bez wysiłku dźwiga los na swoich barkach. Spokój przyciągał Stepana do syna gospodarzy, niegdyś wzgardzonego „panicza”. Zagubiony
przybysz ze wsi instynktownie ciążył ku temu, co pewne, skrycie
zazdroszcząc Maksymowi pięknego życia. Maksym zaś odnosił się do wiejskiego chłopaka z życzliwością i troską. Przed dwoma laty
ukończył ten sam instytut, w którym lokator dopiero zamierzał się kształcić. Chociaż temat drażnił Stepana, musiał rozmawiać o programach nauczania i wysłuchiwać wspomnień na temat prze
różnych profesorów oraz perypetii ze studenckiego świata.
- Gdzie pan pracuje? - zagadnął pewnego razu Stepan. - W truście skórzanym. Niezły ze mnie buchalter. A do tego, musi pan wiedzieć, trzeba mieć wrodzone zdolności.
- Jakie? - Nade wszystko dokładność. A także, skoro już pan pyta, zdol
ność do wyrzeczeń. To specyficzne środowisko... Buchalterów
z prawdziwego zdarzenia jak na lekarstwo.
103
Stepan pokiwał głową. Miał bujną fantazję i w lot pojmował
sedno rzeczy. Ujrzał oczami wyobraźni niemy świat rachun ków i kwitów: tam życiowy wielogłos układa się w jednostajne, przewidywalne formuły, a miejsce faktów i osób zajmują cyfry.
Westchnął z bezwiednym utęsknieniem do beztroskiego spokoju
papierów.
- Dużo płacą? - spytał po zwykłej w ich rozmowach pauzie. - Szesnasta kategoria płacowa plus dwadzieścia pięć procent... Wychodzi jakieś sto czterdzieści karbowańców. Stepan nie okazał zdziwienia, choć nie było to łatwe. Już sto
karbowańców zdawało mu się sumą, poza którą nie miały prawa
sięgać najśmielsze pragnienia. Człowiek dysponujący jeszcze czterdziestoma pławi się chyba w rajskim dobrobycie.
- To czemu pan się nie żeni? - zapytał naiwnie. Maksyma skonfundowało to pytanie. Po chwili wahania od burknął:
- Widzi pan, sprawa jest... złożona. Czy warto? Byle młokos podrośnie i myśli, że od razu żenić się trzeba... Tradycja taka... Roześmiał się i dodał: - Mogę panu dać książki. Trzymam je od
czasów instytutu. Teraz mam nowe.
Student nie kwapił się skorzystać z łaskawej propozycji. Chwi lowo niezbyt interesowały go jakiekolwiek książki, bodaj najmą
drzejsze, z wyjątkiem księgi własnego żywota. Jej minione karty co dzień niestrudzenie wertował. Nie znajdował w nich tego, co
dałoby się nazwać radością, osobistą i niepodzielną, dostrzegał
zaś ciągi monotonnych dni. iMoże istotnie brakowało tam jasnych wspomnień, może są one przywilejem lat starości, gdy zastępują
nadzieję, a może rozmyślnie malował obraz w czarnych barwach,
104
aby tym zapalczywiej snuć marzenia o przyszłości? Dość, że
postrzegał przeszłość jako żmudną i wyczerpującą wspinaczkę stromymi perciami na górskie grzbiety. Wdrapywał się coraz
wyżej, na urwisko między szczytami, ku przepaści, musiał ją przeskoczyć, ryzykując katastrofalny upadek, albo zawrócić w mi zerne doliny, z których niegdyś wyruszył. Stojąc na krawędzi, czuł
w pełni makabrę determinizmu, wąskiej ścieżki wyboru. Zaczęło się Stepanowi zdawać, że jego osobista droga, także podlegająca prawom ogólnym, została wytyczona przed laty; marzył o szero
kich gościńcach, a stąpał po wąskich ścieżynkach, i to na oślep. Przypomniał sobie dziecięcą grę w panasa: jeden uczestnik ma
zawiązane oczy, tłumek dowcipnisiów popycha go ze wszystkich stron i nikt nie daje mu się złapać. Widział w tej zabawie symbol
o głębokiej treści, ilustrację pozycji człowieka w świecie. Praktyka podpowiadała: najczęściej łapie ten, kto najmniej macha rękoma,
za to szykuje się do ataku wedle prawideł długotrwałego oblęże
nia. Po zaliczeniu kilku upadków na cienkim lodzie, zmoknięty
i zziębnięty wskutek niechcianych kąpieli, zamierzał mieć się na
baczności i znieruchomieć. Byle drgnięcie groziło popadnięciem w tarapaty. Kolejnego wieczora Maksym zawołał Stepana do siebie, nalegał na przyjęcie książek. Był nadzwyczaj jak na niego podekscyto
wany, mówił sporo i śmiał się często. Ofiarowując książki i dobre
rady, dowcipkował: - Dziwił się pan, że dostaję furę grosiwa, ale się nie żenię. Smutno samemu, uważa pan, i pieniędzy nie ma na co wydać. Niechże pan spojrzy. - Wskazał na swoją bibliotekę. - Mam
wiele książek. Lubię je kupować i czytać. Bo wie pan, są i tacy,
105
co kupują, a nie czytają. Kupują... i na półkę. Zabawne, co? Za
bawnych rzeczy jest bez liku. Młodyś pan jeszcze, nie mówię, że głupi, Boże uchowaj! Kiedyś pan się przekona, że czytanie książek
jest o wiele ciekawsze niż wyczynianie tego, co w nich wypisują. Usadził gościa koło biurka, zgasił górne światło i zapalił lampkę
z czerwonym abażurem. W kątach pokoju zaległy cienie. Stepan oderwał wzrok od jasnego kręgu na biurku i zatopił oczy w ciem ności, która wszelkim przedmiotom i słowom przydaje sensów.
Maksym usiadł naprzeciwko.
- Zresztą - podjął - w rzeczywistości nigdy nie dzieje się tak, jak piszą w książce. Uśmiecha się pan, ale to prawda. Zrozumie pan kiedyś. Nie mówię: „to się nie dzieje”, mówię: „tak się nie dzieje”. W książce wszystko jest zebrane, oszlifowane, wyważone i podmalowane. W rzeczywistości jest, jak jest, a w książce, jak być powin no. Co ciekawsze według pana? Przychodzi pan, dajmy na to, do
fotografa i mówi: „Proszę mnie tak sfotografować, żebym wyszedł
na przystojniaka”. Posyłasz pan zdjęcie znajomym, co dawno już pana nie widzieli i może nigdy więcej nie zobaczą. Czy dla nich,
według pana, lepiej, gdyby zjawił się pan osobiście? Nie twierdzę,
że z pana jakaś szkarada, mówię przykładowo. Proszę palić.
Podsunął mu skórzaną portcygarnicę. - Oto, na co jeszcze idą pieniądze. Cenię sobie porządny ty
toń. Wie pan, za komunizmu wojennego każdy brał machorkę do palenia. Ale nie ja. Takich papierosów nie znajdzie pan byle
gdzie. Szlachetny tytoń, z aromatem opium... - Szkodzi zdrowiu - zauważył Stepan i zapalił.
- A co nie szkodzi? Oddychanie też, bo spala krew. Żyjmy dłużej, nie oddychajmy! Myśli pan: nie będę robić tego, co mi
106
szkodzi, dłużej pożyję. Pomyśl pan nieszablonowo: będę robić,
co mi szkodzi, może żyć będzie znośniej.
- Życie jest fascynujące i bez opium. Tutaj, w mieście, trze ba mieć forsę i posadę. Ech, pieniądze, pieniądze! A opium...
chyba gdy komu czego brakuje... gdy człowiek kruchy i pusty
w środku... - Wybornie! Cechuje pana zdrowy rozsądek! - uśmiechnął
się Maksym. - Sądzi pan, że siłę ludzką da się zmierzyć dyna-
mometrem? A pełnię życia w kilogramach? Naiwniak, jak słowo daję! Kiedy pan wspomniał o ożenku, tak właśnie pomyślałem:
naiwniak. - Czyli, według pana, kto się żeni, ten naiwniak? - Nie kto się żeni, a kto myśli, że to mus. Och, ci, co się żenią,
to już nie naiwniacy! Straceńcy! Czy poznał pan przez całe życie
choćby jedno szczęśliwe małżeństwo? Tylko szczerze! Nie? Ani ja. I jak się panu podoba takie przedsiębiorstwo? Czy mogę panu coś pokazać? - tajemniczo zawiesił głos. - To sekret. Wyjął z szuflady puzderko, otworzył. Na aksamicie spoczywała
płaska złota obrączka z kilkoma brylancikami wokół dużego rubinu.
- Ładna? - W głosie Maksyma zabrzmiała ekscytacja. - Wie
pan, komu podaruję? Mamie. Dziś ma urodziny, ale gości nie oczekujemy! Nie mamy w zwyczaju obchodzić rocznic. Żyjemy sobie cichutko, nikt nas nie odwiedza, zauważył pan?
Stepan ostrożnie położył na dłoni ozdobę, uważnie ją obejrzał.
Brylanty mieniły się w słabym świetle, rzucały iskierki na rubin, a ten je wchłaniał i płonął przyćmionym, krwistym blaskiem. - Przepiękne. - Delikatnie odłożył obrączkę do puzderka.
107
- Chciałby pan podarować coś takiego swojej mamie, niepraw daż? Ale wiem, że jest pan sierotą. Wyznam panu coś jeszcze, chce pan? Dlatego pana przyjęliśmy, że jest pan sierotą. Obcych nie lubimy, zwykliśmy do samotności. Za nic w świecie nikogo byśmy tu nie wpuścili, ale kiedy przeczytałem w liście, że nie ma
pan rodziców, od razu postanowiłem, że trzeba pana przygarnąć. Kto nie ma matki, temu się pomaga. - Dziękuję - wyburczał młody człowiek. Jego organizm zare
agował na ujawnione dobrodziejstwo falą ciepła, wstydu i drę
czącego bólu.
- Poczuł pan urazę, więc już żałuję, że o tym wspomniałem. Ale chciałem dobrze. I umyśliłem sobie, że powierzymy lokato rowi prace gospodarcze. To chyba lepiej niż tułać się po bursach?
Przy okazji pomoc dla mamy. Tylko proszę nie dziękować, na miłość boską, i zapomnieć, zapomnieć o tym! Maksym pokazał gościowi kilka skarbów ze swojej biblioteki: niezwykłe druki z czasów Piotra I, ukraińskie książki z grawiurami wydane w pierwszej połowie XIX wieku oraz imponującą
kolekcję marek pocztowych w pięciu opasłych albumach - owoc długoletniego zbieractwa zapoczątkowanego jeszcze w dzieciń stwie. Młody Hnidy od dawna należał do światowego związku
filatelistów. Do dziś prowadzi z kolegami ze wszystkich zakątków
kuli ziemskiej intensywną korespondencję, wysyła im bezcenne
znaczki z epoki rewolucji. - W razie potrzeby znalazłbym schronienie, gdzie dusza zapra
gnie, choćby w Australii, Afryce, na wyspach malajskich - chwalił
się. - Wystarczy, że pojadę. Statut związku nakazuje członkom udzie lać sobie wzajemnej gościny. Ale nigdy nie wyjeżdżałem z Kijowa.
108
Stepan wrócił do kuchni ze stosem statystyk, geografii ekono
micznych i arytmetyk handlowych, ułożył to wszystko w kącie. Mogło się przydać. Zawsze po zawarciu bliższej znajomości do
strzegał w ludziach ich niedorzeczność, przez co częściowo tracił do nich szacunek. Wielkodusznego Maksyma zaszufladkował jako dziwoląga. Dostrzegł pokrewieństwo między nim a obłąka nym nauczycielem, którego poznał przed kilkoma tygodniami
u Lewka. „Ech, ludziska!” - deliberował. „Czego im brakuje? Nie mogą
żyć po prostemu, muszą zygzakiem”. Myślał tak, a przecież rozpaczliwie szukał swoich zygzaków,
bo człowiek nie został stworzony do życia w spokoju. Najbardziej wstrząsnęła Stepanem wzmianka o sieroctwie. Okazało się jego nieoczekiwanym atutem! Owszem, matka zmar
ła, podobno miał wtedy ledwie dwa lata. Nie zachował w pamięci żadnego wspomnienia o tej kobiecie. Jego chłopięce tęsknoty
w latach cierpień i krzywd rwały się ku wielkim marzeniom, rozbiegały po stepach i gajach, sięgały w niepojętą dal. Z czasem
zaczęło mu się zdawać, że jego matka, w przeciwieństwie do
innych, nigdy nie istniała. Czy ta dziwna tkliwość wobec rodzi
cielki pobrzmiewająca w głosie Maksyma przywołała tęsknotę
Stepana za nieznaną najdroższą i najbliższą? Ech, gdyby miał mamę, nie czułby się taki samotny! Myślał o strasznych losach
wiejskich matek. Kulą się na zapieckach synowskich chat jako
zbędne gęby do wykarmienia, pomiatają nimi synowe i wnuki. Stepan się rozmarzył, że kocha i czci swoją. Utracił ją na wie
ki, bezpowrotnie, a nagła świadomość tej utraty zwielokrotniła
jego osamotnienie - nie było mu dane zakorzenić się w świecie
109
ani doznać następstwa pokoleń. Położył się spać, zwinął w kłę
bek, zdziecinniał pod naporein wspomnień, tęsknota za matką przywołała w nim zapomniane pieszczoty, jej śpiew nad kołyską. Malował w myślach idealny obraz matki, lecz piękne rysy po
chwili obracały się w bezduszną fizys śmierci. Rankiem Stepan spojrzał na pożyczone wczoraj książki i po
stanowił: dość wymigiwania się. Wziął papier i ołówek, wreszcie poszedł do instytutu. Niestety, ruch na ulicy, ubiór i zachowanie ludzi, a zwłaszcza donośne bicie cerkiewnych dzwonów świad
czyły niezbicie - dziś niedziela. Stracił rachubę dni, rozbawiło go to. „Ależ ze mnie gamajda” - zbeształ się w myślach. „Od jutra koniec tego dobrego, do nauki”.
Znów się pomylił, o jedną dobę. Na własnej skórze doświad czył trudów pierwszego dnia tygodnia. Nie, w poniedziałki nie
warto niczego zaczynać. Poprzedniej nocy miał niespodzianą
przygodę, jedną z tych, co odbijają na formującym się człowieku
nieusuwalne piętno i przez resztę życia płoną wieczną iskrą pod popiołem kolejnych warstw - jak światło latarni obramiające ostre zakręty krzywej ludzkiego rozwoju. Wieczorem Stepan zmusił się do uważnej lektury wstępu do
statystyki. Jest to nad podziw przenikliwa nauka - oblicza nie omylnie, ilu obywateli ma szansę zginąć pod tramwajem, zapaść na cholerę lub osiągnąć geniusz. Nie dotarł jeszcze do najbardziej pouczających rozdziałów, kiedy drewniany zegar, ozdoba jego gabinetu, wskazał dziesiątą. Student uznał, że wybiła godzina
odpoczynku, a wszelkie nurtujące go kwestie ma prawo odłożyć
na jutro.
110
Zasnął. Obudził go cichutki szmer obok łóżka. Uchylił powieki
i w szarym mroku przy jedynym oknie wypatrzył białą postać ogromniejącą w jego zaspanych oczach. Zerwał się.
- Kto tu jest? - spytał zdławionym głosem.
Złodziej? Zjawa? Sen? Mara zbliżała się do niego w milczeniu. Stepan nie tyle roz
poznał, ile się domyślił, kim jest nocny gość. Gospodyni. Co się dzieje? Pożar? Nagła śmierć? Nie zdążył zapytać, bo na twarzy, szyi, klatce piersiowej poczuł dotyk rozpalonej dłoni. Wkrótce dołączyła druga dłoń... Urywany, wstrzymywany oddech wy-
brzmiewał coraz wyraźniej, był tuż-tuż, nagle ucichł, by wreszcie opaść na jego usta suchą, lubieżną pieczęcią. Ręce kobiety objęły
go w pasie, poczuł, jak miękkie ciepło rozdygotanego ciała muska jego tors. Ogarnięty niewymownym przerażeniem, wyrwał się
i przylgnął do ściany, gotów wtopić się w nią i zniknąć.
- Co też pani? Co pani? - mamrotał, z trudem łapiąc powietrze. Jego ciało zamarło w napięciu, strach okuł ręce w zdębiałe kikuty. Stepan oddychał nierówno i głośno, chłodnym, cierpkim
powietrzem. Wyszła w milczeniu, jak przez sen usłyszał delikatne trzaśnięcie
drzwi. Powoli wracał do życia. Ostrożnie położył się na wznak. Jego serce zaczęło bić miarowo, ale nogi nadal drżały, a w uszach
dudniły pędzące strumienie krwi. Do świadomości po trochu docierał sens zdarzenia, biorąc górę nad zwierzęcym strachem. - Co to ma znaczyć? Jak tak można? - majaczył jak we śnie
i wymachiwał rękoma. Wraz ze świadomością wracały na jego usta odtrącony po
całunek, ucisk piersi i zniewalające objęcia nagich rąk. Nagich!
111
Jak późno to do niego dotarło! Całe jej ciało, ciało gorące i uleg
łe, oddzielała od niego zaledwie tkanina koszuli. Odepchnął je tchórzliwie, zamiast w nim się zanurzyć, odkryć w jego głębinach
tajemne, forsowne ciepło! Co go powstrzymało? Strach przed grzechem? Poczucie winy wobec kogoś? Sumienie? Czy przy
wiązywał wagę do chwytliwych bredni, kolących igieł rozrzuco
nych na drodze człowieka, do tępej moralności zabobonu? Nie, szczeniacki tchórz go obleciał - innego wyjaśnienia nie znalazł. Jego krew, na chwilę ostudzona, znów zakipiała, znów pulso wała, znów rozpychała żyły, młode serce biło pełnią dzikiego po
pędu. Usłużna fantazja roztaczała przed nim wizje, które komuś obcemu mogłyby zdać się niesmaczne, lecz objęte płomieniem
własnej wyobraźni są niedostępne dla sumienia. W żarliwym pragnieniu rozkoszy ostrożnie wstał i zadrżał, gdy dotknął stopą
zimnej podłogi. Na palcach podszedł do drzwi pokoju Hnidych,
spróbował bezgłośnie je otworzyć, lecz ustąpiły tylko na dłu gość narzuconego od wewnątrz haczyka. W zapamiętaniu chciał
załomotać, ale uniesiona ręka bezsilnie opadła. Sam był sobie winien! Zrobiło mu się duszno. Wyszedł w bieliźnie na ganek, usiadł z łokciami wspartymi na kolanach. Chłodne powietrze nie studziło namiętności. Strach i napięcie zostawiły w sercu
przyćmiony ból.
Poczucie winy za grzech niepopełniony - za to właśnie, że go nie popełniono - nie opuszczało młodzieńca, dręczyło go
i przyprawiało niemal o torsje. Ubliżał sobie od durniów, jełopów, niezgułów i podleców. Niezaspokojone ciało nabrzmiało goryczą,
lecz dręczył go również niejasny domysł. Posiąść tę dorodną,
znaczniejszą od niego i dojrzalszą kobietę? Ależ dzięki temu
112
miał szanse wzmocnić się duchowo, zahartować wolę. Po takim
tryumfie heros na polu bitwy poznaje, na co go stać. Roztrzęsiony i niewyspany, smętnie snuł się rankiem po po
dwórzu, nudził się, odpalał papierosa za papierosem, niemal do
wyczerpania zapasu machorki. Choć był już dzień powszedni, a podwoje instytutu otwarte przed spragnionym wiedzy stu
dentem, wspomnienie o nauce budziło w nim wstręt. Głupstwo ten instytut! Wobec przygody z minionej nocy zdawał się rzeczą banalną i przystępną. Pociąg do kobiety, o której wczoraj nie
śmiałby pomyśleć, przeobraził się w palącą żądzę z domieszką
nieokiełznanej ciekawości, by zmienić się wreszcie w najczystszy egoizm. Ledwie sobie wyobraził, że gospodyni mogłaby do niego nie należeć, gniew go ogarniał i wkładał w jego usta najobraź-
liwszesłowa. Latawica. Ladacznica... Dziwka! A przecież gotów był błagać ją na kolanach, aby uraczyła go
choć jednym uśmiechem, dała bodaj niewyraźny znak. Kiedy spotkali się w kuchni, zachowywała się jak wczoraj, przedwczoraj,
tydzień i dwa tygodnie temu. Żadnym gestem nie uczyniła aluzji do nocnej wizyty. Stepan uznał to za himalaje obłudy, przejaw
zepsucia wszetecznej samicy. Przyszła nocą, fakt niezbity. To po kiego teraz nosa zadziera? Wróci czy nie? Świetnie rozumiał, że ją obraził, że powinien coś powiedzieć lub zrobić. Ale co, ale jak? - pojęcia nie miał. Odwagi też mu brakowało, fałszywy krok
mógł pogorszyć sytuację - zrujnować wszystko, zamiast naprawić.
Bezszelestnie i niepostrzeżenie wślizgnął się do kuchni. Tama ra Wasyliwna krzątała się przy obiedzie, zwrócona plecami ku drzwiom. Paraliżowany upokorzeniem, lecz kierowany żałos
ną, żebraczą namiętnością, pożerał wzrokiem linie jej pleców
113
i nóg - na przemian z pokorą i obsesyjną żądzą. Kiedy się odwró ciła i go dostrzegła, wyczytał z jej twarzy cierpienie i wrogość błysnęły na moment i zaraz zniknęły pod maską niewzruszonego spokoju. Ale to wystarczyło, ten jeden raz zajrzał do jej serca.
- Dziś niech pani przyjdzie, niech pani przyjdzie - wyszeptał aż nazbyt cicho, choć nikt postronny nie mógł podsłuchać, bo
rano w domu bywali tylko we dwoje.
Ani jeden muskuł nie drgnął na jej twarzy pod jego badawczym spojrzeniem. Odwróciła się, a Stepan wybiegł z domu, wściekle
trzasnąwszy drzwiami.
Nie wrócił na obiad. Liczył, że tym sposobem podkreśli swoją rozpacz. Cały dzień błąkał się nad Dnieprem, ściągnął do domu późną nocą i od razu położył się spać, dając tym samym sygnał, że czeka. Godziny wlekły się całą wieczność. Pracowity kramarz
pojęcia nie miał, jakie niebezpieczeństwo zagrażało kuchennemu sufitowi i całej konstrukcji domu. Niewiele brakowało, a runęłyby zmiecione wybuchem zniecierpliwienia młodego mężczyzny.
Kiedy wreszcie przyszła, powitał ją całym zapasem namiętności
i sił, które przyniósł ze sobą do miasta.
XI
Ostatnie dni lata korzystały z reszty udzielonych im praw. Pod koniec września ranki nastały pochmurne, lecz w południe wy glądało słońce, wypełniając przestworza wiosennymi mirażami
i odraczając na krótko opadanie liści. Nocami jednak wiatr zrywał liście z drzew i rozrzucał je po ulicach ku utrapieniu dozorców. Wybudzone z letniej śpiączki miasto żółtymi wyściółkami jesieni
wkraczało w erę buzowania. Gorączkowo inaugurowano sezony: kulturalno-oświatowe, klubowe tudzież teatralne, ożywały wszel
kiej maści naukowe i ćwierćnaukowe towarzystwa powracające
w personach zacnych członków z kurortów i domów wczasowych. Księgarnie i biblioteki, zamarłe w porze letniego omdlenia, wy
pełniły się klientami i czytelnikami, przecinano wstęgi, wygła szano odczyty na najdonioślejsze tematy gospodarcze i moralne. Powracało życie miejskie par excellencet wiosna jego twórczości,
zasklepionej w murach, a przecież bezgranicznej. Neofita nabożnie dołączył do sakramentów. W sumie niewiele
stracił w pierwszych tygodniach absencji na wykładach w in stytucie. Dopiero przed chwilą zjechała się szacowna profesura,
a plan pisemny przeobraził się w plan faktyczny. Szczególnie dotyczyło to pracy kółek i komitetów - ich działalność zawsze
rozpoczyna się od przewlekłej, acz nieuniknionej fazy organi
zacyjnej. Stepan wtargnął do sali wykładowej na gotowe, dał susa na wytyczony tor, by z miejsca rozwinąć prędkość, jaką
115
zakładają piany i harmonogramy. Zapisał się na zajęcia prak
tyczne ze statystyki i materializmu historycznego, na wykłady uczęszczał regularnie, w nauce utonął po szyję i słabo znał innych studentów. Oni interesowali go tylko jako towarzysze w służbie,
on po dwóch tygodniach zyskał wśród nich sławę chodzącego
skorowidza - wydarzeń i korekt w planach i programach. Nikt
nie był poinformowany lepiej od niego. Popyt na jego notatki powstał tak ogromny, że powielano je na maszynie. Zwłaszcza
w dziedzinie teorii prawdopodobieństwa i wyższej matematyki z miejsca wzniósł się na stopień mistrza darzonego powszechnym
szacunkiem. Należał do nielicznych, którzy z szeregów formuł
i twierdzeń wyławiają sedno, odnajdują niezawodny drogowskaz w gęstwinie zawiłości.
Wieczorami, po powrocie z szybkiego obiadu w domu, prze siadywał dwie godziny w gabinecie statystycznym i obliczał nie
skończone rzędy rodności i śmiertelności, celem wyznaczenia
koeficjentu ich korelacji; następne dwie godziny, do dziesiątej,
spędzał w bibliotece, przygotowując referaty o greckim atomizmie. Każdą wolną minutę w domu poświęcał nauce języków angielskiego i francuskiego, dotąd znał z nich jedynie alfabet
łaciński, niezbędny w matematyce. Była to największa luka w jego wiedzy, jej wypełnienie uważał za swój cel strategiczny.
Znów obudziły się w nim upór i wytrwałość, wytężona praca
podsycała jego siły, nie nadwerężając ich. Mijały dni syte, peł ne sensu, bez wątpliwości i wahań. Rozwijał skrzydła, płonął
jasnym płomieniem. Taką już miał naturę: raz chwyciwszy za wiosła, niestrudzenie rozpędzał łódź w szalonym wyścigu - do zerwania dulek.
116
Osobliwe stosunki z gospodynią w niczym nie komplikowały
mu życia. Za dnia o nich zapominał, zresztą Tamara Wasyliwna jasno wytyczyła zakres ich codziennych kontaktów. Żadnych aluzji. Żadnych poufałości. Tylko rutyna, tylko oficjalny ton!
Stepan nie śmiał naruszać granic. Podobał mu się dystans jego sensacyjnej przyjaciółki. Zdawała się wystrzegać światła, które
każdą tajemnicę wypali jak kwas. Ich kolejne schadzki wciąż owiewał czar niespodzianki. Dziwaczna, komiczna, a jednak słodka romantyka kuchni - młodzieniec i występna matrona, ro
mans dość sentymentalny, uświęcony znojnymi nocami i cierpli wym tykaniem taniego zegara na ścianie, romans z gwałtownym
wstępem, żarliwym rozwinięciem i mdłym zakończeniem. Nie kiedy w jakimś drobiazgu, geście lub słowie wyczuwał uczciwość
odwiedzającej go kobiety - budziło to jego szacunek i oddalało
pierwszą myśl o „latawicy”, która przez całe życie ugania się za kochankami. Ogarniały go wtedy niepokój i lęk. Zażyłość, po
zornie nieskomplikowana, stawała się niepojęta. Pytał, udając
najgłębszą naiwność: dlaczego, po co, z jakiej przyczyny? - Bo jesteś moją malutką miłością - odpowiadała.
Nie miał odwagi zwracać się do niej na „ty”, nazywał ją Musinką, tak mu doradziła. Od czasu do czasu, w nawale pracy, nad książką, niemal wybuchał śmiechem - ze zdziwienia i dzikiej uciechy! Jakże cudaczny jest ten świat! Stepan Radczenko z ulicy zjawił się w kramarskiej rodzinie, przyczepił się, przykleił do nich - i oto, co wyrabia! Nie planował tego, palcem nie kiwnął.
Dziwne panują na tym świecie porządki: kiedy czegoś pragniesz,
wymyka ci się z rąk, a to, na co nie liczysz, samo w nie wpada. Nieraz zamyślał się nad Hnidym i Maksymem. Pierwszego niemal
117
nie oglądał, z drugim trochę się zaprzyjaźnił, choć nie widywali
się co dzień. Czy nie nabrali podejrzeń? Ależ nie! Nic nie wskazy wało na zmianę w wewnętrznym, zamkniętym i ponurym życiu tej kuriozalnej rodzinki. Zauważyłby coś, jakieś spojrzenie, aluzję.
Sumienie mu szeptało, że zostanie zdemaskowany i nastąpi to niebawem, a skutki będą opłakane. To wysokie prawdopodobień
stwo - oczywiste bez obliczeń matematycznych - przetaczało mu po plecach nieprzyjemny chłód. Ale głosy przestrogi tonęły
w wirze pędu do nauki. Z rzadka dopuszczał je do głosu. Nie zaprzątał sobie głowy terminologią. Miłość? Może i miłość. Śmieszne? Śmieszne, acz możliwe. Komu wystarczy odwagi, żeby zawyrokować: to jest miłość, a to nie? Buty mogą być schodzone, porwane, łatane, koślawe, przyciasne - pozostaną butami. Po co
więc dla miłości raz po raz szyć nowe obuwie? Czasem chadzamy
w łapciach i kapciach. Smak zakazanego owocu wznieca cieka
wość, a ta z powodzeniem może zastąpić miłość. Pośród gaszonej namiętności rodziły się w nim czułość i wdzięczność - całował
jej ręce, pierwsze kobiece ręce, które zasłużyły na taki gest z jego strony. W pełni pojmował naturę impulsów targających nim pod
wpływem jej dotyku, eksplozji sił sprawczych, wywołanych, jak
iskra elektryczna, jej pocałunkiem. Gospodyni wkroczyła w jego
życie jako niewidzialny, dyskretny, acz potężny czynnik, w do datku pokazała nowe oblicze: kobiety, która nie zwykła niczego udawać i nie rozmienia się na drobne kaprysy. Przy niej znane mu dziewczęta były jak egzaltowane lalki, przekonane, że oddanie komuś cnoty to wielki czyn, nie lada ofiara i przysługa.
Wtajemniczając chłopca w arkana miłości, stopniowo nauczyła go cenić nie tylko sztukę pocałunku, którą dotąd uważał za błahą
118
igraszkę, lecz także kosz namiętności wyplatany przez ludzkość od epoki kamiennej aż do naszych czasów. Przechodząc przy śpieszony kurs wiedzy intymnej, przekazywanej z pokolenia na
pokolenie bez podręczników i testamentów, Stepan wyzwalał się
z książkowych pieluch oblekających jego umysł. Noce zapewniały mu poczucie bezmyślnego, a zatem prawdziwego życia, wolnego
od regulacji i wymagań, niepodległego rozporządzeniom i spra wozdaniom. Nocą zamykało się czujne oko kontroli i przestróg,
cichły obrzydłe głosy, co zwykły zachęcać, namawiać i nakazy wać. Pozbył się ich, zapomniał, odkrył zaś frywolną swobodę,
zuchwałą witalność, która niesie wody zniewalającego czaru przez tysiące zapór.
W jej miłosnym warsztacie nie było krzty sztuczności, choć słowo „kocham” wypowiadała jako ulubiony żarcik. Mimo to, ku swojemu
zaskoczeniu, młodzieniec wyczuł w jej pieszczotach rodzaj bezwa runkowego oddania, żar wewnętrznego ognia - chwilami parzył go
i napawał lękiem. Powtarzał sobie wtedy, że nigdy się nie rozejdą, że żyć bez niej nie zdoła - niech rzuci rodzinę, uwiją sobie ciepłe gniazdko na fundamencie jego stypendium. Kiedy znów zaczynała
z niego podrwiwać, wyzbywał się poczucia obowiązku. Lubił jej psot
ne żarty, pocieszne, pieszczotliwe przezwiska - głupiutkie, lecz miłe
każdemu uchu. Lubił aromatyczne papierosy, które stale podkrada ła synowi, lubił wreszcie płoche, ulotne rozmowy. Musinka nigdy o niczym nie mówiła na serio, nigdy nie obciążała go duchowymi
problemami. Czuł wdzięczność za tę ulgę - spoglądanie w głąb serca bliźnich nieznośnie obciąża nasze serca. Upłynął miesiąc beztroski, dni pracy i noce miłości, która
pogłębia i szlifuje świadomość. Nastały smętne deszcze i szarawe
119
mgły, ale wydobyty na światło dzienne żołnierski szynel z powo dzeniem ratował Stepana przed chłodem, a wysokie juchtowe
buty nie przemakały. Ciało w odzieży i serce w piersi czuły się równie doskonale. Strapienia zgasły bez wysiłków i zaklinań. Gnał naprzód niby strzała wypuszczona z prężnego łuku. Pamięć
o celu ściągała na jego głowę błogie poczucie porządku, nada wała przejrzystości myślom, dalekim od pieniackich porywów. Uwolnił się od zatrutych, samolubnych i światolubnych marzeń.
Miał do pokonania jeszcze wiele przełęczy, zanim wyciągnie
wnioski z marszu. Zgubna skłonność do niepełnej indukcji, gdy
młodziak na podstawie pierwszych dwóch dekad pobytu na ziemi, lat śmiesznych i naiwnych, usiłuje we własnym imieniu ustana
wiać uniwersalne prawa i raz po raz rozbija czoło o rzeczywistość,
ustąpiły rozumnemu pragnieniu, by sukcesywnie poznawać życie i zgromadzić dostateczną liczbę faktów o nim. Spoważniał za
tem, zrobił się nieco wyniosły, przybrawszy postawę rezolutnego
młodzieńca, który choć niestary jeszcze, a przecież już wie, już
chwyta sedno w pół słowa i każdemu zdoła wyjaśnić, co, jak, gdzie i do czego.
Pokonywał instytut wielkimi susami. Oprócz nauki coraz bardziej wyróżniał się w życiu społecznym braci studenckiej - masy prze
ważnie obojętnej i nieufnej wobec kolektywizmu, ze względu na
ciążącą nad życiem społecznym pieczęć obligatoryjności. Człowiek docenia słodycz tylko owocu z gatunku zakazanych. Dla jednostek obdarzonych żyłką organiczną, niekrępowanych okolicznościami, studenci są polem, niezbyt żyznym, lecz wciąż zdatnym do obsiania.
Po kilku udanych wystąpieniach na zebraniach plenarnych Stepana wybrano sekretarzem studenckiego biura Robzemlisu i członkiem
120
instytutowego oddziału Kubuczu. Przeraźliwie był od tej pory za pracowany, niebywale rzeczowy, z trudem godząc obowiązki wobec siebie i społeczeństwa.
Głównym zadaniem Kubuczu była poprawa warunków ma terialnych niezamożnych studentów. Środki na ten cel zbierano podczas spotkań otwartych w auli instytutu. Któregoś wieczora
uchwalono, obok zaproszenia artystów na gościnne występy, że trzeba urządzić żywą gazetę. Stepanowi przyszło na myśl zapro ponować kolegium redakcyjnemu swoje opowiadanie Brzytwa,
zalegające po próżnicy w brudnopisie. Uzyskawszy aprobatę,
nieco Brzytwę oczyścił i naostrzył z myślą o goleniu zbiorowym, by wreszcie zaprezentować wyrób publiczności.
Mimo początkowej tremy uspokoił się, wyczuł wzmożoną koncentrację słuchaczy i znalazł odpowiednie tempo. Czytał
miarowo, głośno i wyraźnie aż do końca, bez unoszenia głosu i zbędnych pauz. Oklasków dostał tyle, ile zaproszony z opery
tenor. Zdarzyło się coś jeszcze - jakaś ręka rzuciła w jego stronę
kwiatek. Dar nie doleciał na podium i opadł smętnie na pod łogę, a Stepan nie uznał za stosowne unieść pierwszego lauru przyszłej sławy.
Sukces przyjął z rezerwą. Inny uczestnik żywej gazety, student
ostatniego roku Borys Zadorożny, wychwalał autora pod niebiosa i jął wypytywać, czy napisał więcej rzeczy.
- Szkoda czasu na bzdury - odpowiedział minorowo Stepan. - Błąd - orzekł Zadorożny. - Co nas czeka? Zapędzą do fabryk, do biur, i umarł w butach. Mchem obrastaj, człowieku. A pisanie opowiadań to nielicha rzecz! Jak tylko mam wolną chwilę, coś
sobie czytam.
121
Stepan oponował. Opowiadania to czcze faramuszki, igrasz ka. Można się bez nich obejść. Wynikła między nimi niewielka polemika na temat pisarstwa: Stepan był jawnym przeciwnikiem,
Borys gorącymi zwolennikiem. Mimo to w tygodniu skrobnął kolejne dwa opowiadania.
Student Zadorożny, który tak szczerze gratulował Stepanowi pisarskich przedsięwzięć, został - czyżby z tego powodu? -
jego serdecznym przyjacielem. Początkujący literat zwracał się do starszego kolegi z prośbą o radę, niekiedy odwiedzał go
w domu. Los nie szczędził wesołemu i zdolnemu chłopakowi biedy i przykrości. Popełnił poważną nieostrożność: urodził się jako syn prawosławnego księdza. Ojciec wprawdzie zmarł dobrych dziesięć lat temu, ale plamy na synowskim honorze
to nie zmywało. Borysa dwukrotnie relegowano z instytutu za pochodzenie społeczne, dwukrotnie wstępował ponownie,
bo indywidualną przeszłość miał bez skazy; po pięciu latach dotarł na trzeci rok studiów, a uzyskawszy posadę stróża noc
nego w Goskomie, uznał się za najszczęśliwszego człowieka pod słońcem.
Wiosną miał ukończyć instytut jako specjalista od przemysłu cukrowego. Stepan odnosił się do niego przyjaźnie, a w jego artystyczne
gusta pokładał głęboką wiarę. Zyskał w Borysie intymnego po wiernika literackich wprawek i pierwszego, w dodatku życzliwego recenzenta utworów.
- Ano słuchaj - mówił Stepan, rozwijając pakunek z papierami. Borys słuchał i aprobował.
- To tylko tak, przy okazji - mawiał Stepan.
122
Przy okazji spłodził z pół tuzina opowiadań o tematyce powstań
czej. Pisał szybko i z lekkością, trochę od niechcenia, ale z werwą.
- Po co je kisisz? - zapytał Borys. - Pchnij do czasopisma. - Ech, nic ty nie rozumiesz! Stepan opowiedział koledze o swoim niedoszłym debiucie,
o tym, jak własne imię chciał przekuć w szlachetnego Stefana.
Także o tym, jak wielki krytyk ostudził jego zapędy.
- Literatura to rzecz delikatna - dodał z emfazą. - Bez smy-
kałki przepadło. Toteż niewielu w świecie jest pisarzy. Borys miał inne zdanie.
- Zatem według ciebie to coś jak posada?
- Zbliżone. - Głupiś. - Co z tego? Borys się roześmiał.
- Jak wpadłeś na tego Stefana?
- Król był taki czy coś.
Odtąd Borys przezywał go Stefciem. Pewnego wieczora Stepan ćwiczył w skupieniu przewalutowywanie, obliczając, ile złotych karbowańców zmieści się w indyj
skiej rupii, skoro wiadomo, że funtów sterlingów jest w niej tyle a tyle. Daleki był od spraw bieżących, gdy do kuchni wparował
wielce wzburzony Maksym.
- Muszę z panem pomówić - rzucił oschle.
Głos mu drżał, zmarszczki na czole drgały niespokojnie. Ste pan zamarł w złowieszczym przeczuciu czegoś niepomiernie obrzydliwego. Domyślał się tematu rozmowy. Maksym stanął
po drugiej stronie stołu.
123
- Jesteś pan nocny złodziej - powiedział. - Co takiego? - Nocny złodziej - powtórzył beznamiętnie Maksym, wspie
rając się rękoma o blat. - Rabuś.
Stepan wstał, przerażony jego cichym, zdławionym głosem.
- O czym pan mówi? W odpowiedzi Maksym zatoczył się jak pijany, uniósł dłoń
i konwulsyjnie, na odlew, zdzielił go prosto w twarz. Trafił nie
w policzek, lecz w usta. Cios opadł na wargi, nie był mocny, za to upokarzający. Stepan poczuł się tak, jakby smagnięto go ba tem po nagim ciele. Krew napłynęła mu do twarzy, oblewając
ją czerwienią jak otwartą ranę. Zadrżał, rzucił się przed siebie, nogą przewrócił stół i popchnął Maksyma na łóżko. Okładał go kułakami, bił głową, bił całym ciałem, w amoku i furii. Puścił
wreszcie, wyprostował się i zamrugał, żeby odegnać sprzed oczu
czerwone krążki
Odrzucił do tyłu rozczochrane włosy. Chwiejąc się na nogach, włożył szynel i kaszkiet. Wyszedł z domu i ruszył przed siebie.
Rozchełstany i nieprzytomny, wdeptywał w kałuże, drżał ze zło ści i urazy. Ten łajdak uderzył go w twarz! Może na pojedynek wyzwie? Szable? Pistolety? Rycerzyk maminsynek!
Upojony radością rozpamiętywał, jakiego łupnia dał chamidłu, jak go dusił, kopał, okładał. Żałował, że tak szybko zaniechał
wymierzania sprawiedliwości. Ach, zatłuc by gadzinę! Zetrzeć
na proch. Stłukł Maksyma na kwaśne jabłko nie tylko za znie wagę, lecz także za naruszony spokój, ruinę materialną i utratę
kochanki. Im ściślej uświadamiał sobie bezmiar katastrofy, tym większa ogarniała go nienawiść - bezradna, bezsilna, dławiąca.
124
Cały obrócił się w kipiący gniew, kto by go teraz nieopatrznie potrącił, oberwałby w ucho. Pędząc zwykłą trasą ku Chreszczatykowi, musiał przystanąć i pomyśleć o noclegu. Wielkiego wy
boru nie miał, poszedł do Borysa na ulicę Lwowską, za Targiem Siennym. Forsowne tempo uspokoiło go i znużyło. Znękane wstrząsami ciało zaczęło pobolewać. Stepan ziewnął nerwowo.
Zrobiło się późno, przyszło mu więc długo łomotać do drzwi. Borys tej nocy stróżował przy składzie, ale Stepana wpuszczono do pokoju jako stałego gościa. Nieobecność gospodarza była mu na rękę - do rana miał nadzieję zmyślić ważny powód późnych odwiedzin. Znalazł kawałek chleba, zjadł zatem kolację i od razu
się położył, wyklinając w myślach niejakiego Maksyma, co zruj
nował mu życie. Rano poszedł do instytutu, z Borysem spotkał się dopiero wieczorem. Wrócił, bo nie miał gdzie się podziać. Cały dzień
snuł się jak struty, w grobowymi nastroju, ale koledze oznajmił wesoło, że do Hnidych zwaliła się zgraja krewnych, więc musiał na jakiś czas odstąpić swoje łóżko.
- Wprowadzaj się na stałe - zaproponował Borys. - Rzadko nocuję w domu. Pieski żywot, ale zawsze to lepiej niż zdychać z głodu. Próbowałem, niezbyt przyjemne zajęcie. Stepan wielkodusznie odmówił, zamiast chwycić się korzyst
nej oferty. Ani na chwilę nie porzucała go sekretna nadzieja, że
afera rozejdzie się po kościach i wróci do ciepłego barłogu. Niby jak? Pojęcia nie miał! Nosił w sercu ogromne „a jeśli?”, głęboką
wiarę w pomyślny los, dotychczas niezbyt dla niego surowy. Czy Musinka sama będzie nosić wodę? Takie barbarzyństwo w głowie mu się nie mieściło. Czy ten cały Maksym, niech go po trzykroć
125
diabli wezmą, zacznie oporządzać krowy? Po namyśle przyznał,
że gospodarstwo Hnidych kwitło bez niego, będzie więc kwitło
nadal. Musinka popłacze i znajdzie sobie dogodniejszego ko chanka. Wnioski te wpędziły go na dno rozpaczy. Postanowił
czekać. Na co? A jeśli Musinka napisze do niego list? Ach, nie zna adresu. Sam pisać nie miał śmiałości, wstydził się zresztą,
bo jakkolwiek patrzeć, uszedł z placu boju. Marna pociecha, że
w glorii zwycięzcy. Dwa dni gryzła go głucha tęsknota. Cierpiał głównie przez to, że rozdzielono ich przemocą. Nie znosił, gdy coś działo się
nie po jego myśli. Po kolejnych dwóch dniach pogodził się z sy
tuacją i pewno zostałby u Borysa, gdyby kolejna przykrość nie
zrujnowała mu planów. Pewnego wieczora przed wyjściem na zmianę Borys poczynił
uwagę na temat niewesołego wyglądu przyjaciela.
- Zajeżdżasz się, Stefciu - powiedział. - I piec parowy w końcu pęknie od przegrzania, choć żeliwny! Już Marks przestrzegał: człowiek pracy winien odpoczywać.
- Sam wiem, że z robotą przesadzam. - Nigdzie tak nie odpoczniesz jak w dziewczęcej kompanii lub, jeśli wolisz, na wieczorku towarzyskim. Zaproszono mnie,
ja zapraszam ciebie. Przyda nam się jaka flaszeczka i coś na ząb, kiełbasa będzie w sam raz. Droga, jak na nasze nogi, niedaleka,
tylko do Targu Besarabskiego. Trochę dom, trochę chlew, innymi słowy: ni w pięć, ni w dziewięć, ale kobitek równo pięć... - Pięć? - upewnił się Stepan.
- Całych pięć. A jedna... mój Boże! Istna Beatrice! Bladziuchne toto, niemota, ale nie bez kozery mówią, że cicha woda brzegi
126
rwie. Jak jej tam? Natalka? Nie... Nastuńka? Też nie. Jeden wa
runek: ta jest moja.
- Bierz wszystkie! - ponuro rzekł Stepan. - Gdzie mi tam
teraz do dziewczyn! - Błądzisz. Uczone głowy piszą, że panna sprzyja wymianie
płynów. Borys wyszedł, a Stepan długo i gorzko rozmyślał. Z trzech
dziewcząt zrobiło się pięć, to było do przewidzenia. Nadijka wspominała przecież, że na zimę przyjmą dwie koleżanki, żeby z opałem było lżej. Wiedział też doskonale, czemu Borysowi
zebrało się na umizgi właśnie do Nadijki. Ech, jeżeli tu zostanie, Borys będzie go tam ciągać, opowiadać, jak mu idzie. Na samo wspomnienie Nadijki Stepana ogarniały mdłości. A jeśli jej imię
zacznie regularnie pojawiać się w opowieściach Borysa? Instynkt samozachowawczy podszeptywał, że narażanie się na codzienny ból to zbytnie okrucieństwo
Tamtego wieczora czuł wrogość do płci pięknej, smutną wro gość do utraconego, którego przywrócić nie sposób, a które z oddali wygląda jeszcze ponętniej. Czy to być może, że Nadijka
pokocha Borysa? Na moment ogarnęło go palące pragnienie, by zostać, zostać u Borysa rozmyślnie - chodzić w gości razem z nim
i odbić mu Nadijkę. Utrzeć nosa samochwale, przyciąć mu ogo nek. Niech nie papla: „ta jest moja!”. Nazbyt jednak był strudzony
i upadły na duchu, by brnąć w taką hecę. Inny, dokuczliwszy ból mu doskwierał. Sięgając po książkę, powiedział obojętnie:
- Niech bierze.
Postanowił przenieść się do Kubuczu, srodze rozczarowany, że miasto nie jest na tyle duże, aby rozmijać się w nim z ludźmi.
127
XII
Nadszedł ranek, gdy Stępan Radczenko, najpilniejszy w szeregach studentów instytutu, po raz pierwszy opuścił wykład. Pogrążony w ponurych myślach, kroczył ulicą Rewolucji na Dolny Wał. Szedł zabrać stamtąd wątły dobytek, zatrzeć resztę śladów zamieszkiwa nia w domu, który dał sierocie schronienie. Wybrał porę wczesną, bo w tym czasie Musinka zostawała sama. Jego gniew na Maksyma już dawno się wypalił. A gospodarz? Wątpliwe, czy Hnidy ma coś
do powiedzenia - odgrywał w tej rodzince dziwaków rolę statysty. Mimo to spotkanie z nimi nie należałoby do przyjemnych. Oni
też zapewne powitaliby go nietęgimi minami, a Stepan nie lubił czynić bliźnim nieprzyjemności. Drzwi zastał niezamknięte, wszedł do pustej kuchni. Prze
mknęło mu przez myśl, że może chyłkiem spakować manatki i po prostu zniknąć. Niegodziwy pomysł! Nie, wcale nie jest zło dziejem! Zresztą w tej pustej kuchni z każdym ze sprzętów coś go łączyło. Spojrzał na stojące w kącie wiadro - ileż to przeniesionej wody; stół - ileż zapisanych stronic! Książki i zeszyty odnalazł na zwykłym miejscu, tak jak zostawił. Musi odejść? To niemożliwe.
Za co ta kara? Czuł się ofiarą. Wyposażenie kuchni było zaledwie
tłem dla śladów namiętności widocznych tylko dla niego; każdy przedmiot przypominał o wspólnocie z kobietą, która zapewni ła młokosowi tak wiele doznań i rozkoszy. Jeśli to uczucie jest miłością, nie wyczerpało się, sięga wielu nocy, a ich utrata grozi
129
mu katastrofą. Ogarnął go strach: może wraz z kochanką utracił
chęć do życia? Może wymuszona rozłąka znów zepchnie go na dno rozpaczy? Od tygodnia chroniła go niemrawa nadzieja, że
powróci, posiądzie tę kobietę. Drżał z podniecenia, gdy pukał do
drzwi pokoju. Zapukał jeszcze raz, nie czekając na odpowiedź. Kiedy Musinka wyszła, spojrzał na nią niecierpliwie, szukał na jej twarzy oznak radości. Nie znalazł. Była spokojna, jak zawsze za
dnia, może odrobinę zmęczona i blada. Darował sobie formułki grzecznościowe i rzekł surowo:
- Po rzeczy przychodzę. Uśmiechnęła się. Uśmiechem dolała oliwy do ognia.
- Nie zamierzam przeszkadzać! - wrzasnął. - Obrzydłem pani, jak sądzę, więc nasłała pani Maksyma, żeby się mnie pozbył.
- Maksym wyjechał. - Wyjechał?!
- Zostawił nas... Zamieszka sam. Stepan był wstrząśnięty.
- Powiedział: „Mamo, obiecaj, że przepędzisz tego łachudrę na cztery wiatry, a zostanę i będzie jak dawniej”. Odpowiedziałam:
„Nie jest łachudrą...” Stepan rzucił się na nią, chwycił jej ręce i zapalczywie całował.
- Ależ tak, Musinko, łachudra ze mnie! - mówił. - Jestem zły, proszę mnie wyrzucić. Kocham panią, Musinko, błagam o wybaczenie! Odpowiedziała ospale:
- O wybaczenie? Ty? Za co? Całował jej szyję, kąciki ust, oczy, czoło, przypadał do znajo mych miejsc, przyciągał ją do siebie nabożnie i pazernie. A ona,
130
jakby rozbudzona ze snu, objęła jego szyję, uniosła głowę ko chanka, dziko i namiętnie zajrzała mu prosto w oczy. Nocą powiedziała:
- Wiedziałam, że wrócisz. - Dlaczego? - Potem wyjaśnię. - Ja też nie wątpiłem, że wrócę. Szedłem po rzeczy, a w głębi
duszy wiedziałem, że będziemy razem. Proszę mnie całować, ładny jestem. - Ach, ty moja miłostko. - Parsknęła śmiechem.
Umilkł.
- O czym myślisz? - O... drugiej połowie tego domu. - Wcześniej nie myślałeś? - Niewiele... rzadko. Bałem się zapytać. Musinko, to prze
dziwne. Okazuje się, że nie znam siebie!
- I nigdy nie poznasz. - Dlaczego? Trochę już się nauczyłem. Sporo wycierpiałem! Wciągnął mnie miejski wir. Tonąłem w nim.
- A teraz suszysz się u mego boku.
Dosłyszał w tych słowach szczyptę bólu i drwiący wyrzut, od
sunął się instynktownie i nagle, niespodziewanie, dotarło do niego coś, czego wcześniej nie dostrzegał, ukryte i okropne: jego Musinka żyła, zanim zaistniała dla niego. Całe lata, dziesiątki
banalnych lat, wiodły ją prosto w jego ramiona, aż ich drogi tutaj, w tej kuchni, się skrzyżowały. Wyraźniej niż kiedykolwiek poczuł dyskretny, acz nieubłagany dyktat losu, pilne spojrzenie, pod
którym człowiek nagle ogląda się za siebie. Poraziły go tajemnica
131
i groza na pozór banalnych spotkań - dwie istoty nie znały się wczoraj, jutro zostaną przyjaciółmi, kochankami, wrogami. Coś jeszcze napawało go lękiem: nie umiał odgadnąć, o czym
myśli kochanka. Uścisnął jej dłonie. - Nie zostawi mnie pani? - Nigdy nikomu nie pozwolisz się zostawić. - Dlatego wróciłem?
- A jak myślisz, chłopczyku mój? Wsparł się na łokciu i zapalił. Te słowa nieco go dotknęły.
Pobrzmiewała w nich znajomość życia, dla niego niedosiężna,
i ponura ironia. Ona milczała, on leżał na wznak i ćmił papierosa. - Niewesoły był to tydzień - zauważyła. - Dla mnie też. - Dla ciebie? Ile masz lat?
Usiłował protestować. - Ja mam czterdzieści dwa - wyznała. - Stara jestem. Chcesz
powiedzieć, że jeszcze nie tak wiele? Ech, serdeńko, za rok zrobi się ze mnie babsko, na ulicy mnie nie poznasz. A kiedyś, dawno, dawno temu, nie zdołasz sobie wyobrazić, jak dawno, też byłam
młoda... Wiesz, czym jest radość? Eterem. Wyparowuje w oka mgnieniu. A ból zostaje na zawsze...
- Fakt - przyznał. - Też to zauważyłem. - Mówią, że życie jest targiem. Słusznie! Każdy ma swój kram. Jeden na nim zarabia, drugi do niego dokłada. Dlaczego? Nikt nie
chce umierać. Musi sprzedawać, choćby na tym tracił. Później byle kto ma prawo przezwać cię głupcem. Głupi, kto się przeli czył. A ludzie różnią się jak drzewa w lesie. W książkach piszą:
oto człowiek, oto jaki jest. Tyle powiedzonek o ludziach ułożono,
132
o ludziach w ogólności, myślałby kto: dobrze się znamy na czło
wieku! Mamy taką naukę o duszy, psychologia się nazywa, czy
tałam książkę, nie pamiętam, kto napisał. Autor powiada, że człowiek biegnie nie dlatego, że się boi. Boi się, ponieważ biegnie.
A co to za różnica dla tego, kto się boi? Przecież nie ma o tym
pojęcia. Rozumiesz? - Zapewne ma pani na myśli psychologię idealistyczną. Obec nie psychologia opiera się na diametralnie odmiennych podwa
linach. Metodę introspekcji zarzucono dawno temu. Wyciągnął rękę, położył niedopałek na stół i obrócił się na
prawy bok. - I co dalej? - zapytał. - Była pani młoda. Co dalej? - Z ciekawych rzeczy niewiele. Miałam dwóch braci i dwie
siostry. Dlaczego właśnie ja zostałam przy życiu? Któż to wie?
Dziwne, prawda? Tuśmy mieszkali. To mój dom. Nie przelewało
się nam. Żyło się w miarę. A teraz słuchaj. Ojciec miał przyjaciela.
Dorastali razem, uczyli się razem. Ojciec handlował żelazem, a przyjaciel rybami. Tamtemu dopisało szczęście. Zbudował dom na Lipkach, duży, cztery piętra, został hurtownikiem, odłożył
miliony. Ojciec dalej handlował żelazem i nikomu nie zazdrościł.
Po śmierci czwartego dziecka przywiądł. Jego plany legły w gru
zach. Potem umarła matka. Zostałam sama. Ojca się bałam, taki był posępny. Nie zwracał na mnie uwagi, zdarzało się, że milczał
całymi dniami, tygodniami. Nie miałam przyjaciółek... Nikt nas nie odwiedzał. W szkole przezywali mnie Mniszka. Miałam siedemnaście lat, gdy pewnego wieczora, późno, przyszedł ten
ojca przyjaciel z synem... - Pani mężem?
133
- Tak... To był Łuka, jego ojciec miał order na piersiach, pa miętam. Mogę opowiedzieć każdy dzień swojego życia, odkąd
sięgam pamięcią... Okropność tak dobrze pamiętać życie. Jak
byś sam siebie strzegł... Ojciec powiedział: „Tamaro, niebawem umrę, wychodź za mąż”. Ja na to: „Dobrze, tato”. I pocałowałam
go w rękę. Dłoń była zimna, rzeczywiście zmarł po dwóch mie siącach. To wtedy pierwszy raz zobaczyłam, jak daleko ludzie są
od siebie! Ojca chowano z honorami, lubili go wszyscy. Mnie wystroili na czarno i wiedli pod rękę za katafalkiem: z jednej strony Łuka, z drugiej ciotka. Zerknęłam na procesję, ludzie
przystawali, zdejmowali czapki, pytał i, kogo to grzebią, i szli dalej.
Zobaczyłam to i przestałam płakać. Wstydziłam się płakać przy ludziach, którzy zwyczajnie sobie idą. Wyobrażałam sobie, że wrócą do domu i przy obiedzie opowiedzą, że ot, chowali takiego
tam, a córuchna oczy wypłakała. Po tym moje łzy wyschły na zawsze. A powodów do płaczu miałam co niemiara. Ucichła, opadła na poduszkę. Jej słowa niosły czar spokoju. Im
bardziej Stepan dawał się ponieść opowieści, tym mniej miał do powiedzenia. Niepewnie wyjął kolejnego papierosa, trzasnęła zapałka. - Nie świeć mi w twarz - fuknęła Musinka. - Nie wspomnia
łam dotąd ani słowem, dlaczego Łuka, który widział mnie może raz w życiu, i to przypadkiem, przyszedł się swatać. Dowiedziałam
się z czasem. Bądź pewien: o wszystkich brudach ludzie w końcu
ci doniosą. Prędzej czy później, niechcący albo rozmyślnie. Oto, jak było. Łuka zakochał się w dziewczynie, też kupieckiej córce,
nawet się zaręczyli. Wtedy ktoś, przyszły teść, a może teściowa, nadmienił przez nieostrożność, że dla rodu Hnidych to nie lada
134
zaszczyt. Stary Hnidy zabrał Łukę i jeszcze tego samego wieczora
zaciągnął do nas. Łuka go znienawidził, ale się ukorzył. Pewnie się domyślasz, jaki los mnie czekał... Łuka powtarzał, że skoro
rozbiłam mu życie, muszę go choćby pocieszyć. - Czemu go pani nie rzuciła? - Już on się o to zatroszczył! Wszystkie drzwi zamykano przede mną na cztery spusty, za to okna na trzecim piętrze zawsze były
otwarte. Jakże on pragnął, żebym się zabiła. Bał się dokonać
zbrodni własnoręcznie. Zastanawiałam się, co będzie po śmierci jego ojca. Ale kiedy teść umarł, Łuka się zmienił. Przestał bić,
całkiem o mnie zapomniał. Widywaliśmy się rzadko. Jasne, że szczegółowo mnie informowano, gdzie bywa, z kim, lecz ja żyłam
już w innym świecie. Wiesz, czym jest marzenie dla cierpiącego człowieka? Przekleństwem. Ach, jak ja marzyłam! Im większy
dźwigałam ciężar, tym byłam szczęśliwsza. Poznałam najcudniej sze światy. Przeniosłam się na gwiazdę, co wschodzi z wieczora,
do wyśnionych ogrodów, szemrzących strumyków i wiecznie złotej jesieni. Wciąż śniłam o jesieni. Jakże tam byłam kochana!... Potem syna urodziłam... - Maksyma?
- Maksyma... Chciałam mu dać inne imię... imię... - Jakie? - Zdziwisz się... Stepan!
- Dlaczego?
- Wtedy nie wiedziałam, domyśliłam się później. Miałam wy starczająco dużo czasu, żeby odkryć siebie, poznać każdą własną
myśl. I dziwić się sobie. Nie lubiłam siebie tak, jak lubią siebie
inni, po prostu stałam się sobie nad wyraz bliska. Rozumiesz? Kto
135
lubi siebie, żyje podwójnie. Co prawda człowiek może też zapaść się w sobie... Wtedy kochać siebie nie sposób, za to drżysz przed
sobą i swoimi myślami... Dlaczego, spytałeś. Miałam dwadzieścia lat, służył u nas robotnik. Pewnego razu usnęłam nad książką, a on przeniósł mnie na łóżko. Zbudziłam się w jego ramionach,
ale udawałam, że śpię. Inaczej postawiłby mnie na podłodze.
Zacisnęłam powieki, bałam się i było mi dobrze. Potem wciąż
chciałam go prosić, żeby mnie nosił, ale ze wstydu uciekałam z domu. Zrobiłam wszystko, żeby ojciec oddalił go do sklepu, więcej się nie spotkaliśmy...
Stepan czuł się nieswojo. Czy to naprawdę ona, jego roze
śmiana Musinka, zawsze radosna i figlarna? Co za nieprzyjemne uczucie: kobieta, którą - jak sądził - znał doskonale, skrywa
sekrety jego niedotyczące.
Nie przestawała mówić.
- Później rewolucja pożarła miliony Łuki, w miesiąc osiwiał, wygnali nas z Lipek tutaj. Dostrzegł wreszcie Maksyma i mnie.
Którejś nocy przylazł do mojego pokoju i zapytał: „Nienawidzisz mnie, Tamaro?”. Odparłam: „Dla mnie nie istniejesz”. Od tamtej
pory to on boi się mnie. Ze strachu nawet nie patrzy w moją stronę. Zaczął nosić ciemne okulary... Maksym wyrósł. Może sama jestem sobie winna. Kochałam go do szaleństwa. Zdawało
mi się czasem, że ktoś zamierza go porwać. Czuwałam przy nim nocami. Kiedy poszedł do szkoły, z tęsknoty i trwogi odchodzi łam od zmysłów. Rósł cichy, delikatny. Zbierał motylki, żuczki, w końcu zajął się kolekcjonowaniem tych swoich znaczków. Lu
bił czytać. Nigdy nie miał przyjaciół, oprócz mnie. Wieczorem opowiadał mi, co widział za dnia, co robili w szkole, wszyściutko.
136
Pomagałam mu w nauce, dopóki potrafiłam. Kiedy wyrósł na mężczyznę, dopadła mnie rozpacz... Musiał ode mnie odejść...
Płakałam. Zrozumiał. Pewnego dnia podszedł do mnie i powie dział: „Mamo, nigdy cię nie zostawię”. Ja na to: „Niemożliwe”. On: „Przekonasz się. Czy kiedyś cię oszukałem?”. Racja, nie oszukał.
Umilkła pod wrażeniem swojego monologu, przejęta goryczą własnych słów, jakby dobiegły z postronnych ust. Tak bywa ze
wspomnieniami. Całe lata zalegają pośród bezgłośnych myśli,
lecz tchnięte w kombinację dźwięków zyskują rażącą ostrość.
Wspomnienie wcielone w słowo staje się rzeczywistością.
On też milczał, znowu palił, wpatrzony w ołowiane niebo za oknem. Tylko zegar nad głową zaburzał ciszę, tykanie brzmiało
ponaglająco. Napięte myśli przemierzały głowę Stepana, przy
swajały to, co przekazano mu przed chwilą, z czym trudno było
się pogodzić. Odległa przeszłość Musinki ciągnęła się długim
i mrocznym korytarzem czasu, gdzieniegdzie pobłyskiwały efe
meryczne światełka rozpalone opowieścią. Jej życie porażało i przerażało Stepana plątaniną zakrętów i zakamarków, aż nagle zblakło, zgasło pod ciężarem uśmieszku, który swawolnie wsko
czył mu na usta. W czym problem? Czy jest cokolwiek nieco
dziennego w trywialnej historii o nieszczęśliwym małżeństwie, tej historii miejskiej, co powtarza się zawsze i wszędzie pod niski
mi dachami przedmieść, pośród osobników imitujących miłość
i domowe zacisze? Pokorna córeczka kupca, mąż zdrajca i de spota, jesienne marzenia, macierzyństwo, wreszcie - zauroczenie
przystojnym młodzieńcem, chwytanie resztek życia, chorobliwe pragnienie, by przydać mu odrobiny sensu u progu starości, gdy
we krwi kobiecej bucha ostatni, żałosny, obłąkany płomień! Nic
137
nowego pod słońcem. A przecież czuł przypływ sił od skrytej myśli, że wepchnął się do zatęchłego świata tej kobiety, zrujnował
go i poddał sobie. Obecność Stepana zmieniła wszystko - tylko to się liczyło. Objął ją gwałtownie i władczo. Zapytał szeptem.
- Musinko, pani mnie odrobinę kocha, prawda? Życie urodziwego i uzdolnionego młodzieńca, na tydzień
zmącone, wskutek ominięcia kolejnej przeszkody znów popły
nęło miarowym i wartkim strumieniem. Zarówno w domu, jak
i w instytucie czuł się wspaniale, miał zbyt wiele obowiązków studenta i prac na niwie społecznej, żeby rozmyślać o kwestiach
poważnych, a zwłaszcza nieprzyjemnych. Musinka zaś, kobieta taktowna, nie zatruwała mu przykrymi wspomnieniami naj
większej z uciech - radości panowania. Cisza zapadła u państwa Hnidych. Bałamutny dom, chyłkiem wydaliwszy z siebie miesz kańca, rozkładał się w agonii rozwleczonej na miesiące i lata, ale
wypuszczał drzwiami świeży pęd z nasionka, które wyrosło na odchodach. W gnieździe zepsucia obrastało w pióra zbłąkane
pisklę, uparcie rozpościerając skrzydełka. Po ważnej rozmowie
młody lokator poczuł się panem i władcą nie tylko kuchni, lecz również dalszych pomieszczeń, choć ich nie odwiedzał. Spra wował rządy bezinwazyjne. Wystarczyło, że na moment zajrzał w najskrytsze zakątki serca Musinki, a już zapuścił korzenie,
umocnił się tam i rozpanoszył. Wysysał cały zapas życiodajnych
soków, jaki wydziela kobiece ciało u progu przekwitania. Oplótł
ją mocnym uściskiem, panował nad nią i rósł na niej. Policzki kochanki płonęły rumieńcem, ogniem, który ją spalał, a jego roz grzewał, przydając mu sił i mocy, jak warzywu, które nabrzmiało do tego stopnia, że musiało urwać się z gałązki.
138
W komunikatach Ukrmetu zima nadeszła już dawno temu. W rzeczywistości spóźniała się z przyczyn od nauki niezależnych.
Jeśli o poranku spadał nieśmiały śnieżek, wnet topniał na bruku
w rzadkie błoto, nieszkodliwe dla juchtowych butów Stepana,
lecz uciążliwe dla ludzi ulicy, pasierbów miasta. Te gorsze dzieci,
niegodne kaloszy, przenosiły się zatem do zimowych rezydencji śmietników i studzienek ściekowych. W chronicznej słocie ludzie
szarzeli jak uliczne błoto. Aż pewnego dnia zdarzył się cud. Śnieg, ścięty mrozem, nie spłynął strumieniami do oczekującej na niego kanalizacji. Miasto rozpostarło białe arterie i z dumą uniosło
czoło. Przyprószone lodowatymi płatkami, osiągnęło twórcze
apogeum, dojrzewało, prężyło się, aby na wiosnę, zrzuciwszy ślubny welon, znów podjąć obowiązki. Nastała pora późnego
gaszenia świateł, czas, kiedy w świątyniach nowego pogaństwa
zadumane dwunożne sowy sprawdzają kieszonki i kwitki, wy siadują jaja, rodzą i snują plany: administracyjne, gospodarcze,
artystyczne i naukowe; czas, kiedy skrzypiącymi ulicami mkną leciutkie saneczki, narasta muzyka szynków, szybciej wirują koła
ruletek, autobusy wzuwa się w łańcuchy, a kobiety w przecudne
pantofelki; czas, kiedy młodzi studenci podchodzą do pierwszych
egzaminów - na uczelni i w życiu.
XIII
Wiosnę niosą miastu nie jaskółki, lecz ładowacze, którzy przy bło gosławieństwie Goskomu odgarniają z ulic zleżały śnieg, wrzucają
go na grędzioły i wywożą, by mógł sobie topnieć bez uszczerbku dla miejskiego dobrobytu. Przed pojawieniem się owych zwias
tunów ciepła ani jeden pąk na bulwarowych drzewach nie śmie napęcznieć i się rozchylić - oznaczałoby to zuchwałe naruszenie
obowiązujących przepisów i barbarzyński zamach na podwaliny
współczesnej cywilizacji. Przebudzenie przyrody nie pozostało bez wpływu na duszę Stepana, wrażliwą jak wysokoczuła błona stoso wana w sztuce fotografii ulotnej. Nic tak nie obnaża sztuczności miasta jak właśnie wiosna - roztaja śniegi i odsłania martwotę
bruku zamiast oczekiwanej flory ziół. Młodzieniec łaknął zapa chu wilgotnej ziemi, chciał zatopić oczy w zieleni pól, w czarnych rozłogach pulchnej gleby. Wokół widział bezlitośnie ciemiężoną przyrodę, szpalery drzew na kamiennych ulicach i w zagrodzo
nych parkach - jak kuriozalne okazy fauny uwięzione w klatkach rozpaczliwie wznosiły ku niebu obrzękłe gałęzie. Biada! Jaki był
skutek zastąpienia zimna ciepłem oprócz przepisowej wymiany odzieży wierzchniej? Co przypominało o potężnym parowaniu
stepów i radości człowieka czującego pod radłem rodzącą ziemię? Tam wiosna jest surmą boga jasności, promienną wieszczką szczę ścia i pracy, tu zaś błahym, choć miłym epizodem, równoznacznym
ze schyłkiem kwartału gospodarczego i początkiem kursowania
141
pociągów podmiejskich. Miasto zaległo plackiem na słońcu jak ogromny rozpieszczony kocur, mrużyło niezliczone ślepia, prze
ciągając się i poziewując z rozkoszy. Szykowało się już do laby.
Wspomnienie sielskiej wiosny, przywiane ciepłem i rzeźwymi kroplami deszczu, nie utrzymało jednak Stepana w ryzach. Wieś tkwiła jak zadra w jego sercu, tęsknił za bezgrzesznymi
laty. Zagubiona przeszłość oglądana z dystansu zawsze zyskuje
w oczach, bez względu na rzeczywiste walory. Młody człowiek
miał podstawy przypuszczać, że cichutki frasunek rozwieje się jak rzadka mgiełka. Czym mogła być ta tęsknota? Urywkami niejasnych zachcianek, niewyrażonych pragnień, jakie roznie
ca w sercach wiosna, naszeptując ułudne obiecanki przyszłości,
podsycając żądze, kusząc zmianami, korektami. Ach, wiosna -
zatruwa umysły, zasiewa w poczciwych duszach ziarna występku, co nie różą zakwitną, lecz wzrosną gorzkim piołunem. Oto życie:
rozgadana, jazgotliwa loteria, w entourageu pstrokacizny pla katów i paroksyzmów wymownej reklamy, która kusi niebywałą wygraną, lecz milczy dyskretnie o tym, że na jeden szczęśliwy
los przypadają tysiące pustych bilecików, a udział w losowaniu
możesz wziąć tylko ten jeden jedyny raz.
W instytucie wiosna eksplodowała egzaminacyjną febrą. Za padają na nią wyłącznie studenci. Postępuje ślamazarnie, fazę zagrożenia życia łatwo rozpoznać na podstawie następujących
objawów: wzmożonej skłonności do siedzenia i sporządza nia notatek, uporczywego podkreślania wersów w książkach.
Symptomy otwartego ataku nasilają się wkrótce po przeczytaniu
profesorskiego ogłoszenia przy drzwiach kancelarii, następ nie choroba przechodzi w stadium tyfoidalne z podwyższoną
142
temperaturą, majaczeniem i marami sennymi, by osiągnąć fazę krytyczną w sali egzaminacyjnej - tam wychodzą na światło dzienne powikłania oraz ewentualne nawroty i przerzuty. Stepan
z oceną „dobry” zaliczył zacne dyscypliny: ekonomię polityczną
i geografię gospodarczą, po czym przypomniał sobie o obligatoryjności języka ukraińskiego. Postanowił przystąpić również do
tego zaliczenia. Wykłady z ukraińskiego były jedynymi, na które nie uczęszczał. Ani myślał uczyć się do egzaminu, wnioskując
logicznie, że chodzi o język, którym włada biegle, ba, pisuje w nim opowiadania. Jako Ukrainiec z krwi i kości, właściciel tego języka, ma wszelkie widoki na pozytywną ocenę, zwłasz cza że w swojej karierze powstańca, zanim wywiesił czerwony
sztandar, przez jakiś czas unosił flagę jesiennych stepów i nieba. Cóż, na progach ojczystych też można się potknąć. Stepan stracił
rezon już po pierwszej salwie artylerii bezdźwięcznych samo głosek, dyftongizacji oraz ikawizmu, a ostrzał z lekkiej baterii
imiesłowów przysłówkowych i przymiotnikowych zmusił go do haniebnej rejterady z placu boju. Zapłonęło w nim pragnie
nie tryumfalnego powrotu, pragnął zdobyć tę twierdzę jednym
brawurowym szturmem. Niezwłocznie udał się do biblioteki. Zaopatrzywszy się w ar
senał precyzyjnych podręczników, zarzucił resztę spraw i jesz cze tego samego wieczora zaczął zgłębiać tajniki nowej wiedzy.
Dotychczas znał jedynie rosyjskie terminy gramatyczne; teraz ze wzruszeniem wymawiał na głos ich ukraińskie ekwiwalen ty - oto także jego język rozłożono już na działy i paragrafy, przyznano mu prawa i obwarowano go prawidłami. Eksploro
wał je z coraz większym zachwytem i rozkoszą; drobne, błahe
143
słówka zyskiwały głębie i sensy, gdy przeprowadzał ich analizę
morfemiczną i analizował sekrety odmiany. Polubił je, docenił
i nabrał dla nich respektu, jak dla szacownych person, w których wcześniej - omyłkowo lub bezwiednie - widział prostaczków.
Tym sposobem, przyswoiwszy sobie lingwistyczny talmud Ołeny Kuryło, zaznajomiwszy się z historią języka w ujęciu
Aleksieja Szachmatowa i Ahatanheła Krymskiego, znów stanął
przed obliczem profesora, a ten go nie rozpoznał, oczarowany rozległością jego wiedzy.
- No proszę, ile korzyści niesie słuchanie moich wykładów uradował się uczony. - Niemniej zmuszony jestem wyznać, że nader rzadko doświadczam radości egzaminowania Ukraińca, który włada mową ojczystą. - Istotnie - przytaknął Stepan. - Większość sądzi, że wystarczy
Ukraińcem się urodzić.
- W rzeczy samej! Niemniej zmuszony jestem wyznać, że przepędzam ich bezlitośnie. Cieszę się niezmiernie, że uniknął
pan tego losu.
Rozmowa potoczyła się wartko, profesor wypytał Stepana o pochodzenie i bieżącą sytuację życiową. Tę ostatnią chłopiec wymalował w jak najczarniejszych barwach, bo własne położenie
materialne zdawało mu się żałosne. O doglądaniu krów opowie dział profesorowi z taką goryczą, jakby chodziło o ryzykowną tresurę lwów afrykańskich, kuchnia zaś w jego relacji była ciasna
i duszna jak cela ascety w niegościnnej dżungli. Dobrotliwego
profesora ogarnęło wzruszenie.
- Sprawia pan wrażenie zdolnego i odpowiedzialnego studenta, spróbuję zatem panu pomóc. Zmuszony jestem wyznać, że nie
144
tak wieki słuchaczy moich wykładów ani razu nie wyrzuciłem z egzaminu. Następnie profesor listownie zarekomendował zdolnego adepta
przewodniczącemu biura lektorskiego do spraw ukrainizacji, obiecał również osobiście pomówić z tą znaczną personą. Ścis kając prawicę Stepana, dodał:
- Mam nadzieję, że ze studenta przerodzi się pan w lektora. Nazajutrz o poranku Stepan stanął przed ukrainizacyjnym areopagiem i z powodzeniem złożył albo - w zależności od preferencji języ kowych członka komisji - zdał egzamin. Gdy na podstawie zeznań podsądnego dowiedziono niezbicie, iż ablativus auctoris w języku
ukraińskim przez nikogo, nigdzie i nigdy użyty być nie może, iż celem uchronienia lekkości i elegancji języka ojczystego rzeczowniki odczasownikowe winno się starannie i nieuchylnie omijać szero
kim lukiem; gdy wyżej wspomniany tudzież wymieniony, wykazał
się pełnym zrozumieniem przyczyn, dla których człowiek udaje się ,w sprawie”, „pod adres”, „z polecenia”, wedle nienaruszalnych pod
walin gramatyki ukraińskiej, uroczyście wyświęcono go na rycerza ukrainizacji pierwszego stopnia, z wynagrodzeniem godziny aka
demickiej w wymiarze karbowaniec jeden, kopiejek osiemdziesiąt. Elegancki sekretarz biura lektorskiego zanotował adres nowego
nauczyciela, wystawił mu legitymację i rzekł uprzejmie: - Mam nadzieję, towarzyszu, że za tydzień lub dwa otrzymacie
przydział do urzędu i zdołacie - uśmiechnął się familiarnie - za mienić swój frencz na coś odpowiedniejszego. Bieda Ukraińców w tym, że kiepsko się ubierają.
Stepan zdawał sobie sprawę z trafności tej uwagi. W rzeczy samej jego sukienna odzież, nie dość, że stara, była nadzwyczaj
145
niedogodna w ciepłe dni, należało ją koniecznie wymienić. Myś-
lał o tym już nieraz, ubierając się o poranku i rozbierając wie
czorem, przyglądał się swoim łachom i utwierdzał w pewności, że takie okrycie wierzchnie nie licuje z talentami właściciela.
Powstrzymywał go nie tyle brak pieniędzy - przez te siedem
miesięcy uciułał ze stypendium bez mała sto karbowańców - ile poczucie skrępowania wobec samego siebie. Przywiązał się do
frencza i buciorów, tego zatęchłego umundurowania, które stało
się jego znakiem rozpoznawczym. Zmiana garderoby to śmiały
krok, wymaga solidnego uzasadnienia. Stepan wypłynął na szersze wody. Każdego tygodnia trzy pół
toragodzinne lekcje w urzędzie i cały czerwoniec honorarium.
Nowa praca oznaczała zwiększenie miesięcznego budżetu do niemal sześciu czerwońców - otwierały się przed młodym lekto rem nie lada perspektywy. Kalkulacje działały na niego zarazem ekscytująco i kojąco, a przecież wiosenny niepokój nie opuszczał
go ani na chwilę, z dnia na dzień przeradzając się w dokuczliwe
zatroskanie, co wyścielało cieniem piękne oczy. Coraz posępniej szy wracał do domu, wieczorami przesiadywał w bibliotece tak
długo, jak pozwalały godziny otwarcia, zatapiał się w książkach głębiej, niż wymagała największa pilność. Rankiem, gdy tylko sobie przypominał, że do jego obowiązków należy wybieranie krowiego gnoju, ścielenie zwierzętom siana i pojenie ich wodą,
ociągał się ze wstaniem z łóżka. Zrywał się wreszcie, w ostatniej chwili, i - zdarzało się - ze złości bił poczciwe bydlątka, choć
te zawsze odnosiły się do niego przychylnie. Z coraz większym cierpieniem uzmysławiał sobie, że na całe lato, gdy w instytucie
zaczną się wakacje, zostanie przykuty do swojej kuchni, bo na
146
wieś nie ciągnęło go już ani odrobinę. Padół, a zwłaszcza Dolny
Wał, ta zapuszczona ulica, zapadła dziura, flaki przedmieścia,
zupełnie stracił dla niego urok. Trasy do instytutu wcześniej nie zauważał, teraz ciągnęła się w nieskończoność.
Wybiegając myślami w przyszły dobrobyt, widział realną szansę zbliżenia się do kultury miejskiej - odwiedzania teatrów, kin, wy
staw i odczytów. Niestety, pokonywanie odległości dzielącej jego
kwaterę od centrum kosztowało multum drogocennego czasu, marnotrawionego na wydeptywaniu bruków i błota. Utrudnienia
w dostępie do udogodnień cywilizacyjnych potęgowały frustrację,
uprzykrzały sukcesy akademickie, podcinały skrzydła marzeń i wy sysały energię. Stepan doszedł do wniosku, że jest przemęczony.
Spychał pewną - jeśli nie przeważającą - część imaginowanego wycieńczenia na karb Musinki, uznał, że namiętność wyzuwa go
z sił godnych wyższego i szlachetniejszego spożytkowania.
Biuro lektorskie nie zawiodło. Nie minęło półtora tygodnia, a otrzymał listowną propozycję przejęcia kółka w spółdzielni
mieszkaniowej od niejakiego towarzysza bańskiego, który wyra ził wolę opuszczenia posady. Nocą Stepan podzielił się radością z Musinką, ta jednak zareagowała na dobre wieści nie całkiem przychylnie.
- Po co ci te lekcje? Brakuje ci czego? - Ależ to prawie dwa karbowańce za czterdzieści pięć minut!
- W ten sposób zaniedbasz studia. Dla dwóch karbowańców poświęcisz instytut.
- Przenigdy! - odparował. Wyczuł w jej słowach drugie dno nieufności. - Do końca życia mam krowom ogony czesać? - do
dał posępnie.
147
- Tak - westchnęła. - Słusznie.
Milczał i palił, nagle warknął: - Zmęczony jestem. Głowa mnie boli wieczorami. - Boli? Ta mądra główka? Ech, moje kupieckie szczęście, to
twoje serce cierpi i łomocze niecierpliwie. Jeszcze tak wiele przed
nim. Musinka nie będzie cię zatrzymywać, gdy stanie się zbędna...
- Musinko, obraża mnie pani! Nigdy pani nie zapomnę. - Oho, brzmi jak pożegnanie! Na koniec zawsze się mówi:
nie zapomnę. Twoja dusza jest jak tabliczka łupkowa: przesunę
palcem, litery znikną. Wyrzuty byłyby gorsze od czułej goryczy jej słów. Trafiła w sed
no. Chciał jej udowodnić, że o rozłące nie ma mowy, objął ją w porywie wymuszonej namiętności, usiłując u kresu wspólnej
drogi odnowić płomień pierwszych schadzek. Następnego dnia o trzeciej trzydzieści oczekiwano go w spół
dzielni mieszkaniowej. Do jedenastej przeglądał podręczniki
i sporządzał konspekt słowa wstępnego, zamierzał bowiem za inaugurować kurs języka ojczystego z pewną pompą. Doskonale pojmował, że w każdym przedsięwzięciu wiele zależy od wra żenia wywartego pierwszym ciosem. Równie dobrze pojmo
wał, że w takiej odzieży nie oczaruje audytorium. Kiedy grasz na rozstrojonym fortepianie, z najprzedniejszej symfonii wyj dzie kakofonia. Zyskał wreszcie niezbędny pretekst: musiał się
przeobrazić w imię postępu i ukrainizacji. Wyjął oszczędności
i udał się do tego samego domu konfekcyjnego, który pół roku wcześniej przykuł jego uwagę powiewem luksusu i wzbudził
zazdrosne myśli. Teraz Stepan wleciał do środka na skrzydłach gotówki, pląsał tam i krążył jak zwinna jaskółka, by po trzech
148
kwadransach wyfrunąć z solidnym pakunkiem, w którym niósł szare jesienne palto niewysokiego gatunku, takiż garnitur, parę
koszul z przypinanymi kołnierzykami, krawat z kaukaskiego je
dwabiu, zielone emaliowane spinki, wreszcie trzy barwne chusty o kraciastych obrzeżach. Dorzucił szary kaszkiecik, chromowane
półbuty z ostrymi czubkami i kalosze. Za ostatnie zaskórniaki sprawił sobie przyzwoite papierosy i dojechał do placu Czerwo
nego na Padole autobusem, bo śpieszył się niesłychanie. Autobus dostąpił tego zaszczytu po raz pierwszy, ale mógł mieć nadzieję
na przyszłość, bo przypadł pasażerowi do gustu bez zastrzeżeń. Musinka w ramach pożal się Boże ntenage d trois gotowała właś
nie obiad dla trzech osób. Zdziwiła się niezmiernie na widok męż
czyzny o aparycji odmłodzonego Dziadka Mroza, który przytargał zatrzęsienie pakunków. Tajemniczo poprosił o zgodę na spędzenie pół godziny w jej pokoju - było tam lustro. Wtedy dokonał dzieła
swojej przemiany, bez trudu dostosowując się do wymagań nowej garderoby, gdyż jego pilne oko nieraz obserwowało na innych,
gdzie i co powinno się znaleźć. Jedynie krawat nastręczał trudno
ści, za nic nie dawał się zawiązać, aż Stepan, kierowany nie lada przenikliwością, wykonał niezbędną kombinację. Obejrzawszy się
w lustrze od stóp do głów, zamarł przed lustrem z niepewną, choć
zadowoloną miną, jakby po raz pierwszy ujrzał się i rozpoznał. Nadwątlona skrytą troską energia odrodziła się w nim na widok odbicia smagłej twarzy ocienionej śnieżnobiałym kołnierzem
i potężnego wypięcia torsu, ściśle przyległego do wyłogów mary narki. Jak oczarowany napawał się wysokim odsłoniętym czołem, pozdrawiał w myślach ukryty pod nim rozum, powoli uniósł rękę do włosów i gładził je czule w przypływie miłości własnej.
149
Chwackim, odnowionym krokiem wparował do kuchni i stanął
przed Musinką, a ta nie zdołała stłumić radosnego okrzyku na widok motyla wyklutego z poczwarki. Obejmowała go i całowa ła zapamiętale, niepomna, że ma po temu prawo mniejsze niż
kiedykolwiek. Potem cofnęła się o krok, uważniejsza lustracja w zupełności potwierdziła pierwsze wrażenie - chłopiec jak ma lowany, postawny i powabny.
- Oczy ci się śmieją! - krzyknęła. Jej oczy też trochę się śmiały. Z wysokości europejskiego odzie nia Stepan również przyjrzał się Musince. Dostrzegł w niej tyle
regresu, ile ona w nim rozkwitu. Jeszcze nigdy tak dotkliwie nie raziły jego oczu wątłość jej policzków opiętych siateczką drob
nych zmarszczek, niedokrwienie ust i gabaryty niemiłosiernie rozlanych piersi. Beztroski dziewczęcy śmiech znaczył się gryma sem na podstarzałej twarzy. W głowie Stepana natrętnie tłukła się
arogancka myśl: studenta pierwszego roku taka wybranka może i była warta, ale lektora pierwszej kategorii - w żadnym razie.
O wyznaczonej godzinie spotkał się w kancelarii spółdzielni
mieszkaniowej z ustępującym towarzyszem Łańskim. Spojrzał na niego uważnie i się zdziwił: - Czy pan nie jest poetą Wyhorskim?
- Owszem - niechętnie burknął tamten. - A mimo to Łańskim z dziada pradziada. Przeszli do rzeczy. Poeta zostawiał Stepanowi grupę w stanie
nader zaniedbanym. Nie potrafił sprecyzować, na jakim etapie zatrzymali się słuchacze. - Nie pokładam najniklejszej wiary w korzystny wpływ nauki
na cokolwiek - skwitował. - Szczególnie w moim wydaniu.
150
Nie zraziło to Stepana. - W porządku, urządzimy powtórkę. Ale proszę mi powie dzieć, jeśli nie sekret, dlaczego przybrał pan pseudonim? Nosi
pan wspaniałe nazwisko.
- Żaden sekret. Widzi pan, zrazu podpisywałem wiersze włas
nym nazwiskiem i nikt nie chciał ich drukować. Potem wymyś liłem pseudonim i chwyciło.
- Czy to możliwe? - Możliwe. Zresztą, skoro pan pyta, zdradzę inny powód, ściś
le osobisty. Nazbyt wielka to odpowiedzialność podpisywać się
prawdziwym imieniem. To tak, jakbyśmy zobowiązali się żyć i myśleć zgodnie z naszym pisarstwem. - A czy to nie jest możliwe? - Możliwe, lecz nudne.
Stepan zaproponował mu papierosa. Poeta odmówił. - Nie, nie palę. Piwo natomiast popijam. W nowym garniturze chłopak nabrał niezwykłej, niepojętej dla niego odwagi. Zdobył się na wyznanie:
- Towarzyszu, ja także piszę. - Czyżby? - markotnie zapytał poeta. - I cóż takiego pan pisze,
skoro pan już pisze? Stepan pogodnie opowiedział o swoich próbach prozatorskich,
zrelacjonował też wizytę u krytyka. Teraz zdawała się mu sym patyczną anegdotą. - Ach, znam faceta - westchnął Wyhorski. - Mała osa, usiłu
je boleśnie żądlić. Jeśli pan chce, wezmę pańskie opowiadania, obiecuję uważnie przeczytać. Tylko proszę przynieść mi je dziś
151
wieczorem: zaułek Świętego Michała dwanaście mieszkania dwa
dzieścia cztery. Jutro wyjeżdżam, zabiorę je w podróż.
- W podróż? Dokąd? - Trasy jeszcze nie ustaliłem... Mam trzysta karbowańców,
więc postaram się jechać jak najdalej i jak najdłużej. To głupie miasto obrzydło mi do cna... - Obrzydło?
- A panu jeszcze nie? Spokojna głowa, z czasem zalezie za skórę. Czym jest nasze miasto, jak pan sądzi? Historyczną padliną. Tchnie zaduchem stuleci. Nie zawadziłoby trochę je przewietrzyć. Dzwonek wieszczący koniec godzin urzędowania przerwał
tę konwersację, dla nowego lektora wielce zajmującą. Weszli we
dwóch do obszernej sali, po pracy odbywały się w niej zajęcia.
Urzędnicy roili się przy zsuniętych biurkach naprzeciw pokaź
nego płatu linoleum służącego za tablicę lekcyjną. Poeta wyszedł zaraz po tym, jak przedstawił słuchaczom swojego następcę. Stepan stanął przy biurku i donośnie, z przejęciem i przekonaniem, jak słowik, co zaśpiewał po raz pierwszy, przeprowadził wykład
o zaletach języka ukraińskiego w ogóle i w szczególe.
XIV
Nikt oprócz studenta pierwszego roku nie zdoła z całą mocą od
czuć promienności słowa „maksimum”. Jest dla niego czymś na kształt białej wyspy marzenia, niedosięgłej nawet dla złotoustych
bardów. Z całej gromady pierwszoroczniaków wyłącznie Stepan osiągnął rzeczone maksimum, czyli zaliczenie ze wszystkich dys
cyplin w ciągu roku. Sukces przypłacił kolosalną utratą energii,
a przecież trzy razy w tygodniu prowadził lekcje języka ukraiń
skiego i musiał się do nich gruntownie przygotowywać, gdyż jego wiedza teoretyczna nie przystawała do praktycznych wymagań urzędu, w którym niósł kaganiec oświaty wycieńczonym urzęd
nikom. Uczniowie myśleli o kolacji, nie o deklinacji, niezbyt prze jęci doniosłością zobowiązań wobec narodu ukraińskiego, które złożono na ich barki.
Dni lekcji były dla Stepana tym cięższe, że na zajęcia w insty tucie musiał się specjalnie przebierać. Nie zaryzykowałby zjawie nia się tam pod krawatem - sprowokowałoby to zbędne pytania
i mogło go kosztować utratę stypendium. Miał z tym nie lada mitręgę, ale sumiennie powtarzał nudny zabieg. Raz wychodził
więc z domu ubożuchny student, innym razem nadobny lektor. Dostosowywał do kostiumu wyraz twarzy, gestykulację, nawet sposób chodzenia. Jeden Stepan występował zatem w dwóch
hipostazach, a każdej przydzielono odrębne funkcje i zadania. Człowiek nie zdołałby wymyślić bóstw wieloosobowych, gdyby
153
sam nie był różnoraki - jako kuriozalna synteza rażących prze ciwieństw dla każdego z nich wymagał oddzielnego wcielenia.
Na późniejszym etapie rozwoju gatunku ludzkiego chęć stworze nia jednego wielkiego bóstwa i malutkiego diablątka świadczyły
o normalizacji istoty ludzkiej, czyli postępującym uwiądzie jej
wyobraźni. Człowiek nie dzieli się na tak zwane dobro i zło, na plus i minus, choć znacząco uprościłoby to życie społeczne.
Osiągnąwszy stan chybotliwej równowagi między rudym fren-
czem a szarą marynarką, Stepan nie skarżył się na egzystencjalne
rozdwojenie. Zdążył wystarczająco się zahartować, aby nie zwa żać na błahe zabobony, co mącą ludziom sumienia i zatruwają
życia. Osiągnął wyższe stadium rozwoju intelektualnego. Tej zimy
przekonał się naocznie, że na świat i na siebie warto spoglądać z większą pobłażliwością, niż sądził do tej pory, bo życie jest jak
gołoledź: łatwo fiknąć na lodzie i wywrócić bliźniego. Ku zasko czeniu jego i siebie samego.
Cała ta bieganina i mozolna praca pewnie by go wykończyły,
gdyby nie podjął decyzji o zmianie lokum. Nowe cele to najsil
niejsze bodźce do działania. Postanowienie rozwiało wiosenną melancholię, zmieniło też stosunek Stepana do krów i Musinki.
Wiedział, że już niebawem uwolni się od nich na zawsze, więc
interesowały go tyle, co gospodarza domu obrzydły gość sięgający wreszcie po kapelusz. Stepan zaczął wypytywać kolegów o pokoje,
niektóre obejrzał, ale wszystkie wymagały remontu lub odstępnego, a nie zamierzał marnować pieniędzy. Doskonale pojmował, że i tak nie stać go na mieszkanie odpowiadające jego gustom i poczuciu
godności, wołał więc w oczekiwaniu na tłuste lata wynająć coś gorszego, zamiast jak kto głupi inwestować w półśrodki.
154
Pod koniec czerwca instytut zamarł. Ostatnia sesja egzami
nacyjna dobiegła końca, korytarze opustoszały, jedynie garstka
studentów wyrabiała zaświadczenia o urlopie. Stepan nadal od wiedzał uczelnię, w związku z działalnością na niwie społecznej.
W kanciapie Kubuczu zastał go pewnego razu Borys Zadorożny. Stepan ostatnio unikał towarzystwa przyjaciela.
- Ha, więc tu się zadekowałeś! - zawołał Borys. - Coś tak przepadł jak kamień w wodę?
- Obowiązki. - Młody działacz wycelował palec w kosztorysy. - Obowiązek obowiązkiem, a przyjaciół grzech zapominać. Jak
pisał Szewczenko: „Towarzysza kto zapomni, tego Bóg upomni...”. Cieszę się, że cię znalazłem. - Szukałeś mnie?
- Nie da się ukryć. Widzisz, ukończyłem instytut... - Przede mną dwa lata. - Stepan westchnął. - A ponoć do rzucili jeszcze rok.
- Przetrwałem pięć lat, więc i ty dasz radę. Ale mam sprawę. Wy prowadzam się z mojego pokoju i szukam porządnego człowieka...
- Potrzebuję pokoju na zabój! - A dziwisz się, że cię szukałem! Całuj rączkę jaśnie pana! Tylko nie myśl, że wyjeżdżam na staż czy co. Idę w naukowców, zostaję w katedrze. A pokój sobie wypatrzyłem duży, słoneczny...
- Powodzi się! - Należy mi się nagroda za wszelkie cierpienia! Ale ty, Stefciu,
nie wiesz najważniejszego. Żenię się. - Czyżby z tamtą... - Tak jest, z tamtą blondynką... Ach, nie potrafię o tym spo
kojnie mówić! Miłość, bracie...
155
Stepan objął przyszłego żonkosia radośnie, z dziwną ulgą, jakby z jego ramion spadł kamień dźwigany od dawna.
„Gdyby tak jeszcze Musinkę za mąż wydać” - przemknęło mu
przez głowę. Wieczorem sfinalizowali sprawę. Stepan był wniebowzięty.
- U moich gospodarzy ani chwili spokoju, co rusz goście, harmider, nie mam już na to sił. Z nieba mi spadłeś. Dziękuję ci, Borysie!
Wzruszony Borys serdecznie uścisnął dłoń przyjaciela. Zre
zygnował z ironii.
- Drobiazg, nie dziękuj. Dobre uczynki sprawiają mi teraz radość. Rzucę żebrakowi kopiejkę i już mi wesoło... Aż mam
ochotę mu podziękować za to, że podniósł! - Pleciesz trzy po trzy, dobrodzieju. - Całkiem możliwe... zakochany po uszy. Nie śmiej się, miłość
istnieje! Zaczynam wierzyć, mój drogi, w miłość do grobowej
deski, dalibóg!
Dał Stepanowi swój nowy adres i poprosił o wizytę za jakieś
dwa tygodnie, kiedy wraz z małżonką urządzą się na nowym. „Oj, niebezpieczeństwo” - pomyślał Stepan, ale odpowiedź ograniczył do informacji:
- Przeprowadzam się zaraz, jutro. Na pożegnanie, po krótkim wahaniu, ucałowali się.
Stepan wzruszył ramionami w ślad za znikającym przyjacielem.
Śmieszny ten Borys! Naprawdę wierzy, że jego afekt jest odwza jemniony? Przywołał w pamięci buzię Nadijki, jej oczy, które
niegdyś śmiały się do niego. Upewnił się, że ta dziewczyna może
kochać tylko jego, Stepana Radczenkę, nikogo więcej. Tylko on
156
ma do niej jakieś nikomu nieznane prawa, na jego wezwanie sta
wiłaby się bezzwłocznie. Czuł się tak, jakby sprawował zwierzch nictwo nad pomyślnością kolegi i zezwalał mu się nią cieszyć.
Potem zrobiło mu się żal Borysa. Szczęśliwi trochę przypo
minają chorych i wymagają delikatnego podejścia. Koniec koń
ców szczęście to rodzaj schorzenia, duchowa krótkowzroczność.
Zapada się na nią pod wpływem wadliwej oceny uwarunkowań
i niekompletnej wiedzy. Ostry wzrok jest takim samym przekleń stwem jak ślepota, najnieszczęśliwsi pod słońcem są astronomo
wie, którzy na jasnej gwieździe dostrzegają plamki.
Przejęty niedawnym spotkaniem ze szczęśliwym człowiekiem, a nade wszystko nieuchronnym pożegnaniem z Musinką, Stepan stracił humor. Nie umiał się cieszyć z wymarzonej zmiany kwa
tery i początku samodzielnego marszu ku ziemskim rozkoszom. Musinka wprawdzie obiecała, że nie stanie mu na przeszkodzie, gdy okaże się zbędna, ale wcale nie był pewien, czy uzna się za
zbędną w tym samym czasie, gdy on ją za taką uzna.
Wzdychał i martwił się aż do nocy, pomstował na niesprawie dliwość ewentualnych przykrości wiszących nad nim mimo całe
go dobra, które - jak mniemał - wyświadczył rodzinie Hnidych.
W rzeczy samej ogłoszona - niby żartem - nowina zawisła nad Tamarą Wasyliwną jak błyskawica. Musinka skuliła się i zamarła. „Czy aby nie zemdleje?” - przeraził się Stepan. Dopiero miałby kłopot.
Wyszeptała tak cicho, że z trudem rozróżniał słowa: -Odejdziesz... Zgoda... Wiedziałam... Wszystko przed tobą.
Zostań do jesieni... Jesienią pójdziesz... Zaczną opadać liście. Na
staną cichutkie wieczory... Wtedy odejdziesz... Niech to będzie
skromna ofiara, wszystko przed tobą... Życie, szczęście, młodość!
157
Przed tobą... Rzuć mi okruszek... Proszę... Co ci szkodzi? Nie
skąp mi! Nie chcesz krów poić? Najmiemy robotnika... Przenieś się do pokoju... Czego ci trzeba? Dobrze, zapomnij o jesieni... Na
miesiąc! Na tydzień! Choćby jeden dzień, byle nie teraz, nie od razu! Wysłuchał jej, a potem spowił głos smutkiem i żalem, usiłując wyrazić głębokie współczucie: -Tak wyszło, zwolnił się pokój... Musinko, będę panią od
wiedzać... Odtrąciła jego ręce, rozkładające się do objęć. Już nie szeptała. - Do tego jesteś kłamczuch! Mnie chcesz oszukać? Z ulicy toto
wzięłam, jak podrzutka, a teraz jałmużnę mi wciska!
Choć było w tych słowach wiele prawdy, przyjął je ze śmiertelną
urazą. Podrzutek? Zdał wszystkie egzaminy, przeszedł na drugi rok studiów, udziela się na niwie społecznej, pisuje opowiadania,
jego twórczością, nawiasem mówiąc, zainteresował się młody poeta! Podrzutek? Może już dosyć cackania się z tą babą? Nim
zdążył ułożyć ciętą ripostę w obronie uszczerbionej miłości włas
nej, Tamara Wasyliwna już gładziła jego głowę. - Nie złość się, Stepanku. - Pokorny głos uśmierzył zniewagę. -
To dla mnie bolesne... Ale wszystko głupstwo. Rozstaniemy się
jutro. Jutro, za tydzień, za dwa, i tak muszę się z tym pogodzić. Oj, najdroższy, pojęcia nie masz, jaka to męka! Odejdziesz w siną
dal, pogwizdując, i bywaj zdrowa! Ja też nie będę płakać. Płaczą ci,
co wypatrują pocieszycieli. Ja zostanę samotna. Maksym odszedł. I nigdy nie wróci. Roześmiała się cichutko, uniosła głowę. - Pamiętasz, jak opowiadałam ci o sobie?
- Co dokładnie?
158
Chętnie wysłuchałby historii jej życia ponownie, byle nie wspo
minała o jutrzejszym rozstaniu, choć nie miał głowy do historyjek. - Nie powiedziałam ci wówczas najważniejszego... Nikogo
nie kochałam.
Nie od razu pojął, w czym rzecz. - Ciebie pierwszego pokochałam. Przedtem nie miałam od
wagi... przez syna. Czasem go nienawidziłam! Pojęcia nie masz, jaka byłam piękna... Ubrania płonęły na moim ciele, spałam bez koszuli, bo parzyła moją skórę. To było zatrważająco dawno temu.
Wreszcie zjawiłeś się ty...
Musnęła ustami jego czoło. - W Boga nie wierzyłam... może dawno temu. Kiedy ujrzałam
ciebie, znów zaczęłam się modlić. Na próżno! Przyszłam do ciebie
jak zjawa ze snu. Odepchnąłeś mnie i odeszłam. Przywołałeś, wróciłam. Moja wola trzasnęła jak zapałka.
Ściskała mu ręce.
- Jutro odejdziesz i rozpoczniesz marsz w nieskończoność. Spo tkasz niezliczonych ludzi. Mnie też, kto wie, może wiele dni po
zostało, ale nie spotkam już nikogo. Tylko mrowie pustych dni, o ile będę sypiać nocami. Zacznę je zrywać jak kartki z kalendarza,
a na odwrocie nie zobaczę ani słowa. Potem przyjdzie śmierć. To
straszne. Powiedz cokolwiek! Wzdrygnął się. Z jej słów wyzierało coś niewiarygodnie trud
nego i odbierającego nadzieję. Słowa znów przeszły w ledwie
słyszalny szept, odsuwał je od siebie precz, ale skapywały w głąb jego duszy jak krople wrzącego oleju, rozmiękczały wszystko, co
zasklepione i skostniałe, wygładzały zmarszczki i fałdy, odsłaniały spokojną, radosną czułość.
159
- Ech, Musinko - rzekł w zamyśleniu. - Niechże pani mówi, ja muszę milczeć. Nic nie wiem. Nie wiem, co ze mną będzie. Jedno
już do mnie dotarło: żyjemy nie tak, jak chcemy, i... musimy sprawiać ból innym. Tyle zrozumiałem. Bywa pięknie, jak teraz.
Przytulnie i cicho. Tego, co pani dla mnie zrobiła, nie powtórzy
nikt. Musinko, rzadko o pani myślałem, będąc obok, zawsze będę wspominać, gdy pani zabraknie.
Pocałowała go z wdzięcznością i pieszczotą, ale odsunęła, gdy w przypływie śmiałości próbował odpowiedzieć czymś więcej
niż pocałunkiem. - Nie okradajmy sami siebie, najdroższy!
Objęła go i zaczęła kołysać, nucąc cichutko, usypiała go muś
nięciami ust opadającymi na jego oczy i czoło. Zasnął nie wiedzieć kiedy, zmożony ostatnimi wypadkami i żarem własnej dobroci. Rano zbudził się dopiero o ósmej i jeszcze długo leżał. Potem
się umył, zapukał na pokoje i, nie doczekawszy się odpowiedzi,
otworzył drzwi. Było tak, jakby nikt nigdy nie mieszkał w tych murach. Spędził kilka chwil w jej sypialni. Biała kołdra i koron kowe firanki przywodziły na myśl dziewczęcą izdebkę. Wrócił do
kuchni z głową pełną odległych wspomnień. Wypił zostawione dla niego mleko, po raz ostatni wypełnił powierzone mu obo
wiązki względem krów i naniósł wody. Był wolny, zaczął pakować swoje nieliczne rzeczy. Po dłuższym namyśle rozpalił ogień pod kuchnią. Kiedy roz
żarzyły się drwa, przebrał się w szary garnitur i cisnął do pieca
frencz, spodnie i torby przywiezione ze wsi. Co nie chciało się
palić, wylądowało w śmietniku. Zostawił tylko notatki, książki
i bieliznę omotaną w kołdrę.
160
Związał cały swój majątek w dwa schludne tobołki, zamknął drzwi, klucz jak zawsze ukrył pod gankiem i ruszył przed siebie.
W rękach niósł skromny dobytek, a w sercu gorycz - ten pierwszy
smak życia - i trwożne nadzieje.
CZĘŚĆ DRUGA
I
O wpół do dziesiątej Stepan Radczenko wracał z porannej kąpieli
w Dnieprze. Nad rzekę poszedł o siódmej, dwie godziny wylegiwał
się na piasku w miękkich promykach słońca, które z wolna zmie niało jego skórę w brunatny atłas. Ten punkt należał do niezmien
nego, choć niepisanego harmonogramu dnia - ułożył go nazajutrz po ulokowaniu się w nowym miejscu i przestrzegał ściśle, znacząc w ten sposób inaugurację nowego życia.
Uwolniony od biedy i udręk niepokoju materialnego, po raz
pierwszy w życiu cieszył się codziennością, widział w sobie, dość krótkowzrocznie, spragnione życia drzewko, co zdoła zaszczepić się na każdym gruncie. Wiejskim zwyczajem uciułał na lato kil
kadziesiąt karbowańców, żył życiem prostym, rankiem wychylał dwie szklanki mleka, na obiady chadzał do Żywludu, wieczorami
też tam przegryzał, ale żadnych frykasów. W domu nie trzymał
ni skibki chleba w obawie, że rozplenią mu się myszy i karaluchy,
poza tym intuicja podpowiadała, że nie wypada jedzenia spoży wać i wydalać w izbie przeznaczonej do pracy i snu - cywilizacja w galopującym postępie stworzyła w tych celach miejsca uży
teczności publicznej. Stepana frapowało też zróżnicowanie wagi przykładanej zwykle do obu wspomnianych procesów życiowych,
choć w istocie warte są tyle samo.
Folgował sobie tylko w jednym: popalał zaiste porządny tytoń,
grosza na to nie szczędził, bo skoro nieuprzejmie jest częstować
165
przyjaciela kiepskimi papierosami, to siebie tym bardziej. Cięż
ka praca nad sobą, którą podjął był latem po zakończeniu zajęć w instytucie i przeprowadzce, przysłoniła mu mamidła afiszy
najwymyślniejszych filmów świata, najsławniejszych śpiewaków
i aktorów teatralnych; nie zważał też na huczne zabawy toczone w parkach i nad rzeką. Świadomie i nie bez satysfakcji skazał się
na samotność w murach, które zdobiła jedynie oblazła palma w kącie - ten relikt czasów burżujskich, niemy wyrzut smutnej
przeszłości naszego świata, przypadał w spadku każdemu loka
torowi. Pod zblakłymi gałęziami palmy wrzała uparta, systema tyczna praca.
Odkrył w sobie coś, co zdało się mu dziwne, ba, przerażające,
gdyż nie pojmował prawdziwych i naturalnych tego przyczyn. Po pierwsze, rok wytężonej nauki nie pomnożył jego wie
dzy. Przeciwnie, student miał wrażenie, że wyzuto go z wiado mości przywiezionych ze wsi. Dostrzegł z przerażeniem, w jak nędzne łachy odziany jest jego mózg. Najbardziej niepokoiły
go własne niedostatki w dziedzinie, która nauk akademickich nie dotyczyła, była zaś jego osobistą, nader dojmującą bolączką.
Literatura. Ukochał ją i darzył najwyższym szacunkiem z po
wodów, których nie zamierzał dokładnie analizować, tłumacząc
swój zapał poważną pobudką: człowieka kulturalnego rozpo-
znaje się po obeznaniu w literaturze. Z dawnych wiejskich lektur pozostała mu w pamięci moc imion, nazw i treści, ale razem
wzięte przypominały zapuszczoną bibliotekę, w której książek nigdy nie ułożono na półkach. Zabrał się zatem do porządków
we własnej głowie identyczną metodą, jaką stosował niegdyś w książnicy Domludu.
166
Rano kąpiel. Od dziesiątej do trzeciej - czytanie. Następnie do piątej różnorakie drobiazgi: lekcje w urzędach, zwroty i wypo
życzenia w bibliotece, obiad, leżenie; później dwie godziny języ
ka - angielski i francuski na zmianę co drugi dzień. Do dziesią tej - literatura ukraińska. Wieczorny spacer ulicami lub w parku,
wreszcie kolacja i od jedenastej do siódmej - sen. Egzekwował ów
rozkład dnia jak najwyższe prawo wyryte na niebiańskich tabli
cach. W chwilach, gdy budziły się w nim nieśmiałe oznaki buntu
przeciw tak pokutniczemu życiu, krzyczał na siebie i wymyślał sobie od najgorszych, bo wiedział doskonale, że jednorazowe
odstępstwo poskutkuje odstępstwem wieczystym. Za to gdy po
wieczornej przechadzce i gimnastyce według systemu doktora Anochina kładł się spać, czuł niebywałą sprężystość myśli i ową radość spełnienia, o której nauczał Epikur.
W ciągu dwóch miesięcy przerobił tyle materiału, ile zdo
ła przerobić zdolny młodzieniec, kiedy wszystkie siły rzuci na szturmowanie upatrzonej fortecy. Zmęczenia prawie nie czuł, co
rano czerpał zapasy energii ze źródeł naturalnych - wody i słońca, a wieczorami ćwiczył mięśnie miarową gimnastyką. Ale kilka
tygodni po zaprowadzeniu reżymu organizm zażądał w końcu
odrobiny wypoczynku od prac nad językami. Stepan rozważył zasadność dezyderatu na nadzwyczajnej naradzie. Udzieliwszy sobie prawa głosu w argumentacji pro i contra, uchwalił, co na
stępuje: zezwolić Stepanowi Radczence na dziesięciominutowe leżakowanie po lekcjach języków obcych. Tym sposobem zyskał
najradośniejszy czas dnia: porę między siódmą a ósmą, gdy wie
czór wyciąga ku oknom majaki ciepłych rąk, co opadają z wyso kości i wznoszą się z głębin, niosąc domowi spokój przestrzeni,
167
a duszę jednając z polami wszechświata. Ze wzrokiem zatopio nym w kącie pokoju lokator spoglądał, jak w pomroce roztapiają
się przedmioty, jak ściany nikną w gęstym sinawym blasku. Dzie
sięć minut letargu - i basta! Zrywał się i zapalał elektryczność. Złudne czary czmychały na cztery wiatry. Książki otwarte. Cisza. Szybkie notatki ołówkiem.
Postawiwszy na rozum, stracił ochotę na pogawędki z ludź
mi. Życie tych odległych figurek, z którymi czasem musiał się spotykać, zdawało się mu dziecinnie proste i niewarte uwagi.
Dziczał w swoim pokoju, a przecież codziennie wznosił się na
wyższy szczebel kultury. Zwinąwszy swoje życie do mechanicz nego procesu, podobnie postrzegał życie innych. Dążył do mą drości - większej, niż warto sobie pozwalać.
Tamten poranek nie wieścił najdrobniejszej zmiany. O jede nastej pukanie do drzwi zakłóciło koncentrację pilnego ucznia.
Do stu diabłów! Kto ma czelność przeszkadzać mu o świętej
porze? Był to zaledwie list, ale jego nadejście dziwiło bardziej niż nieproszony gość. Od kogo?! Wzruszył ramionami i rozerwał
kopertę. Ach, pisze poeta Wyhorski, to on zabrał opowiadania!
Stepan zadrżał, jakby w tej chwili ostatecznie rozstrzygały się koleje jego życia i sens zapalczywej pracy. Gwałtowne wzburzenie,
niczym fala gorąca, zmusiło go, by usiadł i zachłannie przejrzał
list w poszukiwaniu najważniejszych słów. Oto i one: „...zna komite opowiadania, niewątpliwie...”. Stracił zainteresowanie
korespondencją, jak gdyby od razu wchłonął resztę jej zawartości.
Rzucił list na łóżko i zaczął chodzić po pokoju, niespokojny jak człowiek, który zbudził się w obcym otoczeniu. „Znakomite opo wiadania, niewątpliwie” - wyśpiewywała dusza. Rozumiał teraz,
168
że, choć zapomniał o swoich utworach, żył nimi i stale czekał na ten nieoczekiwany list. Wytrzymał eksplozję radości i ponownie
wziął karteluszek do ręki. Znów mimowolnie zatrzymał się na
wyjątkowej linijce - zdawała się wyróżniać i występować przed
inne, niby inkrustowana kamieniami szlachetnymi. Zapalił pa pierosa. Niedbale odchylony na krześle, przystąpił do lektury:
„Na godzinkę zatrzymałem się w Simejizie i przypomniało mi
się, że miałem do Pana skrobnąć. Co sprawiło, że o Panu pomyś lałem? Przechodząca para - mężczyzna utyskiwał na ukrainizację. Biedaczysko aż na wczasy w kurorcie powiózł ból urażonej ro
syjskiej miłości własnej. Jestem zatem na poczcie, a Pan winien wdzięczność owemu jegomościowi, bo listów z dobrej woli nie
pisuję, ludzkość nie wymyśliła większego nonsensu. Na widok szyldu »Poczta i Telegraf« przyszło mi do głowy: oto gniazdo
wroga człowieczeństwa! Nie zna Pan jeszcze tej frajdy: zbiec
daleko od znajomych, tam, gdzie ludzie mają cię za nic. Możesz
zostać, kim chcesz, pewien, że nikt nie wysmaży na ciebie raportu.
Proszę więc sobie wyimaginować: w takiej godzinie natknąć się na środki łączności! Toż to czystej wody barbarzyństwo! Nie
mniej mam honor pisać swój pierwszy list, a zwiedziłem już
Kaukaz i obecnie przemierzam południowy Krym, jestem sam,
lecz rozochocony nie lada. Mam w planie obejść także zachodnią część wybrzeża. Nie zmęczyłem się, bo dużo pracy nadal przede mną. Piszę! Lecz nie o morzu, skałach i wawrzynach. O mieście.
A Pańskie utwory są najzupełniej wiejskie. To znakomite opo
wiadania, niewątpliwie. Ich wady są dobrymi prognostykami. Przeczytałem je już w pociągu i z Katerynosławia rozesłałem po czasopismach. Chciałbym, żeby wyszły jednocześnie. Sprawiłyby
169
przykrą niespodziankę naszej krytyce, wyśpiewującej arie o kry
zysie literatury. Listów kończyć nie potrafię. Pisać zresztą też.
Wyhorski”. Stepan wstał, na chwilę się zamyślił. Prędko zapiął koszulę
i wybiegł z domu. Na ulicy zwolnił kroku, żeby nie zwracać uwagi przechodniów. Szedł. Wstąpił do kilku księgarń, te jednak nie
sprowadzały czasopism. Jak można nie sprowadzać czasopism? Pełen pogardy ruszył dalej. Dopiero na Włodzimierskiej szczę
ście mu dopisało. Jakie mianowicie czasopismo pan sobie życzy? Wszystkie bez wyjątku z minionego miesiąca. Pożądliwie przej
rzał spisy zawartości i drżącą ręką odłożył dwa żurnale. Jego nazwisko, wydrukowane obok innych, tak go oszołomiło, że
przez chwilę nie wiedział, co zrobić z pismami. Opanował się wreszcie, zapłacił i podziękował.
Dokąd teraz? Pojęcia nie miał, czego jeszcze mógł chcieć. Bezmiar wzruszenia zaległ w nim cichą błogością, odurzającą mgiełką. Nie kwapił się w żadnym kierunku, tkwił obok wystawy,
zmuszał się do oglądania książek, ale czuł tylko palce zaciśnięte na papierze. Gwałtownie odsunął się od szyby i popędził, gnany pragnieniem, by usiąść w samotności i czytać - czytać własne
opowiadania w nieskończoność.
Znajomy skwerek, tutaj niegdyś igrał dziecięcymi piłeczkami. Teraz zaszył się w cieniu i rozłożył swoje dzieła. Uważnie zlu strowawszy papier i obrysy liter, zaczął nieśpiesznie czytać, jak
człek mało piśmienny pierwszą książkę po abecadle. Nie od razu rozpoznał własnoręcznie postawione litery w nowej aranżacji,
jego podekscytowanie jeszcze wzrosło, kiedy nareszcie połączył
siebie z wydrukowanymi słowami. Czytał, dygocząc z zachwytu
170
i lęku. Coś, co kiedyś stworzył, dziś tworzyło jego - nową istotę. Dawało mu rozkosz pełnego stopienia się ze sobą, unieważniało rozdwojenie duszy na wnętrze i zewnętrze. Był jednością, kom
pletną i potężną, a jeśli czegoś się obawiał, to swojej wielkości. Czytał długo, znacznie dłużej siedział zatopiony w mglistych
wizjach, które raz w raz prowadziły go do bezspornego faktu - zo stał pisarzem. Skoro zdołał napisać te opowiadania, to najpewniej napisze ich jeszcze wiele. I to lepszych.
Marzenia jaśniały i wirowały w myślach. Zmiarkował, że choć nigdy tego przed sobą nie przyznał, miał pewność - ten moment
nadejdzie. Pewność kierowała jego życiem. Zanim wdrapał się na pierwszy pisarski szczebel, zanim ujrzał swoje prace w druku,
podjął studia literackie, żeby przyjąć na tym szczeblu stabilniej szą pozycję! Fascynował go sekret ludzkiej duszy: wie więcej
i widzi dalej niż ubogi umysł. Ten często sankcjonuje rzeczy już przesądzone, jak król angielski: panuje, lecz nie kieruje. Czy
mogło mu się nie udać? Myśl o tym, niewyraźny cień oddalonego
niebezpieczeństwa, zdawała mu się teraz trudna do wyobrażenia
i zbyt nierealna, aby zaprzątać sobie nią głowę. Ranek upłynął. Stepan Radczenko uznał ten dzień za inaugura cję nowej epoki w życiu i postanowił założyć dziennik. Nabazgrał
w zeszycie kilka koślawych linijek i chciał postawić datę. Zerknął na kalendarz i z wrażenia zapomniał, co napisał - mijał równo rok od jego przybycia do miasta! Jakiż ten rok był króciutki! Jaki
dziwny! Jak błyskawicznie upłynął! Ten w dwójnasób znamien
ny dzień Stepan ogłosił świętem i postanowił uczcić należytą
rozrywką. Buty i spodnie, pomięte już na kolanach, zostały po
nownie doprowadzone do ładu, choć w myśl nienaruszalnych
171
reguł czyścił je zawsze o poranku. O godzinie szóstej zmienił kołnierzyk, przywdział marynarkę i bez czapki, jak zwykle, wy szedł z pokoju.
Ulica powitała go cichym przedwieczornym szmerem, nogi
przemierzały ją zamaszyście, nabrzmiałe prężną mocarnością, jakby osadzono je na nowiutkich stalowych sprężynach. Kroczył
bez pośpiechu, głowę unosił z wyzywającą wyższością, która
zadomowiła się w nim i przydawała oczom blasku, ruchom zaś
spokojnej rozwagi. Dumny marsz w poczuciu nienagannej pra cy każdego trybiku złożonej maszyny przynosił mu tak wielką radość, że młody mężczyzna nawet się nie zastanowił, dokąd
niosą go nogi. Dotarł na Chreszczatyk, kupił gazetę, zasiadł przy stoliku
w kawiarnianym ogródku i zamówił kawę z ciasteczkiem. Sie dział inaczej niż zwykle, założywszy nogę na nogę z wyszukaną
elegancją, mieszał powoli aromatyczny napój i spozierał z ukosa
na setki twarzy przepływających za barierką, wdychając wielobarwność i rozmach ulicznego ruchu. Potem otworzył gazetę na
dziale ogłoszeń. - Jeszcze jedno ciastko - skinął kelnerce.
Jego wybór padł na koncert orkiestry symfonicznej w teatrze
opery, gdyż koncertów podobnych dotychczas nie słuchał. Dostał się na ulicę Włodzimierską autobusem, choć do przebycia miał
zaledwie dwie przecznice. Zakupiwszy w kasie drogi - drogi, nie
inaczej! - bilet, przechadzał się po obiegającym budynek foyer.
Cieszył oczy rewią twarzy, figur i szat. Dziwnie wpływała na
niego ciżba. Ruchliwością i gwarem jątrzyła i bez tego napięte
nerwy, jakby po raz pierwszy ujrzał tak wielu ludzi i poczuł z nimi
172
pokrewieństwo. Doświadczał upojnej radości współistnienia
z podobnymi sobie, złączony z nimi wspólnotą aktu życiowe
go. Oto, dlaczego było mu do śmiechu, gdy śmiali się ludzie obok. Oto, dlaczego rozmaitość nieznanych stworzeń była mu
bliższa niż wszyscy, których znał dotychczas. Wzrokiem utkwionym w gąszczu urzekającego tłumu,
złożonego, jak sobie wyobrażał, z najwybitniejszych repre
zentantów rodzaju ludzkiego, wyłowił kobietę. Pożądliwie wwiercał się w przezroczystość odzieży, rozszerzał negliż rąk
i ramion, niemal czuł zniewalającą prężność nóg w cieniut kich pończochach ginących pod falistymi załamaniami sukni.
Tłum emanował popędem niczym rozkwitłe wczesną wiosną drzewo kuszącą wonią, oszałamiał potęgą zmysłowości skrytej w powłokach setek istnień - zdawały się wcieleniem jednego wielkiego samca i wielkiej samicy w rozedrgane namiętnością olbrzymie cielsko.
Koncertu słuchał w roztargnieniu i przygnębieniu. Tego nie przewidział. Niewątpliwie był prawomocną częścią tej gromady, a nie miał z kim zamienić choćby słowa. Poczuł się odtrącony
i obrażony. Otaczali go bez wyjątku ludzie kulturalni, czytujący czasopisma, wielu z nich dostąpiło już łaski zaznajomienia się
z twórczością zdolnego pisarza, ale na razie dzieli ich przykra
bariera, czyniąca z niego ciało obce, które zrządzeniem losu znalazło się wewnątrz idealnie skomponowanego organizmu. Ach, gdyby miał tu choć jednego znajomego! Jest niczym duch,
może i spełniony, lecz mimo chęci niezdolny do udziału w rados
nym sakramencie współistnienia. Długie miesiące odludnych
wyrzeczeń obracały się dziś w pohańbienie samotnika.
173
W antrakcie snuł się jak struty. Ciżba z taką łatwością przycięła jego pychę i tak bezlitośnie strąciła go z piedestału, że zrobiło mu się żal samego siebie, chwytał się ułamków wzniosłych myśli
na własny temat. Zresztą nic specjalnego nie zaszło - nadmiar wzruszeń. Jest wszak pisarzem, prawda to niezbita, a te pyski
wokół nie muszą go wcale obchodzić. Wśród nich pewno nie ma
nikogo, kto odważyłby się opublikować swoje utwory.
Usiłując zaradzić wyobcowaniu, Stepan podszedł do stolika loterii fantowej urządzanej we wszystkich teatrach przez Komisję
Pomocy Dzieciom. Tutaj miał prawo mówić - to nic, że tylko o pieniądzach. Loteria na rzecz bezdomnych dzieci nie cieszyła
się zbytnią uwagą publiki, przepiękna kolektorka powitała więc młodzieńca nadzwyczaj życzliwie. Los? Służę uprzejmie, dwa
dzieścia kopiejek. Stepan zerknął na wino, cukierki, puderniczkę, nożyki, szkatułeczki i tym podobne fidrygałki, gotowe oddać się każdemu, kto je wygra, i wyciągnął ze skrzynki los, jak się okazało, pusty.
Zaryzykował. - Wezmę kolejny.
Celem loterii była pomoc dzieciom, a nie rozdawanie portweinu za dwa razy po dziesięć kopiejek od butelki każdemu, kto
ma na niego chrapkę. - Jeszcze jeden - nie ustawał Stepan.
Po czwartym pustym losie obok gracza przystanęło już kilka
dusz zwabionych przeuroczym śmiechem kolektorki i postacią nieugiętego dobrodzieja. - Ależ one wszystkie są puste! - z udawaną rozpaczą przemó
wił młody literat po szóstym losie, przy wtórze śmiechu sporego
174
już zbiegowiska. Wścibskie spojrzenia odczuwał na sobie nie bez satysfakcji.
- Gdzieżby, po prostu szczęście panu nie dopisuje... lecz do
pisuje zapewne w innych obszarach życia! - rzekła przymilnie
kolektorka. W imieniu komisji charytatywnej obdarzyła mło dzieńca powabnym spojrzeniem.
Po dziewiątym losie odwrócił ku widzom pokraśniałe z prze jęcia oblicze i wysoko uniósł otwarty los. Tłumem wstrząsnął
radosny rechot - ten los także był pusty. Kłębiąca się w przejściu skonfundowana publika tamowała ruch. Stepan spojrzał z tryumfem na morze głów przybyłych
na wieść, że tamten dryblas kupił już dwudziesty trzeci los i nic nie wygrał. Gdzieś z boku podpływał błyszczący kask strażaka. - Los kupię!
Gdy niefortunny gracz gmerał w kieszeni, ni stąd, ni zowąd zabrzmiał kobiecy głos. Niziutka dziewczyna zanurzyła dłoń w zdradliwej skrzynce. Wygrała smoczek i uroczyście wręczy
ła go Stepanowi wśród powszechnego zgiełku i aplauzu tłu
mu, śpieszącego zająć miejsca na widowni. Antrakt dobiegał końca.
Drugiej części koncertu symfonicznego słuchał z jeszcze więk szym roztargnieniem niż poprzedniej. Czy to ze wstydu, czy ze wzruszenia, ale twarz mu płonęła. Na co było robić z siebie durnia przed ludźmi? Jego serce dławiła nie tylko zgryzota kom
promitacji - z pięciu zabranych z domu karbowańców zostały mu ledwie dwa srebrniaki. Największą przykrość sprawiał mu
smoczek, ukradkiem cisnął go pod fotel. A niech go diabli! Oto skutki próżności i marnotrawstwa.
175
Po koncercie Stepan opuścił operę z kwaśną miną. Przed wej
ściem przystanął na papierosa. Podwójnie znamienny dzień życia nie doczekał się godnego zwieńczenia. - Czy będzie pan łaskaw odpalić? - usłyszał znajomy głos.
Obok stała dziewczyna, która przyłączyła się do jego gry na loterii. Z niejasnego powodu ogromnie się ucieszył i zarazem zmieszał, jakby zobaczył kogoś z dawna oczekiwanego, z kim
wiązał najjaśniejsze nadzieje. Usłużnie podsunął nieznajomej
zapałkę. Poszli we dwoje.
- Już odpaliłam - zauważyła, kiedy skręcili w ulicę Lenina. - Chciałbym pani podziękować za prezent - powiedział po krótkim namyśle.
- Głupstwo! Niech pan ssie w wolnych chwilach.
Zerknął na nią, zadziorny ton wywarł na nim wrażenie. Niziuchna, jemu równo do pachy, chudziutka, w płaskim kape
lusiku. Przymiarka wypadła niezadowalająco, mimo to przy krawężniku ostrożnie wziął ją pod rękę. Zerknęła spode łba, rękę zabrała i drobiła na drugą stronę ulicy równiutkim, niemal
wojskowym krokiem. - No i czego pan milczy? - zapytała i skręciła w zaułek Gim
nazjalny. Chwilę się ociągał.
- Jak pani na imię? - Cóż panu do tego? - Jej głos zabrzmiał surowo. - Mam na
imię Zośka - dorzuciła łaskawszym tonem. - Zosiu... - zaczął Stepan.
- Mam na imię Zośka. Zośka - urwała niecierpliwie. Ruszyła do wejścia.
176
Młody człowiek parł za nią w nadziei, że na schodach będzie
ciemno i uda mu się ją pocałować. Byłaby to rekompensata za nieprzyjemności w operze i zaprzepaszczone fundusze. Dziew
czyna jakby odgadła jego myśli. Przesadziła biegiem kilka stopni na parter i zazgrzytała kluczem w zamku. - Bonjour - rzuciła.
Zniknęła za bramą.
II
Nanoszenie poprawek i skreśleń ciągnęło się tak długo, aż na kartce
zostało słów niewiele, za to całkiem zgrabnych: „Szanowni Towarzysze! W ostatnim numerze Waszego cza
sopisma ukazało się moje opowiadanie. Napiszcie łaskawie, czy nie potrzeba Wam opowiadań więcej, mogę nadesłać. Adres mój:
ulica Lwowska 51 m. 16; Kijów. Stefan Radczenko” Po nie lada rozterkach doszedł do wniosku, że zamieszcze
nie jego utworu na ich łamach to oczywistość i przywoływać
tego faktu nie warto, toteż stosowną linijkę wykreślił. Po jeszcze dłuższym namyśle uznał, że narzucanie komukolwiek własnych
tekstów obraża godność autora. Znów dokonał skrótu, dzięki
czemu list przybrał formę w pełni satysfakcjonującą:
„Szanowni Towarzysze! Adres mój: ul. Lwowska 51 m. 16, Kijów. Stefan Radczenko”.
Sporządził dwa egzemplarze tej korespondencji i zaadresował je do dwóch redakcji: charkowskiej i kijowskiej. Poczuł znużenie
i głęboką ulgę. Wstał od stołu i zaczął się przechadzać po pokoju. Dochodziła
ósma rano; połowa piętra dopiero budziła się ze snu. Z kuchni
przez kilkoro zamkniętych drzwi dobiegało syczenie trzech pry
musów, zgodnie z liczbą rodzin szczelnie wypełniających resz tę czteropokojowego mieszkania. Współlokatorów prawie nie
znał, bo zwykle przesiadywał u siebie jak mysz pod miotłą.
179
Nie widywał nikogo tam, gdzie zadzierzgają się znajomości, to czą narady i wybuchają sprzeczki - w kuchni. Najwrażliwszego
nerwu domowego życia - z piecem, stołem porżniętym tasa kiem, masywną szafą oraz baterią patelni, garnków, durszlaków
i chochel - Stepan nie tykał. Porannymi ablucjami w Dnieprze pozbawił się sposobności oglądania współmieszkańców w ich naturalnej postaci. Zwyczajowe kodeksy rodzinne zezwalają ko bietom wkraczać do kuchni w podomkach, mężczyznom bez
marynarek, a osobnikom płci obojga w stanie zaspanym i roz
czochranym. Dzielenie dachu nad głową zbliża ludzi nie tym, że mają okazję pokazać się od jasnej strony, lecz tym, że nie zdołają ukryć brudnych stron swego istnienia, niestety fundamentalnych.
We wspólnym mieszkaniu zawiązuje się wąski krąg spiskowców. W milczeniu udzielają sobie wzajemnych ulg w zakresie przy
zwoitości, jakiej każdy wymaga od obywateli niedostępujących
zaszczytu mieszkania z nim. Stepan wsłuchiwał się w symfonię porannej rutyny tym uważ
niej, że dotychczas nie miał okazji doświadczyć jej w pełni - prze cież z rana nie bywał w domu. Nieustanne trzaskanie drzwiami, pokrzykiwania gospodarzy śpieszących do pracy, burkliwe od zywki kobiet, wrzask dzieci wyprawianych do szkoły, natarczywy
płacz niemowlęcia świadczyły o pozycji między pięćdziesięcioma a stoma karbowańcami miesięcznej pensji, rutynie inteligenckie
go proletariatu, zwanego umownie mieszczaństwem. Upchnięte między ścianami kilkadziesiąt metrów kwadratowych podłogi było sromotną trumną młodzieńczych uniesień, piękna, nadziei i różowych bajań przyświecających codziennej szamotaninie
człowieka. We własnym wyobrażeniu Stepan górował nad szarym
180
obywatelem. Pomyślał ze smutkiem i lękiem: „No i na co oni żyją?
Dziś, jutro, za miesiąc - w kółko to samo. Opętani”.
O godzinie dziewiątej urzędnicy pośpieszyli na stanowiska, ich małżonki na targowiska, mieszkanie zaś spowiła względna
cisza, na tle niedawnego rejwachu wręcz absolutna. Zasiadłszy do stołu pod dobrotliwym liściem sędziwej palmy, Stepan wy jął z zakamarka szuflady stosik kartek zapisanych ołówkiem.
Skrzętnie rozkładał na stole rękopisy opowiadań, trzy ukończone
i jedno rozpoczęte. Różniły się od opublikowanych większą obję tością, lecz łączył je z nimi wspólny temat - rewolucja i powstanie. Proza Radczenki miała jeszcze jedną charakterystyczną cechę, która do głosu doszła już w debiutanckiej Brzytwie, a jej echo
rozbrzmiewało w kolejnych utworach. Była nią synteza wojny domowej jako ogromnego i masowego żywiołu. Jednostki, nie widzialne i zrównane ze sobą cząsteczki, bezwarunkowo służyły
wyższej sile, człowiek zdehumanizował się w jej obliczu - odjęła mu życie osobiste, a wraz z nim ostatnie iluzje samodzielności.
Rzecz więc naturalna, że bohaterami opowiadań Stepan uczynił przedmioty, w które doraźnie wcielała się potężna moc. Za dźwig
nie czynu dziejowego służyły mu zatem: wykolejony pociąg pan
cerny, wzięta szturmem stacja i spalony dwór. To one, obdarzone osobowością, wyrastały ponad ludzki kolektyw. Nigdy dotąd
egzekucji nie przeprowadzano w tak bezpretensjonalny sposób,
nigdzie trup nie ścielił się tak pokornie jak w opowiadaniach Stefana Radczenki. Autor, wsłuchany w wycie rozbitego pociągu, zapominał o żywych, jęczących pod kupą żelastwa.
Przed wieczorem ukończył rozpoczęty utwór. Zdumiała go ociężałość strudzonej ręki. Tyle stron, ile wcześniej zapełniał
181
w godzinkę, teraz kosztowało go pół doby mozolnej pracy z iry
tującymi przerwami, gdy ołówek kategorycznie wymawiał swe usługi. Od czasu do czasu Stepan musiał wszystko skreślać, w roz
pędzie zatrzymywał się na słowie, które nie tylko nie pasowało do reszty, ale, co gorsza, nie dawało niczym się zastąpić. Wiedza
językowa okazała się jawną nieprzyjaciółką, umysł zaś, obciążony nadmiarem lektur, stylami mistrzów i wysokim pułapem kon
struowania zdań, co rusz obniżał trajektorię natchnienia. Zmysł artystyczny, wyostrzony na arcydziełach, obnażał niekończące
się usterki kompozycyjne, więc początkujący pisarz dwakroć przerabiał swój plan i dodawał nieprzewidziane elementy, od chodząc coraz dalej od pierwotnego zamysłu. Kiedy wreszcie postawił ostatnią kropkę, rozlała się w nim jadowita rozkosz.
Był jak jeździec, który zdołał poskromić wierzchowca, choć ten nieraz zrzucał go z siodła. Dwa dni poświęcił na przepisanie i kosmetyczną obróbkę tek
stów. Pokój opuszczał jedynie z powodu posiłków i zajęć języko
wych, zarzucił orzeźwiające kąpiele w Dnieprze. Kolejnego dnia
otrzymał odpowiedź z redakcji kijowskiego czasopisma, równie zwięzłą jak jego list: „Prosimy o wizytę w redakcji między godzi nami 11 a 2 po południu”. Słowo „prosimy” sprawiło mu radość,
ale na wizytę się nie zdecydował, zniechęcony paradoksalnym
amalgamatem wstydu i pogardy. Nic a nic nie stało natomiast na przeszkodzie, żeby się wypicować, sumiennie oczyścić odzież
i ruszyć z wieczora na zaułek Gimnazjalny, do kamienicy, w której mieszkała Zośka.
Bogiem a prawdą nie miał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale po pracy literackiej obrzydła mu samotność i doskwierało
182
pragnienie rozrywki. To one wiodły go do miejsca, gdzie mógł żywe słowo usłyszeć, a jeśli do tego z ust dziewczęcych - tym chętniej. Rzecz prosta, nie tylko słowa go interesowały. Fizyczna
tęsknota za kobietą nie opuszczała go od rozstania z Musinką.
Im szczelniej zamykał przed sobą możliwość uśmierzenia żądzy, tym niepodzielniej żądza panowała nad jego wyobraźnią. Kilka
minut przed zaśnięciem, w ramach zasłużonego odpoczynku od
mądrych książek, folgował wyobraźni i marzyło rzeczach związa nych z miłością, a były to wizje tyleż przyjemne, ile bezwstydne. Zasypiał w niewidzialnych objęciach, uchwyt na jego jurnym
ciele luzował się dopiero nad ranem, pozostawiając niegasnące
pragnienie spotkania na jawie. Te sny były głęboko amoralne, cel wskazywały z prostotą i bezpośredniością, a materiału dostarczały
mu doświadczenia z dni tułaczki, gdy przygodne kontakty z ko bietami nie podlegały choćby moralnym konwencjom. Mówiąc
wprost: nawiedzały go sny do cna nieprzyzwoite. Niestrudzony kusiciel szermierzy obyczajności, rogaty czart in persona, wznie cał płomienie szalonego ognia we krwi, i już to było nie lada cnotą,
że młodzian utrzymywał je w ryzach imaginacji.
A przecież wielkich nadziei w Zośce nie pokładał. Kalkulował, że może dzięki niej pozna jeszcze kogoś, rozerwie ciasne pęta sa-
motnictwa i dławiących fantazji. Z takimi myślami, oczyściwszy nos, zastukał do drzwi. Dziewczyna otworzyła własnoręcznie.
- A panu czego? - warknęła zza progu.
- Panią chciałem zobaczyć. - Nie udzielałam na to zgody! - odparła kategorycznie. Po chwili jednak dorzuciła: - Do mnie nie można. Niech pan się
przejdzie, zaraz dołączę.
183
Nim zdążył wydusić z siebie choć słowo, trzasnęła drzwiami. Za wrócił na ulicę cokolwiek obrażony, bo czuł się z obu stron - umy
słowej i cielesnej - godzien cieplejszego powitania. A to ci paniusia! Mimo wszystko zaczął przechadzać się wzdłuż kamienic, z braku lepszego zajęcia odczytując nazwiska i tytuły lokatorów z wizytówek
na drzwiach. Zośka rzeczywiście niedługo kazała na siebie czekać, już drobiła po schodkach w żakieciku i kapelusiku.
- Proszę spojrzeć, co kupiłam! - Pokazała niewielką szpicru tę. - Śliczna, prawda? Wyjątkowa!
Stepan uważnie obejrzał przedmiot. - Wyjątkowo śliczna - orzekł.
- A wie pan, jak trzeba bić? Wzięła zamach.
- Proszę mnie nie bić! - poprosił Stepan. - To na szpica. Bo mamy szpica. A gdzie smoczek?
- Smoczek wyrzuciłem. - Prezent ode mnie? Przystanęła oburzona. - Nie, nie! - Stepan się przeraził, że dziewczyna sobie pójdzie. -
Żartuję. Schowałem go do szuflady. - Niech pan przyniesie - zaleciła Zośka. - Przyfasonuję do
szpicruty.
„Będę musiał kupić. Smoczek jej pasuje” - rzucił okiem na dziecięcą figurę.
Kwadrans później Stepan uroczyście kupował bilety do pierw
szych rzędów kina, nie bez nadziei, że wydatek położy solidne
fundamenty pod zbliżenie. Z niepodważalną logiką kalkulował, że dziewczyna, coś od chłopca dostając, zaczyna być mu coś winna.
184
Z rycerską uprzejmością przepuścił towarzyszkę przed sobą do foyer, następnie odbyli tam kulturalną przechadzkę, oglądając plakaty i wybrane kadry z taśm filmowych. - Co za dureń! - Zośka wskazała szpicrutą zdjęcie jeźdźca
galopującego na wierzchowcu. - W kinie należy jeździć auto mobilem, a ten sunie wierzchem jak milicjant.
Stepan nadymał się jak indor, wszak po raz pierwszy w życiu
pojawił się publicznie z prawdziwą dziewczyną, choć odrobinę mu wadziło, że nazbyt często wymachiwała szpicrutą i kręciła głową we wszystkie strony, na niego zaś uwagi i spojrzeń zwracała
niewiele. Powinna stale pamiętać, że przyszła tu dzięki niemu. Gdy na widowni pogaszono światła i ekran zamigotał, Stepan
chwycił i ścisnął dziewczęcą rączkę. Panna uścisku nie odwza jemniła, ale nie zaprotestowała, zatem po kilku minutach położył jej dłoń na swoim kolanie i nakrył własną dłonią. Z roztropności
postanowił na tym poprzestać. Po ostatniej części Zośka orzekła: - Jaki cudny film! Apollonie, niech pan kupi bilety na kolejny seans! - Mam na imię Stefan - żachnął się Stepan. - Proszę tu po
czekać, zaraz kupię. Wrócił z biletami w te pędy, bo bał się skrycie, że dziewczę mu umknie. - Ach, jest pan niebiański.
Po czym, gdy tylko nowy film się zaczął, zawyrokowała znu
żonym głosem: - Fu, obrzydlistwo! Ja chcę do domu. Duszno tu.
Na rogu swojej ulicy wyraziła kolejne życzenie! - Ja chcę popłynąć łódką.
185
- Żaden problem. Wieczór taki spokojny. Wypłyniemy hen daleko.
- Ja chcę po naszej ulicy! - Gdzież na niej woda? - Niech ją pan zrobi! - krzyknęła płaczliwie.
Przebrała się miarka cierpliwości Stepana. Rozejrzał się ukrad kiem i pocałował dziewczynę. - Co za tupet! - wrzasnęła Zośka. - Kocham panią - wyjęczał Stepan.
- Nie udzielałam na to zgody! - rzekła niezmiernie surowo i odwróciła się na pięcie.
- Zośka, kiedy się zobaczymy? - zawołał w ślad za odchodzącą. - Nigdy - ucięła.
Uśmiechnął się i poszedł do domu pogodny, pełen miłych przeczuć. W kategorycznym „nigdy” Zośki kryła się pociecha, więcej, nadzieja na szybkie spotkanie, kto wie, może z doniosłymi
następstwami, bo nietrudno odgadnąć, że ta złośliwa wiercipięta pojęcia nie ma, czego właściwie chce. I dobrze - stwarza rozległą przestrzeń działania dla człowieka o stałych pragnieniach. Szcze gólnie bawił go zwyczaj mówienia „nie udzielałam zgody”, gdy
rzecz się dokonała. Zakaz taki, rzecz to wiadoma, przeszkody nie czyni.
Ogółem dziewczyna spodobała mu się bardziej niż jej wyobraże nie sprzed kilku godzin. Kiedy na ulicy przez moment jej dotykał,
poczuł wstrząs i się upewnił, że mikra postura nie ujmuje kobiecym ciałom powabu. Przeciwnie, w niepokaźnych kształtach zgadywał
wytworne, miejskie czary - podobne ciało nie miało racji bytu na wsi. Miejskość wabiła Stepana. Zostać mieszczaninem - oto
186
pierwsze zadanie na jego drodze. Będzie z tą pannicą chodził po wszelkich teatrach, kinach i wieczorkach, z nią przeniknie do sze
regów miejskiej śmietanki, tam zaś - nie inaczej! - przyjmą go z otwartymi ramionami i uszanują.
W instytucie zapewne ruszyły wykłady, więc raz po raz obie
cywał sobie tam się zjawić. Pewnego poranka już się ubierał, już
zdecydował nieodwołalnie, że nastąpi to właśnie dzisiaj, lecz nagle zapytał sam siebie: „Po co mam tam iść?”. Odpowiedzi nie znalazł. Trochę się zdziwił, potem wielce ucieszył i, zachwycony
własną odwagą, przez cały dzień czuł się zwycięzcą. Bo i na co
mu ten instytut? Nie dyplom zdobi Stefana Radczenkę. Fortuna pozwoliła mu uszczknąć ze starego rogu obfitości, jaki
podziwiać można na piekarnianych szyldach. Już po tygodniu
przyszła odpowiedź z redakcji charkowskiego czasopisma wraz z przekazem na osiemdziesiąt siedem karbowańców. Listu ocze kiwał, pieniędzy - ani trochę. Literatura, jak się okazało, niesie
zarówno zaszczyty, jak i profity, zasługuje więc na podwójnie
wzmożoną uwagę. Z rozkoszą pokwitował odbiór, gotów pod pisywać się w nieskończoność, gdyby pocztylion wyraził takie
życzenie. Poczta jest kamieniem milowym w rozwoju ludzkości.
Nie dość, że umożliwia kontakt rozproszonym po świecie jed
nostkom, nie dość, że zaopatruje chętnych w czasopisma z opo
wiadaniami, to jeszcze pieniądze dostarcza. List z Charkowa był wielce interesujący. Zwięźle, acz klarownie
wyznaczono w nim wartość opowiadań i zaproponowano, by autor przesłał ich więcej, najlepiej kilka, żeby wystarczyło na tomik w objętości od trzech do sześciu arkuszy druku. Ostatnia
linijka zbiła go z tropu. Czym jest, u licha, arkusz druku? A nade
187
wszystko, czy jego utwory mają objętość „od trzech do sześciu” owych arkuszy? Musiał to ustalić ponad wszelką wątpliwość, a do
tego znaleźć odpowiedzi na inne palące pytania tyczące się tech
niki drukarskiej. Że stronę składa się z osobnych liter, wiadomo jeszcze z podręcznika historii powszechnej, z miejsca, w którym mowa o Gutenbergu, lecz o tym, dajmy na to, jak w książkach robi
się obrazki albo portrety, historia niestety milczy. Toteż młody pisarz zdecydował się zaopatrzyć w stosowną książkę techniczną.
Dowiedział się z niej, czym jest arkusz oraz ile w nim mieści się znaków, czym jest korekta, cycero, spacja, punkty anglosaski
i amerykański, skład zecerski. Wiele uwagi poświęcił sztuce po wielania, ilustrowania, cynkografii, autotypii, trójchromatyzmowi
oraz maszynie offsetowej.
Wiedza o powielaniu i odbijaniu prędko się ulotniła, lecz de finicję arkusza drukarskiego niezwłocznie przyłożył do swoich
sześciu opowiadań jako ćwiczenie praktyczne. Ustalił niezbicie, że teksty liczą dokładnie 207 194 znaki, zatem w ramach „od trzech do sześciu arkuszy” mieszczą się w zupełności.
Poukładał kartki starannie, ponumerował strony, obłożył czystym papierem, a z wierzchu wywiódł duże czarne litery:
„Stefan Radczenko. Brzytwa. Tom opowiadań”. Całość opakował,
przewiązał sznureczkiem, jak niegdyś sprawozdania z Domludu,
i złożył na czarodziejskiej poczcie. Listu nie dołączył, uznawszy milczenie za najgodniejszą z odpowiedzi.
III
Krąg rozwoju teatru został domknięty. W spektaklu konstruktyw
nym sugestywna gestykulacja oraz emfatyczna intonacja aktorów świadczą niezawodnie o jednolitej, skondensowanej naturze perso
ny dramatu; dominują sceny masowe, okoliczności zdefiniowano umownie, miejsce akcji wskazują zaś afisz i kościec scenografii, roz
pościerające przed sztuką perspektywę toczenia się równolegle na kilku planach. Nowoczesny teatr, osiągnąwszy najwyższy szczebel
rozwoju, powrócił do korzeni: misteriów religijnych antyku i śred
niowiecza. Ścieli się przed nim droga powtarzalności, pośpieszne mijanie dobrze znanych etapów - nadal ze szczyptą nowatorstwa, lecz już bez postępowego fermentu, bez siły przydającej sztuce rozpędu. Wskutek działania niezgłębionych praw rozwoju proce
sów życiowych, jedynych i nieomylnych, które geniusz człowieka
umie wyjawiać, lecz nie kształtować, z pnia teatru wykiełkowała boczna gałązka. Jej wzrost przywodzi na myśl sztuczkę indyjskiego
maga, co ku uciesze gawiedzi w okamgnieniu wyzwala z nasionka gałęziaste drzewo.
Ledwo dwie dekady temu, kuląc się po drewnianych straga nach przy cyrkach i bazarach, w odorze stajen i jatek, wyszydza ny przez elity, prasę i opinię społeczną, pąk kinematografii został przeflancowany na reprezentacyjne ulice i place, do zbytkownych wnętrz ze lśniącą sztukaterią, z obszernymi foyer i orkiestrą sym foniczną. Rozkwitł tam pysznym kwieciem i zyskał oszałamiające
189
uznanie. Realizując niedosiężne dla teatru zadania iluzji i pełnej
ruchomości aktora, świeżo upieczona muza pomniejszyła scenę w wymiarze fizycznym, lecz rozepchnęła ją w nieskończoność imaginacji i zalała powodzią autentyzmu, równocześnie odreal
niając. Akcja, pozbawiona głosu, zyskawszy czytelność pośród
wszystkich plemion i narodów, żongluje jak wytrawny dialektyk skrajnymi biegunami doznań. Koi i wabi serca i oczy.
Korowód postaci, krain i epok, machnięciem różdżki niemego
czarnoksiężnika rozpłaszczony na ekranie, wzbudzał w młodym prozaiku Stefanie Radczence nęcącą kombinację radości i przy
gnębienia, typową dla człowieka zanurzonego w bezkres stepu,
w nocną symfonię ulotnych szeptów i migotliwych widziadeł. Gdy w sali wygaszano elektryczność, gdy dobiegały pierwsze
akordy orkiestry, młodzieńca bez reszty pochłaniała rola widza,
szeptem wymawiał tytuł filmu, jakby próbował odgadnąć jego
treść. Zatapiał oczy w ekranie z zacięciem eksploratora, przebie rał nogami, kiedy przeczytany napis zatrzymywał się na dłużej, a czasem, zachwycony sceną zmyślną lub tragiczną, zaciskał dłoń, stale spoczywającą na kolanach dziewczyny, Zośki, nieodłącznej
i wiernej towarzyszki. Szeptała żałośnie: - To boli, niebiański!
Lecz on był w tamtych chwilach odległy jak Bóg na nieboskło
nie, złączony z rozedrganą świetlistością figurek, które unosiły
jego wybujałą fantazję ku wędrówkom, rozterkom i przygodom. Wdychał zapachy iluzorycznych ogrodów, słyszał wystrzały dy
miących strzelb. Czasem po powrocie do domu nie zapalał światła i na ciemnej szybie odtwarzał przyniesione w głowie podobizny przepięknych aktorek, oblekając w ciała ich powabne cienie.
191
O wiele częściej jednak i smętniej rozmyślał pod tym oknem o dziewczynie, która nazywała go niebiańskim, co zakrawało na kpinę z bezowocności jego wysiłków. W ciągu trzech tygodni od zawiązania znajomości ich stosunki ustabilizowały się na
pewnym poziomie i tam utknęły, po jakże obiecującym począt
ku. Przystojniak czuł absolutną bezsilność wobec perspektywy dźwignięcia ich z podstawy. Świetlane wizje pokrzyżowała natura. Nieoczekiwana jesień rozpostarła nad miastem szarą i mokrą po
krywę, zalewając dni wilgotnymi mgłami, deszczem i paskudną
mżawką. Porywisty wiatr wzdymał się gwałtownie i nagle cichł, wyginał gałęzie kasztanów i ogałacał je z jeszcze zielonych liści.
Bruki i dachy dudniły lodowatymi łzami, te zaś nieprzerwanym strumieniem spływały z rynien, by rozlać się wzdłuż ulic pod
butami przechodniów - w wybojach asfaltu drżały nieschnące kałuże. Woźnice kryli się pod plandekami, ich wehikuły wiły się na rogach czarnymi nićmi, zapomniane konie smętnie zwiesiły łby. Uliczni sprzedawcy papierosów kulili się bezradnie w bra
mach pospołu z gazeciarzami, subiekci zdejmowali malownicze
szyldy sklepów z kwasem, lemoniadą i sztucznymi wodami mi
neralnymi, cisza pochłaniała wesołe nawoływania przekupek: „Jabłka renety! Gruszki bery!”. Wilgoć i rozpacz przenikały po
wietrze i ludzi. Tak oto bezduszna pluta zamknęła z hukiem wonny sezon
parkowych promenad i wycieczek statkiem na łono przyrody, hen daleko, tam, gdzie miłość w zaciszu odludnych zarośli osiąga
pierwotne ukoronowanie. Przyroda zatrzasnęła wrota dogodnych kryjówek, lecz żaden deszcz nie ugasi pragnienia ściskającego
ludzkie serce bez względu na wiek i porę. Odróżnia to ów organ
192
od serc innych zwierząt, którym termin miłosnych uciech ściśle wyznaczono.
Po kilku bezowocnych próbach zdobycia pokoju Zośki i kilku zignorowanych zaproszeniach do siebie Stepan nie miał wybo
ru - uznał kino za jedyne pole rendez-vous, miejsce straceńczych schadzek, bo pasja do kinematografii nie uśmierzała nieokiełz nanej namiętności. Niezaspokojenie ją podsycało. Dręczony
bezsennością, przewracał się nocami z boku na bok i wstawał
o poranku znużony snami, w których a to policzek wydatnie mu puchł, a to ręka boleśnie się wydłużała. Nieraz koszmary
nachodziły go pod postacią nieboszczyków. Trupy zbijały się w jednorodną masę i kołysały jak wisielcy na szubienicy. Zarzu
cił naukę, lecz odpokutowywał to lekcjami w urzędach. Za dnia
nerwowo oczekiwał wieczora, marzył o nim i szykował się do niego. Wieczorem ponownie wstępowało w młodzieńca życie. Wieczór kończył się nocnym niepokojem i niedorzecznymi snami.
Miał, przyznajmy, pewne osiągnięcia. Zgodziła się mówić do niego na „ty”, lecz wniosków nie wyciągnęła żadnych. Strzygła się, dbała o uczesanie i paliła papierosy - brał to za dobrą monetę, ale
na próżno. Utrzymywała władczy dystans. Tylko czasem, kiedy zaczynał gderać, udzielała zgodę na pocałunki - pozostawały wszak bez odpowiedzi. - Kocham cię - szeptał niezbyt szczerze, za to namiętnie, gdy
stałą trasą odprowadzał ją z kina na zaułek Gimnazjalny. - Ach - wzdychała Zośka - nie ma w świecie miłości. To ludzie
nawymyślali.
Liczył, że pannica skapituluje wobec żelaznej logiki. - Skoro nie kochasz, po co ze mną chodzisz?
193
- Jak po co? Przecie za mnie płacisz! - dziwiła się. Odpowiedź obrażała go do głębi duszy, milczał jednak, bo mu-
siał przyznać, że trochę się boi tej dziewczyny. Była humorzasta, targały nią kaprysy nie z tej ziemi. W ciągu jednego wieczora
miewała chętkę na lot aeroplanem, strzelanie z armaty, kom ponowanie muzyki, objęcie profesury, wreszcie - przywdzianie
munduru marynarza dowolnej floty i pasanie owiec. - Ach, jakżebym chciała zostać kramarką - mawiała. - Siedzisz
sobie w sklepiku: „Co podać? Pieprzu? Do dziesięciu? Do stu gram?”. Cudnie. Przychodzi mnóstwo ludzi... Dzieciom rozda
wałabym po cukierku. Chciałabym być dzieckiem: ładniusim, kędzierzawym chłopczykiem. Nie ma to jak siąść wierzchem na
patyku i zacinać: wio, siwku, wio, bułany!
Szarpała dłoń Stepana, dając susy nad niewidzialnymi prze szkodami. Nieprzebrane zachcianki nużyły ją, nieraz milczała calutki wieczór, nie zważając na Stepana i nie racząc na niego
spojrzeć, by w końcu ująć go za ręce i rzec tak smętnie, tak cicho, że aż ciarki go przechodziły: - Ach, niebiański, aleśmy głupi! Wszędzie głupota. A ty nic
nie rozumiesz.
W rzeczy samej ani myślał cokolwiek rozumieć, wyjąwszy ów przykry fakt, że filigranowe dziewczę opętało go, przykuło do siebie i zajęło w jego życiu niepodważalną pozycję. Co wieczór
o siódmej wychodził z mieszkania i wstępował do cukierni - już
po tygodniu witano go tam łaskawym uśmiechem. Tak przywiązał
się do właściciela, że czuł się niezręcznie, jeśli któregoś dnia nie kupił cukierków. Odliczając należność, myślał z troską: „Czemuż
miałaby ze mną nie chodzić? Do kina prowadzam, cukierkami
194
częstuję. Głupi jestem, to fakt. Niebiański, aha! Niebiański ze mnie bęcwał”.
Kilka razy zamierzał przydać sobie wartości w jej oczach,
czyniąc aluzje do swojej kariery literackiej; otwarcie mówić się nie ośmielał. Aluzje były na tyle mgliste, że uchwycić ich
raczej nie miała szansy. Zajmowały ją zresztą głównie gazety,
zawsze z dumą ogłaszała mu nowinki polityczne. - Czyś czytał dziś notę angielską? Jaka długaśna! A jak dzi
wacznie się zaczyna: „Sir, Rząd Jego Królewskiej Mości zawia
damia...”. Ach, jakież to piękne, pisywać takie komiczne noty! Czego ona właściwie chciala? Na próżno szukał odpowiedzi, chyłkiem lustrując twarz zdobną w jasne loki wymykające się
spod płaskiego kapelusika. Nad podziw żwawa buźka, każda duchowa rozterka znaczyła się na niej w okamgnieniu, lśniła
i chmurzyła się w cieniu niewidzialnych obłoków dryfujących w jej oczach. Nieustająca huśtawka nastrojów napawała go już
to nadzieją, gdy łowił czułe spojrzenie Zośki, już to bezdenną rozpaczą, gdy dziewczyna niespodzianie markotniała i tonęła w złowieszczym milczeniu. Usiłował rozwiać bezzasadne smutki -
prawił o swoich dawnych przygodach, powstaniach i wojnach, lecz ona, przez moment szczerze przejęta, po chwili burczała
posępnie:
- Ach, nudy na pudy! Po co komu te wojny? Ludzie nawymyślali. Chcesz powiedzieć, że jesteś bohater? Nonsens! W takich chwilach jego także ogarniał smutek, szli we dwoje
śliskimi ulicami, bezmiernie dalecy, lecz okuci pospołu ja kąś koniecznością, ciągnęli milczenie pod zachmurzonym jesiennym niebem. Pewnego razu w przypływie złego humoru
195
cisnęła za ogrodzenie czyjegoś podwórza ulubioną szpicrutę
i oznajmiła:
- Obrzydła mi. Nienawidzę jej. Nie minęło dziesięć minut, a już tęskniła za szpicrutą. Stepan zacisnął zęby i poszedł na podwórze, brnął w błocie i z zapałkami
w ręku szukał szpicruty, wzbudzając sensację wśród psów i bu rząc spokój obywateli. Zguby, rzecz jasna, nie znalazł. Podwórko opuścił, pałając taką nienawiścią do dręczycielki, że gotów był
wygarbować jej skórę.
Tamtej nocy przeżył bunt niewolnika. Zapalił światło i po raz pierwszy od miesiąca dojrzał wołający o pomstę do nieba
rozgardiasz w mieszkaniu. Nieszczęsne meble obrastały kurzem, na podłodze walały się sterty niezamiecionych śmieci. Wilgoć
i chłód wdzierały się przez targaną podmuchami wiatru szyb kę w niezaklejonym oknie, z ramy obsypywał się kit. Pożółkłe liście palmy kłoniły się smętnie w kącie pokoju, nad nimi ro
sła złowróżbnie czarna plama wilgoci. Smutek ogarnął Stepana na widok spustoszenia, które odzwierciedlało absurd jego życia.
Ruina w sercu dorównywała tej w mieszkaniu. Usiadł przy stole
nad wielopiętrowym stosem otwartych książek i skrawków pa pieru. Z rezygnacją skazańca wspominał dni idealnej harmonii,
wypełnione spokojną pracą, gdy głowa z upodobaniem trawiła wykwintne dania wiedzy. Gdzie te poranki, szumne świeżością i buzującą siłą? Gdzie cichutkie wieczory, gdy słodko zasypiał, w objęciach duchowej równowagi? Utracił je, ścieżki powrotne obrosły kąkolem. W imię czego? Otwierał zeszyty, przeglądał
notatki z lektur, jak bankrut solidne rachunki z przeszłości. Po
czuł w sobie jesień, słotę i mglistość.
196
Co z tego ma? Nic, prócz przykrości i poniżenia. Nic nie wskó rał, został babskim pachołkiem, marionetką w rękach niepo
czytalnej. Ach, gdyby cokolwiek warte były te katusze! Gdyby wywalczył tę realną korzyść, za którą folguje się kobiecie! Co za bezmyślność te wszystkie pokazy kinematograficzne i łakocie!
Drobnomieszczaństwo, ćwierćinteligencja! Na domiar złego zubożał. Honorarium z Charkowa roztrwo nił, pieniądze rozeszły się bez śladu godnego ich pochodzenia.
Nadmierne wydatki bezlitośnie pochłaniały dochody z lekcji, na obiad zostawały mu nędzne kopiejki, a na kolację guzik z pętelką.
Odzież codziennie traciła na reprezentacyjności, skarpetki ob rosły dziurami, bielizna domagała się zacerowania. Od miesiąca
zalegał z czynszem. Tak, dziewczyna przygodna i nieużyteczna zrujnowała go nie tylko duchowo, lecz również materialnie -
drugie było nie mniej przykre niż pierwsze. Basta! Nigdy więcej do niej nie pójdzie. Kropka. Finito. Wiedział aż nazbyt dobrze, że radą na wszelką zgryzotę jest
praca, najwyższa w hierarchii ludzkich zdolności. Radość pracy czuł całym sobą, potrafił oddawać się jej do zatracenia. Cóż, kiedy
postronne zjawisko brutalnie odrywało go od życiodajnego zajęcia.
Niepostrzeżenie, na własną zgubę, zaślepiał się błahostkami, nie
wartymi ani uwagi, ani choćby przelotnego spojrzenia. Słusznie wszak powiedziano, że doświadczenie uczy człowieka i obdarza
mądrością kierowania życiem. Należy też w pełni korzystać z do świadczeń innych, zwłaszcza tych najwybitniejszych, którzy stwo
rzyli wzorce prawdziwego życia i zapisali swoje nazwiska w księ
dze postępu. Oczywiście nie sposób przyklaskiwać ich czynom bez refleksji. Filozof Schopenhauer, dajmy na to, uwielbiał, kiedy
197
kobiety wprowadzane przez niego na szlak pesymizmu całowały go po rękach; podobno Budda, bogom równy, umarł przezornie, wymykając się w ten sposób sidłom pustej tajemnicy; morali
sta Rousseau, znawca problemów wychowania dzieci, przejawiał
chorobliwe zainteresowanie tą częścią ciała, na którą opiekunka
wymierzała mu kary; roztropny Sokrates niezmierną życzliwość dla uczniów łączył z niepospolitą czułością, okazywaną tym solenniej,
im bardziej urodziwy i gibki był obiekt łaski mistrza. Ozdobom narodów i ludzkości zdarzały się kłopotliwe dziwactwa - niegodne
ani ich samych, ani ich mądrych nauczań, dość jednak zetrzeć
z nich te - niewątpliwie przypadkowe! - brudy, a pozostaną nie
nagannymi wzorcami postępowania. Żadna myśl nie nachodzi człowieka nagle, nawet najdrob
niejsza kryje za kulisami świadomości prehistorię. Jeśli zechcemy odtworzyć drogi jej rozwoju, musimy wykazać się nie lada
cierpliwością. Myśl jest czymś w rodzaju dania serwowanego nam przez świadomość. Pałaszujemy ją, już podsmażoną, nie
oglądając się ani na mistrzów kuchni, którzy trudzili się nad nią, ani na górników kopiących węgiel na opał, ani na pastuchów doglądających mięsnego inwentarza, ani wreszcie na siewców, co
umieścili w ziemi żywe nasiona roślin. Tylko dlatego, że znamy ledwie strzępy całej historii, zdarzają się nam miłe niespodzianki. Do nich należało kolejne z zamierzeń Stepana - napisać sce nariusz filmowy. Wpadł na ten pomysł, ledwie otworzył oczy
o poranku. Z właściwym sobie podekscytowaniem młody zapaleniec roz
ważał przez jakiś czas nowe wyzwanie, a kiedy wstał, był gotów do jego realizacji. Zgarnął książki zalegające na stole i udał się do
198
biblioteki. Uregulowawszy należność za przetrzymanie wolumi
nów wyznaniem o długotrwałej a ciężkiej niemocy, wypożyczył
niezbędne pozycje z zakresu kinematografii. Dwa dni wystarczyły mu w zupełności, by solidnie przyswoić
sobie sztukę tworzenia scenariusza, nawiasem mówiąc niezbyt zawiłą. Praktyka kinowa nieraz dostarczyła mu należytych ilu stracji. Uśmiechał się pod nosem na myśl, że nic na świecie nie ginie bez celu, a fascynacja dziewczyną także przynosi uboczne
efekty produkcji, tak jak koksowanie węgla prowadzi do powsta nia naftaliny, fenolu, benzolu, eteru, wreszcie amoniaku i farb w każdym kolorze.
Starannie rozpisał plan dramatu filmowego z epoki wojny
domowej, na sześć aktów z prologiem. Wszystko jak należy:
konflikt socjalny - raz; miłość między przedstawicielem kla sy robotniczej i kobietą z przeciwnego obozu - dwa; nadobna
młodziutka proletariuszka wybawia rzeczonego proletariusza od nagłej śmierci, przekierowując na siebie żarliwość jego uczuć -
trzy; kanonada i dym - cztery; tryumf uczciwości - pięć. Do
tego fakty pomniejsze, lecz równie atrakcyjne pod względem fabularnym. Zdarzały się w dramacie elementy przekomiczne,
na przykład kułak safanduła - pech prześladował chłopinę przez
cały scenariusz, jego blamaże rozbawiły autora do łez. Stepan
pracował okrągły tydzień. W miałkim schemacie ulokował cały swój talent - historię uczynił tragiczną, akcję zaś na tyle zawi łą, że aż interesującą. Przeczytał swe dziełko kilkakroć, dziwiąc
się potoczystości wymalowanych przez siebie kadrów, wreszcie
przepisał scenariusz i wysłał pocztą na adres Wszechukraińskiego
Zarządu Kinematograficznego.
199
Po czym niezwłocznie oczyścił garnitur, wypastował buty, umył
kalosze, włożył palto i ruszył na zaułek Gimnazjalny. Tam stanęła przed nim Zośka. Namiętnie uścisnął jej dłoń i powiedział: - Zośka, jak ja ciebie kocham!
- Gdzieś ty się podziewał, niebiański? Nudno bez ciebie. Oswobodziła rękę.
- Praca, Zośka! Przeklęta robota. Plan był wręcz genialny. Kończąc pracę nad scenariuszem,
Stepan zrozumiał: ich stosunki utknęły na problemie lokalu.
Dziewczyna opowiadała, że zajmuje jeden pokój razem z ro
dzicami. Rodziców miała dwoje, lecz do zepsucia nastroju wy starczyło choćby jedno z nich. Problem drugi: żadna szanująca
się dziewczyna nie odwiedzi chłopaka. Nie wypada. Problem trzeci: jesienna niepogoda. Był i czwarty, na szczęście absztyfikant przypomniał sobie o nim w porę - pomogła fura przeczytanych
powieści. Niech będzie po europejsku, do stu diabłów! - Zośka, głodny jestem. Chodźmy na kolację. - Też bym coś zjadła - przyznała. - Ale przecież nigdy nie chodzimy na kolację.
Ściszył głos.
- Zjemy w prywatnym pokoju? Klasnęła w dłonie.
- Ach, prywatny pokój, cudnie! Zaszli do pierwszej lepszej knajpczyny. Jej szyld dopełniono na
pisem: „Sale rodzinne”. Stepan w lot pojął, że sala taka niczym nie
różni się od tego, co zaświtało mu w głowie. Wąskimi schodkami
zeszli do piwniczki: ona rozradowana dowcipnym pomysłem, z rozbudzoną ciekawością i buzującymi zmysłami, on skupiony,
200
przejęty ewentualnymi następstwami i skrycie zawstydzony każ
dym swoim krokiem. Stanęli w niewielkim przedsionku, między rozsuniętymi zasłonami zobaczyli wejście do sali ogólnej, usły
szeli rozbrzmiewającą w niej muzykę. Przed sobą mieli ciemne
drzwi, wyłoniła się zza nich usłużna postać z serwetką w ręku
i beznamiętną fizjonomią. Stepan potwornie się zmieszał, sta
rannie zbierał słowa i szukał odpowiedniego tonu. Za to Zośka władczo, swobodnie, jak stała bywalczyni podobnych przybytków
i znawczyni prywatności, skinęła od niechcenia: - Pokój prywatny!
Postać skłoniła się bez słowa i powiodła parę młodych ludzi przez owe ciemne drzwi ku niskiemu korytarzykowi. Wilgoć
i pleśń przypomniały Stepanowi dalsze i bliższe pieczary ław ry, o drżenie przyprawiało go gęste powietrze, jakimś cudem
jednakowe w obu jaskiniach - świętości i rozpusty. Puścił dłoń Zośki i szedł środkiem z pochyloną głową, byle nie dotknąć ścian ani sufitu, ponieważ, jak sądził, zalegały na nich warstwy pleśni
i ludzkich wydzielin. Postać się zgarbiła, sięgnęła prawą ręką do jakiejś dziury, przekręciła włącznik. Do uczynionej światłości dodała powitalne słowo:
- Zapraszam. Dopiero teraz Stepan dostrzegł czworo drzwi i czerniejący oczodół
zakratowanego okienka. Pozbawione szkła, wychodziło wprost na mur sąsiedniego budynku, tamujący dopływ świeżego powietrza. Korytarz wygi nał się w podkowę, do uszu dobiegał szept muzyki, jak
złudne echo w głębokim lochu lub w porzuconej zawilgłej kopalni. Zośka pierwsza przyjęła zaproszenie do klitki. Stepan niepewnie
przestąpił próg. W oczy rzuciły mu się ściany niegdyś przystrojone
201
tapetami - odstające strzępy obnażały szarzyznę tynku. Finezja wzo
rów nikła pod brudem, którego niepodobna nie tylko usunąć, lecz choćby dotknąć. Nieczystości przeobraziły się z czasem w swoisty
ornament, fantasmagoryczne szlaczki, ocienione po kątach warstwa mi wilgoci i pajęczyn. Okien nie było. Po prawej stronie stała przy ścianie szeroka ceratowa kanapa, wyblakła i oblazła, wytarta i za
padła, upstrzona dziurami i fałdami, pokryta wydzielinami gruczo
łów - dowodem wieloletniego i starannego użytkowania. Powyżej gniazda żądz wisiał dumny oleodruk: grupa zesłańców karmiła gołę bia przez kraty wagonu. Drugi obraz, w równie potrzaskanej i lichej
ramie, przedstawiał dziewczynę i kota na porośniętym różami ganku. W pomieszczeniu cuchnęło niedopałkami, wymiocinami, rozlanym
winem, niemytym ciałem - bukiet zapachów, nie znajdując ujścia, gęstniał w klitce, tężał na korytarzu, wżerał się w kamienie i cegły,
by osiąść na ścianach warstwami przyprószonej kurzem wilgoci.
Stepan usiadł przy stole, ale palta nie zdjął. Odraza pokrzy żowała mu idealny plan rozwiązania problemu miejsca. Zoś ka - przeciwnie - była zachwycona. Wszystko wydawało się jej niezwykłe i cudowne. Obejrzała obrazy, nogą zbadała, czy kanapa
dość miękka, wyjrzała na korytarz, zgasiła i zapaliła elektryczność, aż doszła do wniosku: - Przytulnie.
Zadziwiła go.
- Co ty pleciesz, Zośka! - Chciałabym tu mieszkać. Pojawiła się postać z kartą dań. Po zamówieniu kolacji goście
zdjęli wierzchnie odzienie. W korytarzu zadudniły dziarskie kro ki kilku par nóg, do sąsiedniego pokoju ze śmiechem i wrzaskiem
202
wp aro wała hałaśliwa kompania basów i sopranów. Zośka cisnęła
papierosa pod nogi. - Humorki im dopisują - skwitowała.
- Nam też dopiszą - obiecał Stepan. Rzeczywiście, pierwsza szklanka wina z miejsca poprawiła mu nastrój. W głowie zaszumiała mętna słodycz, w piersi rozlała się
fala ciepła, a po lędźwiach rozeszło się zniewalające mrowienie.
Co tam wstyd! Przecież napisał tom znakomitych opowiadań i ukończył scenariusz na sześć aktów z prologiem.
- Jak myślisz, Zośka, kim jestem? - Łach mytą - usłyszał.
Roześmiał się głośno i przystąpił do pałaszowania kotleta, który smakiem nie ustępował smażonej podeszwie.
Patrzył teraz na pokoik okiem miłosiernego sędziego - takiego,
co pojmuje ludzkie słabostki i umie wybaczać. Siedział, popijał wino, przeżuwał mięso. Sprawiało mu to radość, dostrzegał w tym
również postęp - krok naprzód przyprawiający o dreszcze. Rzężenie roztrojonego fortepianu zagłuszyło wrzaski i salwy
śmiechu w pokoju obok.
- Och, walc! - zawołała dziewczyna. - Umiesz tańczyć? - Nie - wyznał i nalał wina. - Musisz się nauczyć.
Usiadł obok niej ze szklanką w dłoni. - Zośka, wypijmy za naszą miłość!
Pijany uśmiech okrasił jej policzki. - Za miłość, niebiański.
Chwilę później wylądowali na kanapie. Stepan przyciągnął do siebie dziewczynę. Wyszeptał:
203
- Bądź moja, Zośka. Najdroższa, pragnę cię... Zośka, kochana,
Zośka...
- Co to znaczy, że mam być twoja? - zainteresowała się. Na moment stracił rezon, wreszcie wyburczał:
- Pokażę ci. - Pokaż. - Nie oponowała.
Zamroczony zgodą, winem i jękami fortepianu za ścianą, tak bliski sięgnięcia po lekarstwo na swoje bolączki, objął ją zapal czywie. Wyszarpnęła się gwałtownie i zwinęła w kłębek w rogu kanapy.
- Brudno! - krzyknęła. Okrzyk go obezwładnił. Skulił się niezgrabnie, oparł dłonie o ceratę. Dygocząc ze wstydu i rozpaczy, osunął się na kolana
i wtulił głowę w cienkie nóżki. - Przebacz mi, Zośka, przebacz - jęczał.
Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Milczała. Chudziutkie rączki objęły jego szyję. Dziewczyna się
nachyliła i cmoknęła go w usta.
- Jeszcze, jeszcze - szeptał. Spazmy złączonych warg wprawiły go w ekstazę i oślepiły, czuł na twarzy muśnięcia jej loków, zatracił się na fali z każdym po całunkiem unoszącej go coraz wyżej.
Usiedli obok siebie wtuleni, trzymając się za ręce. - Ładny jesteś - mówiła Zośka. - A ty nieziemska - zrewanżował się.
Obcałowywał szyję, ręce, palce, gładził kręcone włosy, w nie znośnym afekcie pokornie zaglądał w jej oczy, wdzięcznie wtulał głowę w jej piersi, rozpływając się w czułości i radości.
204
- Jestem podobna do tej dziewczyny. - Zośka wskazała na obraz. - Ach, jakżebym chciała mieć kota i różany ganek! Śmiali się jak dzieci słonecznego dnia. Stepan nie był jeszcze wystarczająco ukulturalniony, by we
zwać postać z serwetką postukiwaniem noża o szklankę. Wy szedł zatem na korytarz i zawołał. Przy okazji zerknął przez
uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, pełnego muzyki i do brego humoru. Osłupiał na widok znajomej męskiej fizjonomii, bezmyślnej,
rozrechotanej i pijanej. Wytężył pamięć i wróciło do niego to, co
pragnął zapomnieć po wsze czasy: kuchnia, niesławna rozmowa, bójka i ucieczka z domu. Był to Maksym, syn Tamary Wasyliwny Hnidej, Musinki, dawnej kochanki Stepana. Młody Hnidy zapuścił
wąsa, niełatwo było go rozpoznać. W rytmie walca kołysał na kola nach korpulentną kobietę z zakasaną spódnicą, wyglądał komicz nie za jej szerokimi barami. Stepan instynktownie cofnął się
o krok i przywarł do ściany, umykając z pola widzenia znajome go. Wstręt go ogarnął. Tamto zdarzenie, choć wyparte, ciążyło
mu, żyło w nim nadal, już na zawsze. Dotarło do niego: okrut
na przeszłość, popełnione błędy, przykrości i niełaska fortuny
podgryzają korzenie ludzkich marzeń jak wijący się w duszy czerw. Przeraziła go nieuchronność, nieodwołalność, niemoż
ność dokonania korekty dawnych uczynków, myśli, nawet ma rzeń - to one tworzą podglebie przyszłości i kryją w sobie sekrety przyszłych burz.
W pokoiku obok pląsały jakieś kobiety, zataczali się jacyś męż czyźni, wreszcie ktoś zamknął drzwi.
Opłaciwszy rachunek, Stepan chwycił Zośkę za rękę i szepnął:
205
- Zabierajmy się stąd czym prędzej! Wtuliła się w niego z żalem:
- Tak mi tu dobrze... Wyprowadził ją na ulicę. Jesienny mrok wirował w podmu
chach wiatru, sączył się zimnymi kroplami.
IV
Problem finansowy dramatycznie narastał. Stepanowi zajrzały
w oczy bankructwo i katastrofa wizerunkowa. Cały ubiór, od kasz kietu do kaloszy, po półroczu używania zdradzał oznaki nieubła
ganego, acz naturalnego zużycia. Nie pomagało już pieczołowite
czyszczenie. Ubieranie się, dawniej czynność przyjemna, stało się gehenną - rankiem bardziej niż kiedykolwiek rzucała się w oczy ruina bielizny, dramatycznie znoszone obuwie i złowrogie prze
błyski łokci spod marynarki. Tryb życia miasta dyktowały pierwsze miesiące śliskiej kijow
skiej zimy. We znaki dawał się brak ogrzewania. Stepan zakleił
okno, starannie i solidnie, nie omijając żadnej zdradliwej szparki, lecz zimno zdawało się przenikać mury. Budził się nad ranem,
drżąc z wyziębienia, choć na wysłużony żołnierski koc narzucał cały swój majątek, poduszkę kładł na nogi, a głowę na owinię tych w gałgany podręcznikach do statystki. Domowe niedostatki przygnębiały go i odbierały mu energię. Wieczorami, o ile nie
szli z Zośką do kina, zalegał w łóżku i usiłował się ogrzać. Po cieszał się nadzieją na obmyślenie nowego opowiadania, ale nic
z tego - leżał zmarnowany i przybity, nieraz zasypiał w ubraniu. Nocą wyrywał go ze snu nieznośny ciężar na sercu.
Pewnego ranka zjadł pół funta pszennej kaszy i wypił gorącą
herbatę w Żywludzie, wrócił do domu i usiadł przy stole. Po śród papierów odnalazł ołówek, naostrzył go i zaczął snuć plan
207
podreperowania finansów, a zatem położenia zarówno fizycznego, jak i moralnego, pauperyzację duchową rozsądnie składając na karb szczupłego portfela. Nade wszystko musi zdefiniować swoje
potrzeby i uporządkować wydatki budżetowe. Zośka. Rozwa żywszy wszelkie okoliczności, uznał, że asygnować na tę osobę mniej niż czerwońca tygodniowo to rzecz nierealna. Pożałował,
że w kinie od początku wybierał pierwsze rzędy - drogie, lecz
w istocie niewiele lepsze od dalszych miejsc. Z ciężkim sercem
doszedł jednak do wniosku, że zmiana oznaczałaby blamaż równy rezygnacji z cukierków. Jego bezsilność potęgowana była przygnębiającą pewnością - incydent w pokoju prywatnym, na gły wybuch namiętności, związał go z tą dziewczyną mocniej niż
kiedykolwiek. Odkąd ich zażyłość przekroczyła granicę zwykłych zalotów, trudniej było Zośkę rzucić.
Mało tego. Poczuł, że budzi się w nim głębokie i burzyciel skie uczucie, wyższe niż żądza, z nutą poczucia obowiązku
i powagi. Inna sprawa, że uparty egoizm nie pozwalał zarzu cić nieukończonej sprawy, do tego drogiej - chodziło nie tyle o straty pieniężne w wysokich nominałach, ile o uszczerbek moralny i ruinę duchową, która pewnie by go przeraziła, gdyby nie odkrył w sobie ogromnej siły i nie poznał ceny ludzkiej
energii. Jej daremna utrata to przywilej młodości. Zainwe
stował zbyt solidny kapitał, by rezygnować z należnych mu
odsetek. Ponury czy promienny, z uporu czy z pasji - dość, że stale składał wizyty w zaułku Gimnazjalnym, tam ognisko
wały się jego witalność, intelekt i niepokój. W pocałunkach,
nareszcie wywalczonych na stałe, znać było nieraz cudow ny żar tamtego pierwszego, złożonego w murach obskurnej
208
speluny - misterium dotyku warg, co najgłębiej i najrzetelniej zaciera granice między istotami. Raz rzucony czar pocałunku skazuje na wieczną gonitwę za upojeniem - w twórczości, pracy, nauce i walce.
Nieraz wmawiał sobie, że kocha ją ze wszystkich sił, że nie
kochał tak nigdy dotąd. Cieszył się nowym, obezwładniającym uczuciem, ale i złościł, że afekt przysłania mu pierwszorzędną
aspirację, której blask, choć przyćmiony, nadal rozpalał jego fantazję. Kiedy czuł, że chęć posiadania Zośki w nim wygasa, dostrzegał w tym niebezpieczeństwo i cierpliwie pielęgnował
obraz dziewczyny w sercu, pewien, że młody człowiek kochać musi - taka jest kolej rzeczy.
Zważywszy, że jego zwykły dochód z lekcji wynosił osiem
naście karbowańców tygodniowo, na wyżywienie i czynsz zo stawało osiem. Niepodobna było zaoszczędzić na opał i odzież. Doprowadzenie wyglądu do ładu pochłonęłoby nie mniej niż osiemdziesiąt pięć karbowańców. Rachunek był prosty: budżet
domykał się z deficytem stu karbowańców. Stepan postanowił odwiedzić redakcję kijowskiego czasopisma.
Wydrukowali jego opowiadanie, a zatem - jak mniemał - byli mu winni honorarium. Co sprawiło, że nie wybrał się wcześ
niej? Szlachetna bezinteresowność. Niezręcznie pchać się przed oczy, które widzą w tobie pisarza, a co dopiero wyciągać od ludzi
pieniądze. Jego zapał nie miał ekwiwalentu w żadnej walucie,
w twórczości nie było cienia merkantylizmu. Poczta zrobiła mu niespodziewany upominek? W porządku. Osobista wizyta w re
dakcji oznaczałaby odbiór wypłaty. To co innego. Koniec koń
ców potrzeba znów wzięła górę nad szlachetnym wynalazkiem.
209
Zatknęła na głowę Stepana kaszkiet i wypchnęła go do gmachu
filii wydawnictwa państwowego.
Wielkie nieba! Redakcja czasopisma zajmowała ten sam pokój, który Stepan niegdyś przemierzył we frenczu i buciorach, szuka
jąc lepszej przyszłości po przybyciu do miasta. Od razu rozpoznał sprzęty: ta sama szafa, czarna maszyna do pisania, drewniana
kanapa, a na niej kilku wyrostków, serce podpowiadało, że mógł by się z nimi zaprzyjaźnić! Palili, gawędzili, śmiali się - niezbyt głośno, żeby nie urazić panującej w gabinecie ciszy. Młody pisarz
oblał się rumieńcem na wspomnienie dawnego siebie, tamtej nie
ziemskiej naiwności, tamtego upokorzenia. Tysiące wspomnień,
jak rozłożony album pocztówek, oblekły niepewne, lecz słodkie poczucie dumy, które na moment go ogarnęło. Do biurka podszedł jednak mocno skonfundowany, przed stawił się cicho. Poproszono, żeby spoczął. Owszem, ho
norarium mu przysługuje - siedemdziesiąt karbowańców z kopiejkami. Dlaczego przychodzi dopiero teraz? Wykręcił
się pierwszym łgarstwem, jakie przyszło mu do głowy - choro bą. Jaką? Musiał odpowiedzieć na to pytanie i całą serię kolej nych: o niego, jego zajęcie, życie i twórczość. Czy pisze od daw
na? Informował oględnie, a kłamał tak bezwstydnie, że znów się zaczerwienił. - Mam nadzieję, że przyniósł nam pan kolejne opowiadania? -
życzliwie zapytał sekretarz. - Nie, niestety... jeszcze nie ukończyłem. - Stepana zaskoczyło
przesłuchanie, które przeszło w tortury.
Nie mógł upchnąć forsy do kieszeni i odwrócić się na pięcie.
Nie wypadało.
210
Następnie sekretarz zapoznał go z kanapowymi wyrostkami. Istotnie, każdy z nich był pisarzem, wyjąwszy gońca, choć ten
z wyglądu niczym od nich się nie różnił. Z twórczością nie których Stepan miał już okazję się zapoznać, ci przerażali go
najbardziej. Ciekawość, jaką wywołało jego nazwisko, pozwa lała przypuszczać, że opowiadania Radczenki nie przeszły bez
echa. W kpiarskich, lecz przyjaznych oczach nowych znajomych
dostrzegł pobłyskującą zazdrość, zawoalowane wyzwanie na pojedynek - a przecież starcia na niwie literackiej są znacznie
brutalniejsze niż francuskie zapasy i angielski boks.
Przyjął serię kolejnych pytań. Czy złoży do druku tom? Skądże, jaki znów tom? A co pisze? Opowiadania... Aha, o czym? Nie
umiał od razu odpowiedzieć, bo nic nie pisał i pisać nie zamierzał.
Przyznać się do bezczynności? W życiu, co za wstyd! Zwłaszcza że ktoś wtrącił z ironią:
- Proszę się nie obawiać, tematu nie podkradniemy. Stepan ogłosił zatem: - Piszę opowiadania o... ludziach.
Roześmiali się hurmem, ale był zadowolony ze swojej odpo
wiedzi, bo do niczego nie zobowiązywała. Sekretarz prosił o kolejne odwiedziny, z opowiadaniami. Po
nieważ gość nie sprawiał wrażenia silnego człowieka, wszystkim
przypadł do gustu. Trochę dzikus, ale w sumie morowy facet. Kto wie, może jeszcze będą z niego ludzie? Ech, te jego opowia danka! Pełne niedociągnięć, zwłaszcza formalnych, zawierają błędy wręcz karygodne. Pisanina cokolwiek pompatyczna, nie-
doszlifowana, przydługa, chaotyczna, zawiła, miejscami całkiem do luftu, z naiwną obrazowością, nie dość abstrakcyjna, za to
211
przejaskrawiona w warstwie lirycznej... Mimo wszystko niosą powiew świeżości, jest nadzieja, że autor poczyni postępy.
Gdy pisarze ocenili już wizytę i twórczość debiutanta, zawiąza
ła się sprzeczka. Pod czyim wpływem pozostaje, kogo naśladuje? Że pozostaje i naśladuje, nie ulega wątpliwości. W przeciwnym
razie cechowałaby go oryginalność, a tej mu przyznać nie sposób.
Spośród Ukraińców wymieniono Mychajła Kociubynskiego z no welką Idzie oraz Iwana Frankę z powieścią Boa constrictor. Potem
zaczął się konkurs wiedzy o literaturze powszechnej i niebawem skomponowano bukiet nazwisk o rozmaitych aromatach. Ktoś
nalegał na uwzględnienie Selmy Lagerlof, bo jej opowiadanie czytał nie dalej jak wczoraj.
Liczba prekursorów sprawiłaby radość młodemu autorowi,
rzesza inspiratorów napędziłaby mu niezłego stracha. Na szczę ście opuścił już budynek z pieniędzmi w kieszeni; honorarium zdawało mu się plonem niecnego szalbierstwa. Za co to? Czy
kiedykolwiek zostanie prawdziwym pisarzem jak tamci na kana
pie? Czy nauczy się podobnej swobody, lekkości, pewności siebie, krasomówstwa? Nie, wykluczone. On się na pisarza nie nadaje!
„Nie będę pisać” - powtarzał w myślach. Kategoryczność na pawała go dumą. A w najskrytszej głębi wiedział - będzie, i to jak! O niebo lepiej niż te żałosne gryzipiórki. Zarobionych pieniędzy pozbył się niezwłocznie. Przeznaczył
je na sukienny, choć lichy garnitur. Przebrał się i przeprowadził lekcję. W drodze powrotnej, już po obiedzie, kupił pięć pudów
drew. Opał ciągnął na dwukołowym wózku obdarty i umorusany
chłopina. Stepan postanowił spędzić wieczór w domu - ogrzeje pokój i zaceruje stare łachy. Kontemplacyjny nastrój, który
212
ogarnął go po rozmowie w redakcji, pasował do tej czynności
jak ulał.
Zebrał bieliznę do łatania, przygotował igłę, nici i guziki, roz darł na strzępy najbardziej sfatygowaną koszulę. Utensylia rozło żył przy piecu, rozniecił ogień. Każdy skrawek skóry tęsknił za ciepłem. Czekając na nie, chłopak jak oczarowany obserwował
narastanie ognia, rozchylone objęcia płomieni i taniec kłębów dymu. Zapadał wieczór, ciążący wilgocią, gęsty od chmur, szary
i wietrzny. Stepan nie zapalał lampy, jego cień wydłużał się i zwę żał w rozbłyskach ognia jak upiorna ręka.
Rozścielił na podłodze koc, usiadł i zaczął szyć. Na twarzy
i piersi poczuł ciepło, a kiedy błoga słabość rozlała się na palce, te upuściły igłę. Nie trudził się, by ją podnieść, zniemożony wy
ciągnął się na kocu twarzą ku ziemi, łokcie wsparł na podłodze, z rąk uczynił podparcie dla głowy. Przed sobą widział ogień - ru
chliwy, rozjątrzony, olśniewający. Zwinne piękno pochłaniało całą uwagę, nie pozwalało zapomnieć o potędze pierwszego i niedo ścigłego boga. Ogień! Znał go dobrze, ogniem znaczone były ery
jego życia. Czyż to nie ogień ogrzewał Stepana w dzieciństwie na pastwiskach, gdzie pośród złowieszczego mroku czaili się psio-
głowi i wilkołaki? Czyż młody powstaniec nie leżał wpatrzony
w płomienie, odpoczywając na skraju lasu po krwawych przygo dach? Nawet posępne pnie zdawały się wtedy wrogimi czujkami. Oto dziś, przed kolejną bitwą, wpatruje się w buzowanie gorąca
jesienną nocą w środku miasta - wciąż nieznanego i niezdobyte go. Mogą się w nim kryć zmory przerastające dziecięce fantazje
i podłość wrażych armii! Przeciwko nim buchnął już wewnętrzny ogień Stepana, jego nieposkromiona witalność - taka, co gaśnie
213
dopiero z ostatnim oddechem człowieka. Ów magiczny kaga nek zapału rzuca na ekrany jutra wzniosłość, cieniem obkłada
bagienną pospolitość i wzywa - proroczym głosem - na nowe
wyprawy po złote, chociaż baranie runo.
Ukołysany wspomnieniami i ciepłem, czuł jednolitość życia, z radością rozpoznawał siebie - dziecko, chłopca, podrostka i młodzieńca. Ta pewność budziła uśpioną część jego duszy, zaniedbane poletka, z których życie dawno już zebrało plony.
Rozciągały się hen daleko, gdzie pamięć nie sięga, lecz wciąż wysuwały blade łodygi ku niepojętej wieczności. Ich dotknięcia
przyprawiały o dreszcze, Stepan czuł bliskość kolejnej wieczno ści - siostry tamtej, z której przybył, tej, która musiała go wresz cie odnaleźć. Zdjęty zachwytem i tęsknotą, wbrew rozumowi
i wiedzy, niepomny wczoraj i jutra, bujał w obłokach marzeń nie do spełnienia i nie do wymówienia. Wizje blakły wraz z do
gasaniem iskierek.
Przybory krawieckie zostawił przy piecu. Położył się - zmę czony, rozżalony i nienasycony. Z rana postanowił odwiedzić biuro lektorskie, żeby objąć kolej
ne kółko przy jakimś urzędzie, bo pieniędzy za opowiadanie nie
wystarczało na planowane wydatki. Miał zresztą czas i wypadało go spożytkować na zacieśnienie sojuszu robotniczo-chłopskiego na szczeblach państwowym i osobistym. Ach, ten sojusz! Tak
trudno wcielić go w życie, choćby na niwie prywatnej. Miasto
jest potężnym ciałem centralnym, wokół niego krążą planetki wiosek, jego odwieczne księżyce. Zasysa cząstki ich materii, a gdy
wylądują w rozgrzanej atmosferze gwiazdy municypalnej, muszą przystosować się do wyższego ciśnienia oraz insolacji. Stepan
214
przechodził ten bolesny proces prawie nieświadomie, ogarnięty ślepą ekstazą - jakby zachłysnął się tlenem. W podobnym za mroczeniu pijak nie dostrzega brudu i liszajów na własnym ciele.
Pęd i zgiełk miasta poruszają człowieka o wiele mocniej niż łono przyrody koi harmonią pejzażu i kalejdoskopem żywiołów. Tutaj
potęgę natury wprzęgnięto w budowę nowej przyrody - sztucznej, a więc doskonalszej. Stepan nie wątpił, że dostanie nowe kółko uczniów. Po znako
mitym wyniku państwowej inspekcji jego kursów zyskał sławę dobrego lektora. Rzeczywiście, sekretarz biura przywitał go nader
życzliwie i wyraził głębokie zadowolenie z elegancji pracownika. - Rozumie pan przecież, że dopóki Ukraińcy nie przyuczą
się porządnie ubierać, nie zostaną prawdziwym narodem. Bez
gustu ani rusz! - I bez pieniędzy - wtrącił Stepan. - Człowiek z gustem zawsze jest przy gotówce - skwitował
sekretarz.
Co się tyczyło kółek, wolne były jedynie wieczorowe lekcje dla pracowników umysłowych przemysłu skórzanego. Mimo
że umysłowi mają w kwestii języka poglądy równie niezachwiane jak podstawę wynagrodzenia, Stepan bez wahania zgodził się
ich kształcić.
W pełnym rynsztunku, wyekwipowany w wiedzę i doświad czenie, lektor Radczenko stawił się wyznaczonego dnia w ob
szernej poczekalni trustu skórzanego, przysposobionej pod salę wykładową. Wiadomości wstępne zakreślił na szerokim pla nie: od ogólnej definicji języka, czynników, które złożyły się na jego genezę i sprowokowały rozwój, ogólnego podziału języków
215
na monosylabiczne, aglutynacyjne i fleksyjne, poprzez historię
języków indoeuropejskich, zwłaszcza prasłowiańskiego, z omó
wieniem jego korzeni i odgałęzień; pewnie i klarownie powiódł słuchacza jak Wergiliusz Dantego przez kolejne kręgi, te zaś,
zwężając się coraz bardziej, biegły bez wytchnienia do środka pie
kieł, gdzie zasiadł Belzebub we własnej osobie - język ukraiński. Mówca widział nie bez satysfakcji, że zawojował uwagę słu chaczy. W chwilach ciszy dało się wyczuć oczekiwanie na kolejną
frazę; pełne napięcia milczenie, które sugestywniej niż oklaski
podsyca elokwencję mówcy. Stepan przyglądał się publice, usi łując z twarzy obecnych wyczytać swoje przyszłe zadania. Nagle w kącie napotkał zuchwałe i drwiące spojrzenie - tak ohydne,
że aż przeraźliwe. Jak mógł zapomnieć, że Maksym jest księgo wym w truście skórzanym! Może nie przyjąłby tych lekcji? Za jakie grzechy go spotkał? Jasne, to przypadek, ale przypadek
dziwaczny i równie przykry jak umyślnie zastawiona pułapka. Policzki lektora pałały, jakby ponownie nabrzmiałe ukrytą, acz niezatartą zniewagą.
Wykład trwał bez zakłóceń. Stepan odtwarzał w głowie fakty
niemiłe, lecz niepodważalne. Choć wstrętne, należały do jego ży
cia - do głębi bolesne i do bólu bliskie. Dlaczego człowiek nie ma mocy naprawiania minionych zdarzeń? Może dlatego, że nie
ma też mocy naprawiania zdarzeń przyszłych. Ten pesymistyczny wniosek towarzyszył nauczycielowi przez resztę dziarsko prowa
dzonej lekcji. Kiedy skończył, od razu poczuł zmęczenie - głos
miał nadwerężony, nerwy skołatane. Przez chwilę odpowiadał na pytania o podręczniki, czytanki, zeszyty i programy, dopóki nie zaspokoił dziecięcej ciekawości dorosłych, którzy na powrót stali
216
się dziećmi. Wyszedł ze smutną myślą, że będzie musiał zjawić się
tu ponownie. Ech, ta Zośka! Gdyby nie ona, nie potrzebowałby tylu pieniędzy, a więc i lekcji. Nie musiałby stykać się z facetem,
który go spoliczkował. Doprawdy, ta dziewczyna tylko psuje mu nerwy! Szedł opustoszałymi ulicami w jesiennej ciszy miasta, za kłócanej głuchym hurkotem tramwajów, i rozmyślał - o miłości
i urażonej dumie. Obie te rzeczy miał wprawdzie za przesądy, lecz o nadzwyczajnej żywotności. Pośród tych rozważań ktoś go dogonił i chwycił pod rękę.
W stłumionym świetle latarni Stepan rozpoznał Maksyma. - Proszę wybaczyć, mistrzu. - Natręt zgiął się w uroczystym
ukłonie. - Pragnę podziękować za pańskie nauki.
- Niczego dotąd pana nie nauczyłem. Maksym się roześmiał.
- W sumie nauczyłem się samodzielnie, a jednak... dzięki
panu!
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Stepan wyczuł w oddechu dawnego znajomego woń alkoholu. - Czy pan jest pijany? - zapytał. - A pan trzeźwy?
- Najzupełniej. - To błąd. Jak mówi pismo: dla Rusi picie jest weselem. Ni stąd, ni zowąd klepnął Stepana w ramię, po czym z wy
lewnością kloszarda wyznał, że popija często gęsto, że pić zaiste
wesoło, że pijanych wolą dziewczęta, bo liczą na wyższą zapłatę, lecz, rzecz prosta, nie mają racji. - A pan twierdzi, że niczego mnie nie nauczył!
Mówił to z udawaną urazą, a Stepanowi nie było do śmiechu.
217
- Nie mam z tym nic wspólnego - odparował.
- Czyżby? Przecież miałem kolekcję znaczków! I robiłem mamie prezenty. - Maksym się roześmiał. - Proszę nie ufać Jó
zefom, co unikają kobiet, ślęczą nad książkami i kochają swoje
mamuśki! - dodał chytrze. - Cichutcy są i przymilni, ale... ale...
prawice mają nieczyste! Stepana ogarnął niepohamowany wstręt do rozmówcy. Znał już
to uczucie, doświadczył go na widok Maksyma w knajpianej piwnicy. Dziś fizyczną odrazę zwielokrotniła i wyostrzyła ciemność - tak
sprzyjająca kontrastom. Zapomniał o buchalterze, pomyślał o sobie.
Na co komu to spotkanie? Zwykłe, choć przypadkowe pokłosie dawnego zrządzenia losu. Czy przeszłość nie ma prawa do amnezji? Czy nagromadzone w życiu przykrości zostawiają w człowieku trwa
ły' ślad, niezmywalne piętno, które pewnego dnia zaczyna ćmić wy partym bólem wypalania? Zapomnieć można o wszystkim - powta rzał sobie w myślach. Zdradliwe to zapomnienie, powierzchowne.
Umysł w coraz posępniejszych barwach wymalowywał echa krzywd, które Stepan wyrządzał przez całe życie. Sporo tych grzechów, lecz
każdy z nich popełnił nieumyślnie i w żadnym razie nie obciążały' jego sumienia. Ach, dlaczego to takie nieprzyjemne? - Czy pan mnie słucha? - zapylał Maksym. - Słucham.
Tamten podjął opowieść, a raczej bełkot. Dla Radczenki hi
storia brzmiała niedorzecznie, bo jego uwadze umknął początek. Księgowy w uniesieniu opisywał zalety swojego życia, liczne uczty
z dziewczętami, których wdzięki wynosił pod niebiosa z pijacką malowniczością. Nagle urwał, jakby coś mu się przypomniało, zmienił głos z hultajskiego na tajemniczy. Szepnął:
218
- Chodźmy na loterię. Cudna gra, jak Boga kocham!
- Idę do domu. - Zdąży pan. Dom nie zając. Proszę to dla mnie zrobić. Kategorycznie pociągnął nauczyciela na bok, do łukowatej
bramy, nad którą kolejno rozświetlały się i gasły litery układające się w półkolisty napis: „Loteria Elektryczna”. Na progu przybytku
miejskiej rozrywki Stepana ogarnęło smutne przeczucie, jedno z tych, co pojawiają się nagle i bez powodu, przygniatają ciężarem
strachu rozsądną chęć rozpędzenia ich zawczasu. Mógłby tam nie iść z Maksymem, donikąd nie musi z nim iść, ale przemożna
ciekawość wyparła wstręt. Przemierzywszy z siwym portierem cichy korytarz, wkroczyli
do obszernej, spowitej światłem sali. Za ustawionymi w rzędy
stolikami siedzieli podekscytowani ludzie, kobiety i mężczyź ni, w wąskich przejściach między krzesłami milczkiem uwijał
się personel. Wymieniano karty do gry. Nad ciszą i nerwowym oczekiwaniem, jak wyrok sędziego nad sforą suplikantów, ostro
i bezosobowo rozbrzmiewał głos loteryjnego krzykacza. Miaro wymi pauzami i metaliczną klarownością podkreślał monotonię
słów wzniecających w sali szepty nadziei i rozczarowań. - Czterdzieści jeden. Dwadzieścia. Trzydzieści cztery.
Z każdym okrzykiem na wielkiej tablicy przy tylnej ścianie
zapalały się przywołane cyfry, wyplatając chaotyczne wzory elek
trycznych plam. Maksym przystanął w progu obok stolika, przy którym wy mieniano pieniądze na żetony. Stepan zerknął pytająco, pewny,
że chodzi o rozrywkę. Czyżby jego kosztem? Ale księgowy tylko szepnął:
219
- Tam, w kącie po prawej.
Radczenko spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył przy
stole kobietę, otyłą i niemrawą, w niebieskiej, dobrze mu znanej sukni, dziś ledwie powstrzymującej napór obrzmiałego ciała.
Z pochyloną głową pilnie wpatrywała się w karty. Nie dojrzał
twarzy, ale z sylwetki i koncentracji wnioskował, że ten stół jest dla niej wszystkim, że tej sali ofiarowała ostatki namiętności.
„Czy to ona? Ona?” - myślał gorączkowo, wpatrzony w obraz upadku. Po kolejnym okrzyku pękaty cień dawnej Musinki wystrzelił
w górę. Zduszonym głosem, jak przez kły zaciśnięte na zdobyczy,
wrzasnęła na całe gardło:
- Mam! Basta! - Dwanaście, oto zwyciężczyni - ogłosił beznamiętnie krzy
kacz. Po sali rozniósł się szeleszczący rwetes, rozbrzmiał gwar, jak
gdyby zaklęte baśniowe stwory zbudziły się naraz z czarodziej
skiego snu na dźwięk tajemnego hasła. Sprawdzali wygrane.
- Zawsze pierwsza - skwitował złośliwie Maksym. Brzmienie jej głosu, prostackie i chciwe, nieprzystające do czu
łej zwiewności ich dawnych dialogów, wymiotło spokój - z lote
ryjnej sali i serca Stepana. Wnet jednak powróciła cisza, wspo
mnienie o kochance utonęło w pogodnych marzeniach. Poczuł się wolny, odległy i wyższy. Odwrócił się i wyszedł. Maksym dognał go przy wyjściu.
- Mam nadzieję, że zwolni mnie pan z zajęć - powiedział, kiedy znaleźli się na ulicy. Z trzeźwym i surowym głosem wróciła dawna nienawiść.
220
- Jak pan sobie życzy.
Obaj skłonili się z galanterią. Maksym odszedł jako pierwszy, rozpłynął się we mgle, z której wcześniej się wyłonił, a wszyst
kie niedawne zdarzenia zdawały się teraz Stepanowi halucyna
cją, ohydnym psikusem wyobraźni. Próbował uznać wypadki
tego wieczora za rzeczywistość, ułożyć je w głowie. Próżny trud. Z tramwaju posępnie i wściekle wpatrywał się w surowe bryły
gmachów przepływających za oknami wagonu. W domu przypomniał sobie, że nie jadł kolacji, ale nie chciał już wychodzić, wiedział zresztą, że nie znajdzie o tej porze nic przydatnego do spożycia. Z braku lepszego zajęcia przejrzał szu
flady, zapalił papierosa i zaczął niedbale kartkować zeszyty i no tatki. Jego uwagę przykuła jedna z kartek. Rozłożył ją i odczytał z ciekawością.
„Dziś postanowiłem zaprowadzić dziennik. Istnieją chwile god
ne uwiecznienia. Moje opowiadania zostały wydrukowane!!!
Mam ochotę krzyczeć: wydrukowane!!! Widzę przed sobą jasną
i równą drogę. Idę, ba! lecę, frunę! Czuję wolność, ciepło i radość. Całuję dzisiejszy dzień”.
Rzucił papierosa, chciał podrzeć kartkę na strzępy. Potem wyjął ołówek i dużymi czarnymi literami skreślił na zapisanych linij
kach jedno jedyne słowo: „Jęło p”.
V
Coraz uporczywiej nurtował Stepana Radczenkę los jego opowia dań. Czasu upłynęło sporo, pozytywna odpowiedź z redakcji po winna była dotrzeć dawno temu, a tu ni widu, ni słychu. Redakcje
mają w zwyczaju uprzedzać na okładkach żurnali, że nie prowadzą z autorami korespondencji w przedmiocie rękopisów niezaakcep-
towanych. Adnotacja ta, niegdyś abstrakcyjna, nabrała w oczach początkującego literata dokuczliwej konkretności. Wygrywano
tymi słowami marsza pogrzebowego dla zuchwałych nadziei, któ
re niespodziewanie porwały i rzuciły czupurnego młodzieńca
w nieznane ciemne koryto, w wir, który go wciągnął, a niebawem mógł cisnąć na bezludny brzeg. Powoli, zrazu pod postacią gorz
kiego posmaku w myślach, acz niestrudzenie, codziennie, nabie
rając coraz realniejszych kształtów, do serca Stepana wkradała się wątpliwość.
Nie wiedział jeszcze, dokąd zaprowadzi go zwątpienie, ale od
czuwał już przykrość i rozczarowanie. Taki nastrój, w oderwaniu od prawdziwej przyczyny, chwyta się czego popadnie i wysuwa na pierwszy plan sprawy drugorzędne, nabierające tym samym pozornego sensu. Stepan popadł w apatię. Sekretne siły duchowe,
anieli Stróże niebiańsko ślepi i niebiańsko naiwni, dyskretnie dokładali starań, aby odwrócić jego uwagę od faktycznego zagro
żenia, zastąpić je kilkoma innymi, pomniejszymi, i w ten sposób
uchronić przed katastrofą. Instynkt samozachowawczy, na pozór
223
brutalny i niemądry, ze wszystkich sił sprytnie urabiał młodego człowieka, wykazując mu wytrwale, że dręczą go zaledwie bła hostki niepewnej codzienności - odwracalne i naprawialne.
Stepan doszedł do wniosku, że żywność z Żywludu nie zapew nia jego organizmowi dostatecznie zdrowych posiłków, prze
niósł się zatem do jadłodajni prywatnej. Innym razem uznał, że
za mało przebywa na świeżym powietrzu, zaczął więc zażywać spacerów między godzinami pierwszą i drugą, bez względu na
mżawki i ulewy. Nabawiwszy się kataru i lekkiego bronchitu, zadrżał o swoje zdrowie, pilnie przyglądał się plwocinie na chu
steczce, doszukując się śladów krwi gruźliczej. Choć nigdy nie znalazł najmniejszej kropli, strach o stan fizyczny, jak sądził
nadwerężony, nie dawał mu spokoju. Badając mięśnie, wyczuwał
w nich utratę dawnej sprężystości, uwiąd i niechęć do ruchu.
Istotnie, w czasie tych drobiazgowych lustracji, których celem
było zdemaskowanie oznak upadku, ciało cierpiętnika wiotczało
i słabło, pokornie dostarczając niezbitych dowodów na utratę sił. Cóż mu więc pozostało, prócz smutku i utyskiwań? Dostrzegał bezpośredni związek między chronicznym prze
męczeniem i brakiem fizycznego pociągu do Zośki. Rozpasane
wizje poranne, gdy całym ciałem żarliwie pożądał każdej miesz kanki planety, gdy ręce rozpościerały się, by chwycić w objęcia
pierwszą kobietę, która się nadarzy, gdy usta posyłały w świat
jurny uśmiech, uszy nasłuchiwały zaś namiętnych wezwań, owe poranne przypływy sił, gdy rzeczywistość wirowała w upalnym miłosnym splocie, te słodkie chwile cichutkich godów - prze
stały go nawiedzać i przelewać się strumieniem popędliwej krwi. Oto, do czego się doprowadził! Koszmar! Hańba! Hipotetyczne
224
dolegliwości go przerażały, ale zanik funkcji tak ważnej sprawiał,
że tracił szacunek do siebie i czuł głęboką ujmę na honorze.
Pewnego razu, szykując konspekt lekcji, kartkował Fatamorga nę Kociubynskiego. Szukał fragmentu do omówienia ze słucha
czami. Z pedagogicznym roztargnieniem przewracał strony. Nie
wiedzieć kiedy wciągnął się i nie potrafił oderwać od niektórych linijek. Smętna harmonia obrazu kusiła go, słowa uderzały kla rownością, ujawniały nieskończoną perspektywę łączliwości, aż
rozbłysły bezlikiem ruchliwych światełek wędrujących niestru dzenie z lewa na prawo, by zgasnąć na białym marginesie. Sie
dział przykuty do fosforyzujących kartek, ich promyki wypalały bolesne piętno w jego zwieszonej nad książką piersi.
Nigdy dotąd nie czytał tak zachłannie i nie zaznawał tak peł nej jedności z lekturą. W książce nienowej odnalazł coś nowego, upajające oczarowanie potęgą słowa pisanego, celnością rylca
i gęstością barw. Powieki mu drgały, palce bębniły po stole. Do
czytawszy, poczuł udrękę spragnionego, który wprawdzie się
napił, ale jedynie rozjątrzył pragnienie. Masywna konstrukcja utworu, układana w jego oczach cegła za cegłą, nagle runęła na
Stepana. Wsparł głowę rękoma i wsłuchiwał się w echo prze
czytanych wersów - cichło powoli, zamierało jak odległy śpiew. Z tej oddali, z pustki zrodzonej w ciszy, powiało trupim chłodem. - Nigdy, przenigdy nie napiszę nic podobnego - szeptał.
Uświadomił sobie, jakim nonsensem było jego marzenie. Pi sarz! Co za niegodziwiec podsunął mu to słowo? Skąd obłąka
na pewność, która tak długo go zwodziła? Teraz nie dostrzegał żadnych ku niej podstaw. Każdy może sobie chcieć, może bujać w obłokach, ale tylko bęcwał pogna za fantasmagorią! Kozak
225
z niego jak malowany, lecz nie rumaka, jeno patyk ujeżdża! Du
reń, żałosny dureń! Co mu strzeliło do głowy? Wykształcenie, studia, zamienił na mrzonkę, zmarnotrawił lata harówki, ukła dane z mozołem plany, obowiązki! Obowiązki? Wobec kogo?
Wobec siebie. Nie rozumiał, gorączkowo szukał przyczyn swojego upadku.
Wyhorski! Ten hultaj wybił Stepana z wytkniętej kolei, rozesłał
po czasopismach jego opowiadania! Kto go prosił? Przeklęty podżegacz! W zbolałej duszy odezwało się poczucie wdzięcz
ności dla surowego krytyka, który wygnał natręta z domu, nie wysłuchawszy. To prawda, jego opowiadania - też mi opowiadania! - zostały
wydrukowane. I co z tego? Każdy może coś tam sobie skrob nąć, przypadkiem, pod wpływem chwili, raz i kropka. Czy mało
na szpaltach czasopism wynurza się incydentalnych nazwisk? Wkrótce toną w niepamięci... Kto wie, może i będzie pisać, sporo
jeszcze napisze utworów, o których zapomina się zaraz po prze czytaniu. Na gruncie takich tekstów wzrastają i tworzą prawdziwi mistrzowie - aby stać się jednym z nich, potrzeba wiary. Należy
poczuć w sobie siłę twórczą tak samo, jak czuje się fizyczną. Czy
mistrz zaznaje zwątpienia? Stepan za nic w świecie nie chciał być tłem cudzego blasku! Zżymał się na myśl, że czekałaby go rola drabinki użytej w cudzej spinaczce.
Potem dopadło go zmęczenie, użalił się nad sobą. Biedny chło pak! Za co te katusze? Popełnił błąd, uniósł się zapałem, zwyczaj
ne dzieje, prawo młodych. Było, minęło. Tylko co dalej? Wstał
i wyciągnął przed siebie zdrętwiałe ręce. Ile tak przesiedział? Godzinę, dwie? Powoli włożył palto i wyszedł na ulicę.
226
Listopad. Jesień wkraczała w fazę uwiądu starczego, jej dni były policzone, łzy wyczerpane, koniec niechybny. Ucichła - zazię
biona, chmurna, pogodzona z rychłą nawałą śniegu. Kamienny zgiełk miasta oniemiał zdławiony przedśmiertną pustką. Na
dworze Stepan poczuł ulgę, uciekł z pokoju, w którym nawet ściany tchnęły wisielczymi myślami. Nasunął na czoło kapelusz.
Nie wiedzieć kiedy doszedł do Targu Siennego. Minął go, trafił na Wielką Podwalną i zatrzymał się przy ogrodzeniu skweru
Złotobramnego. Uśpiona fontanna górowała nad niecką pełną zielonkawej deszczówki. Wzdłuż alejek wysłanych żółtymi liśćmi
kasztanów ciągnęły się puste ławki. Żywej duszy. Chciał wejść, błądzić alejkami, udeptywać szelest listowia. Tam, w zakamarku, podarł kiedyś swoją pisaninę, dziś było to krzepiące i sympatycz
ne wspomnienie. Ruszył dalej, spokojny jak śmierć, poczuł senność. Na wi dok soboru Świętego Włodzimierza jego serce zabiło mocniej.
Stąd ledwie dwa kroki do instytutu! Wstąpić? Po co? Kaprys przerósł w nieodpartą konieczność. Z palącą ciekawością, jakby
zamierzał podejrzeć coś zakazanego, nacisnął klamkę szerokich drzwi uczelni. Otwierały się opornie, ściskane mocną sprężyną.
W jednorazowym wysiłku zmartwychwstały mozoły wcześniejsze, podejmowane niegdyś kilka razy dziennie.
Mrok i zaduch korytarzy fatalnie kontrastował z przestrzenią
i świeżym powietrzem na zewnątrz. Do uszu niegdysiejszego studenta dobiegł gwar. Tam i z powrotem, w górę i w dół, sunęła
mozaika postaci wypełniających arterie gmachu jak żywa krew, cisza i chłód zaległy w duszy przybysza. Kapelusz wcisnął głę
biej na czoło, by uniknąć rozpoznania, i podszedł do szklanych
227
drzwi audytorium. Trwał wykład. Spojrzał na ławki i zasiadającą w nich młodzież, na dobrze mu znanego profesora, rozpozna
wał pamiętne oznaki skupienia, roztargnienia, niezrozumienia. Nie poczuł najmniejszego wzruszenia ani bólu, wyrzuty, które dręczyły go przed chwilą, zniknęły rozwiane powiewem obcości tego, co kiedyś zdawało się cenne. Odszedł zdziwiony, rozejrzał
się jeszcze wzrokiem włóczęgi, który wrócił na łono ojczyzny po latach tułaczki i nie odnalazł nic z tego, co niegdyś opuścił,
ujrzał wszystko dalece odmienne od wspomnień - wykoślawiona
rzeczywistość funta sentymentu nie była warta. Dotknął porzuco
nego i zrozumiał, że wrócić nie sposób. Tak bliskie kiedyś mury
stały się obce na wieki, znajomy zgiełk już nie wabi go do siebie
i nie budzi drzemiących w nim talentów. Wyszedł z tą samą dojmującą obawą, jaka towarzyszyła mu,
gdy po raz pierwszy stanął na miejskim gruncie. Plac wydawał się zbyt ciasny, gmachy cięższe, ich bryły sroższe, a jesienne niebo
zawisło niepokojąco nisko, jak wywinięte ku górze przedłużenie
ulicznego bruku. Zwidziało się Stepanowi, że za pierwszym rzędem kamienic stoją ich miriady, wzniesione na wzgórzach i w dolinach,
że gmachy ciągną się w nieskończoność olbrzymim pierścieniem
osad, a w każdym kryje się pogróżka; wyobraźnia nakreśliła za
wiłą sieć ulic, mógł wśród nich błądzić godzinami i dniami, mijać wciąż te same prostokątne przejścia, szlifować do łez i utraty sił nagie kamienie opasające widnokrąg zębatymi liniami. Poczuł opór
niewidzialnych murów wyrastających przed nim na skraju stepów, zwiesił pokonaną głowę i błagał w myślach o pokój. Był zmęczony.
Wieczorem wyszła do niego Zośka. Chwycił ją za rękę i całował w milczeniu.
228
- Co z tobą, niebiański?
- Zośka - jęknął - mam tylko ciebie, więcej nikogo. Westchnęła.
- Ach, ty kłamczuchu! - Nikogo prócz ciebie - podjął - ani rodziny, ani znajomych. Żyję w tym mieście sam jak palec, a dziś mam wrażenie, że to mój pierwszy dzień tutaj. Ciężko mi. - Ciężko mu. - W głosie Zośki zabrzmiała czuła ironia.
- Nie śmiej się - poprosił z melancholią. - Nie masz pojęcia, co myślę i jak cierpię.
- Cierpi. Przystanął i wyszeptał z rozpaczą: - Nie mogę tak dłużej! Po co to? Czy to się nazywa miłość?
Powyżej uszu mam kino. Patrzeć nie mogę na filmy. Bądźmy ra zem. We dwoje, tylko we dwoje! Nie bój się - dodał gorzko - nie
wyrządzę ci krzywdy. Nic mi nie trzeba, kocham cię i tak. A ty mnie nie znasz, nie znasz wcale. Co my wyrabiamy? To absurd.
Poczuję ulgę, jeśli choć przez godzinę będziesz wyłącznie dla mnie. Chcę usiąść koło ciebie i wszystko ci opowiedzieć... - A co mnie to obchodzi?! - parsknęła.
- Nie mów tak, przecież tak nie myślisz - błagał. - Nie do śmie
chu mi teraz. To poważne rzeczy, dociera do ciebie? Poważne!
Zośka, wykombinuj coś, bo mi głowa pęka. Prędzej! Zośka się zamyśliła. Potem zawołała:
- Mam! - Mów. Zwięźle nakreśliła chytry plan. Jej przyjaciółka służy w Robkopie i wynajmuje pokój. Ten pokój jest wolny codziennie
229
do szesnastej. Jasne? Załóżmy, że Zośka chce zdawać egzaminy,
a w domu brak warunków do pracy z korepetytorem.
- Zośka! - Zachwyt Stepana nie znał granic. - Jesteś genialna. Mógłbym cię zacałować!
- Naprawdę? Po chwili dodała frywolnie: - Chodźmy na bulwar Szewczenki. Ciemno tam, pocałujemy
się. Do domu wracał najzupełniej spokojny. Plan Zośki szalenie
przypadł mu do gustu. W dziennych schadzkach z dziewczyną, tak drogą jego sercu, schadzkach tajnych i pod cudzym dachem,
znajdował ściśle miejską romantykę. Myśl o rendez-vous łechtała
jego miłość własną, wznosiła się nad innymi myślami jak słodka pieśń.
Chwilom ukojenia towarzyszy nieraz potrzeba porządku. Jak przystało na szanującego się gospodarza, Stepan wyniósł śmieci,
zwykle zalegające w kącie, przejrzał pościel. Okropnie drażnił go najmniejszy przejaw nieporządku wokół jego osoby, gdy myśli nabrały przejrzystości. Doprowadziwszy mieszkanie do ładu,
poczuł błogą radość. Ułożył jeszcze książki w równe stosy, wytarł kałamarz, zaścielił stół białym papierem i zasiadł przy nim na
zasłużony wypoczynek.
Snuł rozważania: młodości właściwe są popędy, śmiałe roje nia o czynach niezwykłych i sławie, choć cel osiąga zwykle jeden spośród tysiąca. Jeśli ujawnić młodemu zapaleńcowi koleje
jego dalszych losów, przestanie marzyć, machnie na wszystko
ręką i ruszy na żebry. Innymi słowy: bez iluzji bryła świata ani
drgnie! Należy jednak - jak on, nie przymierzając - zdawać
230
sobie sprawę z natury złudzenia, aby zminimalizować ból ko
lizji z realnością.
Cieszyła go roztropność własnego wnioskowania. Jak żyć? Tak,
jak się żyje. Prostym, banalnym życiem: zawrzeć znajomości, składać wizyty, bawić się, czytywać prasę i powieści w dobrych
przekładach. Czego chcieć więcej? Relatywnie rzecz ujmując,
urządził się nie najgorzej. Lekcje zapewniają dość lekki chleb. Ukrainizacja potrwa pewnie jeszcze ze trzy lata, a potem... Po
sada w terenie? Nie! Będzie pracował jako nauczyciel w mieście, proste. Wystarczy pogłębiać wiedzę lingwistyczną i zostać praw dziwym fachowcem. W kłębach papierosowego dymu zarysowała
się przed nim bezpieczna przyszłość. Pójdzie jak po maśle. Dwa dni później, o godzinie dwunastej, Stepan po raz pierwszy
odbył z Zośką miejską schadzkę. Wszedł do pokoiku spowitego zmysłową mgiełką kobiecości, aromatem pudru i perfum. De
likatnie zadrżał. Kilka haustów odurzającego powietrza przy wróciło mu dziarskość i swadę. Omiótł mieszkanie wzrokiem
i nareszcie dojrzał Zośkę. Jej sylwetka i twarz kryły się dotąd za gazetą - dziewczę, zaczytane, zdawało się nie słyszeć jego kroków. Tylko dwie nóżki w cieniutkich pończochach zwisały nieruchomo
od kolan w dół spod skraju ciemnej sukienki.
- Panno Zosieńko - huknął żartobliwym basem - pora przy stąpić do nauki. Milczała. Stepan podszedł do niej na palcach i znienacka wy
szarpnął gazetę z jej rąk. - Delikatniej! - krzyknęła.
Zamarł na chwilę. Dawno nie widział jej nieubranej, czyli
w samej sukience, bez płaszcza i kapelusika.
231
- Na co się gapisz? - zapytała. - Gdzie książki?
Nachylił się nagle i objął jej kolana. - Zośka... To ty?... - wyszeptał. - Jesteś moją Zośką?
Jakiś czas potem Zośka zauważyła ze smutkiem: - Szybko mnie nauczyłeś, niebiański.
Cieszył się niezmiernie, że lęk o sprawność własnego organi
zmu okazał się mocno przesadzony. Humor mu dopisywał. - Czego tu uczyć? - zdziwił się.
- Zepsułeś mnie. Teraz jestem zepsuta. - Samaś sobie winna - skwitował. - Po co było zasłaniać się
gazetą?
Machnęła ręką.
- Ech, mniejsza o to. Chciałeś mi coś opowiedzieć? -Ja? - Mówiłeś przecież, że usiądziesz przy mnie i wszystko opo
wiesz.
Przypomniał sobie. - Głupstwo! Ale opowiem, jeśli chcesz.
Usiadł. - Takie tam, tere-fere! No więc, w zeszłym roku studiowałem... - Wiem - wtrąciła.
- Już mówiłem? I coś mnie podkusiło, żeby pisać opowiada
nia... - Wiem. - Skąd?
- Czytałeś jedno w instytucie. Na wieczorku. - Byłaś tam? - Nawet rzuciłam ci kwiatek. Nie podniosłeś.
232
- To ty?!! Najukochańsza! Objął ją i zatopił w pocałunkach resztę historii. Żegnając się z Zośką, pomyślał: „Złączył nas los. I chwała mu
za to.
Korepetycje miały odbywać się regularnie: dwa razy w tygo dniu, w każdą środę i każdy piątek.
Odrębne ustalenia przewidywały wspólne wyjścia do kina, na wystawy i do teatru. W domu czekała na Stepana koperta niezwykłego kształtu.
Z korespondencji dowiedział się, że tom jego opowiadań przyjęto
do druku, proponowane honorarium wynosi trzysta pięćdziesiąt
karbowańców, a umowę do podpisania znajdzie w załączniku. Przeczytał list i cisnął go na stół. Skaranie jakieś! Z całego serca
chciał się pozbyć tej całej literatury ze swojego życia. Czepiła się jak rzep. „Znów będą kłopoty” - pomyślał.
VI
Życie literackie rodzi się w tam, gdzie występuje dostateczna liczba osobników zdolnych bez ustanku gardłować o literaturze. Nieusta
jąca paplanina nie dotyczy literatury pojmowanej jako przejaw
ludzkiego pędu do wiedzy i mądrości, uczestnicy nie omawiają
w zachwycie wysokich wzorców kultury. Przedmiotem są błahostki, proza twórczego życia oraz fachowe niuanse - nudnawe i miałkie.
Jak wszystko, co fachowe. Literatura składa się z twórczości, życie literackie - z dyskusji
ludzi pióra. W ich ustach dowolny fakt z życia pisarza w cudowny sposób przeistacza się w fakt literacki, anegdota o pisarzu w lite
racką anegdotę, kalosze pisarza w literackie kalosze, jak gdyby każdy członek ciała miał magiczny dar nadawania przedmio tom waloru literackiego mocą zaklętą w dotyku. Stare legendy
o równych bogom bardach, którzy łaskę despotów, królewny
i skarby, a zatem niezgorsze honoraria, wygrywali pieśnią, na nic nie wpływają tak, jak na podświadomość autorów gotowych
bez skrupułów wypalać logosem ludzkie serca. To nic, że serca te wykazują coraz większą odporność na wpływ bibliotek. Pisarz
nadal śni o roli wybrańca, wyjątkowej pozycji społecznej i misji,
nawadniając korzenie swego twórczego zapału reliktami prze szłości. Nieważne, jak jałowe i mdłe jest życie literackie, taśma nowinek kręci się i rozwija - o czym kto napisał, o czym kto
zamiaruje napisać, kto o kim jak się wyraził, kto kogo ofuknął
235
albo skomplementował, kto dokąd udał się na wywczas, kto ile
zarobił! W zgiełku krystalizuje się duch autentycznej, nie chałup niczej literatury, duch skrytej rywalizacji; między krawędziami wąskiej taśmy powstaje przestrzeń, w której siepacze literatury
zbierają się, żeby pyknąć z fajki pokoju przed nową wyprawą.
Dostąpił życia literackiego i młody autor Stefan Radczenko, który bez mała codziennie odwiedzał redakcję czasopisma. Na
ławce i krzesłach około godziny dwunastej zasiadali tam znani, mało znani i zgoła nieznani literaci. Spędziwszy godzinkę czy
półtorej w ich kompanii, wychodził kontent, mimo że ciągle
milczał, z braku niezbędnego zapasu aktualnej wiedzy. Nowicjusz
nie miał prawa głosu. Rzecz jasna jak słońce: myśl niewsparta
autorytetem, choćby i najmądrzejsza, wzbudza nieufność, a każda
bzdura umieszczona w szacownych ustach zbierze poklask. Tu zatem, jak i wszędzie, należało wywalczyć sobie prawo posłuchu, już to walorami swej pracy, już to uporczywą obecnością. Stepan
z rozkoszą odbywał literacki staż.
Co począć, kalkulował, skoro jego los, jak widać, podlega dyk tatowi pisarstwa? Wiedziony zaledwie instynktem, już tyle po
czynił kroków, że wstyd zawrócić. Trzeba stąpać dalej, zacieśniać
więzy z tym kręgiem, w którym pisane mu działać, wykazywać
się, przypominać o sobie, wpiąć się w łańcuch literackich koneksji
jako literacka figura. Zrazu czuł się w towarzystwie niepewnie i niezręcznie, bo nikt go nie dostrzegał i nieraz choćby krzesła dla niego brakowało, a zasłyszane dysputy oszałamiały go intelektu
alną niedosiężnością, ale wkrótce ze wszystkim się zaznajomił także z dorobkiem indywiduów, z którymi musiał się widywać, dorobkiem nieraz mizernym, odwrotnie proporcjonalnym do
236
swobody, z jaką brylowali na salonach, aż z radością zrozumiał,
że na tym tle wstydzić się nie ma czego. Teraz z niecierpliwością czekał na ukazanie się swojej książki, bo tylko ona mogła za
pewnić mu niepodrabialny paszport literata, zastępując doraźne zaświadczenie o publikacji opowiadań w czasopismach.
Na początku go tolerowali, później do niego przywykli, aż
wreszcie uprzejmością zaskarbił sobie sympatię tych i owych. Kiedy się pojawiał, słyszał życzliwy okrzyk:
- No proszę, jest i Radczenko! Cieszyło go to niewymownie. Było nie było, uszczknął sobie
skraweczek literackiego parnasu, przyczółek, w którym mógł bodaj przycupnąć! Pewnego razu, w głuchej ciszy po zażartej
polemice, zebrał się na odwagę i, czerwony jak burak, bąknął: - I mnie tak się zdaje.
Pojęcia nie miał, co mu się mianowicie zdaje ani czyją wziął stronę, ale wyraził opinię i aż do wieczora pękał z dumy. Uczest niczył w dyskusji! Najbardziej pociągały go, rzecz prosta, grupy literackie. Każda
miała nazwę i szyld, więc wyobrażał je sobie jako coś na kształt kolektywów pracowniczych utworzonych celem zbytu produkcji
swoich członków. Wielce mu się podobało, że członka własnej spółdzielni towarzysze zaciekle bronią, propagują i za uszy wy
ciągają, adwersarzy zaś szkalują bez pardonu. Jemu też potrzeba twardego gruntu pod nogami. Przyglądając się ludziom, wsłu
chując w wygłaszane sądy, odrzucił te stowarzyszenia, które nie wpisywały się w jego pomysły i nastroje, lecz wcale się nie kwapił z przystąpieniem do jednego z tych, które w miarę uchodziły.
Czekał na tom opowiadań, nie chciał zasilić żadnych szeregów
jako anonim. Zresztą taki krok wymagał ogromnej rozwagi, po nieważ dokonany wybór mógł w oczach reszty pozbawić go nie tylko sympatii, lecz również talentu. Kto ma przyjaciół, ten ma
wrogów, normalne dzieje. Nie było łatwo zaznajomić się z ży ciem wewnętrznym grup literackich i ocenić warunków, które po przystąpieniu staną się obowiązkami, także z innego powo du - posiedzenia miały charakter zamknięty, bo ich uczestnicy
notorycznie skakali sobie do gardeł. Obecność osoby postronnej na zebraniach poświęconych omawianiu sił nieprzyjaciela, ich
dyslokacji i przewidywanych warunków natarcia? Rzecz to nie dopuszczalna ze względów taktycznych.
Wraz z pierwszym śniegiem powrócił do miasta poeta Wyhorski. Powitali się na ulicy jak dawni przyjaciele. - No to chodźmy! - zaproponował podróżnik. - Dokąd? - Na piwko.
Weszli do pomieszczenia wyposażonego w bezmiar pustych
krzeseł oraz stoliki rozrzucone pośrodku i wzdłuż ścian. Choć do wieczora było jeszcze daleko, w lokalu panował półmrok.
Cuchnęło wiecznymi oparami chmielu i brudną szmatą, którą
przetarto lepką podłogę. - To moja ulubiona piwiarnia - wyznał poeta. - Dwa piwka!
- Paskudnie tu jakoś - zauważył Stepan, zanim usiadł. Nie chadzał do knajp, toteż z zainteresowaniem obejrzał szynkwas z przekąskami, pękatego gospodarza w garniturze i oficerkach, pla katy spółdzielni browarniczych i apetyczną podobiznę świeżego raka. - A ja lubię tę piwiarnię za dnia - podjął poeta. - Lubię za
duch, wspomnienie setek ludzi, wilgoć rozlanych trunków. I ciszę.
238
Cudowny nastrój mnie ogarnia, widzę klarowniej. Bądźmy szcze rzy: tutaj obmyślam wiersze.
Upił z butelki. - Stęskniłem się za tym lokalem. I za tym miastem. Stałem
w oknie wagonu i patrzyłem na nie, rozpłaszczyło się jak ogrom
ny krab. Domy jak z tektury. Rozrzucone po wzgórzach. Wielki, olśniewający Kijów! Wysiadłem z pociągu, poczułem tę ziemię pod nogami, zobaczyłem siebie w mieście... Zadrżałem. Jasne, że to
głupstwo. Ale gdzie jeszcze znajdziesz pan taką przestrzeń, tak roz ległe ulice? I na każdy kroku jakaś reminiscencja, ślady przodków.
Wczoraj obszedłem miasto, obejrzałem wszystko, każdy znajomy
próg. Ni na jotę się nie zmieniło, jakby na mnie czekało. Zadziwia jące uczucie: miasto na ciebie czeka! Zdaje mi się, że nie sposób tak umiłować człowieka jak rzecz nieożywioną. Ilu z nas kochało z tuzin kobiet, przebierało w jeszcze liczniejszych przyjaźniach, kotlety zaś
ubóstwia przez całe życie! Byłem w ławrze, chodziłem do pieczar. Jakież zmiany w porównaniu z dwudziestym drugim, dwudziestym trzecim! Wtedy widywałem tam jedynie chłopki, wczoraj już spo
ro inteligentek. Mężczyźni też się zdarzają. Przyszło mi do głowy: zaznali słodyczy modlitwy, głęboką rozkosz pojednania ze swoim
bóstwem. A my? Summa summarum, nasze aeroplany, radio i gaz musztardowy to nicostka wobec utraconej nadziei na raj. Muszę
przyznać, że zazdroszczę tamtym. Czy zastanowiła pana kiedyś
okrutna sprzeczność tkwiąca w człowieku? Świadom absurdu swej egzystencji, niezdolny jest sięgnąć po nieśmiertelność. Boję się, czy aby nie stoimy u progu odrodzenia religijnego. - Ależ skąd! - zaoponował Stepan. - Za wieś mogę ręczyć,
młodzież wcale nie jest religijna.
239
- Może i tak. Nie zamierzam się sprzeczać. Wiem tylko, że pro
blemy ogólne przestały być na czasie. Znużyły nas ogólne dylema
ty: byt czy świadomość, forma czy treść. Rzeklbyś, to nieistotne i bez znaczenia. Życia niepodobna rozłożyć na schematy. Każdy rozpoczyna życie od nowa, każdemu nowemu człowiekowi świat jawi się jako nowy. - Nauka z wolna się upowszechnia - wtrącił Stepan. - Nauka się upowszechnia od tysiąclecia. Niechże pan pojmie:
dorobek stuleci to zaledwie tło, na którym demonstrujemy swoje
triki. Jeszcze dwa piwa! Rozpiął płaszcz. Radczenko spostrzegł, że Wyhorski nosi tę samą aksamitną koszulę, podwiązaną tym samym krawatem,
co wiosną, kiedy się poznali w kancelarii spółdzielni mieszka
niowej. Podłużna twarz poety zrobiła się nerwowa i ruchliwa, jakby wszystkie muskuły tężyły się w mozolnej pracy. Stepan,
nieco pobudzony po opróżnieniu butelczyny, starał się nie uronić
żadnego ze słów interlokutora. - Niechże pan pije! - zachęcał poeta. - Nic tak nie ożywia przymiotów umysłu jak piwko. Nauka! Zero, absolutne, nadęte
zero! Od tysięcy lat się rozwija, rozwija w nieskończoność, a nie potrafi nauczyć człowieka żyć. Jaki z niej pożytek? Powie pan: rewolucja. Zgoda! Ludzkość linieje jak żmija. Gad jednak po zbywa się naskórka cielesnego niemal bezboleśnie, my zrzuca
my duchową powłokę w straszliwych mękach. Ludzkość broczy
krwią! A nowa skóra i tak z niej zlezie. Postęp? Wolne żarty, to chimera! Zgoda, postęp istnieje, ale sensu w nim nie uświadczysz.
Największym błędem jest utożsamianie nieuchronności z celo
wością. Człowiek spożywa takie samo mięso jak kiedyś, tyle że
240
usmażone i widelcem. Postęp nie pomnaża sumy szczęścia, w tym
szkopuł. Skazani przed trzystu laty na łamanie kołem cierpieli nie srożej niż ci, których dziś rozstrzeliwujemy. Kto wie, może
moje brudne pazury są bardziej drapieżne niż całe umorusane
łapsko tak zwanego dzikusa? Nieśpiesznie dopił, co miał w szklance. Popadł w zadumę.
- Oto dlaczego stale powtarzam: pouczanie innych to drob
ne szachrajstwo. Nie masz ohydniejszego przestępstwa ponad
wzbudzanie iluzji. A najkarygodniej postępują komiwojażerowie ideałów. - Ideałów?
- Właśnie ich! Ludzkość, jak kobieta, uwielbia wysłuchiwać komplementów w pozłotce ideałów. Na świecie tyle jest prze
kleństw, ilu idealistów. Kto z nas podążyłby ścieżką ideału, gdy
by go nie wyklęto? Ideały są jak pokarm: dopóki trzymasz je w ustach, smakują wykwintnie, lecz kwas żołądkowy niweluje
różnice. Przewlekły nieżyt historii, jak ujął to pewien poeta, który nie skarży się na problemy z trawieniem.
Umilkł i pochylił się nad kuflem. W półmroku piwiarni zapa nowały cisza i spokój. Stepan zapalił i z rozkoszą wypuszczał dym.
„Mądry ten poeta” - pomyślał. - Jeszcze dwie butelki! - zawołał Wyhorski. - Mnie już wystarczy. - Stepan ponownie zaciągnął się pa
pierosem. - Wypije pan! Taki zdrowy byk, a trzech butelek się lęka!
Nalegam. Co do idealizmu, zawsze był w modzie i poważaniu. Niemniej tych, co żyją wyłącznie dla idei, którym idea świat
przysłoniła, zamykamy u Świętego Cyryla. Gdzież tu logika?
241
- Ma pan na myśli obłąkanych? - Tak o nich mówią. - Coś mi się przypomniało. Była u nas dziewczyna, wiejska
piękność. Zwariowała. Mówią, że przez takiego jednego. - Nikt na świecie nikomu nie jest nic winien. Mimo to winnych
się szuka, bo musi istnieć odpowiedzialność. Proszę zauważyć, zwierzęta bywają najwyżej wściekłe. Szaleństwo to niezbywalny
przywilej człowieka. Przydrożny znak wskazujący nam kierunek. Widmo przyszłości. Zegar wybił drugą. Poeta się wzdrygnął. - Świat zginie z powodu rozproszenia energii cieplnej - oznaj
mił. - Ta zostanie rozdzielona po równo. Powszechna równość
wywoła powszechny zanik. Wszystko ustanie. Genialny spektakl, ale nikt go nie obejrzy. Po trzeciej butelce Stepan poczuł w sercu smutek, jakby świat
miał się skończyć już za kilka dni. Zegar przywrócił młodego
literata do rzeczywistości. Czekała go lekcja w urzędzie. - Może już pójdziemy? - zaproponował. - Pójdziemy. A kto zapłaci? Pan? Ja nie śmierdzę groszem.
Dla Stepana pieniądze nie grały roli. Przed tygodniem wy płacono mu awansem połowę honorarium za tom opowiadań w druku. Niezwłocznie nabył kapelusz typu fedora, obstalował wykwintny garnitur i niecierpliwie czekał, aż krawiec skończy
robotę. Zośka będzie oszołomiona. Zaczął postrzegać odzienie
jako oprawę artystyczną ciała. Swoje ciało polubił niezmiernie, czuł w nim siłę i grację, nie mógł więc ignorować ubrania - jego
zadaniem było prezentować ciało w najkorzystniejszym świetle, skoro nie uchodzi obnosić się z nagością. Postrzegał odzież jako
242
formalność, świadectwo gustu, a nawet narzędzie wywierania
wpływu. Uzmysłowił sobie przepaść dzielącą pojawienie się czło wieka w wytartej koszuli od wizyty jegomościa w wytwornej ma
rynarce. To oczywiście rzecz umowna, ale przyda nam się sporo uroku osobistego, jeśli planujemy nadrobić niedbałość ubioru.
Kiedy garnitur był gotowy, dumnego posiadacza ogarnęło
nowe pragnienie. Chciał zrobić prezent Zośce. Afekt do tej dziewczyny zakorzenił się w Stepanie na dobre. Czasem zgoła
niespodziewanie, w domu i na lekcjach, jej postać przemykała mu przed oczyma - zwiewna i promienna.
Zośka! Wspaniałe imię! Rozkosznie było je wymawiać, w dwóch sylabach pobrzmiewały echa pieszczot, pogłos zachłannych po całunków uśpionych na jego ustach, oczach i piersiach. Poza tym
czuł do niej czysto męską wdzięczność, jaką dodaje do miłości
poczucie tajnej wspólnoty. Zośka tonęła z nim w najgłębszej kry nicy istnienia, wspólnie spożywali z drzewa poznania wiecznie świeże owoce. Zrobiła się bardziej zrównoważona i przyjazna,
stępiło się ostrze jej kapryśności, choć śladem po niej był niepokój powracający w przystępach melancholii.
W takich chwilach zwracała na niego oczęta. Budziły w nim
nieznany frasunek - spojrzenie zdawało się wdzierać do zakamar
ków Stepanowej duszy, otwierać na oścież najtajniejsze schowki. Przez jakiś czas leżała z rękoma pod głową, daleka, skupiona
i obca. Potem znów się ożywiała.
- Może źle ci w domu? - pytał. - Źle. Ale to nie to. Ojciec jej, drobny urzędniczyna, miał zbyt liche pobory, by
wytworzyć ciepło domowego ogniska, a pracy dla córki nigdzie
243
nie było. Stepan, jak umiał, próbował Zośkę rozweselić. Przy
nosił jej czekoladę, cukierki, kwiaty oraz ilustrowane magazyny, przeglądali je we dwoje. Teraz zamierzał coś jej podarować. Co mianowicie? Po długich wahaniach wybór padł na wonności.
Miał do nich słabość, choć wstydził się ich używać.
W perfumerii spytał o kompozycje zapachowe z najwyższej
półki. - Życzy pan sobie Coty?
- Chcę najlepsze. - Paris? L’Origan? Chipre? - L’Origan - odpowiedział, bo nazwa przypadła mu do gustu.
Za flakonik zapłacił piętnaście karbowańców, lecz nie żałował. Wonności muszą być dobre, skoro sprzedają ich tak mało za taką
furę pieniędzy! Nadszedł piątek. Stepan, wystrojony w nowy garnitur, kroczył
na randkę posuwistym krokiem. - Zośka, spójrz, co ci kupiłem. - Coty! - krzyknęła jak dziecko obdarowane niespodziewaną,
lecz wymarzoną zabawką. - To najdroższe perfumy - poinformował. - Cieszę się nie zmiernie, że jesteś zadowolona. A ja mam na sobie nowiutki
garnitur! - Naprawdę? Wstań. Przejdź się. Odwróć. Niebiański!
Dziewczyna była pod wrażeniem: i prezentu, i Stepana.
- Zaczekaj - poprosił uradowany. Wziął do rąk flakonik i ostrożnie wyjął szklany koreczek, pęk
ła otaczająca go cienka błona. Perfumy miały żółtawą barwę, zwilżył nimi dłoń. W przypływie czułości zaczął nią wodzić po
244
ciele dziewczyny - szyi, rękach, twarzy. Dotyk Stepana był zimny,
opary pachnideł przyprawiały o zawrót głowy. Zośka zastygła pokornie jak lalka, ale co chwila targał nią spazm.
- Dosyć, dosyć - szeptała gorączkowo. - Nie, jeszcze nóżki. Fala perfum zawładnęła przestrzenią, niewidzialną poświatą owiała dziewczęcą sylwetkę. Łagodna, subtelna woń błądziła po pokoju, przeobrażając go z prozaicznej kryjówki w baśniową
komnatę zakochanych, a wraz z nią płynęły miłosne sny o kwit nących gajach i tkliwych podmuchach niebiańskich zefirów, jak gdyby przez ukryte szczeliny w murach przenikał z nieodgadnionych głębin czar minionych wieków - sekretne maści, olejki
i esencje.
Czuł już kiedyś ten zniewalający aromat. Ale gdzie? Dlaczego tak go niepokoi, tak uciska serce? Przypomniał sobie: tak pach
niała kobieta, tamta kobieta spotkana kiedyś przed sklepową wystawą. Naraz runęła na niego fala reminiscencji, wspomnienia rozsypały się jak poruszona sterta minerałów - lśniących dia
mentów i ponurych rubinów. Przysłaniały resztę świata swoim blaskiem, drażniły oczy odbitymi promieniami, dotykały żywego
ciała trwożnym dreszczem. W harcach światła i cienia stanęło mu przed oczyma życie. Nie to życie, które chciał oglądać, lecz
to, które już minęło. - Położę ci głowę na kolanach - wyszeptał. - Mogę?
- Niestety, możesz wszystko.
Przypadł twarzą do wypachnionych ud, objął je kurczowo. Poczuł ulgę. Zapytał:
- Zośko, kochałaś kiedy?
245
Gładziła go po głowie, mierzwiła mu włosy. - Kochałam. - Opowiedz.
Nie przerywając pieszczot, opowiedziała mu historię swojej
pierwszej miłości. Miała wówczas lat dziewiętnaście, działo się to zatem przed trzema laty. Chodziła na kursy stenografii. Pewien uczeń zawsze odprowadzał ją do domu. Potem zniknął.
- Dziwak był z niego - skwitowała. - Ani razu mnie nie po całował. - Chciałaś tego?
- Każda dziewczyna chce, jeśli kocha. - Dlaczego na początku nie chciałaś mnie całować? - Nie kochałeś mnie.
- A teraz kocham? Cofnęła rękę. - Teraz wszystko mi jedno.
Rozrzewniony, chciał rozmawiać o ich uczuciach, pojąć naresz
cie, jak się zrodziły. Pod wpływem perfum i namiętności ogarnął
go nastrój kontemplacji, który rozbudza w człowieku potrzebę wniknięcia w życie i odtworzenia biegu spraw.
- A ty mnie kochasz? Zamyśliła się na chwilę. - Kocham do szaleństwa.
Przylgnął do niej z wdzięcznością.
- Za co? - Ładny masz głos - powiedziała. - Przymykam powieki i się wsłuchuję, kołysze mnie. I oczy.
...i oczy - wołało w nim tęskne echo - ...i oczy.
246
- Co jeszcze? - Serce masz złe - dodała znienacka. - Jakieś złe serce. - Skąd wiesz? - Stepan zadygotał. - Wiem... Ale podobasz mi się! Podobasz i już. Ładny jesteś. - Zbój ze mnie, co? - Gdzie tam! Gdybyś był zbójem, znosiłbyś mi kobierce, jak
rabusie w pieśniach. A potem byś mnie zabił albo sprzedał w nie wolę!
- Zośko. - Zerwał się na równe nogi. - Jesteś niesamowita! Co za szczęście, że cię znalazłem. - Sama się znalazłam.
Wypowiadali te wszystkie słowa, które - jeśli je wyrwać z miłos
nego kontekstu - trącą banałem i głupotą. Słowa naiwne, błahe, niedorzeczne, słowa jak wyświechtane karty do gry, którym nowa
para graczy przywraca świetność kolorów i potęgę figur. Łączyli je w szepty i krzyki, stare jak siwy świat, lecz nadal żywe, odro
dzone w zakochanych ustach, odnowione w pierwotnym blasku siłą nieśmiertelnego uczucia. Siedzieli tak, oczarowani wzajemną
bliskością, bezgranicznym oddaniem, eterycznym dotykiem serc,
melodią srebrzystych dzwoneczków wiosny wybrzmiewającą w chwilach uniesień. Kiedy się żegnali, wpatrywał się w nią długo, chłonął jej obraz,
by zabrać go ze sobą - wpleść ją w swoje marzenia i sny.
VII
Tom opowiadań ukazał się z początkiem stycznia kolejnego roku, wcześniej, niż Stepan się spodziewał. Trzymając po raz pierwszy książkę w rękach, czuł umiarkowaną satysfakcję. Pomyślał, że
owszem, jest to rzecz wartościowa i użyteczna, pierwszy as w jego
rękawie, obyło się wszak bez entuzjazmu. Czekał długo, przywykł do perspektywy tej publikacji. Nie należał do ludzi, którzy meto
dycznie, krok za krokiem, zmierzają do wyznaczonego celu i od
poczywają po ukończeniu kolejnych etapów; zawsze działał pod
wpływem płonącego w nim impulsu, pędził na przełaj szlakiem
pełnym przeszkód, choć można było je pokonać drogą okrężną
i cierpliwością. Nieustanna walka ze zwątpieniem odbierała mu radość z finalnego sukcesu. Jego dusza była jak wyżłobione żarna, co mielą wszystko jak leci - dorodne zboże, kąkol i głuchy owies.
Nazajutrz przekartkował swoją książkę, przyjrzał się czcionce, okładce, odczytał tytuły opowiadań w spisie treści, ale nie miał
odwagi zasiąść do lektury, jakby sam przed sobą wstydził się tego, co napisał. Czy warto było? W trakcie pisania nie wiedział, dlaczego i po co pisze! Czy praca wykonana bez jasnego celu
może być pożyteczna? Pokazał książkę Zośce, w nadziei na pochwałę i poradę. - Tyś to napisał? - zdumiała się. - Ech, śmieszni ci ludzie! Nic,
tylko gmatwać i zapętlać... - Mam przestać?
249
- Nie, pisz już sobie, skoro zacząłeś.
Tyle to i sam wiedział. Zaczął, więc pisać musi! Książka prze obraziła jego pisarstwo w obowiązek, zew, słowo honoru. Jedno
cześnie przestał traktować literaturę jak trywialną grę w sławę, metodę na wystąpienie przed szereg sobie podobnych; zyskała
w jego oczach rangę zajęcia nazbyt odpowiedzialnego, ażeby
pozwolić sobie na rozkosz pisania o czymkolwiek i jakkolwiek. Dlaczego? Nie do końca to pojmował, zbyt zawiłą drogę przebyły
jego stosunki z pisarstwem - od chłopięcego figla do duchowe go trądu. Zranił się podczas tej zabawy, niechcący naciął żyły, którymi serce napędza powódź krwi. Miał odtąd tworzyć w po
dwójnym jarzmie - obowiązku i odpowiedzialności. Musi pisać. Nie rozstawał się z tą myślą: w domu i na lekcjach, w rozmowie i na randce. Razem popalali papierosy, wspólnie
siadali do obiadu - jak najlepsi przyjaciele i nieodstępni wro gowie. Musi pisać! Ale o czym? Wybrał i uporządkował kilka fabuł ze swojej powstańczej biografii, tak obfitej w przygody,
ale każdą z nich odrzucił jako liche powielenie tego, co napisał wcześniej. Nie, z tej studni już wody nie zaczerpnie! Oddalił się
od tamtych doświadczeń, zdawały mu się złudzeniem, przestały rozpalać wyobraźnię, która zniewala, inspiruje do nawlekania
nowych korali na sznurek narracji. Nie zmartwił się, że źródełko wyschło. Chciał pisać o tym, co widzi teraz, lepić ze świeżego
budulca miejskich impresji. W mieście, nigdzie indziej, leży jego ziemia obiecana, żyzna rola, to ją powinien uprawiać. Tylko tutaj odczuwał nieznane, które czasem tak bardzo pragniemy
pojąć, że w naszym dążeniu rodzą się entuzjazm i twórcza ra dość. Cóż, że wrażenia te zalegały w jego sercu stertą surowego
250
wielosłowia? Życie nie zwykło nam podsuwać gotowych pro
duktów, rzuca jedynie odpadki i aluzje, materiał montażowy do rozplanowania, podkoloryzowania, posklejania w całość, którą nazywamy utworem. Życie dostarcza gliny, a ta formuje się
w palcach i oddechach majstrów. Wiedział to, lecz nie potrafił
wyznaczyć osi swojej twórczości. Przypomniał sobie o natchnieniu, chwytał je uparcie i prze
biegle, począwszy od metod prostych i naiwnych, kończąc zaś na skomplikowanych fortelach. Usiłował odwołać się do własnego
sumienia, dyktował sobie warunki tak sprzyjające, że wstyd było
nie pisać: siadał przy stole, zamaszystym gestem wyciągał kartkę
czystego papieru, odkręcał kałamarz, chwytał pióro i... czekał. Efekt odbiegał od oczekiwań: jego uwaga, zamiast w pełni zo gniskować się na pisaniu, ulegała rozproszeniu pod wpływem
każdej drobnostki. Stara gazeta przyciągała wzrok ogłoszenia mi, paczka papierosów etykietą, Stepan wpatrywał się nawet we własne dłonie, palce, knykcie. Oczy wszystko pilnie lustrowały, wszędzie szukały wytchnienia, byle nie wracać na zdradziecki ar
kusz, gdzie czekało zadanie, uszy wsłuchiwały się w krzyki, zgiełk
i szmery za ścianą, głowę samopas przemierzały rozproszone myśli, by rozpłynąć się w kłębach tytoniowego dymu, duszącego i wszędobylskiego. Nie, to nie miało prawa się udać.
Pieczołowicie eliminował rozpraszacze, które stały na zawadzie
pełnej izolacji. Zamierzał się skoncentrować, choćby przemocą. Odrzuciwszy pióro, żeby nie maczać go w atramencie, potem
zwykły ołówek, żeby go nie ostrzyć, wybrał ołówek wysuwany;
oddaliwszy stół od okna, żeby najlżejszy przeciąg nie drażnił cery,
urządził miejsce pracy w kąciku przy piecu. Zadbał o należyte
251
oświetlenie elektryczne. Aby ustrzec się paskudztwa ludzkich
odgłosów, usiłował pisać w otulonej ciszą nocy, gdy sąsiedzi spali. Próbował między czwartą i piątą rano, zanim sąsiedzi się zbudzili.
Nic z tego. Urobek nadludzkich wysiłków i wyrzeczeń był zawsze
jednaki: na papierze - parę pokreślonych linijek w gąszczu ry sunków drzew, chat i twarzy; w sercu - gorycz i niemoc. Nieraz po powrocie do domu imaginował sobie, że jest w zna komitym nastroju. Zachęcał się figlarnie:
- No, skrobnij coś, zarobimy parę kopiejek! Coś lekkiego i wesolutkiego, niech diabli porwą napuszone te
maty! Kto mu odmówi swady humorysty? Proszę bardzo, weźmy
taką fabułę: pedagog uprawia na lekcji propagandę antyreligijną, na celownik wziął aferę z potopem. Czy to być może, pyta, aby w rzeczonej arce upchnięto wszelkie żyjące gatunki zwierząt, bo
daj po jednej parze? I powala uczniów żarcikiem: toż nawet para
wielorybów się nie zmieści, wieloryb waży tysiąc pudów i arkę ogonem wywróci! Na to pewien uczeń, drobniusi i niepozorny,
jak nie piśnie cienkim głosikiem: „A po co wieloryba ładować do arki? Sam popłynie!”. Dodajmy, że nauczyciel jest wierzący, przed
wyjściem do szkoły prosi w modlitwie Boga o przebaczenie! Albo jeszcze lepiej: nobliwy profesor, ojciec rodziny, ceniony ekono mista, usiłuje wyartykułować odpowiedź na pytanie redaktora gazety. Pytanie dotyczy poglądu na rozwój życia gospodarczego w Kraju Rad; profesor ma pogląd jasny i prosty, lecz „niewymow
ny”, więc pisze, oblewa się potem, czyta żonie, czyta przyjaciołom,
poprawia, wykreśla, opuszcza, unika kategoryczności, tu i ówdzie orzeka coś „ogółem”, coś poza czasem i przestrzenią, formułu
je pochwałę nie wiadomo pod czyim adresem i czyni wyrzuty
252
nie wiadomo komu... Albo weźmy ukrainizację! Ileż dramatów,
komedii, fars, anegdot! Już on się na tym zna. Do kaduka, jak mógł dotąd o tym nie napisać? Nie dało się przechytrzyć samego siebie. Wyglądało na to, że do napędu mechanizmu, który próbował dźwignąć z miejsca,
zaprzęgnięto leniwego osła, który za nic miał zarówno kij, jak
i marchewkę; w siedzibie zarządu centralnego jego twórczości
urzędował zapewne tępy biurokrata. Wciąż czegoś żądał, czegoś
odmawiał, i powtarzał w kółko: „Jutro. Proszę przyjść jutro”. Stepan zaczął wierzyć w zabobony. A jeśli jego mieszkanie to jałowa ziemia? A może to rok niepiśmienny, bo nieparzysty, a on urodził
się w parzystym...
Umykając rozpaczy, bujał w obłokach. Roiło się mu, że napisał coś nietuzinkowego, niesłychanie interesującego i niezrównane
go, stosy książek rosły na stole w pokaźną bibliotekę; już słyszał wokół siebie pochlebne szepty, już puszczał się w dalekie trasy,
korespondował z czytelnikami, na papierze wyłuszczał im swoje poglądy, myśli, przekonania; czytał dla nieprzebranych, zahipno
tyzowanych tłumów. Marzenia niosły ulgę, ich wyrazistość koiła zebrane smutki, pozostawiając nie lada satysfakcję i wzmożony
apetyt. Cóż, skoro wiadomej sprawy nie ruszyły z miejsca. Tymczasem literackie okoliczności zewnętrzne zdawały się mu
sprzyjać. Książka oznaczała niezachwianą pozycję w środowisku,
nadała Stepanowi pisarskie obywatelstwo, którego tak łaknął. Odczuł to, kiedy jego zdanie zaczęło być interesujące dla innych, kiedy z Radczenki stał się po prostu tow. Stefanem, starym dru
hem, swoim w kręgu swoich. Wysłuchał kilku komplementów pod adresem opowiadań i zrozumiał: oto jest równym wśród
253
równych; nasycił swoją samolubność, lecz dusza milczała jak
zaklęta. Wieczorami często przesiadywał w piwiarni z poetą Wyhor-
skim, stałym bywalcem. Stepan również czuł się w tym lokalu jak
u siebie, poczucie beztroski ogarniało go już na progu przestron
nej sali. Fala światła przeobrażała posępną spelunę w świątynię
spokoju, zmartwienia rozpływały się w wesołym gwarze klienteli. Barwne postaci obsiadywały dwójkami i trójkami białe stoliki z marmuru, pobrzękiwały naczynia, strzelały kapsle, wybuchano śmiechem, wznoszono okrzyki, a wszystko spowijała natrętna
muzyka dobiegająca z podestu w kącie. Nuty spajały pstrokaciznę twarzy i ubiorów w nierozdzielny kolektyw, scementowaną
masę, w chwilach ciszy redukującą się do pojedynczych słów
i postaci - rozbieżnych i odległych od siebie jak bezimienne osady, z których przygnały je nieodgadnione życiorysy i losy. Ale gdy
znów rozlegały się dźwięki, krótka separacja dobiegała końca -
rewia istot na powrót stapiała się w monolit, oczarowana melodią
strun, jakby to była jej melodia, jakby pieśń spływała naraz ze wszystkich ust owładniętych poczuciem bliskości.
Młody prozaik wpadał w trans knajpianej muzyki. Zdzierała z niego plastry strapień, wyzwalała udręczone pokłady duszy,
a ta rozpościerała skrzydła w ślepym, lecz zachłannym porywie.
Wyostrzały się zmysły, Stepan uwrażliwiał się na drżenie serc wokół niego. Przejmowała go zuchwała pewność - tak, napisze coś, ubierze w słowa to, co dotąd pozostaje niedosiężne, a przecież
żyje w nim i ożywa się echem na każde tchnienie życia.
Wzrokiem odnalazł Wyhorskiego i ruszył ku niemu przez labirynt krzeseł i stołów.
254
- Dziś jazz-band - oznajmił poeta. - Posłuchajmy. Na podeście zamiast zwykłych trzech instrumentów ustawio no kwartet złożony z pianina, skrzypiec, wiolonczeli i bębna
tureckiego, wspierany przez miedziane talerze, które wzniecały nieludzki huk i uśmiercały każdą melodię.
- A to bandyci - pieklił się poeta. - Patrzcie ich, jazz-band
pełną gębą! Za to dokładamy piątaka do każdej flaszki! Ale proszę
spojrzeć na nowego skrzypka. Nowy skrzypek był młody i pod krawatem związanym za
maszyście w artystyczny węzeł. Zachowywał się jak epileptyk. Kołysał się, wymachiwał głową, wystawiał język, pomrugiwał,
marszczył się i krzywił, a od czasu do czasu podskakiwał, jakby uderzenia perkusisty sięgały rykoszetem jego brzucha.
- Rozwiązał problem dyrygowania z zajętymi rękoma - wy jaśnił Wyhorski. - Jakież wyczucie! Niechże im pan postawi po
piwku. Poeta potrząsał tułowiem w takt muzyki i podśpiewywał.
- Co nowego na niwie literackiej? - Nic a nic - odparł Stepan. - Ach, tak... pochwalili mnie w „Czerwonym Szlachu”. Recenzja wyszła. Słowem, nic specjal
nego. -Kto?
- Da pan wiarę? Switozarow. - Switozarow zawsze czyni na przekór. Pochwali, o ile wcześ
niej ktoś nie pochwalił. W przeciwnym razie zbeszta, we własnym dobrze pojętym interesie. Ci ludzie widzą w nas konie wyścigowe,
robią stawki totalizatora. Aby zostać krytykiem, należy być krytykantem. Tak czy owak, niech pan ich pędzi precz.
255
- Chyba będę musiał przystać do jakiejś grupy - wyznał Stepan. - Młodemu ciężko bez zaplecza.
Poeta się skrzywił.
- Jedno z dwojga: alboś zdolny i obejdziesz się bez wsparcia, alboś niezguła i nic ci nie pomoże. Po co się zrzeszać? - Prawdę mówiąc, nawykłem do pracy społecznej. A to w Dom-
ludzie, a to w starostwie studenckim... - To wstępuj pan do Międzynarodowej Organizacji Pomocy
Rewolucjonistom - żachnął się poeta. - Zapisz się pan do Sto warzyszenia Przyjaciół Floty Powietrznej, Towarzystwa Pomocy
Dzieciom, kalekom, bezrobotnym... Co ma piernik do literatury? Nerwowo postukiwał widelcem w butelkę na znak, że chce
kolejne piwo. - Wyznam szczerze, pojęcia nie mam, po co te grupy istnieją.
Tłumaczą mi, a ja nie rozumiem. Nie potrafię. Ich funkcjono wanie pozostaje dla mnie niezgłębioną i przygnębiającą zagadką. Może to rodzaj kul dla pisarzy połamańców, ale pan, zdaje się,
nogi ma całe i zdrowe. Nareszcie niosą piwo! Żwawo napełnił kufle. - Za literaturę! Szanujmy ją, bo daje nam zarobek. Ale proszę
powiedzieć z ręką na sercu, dlaczego zaczął pan pisać? Stepan pokraśniał. - Z zazdrości. - A ja przez kompleksy. Na jedno wychodzi. Szkopuł w tym,
że nasza twórczość jest postna. Pisarz jak piekarz, uwielbiam to porównanie. Z niewielkiej masy wypieka bochny. Porządny ma piec, przyzwoite drożdże, miesi ciasto cały miesiąc, czasem i rok albo kilka lat. Ale kiedy brak mu śmiałości, kiedy lęka się
256
własnych myśli, niech lepiej zamknie piekarnię na cztery spusty
i pójdzie cudze dzieci uczyć.
Muzyka się ocknęła. Znów niemiłosiernie hałasował bęben, lecz melodia brzmiała klarownie, rozwijała się cienką nicią spod palców skrzypka porażonego kolejnym atakiem rytualnych kon wulsji. Melancholijna nuta niespełnionej żądzy, lśniący strumień
smętnego wyrzutu, pragnienia i niepokoju. - Co to? - zapytał Stepan. - Fokstrot. Nasze społeczeństwo napiętnowało go mianem
wszeteczeństwa, zwyrodnienia. Niektórzy nazywają go zgoła
tańcem łóżkowym, choć czym innym był stary dobry menuet? Fokstrotowi zarzuca się zmysłowość, ale który z porządnych tań
ców nie działa na zmysły? Tańczymy po to, by wpaść w objęcia.
Niezbadane są wyroki ludzkie w kwestii tanecznej. W pierwszych latach rewolucji tępiono taniec na równi z przesądem religijnym,
dziś praktykujemy go w klubach jako instrument pracy kultu ralnej. Proces istnienia to proces samonegacji, mój przyjacielu.
- Nie mogę pisać - wyszeptał Stepan, zdjęty tęskną trwogą melodii. - Staram się i nic.
- Nic nie szkodzi. Kryzys chwyci, wena wróci. Muzyka ustała. Stepan poczuł dziwne wzburzenie i przypływ troski - urwany motyw zawisł w szemrzącym, gęstym powie
trzu. W uszy wwiercały się przejrzyste strzępy rozkołysanych
nut. Usiłował zebrać w całość rozproszony melodyjny rój. Po wróciła frustracja daremnych prób pisania, znów kierując żale
w stronę marzenia, które w najdogodniejszym czasie zamknęło przed Stepanem podwoje. Pośpiesznie wyliczał w pamięci każdy z kręgów swojej miejskiej wędrówki. Nachylony do Wyhorskiego,
257
opowiedział mu o ich pierwszym spotkaniu - nie w kancelarii spółdzielni mieszkaniowej, lecz w innej, kiedy poeta rzucił śla
dem Stepana niepojęte słowa. - Dziwne, co? - zapytał.
- Nie przypominam sobie - padła odpowiedź - ale nie w tym
rzecz. Przychodzisz pan głodny, obdarty, bezdomny, a teraz
proszę: palto, marynarka, trochę grosiwa i tom opowiadań. A czy osiągnął pan szczęście? Biadoli pan: pisać nie mogę! Oto załączony obrazek do moich rozważań na temat postępu. Za
wsze powtarzam: szczęście jest niemożebne. Dziś zjadłeś, jutroś
głodny.
- Wszystko to wbrew naturze - westchnął Stepan. - Całe mia sto to wynaturzenie. - Odkąd ludzkość zaprzeczyła temu, co nadnaturalne, jedyną
pociechę znajduje w rzeczach nienaturalnych - skwitował po
eta. - O szczęściu, a więc pełnym zadowoleniu, nie sposób mówić bez abominacji. To najbardziej zwierzęca z ludzkich iluzji, bo
najściślej zgodna z naturą. Napełnił kufle.
- Proszę mnie posłuchać - podjął. - Mądrale, którzy rozwo
dzą się o naturalności, tyle wiedzą o życiu, ile maciora o po marańczach. W chwili, gdy rozum ludzki zaczął abstrahować,
człowiek nieodwołalnie opuścił ścieżkę natury, a powrócić na nią zdoła tylko wtedy, kiedy utną mu głowę. Niech pan pomyśli:
czy człowiek może niszczyć naturę wokół siebie, nie niszcząc zarazem naturalności w sobie? Każde drzewo zrąbane na tej
planecie wskazuje, że z duszy ludzkiej wykarczowano już część natury. Odkąd człowiek zamienił pieczarę, zgodną z naturą,
258
na konstrukcję chaty, odkąd jął ociosywać naturalne kamienie,
wstąpił na ścieżkę sztuczności i podrzucił ją nam w spadku. Czy jest cokolwiek naturalnego w uznaniu niepełności dzisiejszego
świata i dążeniu do jego nowych form? Czy to naturalne, że potępiamy nasze życie? W zgodzie z naturą byłoby, gdybyśmy
zarówno nie wyolbrzymiali jego wad, jak i nie opiewali go bez refleksji, jak czynią to różne słowiki. Postęp to odstępstwo od
natury: w naszym otoczeniu, myśleniu i uczuciach. Pańskie palenie też jest sztuczne, naturalne zaś wdychanie świeżego
powietrza. - Palenia nie rzucę - zarzekł się Stepan. - To nie wyrzut. Chcę, żeby pan zrozumiał: człowiek jest reductio ad absurdum natury. Przyroda unicestwia się naszymi
rękoma. Na nas kończy się jedna z odnóg ziemskiej ewolu cji, po nas nie przybędzie nikt, żaden nadczłowiek. Jesteśmy ostatnim ogniwem łańcucha, który obwiedzie ziemię jeszcze
wielekroć, ale innymi ścieżkami, w innych kierunkach. Mózg! Oto największy wróg człowieka... Ale, przyjacielu, nie wypada
gapić się nieustannie na damę w niebieskim kapeluszu, choć to
akurat zew czystej natury! - Ja z roztargnienia - usprawiedliwił się Stepan. - Swoją drogą, słuchanie moich monologów' także przeczy
naturze. - Ciągle pan mówi o końcu świata. - Stepan trochę niezręcznie zmienił temat. - Pesymista z pana. - Nie ciekawią mnie wydarzenia, ciekawi ich zakończenie. - Toteż zyskał pan sławę inteligenta bez kręgosłupa!
Słowa te wyraźnie ubodły Wyhorskiego.
259
- Inteligent bez kręgosłupa - wyburczał obrażony. - A jaki po żytek z kręgosłupa, skoro głowę dźwiga pustą jak baniak! - Wstał i dorzucił: - Wszyscyśmy drobni burżuje, śmierć nas nie minie. Ofiarujcie nam życie wieczne, a odrodzimy się: nowi, potężni,
pełni zalet. Dopóki śmierć na nas czyha, jesteśmy nic niewarci komedianci.
VIII
Wieczorem w domu przekazano mu wiadomość, że ktoś do niego
przychodził i kategorycznie obiecał powrócić rankiem. „Kogóż to licho nosi?” - niepokoił się Stepan. Od kiedy zamieszkał przy ulicy
Lwowskiej, nie odwiedzał go nikt, nie pamiętał zresztą, żeby komu kolwiek podał adres. Żył jak myszka za piecem, w warunkach tak
uwłaczających, że nie był w stanie pisać! Łomotanie niewidzialnej
ręki do drzwi jego pokoju budziło chęć składania wizyt, podejmo wania gości i spędzania godzin na sympatycznych, odprężających
pogawędkach. - Muszę sobie znaleźć znajomych - postanowił.
Otóż to, potrzebował pożyć sobie trochę prostym życiem, na
cieszyć się zaciszem drobnomieszczaństwa, odpocząć i nabrać sił po napięciach ostatnich miesięcy. Tworzyć nie może zapewne wskutek przemęczenia. Wyczerpana dusza, jak zmordowany wół,
nie udźwignie żadnego ciężaru.
Przed snem w jego głowie zrodził się projekt: nie nadużywać prawa do odwiedzin w redakcji, literacka paplanina potęguje
niemoc, w ogóle literaturę należy' omijać szerokim lukiem, dobrać sobie kompanię zgoła nieliteracką, piwo z Wyhorskim pijać nie częściej niż raz w tygodniu. Po pierwszym oczarowaniu barwi-
stością myśli poety i jego nonszalancją wobec spraw świata tego
Stepan poczuł szczyptę krytycyzmu, bo sam obywał się bez sofizmatów i spoglądał na życie bez filtra abstrakcyjnych kategorii.
261
Nie oszukiwał się ani myślą, ani uczynkiem, trzymał się konkre
tów i wciąż degustował życie jak kuszący, choć gorzkawy migdał. Rankiem nadeszło proste rozwikłanie zagadki wczorajszego
gościa. Stepan nie od razu rozpoznał twarz zdobną obecnie w an
gielski wąsik, zmyliła go sylwetka w jelonkowej kurtce i żółtych
rękawiczkach, ale słowa przybysza nie pozostawiały złudzeń.
- Dzień dobry, Stefciu, postanowiłem cię odwiedzić - powie dział Borys Zadorożny, niegdysiejszy kolega z instytutu i po
przedni lokator tego pokoju. - Usiądź, Borysie - zachęcił gospodarz. - Dobrze cię widzieć.
Miniony rok zmienił Borysa Zadorożnego nie do poznania, metamorfoza objęła nie tylko ubiór, lecz także maniery i ton
głosu. Zwrot powitalny był zaledwie echem czasów studenckich, z kolejnych zdań przebijała wyższość człowieka przedsiębiorcze go, który zna cenę słów i nie zwykł ich marnotrawić.
Spod płaszcza Borysa wyłoniło się szare sukno tołstojki z rzę dem dużych kościanych guzików. Gość sięgnął do kieszeni i wyjął
okazały portcygar. Skwapliwie podsunął cacko gospodarzowi. - Częstuj się.
Omiótł mieszkanie krytycznym spojrzeniem. - Mieszkasz tu więc? - Ano mieszkam, dzięki tobie. - E tam, nie ma za co dziękować. Obdarta klitka. Sufit by przemalować, tapety położyć. Forsę masz? - Coś tam mam. - To wytapetuj koniecznie. Teraz niedrogo. Zaopatrzysz się
w leningradzkim zjednoczeniu, polecam.
Stepan skinął głową.
262
- Co na twojej katedrze? - zapytał. Borys wypuścił kłębek dymu pod sufit.
- Na katedrze? Rzuciłem po tygodniu. Nie dla mnie to suche naukowe g.... Obecnie jestem starszym instruktorem spółdziel
czego przemysłu buraczanego na Kijowszczyźnie. Gdzie masz popielniczkę? Na podłogę kiepujesz, studenciaku?
Jął opowiadać o stanie spółdzielczego przemysłu buraczanego, o ubiegłorocznych zbiorach i szkodnikach. Niedociągnięć od
groma, ale postępy są bezdyskusyjne. Ech, biurokracja staje kością w gardle! Trwa, dajmy na to, odbudowa cukierni w re
jonie stacji kolejowej Funduklejówka, Borys musi tam często bywać. Siła robocza jest, fundusze są, ale póki rzucali kłody
pod nogi - fru, sezon zleciał. Fachowców mamy starej daty, tu
pies pogrzebany! - Werwy za grosz! - pomstował. - Kijami po grzbiecie pędzić
tych dobrodziejów! A ty kiedy kończysz?
- Widzisz, rzuciłem instytut - przyznał się Stepan. Borys się skrzywił.
- Pisanina wciągnęła, hę? Stepan przytaknął.
Borys perorował: literatura, i owszem, rzecz piękna, lecz chwiejna, w życiu należy mieć stały dochód, pewny fach i wy
konywać pracę pożyteczną. - Dla kogo właściwie piszecie? - zapytał. - Ja, na przykład, do
książek nie mam głowy. - A jak twoja żona? - Gospodarz zmienił temat. - Nadijka,
jeśli się nie mylę? Nie udawał, wydobył to imię z mrocznych pieczar pamięci.
263
- Aha, Nadijka jest na medal. - Borys się rozpromienił. -
Świetna gospodyni, nie mogę się nacieszyć.
- Uczy się w technikum? - Namówiłem ją, żeby rzuciła. Rzecz jasna, nie ma nic przeciwko edukacji kobiet i równo uprawnieniu, lecz nade wszystko potrzebuje rodziny i domowego
zacisza po przeklętych delegacjach. Zresztą doświadczenie uczy, że kobiety nadają się wyłącznie do prac pomocniczych, jako stenotypistki albo rejestratorki. Odpowiedzialnych zadań i sta
nowisk pod żadnym pozorem powierzać im nie należy. - I o dzieciaka musimy się wystarać - dodał. - Co was powstrzymuje?
- Pieniądze. Inna rzecz, że aborcje też nie są darmowe. Będzie
jak będzie. - Bez dzieci nie da rady? - Da, ale czy warto się żenić i nie mieć potomstwa? - A miłość? - Miłość, Stefciu, zjawisko przelotne, dwutygodniowy urlop
urzędnika. Trza żyć. Ech, nic się nie zmieniłeś.
Na pożegnanie rzucił: - Czekam na ciebie. Mieszkam przy zjeździe Świętego Andrze
ja trzydzieści osiem przez sześć. Mam dwa pokoje. Przychodź. Odprawiwszy gościa, Radczenko usiadł na łóżku, jak miał w zwyczaju, kiedy zamierzał nad czymś się skupić i zapalić. Wi
zyta dawnego przyjaciela pozostawiła po sobie niesmak i ukłu cie zazdrości. Konserwatyzm zapatrywań Borysa, to kołtuńskie
ograniczenie w materii kultury wyższej, był Stepanowi ohydny do głębi, ale zaimponowała mu smykałka do działania, umiłowanie
264
własnej pracy i przekonanie o jej użyteczności. Do tego pokoju,
zwaliska duchowych upadków i wzlotów, rzutki inspektor wniósł szczery zapał budowniczego życia, dziarskość mrówczej pracy,
co rusza z podstaw bryłę świata. Wszak to on i jemu podobni,
stawiający fundamenta pod ludzkie bytowanie, umożliwiają twór czość wyższego rzędu. Czy zatem Borysowi wolno uważać sztukę
za odprysk własnego trudu i odrzucać ją, skoro nie ma czasu, żeby
się nią cieszyć? Jego praca, mrówcza, niewdzięczna, sławy mu nie
przyniesie, jego imię nie wyryje się żadnymi zgłoskami w żadnej
historii, szuka więc satysfakcji w pieniądzach, a wytchnienia przy domowym ognisku, chce się zapisać choćby w pamięci własnej
rodziny. Czy z tego powodu zasłużył na łatkę kołtuna? Wolnego! Jeszcze się okaże, kto ma prawo kogo potępiać, przekonamy się, kto jest prawdziwym motorem życia - ten, kto wznosi gmach,
czy ten, kto arie na dachu wyśpiewuje? Stepan rzucił papierosa. Różne palą z Borysem gatunki tytoniu! Różnymi są ludźmi. Ach, Nadijka zrezygnowała z technikum! Namówiłem, powia
da. Oto, jaką zawarli umowę. W trybie administracyjnym. Ich sprawa. Drobiazgi.
Czuł niezadowolenie, jakby Borys uczynił mu afront. Im bar dziej usprawiedliwiał znajomego, tym więcej dostrzegał w nim
winy i wrogości. Ziarenko urazy zepchnięte z góry uczucia toczy się i puchnie, urasta jak śnieżny bałwan, aż wpadnie do serca jako bryła lodu. Ileż jednostek ciepła trzeba zużyć, zanim ten ciężar stopnieje. Pół do pierwszej. Czas iść na schadzkę. Wstał i się przeciągnął, nie bez żalu. Nie to, że nie miał ochoty, ale szkoda było porzu
cać niedomknięte rozważania, niedomyślaną myśl, irytującą jak
265
splątany kłębek wełny. Ubrał się, wyszedł i skulił na mroźnym po wietrzu. Brr! Tak ciepło, tak przytulnie było w zadymionym poko ju. Postawił kołnierz, ukrył dłonie w kieszeniach. Oślepiająca
biel rozjeżdżonej ulicy, suche skrzypienie własnych i cudzych
kroków, miękkie poślizgiwanie sanek - każdy z nieprzyjem nych dźwięków raził bezmyślną przejrzystością. Szedł prędko, mijając przechodniów.
Zjawił się za wcześnie, Zośki jeszcze nie zastał. Usiadł i za
chłannie zapalił, ale papieros natychmiast zgasł w palcach roz ciągniętych na oparciu fotela. Jedyny fotel w pokoju, niegdyś
obity błękitnym jedwabiem, a dziś zaścielony pstrokatą narzutką,
był ulubionym miejscem Zośki. Stepan je zajął, rozkoszował się miękkością, pragnął ciepła i wygody, chciał zanurzyć w nich całe ciało i zapomnieć o nim, oddając się niemrawym myślom, z tych, co zstępują do głębi duszy i dokonują jej inspekcji. Chciał zerwać
kute zamki ze skrzyń minionego, uchylić ich wieka i zanurzyć ręce we wspomnieniach, dawnych, zasuszonych jak kwiaty mię
dzy kartkami starej książki. Może Zośka się spóźni? Może wcale się nie zjawi?
Ale czekał na nią. Z większym zainteresowaniem niż przed pierwszymi spotkaniami lustrował wyposażenie pokoju, który dał mu niespodziewane schronienie. Ach, jak skromnie: łóżko,
dwa krzesła, fotel i stolik. Brakowało choćby szafy, więc sukien
ki, owinięte tkaniną, wisiały na ścianie. Nieznana mieszkanka
tego wnętrza nadała jednak ubożuchnemu wystrojowi złudną harmonię, potrafiła z kobiecą gracją rozmieścić meble, rozjarzyć
polorem młodości ich łagodną prostotę. Gość zgadywał działa nie wprawnej ręki w równej linii kołdry, w puszystej poduszce
266
unoszącej zalotnie jeden z rogów, w rzędach zdjęć i szklaneczek
na zaścielonym obrusem stole. W tym miejscu ogniskowała się uwaga gospodyni, wystawiał spektakle teatr jej życia, tutaj jej
serce biło pragnieniami, tu nakreśliła na ścianach niewidzialne wzory marzeń. W cudzej siedzibie, uprzątniętej i wyposażonej dla kogoś innego, kto wie, może w nadziei na pocałunki, Stepan
realizował własne fantazje, znalazł azyl dla najintymniejszych
uczuć, dom miłości. Paradoks. Zośka wreszcie dotarła, wesoła, rumiana od marszu i mrozu. Wniosła do środka dziarskość zimnego powietrza. - Jesteś już? - zdziwiła się. - Za wcześnie wyszedłem - wyjaśnił z uśmiechem - żeby cię
szybciej zobaczyć.
- Oj, ależ z ciebie kłamczuch! Zrzuciła płaszcz, kapelusz i przylgnęła do niego.
- Ogrzej - poprosiła. - Zośka zmarzła na kość!
Dopiero teraz dostrzegła jego smutek. - Jesteś nie w sosie. Dlaczego mój niebiański jest nie w sosie? - Kiepski nastrój - przyznał. - Przejdzie. Mocno go przytuliła.
- Gdzie masz ten nastrój? - pytała. - Tutaj? A może tutaj?
Całowała go w czoło, oczy, policzki, jak całuje się dzieci w stłu czony palec, żeby już nie bolało.
Potem zasiadła w swoim fotelu, a on przycupnął na dywaniku
u jej stóp. „U stóp królewny” - żartował. Zośka zapaliła papierosa. Założywszy nogę na nogę, z łokciem
wspartym o kolano, nagle zaczęła mówić, jakby sama do siebie.
Wygłaszała myśli w tej kolejności, w jakiej kłębiły się w jej głowie,
267
z tymi samymi lukami i antycypacjami. Owszem, kiepski nastrój
się zdarza, Zośce też. Dlaczego? Bo ludzie to żałośni komedianci, nie chcą żyć po prostu, ciągle coś wymyślają, wszystko plączą,
wbijają sobie do głowy głupstwa i zadręczają się nimi. Zośka szuka pracy, chodzi na giełdę i do związków zawodowych, tam jeden z drugim nadęty, siedzą tacy poważni, a jej chce się śmiać
i wystawiać język. Tatko wieczorami pisuje sprawozdania, raz domalowała w jednym konika, bo tatko pisze banialuki, których
nikt nie czyta. Zośka uwielbia aeroplany, bo latają wysoko, ale nikt nie wpadnie na to, że można by ją przewieźć, lepiej bomby ci
skać. Wszystkim zadumanym grubasom chciałaby dać pstryczka w brzuch, niech przestaną myśleć.
Najwięcej dziwactwa dostrzegała w miłości. Żyją ludzie ze sobą, na osobności wyczyniają miłe paskudztwa, a nikt nie chce się przyznać. To nieprzyzwoite! - krzyczą! A po co wyczyniają?
Moraliści od siedmiu boleści! - Zasnąłeś? - Potrząsnęła nim. - Nie.
Słuchał jej, oparty o fotel. Znał już te słowa, słyszał je w roz maitych kombinacjach przy rozmaitych okazjach. Milczał i wy dawało się mu, że w tym pokoju wszystko milczy, nawet meble kuliły się zasmucone, że trafiły tutaj, a nie gdzieś daleko. Nie
zorientował się, kiedy Zośka ucichła, opadła na oparcie i za
mknęła oczy. Nie spytał, o czym myśli. Wiedział, że i tak jej nie zrozumie, bo oddalili się poza granicę językowej komunikacji. On też nie potrafił ująć w słowa własnych rozterek. Siedzieli tak,
zapomniawszy o sobie nawzajem, pogrążeni w lękach, ukryci we
własnych sercach, za nieprzebytymi barierami obcości.
268
Stepan ocknął się pierwszy, niezgrabnie podźwignął się na nogi.
- Nie śpisz? - zapytał. Bez słowa uniosła powieki. Stał przy niej i nie wiedział, co powiedzieć.
- Coś nam dziś niewesoło - odezwał się wreszcie. - Co z tobą,
Zośka? - zaniepokoił się.
Milczała.
- Czy coś ci się przytrafiło? Owo „coś” w ich mowie intymnej oznaczało okup, jakim mimo uników beneficjentów natura zwykła taksować zaznaną rozkosz.
Uniosła zafrasowane oczy. - Wszyscy umrzemy? - zapytała.
- Oczywiście. - Poczuł ulgę. - Wszyscy umrzemy. - A nie umrzeć się nie da?
Prostolinijność wybrzmiewająca z jej głosu ścisnęła mu serce. Nie żartowała, pytała szczerze, jakby miała wątpliwości i tajoną nadzieję, że okaże się wyjątkiem, że ominie ją absurdalny los każ dego z żywych stworzeń. Całował ją i pieścił, współczując jej i sobie. - Nie warto o tym myśleć - poradził.
- Samo się myśli - wyszeptała Zośka. Wyszli na ulicę i przystanęli na rogu. Tutaj zwykle się rozstawali. - Nie idź! - poprosił.
- Głupiutki jesteś. Kiwnęła mu głową. Wpatrywał się w filigranową postać maja
czącą pośród przechodniów, coraz to mniejszą i mniejszą, zani
kającą, aż utonęła w tłumie. Nie ruszał się z miejsca w nadziei, że pojawi się jeszcze na ułamek sekundy, choćby w najdalszej oddali; potem ogarnął go smutek, jakby stracił wiarę, że zobaczy Zośkę
269
ponownie. Nigdy wcześniej nie była mu tak bliska, nigdy tak jej
nie żegnał. Nie wypowiedział tego, co miał do powiedzenia tylko
jej - jedynemu, najbliższemu człowiekowi. Uwierał go ciężar niewymówionych słów. Nie znajdował ich zresztą. Zośka, jak skąpa
lichwiarka, ogołociła go ze słów i wspomnień. W jego głowie zrodziło się niedorzeczne podejrzenie, że już się nie spotkają.
Było dość wcześnie, ale ponieważ przechodził obok jadłodajni,
wstąpił na obiad. Nie był smakoszem, stosunek do odżywia nia miał czysto praktyczny. Nie należał do ludzi, którzy przed obiadem rozważają, co wziąć na pierwsze danie, drugie, deser,
a w myślach dokonują degustacji. Miał iście wilczy apetyt bez
domieszek barwnej zmysłowości, łakocie nie kusiły go wcale, choćby na pierwszy rzut oka roztaczały obiecanki nieziemskiej
słodyczy. Kupował góry czekolady i tony cukierków, ale ich nie jadał. Na początku zagadkowe nazwy dań w jadłospisie intrygo
wały go, później jednak, gdy zrozumiał, że pieczeń a la broche
to zwykła smażona wołowina, a za tajemniczym omelette kryje się pospolita jajecznica, przestał zwracać uwagę na te fanaberie,
na te żałosne wysiłki urozmaicenia menu za pomocą finezyjnej
terminologii i fantazji klientów. Rozwinął w sobie upodobanie do porządnej odzieży i aromatu tytoniu, lecz nie poczynił najmniej
szych postępów w dziedzinie kulinariów i degustacji, zatrzymując
się na poziomie wiejskiego nieokrzesańca.
Omiótł spojrzeniem salę, konsumentów i nakrycie przed sobą. Nagle, bez logicznego powodu, pomyślał:
„Nadijka to gospodyni na medal. Borys nie może się nacieszyć”. Myśl była niezmiernie przykra, jakby dawno miniona znajo
mość z tamtą dziewczyną pozostawiła nieusuwalny osad. Ohydną
270
zbrodnią jawiła się Stepanowi przemiana błękitnookiej Nadijki
w kuchtę, sprzątaczkę i strażniczkę lichego dobrobytu młodego mieszczucha. Czy taki kiep jak Borys wie, czym jest banalne współ
czucie dla drugiego człowieka? Te żylaste łapska jednako obchodzą się z burakami i kobietą. Taka już jego okrutna klerykalna natura.
Przez jakiś czas przebierał łyżką w barszczu, zostawił prawie połowę, a gdy zamyślony grzebał w misce pierogów z mięsem, do
jadalni wkroczył człowiek w połatanym płaszczu i rudym kape luszu. Trzymał przed sobą ogromny, dziwaczny przedmiot. Była
to harfa, jej właściciel zamierzał zabawić szanowną publiczność
muzykowaniem. Uzyskawszy na to zgodę, siadł na krześle w ką ciku i wziął potężny instrument między kolana. Niebawem wśród ludzkiego gwaru i pobrzękiwania naczyń rozległy się pierwsze
akordy zagrane na grubych pionowych strunach. Harfiarz wybrał znaną arię z Księżniczki czardasza, głuche
dźwięki, pozbawione akompaniamentu, nadały miłosnej pieśni głębokiego smutku i czułości, pobrzmiewało w nich echo tęskno
ty, jej sedno taiło się w cichutkim drżeniu tonów. Stepan uważnie
przyglądał się postaci muzyka. Gdzież on widział tę podłużną,
zimną, acz płomienną twarz, lśniące czarne oczy, które - zda wało się - wnet zapłoną ukrytym w nich ogniem? Może mignął mu na ulicy w tym cudacznym kostiumie, może w burzliwych
czasach wędrował po wioskach i przygrywał ludziom, muzykę
rozmieniając na chleb? A może nigdy wcześniej się nie spotkali, lecz pierwsze wrażenie wywołane widokiem grajka, piorunujące,
zmuszało do szukania dawnych tropów. Kim jest? Tatarem, Grekiem, Ormianinem? Jakież fatum skaza
ło na smętną włóczęgę to mocne, śniade ciało, kto zawiesił na jego
271
ramionach trójkątne brzemię, zaklął jego pasje w melancholijne
brzmienie strun? I jak zdołał w swoim żebractwie zachować tę
dumę, która nadal żarzyła się w jego oczach, tę spokojną wzgardę wobec publiki, do której lada chwila wyciągnie proszalną dłoń?
Stepan poczuł, że przybłęda ma swój świat, odrębny, jak i świat
słuchacza, osobisty i osobliwy los, prywatne cierpienia i nadzie je, jak wszyscy, których tu wprawdzie widzi, lecz nie zna i nie rozumie. Poczuł ekscytację, jak człowiek przeniesiony z Ziemi
na odległą planetę, wstrząśnięty nagłą metamorfozą przypad kowej ludzkiej zbieraniny w indywidualne, zagadkowe postaci.
Dziwił się jak dziecko, które odkryło zamaskowany mechanizm w zabawce.
Ludzie są różni - zrozumiał to tak, jak rozumie się każdą oczywistość, kiedy rozumienie wdziera się wichrem do ser ca i rozbłyskuje śpiewnym ziarenkiem między plewami prze
brzmiałych słów. Nie, nie zrozumiał - pojął. Tak odnajduje nas miłość, gdy pokochamy, tak doświadczamy bólu i rozpaczy;
doznania nas przenikają, a my pojmujemy ich obecność, zapo minając, jak zwykliśmy je nazywać. Ludzie są różni! Owszem,
przeczuwał to, ale teraz już wiedział, domniemanie stało się rzeczywistością. Nowy świat był w nim, świat nowej myśli, która przyjemnie łechce umysł, wymiata z zakamarków mózgu kurz i przesuwa
meble, bo wnet tam zamieszka. Znużony tułaczką pod murami,
odnalazł magiczne zaklęcie otwierające wrota. Jak wnikliwy ba dacz, zdjęty zawrotami głowy pod wpływem genialnej hipotezy, chciał zweryfikować i ugruntować wnioski metodą wnikliwej
obserwacji. Ruszył więc na gwarne szerokie ulice, tam, gdzie
272
są ludzie, całe rzesze ludzi, gdzie można patrzeć na nich do
utraty tchu. Chreszczatyk był jak parkowa aleja przyprószona chłodnawym puchem obłoków - tych szerokoskrzydłych ptaków z niebiań
skich przestworzy, co jeszcze wczoraj płynęły nad gładko ocio
sanymi krawędziami skał strojnymi w barwne czapki. Zimny
dysk słońca zrzucał pod nogi, kopyta i koła rzęsiste strumienie
iskier - błękitnych, czerwonych i żółtych, te zaś rozsypywały się na ulice i dachy lśniącym pyłkiem, jasnym drżeniem mrozu, zaskakująco łagodnego i miłego, co rozpalał oczy radością, a na
usta wywodził bezwiedny uśmiech istoty opromienionej słońcem.
Wszystko zdawało się czarniejsze i bielsze, w delikatnej poświa cie wyostrzyły się kontury, zgiełk wznosił się o kilka tonów, ku światłu; pod krótkotrwałym, lecz nieustannym naciskiem na
rastało skrzypienie śniegu. Trwała ludna godzina powrotów do domu, opuszczania progów pod okazałymi szyldami, wlewania się w tłum, w jasność, którą człowiek wchłaniał, by oddać po
wietrzu w postaci strużek mglistej pary, ciepłych oznak oddechu, a zatem życia. Tak wiele oczu, tak wiele ruchu. Stepan szedł pośród nich, drżąc z ekscytacji, jakby wszystkie
oczy patrzyły dla niego, jakby dla niego wykonywano wszyst kie ruchy, jakby odbierał pstrą defiladę bohaterów, miernot i prze
ciętniaków, którzy kroczyli przed nim wyprostowani, dziarscy,
śpiewni. Poczuł, że są bliscy jemu i sobie nawzajem, tacy prości
i swojscy, a już za chwilę odejdą każdy do swojego domu, do swojej miłości, do swoich myśli, nawyków, mądrości i głupot. Tam, na udzielnych poletkach, zbierają wątpliwe plony, uprawiają
radosne i rozpaczliwe kwiaty malutkich bytowań; tam każdego
273
czeka to, co nie czeka nikogo innego, zdarzenia może i podobne,
lecz wcielone w inne odczuwanie, pomalowane w inne desenie,
rozlane do szklanek z innego szkła, w odmienne wzory, odmien nej jakości. Bo dla każdego z nich świat się rodzi i gaśnie, po-
wstaje i znika w szczelince między powiekami. Ludzie są różni! Tak obłąkańczo odmienni mimo uderzających podobieństw! Zobaczył w nich jedną istotę rozwarstwioną na nieskończoność
różnorodności, jedną twarz podzieloną i przeobrażoną w krzy wych zwierciadłach na tysiące twarzy, a każda z nich skrywała
własną tajemnicę - tajemnicę człowieka. Tłum przyprawiał Stepana o dreszcze, działał nie tylko na
wzrok i słuch. Nozdrza rozszerzyły się, żeby węszyć, opuszki
palców płonęły żądzą dotykania ruchliwej, szemrżącej masy.
Chciał jej zaznać wszystkimi zmysłami, w całości i każdego z osobna, wchłonąć ją, umieścić w swoim warsztacie - tam,
gdzie ogień krwi roztapia wrażenia, gdzie niestrudzenie pracują
kowadła serca. Śluzy jego duszy zostały podniesione, pieniste
strumienie światła uwalniały się z nich, spływały w wąskie łotoki rwącym strumieniem i wprawiały w ruch dźwignie maszyny
twórczej. Pierwszy trzask zastałego mechanizmu dał się odczuć
jak nawrót dawnej boleści, przeraźliwy niepokój, ale i niewy mowny zachwyt, który uniósł młodego pisarza daleko poza
naturalne środowisko. Oślepiony i ogłuszony Stepan dreptał
sam jak palec pośród tłumu, sam ze swoim ogniem. Zabrał go do domu, podtrzymywał z powagą i lękiem, jak wierni niosą świece w Wielki Czwartek.
Ale po wejściu do pokoju, ciemnego na tle ulicznej feerii i wil gotnego po mroźnej posusze, czuł tylko zmęczenie. Nastała cisza,
274
płomień natchnienia zgasł bezszelestnie i bez śladu. Gdzie się
podział? Po co rozgorzał i znikł? Stepan nawet nie zdjął palta, usiadł przygnębiony nagłym stłumieniem twórczego uniesienia, rozczarowany straconą nadzieją. Kilka minut temu miał pewność,
nie wiedział jeszcze, o czym napisze i jak, ale czuł w sobie przy pływ, kipienie emocji, które lada chwila wydostaną się z ciasnego
rezerwuaru serca. I oto źródło wyschło jak strumyk na piasku, pękło jak kolorowa bańka. Znów jałowe przesiadywanie w pokoju,
trumnie nadziei. Znów ten sam stół, przy którym żegnał noce i witał poranki wyklęty niewolnik własnych poszukiwań. Czy tak będzie już zawsze?
Czy ciąży na nim dożywotni wyrok za zuchwałą fantazję, za śle
pe, niedorzeczne marzenie o pisaniu opowiadań? Czy już zawsze
będą nim targać przypływy natchnienia, pustoszące jego serce? Czy w ramach pokuty będzie się brzydzić sobą, życiem i ludźmi?
Przemożny zapał twórczy, raz zaszczepiony człowiekowi, ogarnia go bez reszty, czyni dodatkiem do weny i pokornym egzekutorem swoich zaleceń. Natrętny a nieubłagany zew niweczy czystość
uczuć, obraca życie w klątwę wiecznej zasadzki; nęci baśniowymi wizjami i dławi niepojętą rozpaczą; przebija serce żądłem i mąci
umysł niepokojem, oplata człowieka jak liana, uciskając tkanki
mózgowe jak złośliwy guz. Nie ma potężniejszego zapału, bo
choć wszystkie drogi wiodą na zewnątrz, twórczość zmierza do środka; gdy mijają przyczyny innych zjawisk, jej źródło pozostaje niewyczerpane - w niej mieści się świat cały!
♦ **
275
Tymczasem za plecami Stefana Radczenki, nicpiszącego pisarza, kiełkowały doniosłe zdarzenia, zalążek przyjemnej niespodzianki.
Rzecz dotyczyła życia literackiego, owego nieustannego buzo
wania, które w epoce koegzystencji wrogich ugrupowań, w co dziennych sprzeczkach i utarczkach, z wolna gromadzi łatwopal
ny materiał. Narastające napięcie prowadzi do najprawdziwszych literackich potyczek, aż wreszcie opadają przyłbice i wybucha
wojna: o przywileje, o wpływy, o miejsce w kolejce do maszy ny drukarskiej i biura wydawnictwa. Na niwie pisarstwa trwa bowiem wyścig wewnętrzny z wymiernym profitem, a równo legle toczy się wyścig zewnętrzny, co wprawdzie zapewnia litera tom nagrody, lecz z literaturą tyle ma wspólnego, ile zakulisowe
intrygi z aktorską grą sceniczną. Twórczość to zajęcie bezgłośne,
uprawiane na siedząco; walce o jej efekty, przeciwnie, towarzyszą hałas i ruch wzniecane przez kadrę zapaśników, których styczność
z pisarstwem polega jedynie na tym, że biorą aktywny udział
w tych osobliwych zmaganiach. Powód wybuchu był nader prosty - pojawił się wakans na po
sadzie sekretarza czasopisma. Każda z grup wysunęła kandydata. Sprokurowało to autentyczny kryzys parlamentarny: pertrakta
cje, posiedzenia i knowania. Telefony dzwoniły, zawiązywały się
i rozpadały frontowe koalicje, wysuwano żądania, prowadzono ofensywy i oblężenia wedle najdoskonalszych wzorców strategii wojennej. Trwało to miesiąc, krwawili wszyscy, nie ugiął się nikt. Jako jedyną receptę na wyjście z pata ktoś rozsądny przedło żył rozpaczliwy projekt uchylenia rozpatrywanych kandydatur
i zawezwania Warega, który nie maczał palców w dokonanej jatce. Rychło zeszli się wszyscy na Stepanie Radczence, czy to
276
ze zmęczenia, czy też dlatego, że nowy pretendent nie zalazł
nikomu za skórę. Cechowała go postawa łagodna i ugodowa,
każda ze stron konfliktu mogła zatem liczyć na rozszerzenie strefy wpływów. Tym oto sposobem Stepan zasiadł na krześle pod wywieszką: „Sekretarz redakcji. Przyjmuje we wtorki, czwartki i soboty od
11.00 do 1.00 w południe”.
IX
Praca, praca i jeszcze raz praca! Miesiąc literackich batalii pogrążył redakcję w pełnym cha
osie, młody sekretarz zakasał więc rękawy i wziął się do robo ty. Każde z kolejnych przedsięwzięć wyprowadzał niby cios, po części według nauk przyswojonych w czasach wojny, po części
zaś w zgodzie ze swoją naturą. Archiwum rękopisów przypomi
nało pobojowisko, stan korespondencji wołał o pomstę do nieba, w bibliotece brakowało katalogu i trzech czwartych woluminów.
A człowiek ma tylko dwie ręce! Na pierwszy ogień poszła lektura rękopisów, starych i świeżo nadesłanych. Czynność tę Radczenko uważał za rzecz świętą,
godną najwyższej wagi. Odczuł na własnej skórze, jak wiele za
pału, rozpaczy i nadziei wkłada w - nieraz koślawe i niezbyt gramotne - linijki młodzież z odległych zakątków, łaknąca, jak on,
literackiego światła, targana namiętnym pragnieniem wyjawienia
własnych, zatem niezbędnych dla innych śmiertelników, myśli i uczuć, wyrażenia własnego, zatem objawionego dla innych
śmiertelników, stosunku do świata ponad, przed i pod sobą. Prze dzierał się ostrożnie przez gęstwinę zeszytów i arkuszy, wykali grafowanych, zdobnych nieraz w naiwne winietki, czasem dla
przyciągnięcia uwagi okraszonych ilustracjami. Czytał dołączone
listy, ich treści nadawcy obmyślali, kto wie, może i miesiącami, zanim w uprzejmych, skromnych wersach zawarli dumę i radość
279
kipiące w ich sercach. Tam, daleko, we wsiach, w miasteczkach i miastach, zamarła w udręczonych i tryumfalnych pozach nie
przebrana rzesza autorów. Czekali na ukazanie się ich tekstu albo chociaż odpowiedź, uwagę, Stepan zaś, wyczuwając to na
pięcie, przez całe wieczory wertował w nieskończoność skrawki rozmaitego papieru, od bibuły do gatunków najwyższej klasy,
zapisane rozmaitymi atramentami i rozmaitymi dłońmi - i trudu nie szczędził, żeby w tej nawale nie umknęło mu coś cennego.
Przejęty bezgranicznym współczuciem dla nieudaczników, każ demu niósł w sercu słowo łaski i zachęty.
Po kilku dniach pojął nareszcie, jaką rzadkością są talenty, jak
niewdzięczne bywa zajęcie poławiacza pereł w papierowym mo
rzu. Po tygodniu był już nie lada zmęczony i nie lada oburzony kuriozalnymi ambicjami grafomanów, co chcieli skrobać niedo
rzeczne opowiadania i jeszcze bardziej niedorzeczne wiersze. Aż zaszła w nim metamorfoza będąca udziałem każdego dozorcy
więziennego: kpił okrutnie z twórczej impotencji, opowiadał
znajomym anegdoty o wypisywanych przez ludzi bredniach. Nie którzy autorzy przychodzili in persona - pokorni albo wyniośli,
stawiali się jak oskarżeni na ogłoszeniu wyroku, przybywali do
eldorado, gdzie chwała i cześć zdawały się leżeć na wyciągnię cie ręki. Stepan wysłuchiwał petentów z powagą, podejmował ich z kurtuazją i taktem, a przecież drwił z nich w głębi duszy,
bo śmieszni byli - w niepewności, nabożności i tajonej urazie. Zjawiali się nierozpoznani geniusze niosący na ustach gorzkie
słowa o krzywdzie, hochsztaplerzy udający niebywałą naiwność, a także jakiś szaleniec, co nie tylko przedstawił się nazwiskiem od dawna nieżyjącego pisarza, ale i okazał stosowne dokumenty.
280
Tydzień zajęło Stepanowi uporządkowanie archiwum i dopro
wadzenie do ładu biblioteki. Uwijał się przy niej z pietyzmem i miłością, wszak kochał to zajęcie, kochał książki, jak ktoś, kto
zawdzięcza im pierwszą wiedzę o świecie i pierwszy nim za chwyt. Kto przeszedł taką inicjację, dla tego książka pozostawała wierną, niezmiennie zadziwiającą i wiecznie żywą dobrodziejką.
Radczenko nie zamierzał poprzestać na lekturze, chciał czuć obecność książki, zazdrościł więc ludziom posiadającym domowe
biblioteki i marzył skrycie, że pewnego dnia dorobi się własnej, sięgającej sufitu, złożonej z tysięcy tomów - pośród których za mieszka. Bez względu na koleje losów nigdy nie tracił nadziei na
ciche, harmonijne życie z książkami i przyjaciółmi, pielęgnował
i strzegł w sercu tę wizję jak część zapasową na wypadek kata
strofy, jak pas ratunkowy, z którym niezbyt wygodnie się pływa, ale zawsze to lepsze niż pójść na dno.
Nowy sekretarz był dla wszystkich jednakowo i niewzruszenie uprzejmy, choć początkowo jego serce biło radośniej, gdy widział, że
go szukają, że chcą z nim pomówić i wystosowują do niego uprzejme
prośby. Niezawodny co do obietnic, w słowach precyzyjny, doskonale
pojmował, co komu wolno i należy rzec. W warunkach gęstej, choć literackiej atmosfery starał się pełnić funkcję wentylatora. Trafiwszy
do strefy krzyżowania się najróżniejszych wpływów, wyrabiał so bie z ich pomocą osobisty pogląd na literaturę. Nie szło tu zresztą
o przekonania ani rodzaj teoretycznej systematyki, lecz o podejście praktyczne, pociąg i szacunek do pisarstwa, zdolność interesowania
się nim i odnajdywania w nim złotego ziarnka pożytku. Miłosne schadzki odbywały się dwa razy w tygodniu wedle gra
fiku. Obecnie przychodził do Zośki bez reszty przejęty tematyką
281
literacką, lepką jak smoła. Zapominając o bożym świecie, stresz
czał dziewczynie rozmowy, spotkania, przedsięwzięcia, ubierał w słowa nadmiar wrażeń uzbieranych przez kilka dni. Tkwi
ła w tych historiach, nieraz zajmujących, domieszka samochwal stwa, próba uwypuklenia roli własnej i wzbudzenia podziwu - on,
nikt inny, to on pociągał za sznurki! Komplementował współ pracowników, podkreślając tym samym, że może komple mentować; ganił, podkreślając, że potrafi oceniać; rozważał dylematy, jakby chciał przypomnieć, że umie myśleć rozsąd
nie. Była to niewinna kokieteria rozgrywana przed dziewczyną, zaspokojenie niegroźnej potrzeby dogodzenia ukochanej przy miotami własnego ducha, chlubienia się sobą wobec niej. Sobie
udowadniał prawo do jej uwagi, ją zaś upewniał, że dokonała nie najgorszego wyboru. Zośka wiedziała, o co chodzi, niekiedy
przerywała mu w kulminacyjnym momencie, głaskała po głowie i konstatowała z uśmiechem: - Niebiański jest wniebowzięty.
Śmiał się i zarzekał, że bywa taki wyłącznie w jej towarzystwie. Obok pracy w redakcji spoczywała na nim piecza nad cza
sopismem w drukarni. Nowych, choć jakby znajomych doznań
dostarczyło mu to ogromne przedsiębiorstwo, każdej doby wy pluwające z siebie setki tysięcy odbitek. Wkroczył tam i od progu
pokochał powietrze gęste od farby i ołowianego pyłu; w oczekiwa niu na pierwsze korekty wodził oczarowanym wzrokiem za sze regami masywnych kaszt i robotnikami w niebieskich fartuchach, roześmianymi i rozgadanymi, milkliwymi i skupionymi. Chwy
tali podłużne litery w zręczne palce, szybko i jakby od niechcenia
zestawiali je w wiersze, potem w kolumny, aby w końcu rozdzielić
282
je na równe prostokąty stronic. Na jego oczach zachodził cu downy, choć niewymyślny proces materializacji myśli ludzkiej uwolniona daleko stąd, trafiła do przestronnej jasnej sali, osiadła
tu jako bezmiar lichych znaczków, zachowując klarowność i siłę natchnienia. Przy wtórze nieustannego warkotu wentylatorów snuły się spomiędzy zecerskich palców delikatne włókna, myśl wypływała spod klawiatury linotypu, coraz prężniejsza, gotowa pod prasą drukarską powielać się w nieskończoność na papierze.
Spełniała tym samym najpierwsze ze swoich pragnień: rozchodzić
się swobodnie jak gaz, ale bez rozrzedzania się, w pierwotnej wyrazistości i konsystencji. Przybyła w postaci niepozornego
rękopisu, wyjedzie zaś paczkami, wozami, wagonami książek, zwielokrotniona jak żywa tkanka, w bezmiarze swoich podobizn.
Stepan najbardziej lubił maszynownię. W szerokim półkoli
stym korytarzu stały jedno za drugim przysadziste urządzenia rozchylające ciężkie szczęki po każdym obrocie koła zamacho wego. Jeszcze mocniej cuchnęło tu oparami czernidła z walców
drukarskich, głośniej dobiegał szelest papieru ściskanego meta lem, miarowo jęczały kółka, gwizdały silniczki w drewnianych
obramieniach. W tym nieustającym wielowektorowym hałasie, zagłuszającym mowę i kroki ludzi, biło potężne serce miasta. Tu taj, w jego piersi, Stepan dojrzał żelazny system tkanek, wsłuchał
się w głos metropolii, zgłębiał jej nieznaną naturę. Oczarowany i rozmarzony, w ekstazie spotęgowanej arytmicznym turkotem maszyn, składał części w całość, nasiąkał olśniewającym ruchem,
zatracał się w wirowaniu, zyskując lekkość i zamaszystość. Po wrócił do niego stepowy bezkres, którego doświadczał w za
chwycie i lęku jako samotne dziecko, bezkres równiny zastygłej
284
pod nieprzejrzanym kalejdoskopem nocnego nieba. Wtedy i dziś
mgliste pragnienia kołysały go jak przypływ delikatnych fal na skrzypiącym piasku.
Piwiarnię również odwiedzał z dużą częstotliwością. Pewnego wieczoru poeta Wyhorski rzucił na stół nowy tom swoich wierszy -
Miasto i księżyc. Była to książka o mieście, które zasypia, o mieście, które śpi, o mieście, które nocami tętni szemranym, mrocznym
życiem. Na jej kartach w ostrych, sprężystych, niemal wyzutych
z rymu wersach, trwały późne posiedzenia rządu, drżał płomyk
miłosnego marzenia, przemykały rozmyte sylwetki złoczyńców, pojawiały się i znikały obrazy zacisznego gabinetu naukowca, oświetlonych kolumnad teatrów, ulicznej rozpusty, wiecznie dy miących fabryk, dworca, telegrafu, latarni i milicjanta na rogu.
- Czytałem już... w drukarni. Wspaniała rzecz! - pochwalił Stepan.
- Co z tego? - burczał poeta. - Zresztą już tak nie uważam. I dodał:
- Zbyt wiele w niej współczucia.
Zawisło nad nimi widmo milczącego wieczoru, poeta był bo wiem przygaszony. Z głupia frant rzucił:
- Przyjacielu, zaczyna mnie pan irytować łypaniem na damę w niebieskim kapelusiku.
- Bywa tu niemal co wieczór - odparował zagadnięty. - A gdzież ma być? Pańskie spojrzenia obiecują jej więcej, niż
może pan przypuszczać.
- Cóż, ponosi pana fantazja. - To prostytutka, tak zwana „restauracyjna”, w przeciwień
stwie do „ulicznych”, nawykłych żerować na świeżym powietrzu.
285
Przygnębiające, że nie potrafi pan odróżnić dziewki od damy cnotli
wej. Mam, rzecz jasna, na myśli odróżnienie praktyczne, bo wątpliwe,
czy można dowieść istnienia między nimi obiektywnych różnic teo retycznych, bez uciekania się do pojęć tak chwiejnych i relatywnych
jak cnota i honor. Jakkolwiek patrzeć, w każdym przyzwoitym, jak
nasza piwiarnia, lokalu urzędują trzy albo cztery kokoty' zmówione
z gospodarzem, ten zaś przegania, nieraz z użyciem nie tylko słownej perswazji, wszelką dla nich konkurencję. W głębi tego przybytku
mieści się kilka komórek, w których, jak to ujął Heine, rzeczone panie swoje poziome rzemiosło prowadzą. Stawka akordowa wynosi
od trzech do pięciu karbowańców za jednorazową rozkosz, odlicza się od niej wieczorną taksę należną właścicielowi. Czy pojął pan już
istotę owej symbiozy? Ale w naszym świecie nie ma światłości bez cienia, a w tych okolicznościach - bez milicji. Gospodarz ryzykuje
mandat pięciuset karbowańców i zamknięcie lokalu. Wypracowa no więc system wczesnego ostrzegania, dobre wróżki w magiczny sposób znikają tylnym wyjściem. No proszę, pańska przyjaciółka
już udała się za kotarę. - W rzeczy samej - przyznał Stepan - udała się.
Łyknął piwa i zapalił papierosa. - A taka ładniutka. - Westchnął. - Żal jej. - Też ich żałuję, ale jedynie dlatego, że nazbyt wcześnie wcho
dzą w obieg. Nawet śpiewacy mają pod tym względem więcej szczęścia. Zresztą śpiew cieszy się uznaniem. Uliczne prostytutki nie są tak wyrafinowane, za to tańsze i bardziej powszednie. Nie
stawiają wymagań, więc i od nich oczekuje się niewiele. Wszyst kie niezmiennie zwą się po prostu kobietami, nader celnie ak centując istotę swojego fachu.
286
- Skądże pan to wie? - zainteresował się Stepan. - To ja powinienem się zdziwić, dlaczego pan tego nie wie.
Liryka i sentencjonalność są domeną poetów. Funta kłaków nie wart prozaik, co ludzi nie zna.
- Ludzi poznać nie sposób. - Tylko pozornie! Życie jest tak nieznośnie proste, że w końcu
zaczyna wydawać się tajemnicze. Niech pana o to głowa nie boli. Do zdefiniowania ludzi, choć tak licznych, starczy kilka prostych
cyfr, tyle że ułożonych w różnych wariacjach. Człowiek to nawet nie rebus, lecz zadanie, które da się rozwiązać z użyciem czterech
zasad arytmetycznych. Na czym polega sens piwiarni? Ludzie
ją odwiedzają, żeby odetchnąć od codziennych spraw, polity ki, rodziny i kłopotów, spędzić beztrosko choćby pół godziny
i odrobinę pomarzyć. Naprzeciwko nas siedzi urzędnik dziesiątej kategorii. Ledwie raz na pół miesiąca może sobie na to pozwolić. Przychodzi, opróżnia butelczynę piwa i pałaszuje kilka słonych
precli. Bite pół miesiąca wyczekuje, a teraz rozciąga uciechę na
dwie godziny, marzy o walecznych czynach, miłości, sławie, i do
brze mu z tym. Spójrzmy na prawo. Oto kompania nepmanów opija korzystny kontrakt z organem państwowym. Pójdą stąd do „Maksyma”, ten przed trzecią w nocy nie zamyka. Tam para
młodych ludzi szepcze o tym, że ich życie będzie inne niż życia ich sąsiadów, starszego małżeństwa, które też postanowiło się
zabawić, lecz czują się dosyć niezręcznie... - A to kto? - zainteresował się Stepan.
Wskazał wzrokiem postać siedzącą obok nich, ze smętnie zwie
szoną głową i wzrokiem zatopionym w pustej szklance.
Poeta przyjrzał się uważnie.
287
- Mamy tu - orzekł wreszcie - inteligenta zredukowanego
w ramach polityki zaciskania pasa. - Nie - zaoponował Stepan. - To zapewne młody pisarz, który
utracił zdolność pisania.
- Zaraz się przekonany - oschle odpowiedział poeta. Przysiedli się do sąsiedniego stolika.
- Nie martwcie się, towarzyszu - przemówił Wyhorski, gdy nieznajomy zerknął na nich ze zdziwieniem. - To mogło przy
trafić się każdemu.
Zagadnięty się skrzywił. - Co prawda, to prawda. - Jeszcze pan coś napisze... - pocieszał go Stepan. - Znajdzie pan nową posadę... - dodał poeta. - Ależ ja mam... własny interes... - z trudem wycedził tam
ten. - Na Wasylkowskiej... och! Znów ponuro opuścił głowę na ramiona.
- Więc dlaczego pan się smuci?! - krzyknął Stepan. - Jaki tam smutek, brzuch mi wykręca! Niech ich diabli wezmą
z tym pasztetem... Pierwszej świeżości!
Na ulicy poeta powiedział do Stepana: - O pomyłkę nietrudno, dziw tylko bierze, że ból żołądka do
złudzenia przypomina męki duchowe. Dzięki stałej pensji Radczenko mógł porzucić lekcje ukraiń
skiego w urzędach. Mimo że podwyższono mu honorarium, miał
tego zajęcia powyżej uszu, obróciło się w nagi zarobek bez cienia satysfakcji. Interesowało go dopóty, dopóki sam czegoś się uczył, później przerodziło się w klepanie dawno uprzykrzonych formu łek. Ileż można babrać się w dźwiękach jotowanych i syczących,
288
siorbać rzeczowniki, dłubać przy czasownikach i konstrukcjach
bezosobowych - nudne to jak flaki z olejem! Porzucił zatem niwę języka z taką samą radością, z jaką niegdyś zaczął ją orać.
Ustalonego rytmu dnia nie zaburzały już nieznośne pauzy, które zmuszają człowieka do zagłębiania się w siebie i wyciągania przygnębiających wniosków. Za dnia: praca i miłość; wieczorami: piwiarnia, teatr, kino i książki, czytane już bez młodzieńczych wypieków na twarzy, za to z nobliwą powagą. Czas, kiedy książka
zdawała się górować nad czytelnikiem, minął bezpowrotnie, dziś
Stepan przewracał strony ze spokojnym poczuciem równości. Bywało, że lektury go dziwiły, szokowały, uczyły, lecz nigdy nie
poniżały. Życie znów popłynęło jednostajnym rytmem. Szczelnie
wypełnione dni dawały Stepanowi chwiejną satysfakcję. Rozkosz równowagi przyćmiewała tęsknotę za utraconą twórczością.
Zapomniał o pisaniu, bo wciąż coś robił, wciąż nad czymś
rozmyślał. Jeśli dawne ambicje wracały, to w postaci zamglo nego kadru z dalekiej przeszłości lub przyszłości. A przecież czuł w sobie nieuchwytną obecność czegoś postronnego, uta
jonego, jak niesłyszalny szmer strumyka w ciszy jasnego lasu. Czasem, w najmniej oczekiwanej chwili, z jego głowy wynurzał
się obraz, fragment opisu lub skrawek zdania bez końca i po
czątku - na moment zaczepiał się myślach i pozostawiał po so bie szczęśliwość, niebotyczną i nierealną. Do Stepana docierały
efemeryczne, niemal wyzute z treści, niepojęte listy, radosne doniesienia z zamorskiej słonecznej krainy, w której na wieki
wieków osierocił cząstkę siebie. Nigdy nie wyrzekł się pragnienia
powrotu. Pieczołowicie zbierał drogocenne okruchy, pielęgnował w myślach wizje, utrwalał je w pamięci i notował na świstkach
289
papieru. Trzymał je na podorędziu, stworzył armię rezerwistów
bez konkretnego przydziału. Basta, dość chłopięcej niemocy
i histerii! Dotąd chwytał się wszystkiego, żeby zwabić do siebie
twórczość - niech teraz ona smali do niego cholewki! Może mistrz raczy obdarzyć ją spojrzeniem?
W spokoju i poczuciu duchowego spełnienia odebrał wreszcie odpowiedź w sprawie scenariusza. Tysiąc pięćset karbowańców honorarium! Sto pięćdziesiąt lśniących czerwońców o magicznej
sile wymiany na pożądane przedmioty! Uczyniły go bogaczem, o głowę przerastał Krezusa i Rockefellera. Kwestia materialna przestała istnieć, wzniósł swój byt ponad nienaruszalną bazę
ekonomiczną. Pozostała praca przy nadbudowie.
Jeszcze tego samego wieczora pochwalił się Wyhorskiemu
fortunnym i dochodowym startem kariery kinowej. Poeta się skrzywił. - Proszę nie mylić kinematografii ze sztuką. - Ależ istnieją tylko dwie dziedziny sztuki, które wytworzyły
własny przemysł: kinematografia i literatura - zaprotestował Stepan. - Kierunki działalności artystycznej klasyfikujemy nie ze
względu na konieczną dla ich rozwoju otoczkę industrii, lecz stopień abstrakcyjności materiału, jakim dysponują. Wyłącznie pod tym kątem możemy układać obiektywny ranking sztuk pięk
nych. Niewątpliwie pierwsze miejsce przypadnie sztuce, która nie istnieje. Podejmowano próby stworzenia takowej, chodzi
o sztukę zapachów. Tu materia jest delikatna i zwiewna, organ
percepcji człowieka nie rozróżnia jej odcieni. Nie zdołaliśmy wypracować nomenklatury na oznaczenie podstawowych tonów
290
zapachu, języka opisu, jakim dysponujemy w dziedzinie koloru.
Sztuka zapachu to ultrafiołkowe pasmo spektrum artystyczne go. Dalej idzie maestria brzmień, muzyka, najwznioślejsza ze
sztuk. Trzecie miejsce zajmuje sztuka słowa, jej materia wyraża się bowiem o wiele precyzyjniej w porównaniu z dźwiękiem,
w percepcji wymaga wrażliwości przeciętnej, zachowuje wszak elegancję i podatność na dalsze przetwarzanie. Pierwsza wśród sztuk prymitywnych, malarstwo, ograniczona jest płaszczyzną,
a zatem niezdatna emanować na odbiorcę w takim zakresie, jak
sztuki istniejące. Farba, materia malarstwa, nader konkretna i pełna uwarunkowań, zależy od światła. Nie dla malarstwa są
ciemności i nie dla niego rozwój. Czy pojmuje pan, w jaki sposób
skonkretyzowana materia zaczyna uciskać sztukę? W większym stopniu unaocznia się to w rzeźbie, zdolnej odtwarzać obiekt
w zaledwie trzech wymiarach. Najprymitywniejszą zaś ze zna
nych nam sztuk jest sztuka akcji, teatr, spajający w sobie konkret każdej z wymienionych.
- No i dobrze - wtrącił Stepan.
Poeta zignorował tę uwagę. - Wreszcie - kontynuował - pasmo podczerwieni: sztuka ży
cia, sztuka par excellence konkretna, lecz wciąż nienormowana,
podobnie jak sztuka zapachu. Aby ją posiąść, wystarczy nauczyć się jeść. Oto nakreśliłem panu logiczny ranking sztuk wedle pew
nego klucza. Dla kina miejsca w nim nie ma. To trik, nie sztuka,
magiczne światełko plus gra aktorska, nie odwrotnie. Płocha
rozrywka, każdy film kończy się szczęśliwie. A jeśli kto na tym zarabia, stawia kolację. - Z rozkoszą - zgodził się Stepan.
291
Urządzili sobie w piwiarni niewielki bankiet z butelką białego
wina.
- Ależ panu zazdroszczę - wyznał poeta. - Różnica między człowiekiem a rośliną polega ponoć na tym, że człowiek ma przy
wilej przemieszczania się. Ale czy z niego korzystamy? Czy nie
przykuto nas do miast, wsi, posad? Poprzestać na marzeniach? Nie potrafię. Życie jest znośne tylko wtedy, gdy możemy zmieniać miejsce pobytu. Nie zdołasz jutro wyjechać? Jesteś niewolnik.
W dodatku podróż wymaga funduszy. Pan nimi dysponuje. - A wyjeżdżać nie mam ochoty. - Toteż zazdroszczę panu nabitej kabzy. Proszę się nie obawiać,
pożyczki nie chcę. Na wiosnę też uciułam pięćset karbowań ców. I puszczę się w drogę. Tego lata zamierzam wędrować po Ukrainie pieszo, jak znany ukrainofil Skoworoda. Nie cierpię
miasta wiosną. Dlaczego? Bo przyroda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Kiedy budzi się do życia, wzywa nas jak zapo
mniana matka. Błogosławione jest życie obok niej, ale stała się
obca, harmonia z naturą prędko nam brzydnie. Przyroda to dziś tylko wspomnienie i wytchnienie.
- Lasy i pola? - Stepan się zadumał. - Lasy i pola. Wracamy do nich myślą ten jeden raz w roku.
Życie jest cierpieniem, słuszne są nasze utyskiwania, ale wybór
między życiem a śmiercią to żaden wybór. Piję za Babkę Naturę i jej podarek. Ubożuchny, ale oddała nam wszystko, co miała w mieszku.
X
Pierwszym celem Stepana Radczenki po osiągnięciu ciężkiego bogactwa stała się zmiana pokoju. Do lamusa pamięci zamierzał wyrzucić odrapane ściany. Ich widok budził niemą wrogość miesz kańca - za wszystkie doznane tu przeżycia. Pokój zna najbardziej intymne instynkty lokatora, podgląda jego rozterki i wchłania
myśli. Odpychający i obłudny świadek przeszłości potrafi jak nikt
spętać wolę, podciąć skrzydła marzeń wiecznym i nieodwracalnym zaklęciem: „Znam cię!” Stepan wynajął zatem komisjonera i wyłuszczył mu oczeki
wania: pokój oddzielny, przestrzenny i jasny, kamienica wysoka, w centrum miasta. Ogrzewanie wyłącznie parowe, mebli brak,
odstępne dopuszczalne. Lokator będzie cichy, samotny i porządny. Pośrednik wysłuchał i orzekł: - Szukasz pan pokoju z prawdziwego zdarzenia.
Stepan powoli zadzierzgał znajomości. Nie wiedzieć kiedy uścisk jego dłoni powędrował od współpracowników z redakcji ku ich krewnym i znajomym, a potem dalej - w głąb miasta, do najróżniejszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, zawodów
i światopoglądów. Kapelusz Radczenki coraz częściej unosił się na ulicy w odpowiedzi na pozdrowienia młodych uczonych, człon ków partii, działaczy związków zawodowych oraz zwyczajnych obywateli płci obojga, niepozornych pracowników instytucji, które wypłacały im pobory. W palarniach teatrów właściciel
293
kapelusza bez krępacji zajmował miejsce w kręgu dyskutantów,
omawiał spektakl, wykonawców i wrażenia. Zdarzało mu się
wstąpić gdzieś na filiżankę herbaty, udać się z kimś na półgo dzinny spacer, wieść konwersacje o sprawach istotnych i błahych. Zaszczycał obecnością przyjęcia - te, na których przy lampce
wina czytano i krytykowano nowe utwory, oraz te, na których zbytkowano i snuto opowiastki o podbojach miłosnych. Słowem, znajdował wytchnienie od trosk w niewinnych rozrywkach, któ rych wycieńczona obowiązkami dusza pragnie instynktownie.
W towarzystwie czuł się dobrze i swobodnie, jak pająk roz platał między ludźmi cieniutkie niteczki. Wszystko budziło
jego nienasyconą ciekawość, niewyczerpaną żądzę zgłębienia
i zrozumienia. Usiłował stworzyć w wyobraźni pełny obraz każdej nowo poznanej osoby, podpytywał więc - ją i o nią. Interesowały go codzienność, poglądy, praca, marzenia i pasje,
chciał podejrzeć sekretną ekspozycję, na której wyobrażono
człowieka, wkraść się do muzeum zużytych myśli i pogrze banych uczuć, zwiedzić mauzoleum wspomnień, niepokojów
i wyblakłych nadziei. Archiwum ludzkie kryje wszak niezliczo ne szufladki, a w nich plany operacyjne i ścisłą dokumentację minionych dni. Pasjonował Stepana drobiazg, w którym ludzka
istota przejawia się wyraźniej, niż kiedy występuje ex cathedra, nie gardził więc plotką i pomówieniem. Potrafił, nie zastawszy
kogoś w domu, udawać, że pisze dla niego wiadomość, a w rze
czywistości grzebać w jego biurku, notatkach, korespondencji. Ogarnięty rodzajem zachłanności, swoistą kleptomanią, zbierał
świadectwa cudzego istnienia. I jak najprawdziwszy maniak
umiał chować patologiczną żądzę pod maską niewzruszonego
294
spokoju i życzliwości, jak przebiegły włamywacz nosił przy sobie zestaw najdoskonalszych wytrychów i niepostrzeżenie wy konywał z ich użyciem najbardziej zawiłe operacje na bliźnich.
Miał dziesiątki znajomych, lecz przyjaciela żadnego, chadzał
obok ludzi, a czuł bijący od nich dystans. Między nim a kimś
innym zawsze było szkło - nie zwykłe, lecz powiększające, lupa badacza. Nieraz, wracając z licznych zebrań, czuł dojmującą samotność, pustkę w głowie i zmęczenie. Do pracy w urzędzie doszły mu obowiązki w komisji kultu ralnej Miscewkomu, wybrano go do niej. Jak zwykle wziął trudy
na własne barki, nadał pracy tempa i sprężystości, zaspokajając tym samym apetyt społecznikowski, potrzebę działania dla ludzi
i aktywizowania ich, bo tamten drugi, obłudny stosunek do nich nie wyczerpywał energii młodego działacza, nie zawężał kręgu
jego zainteresowań. Obywatel był ze Stepana nader uświadomio
ny, w sprawach publicznych cechowała go takaż stanowczość, jak niezdecydowanie w osobistych, równie był skłonny do poświęceń
tam, jak samolubny tu - wszak chodziło o całkiem inne sprawy, innymi wykonywane rękoma, choć z jednakim zapałem. Powsta
nie, Domlud, Kubucz, Miscewkom - wszędzie znajdował po letko, na którym mógł dać upust smykałce do pracy społecznej.
Posiedzenia komisji, komitetu i sekcji, konferencje, organizacja odczytów, zbiórki środków, sprawozdania, sporządzenie planów
i kosztorysów - migały w jego dłoniach jak błyszczące kule żon glera. Na Radczence można było polegać, można było nalegać, by dawał z siebie jeszcze więcej. Stuprocentowe obciążenia ciągnął jak rączy kłusak, a im więcej dźwigał na ramionach, tym zręczniej
zarządzał czasem.
295
W atmosferze nieustannego nawału zajęć najtrudniej było wy krawać kilka godzin tygodniowo na randki z Zośką. Coraz słabiej
wpisywały się w jego harmonogram, bo przedpołudniową porą miał na głowie najwięcej. Już w przededniu czuł smutek bliski zniecierpliwieniu, bo uzmysławiał sobie, że nazajutrz zmuszony
będzie pewnych spraw zaniechać i wymówiwszy się błahostkami,
pędzić na drugi koniec miasta, następnie wrócić, mimo zmęczenia podjąć pracę na nowo, a następnie udać się na spóźniony obiad. Idealny rozkład dnia aż do nocy przewracał się do góry nogami.
W porze wieczornej też nie miał zbyt wiele czasu dla dziewczyny, nigdy nie potrafił przewidzieć, czy kolejnego dnia będzie wolny, do teatru przeważnie chadzał w licznym towarzystwie, ale rzadko
miał możliwość uprzedzenia ukochanej o planowanym wyjściu.
Pokój schadzek zmienił się w cichą stacyjkę. Stepan podjeżdżał na ten przystanek ekspresem, wysiadał z walizką i zegarkiem w rękach, wsłuchany w odgłos dzwonka zapowiadającego ko
lejny pociąg. Całował pośpiesznie i obłapiał pośpiesznie, do ich spotkań wdzierała się nerwowość rujnująca idyllę westchnień.
Odeszły w niebyt chwile cichego oczarowania, kiedy siedzieli ponad miarę blisko i ponad wyobrażenie szczęśliwi. Wygasła
tęsknota dotyków - dłonie przestały szukać i znajdować, prze brzmiały miłosne szepty, nie rozkwitały zmysłowymi splotami,
lecz więdły w szorstkim schematyzmie. Na przedwiośniu drzewo poznania dobra i zła w ich edenie zdobiły pożółkłe liście, dni opa
dały niepostrzeżenie, odsłaniając nagie i posępne kikuty gałęzi.
Zośka boleśnie odczuła tę zmianę, wpadała w popłoch. Uko chany ją zaniedbuje! Co robić, obowiązki. Czy ona należy do
obowiązków mniej odpowiedzialnych?
296
Perorował o prymacie spraw publicznych nad osobistymi, uciekając się do nudnego moralizatorstwa, choć niezbyt wierzył
we własne słowa. Uspokajał: wiosną obowiązków ubędzie, przy będzie zaś wolnego czasu, pokoik zamienią na łono natury, tam
żaden grafik nie obowiązuje. Randki przesunie się na wieczór, za dnia zdają mu się nienormalne z oczywistych względów, które
mężczyzna, niestety, odczuwa niebywale głębiej niż kobieta. War to nadmienić, że latem Stepan dostanie urlop i jeśli Zośka zechce, wybiorą się dokądś, wybiorą się z pewnością. Ukołysana jego
głosem, chcąc nie chcąc, jechała z nim w tę wyimaginowaną po
dróż, znów byli tylko we dwoje, roznamiętnieni i uszczęśliwieni. Dokąd pojadą? Optował kategorycznie za szlakiem wodnym -
albo Dnieprem za porohy, albo morzem z Odessy do Batumi.
Mogą też zakosztować górskiej wspinaczki. Zorganizuje się aparat fotograficzny. Teraz musi już iść. - Zaczekaj. Pięć minut - mawiała.
Burczał, ale czekał. Siedziała w ulubionym fotelu, z podkur czonymi nogami, zamyślona, milcząca, zdjęta smutkiem, który
dławił uśmiech na jej buzi, gasił żarty, fochy i kaprysy. Po minucie
szeptała markotnie: - Idź już.
Niezręczne pożegnanie.
Pewnego dnia Zośka powiedziała, że z okazji rychłego nadej ścia wiosny jedna z jej przyjaciółek prosi na wieczorek towarzyski z potańcówką. Był pewien szkopuł - nie obejdzie się tam bez fokstrota. Zośka miała wątpliwości, czy niebiański zdąży opano
wać kroki. Kto wie, może by zrezygnował, ale sprawa dotyczyła
jego zdolności.
297
- Pestka. Pokaz mi - zadysponował. Najpierw musiał przyswoić sobie walca, podstawę wszelkich
tańców. Podkasawszy spódniczkę, dziewczyna powoli i dokładnie
demonstrowała partnerowi podstawowe pas: - Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy! Stał z rękoma w kieszeniach i w skupieniu śledził jej ruchy. - Jeszcze raz - polecił.
Spróbował powtórzyć. Zrzucił marynarkę, rozłożył ręce i prze
mocą wprawił w ruch krnąbrne nogi. Zośka stała obok i klaskała cichutko, żeby nie robić sensacji na całe mieszkanie.
- Tak, tak - mówiła. - Doskonale. Poczuł się pewniej, zażądał ćwiczeń w parze.
- Damę należy objąć - poinstruowała Zośka. - Nigdy nie przysparzało mi to trudności.
Czas upłynął niepostrzeżenie. Zośka wróżyła partnerowi ka rierę wybitnego tancerza. - Tańczysz z niebywałą gracją - oceniła.
- Wszystko robię z niebywałą gracją. - Zatem kontynuujemy zajęcia? - Owszem, lecz zamienimy się rolami.
Następnego razu znów tańczyli walca, cicho podśpiewując
motywy. Stepan miał już pewniejsze chwyty, lepiej wyczuwał takt.
- Nie mam siły - poskarżyła się Zośka. - Jeszcze, jeszcze - nalegał. - Pracujmy. Czas nas goni. Przyznał się, że w domu ćwiczył z krzesłem.
Fokstrot po walcu wydawał mu się bułką z masłem, trochę rozczarował tancerza prostotą. - Tak mam się ruszać? - zapytał.
298
Zośka wyjaśniła, że istnieje nieskończenie wiele figur, że można odwoływać się do akrobatyki i własnej inwencji. Damę należy
jednak obejmować o wiele mocniej niż w walcu, co niezmiernie ucieszyło tancerza. Wyobraził sobie, że ściska mnóstwo kobiet, wysokich, o bujnych kształtach, wstawia nogi między ich nogi, przez ubranie wyczuwa piersi i prężne brzuchy. Zabrał się do nauki ze zdwojoną energią.
W kwestii mieszkaniowej postępy były nikłe, ujmowała mu czasu i sił. Porządnego pokoju znaleźć nie potrafił. Oburzony
odwiedzał komisjonera, klął jak szewc, powtarzał żądania, by raz po raz słyszeć tę samą usłużną odpowiedź:
- Mówiąc krótko: potrzebuje pan pokoju z prawdziwego zdarzenia!
Tuzin nowych adresów, a historia zawsze jednakowa: część poko
jów już wynajęto, nieraz pół roku wcześniej, część się zwolni, ale nie wiadomo kiedy, część nie zwolni się wcale, do wynajęcia zostają ze
dwa pokoje - nory, zatęchłe wylęgarnie pluskiew. Stepan z odrazą oglądał brud, który zostawia za sobą człowiek po wyprowadzce. Istny gnój: góry śmieci i utytłane tapety. Pustka zionęła odorem potu i cudzego życia, trzaskowi zamykanych drzwi towarzyszyła
gorzka myśl o nikczemności i zbydlęceniu lokatorów. Najczystsi spośród nich to ci, którzy się myją i zmieniają bieliznę.
Oświadczył pośrednikowi, że włóczyć się po melinach ani
myśli. Ten zgodził się pofatygować do Stepana osobiście, jeśli trafi się pokój z prawdziwego zdarzenia. Zaśpiewał sobie za to
trzy karbowańce. Z lokum zajmowanym obecnie Stepan pożegnał się mentalnie już dawno, wieczorami wracał tam jak do hotelu. Na swoje obawy
299
związane z pracą twórczą miał odtąd gotową odpowiedź: znajdzie
kwaterę, weźmie się do pisania. Wszelkie oczekiwania wiązał z tą zmianą. Dzięki temu kryzys mieszkaniowy, owszem, dawał się
we znaki, ale duchowej harmonii nie rujnował. Nieszczęście czaiło się gdzie indziej. Na młode wiosenne niebo, coraz bardziej przejrzyste i błękitne w rześkich promieniach,
z wolna wypełzały ciemne chmurki. Ledwie widoczne nad hory zontem, zwiewne, a jednak posępne - zawisły jak pierwsze sople
łez na krawędziach najwyższych dachów.
Wiosna dopiero nabierała kształtów, lecz weszła już do po rządku dnia. Śnieg jeszcze nie stopniał, jedynie poszarzał, utracił
blask, zalegając wzdłuż ulic żałosnymi kupkami, na bruku zbił się w ciemnoburą masę, opadł, skruszał i zapadł się w równe koleiny pod miarowymi ciosami końskich kopyt. W słoneczne dni nogi przechodniów obracały go w rzadką galaretę, powracający nocą
chłód kurczył go w nędzne grudki. Spychane z dachów pękate śnieżne kule opadały głucho, jak ciała wyzute z duszy. Na rogach ulic dziewczęta w kożuszkach sprzedawały pierwsze śnieżyczki zerwane z okolicznych wzgórz - tam ziemia zrzuciła już osłonę.
Bukiecik pięć kopiejek, pięć kopiejek!
Zdarzały się skąpane w słońcu poranki, poranki ciepłych po wiewów niosących z odległych pól zapach wilgotnej gleby i ze szłorocznych ziół, uwodzicielski aromat kiełków żyta i obrzmia łych pąków jabłoni. Zdarzały się dni ciche, spowite marzeniami, kiedy krew reaguje na wołania buzującej przyrody, kiedy budzi się potęga życiowej radości, a duszę przepełnia ten sam ślepy zew,
który gnał praszczurów przed ołtarze boga wiosny. W takie dni Stepan lubił urządzać sobie przechadzki i obserwacje.
300
Z ciężką teczką pod pachą błądził porannymi ulicami bez wyraźnego celu, unikając pozdrowień. Chciał pobyć sam wśród obcych, znużony monotonią kontaktów na niwie zawodowej
i społecznej. Początkowo nie całkiem rozumiał, co znaczy to
nagłe wezwanie, pęd na ulicę, komfort i radość czerpane ze zgieł ku i chichotania wiosennej ciżby. Sądził, że po prostu spaceruje, flanuje, jak słonecznego dnia czyni w mieście każdy, aby odpocząć
i odświeżyć głowę. Aż pewnego razu, późno wróciwszy do domu, wzburzony
i pobudzony, przyznał niechętnie: chodzi patrzeć na kobiety.
Dostrzegał tylko uśmiechnięte twarze i ponętne nogi, nic więcej. Ciepłe odzienie maskowało ciała, a przecież czuł je do bólu; lu strował je w palącym zachwycie, jakby każde skrywało odrębną,
jemu przeznaczoną tajemnicę, odrębny, dla niego pielęgnowany ogród kochania i żądzy; każde owiewało go czarującym oparem
kobiecości, otumaniało gorączką pasji. Omdlewał we mgle po pędu na widok damy powabnej, zgrabnej, zdatnej do miłości
i godnej miłości. Kochał ją przez chwilę, dziękując w myślach wybrance - za to, że istnieje, że pozwala się oglądać i muskać
łasym spojrzeniem. Niektóre obiekty zachwytów oglądały się za ulicznym amantem, słały pokątne, nieraz wyzywające uśmiechy,
wzniecając śpiewną burzę w jego sercu. Kiedy zrozumiał, w czym rzecz, nie poczuł wstydu, lecz przypływ żądzy, cząstkę potężnej
siły, która kieruje światem. Odkrył w sobie coś nowego i dobrego: nie chuć, nie namiętność - ich echo. Miał pewność: umie pożądać
i będzie pożądać. Otworzył okno, zrywając przylepiony do futryny papier. Ze
strumieniem chłodnego powietrza do pokoju wdarł się zgiełk
301
bezmiernej ulicy: dźwięczenie ich głosów, szelest ich kroków i sukien, ruchy ich ciał i ust. Wyciągnął przed siebie ręce. Cóż to? Wiosna? Skąd to upajające przeczucie bliskości nieoczeki wanego spotkania? Padł na łóżko i, skulony z zimna, marzył
namiętnie. Szeroko otwarte oczy napełniły się mrowiem widzia deł - zapełniały pokój, ginęły i rodziły się w swawoli wirujących
myśli. Wędrował przez upalne krainy, błądził po wonnych stepach
i liściastych lasach, wspinał się na szczyt, by oglądać bezkresne widnokręgi, a z każdego zakątka rozpościerały się ku niemu
szczupłe ramiona, nachylały się nad nim czarujące twarze, czuł ich dotyk jak najprawdziwsze pocałunki. Śnił. W peregrynacji
przez jasną ziemię miłości wyszła mu naprzeciw malutka blada
postać, zgarbiona i frasobliwa jak przydrożna żebraczka. Zoś ka. Przystanął w zdumieniu, jaskrawe tło miarowo blakło, za to postać nabierała ostrości, aż został z nią sam na sam w pustym
pokoju. Zośka! Nieoczekiwana przeszkoda. Potworny żal ścisnął mu serce. Uczucia się wyczerpały, w jego duchowej wędrówce
brakowało miejsca dla tej dziewczyny. Serce nie biło już mocniej na jej wspomnienie, wzbudzała żałość. Jakże smutne są absur
dalne koleje życia, ta wieczna pokuta za minione szczęście, jakże niesprawiedliwa jest ulotność uczuć i ludzi. Prędzej czy później
zdzieramy ich z siebie jak plaster ze skóry.
Wstał, zamknął okno. Była dopiero dziewiąta, zastanie poetę w piwiarni. Zbiegowisko, jak zwykle, ukoiło nerwy Stepana. Z uśmiechem podszedł do stolika. Wyhorski powitał go opowiastką: - Szkoda, że odrobinę pan się spóźnił. Przed chwilą rozegrał się
pikantny skandalik. Wyprowadzano pijanego, zdołał się wyrwać
302
i rozbił obok szynkwasu dwa solidne półmiski z rybami. Spektakl
pierwszorzędny. Niestety, udaremniono bisy. - Zjemy kolację? - zapytał Stepan. - O ile pan zaprasza.
Zamówili kotlety a la Pożarski, poeta napełnił szklanki. - Czy wie pan, co łączy alkohol i świat astralny? - zapytał. -
Sprzężenie zwrotne. Teozofowie uczą, że ludzkość z dzisiejszego stanu intelektualnego przejdzie w stan duchowy. Układ nerwowy
człowieka skurczy się do czystego psychizmu, zatem nie będzie
możliwe spożywanie mięsa i alkoholu, gdyż ośrodek najwyższej duchowej działalności mieści się w przysadce mózgowej, a ta alkoholu nie toleruje. Do przysadki sprowadza się istota teozofii.
Pomacał ostrzyżoną głowę.
- A co ze światem astralnym? - zainteresował się Stepan. - Dostęp do niego zyska rasa, która zdoła rozwinąć przysad
kę. Sądzę jednak, że pijąc piwo, niewiele tracimy na astralności.
Człowiek wpadał w tarapaty zawsze i wszędzie, gdzie się pojawiał.
- Nie wierzę w staropanieńskie farmazony. Smutno mi dziś. Wiosna?
- Każda wiosna kończy się przymrozkami, niech pan nie za
pomina. Lepiej nie kwitnąć, żeby nie opaść. - Pan daruje - zaoponował Stepan. - Lepiej umrzeć, niż tak
kalkulować.
- Nie mam najmniejszej ochoty na śmierć - zapewnił poeta. -
Pragnienie tego, co nastąpić musi, to jawny obłęd.
Rozpromienił się. - Przyjacielu, jak mogłem nie podzielić się ostatnią radosną
wieścią? Szczęście na ziemi jest możliwe!
303
- Czyżby? - Owszem. Rozmyślałem o szczęściu przez dwadzieścia osiem lat i doszedłem do wniosku, że nie istnieje. W dwudziestym
dziewiątym roku życia zrewidowałem ten pogląd. Przy okazji, umknęło panu, że stuknęła mi dwudziesta ósma wiosna? Zda rzyło się to przedwczoraj. Czas to tęgi szuler, ograł mnie jak
dzieciaka.
- Przyniósł panu szczęście. - Mógł sobie darować. - Poeta westchnął. - Nie lękam się ani
starości, ani zgonu, mimo to czuję się wystrychnięty na dudka. Wsparł dłońmi podbródek i jakąś minutę w milczeniu przy
glądał się pełnej sali, rozedrganej ruchami i głosami. Jego chuda,
dawno niegolona twarz zarosła krótką czarną szczeciną. Zdawała się należeć do człowieka niezmiernie zmęczonego. Pogładził
palcami szorstki zarost. - Szczęście? - odezwał się. - Szczęście też satysfakcji nie daje.
Sęk w tym, że byłem szczęśliwy, nie dostrzegając tego. Napełnił szklanki charakterystycznym zdecydowanym ruchem. - W tym rzecz: szczęście nie ma nic wspólnego z satysfak
cją. Gdyby było inaczej, nie pojmowalibyśmy ludzi. Uczuciowe
i umysłowe korzyści są nadto kruche, by zrodzić szczęście, ów nieustanny nastrój radości wyższego porządku, zatem abstrakcyj
nej. Szczęście wiąże się z wysokim poziomem życia duchowego,
podobnie jak zdrowie z poziomem życia fizycznego. Szczęście to duchowa tężyzna, sporadyczne boleści i wrzody go nie zdławią. Czym jest szczęście? Osobistym zmysłem estetycznym naszego
„ja”. Ten zmysł wykształca się pod wpływem obserwacji, har monii, poczucia hierarchii. Harmonijność „ja”, a zatem swoista
304
równowaga wewnątrz człowieka, jest znieruchomieniem, przy
stankiem na pewnym etapie duchowym. Toteż estetykę harmo nii kształtuje szczęście niepożądania, szczęście pogodzenia się z życiem i uległości wobec niego. Szczęście niewolnika. Przed miot naszych rozważań, owszem, istnieje, i jest szczęściem, ale
znikomym i nikczemnym. Czy pan rozumie? - Tak mi się zdaje, muszę pomyśleć. Nie tak prędko. Pan roz ważał to dwadzieścia osiem lat, a ja mam przyswoić w dziesięć
minut? Proszę dać mi szansę. Poeta się uśmiechnął. - Przy naszym pierwszym spotkaniu nie był pan taki dowcipny.
Kontynuuję. Estetyka hierarchii wynika z prymatu pewnego ele
mentu duchowego nad pozostałymi, jego panowania nad resztą i jej zwalczania, jest więc estetyką ruchu i pragnienia. Szczęście
prymatu wiąże się z działalnością, szczęście harmonii zaś z ma rzeniem. A teraz najważniejsze. Źródłem szczęścia prymatu może
być zarówno paroksyzm wzniosłych uczuć, jak i rozum. Za ilu
strację pierwszego przykładu z powodzeniem posłuży dowolna religia. Natomiast pewność, że porządek duchowy odpowiada zasadom rozumu i rozumowi podlega - oto największe szczęście,
jakie osiągnęła ludzkość. Może ostateczne? Przecież rewelacje teozofów nie muszą się sprawdzić. Nie daję im wiary, wiemy zbyt mało, w przyszłości może się zdarzyć byle głupstwo. Kto wie, czy
aby nie wyląduję w raju...
- Piekła nie bierze pan w rachubę? - Nie mam obiekcji, jeżeli będzie tam piwo i takie miłe biesy jak pan. Na straży życia winniśmy zatem ustawić rozum. Poczci-
wina z niego, wszystko przyjmie, wszystko przebaczy. Potrafi
305
opierać się na przyczynach, a uczucia je unieważniają. Szczęście prymatu uczuciowego to szczęście negacji, umysłowego zaś - afir-
macji. Uczucie to gniew, a rozum cierpliwość, uczucie to zapał, a rozum - wzmożenie. Uczucie zostawia po sobie popiół, a rozum
zaledwie rany. Oto pełny obraz szczęścia. Które pan wybiera? - Uczuciowe, choć nie jest wolne od ograniczeń. - Każdy wybiera, co może. Względem ograniczeń, proszę pa
miętać, że nasze życie podlega ograniczeniom czasu, przestrzeni
oraz uwarunkowań, w optymistycznym ujęciu, od nas niezbyt zależnych. Osobiście zakładam najgorsze. Kiedy gardłują mi
o emancypacji narodów albo kobiet, mam ochotę ripostować:
„Przyjaciele, jedna tylko istnieje niezależność - naszego życia od nas!”. Nie lękajmy się przeto ograniczeń, bo dążenie do nieskoń
czoności zawsze wiedzie ku pustce.
- Już dwunasta. Słowa te wypowiedział z miłym uśmiechem właściciel. Jasne, że noc jeszcze młoda, ale jako uczciwy obywatel ma obowiązek trzy
mać się ściśle litery prawa, zwłaszcza że grzywny są niebotyczne. Skłonił się w drzwiach.
- Dziś było nieco hałaśliwie, proszę wybaczyć. Poczynił tym samym aluzję do skandalu z półmiskami.
- Proszę się zaopatrzyć w nietłukące naczynia aluminiowe -
poradził poeta. - Ten metal ma dziś nie lada wzięcie. Następnie zwrócił się do przyjaciela. - Ma pan ochotę na spacerek? Piękna ukraińska noc.
Stepan się wahał. - Trochę się zmęczyłem. - Przyrzekam milczeć.
306
Poszli we dwóch do opery, spektakl już się zakończył, puste
fiakry nieśpiesznie sunęły w dół ulicy Lenina. Przy bulwarze Szewczenki zawrócili. Poeta rzeczywiście milczał, z kapeluszem wciśniętym na czoło i rękoma ukrytymi w kieszeniach palta.
Stepan, odurzony chłodnym blaskiem księżyca, zzuł kalosze i ślizgał się po zmarzniętych chodnikach. Na kolejną randkę z Zośką zmierzał z niepokojem, ba, z obawą. Jak dobrać słowa, jak wpleść ciężkie i zawiłe poczucie żalu w nie chybne pożegnanie? Miłosny szablon zakłada, że rozstanie winno
mieć należyty powód: zazdrość, zdradę, a przynajmniej dzikie awantury lub narastającą od dawna oziębłość. Czy zbierze się na
odwagę, czy ona zrozumie? Zośka już czekała w fotelu. Miała na sobie błękitną bluzecz kę z bułkami, buciki niedbale zsunęła na podłogę. Powitała go uśmiechem.
- Ale się za tobą stęskniłam!
Skonsternowany Stepan przystanął za progiem i niepewnie przyglądał się dziewczynie. - I ja tęskniłem za tobą - odpowiedział.
Zawarł w tych słowach tak wiele smutku, że nawet w jego uszach zabrzmiały nad wyraz szczerze.
- Chodźże do mnie - wyszeptała. Cisnął na krzesło palto i kapelusz, podszedł do niej chwiejnym krokiem winowajcy.
Usadowiła go na dywanie, uniosła jego głowę ku swojej. - Pocałować cię? - Całuj. - Chcesz?
307
- Chcę - szepnął z rozpaczą.
Musnęła ustami jego usta, zadrżała i przypadła do niego w po całunku tak żarliwym i przeciągłym, że zabrakło mu powietrza.
- Tak cię kocham - powiedziała. Milczał zdruzgotany, gładził i całował jej ręce. - Dwa dni rozłąki ciągnęły mi się w nieskończoność, jak dwa
lata - mówiła. - Nie wiem, co ze mną. Prawie odwiedziłam cię w pracy.
- Wiosna? - wyburczał. - Ach, tak, wiosna. Dlaczego na to nie wpadłam!
I zanuciła cichutko, kołysząc nogą:
Wiosna, wiosenka wyśpiewa,
Gdzie się piosenka podziewa.
Stepan przyglądał się w zachwycie dziarskiej filigranowej syl wetce, wsłuchiwał się w radość tętniącą w głosie Zośki. Chciał chwycić ją za rękę i prowadzić przez kwietne pola. Niech dalej
śpiewa wiośnianki - dla niego i dla słońca, niech wyśpiewuje na tle widnokręgu fastrygowanego białymi obłoczkami.
Ścisnął jej dłoń i zapytał: - Zośka, pójdziemy na pole, kiedy śniegi stopnieją? - Och, pójdziemy, uplotę wianek!
Nie mógł się powstrzymać, w słodkim przypływie poczucia
winy i wspomnień przyciągnął ją do siebie i zaczął całować powoli, ale bez opamiętania - oczy, włosy, wargi. Kapitulując z radości, całował tak, jak nie całował nigdy dotąd. - Zośka... Jesteś... nie mogę bez ciebie, nie mogę... - szeptał.
308
Opanował się, głaskała go po głowie: - Mój niebiański.
Nie poprzestał na pocałunkach, dojrzała w nim natchnio na ostateczność. Postanowił uczynić coś wyjątkowego, żeby ta dziewczyna już zawsze czuła się przy nim szczęśliwa, chciał zwią
zać ją ze sobą na zawsze. - Zośka, od dawna rozmyślam o pewnej rzeczy - zaczął z prze
jęciem.
- O czym? - Weźmy ślub, co? Zerwała się jak oparzona. - Oszalałeś!
Nie, bynajmniej nie oszalał. Nadzwyczaj prędko i klarownie
wyłuszczył jej swoją argumentację. Po pierwsze: w istocie i tak są małżeństwem. Rozwodu brać nie zamierzają, nieprawdaż?
Otóż to, należy postawić kropkę nad i Żyje jak łachmyta, zero
domowego zacisza, znikąd ukojenia. Bałagan w życiu utrudnia mu pisanie. Niepodobna zresztą do końca życia wycierać kątów
w cudzym pokoju! Znają się już dostatecznie dobrze. Po co
kraść godziny schadzek, skoro mogą być razem oficjalnie? Jej też będzie lżej, o ile go kocha, rzecz prosta. Wszyscy przecie się
żenią, aż dziw bierze, że Zośka i Stepan dotąd się nie pobrali! Finanse mają zabezpieczone, a praca dla niej się znajdzie, już
on się o to wystara. Roztropnie ważył argumenty pro, nie znajdując contra. Wresz
cie zapytał: - Zośka, chcesz?
Odpowiedziała chytrze:
309
- Jasne, że chcę. - I dodała smutnym głosikiem: - Gdybyś
wiedział, jak niewdzięczna jest dola kochanki. Ileż wycierpiałam! Pocałował ją z wdzięcznością. - Nadszedł kres twoich cierpień. A co na to twoi rodzice? - A czyja zamierzam ich pytać? Wychodzę za mąż i kropka. Siedziała już obok niego na dywanie, z zapałem omawiali przyszłe życie. Do urzędu pójdą, kiedy znajdzie się pokój
z prawdziwego zdarzenia. A może lepiej od razu dwa? Po na myśle się zgodzili, że dwa trudniej znaleźć i równie trudno umeblować. A później... Stepan snuł rozległe plany pracy i roz
rywek. W Zośce obudził się kobiecy duch porządków. Już wi działa się w roli gospodyni o nieograniczonych prerogatywach.
Dywany mają być dwa albo ze ślubu nici! Na śniadanie jajka i tylko jajka! - Pożywne i smaczne - uzasadniła.
Przytulił, szepnął jej na uszko: - I postaramy się o berbecia. - Jakiego znów berbecia?
- Chłopczyka. - Ach, chłopczyka, jak milutko!
Stepan przypomniał sobie o zegarku. Pięć po trzeciej. Zaiste, szuler z tego czasu, jakich mało! Ubrali się, Zośka o czymś sobie przypomniała.
- Jutro ten wieczorek. Pójdziemy?
Z galanterią ucałował jej dłoń. - Dlaczego nie? Jeśli chcesz, ogłosimy tam nasze zaręczyny.
- O, zrobimy furorę!
310
Ściągnęła z niego sześć karbowańców wstępnego za oboje, dała mu adres i zaleciła zjawić się o dziesiątej wieczorem. Sama
musiała przyjść wcześniej, żeby pomóc gospodyni. Ani myślał rozstawać się z nią aż do jutra.
- Dziś widzimy się w teatrze? - zapytał.
- I wracamy dorożką!
XI
Następnego ranka Stepan zbudził się punktualnie, ale nie zdążył jeszcze wstać z łóżka, a już ogarnęła go zgryzota. Jakby wszystko, co ujrzał wokół siebie, wybitnie nie przypadło mu do gustu. Leżał z otwartymi oczyma, w tym stanie na wpół chorobliwym, kiedy nie ma się ochoty na ruch i myśli, kiedy krew ledwie krąży w żyłach,
a ciało wciąż śpi, choć umysł się ocknął. Potem skoczył na równe nogi, bo dotarło do niego, jakie głupstwo wczoraj popełnił. Na próżno usiłował zrekonstruować poprzedni dzień, rozwi
kłać plątaninę, która zwabiła go w pułapkę. Natrętna myśl raz
po raz mąciła mu pamięć, przebijając kolącym ostrzem każde z rozwijanych wspomnień. Wyszło na to, że powinien się ożenić! Powinien? Musi! Sam o to prosił, sam, jak ostatni jełop, narzucił
się z obłąkaną propozycją, która, wcielona w życie, zniewoli go
i zakuje w kajdany. Koszmar życia małżeńskiego objawił się Ste-
panowi raptem w pełnej krasie, zalał serce wstrętem jak widmo
więzienia, trumny, do której wskoczył dobrowolnie ze skrępo wanymi rękoma.
Poczuł ją, nieodstępną obecność tak zwanej bliskiej osoby, z którą odtąd dzielić będzie myśli, radości i nieszczęścia, roz rzedzając je na dwa serca; która obejmie czułą i dyskretną pie
czą jego uczynki i zamierzenia, awansuje na stałą wspólniczkę przedsięwzięć i nadziei jako niezbywalny dodatek, wybrany raz,
a przylutowany na dobre. Będą przebywać w tym samym pokoju,
313
jadać przy wspólnym stole, oddychać tym samym powietrzem. Wszędzie ona, zawsze ona: nocami słyszeć będzie jej oddech,
porankami widywać jej twarz, za dnia będzie wiedział, że ona czeka, wieczorem spotkają w drzwiach, zresztą to ona je otworzy. Wyobraził sobie ospałe dzielenie łoża i coraz bardziej rutynowe paroksyzmy namiętności przechodzące z czasem w monotonię -
jak picie herbaty i spożywanie kolacji. Wyobraził sobie jej duszę, ogołoconą z sekretów, oraz ciało - zawsze dostępne, zawsze na wyciągnięcie ręki, co oznacza śmierć żądzy. Wyobraził sobie
piekło nieustannych sprzeczek, demaskujących głębię podziału
między dwiema istotami, i jeszcze okropniejsze piekło pojedna nia - przejaw bezsilnej pokory i godzenia się z losem.
Rozsunęła się przed nim kurtyna małżeńskiej codzienności, ciągnącej się w nieskończoność nory, do której ludzie wpełzają zaślepieni miłością - jej iskra gaśnie zaraz po tym, jak ich zwabiła.
Ofiara miota się jak muszka w sieci ogromnego pająka, dusza ludzka trzepocze przejrzystymi skrzydełkami w rozpaczliwiej
próbie wyrwania się z lepkiej pułapki. Śmiechu warte, jak łatwo dał się powieść na zatracenie! Głębokie współczucie, nieprzebra
na litość dla samego siebie zasnuła oczy Stepana; pragnął utulić
się i ukoić najczulszymi słowy, siebie - naiwnego męczennika
stosunków międzyludzkich. Za ścianą budziły się mieszkania i trzaskały kuchenne drzwi, wnet zaszumiały prymusy, rozbrzmiały głosy kobiece i dziecięcy
płacz. Wsłuchiwał się. Całkiem wyraźnie, niepokojąco blisko dawało o sobie znać niebezpieczeństwo czające się tuż za progiem jego pokoju - stało tam posępne, ze spoconą dłonią na klamce. „Tak będzie wrzeszczeć moje dziecko, tak krzyknie moja żona,
a takim ściszonym basem huknę ja”. Czy można cokolwiek napi
sać w barbarzyńskich warunkach? Wewnętrzy głos odpowiedział
twardo: „Nie, przenigdy! Za diabła nic nie napiszesz, chłopaku,
pożegnaj się z nadzieją! A szkoda, bo zdolniacha z ciebie!”. Musi
zatem porzucić swój cenny świat osobisty, jak mnich wyrzeka się świata zewnętrznego u progu klasztornych ciemności!
Lecz czy na upiornym ślubnym ołtarzu składa jedynie twór
czość? Czy nie podpisuje weksla na pocałunki bez daty ważności, czy nie zobowiązuje się awansem do spłaty monstrualnych odsetek
wstrzemięźliwości? Miriady niepoznanych kobiet, miriady ponęt nych twarzy i kuszących ciał - pominie je, a więc utraci! Z zakamar
ków pamięci wyłoniły się naraz gibkie sylwetki, kiedyś widziane, podejrzane mimochodem na ulicach i placach, sylwetki, które
kradną spojrzenia i pozostają we wspomnieniu - jako cichutkie
wołania przetapiane przez wyobraźnię z ułamków uczuć w kom pletny obraz, wyrastający w umyśle wytwór nie z tej ziemi. Ech,
smutny losie! Dotąd Stepan kochał się w kobietach przygodnych, spotkanych w trakcie wędrówek po mieście. Nie szukał ich! Teraz
miał pewność: gdzieś tam czeka na niego ta jedyna, ta z jego ma rzeń: urodziwa, zgrabna, czarowna. Poda mu usta wiosenną nocą
w ciemnym parku, razem pójdą objęci w świetle latarni, wznosząc ku sobie radosne oczy. Jak odnaleźć do niej drogę?
Zwiesił z łóżka gołe nogi, usiadł rozwichrzony snem, w roz piętej koszuli. Wziął papierosa ze stojącego obok krzesła i zapalił,
wciągał dym w nieskończoność, do oporu. Odpalił drugiego i znów pogrążył się w rozmyślaniach. Jak do tego doszło? Z wczorajszej logiki potoczystego wywodu o zaletach małżeństwa dziś nie ostało się nic. Zapewne rodzaj
substytutu, efekt uboczny żalu pożegnania z Zośką, wywiódł go na
manowce. Odpokutuje nie grzech, lecz własną dobroć! Ogarnęło go wściekłe pragnienie: ożeni się gwałtem, da sobie nauczkę. Popa
mięta Stepan Radczenko, litość nad bliźnim to samobiczowanie się!
A ona? Jak śmiała zdradziecko wykorzystać jego szlachetne uniesienie? Czy nie wystarczyło jej taktu, żeby grzecznie odmó
wić, zrozumieć, że podobne oferty wysuwa się jedynie z rozpaczy? Na zawsze utraciła szacunek w jego oczach! Brakuje jej, oględ
nie rzecz ujmując, elementarnego wyczucia. A mniej oględnie: prowadziła przebiegłą, do cna wyrachowaną grę, wykazała się
panieńską chytrością, byle usidlić narzeczonego. Ha! Przecież
jest bezrobotna i najpewniej do żadnej pracy się nie nadaje. Nie
udacznica, bez forsy na fatałaszki, dlaczego nie miałaby się wydać za mąż? Szczególnie że partia trafiła się nie lada; młodzieniec przystojny, zacny, taki, co mało zna się na życiu i kobiecej prze
wrotności! Stepan wstał oburzony, podszedł na bosaka do stołu i sięgnął po leżące na nim spodnie. A to szachrajka! Zośka tak łatwo nie wystrychnie go na dudka!
Ubrał się czym prędzej. Przypomniał sobie, że ma obowiązki służbowe. Nie, katastrofa życiowa nie dawała mu prawa do zanie dbywania powinności, porzucił więc czarne wizje, zanim doszedł do jakiegokolwiek wniosku. Dopiero podczas ablucji przyszło mu
na myśl: a nuż ona rzeczywiście go kocha? Może to, co zamierza
jej powiedzieć, wstrząśnie nią? Ha! Znów rozpoznając w sobie symptomy litości, wściekle ochlapał twarz wodą. Niech to licho!
Jeżeli kocha, to nader niefortunnie, dawno powinna przestać. Czy
Stepan jest miłosną pomocą społeczną?
316
Chwycił teczkę i wyrwał na dwór, w biegu zapinając palto. Już po chwili wskakiwał do tramwaju, dojechał do Okrwykonkomu.
Duszkiem wypiwszy w kawiarni szklankę herbaty z marcepanem, zameldował się w redakcji, spóźniony ledwie o pół godziny. Ale
i takie spóźnienie napawało go wstydem.
„Muszę wziąć się w garść” - pomyślał. Roboty było co niemiara! Już w pierwszej godzinie podchodził
do aparatu telefonicznego dobrych dziesięć razy; odpowiedział
też na stertę listów. Następnie pojechał do drukarni, potem znów
do redakcji, sporządził zestawienie honorariów za ostatni numer czasopisma i o czwartej był wolny. Pracownicy, również kończący
pracę, kiwali mu głowami i ściskali dłoń. Miał wielką ochotę
rzucić im na pożegnanie miły żarcik:
- A wiecie, że omal się nie ożeniłem? Komedia, nieprawdaż?
Potem zjadł obiad, w stołówce przeczytał kilka gazet i o piątej udał się na zebranie Miscewkomu. Na tapecie była kwestia kam
panii wczasów i kuracji sanatoryjnych - ważka i odpowiedzialna. Szła wiosna, należało z wyprzedzeniem zaplanować letni odpo
czynek pisarzy i remont ich twórczej potencji. O ósmej zebranie dobiegło końca, ale ktoś z obecnych zaproponował kino, więc
udali się tam sporą gromadką. Dopiero o godzinie dziesiątej i pół Stepan Radczenko wrócił do swojego pokoju.
Zmartwienia osobiste, za dnia przysłonięte rutynowymi
kłopotami zewnętrznymi, odżyły ponownie w domu. Nale ży przecie, do stu czortów, położyć kres tej całej... aferze... z ożenkiem! Ach, jeszcze ten wieczorek! Zapłonął gniewem,
przypomniawszy sobie, że miał to być wieczór jego zaręczyn. O mały włos! Po krótkim wahaniu postanowił tam pójść. Niech
317
sobie ta kabotynka nie myśli, że tchórz go obleciał! Wygarnie jej
prosto w oczy, spokojna głowa. Nie ma zmiłuj, dostanie się jej za machlojki.
W notesie ma adres. Wyśmienicie! Dlaczego miałyby się zmar
nować jego pieniądze? Jutro święto, pojutrze niedziela - należy mu się trochę rozrywki. Chce sobie potańczyć, najzwyczajniej
w świecie, zastosować w praktyce zdolności nabyte nie bez trudu. Mimo to przebierał się powoli, odzież czyścił starannie, umył się
dokładnie, aby z zaproszenia skorzystać jak najpóźniej. Niech
i ona odrobinę pocierpi! Przed dwunastą zadzwonił na drugie piętro wysokiej kamie
nicy przy ulicy Piatakowa. Drzwi otworzyła mu nieznajoma dziewczyna, ale Zośka wy
szła do przedpokoju tuż za nią. Ledwie dojrzał z daleka drobną sylwetkę, chudą twarzyczkę z wysuniętym kończykiem nosa,
wiedział niezawodnie: nie tylko o ślubie, lecz o jakichkolwiek
stosunkach z tym kanarkiem mowy nie ma! To kompletne nie porozumienie. Co on w niej widział? Własne bezguście niemal przyprawiło go o rumieniec. Zośka przedstawiła Stepana gospodyni. Z galanterią cmoknął dziewczę w rękę.
- Proszę się rozebrać - zaprosiła panna uprzejmie. - Tańczymy
już od dawna. Młodzieniec się ukłonił. Przez uchylone drzwi bawialni do
biegał huczny motyw tańca, szelest nóg i stłumiona rozmowa. - Co tak późno? - niepokoiła się Zośka. - Martwiłam się. Czyś
ty aby nie chory? - Przeciwnie, zdrów jak ryba.
318
Rozbierał się, a Zośka radośnie trajkotała. Jak dobrze, że na
reszcie dotarł. Jesteśmy w komplecie. Ach, jak wesoło! Rodziców
gospodyni, ma się rozumieć, z mieszkania odprawiono. Nikt nie zatruwa życia tak, jak potrafią zatruć rodzice. Nudy na pudy. Wzięła go pod rękę i powiodła do bawialni. Uwolnił się z ob
jęcia i rzekł lodowato: - Zaczekaj, musimy pomówić.
Przystanęła, zdziwiona jego surowym tonem.
- No przecie czuję, że coś nie tak. - Zośka, wczoraj naplotłem andronów. Mój błąd. Zapomnij o tym raz na zawsze. Przez chwilę milczała. Potem przemówiła cicho, spoglądając mu w oczy:
- Sam to wszystko wymyśliłeś... Cóż, niech będzie jak wcześ
niej.
Wyrzut w jej spojrzeniu wprawiał go we wściekłość. Nerwowo
wzruszył ramionami. - Żadne jak wcześniej, nic nie będzie! Zrozumiano? Zatrzęsła się główka Zośki. Niedoszła narzeczona szeptała:
- To znaczy, że mnie nie kochasz? - Dajże spokój ze swoją miłością! - wrzasnął rozpaczliwie. Obrzydłaś mi. Odczep się ode mnie i już.
Odwrócił się i wszedł do bawialni.
Zatrzymał się na chwilę w progu, omiótł wzrokiem mieszkanie. Musiało należeć do lekarza, wnioskował o tym z ilustrowanych magazynów rozrzuconych na okrągłych stoliczkach i resztek zapachów medycznych, które mieszały się w powietrzu z ty
toniowym dymem. Krzesła i fotele przysunięto do ścian, aby
319
pośrodku wystarczyło miejsca na tańce. Na wprost, w następnym
pokoju, paliło się czerwone światło, po lewej przez zamknięte drzwi dobiegało pobrzękiwanie naczyń i sztućców. Obecnych
naliczył ogółem jakieś dwadzieścioro, rzucała się w oczy przewa
ga liczebna kobiet. Tańczyły zaledwie cztery pary, reszta siedziała wzdłuż ścian na stłoczonych tam meblach. W kącie przy pianinie
operował chudy żydowski taper. Obdarzył Stepana beznamięt
nym spojrzeniem profesjonalisty, co zajęte ma tylko ręce.
Zlustrowawszy umeblowanie i zebrane towarzystwo, nowo przybyły gość z gracją i swobodnym uśmiechem podszedł do gospodyni. Znów zaszczycił ją grzecznym ukłonem, po czym
poprosił, aby przedstawiła go gościom.
- A gdzie Zośka? - zainteresowała się dziewczyna. - Zniknęła gdzieś.
Muzyka ucichła, pary się rozdzieliły, wszyscy byli już zatem do jego dyspozycji. Powoli obszedł z gospodynią pokój, przystawał
obok zajętych krzeseł i dobitnie wymawiał swoje nazwisko, na mężczyzn spoglądając od niechcenia, na kobiety zaś przenik
liwie i pytająco, jak na podsądne. Nerwowo badał ich twarze,
jego palący wzrok rozlewał się miękko na włosy, policzki i szyje,
bezlitośnie wykrywając w rysach najdrobniejsze defekty. W tym spojrzeniu zdawała się kryć władza nieograniczonego wyboru,
w tych oczach płonęła namiętność szukająca ujścia. Uścisk dłoni
miał mocny i wyzywający, ruchy zwinne, a ciało napięte - nie tylko dokonywał oględzin, siebie również wystawiał na pokaz. Nabrał słodkiej pewności: jest tu najprzystojniejszy. Zawarte
znajomości nie przyniosły mu satysfakcji. Żadna z pań mu się nie spodobała.
320
- Nie byliśmy jeszcze w czerwonym salonie - zauważyła
gospodyni. - Naprawmy ten błąd.
Bez wielkich nadziei wstępował do czerwonego półmroku, gdzie w miękkich fotelach przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn
i kobieta. Trafiły tu rośliny doniczkowe z całego mieszkania: wysoki fikus, oleander, szponiaste kaktusy, klinowate trójlisty. W przyćmionym świetle lampy owiniętej przejrzystym kolo
rowym papierem pokój kojarzył się z tajemniczym ogrodem. Podłogę zaścielał pokaźny dywan, jak pulchna gleba urzekają
cej kwietnej łąki, szemrzącej cichutko pod nogami i muskającej
zmysły. Gość zastał tu zacisze i wiszące w powietrzu omdlenie, które rozmowę ściągało do szeptu, śmiech zaś do ukradkowości. Twarz kobiety była podłużna, spokojna i prawie nieruchoma.
W prostokątnej ramie akuratnie przystrzyżonych włosów, z rów-
niuteńką grzywką nad oczyma, przywodziła na myśl antyk - ele gancki i zastygły, wiecznie młody, pewny swego piękna i paradny
jak fizys starożytnej Egipcjanki kroczącej z wachlarzem za fara onem. Oczy miała jednak żywe, ruchliwe i uśmiechnięte za całą twarz - pełne fałszu kocie ślepia pobłyskujące w półmroku. Ubrana
była, o ile zdołał dojrzeć, w ciemną aksamitną suknię przechodzącą wąskim paskiem przez jedno, zupełnie obnażone ramię. Gospodyni opuściła pokój. Stepan przysunął sobie fotel i zajął
miejsce między dwoma mężczyznami, vis-d-vis kocicy. Nie czeka jąc na wznowienie przerwanej konwersacji, rzucił od niechcenia:
- Jak w pracowni fotograficznej. - Akurat fotografa nam brakowało - z równą swobodą prze
mówiła kobieta.
321
Te słowa, ten frywolny ton, wskazywały, że jej się spodobał. - Rito, ja też jestem fotografem amatorem - odezwał się sąsiad
Stepana z lewej, młodzieniec o niewieściej urodzie.
Stepan wydedukował, że akcje młokosa stoją kiepsko.
- Ja zaś fotografem specjalistą - oświadczył nowo przybyły. Spokojnie, z poczuciem głębokiej pewności siebie, dorzucił,
że jest pisarzem i sztuka jego polega na fotografowaniu dusz ludzkich.
Podjęła temat.
- Czy tylko dusz? - Droga do ludzkiej duszy wiedzie przez ciało.
Rozmowa zeszła na literaturę. Stepan, z dymiącym papierosem między palcami, zręcznie prowadził ją naprzód. Rzecz prosta,
nikt z obecnych nie dorównywał mu w znajomości przedmiotu i pewności sądów! Mimo to sąsiedzi ze wszystkich sił chwy
tali się dyskusji, szczególnie ten z prawej - wąsaty młodzieniec z inklinacją do nadmiernej powagi i oznakami wykształcenia prawniczego. Czyżby miała słabość do wąsaczy? Młodzian o dziewczęcej twarzyczce nie wytrzymał. Poprosił
o wybaczenie, po czym zniknął. Do pokoju wtargnęły tęskne
dźwięki fokstrota, osiadały na dywanie, meblach i roślinach zwięd łymi płatkami ogromnego pożądliwego kwiatu. W świetle otwar
tych drzwi migotały postaci. Niektóre w rozbawieniu przestępowały próg, bezczeszcząc ostoję ciszy gwałtownym szuraniem obuwia. Stepan rozprawiał o literaturze współczesnej, rodzimej
i cudzoziemskiej, recytował ogniste wiersze, aby natchnąć olśnie wającą Ritę pragnieniem miłości, przyciągnąć do siebie jej nagie
ręce spoczywające na stole - ciemne i nęcące w świetle czerwonej
322
lampy. Na moment zatrzymywała na nim spojrzenie, pobłyskujące porozumieniem i aprobatą, a młody pisarz czuł wówczas buzującą
w nim krew - jakby musnęła go nie wzrokiem, lecz ramieniem. - Sporo tych nowych pisarzy - zauważyła.
Wąsaty jurysta uśmiechnął się kąśliwie. Nie dziwota! Wszak
każdy w dzieciństwie pisuje dzienniki i wiersze, dopiero kiedy dorośnie, rzuca te fanaberie. Tylko niektórzy pozostają na etapie dzieciństwa, ot co!
Stepan spąsowiał. Nie unosząc głowy w kierunku tamtego, wycedził jadowicie:
- Wąsy nie czynią dorosłego! Wstał i zapytał Ritę:
- Czy ma pani ochotę zatańczyć? Zdecydował: albo się zgodzi, albo wychodzę bezzwłocznie. - Z rozkoszą - usłyszał. Ujęła go pod rękę i weszli do bawialni.
W świetle sześciu żarówek żarzących się pod sufitem mógł do
kładnie się jej przyjrzeć. Składała się, bez półcieni, z dwóch tonacji: czerni włosów, oczu, sukni i lakowanych bucików oraz smagło-
ści cery, skóry ramion i rąk, a także pończoch. Nieskomplikowana
kombinacja nadawała postaci dumnego czaru; żadnych loków ani grzebyków w równej fryzurze, żadnych ozdób i haftów w prostej
sukni. Poniżej kibici kreacja nieco się rozszerzała, na samym dole zdawała się ostro przycięta, podobnie jak lok nad czołem. Czerń
mieniła się w blasku żwawych oczu, smagłość trwała nieruchomo, w odzieniu kryło się życie, ciałem władała senność.
Przed nimi kołysały się niesione muzyką pary. Stepan dostrzegł, że Zośka tańczy w dużym skupieniu z feminoidalnym chłystkiem.
323
.Przednią ma zabawę. Pasują do siebie jak ulał” - pomyślał z sa
tysfakcją. Objął partnerkę i, doczekawszy się stosownego taktu,
rzucili się w tłum tańczących. Poruszała się sprężyście i popędliwie, przywarła do niego całym ciałem od piersi do kolan, oddana bez
reszty jemu i tańcowi. Spoglądał jej w oczy z błaganiem, napięty
jak struna w namiętnym uścisku. Złączony płomień żądz pokonał tkaniny, fala pragnienia, rozkoszna i potężna, wędrowała we krwi. Stepan nie czuł nic oprócz rytmu i ciała - bliskiego i posłusznego.
Taniec dawał mu więcej władzy, niż mogła zapewnić męskość.
- Kolacja, kolacja! - zawołała gospodyni. Muzyka umilkła, Stepan z żalem rozluźnił uścisk. Ogarnęło go ponure niezadowolenie. Okrutny taniec! Dusi, obezwładnia na
miętność, by pozostawić po sobie tęsknicę i niedorzeczny popęd.
Wziął partnerkę pod rękę. Jeszcze raz poczuć jej ciało! Odgadła,
w czym rzecz, i mocno ścisnęła jego palce. Otrząsnął się, szepnął: - Usiądziemy obok siebie? - Oczywiście.
Goście rzucili się do jadalni, wzniecając wesoły rwetes. Musieli pokrzepić się po długotrwałym wysiłku. W kotłowaninie
Stepan zetknął się na moment z Zośką. Korzystając z tego, że
jej partner stał tyłem, cichutko, lecz wesoło, wyszeptał: „Żegnaj, Zośka!” Popatrzyła na niego głębokim, powłóczystym spojrze
niem, znajomym, lecz prawie niedokuczliwym. Na odchodne odpowiedziała mu coś cichutko. Nie dosłyszał.
Stół rozsunięto na całą długość i suto zastawiono wyborem dań prostych, lecz miłych: konserwami, serem, śledziami, szyn
ką, faszerowanymi rybami, sałatkami warzywnymi i kiełbasami różnego rodzaju. Pośród półmisków i talerzy, na których złożono
324
te wiktuały, gdzieniegdzie wdzięczyły się kwiaty, w trzech ko
szykach leżał pokrojony chleb, pięły się w górę zielone szyjki
butelek z winem i białe dzióbki karafek z wódką. Usiedli, na chwilę zapadła cisza, po pierwszy kęsach ozwały się tu i ówdzie
ciche nutki ostrożnych pogawędek. Stepan nalewał wino sobie i Ricie. Sączyła je spokojnie, wybie
rała z nie lada znawstwem, lecz opieszale. Patrzył na nią i jej nie poznawał. Dostrzegał w jej rysach bierność, bezwład, i tylko kiedy unosiła ku niemu wzrok, odnajdywał tamtą, która z nim tańczyła.
- Rito, Rituniu - szeptał. - Jakie urocze imię! Pod nieubłaganym wpływem trunków fizjonomie gości nabie
rały rysów przyjaznych i familiarnych. Wąsaty prawnik siedział na ukos od Stepana i dziarsko emablował blondynkę z obfitym biustem. Obdarzył dawnego rywala zrazu surowym spojrzeniem, potem jednak, zgoła niespodzianie, uśmiechnął się i puścił do
niego oczko. Młody pisarz poczuł niezmierną sympatię do ze branych. Jak przyjemnie! Może podejść do każdego i każdej,
pogawędzić jak stary druh, bo wszystko, co czyni ludzi odległy mi, utonęło w szklankach i kieliszkach, zapanował egalitaryzm niefrasobliwych zwierząt łaknących śmiechu i figli.
Zośka siedziała w szczycie stołu, nader przyjaźnie rozprawiając o czymś ze sfeminizowanym chłoptasiem, jego krągła buziuchna
aż lśniła z radości. Stepan kilka razy łypnął uważnie na tę parę, w nadziei, że napotka spojrzenie Zośki i ją zawstydzi. Uparcie nie
patrzyła w jego stronę, starania spełzły na niczym. Taka to była miłość! Wdzięczy się teraz do pierwszego lepszego, jak gdyby
nigdy nic. Szkoda, że soczyściej nie wydajał tej obłudnicy!
325
Przestał zaprzątać sobie nią głowę. Głosy unosiły się i wzma
gały, przechodząc w strumień bezładnego ględzenia, z którego wybijały się bachusowe wrzaski i salwy śmiechu. Stepan miał
wrażenie, że w lekkich saneczkach mknie coraz to niżej i niżej ze stromej góry. Jego noga odnalazła nogę sąsiadki i gwałtownie na nią nastąpiła.
Zareagowała spokojnie.
- Ostrożnie, ubrudzi mi pan pończochę. - We własnej krwi ją upiorę - obiecał. - Tak wiele ma pan krwi do przelania? - Dwakroć więcej, niż potrzeba.
Postarał się nadać tym słowom jak najgłębszej treści. W dalszej rozmowie uciekał się do wyraźnych i śmiałych aluzji, opowiadał
potoczyste, acz przejrzyste anegdoty, a ona trafnie ripostowała, gdyż znakomitą ich większość znała doskonale.
Jego upojenie sięgnęło zenitu, by stoczyć się w troskę i żal. Jak gdyby zjechał już z góry i stał samotnie w szarzyźnie doliny. Z rozpaczą i lękiem spoglądał stamtąd na towarzyszkę. Czyżby
znów miała wybuchnąć ta cała miłość, ta nudna męsko-damska szarpanina? Miłość, żmudne zadanie algebraiczne. Po ciężkiej mordędze otwierasz nawias, aby uzyskać okrągłe zero. Kolejne zadanie też prowadzi donikąd. I kolejne. I kolejne. Zmienia
ją się współczynniki, mnożniki, zmienne, a wynik zawsze ten sam - samotność i pustka beznadziei. Poczuł bezradnie, że tak, oszaleje dla niej, będzie szukać tej dziewczyny, chwytać się jej
jak zbawiennego pasa ratunkowego. Po wyjściu na brzeg ciąg
niemy go na sobie, a on się zaciska, węzły pęcznieją i wpijają się w skórę. Stepana ogarnął smutek widza, co wkrótce obejrzy
326
spektakl po raz dziesiąty, ale z niejasnych motywów ponownie
stawił się w teatrze.
Zamyślił się głęboko. Poczuł na kolanie jej dłoń. - Stefanie... -Tak?
- Proszę dać mi rękę.
Dał i natychmiast cofnął, zdjęty ostrym bólem. Ukłuła go, bez litości i pardonu. Rozjuszył się, szpilka przekłuła bańkę mydlaną jego zahamowań. - Niech no pani zaczeka. - Uśmiechnął się. - Przy okazji na
kłuję panią aż miło. Jej oczy zamigotały.
- Nie zdąży pan. Nachylił się i opowiedział jej uroczą bajeczkę Catullea Mendesa
o ślepej babci, która przyszywała wnuczkę do spódnicy, aby ustrzec ją ode złego. Została prababcią, chociaż dziewczynę wy puściła tylko raz, na kwadrans, a drugi raz na minut pięć. „Jakeś
zdążyła w piętnaście minut przygruchać sobie kochanka”? - zży mała się staruszka. Grzesznica odparła skromnie: „Babuniu, to zaszło za drugim razem”.
- Tępa starucha, przez nią panna musiała wybrać na chybci
ka - orzekła Rita.
- Mam nadzieję, że babcia na panią nie czeka. - Babcia nie, pociąg tak. Na tańce trafiła przypadkiem. W Kijowie odwiedza rodziców, na stałe mieszka w Charkowie i tańczy w balecie. Odjedzie rankiem.
Stepan jeszcze nigdy nie czuł tak ogromnej wdzięczności
do kobiety. Odjedzie! Nici z miłości? Co za łaskawość fortuny!
327
Gotów był paść przed Ritą na kolana i śpiewać peany na jej cześć. Boże, jak dobrze jednak żyć na tym świecie!
- Godzina druga - przerwała bieg jego myśli. - Czas na mnie. Ma pan ochotę mnie odprowadzić? Miał nie lada ochotę.
Czekał w przedpokoju, aż Rita pożegna się z gospodynią. Kiedy
zostali sami, chwycił swoją zdobycz za rękę i przyciągnął do siebie. - Całuj mnie! - polecił.
Zaśpiewała cichutko, z uśmieszkiem:
A dziewczęta nogi myły,
a chłopaki wodę piły,
tra-a-la-tra-la-la
tra-a-la-tra-la-la.
Potem przytuliła się do niego, jak wtedy, w tańcu, i na ułamek
sekundy poczuł żarliwe muśnięcie jej języka. - Ogień miłości tylko przez chwilę miota iskry! - zawołał z emfazą. - Później gotuje się na nim barszcz. - Chwila to zbyt mało dla kobiety - zaoponowała. - Ująłem to alegorycznie. Przerażający łoskot krzeseł rozległ się w mieszkaniu, goście
zrywali się od stołu. Puściwszy mimo uszu jej protesty, wyszedł bez palta. Ziąb na
dworze wzmagał kontemplacyjność nastroju Stepana.
- Niebo przybrało barwę banknotu pięciokarbowańcowego zauważył. - Taki z pana materialista?
328
- Bez dwóch zdań. A z pani?
- Również. Za ideę wycierpieliśmy już dostatecznie dużo. - Idea także sporo przeszła.
Wsiadła do dorożki. - Żegnaj, nicponiu! - Żegnaj, marzenie!
Z radością obserwował, jak niebezpieczeństwo znika za rogiem.
Pomachał mu. The End. Właściwie mógłby pójść do domu, został jednak bez palta. Na
szczęście drzwi za nimi nie zamknięto i bez przeszkód znalazł się w przedpokoju. Krzątał się tam przejęty chłopiec o twarzy panienki. - W czym problem? - zainteresował się Stepan. - W tym... - bąknął tamten - ...że Zośce zrobiło się słabo. - To odstaw ją pan do domu.
- Powinienem... Ale na rękach jej przecie nie zaniosę.
Stepan wyjął trzy karbowańce. - Bierz pan.
Chłopak się wahał, ale w końcu pieniądze wziął i zniknął.
Goście tańczyli, w znużeniu i nieładzie, poszturchując się i roz pychając - ale tańczyli. Radczenko niewzruszenie przemknął pod ścianą do czerwonego salonu, usiadł w kącie pod fikusem,
rozprostował nogi i natychmiast zasnął, ukołysany muzyką, po-
szeptywaniem i trwożnymi pocałunkami.
Zbudził się w absolutnej ciszy. Czerwone światło zgasło, jedy nie w bawialni płonęła lampa, jej promienie ledwo sięgały kątów.
Wstał, poszedł na palcach do przedpokoju, znalazł palto i ruszył opustoszałymi ulicami przez miasto, śpiące w przedświcie pod ołowianym niebem.
329
XII
Całą drogę od fotela pod fikusem do domu pokonał w półśnie. Szedł - najpierw ulicą Piatakowa, potem przez pusty i posępny jak cmentarz Targ Żydowski - wciąż niewybudzony z krzepkiego snu,
który opadł na niego po duchowych i fizycznych wysiłkach nocy. Dreptał niemrawo, nie myślał wcale, wzroku używał dokładnie
tyle, ile było potrzeba. Ciało, mózg i serce omdlewały w słodkim
znużeniu, potrzebie zapomnienia. W pokoju machinalnie się ro
zebrał i ułożył do snu, zapomniawszy o skarpetkach. O pierwszej po południu zbudził się i zmrużył oczy w błyszczą cej powodzi. Pokój tonął w świetle. Przez okna naprzeciw docie
rały pierwsze żarliwe promienie wiosennego słońca, pokrywały wzorami ściany i łaskotały twarz. Stanął na łóżku, oddając się
żywiołowej radości ciepła, przeczuciu bliskiego a bezbrzeżnego szczęścia. Trwał tak, z napiętymi mięśniami, skąpany w jasnych
strumieniach obmywających go jak uzdrowicielska woda. Zesko
czył wreszcie na podłogę, dał susa ku oknu, otworzył je i wysta wił na zewnątrz kudłatą łepetynę. Pierwsza struga powietrza
wstrząsnęła jego ciałem jak dreszcz, druga uderzyła łagodniej,
trzecia przyniosła spokój, orzeźwienie i pieszczotę, jakby rozpo starła się do niego gigantyczna ręka słońca, gładziła włosy, mu
skała tors. Wstąpiła w niego nowa siła, pierwotna moc - szczelnie
wypełniająca klatkę piersiową i tłocząca do serca żądzę. Czuł, że oto przeszłość rozproszyła się w twardym śnie i czułej pobudce,
331
że nie ma już wspomnień, że narodził się tej wirującej wiosny na nowo - od razu dojrzały, doświadczony, roztropny, pełen sił
i niezachwianej wiary w ich sprawczość. Ubrał się pośpiesznie, jakby żałował każdej zmarnotrawionej
chwili, obmył się i wyszedł na zewnątrz. Weseli ludzie rozchla pywali śmiertelne kałuże zimy roztopione przez figlarne słonko.
Scenografia przywodziła na myśl fortunny finał tragicznego filmu. Kroczył przed siebie, bez celu ani najmniejszej ochoty, aby dokądkolwiek dojść i gdziekolwiek się zatrzymać. Upojony wol
nością gnał naprzód w poczuciu pełnej niezależności, zwierzęcej
uciechy z oswobodzenia się. Wczorajsze myśli, wizje, pragnienia, bolączki i troski przestały się liczyć. Na rogu Włodzimierskiej
i Swierdłowa natknął się na kwiaciarki z pełnymi koszami, kupił dwa pęczki niebieskich krokusów. Nie odważywszy się przypiąć bukiecików do palta, ostrożnie wsunął je do kieszeni.
Po południu wrócił do domu, wstawił kwiaty do szklanki
z wodą. Pachniały zielem i zwykłą wilgocią roślin, a przecież kryło się w nich coś więcej - duch przebudzenia. Wyłonił się z za padłych głębin ziemi, z mroku i chłodu wznosił się ku parnemu lśnieniu ciepła. Skromne kwiatuszki uśmiechały się do Stepana
jak sztandary potężnego życia. Przyozdobił nimi stół. Następnie spod sterty książek wydostał swoje opowiadania. Przypominał sobie mgliście, o czym kiedyś pisał i czytał z ta
kim zachwytem - jakby doświadczył przebłysku zewnętrznej, cudzej świadomości. Dziwił się teraz zaskakującym obrazom,
mocnym spojeniom zdań tudzież odrębnym słowom, co do których miał przeczucie, że osiadły dokładnie w tych miejscach,
w których umieściłby je dziś. Lektura ożywała pod pilnym
332
spojrzeniem, pozwalała po raz wtóry zaznać minionej radości tworzenia, wskrzeszała zachwyt i drżenie, rozkosz zamarcia
między linijkami. Ostatnia kropka przywiała głębokie zdumie
nie. On to napisał? Bez wątpienia. Na okładce stało jak byk jego
nazwisko. Kokietował się w myślach, odsuwał od siebie zyskaną sławę, krygował się w nieszczerej skromności jak piętnasto latka, której czyjeś miłe ręce wręczyły pokaźny bukiet. Czy to na pewno dla niej? Cóż, zgodził się zawstydzająco szybko, nie
kryjąc zapalczywej chęci posiadania tego, co mu dają. Ty - za
szumiało w jego piersiach. To ty, ty - wykołatało serce. W jego głowie rozbrzmiała chóralna pieśń, symfonia samouwielbienia, poczuł niezmierny szacunek dla własnego talentu. Znów chciał
iść, błąkać się ulicami, uśmiechać do wszystkich i wszystkiego,
powstrzymał się jednak. Ponownie przeczytał swoją książkę od
deski do deski. Tym razem nieco go rozczarowała. Martwiły go pewne błędy, poważne niedostatki kompozycji i nader przygnębiające niedo bory treści. O czym właściwie pisał? Na setce stronic ani razu
nie spotkał człowieka, który cierpi i pragnie, w bólu zrywa się do szalonych uniesień, więdnie i rozkwita, pełza i ulatuje pod obłoki. Nie uświadczył pod tą okładką ani smętnego karzełka
o wielkim umyśle, tyciego stworzonka wlokącego na wątłych
barkach odwieczny ciężar świadomości, ani cudownego dziecka,
które ujmująco płacze i śmieje się pośród barwnych igraszek ist nienia, ani okrutnego wojownika, który potrafi zabić i umrzeć za
marzenie, surowego rycerza dni dawno minionych, niestrudzo nego gońca biegnącego w przyszłość. Rażące braki. Na co komu twórczość, skoro nie bije w niej ludzkie serce? Opowiadania
333
wydały mu się teraz martwe, człowiek zniknął przygnieciony
materią oraz ideami - stworzonymi przez ludzi i dla ludzi! Niemrawo wstał i znów się położył, z rękoma pod głową. Otóż to, nie dostrzegł człowieka, a co prócz niego godne jest uwagi?
Bez ludzi ulatują wszelkie sensy, pozostaje bezduszny schemat, dzwon bijący w próżni! Naiwne credo dawnych mędrców, gło
szące, że człowiek to miara wszechrzeczy, że dla niego stworzono świat i zapalono gwiazdy, rozbłysło w głowie Stepana jako idea spajająca ziemskie twierdzenia i prawdy. Ze smutku wywołanego minioną ignorancją, z późnego dojrzenia motorów życia, z uzmy
słowienia sobie człowieka utkał pierwsze nici nowego splotu. Napisze powieść o ludziach.
Postanowienie wpędziło go w rozpacz. Czuł się bezradny wobec ogromu i wagi zadania, bezwiednie piętrząc w wyobraźni trudności związane z pracą. Jak złączyć bezlik faktów i przeżyć, które zdążył
zebrać, jak sprzęgnąć moc obserwacji bliźnich i siebie w jedną
bezapelacyjną całość, z elementami dopasowanymi precyzyjnie jak w mechanizmie zegarka? Jak uwydatnić w kilku tysiącach wersów nieskończoną różnorodność ludzi, obłąkaną wielorakość ich myśli,
nastrojów, dążeń, czynów? Jak odsłonić człowieka bez wykluczeń
i retuszów, pokazać go, jakim jest - w walce, miłości i trudzie, ze szlachetnymi i plugawymi popędami, w zbrodni i litości, w be
zeceństwie i altruizmie? Nie, to ponad jego siły! Musi zawczasu
poniechać zuchwałego porywu, ustrzec się przed niebotyczną przykrością fiaska. W ogóle pora rzucić całe to pisarstwo, które za trudy i znoje odpłaca się gorzkimi rozczarowaniami! Nadal leżał, zacisnąwszy zęby, wsłuchany w rozpaczliwe
myśli i coś jeszcze. Ale co? Wracała do niego niema i odległa jak
334
wspomnienie snu... nadzieja? Nie, coś ponad nią! Zapomniał
o sobie i swoich zamiarach, jakby przestał istnieć, rozpłynął się
w namiętnym marzeniu, które niosło go na potężnych falach. Nieznane postaci zaludniły pokój: zwiewne i przejrzyste wytwory
rozpalonej fantazji, w których nie poznawał ani bliźnich, ani
siebie, sunęły przed jego oczami w ciszy wczesnego mroku. Bez trudu i celu tchnął życie w niekompletne ciała, odział je i ochrzcił.
Dał nura w słodycz drzemki, źródła fantastycznego królestwa cieni. Nie czuł siły woli i napięcia uczuć w bezwiednej grze ma rzyciela, nie zaznał też rozkoszy twórczego aktu. Ucichł, oniemiał, zastygł, żeby nieostrożnym ruchem nie przerwać olśniewają
cego marszu swoich kreatur. Raptem pokraczne figury jęły się uśmiechać, płakać, czegoś dopominać i o coś walczyć, niepro
szeni goście w jego ubogich, a zgrzebnych progach wyprawili się w dal na chybotliwych łódeczkach, obwiani podmuchami miłości i nienawiści!
Zerwał się na równe nogi. Czy aby nie postradał zmysłów? Złudzenie optyczne to pół biedy, ale wyraźnie słyszał głosy! Przez
chwilę siedział nieruchomo, wsłuchany w trwożne kołatanie serca, ostatni realny dźwięk w ciszy ciemnego pokoju. Zdawało
się, że został sam pośród niepojętego bezgłosu, niezmiernie da leko od świata i ludzi, niepowiązany z życiem, a przecież bliski mu jak nigdy dotąd. W okropnej samotności, wrażeniu pełnego
zerwania z rzeczywistością i nowego zespolenia z nią, kryła się nieogarniona pewność zwycięstwa. Pewność! Rozpoznawał głębię
swych sił, naprawdę ogarniało go szaleństwo. Obłędna radość.
Okrągły tydzień żył w ekscytującym zamroczeniu. Z dostrze żonego i zasłyszanego, z tego, co zauważył w sobie lub wokół
335
siebie, wycinał postaci, myśli i pejzaże, po czym zszywał je cie
niutkimi nićmi fabuły. Na razie nie pisał, obmyślał. Nie martwił się o zamierzony efekt. Palącą, zmysłową rozkosz zapewniało mu puszczenie wodzy fantazji, która absorbowała całą jego pasję
i fascynację światem. W pracy i na zebraniach funkcjonował jak zręczny automat. Tak, wszędzie z wyjątkiem swojego pokoju czuł się jak dobrze
nakręcony mechanizm: wykonywał pewną sumę nieodzownych działań, demonstrował zwykłe reakcje na otoczenie i udzielał
trafnych odpowiedzi. Zmysły przekierował na marzenia, praw dziwe życie zamroził. Zmienił nastawienie do wielu spraw, a nade wszystko do siebie.
Nie folgował sobie już w kwestii pokarmowej. Śniadania, obiady i kolacje jadał o ściśle ustalonych godzinach, posiłki dobierał
pożywne - głównie warzywa i kasze. Przed wyjściem z domu troskliwie owijał wokół szyi cache-nez, wcześniej nie robił tego
w najtęższe mrozy. Skrupulatnie wietrzył mieszkanie i uszczuplił dzienną porcję tytoniu, żeby więcej wypalać wieczorami, nie przestępując granic, za którymi, jak mniemał, nikotyna zaczyna
szkodzić. Wznowił poranną gimnastykę nerwów według systemu
doktora Anochina. Niekiedy bezwiednie zwracał się do siebie w drugiej osobie: „Dobrze, powinieneś już się położyć”, albo:
„Idź na krótki spacer”. Dla znajomych uprzejmy jak zawsze, żywił wszak przekonanie o własnej wyższości, śmiech go zresztą brał na
myśl, że ludzie witają się z nim i gawędzą tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Wszystkimi skrycie gardził: nikt nie dostrzegł płonącej w nim pasji! Wciąż widzieli w nim dawnego Stepana.
Niebywałe! Żle to świadczyło o bliźnich. Czasem, w przypływie
336
słodkiej miłości własnej, snuł fantazje o arcydziele mającym
wprawić w osłupienie tych, których uwadze umknęła metamor
foza autora! Wyhorski, zaniepokojony długotrwałą nieobecnością Stepana
w piwiarni, złożył mu wizytę w redakcji.
- Pewnie pan coś pisze? - zagadnął.
- Blisko - przyznał Stepan. - Obmyślam. Poeta westchnął.
- Ach, najszczęśliwszy okres, wiosna twórczości. To miłość
platoniczna, poprzedzająca nudną rutynę życia rodzinnego.
Znienacka zapytał: - Wie pan, na czym polega błąd większości użytkowników słowa „platoniczny”?
- Wiem. Ale to słowo i tak niemal wyszło z użycia. Przy okazji Wyhorski oznajmił, że rankiem 20 kwietnia wypra
wia się w podróż, prosi go zatem, by w przeddzień niezawodnie pożegnał go w piwiarni.
Tamtego dnia Stepana odwiedził ktoś jeszcze, najmniej oczeki
wany z gości - Maksym Hnidy we własnej osobie. Buchalter tru stu skórzanego miał mocno wytarte palto, ale postawę swobodną.
Rozsiadł się w fotelu obok biurka gospodarza, a napotkawszy pytające spojrzenie, rzekł z uśmiechem: - Pracuj, ile trzeba.
Stepan pomyślał, że się przesłyszał. Spławiwszy młodego pisa-
rzynę, który co tydzień uszczęśliwiał redakcję kolejnym lirycz nym opowiadaniem, zagaił rozmowę z Maksymem. Odkrył, że
buchalter nie tylko zwraca się do rozmówcy per „ty”, ale też poufale nazywa go Stiopą. Sekretarz redakcji nie odważył się
337
zaoponować przeciw zaskakującym oznakom przyjaźni, odpo
wiadał w formie bezosobowej. W rodzinie Hnidych zaszły nie lada zmiany. Pędzili obecnie
życie stadne, wreszcie - choć dopiero na starość - po ludzku,
jak skonstatował Maksym. Mieli pewną subiekcję ze sklepem
rybnym, przybytek ów zbankrutował z powodu wygórowanych podatków. Stary Hnidy handluje zatem rybami w budzie na Tar
gu Żytnim, a Tamara Wasyliwna wspiera go, sprzedając wyroby
galanteryjne. Grosz do grosza. Tylko on, Maksym, bąki zbija. Rzecz w tym, że w truście skórzanym, gdzie robił za księgowego,
zdarzyła się niemiła heca z pieniędzmi, musiał więc z posady zrezygnować dla uniknięcia nieporozumień. Głupstwo zresz tą, cieszy go nawet ta afera, powyżej uszu miał bezdusznych
cyfr, co zabijają wszelką duchowość w człowieku, a szczególnie w nim - człowieku żywotnym i niezależnym. Zdecydował się
przeto zmienić zajęcie. - Stiopa - rzekł konfidencjonalnie - wiesz, że zawsze lubiłem
książki. Pamiętasz moją bibliotekę? Niestety, musiałem ją upłyn nić! Raz na wozie, raz pod wozem, znasz to najlepiej.
Uśmiechnął się szelmowsko do tej aluzji. Stepan jeszcze nie poj mował, czego chce od niego gość, ale wkrótce sprawa się wyjaśniła. Maksym miał chrapkę na posadę kierownika jednej z księgarń
wydawnictwa państwowego, albo chociaż pomocnika kierownika, i w tej właśnie sprawie Stepan miał go wesprzeć koneksjami. Gość wysilił się na komplement.
- Jesteś światowy facet. Znasz pewno komunistów, a teraz bez
protekcji ani rusz. Wiesz, jak jest. Ktoś musi podać pomocną dłoń, inaczej przepadniesz.
338
Znów uśmiechnął się sugestywnie. Stepan przytaknął z ocią
ganiem, w głębi duszy oburzony, że ten hochsztapler powołuje się na jakieś rzekome prawa.
- Napiszę podanie, a ty je przekażesz, komu trzeba, i słówko szepniesz - zadysponował Maksym.
Podanie wysmażył, ale odchodzić nie miał zamiaru. Poprosił o papierosa.
- Dobry palisz tytoń - orzekł tonem znawcy. - Pamiętasz, jak cię częstowałem? Ech, było, minęło. Nerwowo kręcił głową. - Mam też do ciebie sprawę ściśle osobistą - powiedział ci
szej. - Zostało mi pięć klaserów ze znaczkami. W moim obecnym położeniu muszę je spieniężyć. Są dla mnie cenne, nie chcę ich
oddawać w obce ręce. Kup, co? Wezmę niewiele: sto karbowań ców, jak darmo. Po znajomości. - Nie. Znaczków mi nie trzeba.
Maksym nalegał. W całym Kijowie nie znajdzie podobnej kolekcji! Dorzuci mu prawa wynikające z członkostwa w świa
towym związku filatelistów. Ale skoro Stiopa się upiera, gotów
jest opuścić mu dwadzieścia pięć karbowańców i odroczyć
płatność. Stepan się nie ugiął. - To zbyteczne.
Maksym westchnął. Może więc Stiopa pożyczyłby ze trzy czerwońce na tydzień? Otrzymawszy pięć karbowańców, wstał gwałtownie.
- Idę już, idę - obiecał. - Kiedy nas wreszcie odwiedzisz? To
nieładnie zapominać znajomych. U nas teraz wesoło, zbieramy się
339
całą gromadą, śpiewy. Mamuśka pysznie się zaokrągliła. Wpadniesz? Kiedy mam wrócić w sprawie pracy?
- Za jakieś półtora miesiąca. Wcześniej nic nie znajdę.
Maksym pożegnał się po przyjacielsku, ale z nutą ostrożnego szacunku. Zawrócił spod drzwi i bąknął smętnie:
- Pewno jeszcze na mnie się gniewasz, Stiopa. Daruj, człowiek
głupi był... - Nie, już dobrze.
Intruz nareszcie się oddalił, a Stepan wzruszył ramionami. Komedia! Kto by pomyślał, że była kiedyś jakaś Musinka, dra
maty, nawet bójka! Upłynęły tysiące lat. I oto przeszłość, zbędna
i niedorzeczna, nagle tu wparowuje i podaje mu dłoń. Ki diabeł? Przeszłość powinna zachować godność, znać swoje miejsce i nie
wtryniać się, gdzie jej nie wołają. Podanie Maksyma podarł na strzępy i cisnął do kosza.
Z powieścią koniec. Ściślej mówiąc: przemyślał ją do końca
i z detalami. Dzieło wyświetlało się w jego oczach jak barwne
przeźrocze. Wyszło wprawdzie nieco odmienne od pierwotnego zamysłu. Początkowo Stepan planował książkę trzyczęściową,
z co najmniej setką bohaterów i dziesięcioletnim czasem akcji. Potem zawęził projekt do dwóch części i wyrzucił trzy dziesiątki
zbędnych person. W końcu wyciął jeszcze jedną część i zapla nował cztery, góra pięć arkuszy z udziałem dwunastu postaci.
Co go ograniczało? Wewnętrzny, bezapelacyjny imperatyw. Pod presją twórczego zapału odpompował z pierwotnej koncepcji
mętne wody przypadku, tanie chwyty i dramatyzowanie, jałowe
dialogi i epizody, pozostawiając gęstą i prężną masę, nienagannie
utrzymującą formę w dalszym ugniataniu. Był to przykry proces
340
cięć dokonywanych na żywym ciele, które wszelkimi sposoba
mi chwytało się życia i żyć chciało. Autor, nieubłagany chirurg,
zadawał ból na poczet przyszłego uzdrowienia. Uświadamiał sobie, że wywiąże się z ledwie ułamka ogromnego zadania, jakie
przed sobą postawił, wszak żywot bodaj jednego człowieka wart
jest tomów prozy. Co więcej, był świadom, że przez całe życie zrealizuje najwyżej niewielką część przedsięwzięcia, niezmierny
i niezgłębiony jest bowiem duch ludzkości, choć sprowadza się
do zgoła kilku popędów. Ze skrawków odrzuconego materia łu Stepan ulepił fabułę scenariusza filmowego i kilka tematów kolejnych utworów. Zyskał więc na tym odcinku bezpieczeństwo
na dobry rok intensywnej pracy. Nic, tylko pisać! Zakupiwszy pół ryzy liniowanego papieru, zasiadł pewnego wieczora przy stole i chwycił ołówek z uroczystym drżeniem
kapłana unoszącego nóż nad ofiarą. Obawiał się tego momentu, lecz - o radości! - napisał pierwszy rozdział, potem drugi, potem
trzeci... wartko, bez wytchnienia, niemal bez wysiłku! Przelewał na papier strumień żwawych, wymusztrowanych słów, które naprzód znały przydzielone im miejsce i towarzystwo. Odrzucił
pióro, zacisnął ręce w zachwycie i wstał. Basta na dziś! Gdy tro chę się uspokoił, podliczył: jeśli utrzyma tempo pracy, ukończy
powieść za dwa tygodnie. Wyśmienicie! Nazajutrz nie napisał ani słowa. Siedział, chodził, leżał, pró bował śnić na jawie - bezskutecznie. Nie wydusił z siebie nic.
Jakby potop jego wyobraźni raptownie zgęstniał, pozostawiając w głowie martwe grudki, których niepodobna roztopić żarem rozpaczy. Wiedział, że należy pisać dalej, pamiętał, jak to robić,
ale między zamiarem a papierem ziała przepaść. Czuł okropną
341
niechęć do twórczości, nieuzasadniony wstręt do wodzenia pió
rem. Zrazu się zżymał, potem dodawał sobie otuchy, wreszcie popadł w zadumę. Skąd ten nieoczekiwany kryzys? Czy nie chce mu się pisać? Czy nie chce pisać? Może kolejne rozdziały skom
ponował niedołężnie, może powstrzymuje go intuicja artystyczna, może to sygnał alarmowy? Za każdym z tych podejrzeń krył się do bólu znajomy koszmar daremnych zrywów twórczych.
Uznał, że pora odpocząć. Musi o siebie dbać! Dopadło go zwy kłe zmęczenie duchowe. Nie wolno tak bezlitośnie zaganiać się
do roboty! Należy zapomnieć na dzień czy dwa o pracy, rozerwać się trochę i podreperować siły. Ale jak?
Nagłe wspomnienie Zośki przeniknęło go radosnym ciepłem. Zośka! Miła, roześmiana przyjaciółka, wierna towarzyszka wę drówek! Stanęła mu przed oczami jej drobna sylwetka, beztroskie
uśmieszki i raptowne smutki, naiwna, pocieszna filozofia i gorliwe
pocałunki. Znówchciał ujrzeć jej loczki opadające na czoło, cudow
ną buźkę z żywą paletą uczuć i rozterek, usłyszeć czarujący szept
i usiąść na dywaniku u jej stóp, „u stóp królewny”! Jej bliskość poczuł tak wyraźnie, jakby przed chwilą wyszła z pokoju i lada moment
miała wrócić. Wstał i zerknął na zegarek. Jeszcze przed szóstą. Zdążą
pójść do kina, a potem... potem zaprosi ją w gości! Doskonale! Urządzą tu sobie niewielki bankiet na zgodę po rozstaniu. I będą mieli gdzieś szepty sąsiadów pełzających w mieszczańskich norach.
Pośpiesznie wdziewał paradny garnitur, nanizując rozproszone myśli na nić miłosnej narracji. Ach, prawda, zaszło między nimi
nieporozumienie. Małżeństwo to, rzecz jasna, głupstwo, ale po stąpił wobec niej nazbyt surowo. Nie przeczy. Przeprosi. Czuł, że
między powieścią i zerwaniem istniał niejasny związek, żałował,
342
że za obopólną zgodą nie zadysponował półmiesięcznego urlopu.
Wyszło niezbyt elegancko. „Lecz jeśli kocha mnie naprawdę - przyszło mu na myśl - nie
powinna się na mnie gniewać”. W tę pędy ruszył na zaułek Gimnazjalny i już wkrótce dzwonił
do znajomych drzwi. Otworzyła starsza kobieta w fartuchu. - Czy mógłbym się spotkać z towarzyszką Zośką? - zapytał.
Zdziwiona kobieta musiała się upewnić. - Jaką Zośką? Hołubowską? -Tak. Kobieta klasnęła w dłonie.
- Kiedy ona się otruła! - Nie żyje?
- Nie żyje na amen! Niech jej ziemia lekką będzie.
Przeżegnała się. - A pani... skąd pani wie? - wydukał Stepan. - Jakże skąd?! - krzyknęła urażona. - Mieszkam po sąsiedzku,
to i wiem. Pójdzie pan do nich?
- Nie.
Chwilę stali w milczeniu, wymieniając spojrzenia: jego roz paczliwe, jej wścibskie. - A pan będzie kto? - zainteresowała się. - Jestem... Stepan Radczenko.
- Może jaki krewny? - Znajomy. Spotykaliśmy się czasem.
- Już się nie spotkacie. - Westchnęła. - Nie żyje na amen!
Odszedł powoli. Kobieta odprowadziła go wzrokiem, wreszcie z hukiem zatrzasnęła drzwi.
343
Przystanął na ulicy. „Może wstąpić do jej rodziców i wypytać ich o wszystkie okoliczności? Kto wie, może list mi zostawiła?
Gdzie ją pochowali?” Jego myśli były tak mętne, że z trudem je pojmował. Wlekły się przez głowę, pod koniec każdej zapomi
nał początek. Każda zdawała się narzucona, nieznośnie obca, pochodząca z zewnątrz, nie inaczej. Ktoś za niego rozmyślał,
zbierał w całość makabryczne odpryski. Stepan w środku był pusty. Stracił poczucie siebie i świata poza sobą. Czuł się nikim, nigdzie, nigdy. Bał się unieść wzrok, żeby nie dostrzec otaczającej
go próżni, Wzdrygnął się, zgarbił, w końcu odszedł ze zgrozą, czując
wyraźnie każdy z wykonywanych ruchów. Potem zaczął rozwa żać, czym można się otruć. Arszenikiem, sublimatem, strychni ną, cyjanowodorem, opium? Jakie są różnice w działaniu tych specyfików? Którymś z nich truje się muchy... W aptekach
sprzedają ciemne płachty opatrzone napisem... drukowanymi literami: „Śmierć muchom!” Czym jest śmierć? Czy człowiek może zniknąć tak, że nikt więcej go nie zobaczy? Jak to zro
bić - umrzeć nie na dzień, nie na tydzień, nie na rok? Umrzeć „na amen”? Czyli on też może umrzeć? Nonsens! Koszmarne
nieporozumienie!
„Nie może być” - powtarzał w myślach. „To być nie może”.
Roiło się mu, że jeśli najdzie go ochota, położy się pod tramwaj, przebije sobie serce nożem, wychyli dowolną truciznę, a mimo
wszystko pozostanie przy życiu.
Podniósł wzrok w niejasnej nadziei, że zobaczy kogoś zna jomego i podejdzie do niego. Ale wszystkie twarze były obce...
i martwe! Jakby wszyscy już dawno temu wymarli, już dawno
344
temu wypili truciznę. Poczuł się naraz ostatnim żyjącym czło
wiekiem w nieprzebytym królestwie śmierci. Nareszcie odważył się pomyśleć: „A może ona... niechcący? Czyżby wypadek?”. Zamiast odpowiedzi dopadł go obłąkany
smutek. Chciał biec, krzyczeć, pełzać, dreptać na kolanach, błagać, wyć. Odnaleźć karę. Odnaleźć przebaczenie.
Żal zwilżył jego oczy. Marzył, że siądzie przy mogiłce porosłej
młodą trawką, ukwieci ją chabrami, upadnie tam i zapłacze. Jasno i do bólu odczuwał niepojętą nitkę łączności między duszą, która odeszła, i duszą żywą, która obłędnie rwie się w zaświaty. Zośka.
Zdawała się stać tak blisko jego tęsknych uczuć, wkradała się
do serca ciepłym tchnieniem. Poczucie było niewymowne, lecz uzdrawiające. Myślał w przypływie frasobliwej radości: „Nie ma
cię już, Zośka, ale ja pozostanę na zawsze twój. Co roku będę cię
odwiedzać, gdy ziemia rozkwitnie. Umarłaś dla wszystkich, lecz nie dla mnie”.
Ale na progu jego kamienicy znów ogarnęło go przerażenie, lęk przed wieczorem i nadejściem nocy. Przy drzwiach do mieszkania czekał komisjoner. Ten, który
dotąd tak nieudolnie oferował adresy, puszył się jak paw. - Otóż jest pokój - oświadczył z czupurnym uśmieszkiem. Ujmę to tak: pokój z prawdziwego zdarzenia...
- Niepotrzebny mi już pokój - odparł ponuro Stepan. Komisjoner zdziwił się nie lada. Wygodny pokój zawsze się
przyda! Na cóż tedy pędził tu osobiście? Na cóż okrągły miesiąc biegał jak czart z chwostem po mieście? Po próżnicy? Ach, co
to za pokój! Jak tylko towarzysz go zobaczy, z miejsca zechce zapuścić w nim korzenie.
345
Stepan nagle się zgodził. Żeby czymś się zająć. Żeby odepchnąć
samotność. A lokum, po prawdzie, było mu potrzebne. - Dobrze. Chwileczkę, wezmę pieniądze. Pojechali we dwóch na Lipki.
- Pan spojrzy, jaka kamienica! - zawołał pośrednik, gdy wy siedli z tramwaju. - Budyneczek jak cukiereczek. Grzech nie
zamieszkać.
Kamienica była pokaźna, sześciopiętrowa, z wieloma oknami, niektóre już jaśniały w zmroku. - Tutaj, zapraszam - powiedział mężczyzna.
Wsiedli do windy. Ten sposób podróżowania, dotąd Stepanowi
nieznany, wielce przypadł mu do gustu. Właściwie już w kabinie zdecydował: pokój weźmie. Ale i sam pokój umiał się sprzedać:
kameralny, jasny, schludny gabinet z parkietem na podłodze, centralnie ogrzewany; wyklejony szaroniebieskimi tapetami.
Z dwóch okien rozpościerał się widok na nieprzejrzany miejski
pejzaż i daleki widnokrąg za rzeką. Tak, Stepan marzył dokład
nie o takim pokoju! Wyobraził sobie bez trudu, gdzie umieści każdy z przyszłych mebli i jak komfortowo będzie mu się pośród
nich pracować.
„Tutaj napiszę, co dusza zapragnie” - pomyślał. Cenę usłyszał wygórowaną, targował się zajadle. Zeszli się
wreszcie na stu pięćdziesięciu karbowańcach odstępnego, z do
liczeniem opłaty za przeprowadzony remont, plus dziesięć pro
cent dla komisjonera za fatygę. Stepan wręczył pieniądze, okazał dokumenty i nazajutrz miał się przeprowadzić. Z pokoju wychodził jako ostatni. Kiedy wyłączył elektryczność,
straszliwy smutek, rozwiany na moment kłopotem finansowym
346
i satysfakcją z dobitego targu, odżył w pustce fioletowego zmierz chu wdzierającego się przez martwe oblicza okien. Zacisnął
w rozpaczy pięści i powiedział bezwiednie, półgłosem:
- Wybacz, Zośka! Wokół unosiło się milczenie. Milczenie to przecież znak apro baty. Czym prędzej wyszedł z upiornej ciemności. Pieczołowicie,
z obawą, zamknął za sobą drzwi. Pośrednik ulotnił się natych miast po zainkasowaniu pieniędzy, bez pożegnania. Gospodarze grzecznie się skłonili. Omówił z nimi jeszcze kwestie porannej kawy i odrębnego klucza do bramy. Potem wezwał windę i płyn
nie zjechał na dół. Znów był sam, znów ogarnięty strasznym niepokojem. Do
chodziła zaledwie ósma. Dwie godziny od wyjścia z domu, dwa nadzwyczajne zdarzenia. Dwa - mimowolnie ustawił je w parze. Ale co łączy... tamto... ze szczęśliwym zamknięciem sprawy
kwaterunkowej? Zrozumiał niespodziewanie, że oto zrobił krok naprzód, w górę, porzucając kogoś na miniętym szczeblu. Sekret
ny domysł niepostrzeżenie przemknął mu przez myśl i wzmógł kłucie w sercu.
Na ulicach, którymi szedł, znów nie spotkał nikogo znajo mego. Nie było w tym nic dziwnego, zdawało mu się jednak, że
wszyscy go opuścili bez uprzedzenia. Nagle przypomniał sobie o pożegnaniu poety. Przygnębienie ustąpiło. Otrząsnął się i przy
śpieszył kroku.
XIII
Wagabundy nie było jeszcze w piwiarni. Stepan niezdecydowanie zasiadł przy stoliku pośrodku sali. Otaczające go postaci i głosy budziły w nim wstręt. Po raz pierwszy w pełni dostrzegł ohydę tego miejsca. Po raz pierwszy dotarło do niego, jak banalne są te dzikie
harce, jak sztucznie brzmią podsycone alkoholem salwy śmiechu,
jak złudnym blaskiem lśni krucha pozłotka obłudnej radości. Mu zyka, jazz-band, perkusja, talerze i cymbały, kiedyś uskrzydlające
i oddalające troski, dziś dławiły obrzydłymi motywami, drażniły nieznośnym jazgotem. Wyszedłby stąd bezzwłocznie, gdyby nie
czekał na poetę. Siedział zatem, a raczej półleżał na stole, z ron dem kapelusza zsuniętym na uszy, obok nietkniętej butelki piwa.
Połamał kilka zapałek, zanim nareszcie zapalił. Zjawił się Wyhorski, w gumowanym płaszczu i kaszkiecie. Zdumiał go stan przyjaciela.
- Skąd u pana ten childeharoldowski wygląd? - zapytał na
powitanie. - Raczej u pana, nie ja wyjeżdżam.
- Wyjeżdżam, lecz nie ślę przekleństwa poza siebie. - A ja nie wyjeżdżam, lecz zostaję z przekleństwem na ustach. Poeta machnął ręką.
- Dajże pan spokój, wyklęty świat schodzi na psy prędzej niż nie wyklęty.
Tym razem stawiał Wyhorski.
349
- Proszę jednak mieć na uwadze - napomknął - że zostałem wegetarianinem.
- Dla idei? - zainteresował się Stepan. - Dla urozmaicenia.
Kiedy przyniesiono dania i wino, poeta znów zagadnął Stepana:
- Skąd jednakowoż ponura melancholia? Czyżby powodem był mój wyjazd? Stepan zdobył się na uśmiech.
- Gdzież tam. Weltschmerz i tyle. Poeta odetchnął z ulgą.
- W takim razie nic nam nie grozi.
Był uprzejmy, wesoły, troskliwy. Naraz Stepan poczuł ochotę,
żeby przyznać się do wszystkiego, opowiedzieć o zaznawanym bólu
i jego najsekretniejszych źródłach. Ale poprzestał na ogólnikach:
- Prawdę mówiąc, jestem zwyczajnie w kiepskim nastroju. Człowiek odczuwa niekiedy, jak krwiożerczy zeń zwierz, i do pada go smutek. Życie jest okrutne. Wiadomo, niepodobna
temu zaradzić, a jednak to przykre. Z czasem jasno widać, że wokół nas krążą same bestie, bydło, szumowiny i drapichrusty.
Strach nas oblatuje, że jesteśmy jak oni, że oni są jak my. - Gdzież pan widuje takie okropieństwa?
Stepan uśmiechnął się bezradnie.
- Gdzie? Wokół nas, nie przymierzając. - Wokół nas bawią się wytworne i ujmujące osoby. - Pan wciąż dowcipkuje.
- W żadnym razie. Proszę o uwagę. Poeta odchylił się na krześle i dotknął ręką ramienia człowieka
siedzącego za nim. Tamten się odwrócił.
350
- Będzie pan łaskaw wybaczyć - zagadnął poeta. - Lubię pana
niezmiernie i pragnę uścisnąć pańską dłoń. Mężczyzna się zawahał, ale rękę podał. Dorzucił jeszcze:
- Eee... dziękuję serdecznie! - Dziwak pan jesteś - mruknął Stepan do Wyhorskiego i wes
tchnął. Jedli i pili, pogrążeni we własnych rozmyślaniach. Stepan, dławiąc w sobie potrzebę wyjawienia źródła smutku, podniósł
szklankę. - Wypijmy, przyjacielu, za miłość!
Zdziwiło to poetę. - Z jakiej racji mamy pić za to upiorne uczucie, co pozbawia ludzi spokoju?
- Spokoju i życia - uzupełnił wzburzony Stepan. - Miłość to makabra. - Zatem pan się ze mną zgadza? - zapytał niepewnie Wyhorski.
- Najzupełniej. - Nie znoszę dzielić poglądów - wyburczał zawiedziony po
eta. - Zgoda to śmierć. Pragnę również oświadczyć, że siła miłości gruntuje się wyłącznie na tradycji. Wiek złoty miłości przeminął, rycerze i damy rozpłynęli się we mgle stuleci. W dwunastym
wieku niewiasty dzieliły swoje osoby na dwie części: ciało dla
męża, dusza dla wybranka. W wieku dziewiętnastym czyniły na
odwrót, w dwudziestym zaś z kretesem zatraciły świadomość podziału między częściami. Miłość utknęła dobry arszyn od serca.
Innymi słowy, wróciła do punktu wyjścia. Gdybyśmy chcieli pojąć w pełni jej obecne, ujmę to tak, międzynarodowe położenie, na
leży pamiętać, że miłość nie występuje na wszystkich szczeblach
351
rozwoju ludzkości. Nie znały jej dzikusy, a nasz wiek jest stule ciem oświeconego dzikusa, dzikusa w formie „zniesionej”, jak
definiują to dialektycy. „Zniesiona” została więc także miłość. Pieśń kochania przebrzmiała. Miłość dołączyła do muz, wraz
z nimi daje natchnienie jedynie staroświeckim wierszokletom. Prym wiedzie zaś to, co w dzikich czasach było esencją: praca.
Poeta prawdziwy może być dziś wyłącznie poetą pracy.
- Jak pan - wtrącił Stepan. - Jestem smutnym zjawiskiem. Na przełomie dwóch epok nie uchronnie zjawiają się ludzie, którzy zawiśli dokładnie na krawę
dzi, a z niej rozciąga się rozległy widok wstecz i jeszcze rozleglejszy do przodu. Cierpią zatem na chorobę, jakiej ludzie wszelkich
światopoglądów nie przebaczają nigdy: ostry wzrok. Najwybit niejsi słudzy życia są wszak zaślepieni i półślepi. Dziarsko kroczą
naprzód, bo widzą to, co im się zdaje, że widzą: nadejście nowego, którego pragną. Wola kieruje życiem, przyjacielu, nie rozum. - Diabli wiedzą, co nim kieruje - rzekł posępnie Stepan.
Wcześnie opuścili lokal, bo poeta chciał się porządnie wyspać przed podróżą.
- Jadę, jadę! - zawołał na ulicy. - Już jutro uwolnię się od tych
widoków. Jakaż to radość: nie widzieć jutro tego, co widzisz dziś!
I pana także, mój przyjacielu! Wystarczająco długo pana znosiłem.
- Wzajemnie. - Niechże pan przyzna, że nie było najgorzej! Tylko niech panu nie strzeli do głowy odprowadzanie mnie na dworzec. Znajomy
na dworcu to istny koszmar!
- Ależ nie wiem nawet, którym pan odjedzie pociągiem uspokoił go Stepan.
352
- Też dokładnie nie wiem.
Przystanęli na rogu Wielkiej Żytomierskiej. - Żegnaj, przyjacielu - odezwał się poeta. - Mówię „żegnaj”,
bo kto wie, może już się nie zobaczymy. Niech pan nigdy nie zapomina, że zginąć na tym świecie jednakowo łatwo, jak się na nim pojawić. Poszedł, a Stepan poczuł, że został sam jak palec na ulicy, po
śród surowego, bezlitosnego miasta, sam pod bezkresem roz gwieżdżonego nieba. Mrużyło się do niego jasnym światłem, na mgnienie przed wzejściem księżyca.
♦ ♦ »
Monotonne dni ciągnęły się w nieskończoność, przebierał je jak
paciorki mnisiego różańca. Smutek nie ustępował. Zatarły się jego wektory, geneza utonęła we mgle upływającego czasu, ale ból pozo
stał niezmienny, przenikał myśli i amputował każdą ze sporadycz nych chęci. Świat wyblakł w oczach, dusza nie słyszała nawoływań
z coraz cieplejszego świata. Stepan zrezygnował z noszenia palta, tak jak inni, ale zmiany nie poczuł.
Niewiele czasu zajęło mu urządzenie się w nowym miesz
kaniu. Już po tygodniu nabrało wyglądu i wyposażenia, jakie niegdyś sobie wymarzył. Wtedy marzenie miało jeszcze wartość.
W kącie przy oknie ustawił amerykańskie biurko z brunatnego drewna, pod ścianą na wprost drzwi lustrzaną szafę garderobia
ną, a naprzeciw okien - kanapę obitą ciemnoczerwoną tkaniną.
W sąsiedztwie stołu umieścił przeszklony regalik na księgozbiór, u którego podwalin legły niegdyś podręczniki do ekonomii
353
politycznej i statystyki podarowane przez Maksyma Hnidego, a także komplet „Literaturno-Naukowego Wisnyka” z utworami Fonwizina, niezwrócony poczciwemu Lewkowi - krajanowi ze
wsi, studentowi agronomii. Z uwagi na przedawnienie Stepan uznał książki i czasopisma za własne. Po wszystkich dużych
i drobnych wydatkach resztę honorarium za scenariusz prze
znaczył na dywan podłogowy i pół tuzina krzeseł.
Im pieczołowiciej Stepan meblował, tym bardziej obcy stawał się pokój. Każda z nowych rzeczy przejmowała jej właściciela niepojętą troską. Umieszczał przedmiot na właściwym miejscu,
by później przyglądać mu się ze zdumieniem, jakby we wnętrzu
pojawił się twór nietutejszy, chytrze podrzucony. Po kilku dniach
przywykał do obecności intruza, w razie potrzeby z niego ko rzystał, ale w głębi duszy nie pogodził się z sąsiedztwem mebli, dziwacznym i wrogim. Dawało to o sobie znać ze zdwojoną siłą, kiedy po wieczornym powrocie zapalał światło. Zdawało się Ste-
panowi, że pod jego nieobecność sprzęty żyją własnym życiem, prowadzą rozmowy, szepczą o nim i jego podsłuchanych myślach,
milkną zaś gwałtownie, kiedy otwiera drzwi. Stojąc w progu, wi dział swoją postać odbitą w lśniącym prostokącie lustra, wrażenie
było przykre - jakby niefortunnym zbiegiem okoliczności wpadł na swojego sobowtóra, który zawiązał z mrukliwym umeblowa
niem spisek wymierzony w prawowitego lokatora. Najbardziej przerażało go biurko. W nim, w prawej górnej
szufladzie, przechowywał początek powieści. Nigdy tej szuflady nie wysuwał, czuł jednak, że rękopis tkwi tam jak wyrzut sumie nia i dybie na niego. Stracił umiejętność pisania. Otchłań, która
rozwarła się w nim, kiedy odszedł spod drzwi Zośki, rozszerzała
354
się niepostrzeżenie, acz nieustępliwie: gorliwie rujnowała jego duszę, opanowując kolejne strażnice wspomnień. W ekspansji
pustki, zmiatającej wszystko na swej drodze, przeszłość odcho dziła w niebyt. Jadowity smutek wypalał ją do reszty, pozbawiając Stepana gruntu pod nogami.
Budził się o ósmej, wypijał kawę i już pół godziny później szedł do pracy. Były to najszczęśliwsze godziny dnia, wówczas odżywały w młodym człowieku dawne moc, wigor i upór. Pra
cował z zapałem i poświęceniem, obowiązki wypełniał solidnie, hasał po mieście, rozdawał uśmiechy i dowcipkował, fachowy,
zawsze niezastąpiony; ale o ósmej wieczór, po zakończeniu pracy,
zamknięciu wszelkich zebrań i wykonaniu planów, zostawał sam z własnym, odrębnym życiem. Jego nici wypuścił z rąk. Zupełnie jakby podzielił się na dwie części: jedną dla świata, drugą dla
siebie, i ta druga ziała otchłanią. W drodze do domu przekraczał granicę życia.
Wieczory chwytały go w objęcia mrocznych lęków i niepokoju,
przygnębiała go upiorna samotność. Zaznał obłąkańczego bólu człowieka, który zagubił osobistą stronę życia - wszystkie te, co z tego, że błahe, radostki i żałostki nadające życiu smak i dostar
czające pożywki. Próby odnalezienia sensu spaliły na panewce. Znajomi pro wadzili czcze rozmowy, spojrzenia kobiet stały się obmierzłe, uprzejmość odwiedzanych gospodarzy - żałosna. Od wielkiego
dzwonu znów pojawiał się na wykładach, lecz nie znalazł w nich nic ciekawego ani nowego. Spektakle w teatrach grzeszyły mono
tonią, kino wyświetlało irytujące filmy. Mdliło go na samą myśl o knajpach. Pewnego razu wstąpił do kasyna i rzucił karbowańca
355
na dwudziestkę - podali mu trzy czerwonce. Postawił je na tę
samą cyfrę, przegrał, zerwał się jak oparzony i wybiegł. Wszę dzie za dużo ludzi, za dużo światła i zgiełku. Nigdzie, w żadnym miejscu, dojmująca samotność nie odstępowała go na krok. Czasem wspominał niegdysiejszego towarzysza wieczorów,
poetę Wyhorskiego, co błąkał się po ziemi ukraińskiej z po
dróżnym workiem na ramieniu. Pod jego nieobecność Stepan poczuł wyraźniej, co ich do siebie przyciągało i czyniło wspólni
kami - zmysły wzburzone równie mocno jak umysł. Obaj mieli w sobie bezkresny niepokój, niestałość, nienasycenie. Gdzież on
się podziewa? Pod jakim adresem? Może Stepan napisałby do przyjaciela rozwlekły i podniosły list! Pozazdrościł temu, który nie ma adresu. Nieraz przemyśliwał, żeby wziąć urlop i wyjechać nad słoneczne morze. Wciąż to odkładał. Czuł rodzaj odrazy do
wszystkiego, co mogłoby go ucieszyć. Nareszcie do redakcji przyniesiono kopertę zaadresowaną ręką Wyhorskiego. Sekretarz rozerwał ją niecierpliwie, w środku zna
lazł dwa wiersze do czasopisma, a do kompana nic, ani słowa. Poeta przestał dla Stepana istnieć.
Któregoś wieczora szedł powoli przez ciemny Chreszczatyk,
tym z jego krańców, gdzie sklepów przemysłowo-gospodarczych jest nadmiar, latarni zaś niedobór. Drogę przestąpiła mu kobieta z tych, co proszą o ogień i interesują się bieżącą godziną. Użyła pierwszego ze sposobów, odpalił jej zapałkę. Zaproponowała:
- Pójdziemy?
Przystał na ofertę. Wzięła go pod rękę na znak zawartego po rozumienia, skręciła w zjazd Trzech Świętych i powiodła klien
ta na ciemne podwórze przez drewnianą furtkę zamykaną na
356
łańcuszek. Stepan musiał zgiąć się wpół, żeby przecisnąć się przez
niski otwór. Szepnęła: - Nie hałasuj! Wiesz, jakie teraz ludzie, wszędzie nosy wści-
biają.
Z jej ust padła wiązanka słów, których używanie przyjęto uwa żać za męski przywilej. Na końcu zatęchłego półpiwnicznego
korytarza w ręku kobiety zgrzytnął klucz, weszli do jakiejś izdebki. Za drzwiami panował ten sam zapach, co na korytarzu. Stepan
zerknął ostrożnie przez ramię i dojrzał w kącie ognik lampy
oliwnej oświetlający ikonę. Kobieta zapaliła słabe światło i objawiła się przed gościem na tle swojej pracowni - tęga, podstarzała, z nalaną twarzą. Miała
gniewne oczy i duże blade usta, z których co jakiś czas dobiegały chrapliwe dźwięki, jak z trąby wysłużonego gramofonu. Oczom
Stepana ukazało się zasłane szarą narzutą łóżko oraz kilka mebli
tak prostych, jak uprawiany wśród nich proceder. Bogurodzica w kącie pochyliła się troskliwie nad synem, nic innego nie za
przątało jej uwagi.
Kobieta kategorycznie zażądała karbowańca za „numer”. Otrzy mawszy zapłatę, powiedziała odrobinę przychylniej: - Tobie jak pasuje? Na golasa?
Odpowiedział, że woli oglądać ją ubraną.
- Po żołniersku - zarechotała. Nadmieniła, że przeszła „służbę” w wojsku, na froncie nie mieckim.
Klient oglądał fotografie wiszące na ścianie, bez ramek, zaku rzone, upstrzone wieloletnią bezkarnością much. Naraz zaintry
gowała go ta kobieta, chciał poznać jej powszedniość, poglądy,
357
upodobania, sytuację prawną, stosunek do władzy oraz sekrety
duchowe. Czym żyje poza codziennym targiem? Zaproponował
jej papierosa i usiadł przy stole. Wzięła od razu pięć sztuk i wy chrypiała nieprzyjaźnie:
- Zachciało ci się mnie marynować? Wyskakuj z dwóch kar bowańców za całą noc.
Wysypał z portfela sześćdziesiąt pięć kopiejek w drobnej mo
necie.
- Kanciarzu jeden! - syknęła. - Daj, sama zerknę... A to co? - Przecież to dwie kopiejki. - Rzuć na kupkę.
Przetrząsnąwszy portfel, wreszcie się uspokoiła i zaczęła szorst
ko, ale dość wyczerpująco odpowiadać na delikatne pytania, sy piąc ostrymi, celnymi i wyszukanymi, jak sądziła, słowami, opisu jącymi jej pracę oraz związane z nią zjawiska, czynności i pojęcia. Z rozrzewnieniem wspominała epokę komunizmu wojennego,
gdy kasowała pełne pończochy grosiwa. Teraz ludziska chytre, skąpe i bezduszne. Prawda, kręci się przy niej sporo kawalerów,
ale ma ich w nosie.
- Za mąż trzeba iść z miłości - wydeklamowała. - A zabawić się mogę choćby z tobą.
Nawciskała mu głodnych kawałków, jakimi ulicznice raczą swo ich gości i siebie tak często, że sztampowe historie z mrzonek po
woli przeobrażają się w półrealne wspomnienia. Puszczając wodze
fantazji, nieświadomie popełniła wobec siebie oszustwo, którego
chwytają się zagubione dusze w intuicyjnym poszukiwaniu szczę ścia. Wtrąciła mimochodem, że pewien denikinowski pułkownik na kolanach błagał ją, ażeby wyjechała z nim do Anglii.
358
- A na co mi ta Anglia? - Tonęła we wspomnieniach. - Skoro
mowy ichniejszej nie znam? Na ulicę wyjdę i co? Ni w ząb... On też nie znał - dodała na wszelki wypadek. - Łaził do mnie jeden Angol i mówił, że tamten nie zna.
Pytania zadawał coraz gęstsze i trudniejsze. Przerwała mu
w pół słowa:
- Czego mnie maglujesz? Na cholerę żeś przylazł?
Odpowiedział skonfundowany, że chciał porozmawiać z nią
od serca. Zakipiała z oburzenia: - Patrzcie go! Serca mu się zachciało! Za jednego rubla mam
mu serca przychylić! Serce mam dla ciebie pod spódnicą. Ugłaskał ją nie bez trudu i przysiągł, że ani myślał jej obrażać.
- Robi ci różnicę, czym się zajmujemy? - zapytał. - A żebyś wiedział. Bierz, za coś zapłacił. Serca i duszy nie tykaj. Rozmowa przestała się kleić, gospodyni pożegnała go cierpko, jakby wyrządził jej ogromną krzywdę. Wyszedł pełen respektu dla
niej, z mętnym wnioskiem, że owszem, kobieta jest na sprzedaż, ale człowiek nie. Wieczory spędzał przeważnie na kanapie, przy lekturze. Czuł przymus nieustannego przewracania kartek, bez żywej cieka
wości, która zatrzymuje oczy na wersach. Między nim a książką
tkwiło szkło, odgradzająca krajobraz okienna szyba - oglądać
pozwala, ale wynaturza kształty i kolory. Nieraz zawieszał wzrok na pustej części ostatniej strony. Ponosiła go fantazja, snuł dalej
zakończoną przygodę, a ta stopniowo blakła, gasła w wyobraźni, by w końcu się rozwiać. Jakże cudowna i radosna była ta chwila, okamgnienie, kiedy z widywało się mu, że przestał myśleć, ogar
nięty nieziemskim, niezachwianym spokojem, jak gdyby osiągnął
359
stan przeciwstawny życiu - czystą obserwację, wyzwolenie od świata.
Równie wiele czytywał gazet, nie gardząc najnudniejszymi działami. Rzetelnie studiował każdy artykuł, wzmiankę, notatkę, aż do ogłoszeń o wszelkiej maści zebraniach i posiedzeniach,
gęstwiących się petitami na ostatnich szpaltach. Uważny był z niego, choć ekscentryczny pożeracz czasopism, które drukuje
się dla wielu, a jeśli interesują każdego, to jedynie pod warunkiem przesiewu treści. Ogłoszono, że właśnie zakończył się okręgowy zjazd cukrow
ników. Pośród dziesięciu delegatów wspomnianych w sprawo
zdaniu Stepan dostrzegł nazwisko dawnego przyjaciela z in stytutu. Borys Zadorożny wystąpił z odczytem poświęconym
systemowi selekcji buraków, wybrano go do komisji uchwala jącej rezolucję, został także wysłannikiem na Wszechukraiński Zjazd. Jak wiele mówiły te linijki! Jakże gorzkim, kłującym wyrzutem znaczyły się przed oczyma! Odczytał je ponownie.
Zgadza się: Borys Zadorożny, młody mieszczanin, ciemięzca cudownej dziewczyny, parł naprzód, działał, trudził się i wy
różniał! Dawna, skrywana wrogość do tego człowieka odżyła w sercu Stepana, cisnął gazetę w kąt, by nie oglądać więcej
niemiłego mu nazwiska. Zjazd cukrowników’ wpłynął na byłego adoratora Nadijki fatal
nie, uwalniając konglomerat rozważań o niesprawiedliwym losie.
Czy długo to jeszcze potrwa? Może i zawinił, może wyrządził komuś przykrość, ale już to odpokutował! Kalendarz podpo
wiadał: minęły trzy tygodnie samotności, choć w wyobraźni te
dni przeszły w lata. Pora wyjść z apatii. Już czas! Najwyższy czas!
360
Pokrzykiwał do siebie jak poganiacz na konia, który padł w dro dze i nie wstanie o własnych siłach. Skąd wypatrywać pomocy?
Kto poda dłoń? Zapłonęła w nim iskierka nadziei, że niebawem w jego życiu nastąpi nagła a gruntowna zmiana. Rozpacz, sięgnąw
szy zenitu, zmieniła się w oczekiwanie. Zdawało się mu, że wkrót
ce otrzyma list, że ten list już wysłano, lada chwila nadejdzie zwiastun nowych okropieństw i wstrząsów, lecz także wezwanie do
czynu! Przeczucie go nie zawiodło. Nie prorok w nim się zbudził,
raczej posłaniec projektowanej na zewnątrz potrzeby wewnętrz
nej. To jeden z fenomenów ludzkiej duszy - w chwilach głodu
tak zażarcie i desperacko chwyta się błahostek, aż te, dopiero
odkryte, zastępują marzenia i stają się ich zwieńczeniem. Dusza,
najkapryśniejsza cząstka człowieka, tragiczna kumulacja prostego jestestwa, zwykła długo tkwić w rozterce na krawędzi wzniesienia, by pod wpływem najdelikatniejszego pchnięcia rzucić się ze zbocza, mękę bezczynności zastępując szalonym, nieoczekiwanym pędem.
Obiady spożywał odtąd regularnie na Chreszczatyku, w prze stronnej stołówce Żywludu. Wybrał ją, gdyż była po drodze z biura
do placu Besarabskiego, a stamtąd miał tramwaj do domu. Upodo
bał sobie stoliczek pod ścianą, przesiadywał samotnie przy gorącej
strawie i butelczynie piwa, które weszło na stałe do jego jadłospisu. Do najuciążliwszych niedogodności stołowania się w Żywludzie
należały długotrwałe oczekiwanie na obsługę i znikoma uwaga przydzielana klienteli, ale obchodziło go to mniej niż wcale, bo obiad, nieraz bardzo późny, domykał ostatnie ogniwo dnia, gra nicę wieczora. Stepan nie miał nic przeciwko temu, aby godziny, w których jego serce biło jeszcze echami zawodowych trosk, trwały
jak najdłużej, zanim obrócą się w przewlekłą ciszę czterech ścian.
361
Pewnego wieczora niezmierną przykrość sprawiło mu odkry cie, że ktoś zajął jego stolik. Równało się to bez mała zniewadze
osobistej i zamachowi na ustanowione zwyczajem prawa. Mało tego: przypuszczono atak na jego „ja”, bo używając czegoś sta
le, czynimy tę rzecz nieodłączną częścią siebie. Ale już chwilę
później Stepan podbiegł do intruza i mocno chwycił go za rękę. Wystarczyło uważniejsze spojrzenie. - Cześć, Lewku! Lewku, to naprawdę ty.
Tamten uniósł ku niemu pełne zdumienia oczy.
- To ja, Stepan z Dyrdów Małych, musisz mnie pamiętać! gorączkował się Stepan, nachylony nad kolegą. - Przecie razem
płynęliśmy tamtym parowcem! Poznajesz już? Lewko poznał, ale zdumiał się jeszcze bardziej. - Stepan? - bąknął. - W życiu bym nie powiedział, że to ty,
na miły Bóg! Żal ścisnął serce młodzieńca.
- Dlaczego? - spytał cicho. Lewko uśmiechał się już dawnym uśmiechem, dobrodusznym i przymilnym.
- Boś się zmienił. Patrzcie go, jaki schludny, jaki szykowny. Siadajże, piękny panie!
Zaproszony prędko zdjął kapelusz i zajął miejsce obok Lewka. Mętny niepokój wywołany tym spotkaniem natężał się i rozras
tał, wypalał duszę łuną pożaru. Stepan patrzył na kolegę pro miennymi, bez mała rozkochanymi oczami, z niewymownym
szczęściem odkrywał w jego twarzy tamte rysy, mimikę, uśmiech
i życzliwość, które pożegnał dawno temu, by dziś odnaleźć w nie tkniętej postaci.
362
- Lewku, tak się cieszę, że cię widzę. Pojęcia nie masz, jak
bardzo! Ech, wszystko tu obce: ludzie i życie. - Życie? - prychnął Lewko. - Przepychanki, nie życie. A jak karmią! Widzisz nasze talerze?
- Jadam to na co dzień - przyznał Stepan.
- Kocie żarcie. - Kolega wskazał widelcem porcję kotletów. Roześmiał się. Jego żarty zdawały się Stepanowi dowcipne, opinie roztropne, wyrażenia ujmujące, maniery niezrównane.
Ten człowiek przez lata zdołał się nie zmienić i pozostał sobą. Konfrontacja z własnym żalem za powzięte wybory, popełnione
szaleństwa i błędy oraz marne próby ich naprawienia zagnała Ste-
pana w pęta zazdrości. Wstyd mu było przed krajanem, niegdyś wzgardzonym i zapomnianym. Tak czuje się krnąbrny uczniak,
kiedy nadziewa się na surowy wzrok nauczyciela. - Co tam? - pokrzykiwał. - Jak żyjesz, Lewku? - Eee, ty pierwszy gadaj.
Stepan zwięźle, niemrawo i nieszczerze streścił czas, który upłynął od ich ostatniego spotkania. Nie pominął pisarstwa, wspomniał o pracy, ani w słowach, ani w stojących za nimi zda
rzeniach nie znajdując choćby promyczka życiowej tęczy.
- Fiu, toś ty grubsza rybka. - Lewko się uśmiechnął. - Musi, ze sto pięćdziesiąt karbowańców wyciągasz?
- Coś w ten deseń. Nie licząc honorarium. Parę miesięcy temu
sprzedałem scenariusz, zapłacili półtora tysiąca. Lewko cmoknął.
- A niech cię dunder świśnie! W głosie krajana pobrzmiewało czyste zaskoczenie, bez krzty
zazdrości. Jego uwagę zaprzątnęła inna myśl.
363
- Czyli że co? Jesteś ukraiński pisarz? - zapytał serio. - Na to wyszło. - Stepan uśmiechnął się smętnie. Lewko się zadumał
- Czyli są żywi pisarze? - A coś ty myślał?
- I taki jak Szewczenko gdzieś jest? - Takiego to nie ma. Lewko odetchnął z ulgą, jakby literatura ukraińska właśnie przestała mu zagrażać.
Nadeszła jego kolej. Bez pośpiechu wyliczył swoje spraw}' i plany. Po ukończeniu instytutu odbył roczną praktykę w stacji
doświadczalno-selekcyjnej w Nosówce. Do Kijowa przyjechał odebrać dyplom, wkrótce rusza na Chersońszczyznę, dostał tam
przydział pracy jako agronom rejonowy. - A jak się miewa... nauczyciel łaciny, u którego mieszkałeś...
ten, co nas raczył herbatą? - zainteresował się Stepan. Cieszył go i zatrważał dotyk przeszłości, nagle ożywionej, nie wyraźnej jak świat, który tonie jeszcze we mgle brzasku, choć za
chwilę przetnie go jasny promień.
- Eee, z nim kiepska sprawa. - Lewko się zaśmiał. - Pociął się, bracie! Sam na siebie nóż naostrzył. Powtarzał w koło Macieju, że
sobie żyły otworzy, jak filozof jaki. Bredzi chłopina, myśleliśmy, a ten dopiął swego. Kłopotów nam narobił co niemiara!
- A jego żona? - Złociuchna babina, chociaż bezzębna! Ugotuje, upiecze, restauracje się chowają. Co jak co, ale jeść to burżuje umieli.
Kombinuję, czyjej nie zabrać ze sobą na południe... - Żony nie masz?
364
- Jeszcze nie. Jak się na służbie urządzę, znajdę damę serca. Albo obejdę się bez niej.
- Dziwaku! Jak sobie poradzisz bez kobiety w tej głuszy? - Tam się dobrze poluje. Ach, uwielbiam step. Step! Stepan też go uwielbiał! Jasna, gorąca wizja stanęła mu przed oczami, wspomnienie nieruchomej nocy i uśpionego stepu,
nieba i ziemi stopionych w bezkres, purpurowej ciszy księżycowe go blasku. Ech, leżeć na wznak w trawie, rozłożywszy ręce, boso, z gołą głową... I patrzeć. Wpatrywać się w rozmigotane gwiazdy,
złociste, błękitne, szmaragdowe, czerwone, rozsiane na niebie
czyjąś dobrą, potężną ręką. Poznawać tę rękę w podmuchach wiatru na twarzy, zasnąć w głębokim znużeniu bezmierną dalą,
w tajnej harmonii z przestrzenią. Rankiem słońce wzejdzie nad kurhanami i promień buchnie z karmazynowego morza - upior
ny pąk lodowatego ognia rozkwitnie parzącym kręgiem.
Lewko dojadł kotlety, otarł ręce papierową serwetką.
- Wybieram się do kina - oznajmił. - Lubię sobie popatrzeć,
jak ludziska podrygują. Czego to człowiek nie wymyśli, żeby na chleb zarobić! Może we dwóch pójdziemy? - Nie dam rady, muszę coś załatwić.
Na ulicy mocno się ucałowali. Stepan był wzruszony. - Pisz, Lewku, z chersońskich stepów - poprosił.
- Pewno nie będzie o czym. Wy, pisarze, piszcie sobie na zdro
wie. A my kiedyś poczytamy.
XIV
Jesienny step potrzaskuje ostrzegawczo wyschłymi łanami ku
kurydzy, jak gdyby ktoś zakradał się pod każdą z nieskończonej równi żółtych łodyg i rozsuwał obwisłe liście. Jesienią burzany stepowe - te wszystkie piętrzące się komosy, wilczomlecze, osty, mietelniki i piołuny - rzucają przy drogach nasiona. Jesień czyni
z roślin nagie pokraki. Jesienny wiatr jest raptowny i zdradliwy.
Jesienny wiatr jest zajadły i przebiegły. Nawieje strachu i ścichnie. Wądoły stepowe nagle się zapadają, rozwierając przed oczyma wędrowca gliniane wnętrzności ziemi. Na spodzie kłębią się kol-
cowoje, w nich węże, owady i miriady jaszczurek. Stepowych dróg
i ścieżek nie zliczy nikt. Skrzyżowane, powykrzywiane, zgięte w łuk. Rzekłbyś, splątano je właśnie z tą intencją, aby przybysz błąkał się
w nieskończoność. A przecież tak chce się ruszyć w step! Zboczyć na wąską ścieżkę. Dokąd wiedzie? Stepem kroczysz powoli i dzi
wisz się, jeśli dokądś trafisz. Drogi zapadłe, człowiek w nich znika, ścieżyny wiją się przez wzniesienia i kurhany, pędzą na przestrzał
po niwach i basztanach, pod stopami szeleści łamliwe ściernisko.
Stepan przystanął. O ile się orientował, trafił na ulicę Pawłow ską. Już dobre pół godziny temu pożegnał Lewka na progu jadalni. Od tamtego czasu snuł się w zadumie, ale i radości, z niepojętym
spokojem, jaki ogarnia człowieka w kluczowych momentach życia, tuż po zażegnaniu strapień i rozczarowań. Czuł, że zbiera się na odwagę, że wkrótce nastąpi coś niepowtarzalnego, z dawna
367
wyglądanego, lecz zaćmionego przez postronną chimerę. No
sił w sobie przeczucie odzyskanej wolności, nieustanny napływ wspomnień zawracał go w przeszłość, do cudownego dzieciństwa, do pierwszego, niezatartego zasmakowania świata. Kroczył cu downą ścieżką minionych dni, w natchnieniu szukał zagubionych
źródeł. Wiosną w środku miasta śnił na jawie parną jesień stepów. Zerknął na zegarek. Ósma piętnaście. Jeszcze nie jest tak późno. Nie jest za późno. Zdąży ją zobaczyć. Zresztą nie dba o godzinę. Musi ją widzieć i już!
Zawrócił, szedł prędko i naprędce układał w głowie zamiary. Plan miał gotowy, wyryty w sercu. Wraca na wieś. Obłąkańcza i nagła myśl go nie zatrwożyła. Nie zdziwiła. Zro
dziła się z pustki - świetlana, cudna, pełna pożądliwej radości,
siły i nadziei. Wraca na wieś. W step. Na rolę. Nieodwołalnie porzuci miasto, obce jego duszy, porzuci zimne
mury i złudne latarnie! Na wieki wyrzeknie się okrutnego gąszczu miejskiego życia, jadowitych marzeń sięgających turkotliwego
bruku, zatęchłych popędów, tego robactwa, które w wąskich klit
kach toczy dusze mieszkańców, zapomni o szalonym marzeniu deformującym rozum zaśrubowany w miejskim imadle. Odejdzie ku ciszy słonecznego bezmiaru pól, ku zdradzonej wolności, bę
dzie żyć tak, jak trawa rośnie i owoc dojrzewa.
Dzwonek tramwaju przywrócił go do rzeczywistości. Pomyślał z satysfakcją: „Jutro już cię nie usłyszę”. Pokłady bólu gromadzone w tym mieście od półtora roku,
narastająca frustracja właściwa zapalczywcom, gorycz nieustan nej żądzy i niszczycielskich pragnień, przerodziły się w radosne
368
znużenie i dojmującą tęsknotę - zatrzymać się, uspokoić. Wi dział siebie jutrzejszego nie w Domludzie czy Radzie Wiejskiej,
nie w roli nauczyciela lub działacza związkowego, lecz jako skromnego rolnika w chłopskim serdaku pośród mrowia szarych
sylwetek, co spulchniają ziemię odwiecznym radiem. Rosisty poranku! Świeżości pierwszego promyka! Cudna poświato opa
dającej kropli! Pochwalony bądź, czasie narodzin życiodajnego światła! Ocknął się w nim duch przeszłości, zastygły i zwarty, który nieraz przez lata tkwi w uśpieniu, w ciszy i bezruchu, lecz
budzi się w godzinie wstrząsu. Usłyszał nieprzeparty, choć stłu miony głos, co naszeptuje bajki o utraconym raju i wyśpiewuje pieśni natury.
Pozostawało załatwić jeszcze jedną sprawę. Nowego lokatora pokoju i użytkownika mebli znajdzie z łatwością, już jutro, od
razu złoży też wypowiedzenie. Po co zwlekać? Nazajutrz wieczo rem ruszy na południe, przystanie do jakiejś komuny albo artelu.
Mniejsza o to. To proste i łatwe. Nie ma się nad czym głowić.
Ale... nie wyjedzie sam! Poczuł niepokój. W nagłym ożywieniu odepchniętej i podepta nej miłości taiła się nieprzebrana moc. Węgielek, niemal wygasły
i spopielały, w zemście za mękę powolnego dogasania buchnął starym ogniem, a ten objął go nowym płomieniem. Przed Ste-
panem ścieliła się droga - jasna i logiczna, pójdą nią we dwoje.
Ona pójdzie z nim. Nadzieja.
- Nadijko, Nadijeczko - szeptał.
Zrozumiał: była z nim zawsze. Ledwie słyszalny dźwięk dzwo nu - to ona. Cichy szmer - to jej oddech. Niewidzialna obecność wzmagała jego codzienne rozdygotanie. Nadijka odwiedzała
369
go w snach, nie poznawał jej. W innych kobietach - kochał ją. W niej kochał wspomnienie, odległe i zamaskowane, dobiega
jące cichutkim echem zza wzgórz świadomości. Tak naprawdę nigdy o niej nie zapominał, szukał jej nieustannie w czeluściach
miasta, była ogniem, który w nim płonął i popędzał go naprzód.
Wracał do niej, a więc do siebie. Wracał do niej, a więc ożywił to, co w zaślepieniu zniweczył i własnoręcznie pogrzebał pod
kolejnymi błędami. Nadijko! Dziewczyno ze snu! Jasna rusałko pośród wieczor
nych niw. Pognębiona i nieszczęsna, nadal zamieszkiwała jego serce, ożywała się cichym drżeniem. Przyzywał ją w myślach
i mógłby przysiąc: odwróciła głowę, jej oczy zapłonęły promien ną zgodą, jej dłoń szuka jego czoła. Wybaczyła! Czy mogło być
inaczej? Pójdzie z nim! To ich droga, czekają na nich kwietne doliny. Tam w nieskończoność będzie wpatrywać się w jej oczy -
dojrzy w nich świat i życie. Chwyci pokornie dłoń dziewczyny i poczuje niezmierne ciepło ciała, w którym już nigdy się nie zanurzy! Nocami będzie przy niej czuwał, strzegł snów uśpio nej piękności, czytał w nich tak, jak odczytujemy słowa. Będzie
sączyć rozkoszną truciznę ubóstwienia, konać u stóp ukochanej w śmiertelnym upojeniu. Tak było pisane. Powrót Nadijki i zew stepu złączyły się w jedno. Pełnią szczęścia jawiło się wieczne
niewolnictwo, w nim krył się sekret odrodzenia. Roztrzęsiony, przystanął na rogu Włodzimierskiej. Czy aby nie
zapomniał ich... jej adresu? Ależ nie. Zjazd Świętego Andrzeja 38 mieszkania 6. Nazwa ulicy i numery błyskawicznie wypłynęły z pamięci, choć słyszał je zaledwie raz. Zdziwił się tylko, że tak do niej blisko, tak łatwo ją odnaleźć. Gotów był przebyć pustynię,
370
spragniony i głodny, błądzić w podziemiach, przedzierać się
przez chaszcze, stawić czoła potworom nie z tego świata - zwy ciężyć z jej imieniem na ustach.
Szedł i powtarzał: „Zjazd Świętego Andrzeja... świętego An drzeja...”.
Przypomniał sobie tę krętą, powyginaną, wyboistą ulicę, swoją dawną drogę z Padołu na uczelnię. Znów przeszły go ciarki - na
tej drodze ją zagubił, na niej powinien odnaleźć!
„Niesłychane... niesłychane...” - kołatało w głowie. Wpadł na kolejny pomysł, zrodzony ze wspomnień i chęci wskrze szenia przeszłości. Zobaczyć domek na Besarabce, wejść w jego progi tak, jak za pierwszym razem, kiedy zastał Nadijkę w kom
panii wiejskich krajanów! Co z nimi? Jak potoczyły się dalsze losy
rumianej wypłoszki Hanusi i młodziutkiego Jaszy? Co z powabną
Niusią i instruktorem pracy klubowej? Ni stąd, ni zowąd poczuł,
że są mu bliscy, drodzy, zajmujący. Roiło mu się, że ujrzy całe to
warzystwo przy stole, usiądzie naprzeciw Nadijki. Może ukochana czeka tam na niego? Niemożliwe? A jeśli akurat przyszła z wizytą? On przecie spotkał dziś Lewka zupełnie przypadkiem, a nie wi
dział go już, oho, jak długo! Dziarsko skręcił w prawo i zszedł na Chreszczatyk.
Serce wyskakiwało mu z piersi, kiedy pukał do rozchybotanych
drzwiczek niziutkiej chatyny. Poznał wszystko: staroświecki ga nek, drewniany płotek, okiennice. Nic się nie zmieniło, cóż za szczęście! Czasu, zresztą, upłynęło niewiele, ledwie półtora roku. Minione miesiące zdawały się nocą głębokiego snu.
Drzwi mu otwarto. Zrobił to mężczyzna o nieprzyjemnym głosie, gburowaty i jawnie nie w humorze.
371
- Czy nadal mieszkają tu dziewczęta... które... mieszkały tu półtora roku temu? - wydukał Stepan. Inaczej sformułować pytania nie potrafił, bo nazwisk nie pamiętał.
- Żadnych dziewcząt pan tu nie znajdziesz - odparował je gomość takim tonem, jakby dawał do zrozumienia, że pod tym
dachem żyją wyłącznie ludzie przyzwoici. Zamierzał zamknąć drzwi. Stepan jął mętnie klarować: szuka siostry, zostawił ją w mieście półtora roku temu, a gdzie jest, wiedzą wyłącznie dziewczęta,
które tu mieszkały. Dokąd się przeniosły? Jak ich nie znajdzie, nie dowie się nic o siostrze, bo też się przeprowadziła. Wywiadywał
się już w biurze adresowym, nie pomogli.
- Forsę by tylko wyciągali, takie te sowieckie porządki - wy
burczał mężczyzna nieco przychylniejszym tonem. -Tak, nieznośna biurokracja... Jedna z nich była szwaczką,
niziutka taka. - Szwaczka mieszka na naszym podwórzu. Niech pan wejdzie
przez furtkę. Pożegnali się nader przyjaźnie i młody człowiek wszedł na
podwórko, a raczej w wąziutką szczelinę wyciętą między sąsied
nimi gmachami. Jakimś cudem wyrosło w niej kilka drzew. Przez chwilę nie wierzył, że gdzieś tutaj może mieszkać człowiek, aż
dostrzegł maciupeńki domeczek, przyrosły jak grzyb do ciemne go muru. Z trudem wypatrzył smużkę bladego światła sączącego
się przez szczelinę między okiennicami. Potykając się o cegły
i grudy ziemi, podszedł do okna i ostrożnie zastukał. - Kto tam? - usłyszał kobiecy głos.
Zadrżał.
372
- Proszę otworzyć... to ja... Stepan... Odwiedzałem panią, gdy mieszkała tu Nadijka...
- Stepan? - upewniła się zaskoczona gospodyni. - We własnej osobie... Stepan z Dyrdów Małych. Otwórz, Hanusiu!
Ze środka dobiegł śmiech. - To ci dopiero! Mam na imię Jewhenija!
Stepan był wstrząśnięty. Jak to ma na imię Jewhenija? Co
za niedorzeczne imię! Chciał paść na ziemię, zamknąć oczy, o wszystkim zapomnieć. Ale gdy znalazł się na ulicy, znów myślał tylko o Nadijce.
Porzucił słodkie fantazje, które przed kilkoma minutami ogrzewały go i uskrzydlały. Czuł teraz bolesną, jakby narzuconą
z zewnątrz konieczność, przeraźliwą i nieodwołalną. Nie znał jej pochodzenia. Kalkulował praktycznie, kierując się rozumem, a nie
instynktem. Nadijka na niego czeka, to jasne. Nigdy w to nie zwąt pił: dysponuje pełnią prawdo tej dziewczyny. Jeśli nie jest z nim, to
dlatego, że dotąd sobie tego nie życzył. Dziś jej wyjaśni: prawdziwe
życie toczy się pośród przyrody; porzucili ją, ale powrócą na jej łono. Miasto zaś, duszne i zatęchłe, jest fatalną omyłką historii. Są
to myśli powszechnie znane, co jedynie dowodzi ich prawdziwości.
Nadijka pojmie je w lot. O nią nie martwił się wcale. Gorzej, że jest zamężna! A Borys taki uparty, pewnie nie ustąpi! Zanim mu wyjaśni te wszystkie wzniosłości, zanim go przekona... Mężuś
będzie piętrzył przeszkody! Cóż, Stepanowi przyjdzie mimocho dem napomknąć, do kogo należy cnota Nadijki... Ach, jakież to nieprzyjemne! Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po dziewiątej.
Późno. Ale jeszcze dziś musi to mieć za sobą.
373
Choć zmęczenie niemal odebrało mu głos, przywołał woźnicę.
Ospale opadł na siedzenie - i pojechał. Przygnębiały go uliczne
światła i wieczorne falowanie ciżby, zmęczenie przechodziło w skraj ne wyczerpanie. Zamknął oczy. Potrzeba snu, jak ciepła i ciężka
narzuta, wyścielała jego myśli gęstą mgłą. Odrętwiał na całym ciele, w sercu zaległ mu ciasny ucisk. Kołysanie miękkich resorów działało kojąco, dokuczliwy zgiełk życia odpływał coraz dalej.
Wóz się zatrzymał.
- Co się stało? - zaniepokoił się Stepan. - Jesteśmy na miejscu.
Pasażer się wzdrygnął. Zeskoczył z fiakra. - Może zaczekam? - zaproponował woźnica.
- Tak, załatwię to raz-dwa. Nad bramą jarzyła się właściwa cyfra. Stepan energicznie otwo rzył drzwi, ale po schodach wchodził bez pośpiechu, przyświeca jąc sobie zapałkami. Zatrzymał się na drugim piętrze i zadzwonił.
Raz kozie śmierć.
Oparł się o framugę i przypomniał sobie, że z domu wyszedł z teczką, a teraz jest bez teczki. Wygląda na to, że ją zgubił. W teczce,
szczęśliwym zrządzeniem losu, nie nosił nic ważnego, a jednak po czuł niezmierną przykrość. „Ech, jełop ze mnie” - beształ się w myśli.
Kroki za drzwiami zmusiły go do przerwania rozważań. Znów
nerwy. Kto otworzy? Ona czy nie ona? „Kto tam?” - zapytał głos damski, lecz zdecydowanie obcy. A co, jeśli małżonkowie już się stąd
wyprowadzili? Hipoteza dodała mu otuchy. Powiedział donośnie:
- Czy mogę rozmawiać z towarzyszem Borysem? Drzwi otworzyły się na rozciągłość łańcuszka, przez szparę wyjrzały nastoletnie oczy jakiejś dziewczynki.
374
- Borysa Wiktorowycza nie ma w domu - oznajmiła poważ
nie. - Wyjechał w delegację. - Szkoda - burknął Stepan. - W takim razie zostawię mu
kartkę - dodał bez przekonania. - Proszę wejść - zaprosiła panienka.
Powiesił kapelusz na wieszaku w przedpokoju, przygładził włosy
i wszedł do salonu. Nad przykrytym ceratą stołem paliła się lampa pod szerokim abażurem z pomarańczowego kaliko. Usiadł przy stole. Zanim dziewczynka podała mu ołówek i papier, ukradkiem zlustrował wystrój mieszkania. W oknach firaneczki, na parapetach
kwiatuszki. W kącie sofa obleczona mięciutkim materiałem, obok niej ścielił się dyskretny dywanik. Pod ścianą proste, lecz starannie wykonane krzesła. Nagle z prawej strony dojrzał ogromny dworski kredens z płaskorzeźbą - masywną, acz wątpliwą ozdobę mieszka
nia, nielicującą z resztą wyposażenia i metrażem. Było tu przytulnie i schludnie, meble stały na wyznaczonych im miejscach, posłuszne zasadom symetrii, tylko kredens przypominał krzepkiego nadzor
cę, przerośniętego strażnika nienaruszalnych zasad i porządków. Coś musnęło stopę gościa, do jego buta łasił się kotek. Wziął
zwierzaka na kolana i pisał w skupieniu: „Drogi Borysie, nareszcie wstąpiłem do Ciebie z wizytą. Nieste ty, wybrałem niefortunny czas. Marzyła mi się długa wieczorna
rozmowa o dawnych...”. Z boku skrzypnęły drzwi. Uniósł głowę. W progu pojawiła się
kobieta w czerwonej chuście zasłaniającej sylwetkę aż do kolan. Stepan wstał niepewnie, domyślał się, że podglądała go przez szparę, kiedy głaskał kota.
- To pan, Stepanie...
375
- Pawłowyczu - podpowiedział, bo się zawahała.
Poznał ją dopiero po głosie. To ona, niewątpliwie, tylko jakaś odmieniona, niemal oszpecona, choć nie rozumiał, na czym po legała różnica. Inaczej brzmiał jej głos - nieprzyjemnie, wyniośle,
pogardliwie. Przeraził się na jej widok, odrzucały go postawa, ceremonialność i drwiące spojrzenie. Ściskając dłoń pani domu, myślał: „Jełop. I to patentowany”.
- Proszę usiąść, Stepanie Pawłowyczu - zaproponowała. Nareszcie dostrzegł, że gospodyni jest przy nadziei. - Dziękuję.
Usiłował okiełznać przerażenie, zniewagę i ból. Usiadła na kanapie przy drzwiach. - Nataszko, nastaw samowar! - zawołała. - Czy to dla mnie? - zakłopotał się. - Dziękuję, niedawno
piłem... przed chwilą piłem herbatę.
- A ja jeszcze nie - odpowiedziała spokojnie.
Zapadło ponure milczenie. Cisza upokarzała Stepana, lecz najwyraźniej sprawiała satysfakcję pani domu. Chciał mówić,
ale strajkował jego zasób leksykalny. Ciężki, nabrzmiały brzuch wpływał paraliżująco na aparat mowy.
Przerwała milczenie. - Nieczęsty z pana gość, Stepanie Pawłowyczu. - Ciągle zabiegany, wybierałem się - mamrotał - jak sójka za morze... A Borys ciągle w tych delegacjach...
Wołałby milczeć, ale lęk przed ciszą wydusił z niego kolejne
zdania: - Chciałem zaproponować... gdybym zastał Borysa, ma się rozu mieć. .. wycieczkę za miasto... jutro... daleko... na łono przyrody...
- Przednia myśl - pochwaliła. - Ale niezbyt dobrze się czuję.
Znów wyrosła między nimi cisza: smutne, irytujące milczenie ludzi, którzy nie powinni się spotykać. Każda myśl zrodzona w jego
głowie rozbijała się o ciążowy brzuch i pierzchała tam, skąd przyszła.
Znów zagaiła: - Podobno pisuje pan opowiadania. - Owszem... pisałem - odparł smętnie. - A teraz?
- Już nie piszę. - Dlaczego? - Nie ma o czym. Uśmiechnęła się.
- Czy nie dość miał pan w życiu przygód?
Spąsowiał. Na co to dziewczę sobie pozwala? Drwi z niego? Odpowiedział z wyższością: - Owrszem, lecz błahych. Całkiem zwyczajnych. - Niespokoj
nie zerknął na zegarek. - Daruje pani, Nadijo... - Semeniwno - podpowiedziała. - .. .Semeniwno, ale na mnie już czas. Ukłony dla Borysa. - Niechże pan nas odwiedza - rzekła Nadija Semeniwna. - Jest pan zawsze mile widziany. Na schodach zatrząsł się z oburzenia. Bezczelność! I to z czy
jej strony? Jak ona śmie? Przepędził ją jak dziwkę. Myśli, że jak znalazła mężulka, to Pana Boga za nogi złapała. A mężulek to
aferzysta i złodziej! Taki kredens za spółdzielczą pensję? Wol
nego! Kradniesz, złodziejaszku. Trafisz do ciupy. A kobita nie lepsza! Mieszczka, kałduniasta burżujka. Wyszeptywał tę obelgę raz po raz, uspokoiło go to.
377
Chciał zejść na Padół, by stamtąd pojechać autobusem na Chreszczatyk. Nie uszedł jeszcze kilku kroków, kiedy usłyszał
wołanie: - Towarzyszu! Towarzyszu! Ach, tak, dorożkarz. Czeka na niego. Przy płaceniu żal ściskał
serce Stepana Radczenki. Po co zalecił czekać? Czego się spo dziewał po tym spotkaniu? Schodził ciemną i krętą ulicą, rozmyślając o miotle życia, co
wymiata ślady minionych zdarzeń. Potężna i święta to miotła, giętka i skrzętna, ale spokoju mu nie przyniosła. Ciągnęło go w przeszłość. Chciał dotrzeć tam, gdzie niegdyś zostawił cząstkę
siebie. Wabiły go rozsypane po drodze okruchy. Ach, podnieść je,
odzyskać utracone części zubożałego życia! Plac Czerwony skrzył się latarniami i migotaniem tramwajów. Stepan skręcił w lewo,
kierując się ku wąskim uliczkom Padołu. Oto i on, Dolny Wał. Jest i domek Hnidych, pierwsza przystań. Spod zadaszenia po drugiej stronie ulicy wpatrywał się w znajome podwórze, szopę
i ganek, na którym przesiadywał wieczorami. Dom. Przedziwne! W każdym oknie paliło się światło, przez ściany przenikała mu
zyka, fantazyjne dźwięki spływały na uśpioną ulicę. W środku tańczono w takt dźwięcznej mandoliny. Martwa, przyczajona chatyna niespodziewanie rozwarła oczy, uniosła wieko swej trumny.
W późnym zmartwychwstaniu tego domu odbijały się ziemskie
losy Stepana - wędrówka człowieka znaczącego swoje kroki śmiercią i życiem. Ogarnął go błogi spokój. Komicznie jest rozpamiętywać! Prze
szłość zasypywana kolejnymi warstwami geologicznymi przetwa
rza się z czasem w złoża nieodgadnionego surowca. Jedynie
378
szaleńcy próbują tchnąć życie w reminiscencję! Przeszłość roz
kłada się jak trup.
Odszedł stamtąd i zrozumiał. To, co nieopatrznie uznał za spokój, było cichym początkiem zwodniczej chandry. Smutek rósł z każdym rokiem, pęczniał, masywniał jak brzemienny
brzuch, a wraz z nim rósł niepokój, coraz głębszy i tęskniejszy. Stepan odkrywał w sobie przeraźliwy głód oswobodzonych
uczuć, ich obłąkańcze piruety. Tętniło w nim potężne życie, wydostawało się z martwoty niedawnych myśli. Kipiała w nim
siła, przeraźliwa i cudowna, tracił oddech w spienionym wirze odnowy. Z nadzieją i lękiem roił sobie, że oto znalazł się na
starcie nowego życia, niepodobnego wcześniejszemu, już do
konanemu. Byleby zacząć jak najszybciej! W kiosku na placu Międzynarodówki kupił, jak miał w zwy
czaju, naręcze gazet. Odszedł od okienka i zamarł na widok
kolejnej niespodzianki. Cóż za wieczór, istna baśń! Tuż przed nim, przytwierdzona do zastygłej maski niewieściej fizjonomii, lśniła jedyna i niezapomniana para oczu. Poznał te oczy od razu,
ruszył do nich jak na spotkanie świateł morskiej latarni.
- Rito, Rituniu - szeptał, ściskając jej dłonie. Rankę, którą kiedyś mu zadała, czuł dziś w sercu. Gotów był tu
lić tę kobietę, tutaj, pośrodku ulicy, ze wszystkich sił, bez opamię
tania, doświadczyć jej przy sobie tak mocno, jak wtedy, w tańcu.
Uśmiechała się. - Nieoczekiwane spotkanie! - zauważyła.
- Czy tylko nieoczekiwane? - Stepana dławiło wzruszenie.
- I pożądane - dodała. Pożerał ją wzrokiem.
379
- Dokąd pani idzie? - wykrztusił.
- Na Małą Podwalną. Wziął ją pod rękę. - Chodźmy więc. W mrocznym zaułku za Okrwykonkomem przystanął i za
chłannie objął ją w talii.
Wyrwała się i syknęła:
- Pan oszalał! - Zawsze byłem szalony! - huknął radośnie i znów wziął ją pod
rękę. - Proszę się do mnie nachylić. Bliżej! Niechże mi pani nie żałuje! Cały wieczór błądzę. Teczkę gdzieś zawieruszyłem! Ale
znalazłem. Panią. Pani mnie nie zrozumie. Odkąd pani wyjechała, nie umiem znaleźć sobie miejsca. Żyłem wspomnieniem o pani,
nadzieją na ponowne spotkanie.
- Naprawdę? Ja również nie całkiem pana zapomniałam. - Tym lepiej! Ale nie mam pewności, że pani to pani. Inny
wygląd, inne ubranie. Może stała się pani kimś innym?
- Dostarczyć dowodu? - Czyta pani w moich myślach! Na chwilę, jedną krótką chwilę, musnęła go w usta tamtym
pocałunkiem.
-Ja? - Tak, pani - orzekł przejęty. - Na długo w Kijowie? - Do jesieni. Z wdzięcznością ściskał jej rękę. Trochę się bał odpowiedzi: na zawsze.
- Kocham panią bez pamięci - szepnął. - Nadzwyczajna, cza
rująca Rito!
380
Jego smutek eksplodował namiętnym szeptem, wzniosłymi słowy, feerią czułych epitetów, frywolnymi porównaniami, ka lejdoskopem głębokiego uczucia.
Zatrzymała się. - Dosyć, nicponiu! Tutaj mieszkam. Zawołał krewko: - Ja też idę! Pójdę do pani!
Pogroziła mu palcem. - Wykluczone. Zatrzymałam się u rodziców, jak panu wia
domo.
- Ach, cóż za absurd! - jęczał. - I co teraz? - Jutro tańczę w operze. Proszę na mnie czekać. - Dopiero jutro? - Dopiero jutro. I żądam kwiatów. - Otrzyma je pani. W mroku przedsionka, rozproszonym nieśmiało przez lam
pę na pierwszym piętrze, Stepan całował Ritę - żarliwie i ba dawczo, natarczywie i przemożnie, jakby chciał wydrzeć z jej
ust wieczność wyśnionej odpowiedzi. Odszedł szybkim krokiem, kołysany radością odnalezienia.
Nigdy dotąd nie czuł samego siebie z taką siłą. Aksamitny kobierzec ziemi płynął pod jego stopami, dachy kamienic
uchylały przed nim tytaniczne kapelusze. A w głowie, w tej wspaniałej, wolnej głowie, wirowały roje wszechmocnych
myśli. Ani myślał czekać na windę, kilkoma susami wskoczył na pią
te piętro. Wszedł do pokoju i szeroko otworzył okna. Za nimi rozciągała się czarna otchłań miasta.
381
Leżało pokornie w dole, rozlane falami skalistych brył znaczo
nych gdzieniegdzie roziskrzonymi kropkami, z mroku wzgórz rozczapierzało ostre krawędzie kamiennych palców. Stepan trwał
w rozkosznej kontemplacji majestatu nowego żywiołu, zanim zamaszystym gestem posłał mu pocałunek uwielbienia.
Później w cichym świetle lampy nad biurkiem pisał powieść
o ludziach.
1927 Kijów
PODZIEMNE RZEKI
Maszerujący z duszą i tobołkiem na ramieniu Stepan Radczenko
nie wiedział, że po drodze z Górnego na Dolny Wał przekracza Głyboczycę. Dawni mieszkańcy Padołu mieli powyżej uszu wy bryków rzeczki, więc w XVIII wieku obwałowali jej brzegi. Do poskromionej złośnicy trafiały wszelkie brudy, w końcu utraciła swoją nazwę i zniknęła w kolektorze. Ukryta, jak wiele kijowskich
rzek, strumieni i ruczajów, zmierza spokojnie do Dniepru i czeka na lepsze czasy.
Odszukuję numer trzydziesty siódmy przy ulicy Dolny Wał.
Kosmetyczka, sklep z ciuchami, studio jogi... Odpalam papierosa, daremnie szukam wzrokiem topoli. Na podwórzu ani śladu po
pracowni stolarskiej i obórce; wyobrażam sobie, jak wylękniony przybysz zwija się w kłębek pod daszkiem jednej z sypiących się
budek. Zaplecze wciąż oldskulowe, ale Padół to dziś porządna
dzielnia. W drodze do centrum mijamy kawiarenki, księgaren ki i prestiżową Akademię Kijowsko-Mohylańską. Ziemia drży,
pod nami przemknął pociąg metra ze stacji Kontraktowa. Przed
chwilą wyła syrena, ludzie na peronie grają w szachy, śpiewają piosenki, czytają książki. Wirujące od stuleci życie tego miasta
czasem znika pod powierzchnią, przeszłość ulega zatarciu, by odrodzić się w nowej postaci.
Styczeń 2023, śliska kijowska zima, okna pozakJejane nie z obawy przed mrozem. Telefon obwieszcza kobiecym głosem,
385
że niebezpieczeństwo minęło. Ruszamy pod górę zjazdem Świętego
Andrzeja. (Gdzieś tu uwili sobie gniazdko Nadijka i Borys). Blackout, kakofonia agregatów. Przechodnie z latarkami w dłoniach
ślizgają się na bruku. Życie jest jak gołoledź. Na placu Świętego
Michała parada spalonych ruskich czołgów. (W zaułku obok miesz kał poeta Wyhorski, odrobinę dalej prostytutka prosiła o ogień).
Zmierzamy na południe, w stronę kopuł Sofii. Nie widać, czy tro
skliwie opatulony Chmielnicki nadal wskazuje buławą na północ.
Przed oczami wyrasta nam jeden z najlepiej strzeżonych gma chów w Kijowie. Te progi Stepan opuszczał ze smutkiem drugiego dnia pobytu w mieście. W1938 roku Pałac Pracy zmienił się w ka
townię NKWD, podziemia budynku owiała mroczna legenda. W 1972 roku poeta Wasyl Stus napisze tu wiersz o cerkwi Świętej Iryny. Śladem po zrujnowanej w 1240 roku świątyni jest przyległa
do gmaszyska uliczka. Tutaj, przy Świętej Iryny 3a mieszkania 9 (numer telefonu 56-60), mieszkał towarzysz mojego spaceru.
Kochał Kijów, znał go jak własną kieszeń. Czasem przyjacie le wytykali mu nieścisłości w opisie miasta, zadręczał się tym.
Lubię spacerować z Walerianem Petrowyczem, wfidzę, jak idzie opatulony w cache-nez, w kapeluszu naciągniętym na łysiejącą
głowę, mruży oczy za szkłami grubaśnymi jak denka słoików. Idziemy wr dół Włodzimierskiej, do opery. (Obok małżeństwo
starej daty raczyło herbatką Lewka i jego gości). Dokąd teraz? Zejść na Chreszczatyk, utonąć w ciżbie, wypatrywać chybotliwej
chatynki na Besarabce? Odpocznijmy przed fontanną na skwerze Złotobramnym, a potem - na audiencję.
Może tu? Ulica Franki, dawniej Nestorowa, podwórze. Skrzydła
kamienicy pną się ku niebu. „Pan do kogo?” - postać w uniformie
386
pyta grzecznie, lecz surowo. „To teren Ministerstwa Kultury” - dodaje. „Kultura nade wszystko!” - wybucham idiotycznym
śmiechem. Odchodząc, wyobrażam sobie, jak urzędowy Switozarow w zaciszu gabinetu przelewa na papier treść rozporządzenia.
„Za-ję-ty!” Ześlizgujemy się w stronę ogrodu botanicznego. Przy Łeonto-
wycza, w dawnym zaułku Gimnazjalnym, dziewczyna w płasz
czyku przeskakuje schodki i znika w bramie. (Umarła na amen). Miasto otuliła już nieznośna cisza, ostatnie ubery odkładają
spóźnialskich na regały blokowisk. Byle przed godziną policyjną.
Na Lipki dotrzemy innym razem.
Belzebub na tronie
Jarosław Iwaszkiewicz w młodzieńczych sonetach nazywał Padół
gettem, arystokratyczne Lipki zaś - kijowskim Saint-Germain. Kto dziś pamięta, że Kijów to miasto Iwaszkiewicza, Bolesława Leśmiana, Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego (wziętego tłumacza),
Zuzanny Ginczanki (przez chwilę), architekta Władysława Ho-
rodeckiego (uwielbiał blichtr i polowania)? Że na Chreszczatyku mieścił się sklep książkowo-muzyczny i wydawnictwo Leona Idzi
kowskiego? Kiedy Pidmohylny tu zamieszkał, polska karta dziejów
miasta właśnie się zatrzasnęła. Na pamiątkę, choć nie na otarcie łez, została nam Zośka.
Autor zblurował kontury podziałów etnicznych. W jakim ję
zyku szemrała ludzka fala? Jakiej narodowości byli „mieszczanie”, drobni ciułacze, niedobitki po burżuazji, nadąsani urzędnicy
387
zmuszani do wkuwania ukraińskiego? Na pozór w Mieście spełnia się ukraiński sen. Cień niedźwiedzia prawie nie pada na karty książki. Gdyby generacja Pidmohylnego kontynuowała pracę
w kolejnych dekadach, marzenie mogłoby się ziścić. W Mieście,
jak w każdej wielkiej powieści, ważne jest nie tylko to, co autor napisał, lecz również to, o czym zaledwie napomknął.
Radziecka Ukraina lat dwudziestych XX wieku była tworem quasi-państwowym. Z Wielkiej Wojny i rewolucyjnego zamętu wyłoniła się z opłakanymi gospodarką i demografią. Koszmaru
komunizmu wojennego dopełniła klęska głodu - równie okrutne go jak późniejszy Hołodomor, choć o mniejszym zasięgu. Projekt
samodzielności próbowano realizować na ograniczonej płasz czyźnie politycznej i ekonomicznej, a także - o wiele śmielej - na niwie kulturalnej.
Wobec zadyszki sowieckiego monstrum bolszewiccy doktrynerzy wrzucili wsteczny bieg i pozwolili zastąpić ostre barwy
rewolucji łagodniejszymi odcieniami. W gospodarce ogłoszo no Nową Politykę Ekonomiczną, czyli częściowe uwolnienie rynku (1921), w polityce narodowościowej zaś indygenizację
(około 1923). Marksistowską ewangelię głoszono odtąd w języ kach narodowych czerwonego imperium. Nastała paradoksalna epoka: nikogo nie dziwiło, że jedną ścianę zdobią podobizny
wodza rewolucji, obnażonej antycznej bogini i chrześcijańskiego
świętego. Większość mieszkańców najludniejszej - po rosyjskiej - re
publiki Kraju Rad mówiła dialektami ukraińskiego, ale gros działalności wydawniczej i oświatowej prowadzono po rosyjsku. Językiem ludu nie władał oderwany od mas bolszewicki aparat
388
partyjny. Sytuację zmieniła forsowna ukrainizacja. Narzuconą
reformę skrzętnie wcielali w życie lokalni działacze, którzy nie wyobrażali sobie wyzwolenia społecznego bez emancypacji naro du. Belzebub ukraińskiej mowy rozsiadł się w urzędach, placów
kach oświatowych i kulturze. Jedni utyskiwali na powolne tempo
ukrainizacji, inni na jej opresyjność. Zachowane w archiwach raporty, sporządzone w języku moskiewskiej centrali, donoszą
zaś o szowinizmie narodowym rozbrykanych gryzipiórków. Względna swoboda życia kulturalnego zbiegła się zatem w czasie z ożywieniem gospodarczym, poprawą warunków życia
i otwarciem na nowinki z szerokiego świata. Życie kawiarnia
ne, wykwintne restauracje, domy handlowe, spektakle, wystawy, wernisaże, jazz, fokstrot, amerykańskie kino (na razie nieme,
lecz wkrótce nad Dniepr dotrą echa przełomu dźwiękowego), dostępność gramofonów i odbiorników radiowych, transmisje
zachodnich rozgłośni na falach Ukraińskiego Radia, rozkwit
sztuk wizualnych, w tym plakatu i wzornictwa przemysłowego nie dziwota, że ambitny przybysz ze wsi, choć początkowo miasta nienawidzi, wkrótce postanawia je zawojować.
Szatan w beczce
Nie mieczem, lecz piórem walczy Stepan. Doskonały wybór. W lite rackim kotle wrze. Książki drukuje się na potęgę - oryginalne
i przełożone, prozatorskie i mową wiązaną. Na łamach czasopism (popularnych i elitarnych, satyrycznych i napuszonych) toczą się
zażarte batalie. I choć w całym tym zgiełku nie obywa się bez
389
osobistych wycieczek i hejterskich ataków, osią sporów są sprawy najważniejsze.
W 1925 roku pisarz Hryhorij Jakowenko skrytykował kry tykanctwo krytyków. Należał do grupy Płuh, jej członkowie
dążyli do maksymalnego uproszczenia literatury pięknej. Bez wygibasów. Młodemu odpowiedział lider pokolenia (też niesta ry) Mykoła Chwytowy, artykułem O szatanie w beczce. Ostrze
jednego z najtęższych piór republiki ugodziło w „czerwonych grafomanów”, co pisać wprawdzie nie umieją, za to śnią o wielkiej
sławie, laurach i przywilejach.
24 maja 1925 roku aula Biblioteki Narodowej obejrzała niezły show. Przeprowadzono „dysput” z udziałem mandatariuszy głów
nych nurtów i ośmiusetosobowej publiki. W protokole wyróżnia się inkrustowane erudycją wystąpienie neoklasyka (grupa nieformalna) Mykoły Zerowa - przeciw nieuctwu w literaturze, za wzorcami euro
pejskimi. Tłumacz Owidiusza i Mickiewicza dworował sobie z nieja kiego Dmytra Falkiwskiego: „Pojęcia nie mam, na co liczą poeci, gdy wypisują puste słowa o traktorach i turbinach... Czyżby się łudzili,
że maszyny, nieżywy inwentarz poezji, nie zaprotestują przeciw tej
pisaninie? Jeszcze dwie, trzy dziesiątki podobnych wierszy i nawet
martwe traktory pojmą, kto lubi je naprawdę, a kto na nich zarabia. (śmiech, oklaski)". Pidmohylny reprezentował grupę Lanka (Ogni
wo), utworzoną w 1924 roku z jego inicjatywy. Łankowcy szukali balansu między tradycją a wyzwaniami proletariackiej nowoczes
ności. Przyszły twórca Miasta czuł się tamtego wieczora „kiepsko”,
przemówienie wygłosił zwięzłe, acz wymowne: opowiedział się za prymatem waloru artystycznego nad ideologią, wspierając zarówno
nieobecnego Chwytowego, jak i Zerowa.
390
Niebawem dyskusje ulegną zaostrzeniu i przeniosą się na
grunt geografii. „Z dala od Moskwy!” - wzywało chwytliwe ha sło. A więc Europa! Ale czy można o niej marzyć bez wielkiej powieści?
Muzyka hałasów
„Stoją niewzruszenie kijowskie wzgórza [...], bez końca czekają
na powrót chwały wielkiego Kijowa, gdy potomkowie dawnych
ojców rozkwitną świeżym kwiatem historii” - czytamy w powieści Chmary (Chmury, 1874) Iwana Neczuja-Łewyckiego. Bohaterowie,
seminarzyści z Wołynia, na widok świętego miasta „klękali, czynili
znak krzyża, modlili się i bili pokłony”. Masę wody przetoczył niestrudzony Dniepr, zanim chwała powróciła, a parweniusze wkroczyli do „matki grodów” z pod
niesioną głową. Pidmohylny wadził się zarówno z Neczujem,
jak i z resztą szacownych poprzedników. Nie bez kozery Stepan zaczytuje się w Fatamorganie (1910) Mychajła Kociubynskiego.
Bezrolny bohater tej powieści, „goły jak święty turecki”, szczerze nienawidzi wsi, wyklina ziemię i śni o rewolucji.
„Napisałem Miasto, bo lubię miasto, poza nim nie wyobrażam sobie ani siebie, ani swojej pracy. Napisałem je też po to, żeby
w miarę możliwości zbliżyć miasto do ukraińskiej psychiki, skon kretyzować je w niej” - wyjaśnił Pidmohylny. Europejscy autorzy
wyczyniali już z miastami rzeczy wołające o pomstę do nieba puszczali z dymem zabytkowe dzielnice, wznosili futurystyczne
metropolie, wytyczali miasta ogrody - gdy pisarze z agrarnej
391
Ukrainy dopiero oswajali się z nową przestrzenią. Rewolucyjny zapał dodał im skrzydeł. Rosjanin i kijowianin Michaił Bułhakow w Białej gwardii kreśli
obraz rodzinnego „miasta” (bezimiennego) z powagą i szacun
kiem, ale obsadza scenerię w pasywnej roli niemego świadka dramatycznych wydarzeń rewolucji. Ukraińcy są tam czarnymi charakterami, przybłędami, nie nadają się do administrowania
metropolią. Pokolenie Pidmohylnego miało odmienne poglądy
i żelazne argumenty na ich korzyść: żywioł ukraiński opanowy wał miasto nie tylko na kartach książek, zmieniało się narodo
we i językowe oblicze centrów republiki. Ukraińska przestrzeń ujęta w karby ukraińskiej biurokracji - ziściły się fantazje wielu
pokoleń rozproszonej inteligencji. „Obłąkańczo kocham mia
sto!” - wyznaje narrator Arabesek Chwytowego. Pod piórami luminarzy ukraińskiej literatury radzieckiej miasto jawi się nie tylko jako element triady z masą i maszyną, lecz także miejsce „doskonalenia muzyki hałasów” (jak ujął to „panfuturysta” Geo
Szkurupij) tudzież trampolina narodowych ambicji.
Nie obyło się jednak bez skutków ubocznych.
Niespodzianie
„Powieść Miasto zacząłem pisać zupełnie niespodzianie - według
pierwotnego zamysłu miało być scenariuszem filmu, w dodatku
komedii [...]. Doprowadziłem scenariusz do czwartej części, po czułem pełną bezradność na tym zdradliwym polu, więc żeby jakoś zrekompensować sobie porażkę, postanowiłem wykorzystać temat
392
w powieści” - wyznał autor pół roku po premierze. Stepanowi scenariusze - i nie tylko - przychodziły bez trudu.
Fabułę osnuto wokół prostego schematu: bramy miasta prze kracza ubogi prowincjusz. „Z początku naiwny, wkrótce zaczy na dostrzegać wulgarność, intrygę i nieuczciwość, skrywające
się za fasadami eleganckich salonów i błyskotliwej konwer sacji. Czy jednak nasz bohater odwraca się z odrazą od tego
świata zgnilizny? Nic podobnego; [...] z uciechą podejmuje
grę o sukces” - opis powieści Bel-Ami Guy de Maupassanta mógłby od biedy posłużyć za blurb do Miasta. Kompozycyjne
podobieństwa nie są dziełem przypadku. Pidmohylny, tłumacz i miłośnik literatury francuskiej, pisząc powieść, równolegle
pracował nad przekładem Pięknego pana (inna polska wersja tytułu). Kościec utartego schematu wypełnił paletą kolorów
epoki wielkich przemian. W oknach wysokich kamienic zapadł już zmierzch starego porządku, ale świetlane wizje przyszłości niosą bohaterom Miasta tyleż nadziei, co niepokoju. Mekka ukraińskiego włościanina jest
miejscem mocy, lecz także monstrum, które kaleczy dusze. Potrafi
wywyższyć, ale i pożreć; poddaje się kreacji, ale i odciska piętno na psychice. Wnętrza odzwierciedlają osobowość lokatora i od
wrotnie. Miasto, kamienny moloch, wyzwanie rzucone naturze przez człowieka, tkwi w mistycznej symbiozie z przyrodą. Choć
Chreszczatyk niewiele ma w sobie z ulicy Krokodyli, opisy miej skich cykli przywodzą na myśl pewne odrealnione miasteczko zakwitające gorączką w porze Wielkiego Sezonu.
Głównym bohaterem jest tu jednak człowiek - ukazany z ciepłą ironią, uszczypliwie, lecz nie złośliwie. Wojny i rewolucje ograbiły
393
Stepana z wczesnej młodości. Spóźnione inicjacje przeżywa w ob cym środowisku, odmieniającym zarówno jego mentalność, jak
i wygląd, maniery, sposób mówienia. Ale miasto to nie tylko przestrzeń postępu, lecz także pręgierz, pod którym za postęp przychodzi płacić. Wdrapanie się na każdy kolejny szczebel hie
rarchii okupione zostaje czyimiś łzami. Wbrew politycznemu zapotrzebowaniu opus magnum Pidmo-
hylnego nie opiewa bolszewickiego przewrotu, traktuje natomiast o prawdziwej rewolucji - kulturowej i obyczajowej. Widzimy
ludzi skonfrontowanych z bliźnimi na niewielkiej przestrzeni.
Widzimy rzekomo wyzwolonego obywatela w okowach dykta tury ciała. Perypetie seksualne Stepana szokowały niektórych
moralistów, ale wystarczy sięgnąć po kijowski informator z 1927
roku, aby się przekonać, że Pidmohylny uderzył w czuły punkt. Liczba reklamodawców oferujących swe usługi w leczeniu neuroz
seksualnych i „następstw onanizmu” dowodzi, że seks w wielkim mieście był wielkim problemem.
A życie literackie? Choć autor opisał je w sposób prześmiewczy, przebija zza tego obrazu niesłychana wiara w pisarstwo - nie
tylko jako środek do osiągnięcia awansu społecznego.
Wytrychów do Miasta jest wiele: historyczny, polemiczny, obyczajowy, psychologiczny. Do dziś każdy czyta tę książkę po
swojemu. Algorytmy YouTubea wypluwają na ekran mojego komputera radykalną feministkę: nie zostawia na Radczence su
chej nitki (wampir energetyczny, narcyz, manipulant, dręczyciel). Odpalam kolejny filmik: stateczny profesor unosi palec i zaklina,
żeby fabułę Miasta traktować alegorycznie. Oboje mają słuszność.
394
Poeta czarów nocy
„Podobno Pidmohylny nie wie, o czym pisać. Może i tak, ale za
to świetnie wie, jak pisać” - ocenił w 1921 roku Petro Jefremow. W twórczości dwudziestolatka literaturoznawca nie znalazł „ak-
tywizmu i heroizmu wielkiej epoki”, widział za to zmysł obser wacji i specyficzną lirykę - „poezję czarów nocy”. „To pisarz ery
zmierzchu bogów, sceptyk” - skwitował. Pidmohylnego cechował dystans nie tylko wobec uśmierconych bóstw, lecz także nowej religii. Jefremow wytykał mu wprawdzie naśladownictwo (Antona Czechowa, Anatola Francea, Knuta Hamsuna, Stanisława Przyby szewskiego), ale nie wtórność.
Cytowany artykuł opublikowano w tomie Wyr rewoluciji, w Ka-
terynosławiu. To właśnie z tego miasta (obecnego Dniepru) poeta
Wyhorski roześle w świat opowiadania Stepana. Tutaj Pidmohyl ny po raz pierwszy zderzył się z wielkim skupiskiem ludzi, tutaj zrodziły się jego literackie pasje. „Miasto huczało i się niepokoiło,
wrzało i pękało ze śmiechu. Za dnia życie wypychało na ulice tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Biegali w zaaferowaniu, krzątali
się, o czymś myśleli, coś dedukowali, śmiali się, płakali, żywili nadzieje, a w końcu umierali - nieraz wprost na ulicy, częściej
pod żelaznymi dachami kamiennych murów, które sami dla siebie
wznieśli i kryli się w nich na czas odpoczynku i miłości” - oto
początek jednego z wczesnych (1919) opowiadań prozaika.
Dwie wersje miejsca urodzenia, data i miejsce zgonu przez dziesięciolecia owiane były tajemnicą. Biografia Pidmohylnego
obfituje w białe plamy. Według większości dokumentów Walerian Petrowycz Pidmohylny urodził się 2 lutego (20 stycznia starego
395
stylu) 1901 roku we wsi Czapli koło Katerynosławia. Mniej popu larna wersja mówi o wsi Pysariwka, nieco bardziej na wschód od stolicy guberni. Około 1915 roku rodzina Pidmohylnych miesz
kała już w Czaplach. Największą zagadką pozostaje jednak coś innego. Skąd w naddnieprzańskich stepach wziął się „poeta cza
rów nocy”? Skąd wiedział, jak pisać? Rodzice Waleriana byli prostymi ludźmi, ojciec zarządzał ma jątkiem właściciela ziemskiego. Niektórzy twierdzą, że miłość do literatury i „francuszczyzny” zaszczepili w pacholęciu rówieśnicy
z bogatego domu. Możliwe, ale kluczową rolę najpewniej odegrali
rodzice i nauczyciele. Chłopak uczęszczał do wiejskiej szkoły parafialnej, a później do szkoły realnej w Katerynosławiu. Wiemy, że uczeń Pidmohylny zaczytywał się w literaturze de tektywistycznej. Chłopięce utwory podpisywał pseudonimem
Lord Lister, na cześć popularnej postaci złodziejaszka o szlachet nym sercu. W 1917 roku Lord Lister zamieścił na łamach gazetki
szkolnej opowiadanie Ważkępytannia (Trudna kwestia). Tytułowa trudność dotyczyła chłopięcego dojrzewania, chęci zaspokojenia
nieznośnej żądzy. Prostą sprawę gmatwały uwarunkowania kultu
rowe. Kilkanaście lat później krytyk Andrij Muzyczka wypomni znanemu prozaikowi ten utwór: „Początek rewolucji. Wszyscy są nią zainteresowani, każdy zgodnie z pozycją klasową bierze w niej udział w taki czy inny sposób, po tej czy tamtej stronie barykady.
A szesnastoletni pisarz, uczeń szkoły realnej w Katerynosławiu
Walerian Pidmohylny zdaje się nie dostrzegać, co się dzieje wokół”.
Działo się dużo, rewolucja wirowała. W pierwszej połowie 1918 roku o Katerynosław toczyły się zacięte walki między woj
skami Ukraińskiej Republiki Ludowej, bolszewikami, ukraińskim
396
wolnym kozactwem i rosyjskimi monarchistami. W kwietniu miasto opanowały siły ukraińskie przy wsparciu wojsk nie mieckich i austro-węgierskich. Władzę objęło sprzymierzone z mocarstwami centralnymi Państwo Ukraińskie hetmana Pawła
Skoropadskiego. W czerwcu Pidmohylny ukończył szkołę, for malnie już ukraińską, nie wystawiono mu jednak ocen z języka
i literatury ukraińskiej ani z historii i geografii Ukrainy. Ozdobą świadectwa są za to piątki ze wszystkich pozostałych przedmio
tów, w tym z języka i literatury rosyjskiej oraz języków francu skiego i niemieckiego. Zarzut „niedostrzegania tego, co dzieje się wokół”, formu
łowany przez tendencyjnych krytyków, był równie częsty, co absurdalny. Już młodzieńcza twórczość Pidmohylnego wskazuje,
że widział przenikliwie: biedę, głód, epidemie, śmierć, brutalność każdej ze stron w toczących się walkach zbrojnych, a nade wszyst ko człowieka - dławionego strachem, marzącego o poprawie wa
runków bytowych, targanego zarówno prymitywnymi popędami,
jak i skłonnością do nadmiernego główkowania. Pidmohylny podjął próbę zdobycia wykształcenia uniwersy
teckiego (na wydziałach matematycznym i prawa), ale podobnie
jak bohater Miasta nigdy studiów nie ukończy, zajmie się pracą pedagogiczną oraz literacką. W 1920 roku wydał swoją pierwszą
książkę, zbiór opowiadań. Nosiła (niezbyt) skromny tytuł Twory.
Tom 1 (Dzieła. Tom 1).
W 1921 roku zjechał do Kijowa. Bieda i głód szalały wówczas w niedawnej stolicy Ukraińskiej Republiki Ludowej, o pra
cę było tu trudno. Objął więc posadę nauczyciela matematyki w pobliskim Worzelu. W 1922 roku żeni się z aktorką Kateryną
397
Czerwińską, córką prawosławnego księdza. Niebawem małżon
kowie przeniosą się do Kijowa.
Pidmohylny pisał obszerne opowiadania i nowele. Zniecierpli wiony przewlekłym oczekiwaniem na publikację w kraju, zgodził
się na wydrukowanie dwóch tekstów w emigracyjnym piśmie „Nowa Ukrajina” (Praga-Berlin). W następnej dekadzie stanie się
to jednym z dowodów jego kontrrewolucyjnej działalności, ale na razie wykpi się niezbyt pokornym wyjaśnieniem na łamach
„Czerwonego Szlachu”. Ten ukazujący się w stołecznym (tak, tak!)
Charkowie miesięcznik należał do dwóch najważniejszych czaso pism literackich Ukrainy. Drugi to kijowskie „Żyttia j Rewolucija” - w latach 1925-1930 Pidmohylny był tu redaktorem literackim.
Pracował również w filii charkowskiego wydawnictwa Knyhospił-
ka, przekładał francuską klasykę, redagował i krytykował prace kolegów, ścierał się w „dysputach” i pisał.
Popija też piwo z poetą Jewhenem Płużnykiem, wspólnie układa
ją rosyjsko-ukraiński słownik frazeologiczny, udzielają się w Lance, którą w 1926 roku przeorganizowali w MARS (skrót od Majsternia
Rewolucijnoho Słowa). W 1928 roku obaj wydają „kijowskie” po
wieści, jednak Neduha (Słabość), odważny, lecz nazbyt schema
tyczny debiut prozatorski Płużnyka, nie odniesie sukcesu.
Od brzytwy Freuda...
Dziś w poecie Wyhorskim najchętniej widzi się portret Płużny ka (z korespondencji przyjaciół wynika, że nigdy nie przeszli na
„ty”), ale zarówno pesymistyczna knajpiana filozofia towarzysza
398
hańskiego, jak i tematyka jego wierszy przywodzą na myśl także inne gwiazdy epoki. W binoklach Switozarowa wyraźnie odbija się
Zerow, niefortunna pielgrzymka do wielkiego krytyka zdemolowa
ła ponoć psychikę kilku żółtodziobów. Pierwsi czytelnicy Miasta
odkryli w nim więcej aluzji i zaczepek, nie wszystkim przypadły
do gustu. Generalizując: powieść znakomicie przyjęli czytelnicy,
fatalnie - krytycy.
„Nie chce Pidmohylny dostrzec miasta fabryk, miasta, które wznosi Dnieprzańską Elektrownię Wodną, elektryfikuje wieś,
organizuje uniwersytety robotnicze i chłopskie. Robotników w powieści nie uświadczysz. Ta książka może zainteresować
inteligenckiego czytelnika, młodzież szkolną, urzędników, ale
wśród masowego robotniczego czytelnika Pidmohylny odbiorcy
nie znajdzie” - ubolewała Nadija Fridjewa. Czyżby inżynierów literatury ubodło, że jedyną maszynerią opiewaną w powieści była drukarnia, serce miasta?
Pod adresem Pidmohylnego sformułowano kąśliwy zarzut pi sania pod publiczkę. Przezywano go inteligentem dla inteligentów,
demonstrującym pogardę dla budowniczych komunizmu. Wy
tknięto mu nienawiść do miasta oraz idealizowanie wsi. „Przez całą powieść autor zezwala Radczence zohydzać miasto na wszelkie do
puszczalne i niedopuszczalne sposoby” - grzmiał Mykoła Motuzka. „A na ostatnich dwóch stronach, ku zaskoczeniu czytelnika, »za
jednym zamachem« rozwiązuje ową, dotąd zagmatwaną i skom plikowaną, kolizję (wieś-miasto)”. Recenzenci nie dawali wiary w szczerość finalnego pojednania, raziły ich fabularne uprosz
czenia. Fridjewa nazwała Miasto „typowym dla Pidmohylnego utworem psychologicznym” (co niebyło pochwałą), a jednocześnie
399
zastanawiała się, jak to możliwe, że w podejrzanie krótkim czasie
z pastucha Radczenki wykluł się pisarz i scenarzysta.
Nadmierna dosłowność w recepcji to pół biedy. Krytyk Mu
zyczka poszedł o wiele dalej, przypiął bowiem pisarzowi haniebną
łatkę... freudysty. Zdemaskowawszy „erotyzm analny” głównego bohatera, wywodził, że „w nowym utworze stara metoda twórcza
W. Pidmohylnego służy autorowi za narzędzie do zawoalowanego
zwalczania dialektyczno-materialistycznego proletariackiego światopoglądu, przeciwstawiając mu własny - asocjalny, indywidualistyczno-sceptyczny ”. Krytyk z godną podziwu uwagą
pochylił się też nad brzytwą - przedmiotem wybranym przez
Stepana na „bohatera” debiutu: „Ostre narzędzie w snach i uro
jeniach symbolizuje według Freuda męski organ płciowy, a to opowiadanie, jak każde dzieło artystyczne, jest sublimacją nie świadomego, żyjącego w autorze od dzieciństwa”. Choć nie wszystkie zarzuty brzmią dziś poważnie, wokół Pid
mohylnego powoli zaciskała się pętla. Motuzka (nomen omen,
jego nazwisko po ukraińsku znaczy „sznur”) wziął na tapet cały
dorobek pisarza i odkrył w nim „wytwory ukraińskiej chemii narodowo-szowinistycznej”. Uwadze krytyka nie umknęła flaga
stepu i nieba, pod którą przez jakiś czas służył Stepan. Owszem, bohater trafił w końcu pod jedynie słuszny sztandar (podobna wędrówka powtarza się w życiorysach twórców tego pokolenia).
Apologeta rewolucji skomentował ten fakt jadowicie: „Ale to
nie znaczy, że na swojej pisarskiej drodze W. Pidmohylny często przyczyniał się do zwycięstw »czerwonego sztandaru« [...]. Nie
stety wszystko, co dotąd dokumentuje jego twórczą działalność,
zaświadcza o czymś zupełnie innym”.
400
...do kosy Stalina
Mokre sny speców od literatury to zaledwie przedsmak totalitarne
go piekła, które uciszy niewczesne swary i unieważni piękne różni
ce w ukraińskim światku literackim. Z czasem ostrze terroru zetnie zarówno Chwytowego (samobójstwo w 1933), jak i jego oponenta Jakowlewa (uwięziony w 1935, zmarł prawdopodobnie w 1940),
a piewca traktorów Falkiwski stanie przed plutonem egzekucyj nym w grudniu 1934 roku. Tegoż grudnia wolność utracą Zerow
i Pidmohylny, obaj zostaną zamordowani 3 listopada 1937 roku. Wcześniej, 2 lutego 1936 roku (w trzydzieste piąte urodziny Pid-
mohylnego), zginął Płużnyk. Zanim siewca terroru wziął zamach, taśma jeszcze się kręciła, i to na wysokich obrotach. Wróćmy do 1928 roku - udanego
dla literatury ukraińskiej i Pidmohylnego osobiście. Ukazał się jego debiutancki rornan (po ukraińsku „powieść”), urodził mu
się syn, też Roman. Mimo napastliwości recenzentów, a może dzięki niej, czterotysięczny nakład „niespodzianego” bestselleru
rozszedł się jak świeże bułeczki, więc wydawnictwo Knyhospiłka
przygotowało drugie wydanie. Twórca oprawy graficznej Miasta Mykoła Aleksiejew, niegdyś
projektant znaczków pocztowych Ukraińskiej Republiki Ludowej, umieścił na okładce pomnik Chmielnickiego w asyście uogól
nionej architektury. Niebawem powieść pofrunie w kierunku
wskazanym przez buławę hetmana, w Moskwie ukaże się rosyj ski przekład (1930), poddany delikatnemu liftingowi (przycięto
między innymi niektóre sceny miłosne). Ołeksandr Łejtes, autor przedmowy do rosyjskiego wydania, liczył, że powieść znajdzie
401
czytelników w Rosji, jak znalazła w Ukrainie, ponieważ - mimo
pewnych „błędów społecznych” - cechuje ją wysoki poziom ar tystyczny. „Błędy” okażą się jednak niewybaczalne, a publikacja
poważnie zaszkodzi autorowi. „Miasto Pidmohylnego to miasto lumpenproletariatu. Książka Pidmohylnego to księga upadku” -
ogłosi „Prawda” w lutym 1930 roku. Jesienią 1929 roku Pidmohylny wyjechał do Europy, odwiedził Pragę i Paryż. Na początku 1929 roku wraz z delegacją kolegów po piórze wizytował Moskwę z okazji Tygodnia Kultury Ukraińskiej
i - jeśli wierzyć Borysowi Antonence-Dawydowyczowi - chył
kiem opuścił spotkanie ze Stalinem. Milkliwy Gruzin właśnie rozstrzygnął na swoją korzyść kilkuletnią walkę o schedę po
Leninie. Pod jego sterami Kreml wpłynie na nowy kurs: NEP
i autonomia narodów zostaną zwinięte, rozpocznie się rozprawa z „ukraińskim nacjonalizmem”. Tymczasem Kijów przestał być przyjaznym miejscem dla uta
lentowanego prozaika. Jesienią 1929 roku Pidmohylny napisał do Płużnyka: „Jeden Roman biega, drugi leży”. Kolejna powieść, filozoficzno-psychologiczna Newełyczka drama (w centrum niewiel
kiego dramatu znalazła się tym razem młoda kobieta), rzeczywiście leżała, za życia autora ukazała się jedynie na łamach prasy. Pid mohylny stracił pracę w wydawnictwie i redakcji, szukał zarobku
w Charkowie. Został redaktorem w wydawnictwie Literatura i My-
stectwo, jego żona grała w teatrze. Wynajęli pokój w osławionym
Domu „Słowo”. Jurij Smołycz wspominał, że jedną trzecią pokoju zajmowało biurko, jedną trzecią rower Pidmohylnego. Walerian często łączył pracę stacjonarną z opieką nad synkiem. Kolejnej
książki (Powist bez *
nazwy) nie ukończył, ostatnim opublikowanym
402
przez niego autorskim tekstem było opowiadanie Z żyttia budynku
(1933). Padają tam mocne słowa: „Wróg klasowy to już niemal eta
towe stanowisko w każdej naszej fabryce i w każdym urzędzie...”. Najwięcej energii poświęcał działalności translatorskiej (w dorobku
długa lista nazwisk, głównie francuskich), odbywały się nawet
wieczory poświęcone twórczości przekładowej Pidmohylnego. Fatalista Wyhorski trafił w sedno: „zginąć na tym świecie jed
nakowo łatwo, jak się na nim pojawić”. Możemy sobie wyobra zić dalsze losy Stepana Radczenki: „W 1930 roku zwolniony...
aresztowany... odrzucał oskarżenia... nie pojmował zarzutów...
wyrokiem trójki NKWD... strzałem w tył głowy...” Ale, znając
charakter Stepana, mogło być inaczej, choć wcale nie lepiej. Kto pamięta Wołodymyra Akimowa z filmu Dom „Słowo”. Niedokoń
czona powieśćTarasa Tomenki (2021), zrozumie, co mam na myśli.
Realna historia uwięzionego i zamordowanego pisarza mrozi krew w żyłach. Pidmohylny został aresztowany 8 grudnia 1934 roku
(w dniu urodzin żony), na fali czystek po zabójstwie Siergieja Ki rowa (czarne dwa tygodnie), za udział w fikcyjnej organizacji terrorystycznej wymierzonej w partię. Nie przyznał się do winy,
nie wydał „wspólników”. Sąd - bez udziału świadków i obroń ców - skazał go na dziesięć lat więzienia. Pisarz odbywał wyrok
w łagrze na Wyspach Sołowieckich. Rozstrzelano go w gronie stu
trzydziestu czterech „burżuazyjnych nacjonalistów” na uroczysku Sandarmoch w autonomicznej Republice Karelii „z okazji” zbliża
jącego się dwudziestolecia tak zwanej rewolucji październikowej. Prawdziwą datę zgonu znamy od lat sześćdziesiątych XX wieku, wcześniej, po oficjalnej rehabilitacji (1956), rodzinie przekazano
kłamliwą wersję o śmierci Pidmohylnego w 1941 roku.
403
Są w tej historii listy do najbliższych: zaklinanie żony, żeby
myślała tylko o sobie i dziecku, prośby o przysłanie książek i słowników, pocztówki do synka wypisane, dla wygody odbior cy, drukowanymi literami: „JEDZ I BAW SIĘ DUŻO, CZYTAJ
ELEMENTARZ”. Są wzmianki o pracy nad tekstami, które naj prawdopodobniej zginęły wraz z autorem. Pidmohylny pisał
na Sołowkach między innymi powieść Osiń 1929 (Jesień 1929), o początkach tragicznej kolektywizacji rolnictwa w Ukrainie.
Wiosna?
Mikę Johannsen przekonywał, że podręcznik pisania prozy nie
istnieje. „Prozaik powinien znać podstawy gramatyki, mniej więcej orientować się w składni, ale nie do tego stopnia, żeby uwierzyć
w jej absolutność, a przede wszystkim czytać autorów i słownik”.
Starałem się o tym pamiętać, wybierając język i styl dla polskiego
Miasta. Oryginał, jak na swoją epokę brawurowo nowoczesny, bywa miejscami mocno polemiczny, ironizujący oraz intertekstu-
alny, co dało mi pretekst do kilkuletniej zabawy, szperania po słow
nikach i szukania słów szarpiących. Wnikliwy czytelnik odnajdzie w tekście wiele nieoznaczonych cytatów i parafraz zapożyczonych od polskich autorów pierwszej połowy XX wieku.
W Ukrainie twórcy „czerwonego renesansu” są dziś odkrywa ni na nowo, zajęli miejsce zarówno w kanonie, jak i w kulturze
masowej. Powstają alternatywne wersje ich niedokończonych
biografii (gdyby nie...). W jednej z nich, autorstwa Jaryny Cym
bał, Pidmohylny odbiera Nobla, jest również nominowany do
404
Oscara, bo nareszcie nauczył się pisać scenariusze filmowe.
Pani Jarynie gratuluję fantazji, dziękuję za wnikliwe studia nad
twórczością i biografią Pidmohylnego oraz pomoc w napisaniu
niniejszego posłowia. Wdzięczność chciałbym wyrazić rów nież badaczowi literatury, kijowskiemu poecie Wiaczesławowi
Łewyckiemu. Każdy przekład to początek nowego życia - tekstu i autora. Miasto jest kolejnym arcydziełem rozstrzelanego odrodzenia
wydanym nakładem Kolegium Europy Wschodniej. W 2023 roku ukazała się eksperymentalna powieść Johannsena Podróż uczo
nego doktora Leonarda..., w przekładzie Macieja Piotrowskiego.
Obie książki zilustrował Jakub Kamiński, zredagowała Magda lena Jankowska. Jestem pewien, że na tym nie poprzestaniemy. Tymczasem serdeczne podziękowanie składam na ręce naszych
wydawców - Ewy, Laurynasa oraz Jurgisa Vaićiunasów.
Nade wszystko dziękuję moim przyjaciołom i mistrzom: Wale
remu Butewiczowi, Paulinie Ciuckiej, Maciejowi Piotrowskiemu, Agnieszce Rembiałkowskiej, Agnieszce Sowińskiej, Ołenie Szeremet, Annie i Miłoszowi Waligórskim, Annie Wanik, Aleksandrze
Wojtaszek oraz całej reszcie, o której chwilowo nie pamiętam, ale wiem, że się nie obrazi.
„Zdarzały się dni ciche, spowite marzeniami, kiedy krew re aguje na wołania buzującej przyrody, kiedy budzi się potęga
życiowej radości, a duszę przepełnia ten sam ślepy zew, który gnał praszczurów przed ołtarze boga wiosny”. W takie dni chce się po prostu żyć, „czytywać prasę i powieści w dobrych przekładach”,
w taki wiosenny dzień chciałbym zabrać Was na przechadzkę po widzialnym i niewidzialnym mieście pana Waleriana.
405
W księgarni na Chreszczatyku zamawiamy „zestaw Stepana
Radczenki”: kawę, ciasteczko i gazetkę. Na półkach lśnią kolejne wznowienia powieści, opowiadań i przekładów Pidmohylne-
go. Jeszcze jedno ciastko (ostatnie!) i w drogę. Planowanie. Na Wzgórzu Świętego Włodzimierza obserwujemy, jak wagoniki funiculairea pędzą wprost na siebie i znów unikają zderzenia,
pod czujnym okiem księcia, który błogosławi dziś kijowskiej obronie przeciwlotniczej.
Marcin Gaczkowski Warszawa-Kijów
2022-2024
PS Zrezygnowałem z uprzykrzających płynną lekturę przypisów
dolnych, niżej podaję jednak źródła ważniejszych cytatów i za mieszczam wyjaśnienia niezbędnych pojęć. Resztę, Drogie Czy
telniczki i Drodzy Czytelnicy, wyszukajcie sobie sami. Wiek XXI
obfituje w udogodnienia!
OBJAŚNIENIA
Sześć rzeczy cechuje człowieka...
Parafraza na podstawie wersji ukraińskiej zamieszczonej w orygi
nale Miasta i polskiego przekładu: „Sześć rzeczy zostało powiedzianych o synach człowieka; w trzech są jak aniołowie posługi: mają zdolność rozumienia jak aniołowie posługi, chodzą wyprostowani jak aniołowie posługi
i mogą mówić w świętym języku jak aniołowie posługi. W trzech są jak zwierzęta: jedzą i piją jak zwierzęta, rozmnażają się jak zwierzęta i wypróżniają się jak zwierzęta” (Talmud babiloński.
Traktat Chagiga, przeł. Gwido Zlatkes, Kraków 2010, s. 145).
Jakże może być wolny, Eukritosie...
Anatol France, Tais, przeł. Jan Sten, Warszawa 1957, s. 109. Pidmohylny był miłośnikiem i tłumaczem prozy France a,
przełożył nie tylko Tais (wydanie ukraińskie w 1927), lecz także
między innymi Gospodę pod Królową Gęsią Nóżką (1929) i Wyspę Pingwinów (1930), redagował serię wydawniczą z utworami fran
cuskiego prozaika (z dwudziestu pięciu zaplanowanych tomów ukazało się osiem). Po śmierci Francea, w 1924 roku, przedstawi ciele grupy Lanka zorganizowali w Kijowie wieczór jego pamięci.
407
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
(s. 10) Domlud (ukr. Silbud) - Dom Ludowy, wiejski dom kultury. (s. 16) Kij, Szczek, Choryw, Łybedź - legendarne rodzeństwo.
„I założyli gród w imię brata swojego najstarszego i nazwali go Kijowem” (Powieść minionych lat, przeł. Franciszek Sielicki, Wrocław 1968, s. 215). (s. 27) Robzemlis (Profesijna Spiłka Robitnykiw Zemelnoho i Liso-
woho Hospodarstwa) - Związek Zawodowy Robotników Ziemi
i Lasu.
II
(s. 31) Czerwoniec - pieniądz papierowy wprowadzony do obiegu
w ZSRR w listopadzie 1922 roku w ramach reformy walutowej i walki z inflacją; tak zwana mocna waluta mająca pokrycie w państwowych rezerwach złota. Jednym z zadań czerwoń-
ca była stabilizacja funkcjonującego równolegle karbowańca
(ukraiński odpowiednik rubla; waluta o nazwie karbowaniec obowiązywała wcześniej w Ukraińskiej Republice Ludowej
i w Państwie Ukraińskim). Od 1924 roku stosunek karbowańca do czerwońca ustalono na 1:10.
Encykłopedija istoriji Ukrajiny, t. 4, Kyjiw 2007, s. 107-108; 1.10, Kyjiw 2013, s. 493.
(s. 31) Okrwykonkom (Okrużnyj Wykonawczyj Komitet) - Okrę
gowy Komitet Wykonawczy Komunistycznej Partii (bolszewi
ków) Ukrainy, de facto siedziba władz lokalnych.
408
III
(s. 38) Kubucz (ros. Komissija po ułuczszeniju byta uczaszczichsia) - Komisja ds. Poprawy Warunków Bytowych Osób Kształcących
się.
v (s. 58) Żenotdieł (ros. Otdieł po rabotie sriedi żenszczyn, Źenskij otdieł) - komórka organizacyjna powoływana przy komitetach partyjnych różnego szczebla w celu prowadzenia pracy poli
tycznej wśród robotnic, walki z analfabetyzmem kobiet oraz
poprawy ich warunków bytowych. (s. 59) Wietrze, wiej na Ukrainę, / gdziem porzucił mą dziew
czynę... {Powij, witre na Wkrainu, / De pokynuw ja diwczynu) - piosenka skomponowana przez Ludmyłę Aleksandrową
do wiersza Stepana Rudańskiego. Słowa opublikowano po raz pierwszy w 1861 roku.
VI
(s. 63) Radnarkom (Rada Narodnych Komisariw) - Rada Komisa rzy Ludowych Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej,
formalnie najwyższy organ władzy wykonawczej (odpowiednik rady ministrów).
(s. 63) Wucwyk (Wseukrajinśkyj Centralnyj Wykonawczy) Komi
tet) - Wszechukraiński Centralny Komitet Wykonawczy, for malnie najwyższy organ władzy ustawodawczej (odpowiednik
parlamentu). Delegatów wybierał Wszechukraiński Zjazd Rad Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich.
409
(s. 63) Włas Czubar (1891-1939) - ukraiński socjaldemokrata
i komunista, przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych USRR (1923-1934).
(s. 67) „Literaturno-Naukowy Wis(t)nyk” - miesięcznik literac
ki i społeczno-kulturalny ukazujący się we Lwowie w latach 1898-1932. (s. 67) Iwan Neczuj-Łewycki (1838-1918) - ukraiński prozaik, pedagog i etnograf. Pidmohylny analizował jego twórczość pod kątem psychoanalizy.
(s. 67) Denis Fonwizin (1744 lub 1745-1793) - dramaturg i satyryk
rosyjski, tłumacz Woltera.
VII
(s. 79) Michaił Zagoskin (1789-1852) - pisarz, przedstawiciel ro
mantyzmu, zwany rosyjskim Walterem Scottem. (s. 79) Pierre Benoit (1886-1962) - francuski poeta i powieściopi-
sarz. Jego utwory prozatorskie krytykowano za powierzchow ność, płyciznę psychologiczną lub - jak ujął to Pidmohylny - nadmierną „fabularność”. Autor Miasta uważał popularność
Benoit wśród ukraińskich czytelników za zjawisko negatywne
(Wałerijan Pidmohylnyj, Iwan Neczuj Łewyćkyj, Kyjiw 1926, s.
VIII).
VIII
(s. 83) Ołeksandr Ołeś (1878-1944) - pseudonim Ołeksandra
Kandyby, ukraińskiego poety. Po 1919 roku na emigracji, przez
ostatnich dwadzieścia lat życia mieszkał w Pradze.
410
XI
(s. 122) Gośkom (Komhosp, Komunalne Hospodarstwo) - Zarząd ds. Gospodarstw Komunalnych.
XII
(s. 139) Ukrmet (Ukrajinśka Meteorołohiczna Służba) - Ukraińska Służba Meteorologiczna.
XIII
(s. 144) Ołena Kuryło (1890 - po 1946) - ukraińska lingwistka
pochodzenia żydowskiego, jedna z twórczyń ukraińskiej ter minologii językoznawczej, autorka podręczników do gramatyki
ukraińskiej, ofiara stalinowskiego terroru. (s. 144) Aleksiej Szachmatow (1864-1920) - rosyjski językoznawca,
autor prac z zakresu gramatyki historycznej i opisowej. (s. 144) Ahatanheł Krymski (1871-1942) - ukraiński historyk,
orientalista, lingwista, pisarz i tłumacz poliglota, redaktor słow ników, jeden z założycieli i wieloletni sekretarz Ukraińskiej
Akademii Nauk. Pochodził z rodziny litewsko-tatarskiej. Ofiara stalinowskiego terroru.
Wspólną pracą Szachmatowa i Krymskiego, z którą zapoznał się Stepan, były zapewne Narysy z istoriji ukrajinśkoji mowy ta chrestomatija z pamjatnykiw pyśmenśkoji staroukrjinszczyny
XI-XVIII wikiw (Szkice z historii języka ukraińskiego i anto logia zabytków piśmiennictwa staroukraińskiego w wiekach XI-XVIII), wydane w Kijowie w 1922 roku.
411
XIV
(s. 155) Towarzysza kto zapomni, tego Bóg upomni... Żartobliwa parafraza fragmentu poematu Tarasa Szewczenki Do
umarłych i żywych i nienarodzonych rodaków moich na Ukrainie
i nie na Ukrainie mój list przyjacielski. W oryginale: Bo chto matir
zabuwaje / Toho Boh karaje / Toho dity curajutsia / W chatu ne puskajul’, w przekładzie Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego: „Bo kto matkę zaniedbuje, / Bóg go karze nędzą, / Własne dzieci go
się wyprą /1 z chaty wypędzą” (Taras Szewczenko, Wybór poezji,
oprać. Marian Jakóbiec, Wrocław 1974, s. 176-177).
CZęŚĆ DRUGA
I
(s. 165) Żywi ud (Narcharcz, Narodne Charczuwannia) - sieć tak zwanych jadalni ludowych, system żywienia zbiorowego.
(s. 167) Piotr Anochin (1898-1974) - rosyjski neurofizjolog, badacz
mózgu, uczeń Iwrana Pawłowa.
IV
(s. 212) Mychajło Kociubynski (1864-1913) - ukraiński prozaik,
prekursor prozy psychologicznej, początkowo tworzył w manie rze realistycznej, później w stylu liryczno-impresjonistycznym. Pidmohylny uważał go za jednego ze swoich mistrzów. Nowelą
Win ide (Idzie albo Nadciąga) z 1906 roku pisarz zareagował na falę wystąpień antyżydowskich.
412
(s. 212) Boa constrictor Iwana Franki - akcja powieści (jej pierw szą wersję opublikowano w 1879) została osadzona w realiach Drohobycko-Borysławskiego Zagłębia Naftowego, tak zwanej
galicyjskiej Kalifornii. Jeden z pierwszych przykładów natura lizmu w prozie ukraińskiej. (s. 217) Dla Rusi picie jest weselem, nie możemy bez tego być.
Legendarna odpowiedź księcia Włodzimierza udzielona po słańcom wiary mahometańskiej (Powieść minionych latt przeł.
Franciszek Sielicki, Wrocław 1968, s. 272).
v (s. 229) Robkop (Sorobkop, Sojuz Robitnyczych Kooperatywiw)
- Związek Spółdzielni Robotniczych.
VI
(s. 241) U Świętego Cyryla - szpital Świętego Cyryla, Pierwszy Miejski Szpital Psychiatryczny, usytuowany na terenie zabyt
kowego klasztoru Świętego Cyryla na przedmieściach Kijowa. Funkcjonuje tam do dziś.
IX
(s. 286) ...jak to ujął Heine, rzeczone panie swoje poziome rze
miosło prowadzą. „Niewiasta jakaś, która w tych stronach swoje poziome rzemiosło prowadzi”. Heinrich Heine, Podróż po Harcu, przeł. Maryan Gawalewicz,
[w:] tegoż, Włochy i podróż po Harcu, Warszawa 1914, s. 7.
413
(s. 292) Hryhorij Skoworoda (1722-1794) - teolog, pedagog, kom
pozytor, poeta i filozof. Pochodził z lewobrzeżnej Ukrainy, stu diował w Akademii Mohylańskiej w Kijowie, wykładał filozofię
moralną w Charkowie, od 1769 roku podróżował pieszo po Ukrainie Słobodzkiej, prowadząc życie samotnika i wędrow
nego nauczyciela.
x (s. 295) Miscewkoin (Miscewyj Komitet) - Komitet Terenowy, podstawowa komórka organizacyjna związku zawodowego.
(s. 308) Wiosna, wiosenka wyśpiewa, / Gdzie się piosenka podziewa (Wesna, wesna, wesnianoczka, / De twoja sestra-panianoczka) - pieśń ludowa zaliczana do wiośnianek, wesołych
i skocznych utworów chóralnych opiewających przebudzenie przyrody.
XI
(s. 327) Catulle Mendes (1841-1909) - francuski prozaik, poeta
i dramaturg, parnasista. Autor fry wolnych noweli.
XIII
(s. 352) ...dzikusa w formie „zniesionej”, jak definiują to dialektycy. „Zniesiona” została więc także miłość.
Porównaj rozważania Karola iMarksa o dialektyce Georga Hegla:
„Tak więc na przykład zniesiony byt jest istotą, zniesiona istota pojęciem, zniesione pojęcie... ideą absolutną”.
Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 roku,
przeł. Tadeusz Zabłudowski, Warszawa 1958, s. 158.
414
PODZIEMNE RZEKI
(s. 385) Padół („Otrząsam miasta gwar i czuję się poetą /1 wielbię ciebie - ty - stare kijowskie Getto”) i Lipki („W cichej zadumie
kijowskie Saint-Germain. / Wiśniowe białe drzewa ścielą swych
płatów łzę...”) - Jarosław Iwaszkiewicz, hwenilia (Wiersze ze-
brane, Warszawa 1968, s. 12-13). (s. 390) Pojęcia nie mam, na co liczą poeci... Szlachy rozwytku suczasnoji literatury. Dysput 24 trawnia 1925 r.
[autoryzowany protokół], Kyjiw 1925, s. 27. (s. 391) Stoją niewzruszenie kijowskie wzgórza...
Iwan Neczuj-Łewyćkyj, Chmary. Powist'. Perszepowne wydanie, Lwiw 1904, s. 2-3. (s. 391) goły jak święty turecki... „...taki Choma czy Andrij nie mieli się czego bać. Co im kto
weźmie? Jeden i drugi goły jak święty turecki”. Mychajło Kociubynski, Fatamorgana, przeł. Jerzy Jędrzejewicz, Warszawa 1951, s. 113. (s. 391) Napisałem Miasto, bo lubię miasto... (s. 392) Obłąkańczo kocham miasto! Mykoła Chwylowyj, Arabesky, [w:] Mykoła Chwylowyj, Twory, 1.1 (Etiudy), Charkiw 1927, s. 307.
(s. 392) doskonalenie muzyki hałasów Geo Szkurupij, Psychetozy. Witryna tretia, Kyjiw 1922 [brak
paginacji]. (s. 392) Powieść Miasto zacząłem pisać zupełnie niespodzianie... Wałerijan Pidmohylnyj, Nespodiwano, „Uniwersalnyj Żurnał”
1929, nr 1, s. 45.
415
(s. 393) Z początku naiwny, wkrótce zaczyna dostrzegać...
Guy de Maupassant, Bel-Ami, przeł. Krystyna Dolatowska, War szawa 2000 (opis na czwartej stronie okładki).
(s. 395) Podobno Pidmohylny nie wie, o czym pisać.
W. Junosza [Petro Jefremow], Poet czariw tioczi, [w:] Wyr rewoluciji. Literaturno-mystećkyj zbirnyk politproswity Katerynosławśkoji gubnaroswity, Katerynosław łypeń rewoluciji roku
czetwertoho 1921, s. 97. (s. 395) Miasto huczało i się niepokoiło... Walerian Pidmohylnyj, Stareć, [w:] tegoż, Twory, 1.1, Siczesław
1920, s. 3. (s. 396) Początek rewolucji...
Andrij Muzyczka, Twórcza metoda Wałerijana Pidmohylnoho, „Czerwonyj Szlach” 1930, nr 10, s. 107.
Kolejne uwagi pana Muzyczki również pochodzą z tego tekstu
(s. 107-121). (s. 399) Nie chce Pidmohylny dostrzec miasta... N.F., W. Pidmohylnyj, Misto, „Literaturna Hazeta” 1928, nr 12, s. 6.
Personalia autorki ustaliłem na podstawie: Ołeksij Iwanowycz Dej, Słownyk ukrajinśkych psewdonimiw ta kryptonimiw (XVI - XX sf J, Kyjiw 1969, s. 262.
(s. 399) Przez całą powieść autor zezwala Radczence zohydzać
miasto... Mykoła Motuzka, Seło j misto w tworczosti W. Pidmohylnoho,
„Krytyka” 1928, nr 6, s. 49. Artykuł Motuzki zajmuje strony 34-50.
(s. 402) Miasto Pidmohylnego to miasto lumpenproletariatu.
416
Cytat za: Switłana Łuszczij, Misto, [w:] Wałerjan Pidmohylnyj,
Tretia rewolucija. Opowidannia. Powisti. Roman, Kyjiw 2012, s. 614.
(s. 403) Wróg klasowy to już niemal etatowe stanowisko... Wałerijan Pidmohylnyj, Z żytiia budynku, „Literaturna Hazeta”
1933, nr 13, s. 3. (s. 404) JEDZ I BAW SIĘ DUŻO, CZYTAJ ELEMENTARZ. Wałerjan Pidmohylnyj, Do syna Romana [20 XII1934, rękopis],
Centralnyj Derżawnyj Archiw-Muzej Literatury i Mystecwa Ukrajiny, f. 107, op. 1, s. 12, ark. 1. (s. 404) Prozaik powinien znać podstawy gramatyki...
Majk Johansen, Jak budujefsia opowidannia. Analiza prozowych
zrazkiw, Charkiw 1928, s. 23.
♦* ♦
Pidmohylny nosił piękne, rzadko dziś spotykane imię, zapisywane według obecnej ukraińskiej ortografii jako Banep’flH. Na okładce
większości książek wydanych za życia autora zobaczymy jednak
zapis BajiepiflH, zgodny z ówczesnymi zasadami; w źródłach spora
dycznie pojawiają się też wcześniejsze warianty: Banepian i BajiepwH. W polskiej wersji „okładkowej” zdecydowałem się zrezygnować z ry
gorystycznej transkrypcji (Wałeijan, Wałerijan, Walerian, Wałerijan), która przydaje łacińskiemu imieniu autora Miasta zbędnej egzotyki.
Podstawą przekładu Miasta było pierwsze wydanie: Banepian IliAMonuibHMM, Mierno. Pomuh, KuwrocnbiKa [b.m.w.] 1928, ss. 257.
417
Wędrówkę po literackim Kijowie ułatwiają stare mapy, zwłaszcza pol
ski Plan poglądowy miasta Kijowa (Księgarnia Leona Idzikowskiego, ok. 1913) oraz ukraiński Kyjiw. Schematyczny] plan (Prołetarśka Prawda, 1930). Drugi z nich posłużył Jakubowi Kamińskiemu za
podstawę wariacji kartograficznej, ukrytej pod skrzydełkami okładki.
* * *
Wkrótce nakładem Kolegium Europy Wschodniej ukaże się In
memoriam. Antologia poezji ukraińskiego modernizmu w wyborze
i przekładach Adama Pomorskiego'. Znajdzie się w niej również ten oto wiersz Jewhena Płużnyka:
Walerianowi Pidmohylnemu
Nad górami wzeszła noc. Zatoka W mgle majaczy coraz niewyraźniej. Tylko gwiazda blada i wysoka Niebo ukazuje wyobraźni.
Ale dusza słaba, pełna lęku
Jest jak dziecko... W te godziny ciche, W tej za progiem ciszy strach po ciemku Wsłuchiwać się we własną psyche.
Ok. 1930
•]
Przed którym tłumacz tej powieści chyli czoła w niskim przypisie.
Marcin Gaczkowski (ur. 1982) - literaturoznawca i historyk, publi
cysta, radiowiec, tłumacz literatury ukraińskiej, miłośnik widzialnego i niewidzialnego Kijowa.
CZŁOWIEK Stepan Radczenko, lat dwadzieścia sześć. Sierota. Amator książek i ciężkiej pracy. Za sobą ma rewolucje, wojny i krótkie romanse, przed sobą - dostojne i owocne życie. Wierzy w postęp i szczęście ludzko ści. Przyjechał studiować, chce się wyuczyć i czmychnąć z powrotem na
cichą ukraińską wieś. Robotny, ambitny, naiwny, trochę nerwus. MIASTO Kijów połowy lat dwudziestych XX wieku. Szerokie bulwary, strzeliste gmachy, amerykańskie kino, jazz, fokstrot. W starych i nowych
murach żyją niedobitki dawnej burżuazji i sól odnowionej ziemi - proleta riat. Arena konfliktu między indywidualnym a kolektywnym. Miejsce mocy
i upadku. Z człowieka w mieście rj^chło wyjdzie zwierz. MIŁOŚĆ Jej płomień tylko przez chwilę miota iskry, później gotujemy na
nim barszcz.
REWOLUCJA Obaliła trony, rozepchnęła granice, przepędziła człowieka pracy ze wsi do miasta. Wizje świetlanej przyszłości dają bohaterom tyleż nadziei, co niepokoju. LITERATURA Niesie zaszczyty i profity. Piórem można wiele zwojować.
Sercem miasta jest drukarnia.
POWIEŚĆ Ukazała się wiosną 1928 roku. Miasto Waleriana Pidmohylnego to ukraińska klasyka - ironiczna, prowokacyjna i zadziwiająco aktualna. Poznajcie Stepana. Wątpliwe, czy go pokochacie.
„Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć".
KEW
astern
Eu ropę
9 788378 933168
Cena 49,90 zł