Miasto
 9788378933168, 9788378933205

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Walerian Pidmohylny (1901-1937) - ukraiński pisarz, krytyk

literacki, pedagog, tłumacz. Autor licznych opowiadań, nowel i trzech powieści (ostatniej nie ukończył). Słynie z prozy filozoficzno-psychologicznej. Przełożył na język ukraiński m.in. utwory Denisa Diderota, Honorć de Balzaca, Stendhala, Gustave’a Flauber­ ta, Victora Hugo i Voltaire’a. W1934 roku aresztowany przez NKWD za rzekomy „terroryzm”, więzień łagru na Wyspach Sołowieckich, roztrzelany podczas stalinowskiego Wielkiego Terroru.

Miasto

WALERIAN PIDMOHYLNY

Miasto

PRZEKŁAD I POSŁOWIE MARCIN GACZKOWSKI

C-KEW WROCŁAW-WOJNOWICE 2024

Tytuł oryginału: Miano

Copyright © by Marcin Gaczkowski, 2024

Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2024

Przekład: Marcin Gaczkowski

Redakcja: Magdalena Jankowska Korekta: Patrycjusz Pilawski

Okładka i ilustracje: Jakub Kamiński Skład i opracowanie typograficzne: Daniel Malak Redaktor prowadzący: Laurynas Vaićiunas Przekład i wydanie tej książki wsparła Unia Europejska

w ramach programu „House of Europę”

MOVING FORWARD TOGETHER

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury' i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wydawnictwo KEW

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu ul. Zamkowa 2,55-330 Wojnowice ISBN 978-83-7893-316-8 ISBN 978-83-7893-320-5 (epub i mobi)

Sześć rzeczy cechuje człowieka; trzy czynią go podobnego zwierzętom, trzy aniołom:

je i pije jak zwierzę, rozmnaża się jak zwierzę i wypróżnia się jak zwierzę;

ma rozum jak anioł, chodzi prosto jak anioł i mówi w świętym języku jak anioł.

Talmud babiloński. Traktat Chagiga

Jakże może być wolny, Eukritosie, kto ciało posiada?

Anatol France, Tais

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Wyglądało na to, że nie ma już dokąd płynąć.

Nurt Dniepru zastygał w niespodziewanej zatoce, z prawa,

z lewa i na wprost żółciły się i zieleniły przedjesienne brzegi. Parowiec gwałtownie skręcił - dopiero wtedy miarowa i podłużna

wstęga rzeki rozciągnęła się ku zarysom wzgórz na widnokręgu.

Stepan stał na pokładzie obok poręczy i zatapiał wzrok w bez­ kresie. Przy wtórze rytmicznych uderzeń łopatek napędowych i oschłych komend kapitana dobiegających z rufy niełatwo było myśleć. Myśl grzęzła w zamglonej perspektywie - tam, gdzie rzeka niepostrzeżenie znikała, a linia horyzontu kreśliła nie­

przebytą rubież marzeń. Młodzieniec przeniósł spojrzenie na

pobliski brzeg i poczuł ukłucie w sercu - zza zakrętu po pra­ wej stronie wyłoniła się wieś, dotąd skryta za łąką. Sierpniowe

słońce ścierało brud z białych chatynek i zdobiło wzorzystymi promykami ciemne gościńce, te zaś rwały się do góry, w pola, aby

hen, wysoko, błękitne jak rzeka, rozpłynąć się w przestworzach. Mógłby przysiąc, że ta niewidzialna droga, spojona z niebem na

bezkresnej równinie, tajemną odnogą wracała do wsi, składając jej w ofierze podbitą przestrzeń. Droga trzecia, wznosząca się od

rzeki, niosła ku chatom świeży powiew Dniepru. Wieś drzema­ ła pod słońcem, jej uśpione sekrety kryły się pośród żywiołów

karmiących ją potęgą. Zdawała się cudownym wytworem ziemi, nieba i wody, ich wspólnym kwiatem.

9

Jego wieś, wieś przez Stepana porzucona, także leżała przy brzegu. Bezwiednie szukał pokrewieństwa między strzechami ojczystymi a tą wioską, na którą zrządzeniem losu natrafił w wiel­

kiej podróży. Pomyślał radośnie, że łączą je mocne więzy, że

mógłby do tych chat wkroczyć w roli gospodarza. Z żalem obser­

wował ich niknięcie, blakły z każdym obrotem maszynerii, a wnet

pasmo dławiącego dymu przysłoniło je ostatecznie. Westchnął. Kto wie? Może to ostatnia wieś, którą oglądał przed miastem. Dręczyły go niepokój i niemoc, jakby we wsi rodzinnej, a tak­

że w mijanych po drodze, zostawiał nie tylko przeszłość, lecz

i nadzieję. Zamknął oczy i poddał się zniewalającemu smutkowi. Pochylony nad poręczą, nie dostrzegł Nadijki. Kiedy się wy­

prostował, już stała przy nim. Ucieszył się, choć na nią nie czekał. Bez słowa ujął jej rękę i poczuł, że dziewczyna zadrżała. Z opusz­

czoną głową spoglądała na falisty wachlarz wzbijany przez dziób parowca.

Mieszkali w jednej wsi, ale znali się mało. Stepan wiedział, że Nadijka istnieje, że chodzi do szkoły i po wiosce się nie włóczy. Parokroć widział ją w Domludzie, zarządzał tam biblioteką. Tutaj

tak naprawdę spotkali się po raz pierwszy, złączeni wspólnotą losów. Ona, jak i on, zamierzała kształcić się w wielkim mieście,

oboje w kieszeniach mieli skierowania, przed sobą - nowe życia.

Wspólnie przekraczali granicę przyszłości.

Czuła się pewniej niż on. Chwaliła się, że rodzice zapewnią jej wikt, a Stepan całą nadzieję pokładał w stypendium; ona jechała

na stancję do koleżanek, on miał jedynie list wuja do znajome­

go kramarza; ona tryskała energią, on był przygaszony i nader flegmatyczny. Przy swoich dwudziestu sześciu wiosnach zdążył

10

już zasmakować życia najemnego pastucha, prostego chłopa­ ka i powstańca, by wreszcie awansować na wiejskiego sekreta­

rza Robzemlisu. Miał nad nią jedną przewagę - lepiej się uczył i niestraszny był mu egzamin. Tego dnia na parowcu zdążył już

wyklarować Nadijce meandry nauk społecznych. Słuchała jak urzeczona zniewalającego głosu. Jeśli na chwilę się oddaliła,

ogarniał ją niespodziewany smutek i nurtowały nowe, wcze­

śniej nieuświadamiane wątpliwości z zakresu ekonomii. Ledwo

jednak przystępował do wyłuszczania istoty rzeczy, pragnęła, by opowiadał o czymś innym: o nadziejach, o tym, jak żył przez

tamte lata, kiedy się nie znali. Tylko dziękowała za wskazówki i dodawała z przekonaniem:

- Oho, uzyska pan stypendium! Pan taki mądry. Uśmiechał się. Przyjemnie usłyszeć pochwałę z ust niebiesko­

okiej dziewczyny! Wierzyła w niego. Zdawała mu się najpięk­ niejszą kobietą na statku. Długie rękawy jej szarej bluzki były

mu milsze niż obnażone ręce innych. Spod kołnierzyka Nadijki prześwitywał wąski wycinek ciała, a tamte bezwstydnice wywalały na światło dzienne całe ramiona i skraj piersi. Nosiła pantofelki

z zaokrąglonymi czubkami na niewysokim obcasie, jej kolana nie

pobłyskiwały spod spódnicy. Pociągała go bezpretensjonalność dziewczyny, cenił w niej tę cechę. Do tamtych, innych kobiet odnosił się z pewną wyższością i nie bez lęku. Czuł, że nie zwra­ cają na niego uwagi, ba, gardzą jego zdartym frenczem, ryżym

kaszkietem i spłowiałymi portkami. Wzrostu był wysokiego, krzepkiej budowy ciała, twarz miał smukłą. Miękka szczecina wokół delikatnych ust, niegolona

od tygodnia, czyniła jego aparycję cokolwiek niechlujną. Pod

11

gęstymi brwiami błyszczały oczy duże i szare. Ciemne włosy

odrzucał do tyłu, jak mają w zwyczaju liczni włościanie, a ostat­

nio niektórzy poeci.

Trzymał dłoń na ciepłych palcach Nadijki i w zamyśleniu wpa­ trywał się w rzekę, strome piaszczyste brzegi i górujące nad nimi

samotne drzewa. Dziewczyna się wyprostowała i wyciągnęła

dłoń przed siebie.

- A Kijów już niedaleko - powiedziała. Kijów! Cel podróży Stepana: ogromne miasto, w którym na

nauce upłyną mu najbliższe lata. Musi wkroczyć w nowe życie, spełnić wytęsknione marzenie. Czy do Kijowa już naprawdę

niedaleko? Stropił się i zapytał:

- Gdzie Lewko? Spojrzeli w stronę rufy. Grupka chłopów zasiadła tam do obia­

du. Na rozłożonej świtce mieli chleb, cebulę i sało. Posilał się też Lewko, student agronomii z tej samej wsi, co Stepan i Nadijka.

Twarz miał dobrotliwą, a tuszę pokaźniejszą, niż zezwalał jego wzrost. W minionej epoce byłby idealnym batiuszką, dziś zapo­ wiadał się na przykładnego agronoma. Chłop z dziada pradziada, umiał jak nikt dopomóc innym chłopom - nie kazaniem, lecz

naukową poradą. Kształcił się sumiennie, chodził zawsze w czamarce i przepadał za polowaniami. Przez dwa lata miejskiego

biedowania przyswoił sobie fundamentalne prawo ludzkiej eg­ zystencji. Z popularnego za rewolucji hasła: „kto nie pracuje, ten nie je”, wywiódł tezę radykalniejszą: „kto nie je, ten nie pracuje”,

i wcielał ją w życie przy byle okazji. Chłopi na parowcu ochoczo ugościli go niezbyt wykwintnym poczęstunkiem, w zamian po­

dzielił się z nimi frapującą wiedzą o planecie Mars, gospodarce

12

rolnej w Ameryce, a także o radiu. Dziwili się nie lada, z ostrożną

kpiną i skrytym niedowierzaniem podpytywali go o te cudeńka i o samego Pana Boga. Lewko podszedł do młodszych krajanów z uśmiechem, chwie-

jąc się lekko na przykrótkich nogach. Uśmiech i dobry nastrój -

oto filary jego istnienia i wyznaczniki relacji z resztą świata. Ani niedojadanie, ani nauka nie zabiły w nim życzliwości zrodzonej w szumie sielskich wierzb.

Stepan i Nadijka wiązali już swoje zawiniątka. Ostatnie wy­ chylenie steru i za piaszczystymi pagórkami po lewej stronie

dojrzeli szare kontury miasta. Parowiec zawył przeciągle przed mostem pontonowym, przenikliwy huk przetoczył się bolesnym

echem przez serce Stepana. Nie myślał o marzeniach, które rzeko­ mo się spełniały, z rozrzewnieniem obserwował kłęby białej pary

nad gwizdkiem. Po raz ostatni salutowano jego przeszłości. Kiedy gwizd wybrzmią! do końca, zostały tylko cisza i martwa pustka.

Stepan poczuł, że zbiera mu się na płacz. Niemądre łzy, nielicujące z jego wiekiem i pozycją! Dziwił się, że słone źródło nie wyschło w dniach biedy i trudów, wzbierało w ukryciu i dało o sobie znać

akurat dziś, w najmniej odpowiednim momencie. Próbował ukryć zaczerwienioną twarz, ale Lewko dostrzegł jego wzruszenie. Położył

mu dłoń na ramieniu i powiedział: - Nie łam się, chłopaku! - Nic mi nie jest - bąknął Stepan.

Nadijka zasypała Lewka gradem pytań. Interesowała ją na­

zwa każdego wzgórza, każdej cerkwi, niemal każdego gmachu. Wyszło na jaw, że Lewko słabo zna okolicę. Pokazał wprawdzie ławrę Peczerską, pomnik Świętego Włodzimierza też, ale czy

13

wzgórze, na którym stoi pomnik, nazwano imieniem kniazia, czy

nie - wcale nie miał pewności. W Kijowie kręcił się po wąskim i ściśle wytyczonym obszarze: od ulicy Lenina (tam mieszkał) do instytutu (tam się kształcił). Z rzadka urozmaicał sobie tę trasę:

każdej zimy trzykrotnie odwiedzał Piąty Kinoteatr Państwowy, żeby oglądać amerykańskie ruchome obrazki; od czasu do czasu wybierał się na polowanie gdzieś w pobliżu drogi żelaznej KijówTeterów. Nic dziwnego, że nie potrafił zaspokoić rozbudzonej dociekliwości Nadijki. Natłok gmachów, z daleka maciupkich

i śmiesznych, wprawiał ją w zachwyt, spod beztroskiego śmiechu przebijała szczera radość z rychłego zamieszkania w jednym

z nich.

Ale teraz jej uwagę przykuwało coś innego niż miasto. Patrzyła na motorówki, zawadiacko powarkujące nad taflą wody, i na zwykłe łodzie wiosłowe. Opaleni półnadzy atleci tężyli na nich

mięśnie, kołysani przygnaną przez parowiec falą. Nieustraszeni pływacy wpadali niemal pod koło łopatkowe, pokrzykując w eu­

forii. Ni stąd, ni zowąd obok ich statku wystrzeliła w górę biała

zjawa trójmasztowca. - Spójrzcie, spójrzcie! - krzyknęła Nadijka, olśniona widokiem

trójkątnych żagli. Na pokładzie jachtu dojrzeli trzech młokosów i dziewczynę

w woalu. Przypominała zaklętą rusałkę z dawnych bajań, nie­

podobna było jej zazdrościć przejażdżki. Im bliżej Kijowa, tym większy ruch na rzece. Przed nimi wyłoniła

się plaża - piaszczysty ostrów pośród Dniepru, trzy motorówki bez wytchnienia dowoziły tam z przystani amatorów kąpieli. Miasto

spływało z góry na brzeg. Z ulicy Rewolucji szerokimi schodami

15

toczyła się nad rzekę barwna fala młodzieży, dziewcząt, kobiet,

mężczyzn - białoróżowy strumień ruchliwych ciał stęsknionych za rozkoszą słońca i wody. Nikt tutaj się nie smucił, na krańcu mia­

sta rozpościerał się nowy ląd, kraina pierwotnego szczęścia. Woda

i słońce chwytały w objęcia wszystkich, co przed chwilą odłożyli cyrkle i odważniki - każdego młodziana jak legendarnego Kija

i każdą dziewoję jak jego siostrę Łybedź. Blade ciała, miesiącami uciskane przez odzież, opuszczał}' wreszcie więzienie, by w dusznym piaszczystym omdleniu zakwitnąć brązem. Dzikie plemię u brzegów

Nilu! Życie na moment powstało z martwych - pierwotne i nagie -

jedynie lekkie kostiumy kąpielowe przypominały, które to tysiąclecie. Kontrast posępnych gmaszysk nad brzegiem i beztrosko plus­ kających się ludzi wstrząsnął Nadijką i ją urzekł. Przeciwieństwo

uwypuklało rozmach miejskiego życia, jego potencjał. Dziew­

czyna nie kryła zachwytu i podniecenia. Oślepiała ją pstrokacizna kostiumów, rewia ciał - od bladoróżowych, przed chwilą wystawionych na słońce, do tak brunatnych, że niemal czarnych, zahartowanych w palącym blasku. - Jak cudnie! Jak cudnie! - powtarzała.

Stepan zachwytu nie podzielał. Spęd nagiej bezmyślnej sfory

wywierał na nim jak najgorsze wrażenie. Sympatia Nadijki dla godnego politowania, lekkodusznego tłumu dotknęła młodzieńca

do żywego. Rzucił ponuro: - Nadmiar tłuszczu uwiera mózgownice.

Lewko przyglądał się widowisku łaskawszym okiem. - Małpiego rozumu dostają w tych biurach, ot co!

Z trudem wysiedli na brzeg i przystanęli na uboczu, by ustąpić

miejsca nawale podróżnych. Ekscytacja Nadijki minęła. Miasto,

16

z promiennej oddali jasne i słoneczne, teraz posępnie zawisło nad

dziewczyną. Rozglądała się trwożnie, ogłuszona nawoływaniami

przekupek, gwizdami statków, hurkotem autobusów odjeżdża­ jących w stronę Darnicy i monotonnym pyrkaniem maszyny

parowej w pobliskim młynie.

Stepan skręcił z machorki papierosa i zapalił. Już miał zamiar swoim zwyczajem splunąć, ale przełknął ślinę z gorzkim ma­ chorkowym posmakiem. Wszystko wokół było dziwaczne i obce.

Widział strzelnicę i ludzi mierzących z dmuchawek do tarczy, budki z lodami, piwem i kwasem chlebowym, przekupki z buł­

kami i nasionami słonecznika, pędraków z iryskami, smarkule z koszami brzoskwiń i moreli. Obok płynęły setki twarzy - weso­ łych, poważnych, skupionych; nieopodal repetowała okradziona kobieta, wydzierały się rozbawione młokosy. Tak tu jest, tak było,

gdy jego stopy deptały miękki kurz wiejskiego gościńca, tak bę­ dzie tu nadal. Obcy świat.

Gdy podróżni odeszli, przystąpiono do rozładunku parowca.

Po schodach wspinali się półnadzy ładowacze z worami i paka­

mi. Nosili warzywa, owoce i rozkrajane tusze wołowe, później przeturlali na przystań cuchnące usmolone beczki. Lewko prowadził i objaśniał. Przy ulicy Rewolucji ich drogi

się rozchodziły. Stepan zmierzał na Padół, dwoje pozostałych do Starego Miasta. - Wal do mnie w razie czego - zaoferował Lewko. - Adres

zapisałeś? Stepan pożegnał ich prędko, skręcił w prawo i ruszył dalej, od czasu do czasu pytając przechodniów o drogę. Obok księ­

garni przystanął i zapatrzył się na witrynę. Od najmłodszych lat

17

uwielbiał książki. Jeszcze niepiśmienny, zupełne pacholę, werto­

wał jedyną księgę zdobiącą pokuć wujowej chaty, jakieś stuletnie tomiszcze z niekończącymi się podobiznami cara, archimandrytów i generałów. Wcale nie rysunki, lecz równiutkie szeregi

czarnych znaków przyciągały jego wzrok. Ani się spostrzegł, a już umiał czytać. Nauczył się niechcący. Potem z lubością wymawiał nowe słowa, choć nie wiedział przecież, co znaczą.

Długo stał obok tamtej wystaw); odczytując kolejne tytuły,

nazwy wydawnictw i daty publikacji. Niektóre książki, jak sądził, mogły mu się przydać w instytucie. Fascynowało go zwalisko tomów, pośród których rozpoznał zaledwie jeden. W książkach

zdawało się ogniskować wszystko, co było mu obce, co budziło

w nim lęk, najrozmaitsze niebezpieczeństwa czyhające na nie­ go w mieście. Wbrew rozumowi i wstępnym kalkulacjom trwożne myśli, a ściślej pytania, z wolna owładnęły młodzieńcem. No i na

co było tu się pchać? Co zrobi dalej, gdzie zamieszka? Przepadnie, wróci do domu jako żebrak. Czemuż nie pojechał do miastecz­

ka okręgowego na kursy pedagogiczne? Na co mu te mrzonki o instytucie i Kijowie?

Tkwił tak na kijowskim Padole obok księgarenki, co oślepiła go blaskiem witryny. Może wrócić na przystań? „To podróż. Podróż mnie wykończyła” - pomyślał.

Na karb zmęczenia zrzucił też ociężałość mięśni, nagłą nie­

chęć do poruszania się. Czuł się jak goniec wykonujący nader ważne, lecz cudze poruczenie. Dawne marzenia postrzegał dziś jako zewnętrzny przymus, poddawał się im ze wstrętem. Szedł dalej, posłuszny dawnym, przyblakłym, lecz nieodpar­

tym pragnieniom.

18

Odszukał numer trzydziesty siódmy przy ulicy Dolny Wał,

wszedł na podwórze przez furtkę, na ganku głucho zastukał w drzwi podżarte przez robactwo. Po chwili otworzył mu męż­ czyzna w kamizelce, z bródką i włosami przyprószonymi siwi­

zną. Kupiec rybny Łuka Demydowycz Hnidy za rewolucji i biedy w miastach uczynił Dyrdy Małe, rodzinną wieś Stepana, centrum

swojej wymiany handlowej. Zawsze zatrzymywał się w chacie Stepanowego wuja. Dziś nadszedł czas, by zrewanżować się za

przysługi, choć dawne lata przeminęły i nie należały do tych, które wspomina się z rozrzewnieniem. Trwożnie zerknął na Stepana

znad okularów, niespokojnym gestem rozerwał kopertę i przebiegł oczyma list. W milczeniu wszedł do domu, zatopiony w lekturze.

Stepan został sam przed otwartymi drzwiami. Pakunki uwie­ rały go w ramię, położył je na ziemi. Odczekał kilka minut, po­

tem usiadł na ganku i patrzył na opustoszałą ulicę. Odkąd tu przyszedł, nie widział ani jednego pieszego, przejechał tylko

woźnica, popuściwszy lejce. Młodzieniec zaczął skręcać papierosa, ogniskując na tej czynności całą uwagę, jak osoba, która zamierza

oddalić od siebie czcze a natrętne myśli. Powoli zwilżył skraj grubego machorkowego papieru, ostrożnie zakleił swoje dzieło

i zerknął na nie z uznaniem. Papieros wyszedł nad podziw rów­ ny, zaostrzony na końcach - taki łatwiej odpalić. Z papierosem w ustach Stepan odrzucił poły frencza i wsunął dłoń do kieszeni

spodni - głębokiej, acz jedynej, bo z drugiej strony roztropny krawiec poskąpił materiału, wykoncypowawszy, że niektórym

klientom jedna kieszeń wystarczy z nawiązką. Gdyby natura wzięła sobie za wzór krawiecką przedsiębiorczość, sporo by zaosz­ czędziła na niejednym oku lub uchu, jak podszeptują jej zresztą

19

mity o cyklopach. Macał dłonią skarby ukryte w tej kieszeni: nożyk, stary portfel, zbędny guzik i chustkę, aż dosięgnął pudełka zapałek. Było jednak puste. Ostatnią zapałkę zużył przecież na przystani, rzucił na ziemię i przydeptał butem. Kto nie może zapalić, temu chce się palić najbardziej. Stepan

wstał i podszedł do furtki z nadzieją na spotkanie przygodne­ go palacza. Nic z tego, padolska ulica wciąż świeciła pustkami. Rząd niziutkich staromodnych domów zastępowały przy brzegu

odrapane, dawno niebielone chałupy. W połowie kwartału bruk

i trotuar ginęły bez śladu. Sędziwa naga topola sterczała cudacz­ nie na wprost czyjegoś okna.

Z ganku zawołano go po imieniu. Stepan się wzdrygnął, niby ujęty na miejscu zbrodni. Wołał pan Hnidy. „Będę tu mieszkał” - pomyślał

młodzieniec, ta myśl zdawała się mu dziwaczna jak topola. Tymczasem Hnidy prowadził gościa nie do domu, lecz w głąb

podwórza. Stepan szedł z tyłu i przyglądał się gospodarzowi. Kupiec był przygarbiony, cienki w nogach i niewysoki, ale chu­

de kulasy zdawały się długie, tyle że niezbyt giętkie. Przybysz pomyślał: nietrudno połamać takie nóżki! Podeszli do jakiejś szopy, Hnidy otworzył kłódkę, pociągnął

drzwi i powiedział: - Tu pan przeczekasz.

Stepan zerknął mu przez ramię. Komórka mieściła małą sto­ larnię. Pod ścianą zobaczył stół warsztatowy, na półkach leżały narzędzia, naprzeciw czerniło się okienko. W nozdrza uderzył

zapach trocin i świeżego drewna. Młody człowiek tak bardzo

się zdziwił na widok swojego pokoju, że dla pewności uściślił: -Tu?

20

Hnidy, pobrzękując kluczami, zwrócił ku niemu okulary.

- Pan przecie nie na długo? Twarz miał pomarszczoną, w oczach udrękę.

Stepan wszedł nieśmiało, złożył w kącie bagaże. Nachylił się

i przez szparę między deskami dojrzał sąsiadów zza przepierzenia:

para krów przy żłobie spokojnie przeżuwała. Obora - oto, gdzie

zamieszka! Jak zwierzę, jak ostatnie bydlę! Poczuł łomotanie ser­ ca, krew napłynęła mu do twarzy. Rozprostował plecy. Purpurowy

i obrażony, zajrzał w bezbarwną twarz Hnidego, wypraną z emo­ cji i choćby cienia refleksji. Poczuł nad nim pewną wyższość.

- Daj pan zapałkę. Chcę zapalić - powiedział. Hnidy potrząsnął głową.

- Ja niepalący... i radzę ostrożnie, drewno wszędzie. Przymknął drzwi. Jeszcze przez moment do uszu Stepana dobie­

gało pobrzękiwanie pęku kluczy. Lokator stawiał w ciasnej komórce

zamaszyste kroki, a odgłos każdego z nich grzmiał jak pogróżka. Takiej hańby nie oczekiwał. Gotów był głodować, klepać biedę, ale mieszkać z chudobą? Prawda, pasał niegdyś krowy, ale czy po

rewolucji, po wszystkich powstaniach i zrywach, byle łachudra, pa-

tykonoga kramarska miernota, miała prawo zagnać go do chlewa?

Letni wieczór powoli spowijał ciemnością okienko w komórce. Stepan wyjrzał przez nie na zewnątrz. Nad monotonnym szere­

giem dachów rwał się ku niebu fabryczny komin. Czarne kłęby

dymu zlewały się z szarofioletowymi refleksami zmierzchu. Zda­

wały się cichutko przenikać w głąb nieba, do sedna wszechświata. Papieros rozmiękł pod palcami, rozsypał się. Stepan skręcił no­ wego i wyszedł na podwórze. No cóż, wejdzie do domu, znajdzie kuchnię i ogień. Czego ma się wstydzić?! To przecie ludzie jak on.

21

Na ganku siedział młody mężczyzna. Gość poprosił o ogień

i już się nachylił, kiedy tamten zaproponował: - Proszę zapalić mojego.

Stepan się zdziwił, ale poczęstunek przyjął. W świetle zapałki przyjrzał się nieznajomemu. Chłopak beznamiętnie wypuszczał

dym. Na podziękowanie zareagował kiwnięciem głowy, jakby głę­ boko nad czymś się zamyślił i zamierzał przesiedzieć tak do rana. Stepan położył się na stole w swojej izdebce i rozkoszował pach­

nącym dymem. Zamknął oczy i marzył, aż doszedł do wniosku,

że nie jest tak źle. Kwaterunek w obórce wydawał mu się w naj­ gorszym razie komiczny. Dwa razy załomotał pięścią do krówek,

roześmiał się w głos, otworzył oczy i spojrzał w okienko. Nad kominem jaśniał brzeg sierpa w nowiu.

II

Dzień zaczął się już na dobre, kiedy Stepan nareszcie się zbudził

i podniósł ze stołu stolarskiego. Tęgo ścierpł od leżenia na na­ gim drewnie, ale nie zwracał uwagi na tę słabostkę, bo miał inne zmartwienie. Z obawą przetarł oczy. Dziś egzamin wstępny, czy

aby nie zaspał? Przypomniał sobie, że egzamin wyznaczono na

godzinę pierwszą. Trochę się odprężył i przeciągnął. Potarł ręką pobolewającą szyję.

Zza przegródki dobiegało ciche, monotonne ciurkanie: odgłos dojenia krów. Uspokoiło to Stepana do reszty - jeszcze wcześnie. Siedział na stole z rękoma wspartymi na kolanach, pochyliwszy rozczochraną głowę, i wspominał. Sunęła przed nim jasna nić drobnych zdarzeń poprzedniego dnia. Pacholęciem będąc, doglą­

dał bydła. Godzinami leżał w polu, wyplatał baciki i kosze. Zwykł

wówczas czynić sobie rozmaite wyrzuty. Dziś także wspominał

wczorajszego siebie z niezadowoleniem. Dostrzegł w sobie waha­ nie, pewną, niechby i chwilową, apatię - coś, co można nazwać gnuśnością. Prawa do niej, jak sądził, nie miał wcale. Jest częścią

nowej siły - powołanej ze wsi do miasta celem twórczej pracy. Należy do tych wybrańców, co na przegniłych fundamentach

przeszłości śmiało wzniosą przyszłość. Nawet za aromatycznego papierosa, jałmużnę od panicza, było mu teraz wstyd. Odrzucił włosy z czoła i zaczął pośpiesznie doprowadzać się do

ładu. Otrzepał frencz, łokciem starł kurz ze spodni, rozpakował

23

tobołki. Miał w nich prowiant, szynel wojskowy carskiego kroju

i zmianę bielizny. Całkowicie opróżnił jedno z zawiniątek, prze­ tarł gałgankiem buty, splunął na nie i ponownie przetarł. Gotowe,

wyglądał jak należy - chwat co się zowie! Dobrodziejstwa ablucji były mu niedostępne, więc zdecydo­ wał, że po egzaminie wykąpie się w Dnieprze. Teraz śniadanie. Miał aż trzy bochny chleba, pół puda pszenicznej mąki, ze czte­

ry funty sala, dziesięć gotowanych jaj i worek kaszy gryczanej. Spośród dobytku wyturlały się jeszcze dwa zapomniane ziem­

niaki, rozbawiło go to znalezisko. Położył wiktuały na stole, obok ustawił odwiązany od torby podróżny saganek i już sięgał po nóż, by pokroić chleb, ale w ostatniej chwili przypomniał

sobie o kulturze fizycznej. Dzień chciał zacząć porządnie, po miastowemu, jakby już całkiem zaadaptował się do nowych

okoliczności. Ważne, żeby z miejsca wziąć się w karby - rygor

i dyscyplina rękojmią sukcesu! Wstał i rozejrzał się za odpowiednim przyrządem do ćwiczeń.

Chwycił ławę i podniósł ją kilkakroć, zadowolony ze swojego sprytu i sprężystości mięśni. Postawił ją, lecz było mu mało. Z sa­ tysfakcją sprawdził bicepsy, podskoczył, uczepił się krańca jętki

i zaczął podciągać, coraz to szybciej, z zacięciem i napięciem. Ze­ skoczył wreszcie na podłoże, rumiany z wysiłku i miłości własnej,

i odwrócił się ku drzwiom. Dopiero wtedy zobaczył przed sobą kobietę z dojnicą w ręce. Patrzyła na niego z lękiem i konfuzją. - Nocowałem tu - wyburczał. - Pozwolili.

Milczała. Stepan czuł się niezręcznie. Nie dlatego, że był bez frencza, i nie dlatego, że podkoszulek tu i ówdzie wysunął się spod sznurka ściągającego spodnie, jak u rozbrykanego szkraba.

24

Odzież uznawał za ochronę przed zimnem, nic więcej, ale ćwi­

czenia z kultury fizycznej przekroczyły należne im ramy, zmieniły się w harce, nielicujące z jego powagą i pozycją. Kto wie, może

ta dojarka będzie międlić ozorem, że próbował wdrapać się na

stryszek i coś zachachmęcić! Odrzucił włosy do tyłu i zamierzał

przystąpić do śniadania, dając tym samym jasny znak, że roz­

mowę skończono, ale kobieta weszła w jego progi, zlustrowała

dobytek gościa i postawiła na podłodze wiadro z mlekiem. Zbadała dłonią stół. - Twardo się spało? - zapytała smutnym, jakby zmęczonym

głosem.

- Ehe - mruknął niezadowolony Stepan. Wciąż nie odchodziła. Czego właściwie chce? Na co te drobiaz­

gowe i podejrzliwe oględziny? Niedwuznacznie zmarszczył brwi. - Jestem tu gospodynią - wyjaśniła wreszcie kobieta. - Nalać panu trochę mleka?

Gospodyni! I własnoręcznie doi krowy? Co za czasy, burżuj

i służba domowa w jednym. Mlekiem od dojarki, krwią z krwi własnej, Stepan by nie wzgardził, ale kołtuńskiej łaski mu nie

trzeba.

- Nie chcę - odpowiedział.

Ale gospodyni, nie czekając na odpowiedź, już nalewała mu mleko w saganek. - Umyć można się w podwórzu, jest kran - dodała, zabierając wiadro.

Stepan spoglądał na jej grube, krągłe plecy - spasła się jak ma­

ciora przy miejskim korycie. Wściekle narzucił na siebie frencz

25

i zapiął guziki. Nakroił chleba i sała, jadł i myślał o egzaminach. Nie ma czego się bać! Rachunki - głupstwo, miał je w małym

palcu. Na próbę przypomniał sobie wzory na pola wszystkich

figur, równania kwadratowe, zależności między funkcjami trygo­ nometrycznymi. Chociaż powtórzył jedynie to, co umiał najlepiej, lubował się klarownością swojej wiedzy. Naukami społecznymi

głowy sobie nie zaprzątał - ileż to referatów wygłosił po wsiach,

ileż gazet czytywał co dzień. Jeśli dorzucić do tego pochodzenie

społeczne, staż rewolucyjny i pracę zawodową, trzeba przyznać, że na front nauki wstępował niezgorzej uzbrojony.

Ta konstatacja wprawiła go w nastrój wręcz wyśmienity i nie zepsuł go przegląd dokumentów. Wszystko było w porządku.

Stosik papierów’ mieścił całe życie Stepana z ostatnich pięciu lat: powstanie w czasach hetmana, walkę z bandami białych, trudy na niwie kulturalnej i społecznej. Niektóre ustępy odczytywał

sobie teraz z sentymentem. Czego tu nie odnotowano! Niewola i ucieczka sprzed plutonu egzekucyjnego. Mityngi, agitacje, rezo­

lucje, tępienie ciemnoty i samogonu. Jak miło oglądać te wyczyny

w postaci ostemplowanej, opieczętowanej, wystukanej w zgrabne linijki na maszynie do pisania lub nagryzmolonej pokracznymi kulfonami półanalfabetów!

Podniósł się żwawo, schował dokumenty do kieszeni, noży­ kiem naostrzył ołówek i zabrał trochę kartek. Pora iść. Spakował

prowiant do torebki i przystanął obok mleka. Nie było sensu się

oszukiwać, czuł nie lada pragnienie. Sało i chleb aż się prosiły, żeby je rozcieńczyć. Mleko i tak skiśnie w ten upał. Chwycił sa-

ganek, opróżnił go jednym haustem i trzasnął naczyniem o blat. Z parszywej owcy choć garstkę runa uszczknął.

26

Wyszedł na podwórze, drzwi zamknął na haczyk i po chwili był już na ulicy. W drodze do instytutu chciał wstąpić do związku zawodowego w sprawie pracy. Dziś nie miał problemów z odna­

lezieniem drogi i niezbyt zważał na miasto. Pochłonięty kwestią zatrudnienia, więcej uwagi poświęcał sobie niźli otoczeniu. W Pałacu Pracy z trudem odszukał pośród setki gabinetów

właściwy oddział Robzemlisu. Ponieważ swoją sprawę kwalifi­ kował jako niecierpiącą zwłoki, postanowił udać się wprost do naczelnika. Przyszło mu czekać, ale nie było to dotkliwe zmar­ twienie. Po pierwsze, wybiła dopiero dziesiąta; po drugie, siedział

na ławce obok innych petentów, jak równy z równymi. Poprosił sąsiada o świeżą gazetę i, nie marnotrawiąc czasu, zapoznał się

z doniesieniami o położeniu międzynarodowym. Uznawszy je za sprzyjające dla Związku Republik, przeszedł do rubryki „Życie

Wiejskie”. Pochłonęła go bez reszty. Na wieść o tym, że we wsi Głucharach na skutek żądania rady wiejskiej wymieniono nieso­ lidnego agronoma, pomyślał z żalem: „Nie zawadziłoby i u nas.

Ale siedzą jak trusie”.

Z uwagą przeczytał notkę o kradzieży w kooperatywie wsi Kondratówka, o walce z bimbrownictwem w rejonie kaharlickim,

o wzorcowej stacji kopulacyjnej w miasteczku Radomyślu. Każdą

linijkę i cyfrę przyrównywał do faktów ze swojej wsi i koniec

końców doszedł do wniosku, że wstydu u nich nie ma. Żyją jak

ludzie, wcale, wcale. „Więcej sił kulturalnych nam trzeba, ot co” - dedukował. Było mu

miło, że jedynie przejściowo, na trzy lata, wyfrunął spod strzech ojczystych. Powróci w pełnym rynsztunku na bój ostatni - z bim­

brownictwem, złodziejstwem i opieszałością władz terenowych.

27

W końcu nadeszła jego kolej na wizytę u naczelnika. Stepan przestąpił próg nie bez obawy, czy aby nie ujrzy w fotelu za biur­

kiem odpychającej postaci w otoczeniu mięciutkiej tapicerki i wy­

ścielonej dywanem posadzki. Kijów, jak by nie patrzeć! Uspokoił się od pierwszego spojrzenia. Umeblowaniem gabinet naczelnika

niezbyt górował nad izbą, która służyła całemu oddziałowi rejo­ nowemu Robzemlisu. No, może prócz sofy pod ścianą - o takich zbytkach w terenie nie mogli marzyć, zresztą i tak nie dałoby się

jej tam upchnąć.

Naczelnik był dusza człowiek, ale prośba Stepana niezmiernie

go zdziwiła. Czy rzutki członek Robzemlisu szczebla rejonowego nie wie, dokąd należy się udać w podobnej sprawie? W pierwszej

kolejności powinien się zarejestrować jako delegowany i wciągnąć

do związkowej ewidencji giełdy pracy. Wszystko ma ustalony, powszechnie znany tryb, nie wolno nadużywać czasu - ani pry­

watnego, ani osoby urzędowej! Stepan opuszczał gabinet nieco zbity z tropu. Wszystko, o czym mówił naczelnik, było mu świetnie znane, ale... ten... ustalony tryb! Młodzian żywił cichą nadzieję, że obsłużą go ekstraordy-

naryjnie, bez żadnego trybu, choćby przez wzgląd na czynny udział w rewolucji i nienaganną służbę w związku zawodowym.

Oprócz tego został skierowany do szkoły wyższej, zatem wspar­

cie należało mu się poza kolejnością. Naczelnik oddziału nawet nie zapytał o jego dokumenty. Cóż, przykre to, lecz sprawiedliwe,

musi przyznać! Skończyliśmy z równymi i równiejszymi. W giełdzie pracy Stepana zaskoczyła wiadomość, że petentów

obsługuje się wyłącznie w środy i w piątki. Dziś był, niefortunnie,

poniedziałek. Odstępstw od ustalonego porządku nie czyniono

28

nawet dla przyjezdnych. Okólniki w tej sprawie rozesłano z na­ leżytym wyprzedzeniem po rejonach, jak oznajmiła pani w re­

jestracji. Zwróciła mu przy okazji uwagę na wykaz niezbędnych dokumentów, a Stepan z przerażeniem odkrył, że niektórych mu brakuje i wyrobić ich szybko nie zdoła.

Z nadzieją wchodził do Pałacu Pracy, ze smutkiem opuszczał jego progi. Dotarło do niego, że tutaj zajęcia nie znajdzie. Jest

sam wobec setek. Zanim skompletuje niezbędne papiery, inni

przechwycą to, co zostało. Czy zbieranie tych dokumentów ma

sens? Powiedzą mu, że przyjechał się kształcić, więc powinno wspierać go państwo, i doradzą wystarać się o stypendium. Tak być musi. Nikogo nie wini.

Na ulicy doznał olśnienia. Może wstąpić do jakiego dużego urzędu? Może akurat przypadkiem szukają tam bystrego rachmist­

rza albo rejestratora? Po prostu wejdzie i zapyta. To nie grzech. Powiedzą, że nie szukają, i sobie pójdzie. A nuż los się uśmiechnie? Ta myśl go uskrzydliła. Wierzył w swoją dobrą gwiazdę, bo każdy człowiek w głębi duszy uważa siebie za wyjątkowe zjawi­ sko pod słońcem i księżycem. Obrał kurs na bramę zwieńczo­

ną potężnym szyldem „Ukraińskie Wydawnictwo Państwowe” i dziarskim krokiem wszedł na piętro. W pierwszym pomiesz­

czeniu zastał kilku młodzieńców na kanapie, zajętych rozmo­

wą. W kącie postukiwała maszyna do pisania, przy ścianach wznosiły się regały pełne książek. Przystanął, ale zaraz poszedł

dalej, w udanym roztargnieniu, żeby go przedwcześnie nie po­ wstrzymano. Wzrokiem szukał tabliczki z napisem „Kierownik”,

dojrzał ją dopiero na drzwiach do trzeciego pokoju. Już dotykał klamki, gdy mężczyzna ślęczący nad rękopisami przerwał pracę.

29

- Kierownika nie ma. W czym rzecz, towarzyszu? Stepan stracił impet, wyburczał niewyraźnie, że „sprawa jest”, i w takim samym rzekomym roztargnieniu ruszył z powrotem.

Zanim dotarł do wyjścia, usłyszał uwagę, zapewne pod swoim adresem: - Wór wierszy przytargał, jak nic!

I śmiech. Odwrócił się i zobaczył autora tych słów. Był to je­

den z kanapowych młodzieńców - czarniawy, w szarej koszuli z wąskim pasem. Idąc schodami na dół, Stepan usiłował pojąć

docinek. „Jakie znów wiersze? Co mają wiersze do tego?” Jego upór nie znał granic. Mimo że w następnej placówce rów­

nież nie było mu dane ujrzeć kierownika, w trzeciej zaś na włas­

ne oczy zobaczył listę zredukowanych pracowników, odwiedził jeszcze czwartą. Dyrektor akurat urzędował i zechciał go przyjąć. W tym gabinecie meble były mięciutko wyściełane, na ścianie

wisiał ogromny, masywny zegar, ale - miła niespodzianka! - dy­ rektorował człowiek młody i nie krwiopijca. Los uśmiechnął się do Stepana. Gospodarz wskazał krzesło i wysłuchał. Potem zapalił i powiedział:

- Znam to z autopsji. Jestem czerwony dyrektor. Wciągać w ro­ botę młodzież robotniczo-chłopską to moje powołanie. Bez tego nie zdołamy uzdrowić naszego aparatu. Tylko młode ręce mają

siłę zdolną do budowy' socjalizmu. Proszę mnie odwiedzić za

dwa, trzy miesiące... Siedzibę tej instytucji gospodarczej opuszczał Stepan z ledwie skrywaną urazą. Kurtuazyjna audiencja oburzyła go do głębi

duszy. Przeczuwał, że także wszystkie kolejne drzwi zatrzasną mu przed nosem - już to z kategoryczną odmową, już to z obłudną

30

życzliwością. Dwa, trzy miesiące! Z czerwońcem w mieszku i trze­ ma bochenkami chleba. W obórce z łaski kramarza! Z dłońmi w kieszeniach frencza przecisnął się przez uliczny tłum, usiłując

nie patrzeć na twarze przechodniów. Może na każdych ustach czaiła się już obelga pod jego adresem? Nieudacznik.

Zegar Okrwykonkomu wstrzymał buzowanie niewesołych

myśli. Wybiła za kwadrans dwunasta, o pierwszej zaczyna się egzamin. Rozpytując gorączkowo o drogę do instytutu, Stepan

czym prędzej parł naprzód. Klarowność bezpośredniego celu egzaminu - przyniosła mu nagły spokój. Jeśli obleje, na co mu

wszelkie posady? Niby się martwił, ale w głębi duszy miał pew­ ność, że egzamin pójdzie mu jak z płatka. Nawet jeśli wyobrażał

sobie przeciwny rozwój wypadków, to tylko po to, by zaznać miłego uczucia - jak człowiek, który usłyszał coś arcyzabawnego.

Miarowy takt pewnych kroków wyciszał rozkołysane myśli. Cóż

za absurd! Nie miał prawa myśleć, że zjawi się tu jak spod ziemi

i wszyscy ukłonią mu się w pas. Czas spojrzeć prawdzie w oczy:

wylądował w centrum życia wirującego od setek lat. Wróżek i po­ czciwych czarnoksiężników już nie ma, nigdy zresztą nie istnieli.

Cierpliwością i pracą ludzie sięgają celu. Mrzonki, że rzutem na taśmę zdobędzie miejsce w miejskiej maszynie, wydały mu

się teraz dziecinadą. Muszę zdać egzamin, zdobyć stypendium i się uczyć, reszta przyjdzie sama - tłumaczył sobie. Są organizacje

studenckie, artele, stołówki. Powinien więc zostać studentem. I pamiętać, że takich jak on są tysiące! Na korytarzach instytutu panował niemiłosierny ścisk, Stepan

całkiem się pogubił. Znalazł się w potężnym strumieniu ludzi i dał mu się porwać - nie wiedzieć dokąd ani po co. Dopiero gdy

31

ludzka rzeka zatrzymała się obok jakiegoś audytorium, odważył się zapytać, gdzie egzaminują. Okazało się, że właśnie tutaj i że

już za chwilę. Zanim Stepan zdążył się uspokoić, sąsiad zabił mu ćwieka:

- A wy, towarzyszu, macie za sobą komisję rekrutacyjną? Komisję rekrutacyjną? Nie, Stepan o takowej pierwsze słyszy.

Należy ją przejść? Gdzież ona zasiada? Na drugim piętrze?

Ze wszystkich sił rozpychając przybyłych na egzamin, przedarł się na półpiętro i biegł dalej po schodach. Co, jeśli się spóźnił, jeśli komisja już zakończyła posiedzenie? Zachciało mu się szu­

kać posady! Czerwony ze wstydu i nerwów, wszedł do sali. Nie, komisja trwała na posterunku. Zarejestrowano go pod numerem

sto dwudziestym trzecim.

Po czterech godzinach Stepan przeszedł pomyślnie komisję

rekrutacyjną i wypisano mu skierowanie na egzamin, pojutrze.

Głodny i rozczarowany smętnie człapał do domu. Świetnie rozu­ miał, że komisja rekrutacyjna jest niezbędna i że w jeden dzień

nie sposób przeegzaminować wszystkich pięciuset delegowa­

nych na studia, ale powoli brzydły mu logiczne uzasadnienia. Zaczynał pojmować, że rygory dobre są wtedy, gdy stosuje się je

dobrowolnie wobec samego siebie, wielce zaś uciążliwe, gdy eg­

zekwują je od ciebie inni. Czuł się skonany. Przerażała go pustka jutrzejszego dnia. Po zejściu na Padół skręcił w stronę Dniepru, żeby się wykąpać, jak planował rankiem. Po drodze kupił pudełko zapałek. Miał

wielką ochotę zapalić, ale obawiał się, że zwymiotuje. Przede

wszystkim kąpiel, potem coś przegryzie i dopiero wówczas

pozwoli sobie na papieroska. Niestety, wykąpać też mu się nie

32

udało - było to dozwolone wyłącznie na plaży, musiałby się do­

stać z nabrzeża na wyspę. Przejażdżka kosztowała pięć kopiejek łodzią zwykłą i dziesięć motorową. Dwie kopiejki za pudełko

zapałek plus pięć za łódkę - razem siedem kopiejek. Na takie luksusy nie było go stać, bo oprócz nadziei, może płonnych, miał czerwońca na wszystkie dni biedowania i potencjalnych przygód.

Kto wie, może i do domu, na wieś, przyjdzie mu wracać? W takim

razie pieniądze przydadzą się na podróż. Przekonywał sam siebie, że koniecznie musi brać to pod uwagę. Chciał pójść daleko wzdłuż brzegu za miasto, wykąpać się na

odludziu i wrócić do komórczyny dopiero na wieczór. Ale ciało opadło z sił, głód rozniósł po mięśniach potworną słabość. Posta­

nowił więc tylko się obmyć. Zrzucił kaszkiet, rozpiął kołnierzyk i, rozglądając się trwożnie, zamoczył ręce. Aż się wzdrygnął - woda zdała się mu śliska i ohydna. Umył się mimo wszystko, wytarł brudną chustką i powoli ruszył w stronę Dolnego Wału.

W komórce wszystko było tak, jak zostawił rankiem. Wdusił w sie­ bie kilka jajek i łapczywie skręcił papierosa. Zaschło mu w ustach

i miał odruchy wymiotne, nawet palenie okazało się torturą. Od­

rzucił niedopałek i rozgniótł butem. Czuł się wyczerpany. Zdjął frencz, rozścielił go na stole i zaległ całym sobą na deskach, jedynie nogi odrobinę wystawały. Starał się o niczym nie myśleć, obser­

wując zmierzchanie w okienku. Znajomy komin spowijał dymem

poszarzałe niebo.

I il''htt--

III

Nazajutrz po południu Stepan wstąpił do Lewka. Jeszcze wczoraj

nie miał najmniejszej ochoty na spotkania ze znajomymi, dziś

jednak chciał kogoś widzieć, zamienić z kimś choć słówko. Rano zabrał odrobinę chleba, sała, cudownie odnalezionych kartofli

i kaszy. Ruszył brzegiem daleko za miasto. Przeszedł kawał drogi, może ze trzy wiorsty od przystani, w poszukiwaniu miejsca - na­

reszcie! - bezludnego. Już kilka razy zamierzał rozbić biwak, lecz w ostatniej chwili spotykał rybaka albo przekupkę czekającą na

przewoźnika. Niełatwo było rozminąć się z bliźnimi, ale się nie poddawał. Miasto znikało za występami pagórkowatego brzegu. Dotarł w końcu do niewielkiej zatoki pośród zarośli, za­

cisznej i ustronnej. Rozzuł się, zdjął frencz, uciął dwie grube gałęzie i ustawił na nich saganek. Nazbierał suchej trawy, roz­

niecił pod sagankiem ogień, opłukał krupy, obrał ziemniaki, posiekał słoninę. Wrzątek z kaszą parkotał. Upewniwszy się,

że płomień nie zgaśnie, Stepan się rozebrał i zaległ na brzegu w ciepłym słonku poranka. Z oddali co kwadrans dobiegało bicie kurantów w ławrze, wraz z dźwiękami dzwonu i pluskiem

wody napływały spokój i smutek. Poderwał się i wskoczył do rzeki. Pluskał się, pływał, zanurzał

i wynurzał, pokwikując z rozkoszy. Wyszedł i od razu, nieubrany, z dzikim łakomstwem rzucił się na posiłek. Krupy zgęstniały

i zabulgotały. Ostrym patyczkiem łapczywie wyławiał kawałki

35

ziemniaków i słoniny, połykał je bez przeżuwania. Łyżki nie miał,

maczał więc pajdy chleba w gęstej gryczanej masie i zajadał, aż mu się uszy trzęsły'. Ani się obejrzał, jak opróżnił saganek do

ostatniego ziarenka. Z pełnym brzuchem położył się na frenczu

i okrył bielizną. Skwar ciężko opadł na powieki. Zasnął szybko, nie zdążył nawet zapalić.

Równie szybko się ocknął. Nad jego głową rozciągał się cichy błękit, ciałem przebiegł dreszcz. Stepan, na dobre rozbudzony chłodem, czuł się tak, jakby z wody wyszedł przed chwilą. Leżał

w cieniu pagórka, za którym skryło się słońce. Wstał, przetarł oczy i pośpiesznie się ubrał. Po niedorzecznym śnie pozostały mu mętlik w głowie i ociężałość mięśni. Potem usiadł na brzegu, w słońcu, już nie południowym. W po­

godnej ciszy ostatnich dni lata dopiekła mu samotność. Nie znał jej pochodzenia, nie umiał nazwać, ale każda myśl ściągała na

jego głowę lepki ciężar i grzęzła w nim, pognębiona i pusta. Po raz pierwszy w życiu doświadczał tej zniewalającej bezsilności, co wdziera się do serca ciemnym przeczuciem zguby. Wędro­

wał spojrzeniem po wodzie, sięgał w tamte strony, gdzie wyrósł, walczył i marzył. Piaszczyste brzegi przed jego oczami, odlu­ dzie i ciepłe muśnięcia wiatru przywodziły na myśl sielską idyllę i pomnażały tęsknotę. Czuł bliskość miasta za wzgórzem, czuł siebie w mieście - był jednym z nieprzebranych i anonimowych

ciał pośród cegieł i rozporządzeń. Stał u progu marzenia jak wygnaniec, na ojczystej ziemi zostawił wiosnę i rozkwitłe pola.

Nadijka. Wspomnienie, na jakiś czas wyparte, rozbłysło po­ śród tęsknego osamotnienia. Zupełnie jakby dziewczyna chowała

się przed nim figlarnie, a teraz wyszła z kryjówki - roześmiana

36

i pachnąca świeżością. Dotyk jej dłoni płonął w jego żyłach, pa­

rzył go żywym ogniem. Jej spojrzenia i uśmiechy rozpalały mu serce, prostowały pokrętne ścieżki miłości. Stepan odtwarzał

w myślach rozmowę na parowcu, znów słyszał tamte słowa, szu­

kając w nich potwierdzenia. - Pan taki mądry! Uzyska pan stypendium!

Tak, tak! Jest zdolny i silny. Potrafi być uparty. Jeśli jego ra­ miona okażą się nie dość wytrzymałe, poturla ciężary jak żuczek.

Dni, miesiące, lata ciężkiej pracy! Oby tylko okazywała mu przy­

chylność, we dwoje wkroczą tryumfalnie przez miejskie bramy! - Nadija - szeptał.

Wymawiał to imię na głos, niosło nadzieję jak omen zwy­ cięstwa.

Czym prędzej wracał do domu uskrzydlony niespodziewanym afektem. Miłość oczyściła jego myśli z wszelkich trosk, istna czarodziejka - przysłoniła mu resztę świata, rozrosła się do roz­

miarów jedynego celu. Ogarnęła go tak gwałtowna chęć ujrzenia

dziewczyny, że postanowił nie zwlekać ani chwili. Już przetarł buty zaplutym gałgankiem, już otrzepywał frencz, gdy jednak się zawahał. Owszem, Nadijka wdzięczyła się do niego

na parowcu i zapraszała w gości, ale była wesolutka. Czy to aby

nie znak, że już ma ukochanego? Szybko odpędził tę parszywą myśl - wszak Nadijka, podobnie jak on, jest w tym mieście po

raz pierwszy. Może wystarczyły dwa wieczory, może już kogoś poznała i pokochała? Miłość rodzi się w okamgnieniu, przekonał

się o tym na własnej skórze. Wtedy jej się spodobał, ale teraz, powsinoga z chlewika, jakie miał argumenty na swoją korzyść?

Załóżmy, że do niej przyjdzie, żałosny wieśniak pośród miejskiej

37

ciżby... Co jej powie, co jej da? Szuka w niej oparcia, a kobiety same go potrzebują.

Długo rozmyślał, siedząc na ławie, aż postanowił: pójdzie dopie­

ro po egzaminie. Zawita do ukochanej jako student, a nie wiejski obdartus, i powie: zwyciężyłem, jestem godzien! Uspokoił się, ale w tej norze niepodobna było dłużej wysiedzieć. Wybrał się w od­ wiedziny do Lewka.

Szczęśliwie zastał go w domu. Uwagę gościa przykuł idealny

porządek w ubogiej studenckiej izbie. Umeblowanie nie było

zbytkowne: niewielka malowana skrzynia, prosty stół, rozkładane łóżko, dwa krzesła, na ścianie etażerka własnej roboty. Za to stół nakryto szarym, czyściutkim papierem, leżały na nim zgrabne

wieżyczki książek, okno przyozdabiał haftowany tiul, skrzynię

przykryto płachtą w czerwono-czarną kratę, a łóżko starannie

zaścielono. Górowała nad nim największa i najcenniejsza ozdoba, duma gospodarza - dubeltówka ze skórzaną kartuzą. Troskliwą rękę pana domu znać było w równej linii portretów na ścianie, okraszonych wyszywanymi tkaninami: Taras Szewczenko, Iwan

Franko, Władimir Lenin. Zazdrość i smutek zżerały Stepana na

widok schludnego, przytulnego pokoiku.

Lewko, ubrany w podkoszulek, siedział przy biurku nad książ­ ką, lecz gościa powitał wylewnie, usadowił na krześle i jął rozpy­ tywać. Jak się urządził? Stepan nie umiał przezwyciężyć wstydu.

Odparł zdawkowo, że niezgorzej, zajął pokój zwolniony na lato,

jesienią zamieszka tam pociot kramarza; skarżyć się nie ma na co, niebawem uzyska stypendium i się przeniesie, najpewniej do gmachu Kubuczu, gdy zostanie prawdziwym studentem. Egzamin zda jutro, ani trochę się nie boi. Staż rewolucyjny zaprocentuje.

38

- A co u pana? Chata całkiem, całkiem... - nieśmiało zmienił temat, przejęty takim szacunkiem dla gospodarza, że aż zaczął

mu „panować”. Lewko się uśmiechnął. Chata okupiona cierpieniem! Przydział

na nią dostał półtora roku temu, gospodarze powitali go jak dzikie zwierzę. Wody nie dawali, ustęp zamykali. Mieszka tu

dwoje staruszków - z dawnego nauczycielstwa. Mąż wykładał kiedyś łacinę po gimnazjach, teraz łacinę wycofali, więc stary

służy w archiwum za trzy czerwońce. Z czasem przywykli do lokatora, a lokator do nich, dziś są za pan brat. Herbatkę razem

popijają, a jak trzeba coś ugotować, też żaden problem. Porządni ludzie, choć starej daty.

- Zaraz się przekonasz. Herbatę z nimi wypijemy.

Stepan wymawiał się brakiem apetytu, ale student na to nie zważał. Nieśpiesznie włożył koszulę, po czym nieprzepasany wyszedł z pokoju.

- No proszę! Herbata zaparzona... Chodźmy - zaprosił nie bez dumy.

Ciągnął za rękę onieśmielonego Stepana, ale ten dawał się prosić już tylko dla pozoru. Czul nieprzepartą chęć poznania

prawdziwych mieszczan i przyjrzenia się im. Lewko zastąpić ich

nie mógł, bo podobnie jak Stepan zamierzał prędzej czy później

wrócić na wieś. Był w mieście jeżeli nie przypadkiem, to poniekąd przejazdem. Nieco skonfundowany gość przestąpił próg rasowe­

go homo urbanus, w dodatku niegdysiejszego profesora gimna­ zjum. Zamierzał jak najmniej mówić, więcej słuchać i patrzeć. Na umeblowanie profesorskiego pokoju złożyła się niebywała

kombinacja najprzeróżniejszych sprzętów. Wiele wskazywało

39

na to, że każdy zdobił swego czasu inne wnętrze. Później, z jakiegoś

powodu stłoczone tutaj, zamarły w przerażeniu. Najwyraźniej za­ brakło miejsca, więc ustawiono je w przedziwnym porządku - pod

ścianami i na środku pomieszczenia. Szerokie dwuosobowe łóżko zerkało wstydliwie spod kusego parawanu, złożywszy utrudzone wezgłowie na regale książkowym. Ten ostatni dawno miał już za

sobą lata świetności, za przeszklenie służył mu smętny, brunatny

kawał kartonu. Pokaźny płaskorzeźbiony kredens w obawie przed utratą równowagi wsparł się wierzchołkiem o ścianę, pozbawiając

sąsiadującą z nim szafę przywileju otwierania drzwiczek. Z prawa,

pod oknem, przycupnęła etażerka pełna nut, choć w mieszkaniu na próżno szukałbyś pianina. Kątem ku oknu, przysłaniając je częściowo plecami, prężyła się z dumą i gracją lustrzana szafa na

ubrania. Jako jedyna w tej szemranej kompanii zachowała czy­ stość i panieństwo. Vis-a-vis niej, w symetrii do potężnego łoża,

rozparła się wytarta turecka sofa; na jej szerokim, zwieńczonym

długą drewnianą półką oparciu - w eskorcie równych stosów płyt - wznosił ku sufitowi samotną trąbę gramofon. W kącie przy drzwiach zadekował się sczerniały blaszany piec

burżujka - zimą ogrzewał pokój, latem gotowano na nim posiłki. Szeroki komin, podwieszony do sufitu, ciągnął się od pieca przez pół pokoju, następnie ostro zakręcał, by zniknąć w ścianie nad

regałem. Pokój był niemały, lecz zwężał go natłok rzeczy, po­ środku został ledwie skrawek przestrzeni na stoliczek niegdyś

karciany, a dziś jadalny, który przy olbrzymich sąsiadach zda­

wał się liliputem. To na nim serwowano „herbatę”, czyli zestaw złożony z niebieskiego okopconego czajnika, czterech filiżanek,

cukru w miseczce i kilku pajd chleba na talerzu.

40

Lewko zaznajomił Stepana z gospodarzami. Twarz dziarskiego

staruszka Andrija Wenedowycza szczelnie okalał siwy zarost, jego dłonie i gestykulacja zdradzały wzniosłość oraz poczucie

godności własnej. Małżonce brakowało zębów, Stepan nie dosły­ szał zatem powitalnej formułki. Zgarbiona kobieta o wyschniętej twarzy i drżących rękach zaprosiła w swoim niepojętym języku do stołu i jęła ostrożnie nalewać herbatę z czajnika.

Andrij Wenedowycz pochwalił Stepana za pęd do wiedzy, nie pochwalał jednak obecnego systemu kształcenia i odsunięcia od spraw oświaty starszych, doświadczonych pedagogów.

- Czy włada pan językiem łacińskim? - zapytał znienacka. Stepan, przytłoczony zogniskowaną na nim bez reszty uwagą

gospodarza, zarumienił się po uszy. O łacinie wie tyle, że była wyznał z rozbrajającą szczerością - a nie uczył się jej, gdyż stała

się zbyteczna. Ostatnie słowo sprawiło panu Andrijowi nie lada przykrość. Znajomość łaciny zbyteczna! Niech sobie wbije do

głowizny studenciak, że wyłącznie klasyka ocali świat przed ob­ skurantyzmem niniejszym, jak niegdyś wybawiła go od religij­ nego! Jedynie powrót do klasyki pozwoli ludzkości odrodzić się

w światłym pojmowaniu kosmicznego porządku oraz harmonii

między naturą i twórczym uniesieniem.

Głos nauczyciela przenikała pasja. W coraz gorętszym zapale Andrij Wenedowycz sypał imionami i sentencjami, których waga i treść były poza zasięgiem umysłu Stepana. Gardłował o złotym

wieku Augusta, o rzymskim geniuszu, co ukorzył świat i gorzeje w pomroce współczesności jasną zorzą zbawienia. O chrześcijań­

stwie, co zdradziecko pochłonęło Rzym, ażeby w Renesansie paść

jego łupem. Opowiadał o swoim ulubieńcu Lucjuszu Anneuszu

41

Senece, podopiecznym Nerona, filozoficznej znakomitości nęka­ nej ustawicznymi intrygami i podstępami; o tym, że skazano go

na śmierć, lecz zmarł wskutek własnoręcznego rozcięcia żył, jak przystało na mędrca; o jego tragediach, jedynych, jakie przekazali

nam Rzymianie, tudzież o Dialogach, spośród których De pro-

videntia pan Andrij mógłby cytować z pamięci. Temuż Senece, twórcy najdoskonalszej syntezy stoicyzmu z epikureizmem, rzym­ skiemu geniuszowi, zarzucono konszachty z apostołem Pawłem,

nierozgarniętym adeptem więziennej religii, która powaliła Rzym! Do pokoju zaglądał wieczór, w ciemności głos nauczyciela

brzmiał proroczo. Raz po raz zwracał się do gościa, wprawiając

go w przerażenie. Stepan postrzegł, że Lewko niewzruszenie po­ pija herbatę, więc również odważył się umoczyć usta w filiżance,

mimo krasomówstwa pana domu. Gospodyni siedziała jak trusia,

jej wątłe ramiona ginęły za brzuchatym czajniczkiem.

- Może i starym, atoli pełen werwy! - przemawiał ekspedagog. - Śmierć mi niestraszna, duch bowiem we mnie światły, klasyczny, niezachwiany... W pokoju Lewka Stepan skonstatował:

- Dziadek... uhm... krzepę ma! - I fioła na punkcie swojej łaciny - dodał student. - Ale po-

czciwina z niego. Zawsze pomoże, mądry staruszek, wszystko wie.

Na odchodne Stepan zapytał:

- A jak z tą łaciną? Potrzebna czy nie? - Diabłu rogatemu! - Lewko się roześmiał. - Martwy, jako

żywo, język. Odprowadził kolegę aż na schody i zalecił mu przychodzić

z wizytą, kiedy zechce, przy okazji i bez okazji.

IV

Schodząc ulicą Lenina na Chreszczatyk, Stepan gruntownie prze­

myślał wiele spraw. Wizyta u krajana go odmieniła. Droga, którą

obrał Lewko, będzie też jego drogą. Zazdrościł koledze losu. Czy można sobie wyobrazić coś lepszego niźli ten schludny pokoik?

Cicho i wytrwale pracuje w nim Lewko, zdał wszystkie niezbędne egzaminy, otrzyma dyplom i wróci na wieś jako nowy, kulturalny

człowiek. Powiezie ze sobą nowe życie. Stepan musi iść jego śladem. Ech, na obcym gruncie miasta na moment zapomniał o wadze swo­ ich obowiązków. Przecie oddelegowano go w rejonie, wspomnienie

o tym wionęło odległym ciepłem. Jak mógł bodaj na chwilę zapo­ mnieć o towarzyszach, których zostawił? Nie mieli szans wyrwać

się z głuszy. Pozdrawiał ich teraz życzliwym uśmiechem.

Cieszyły go pierwsze kontakty z ludźmi miejskimi. Chuderlawego kramarza chętnie rozgniótłby dwoma palcami. Obłąkanego nauczyciela przepędzili ze szkoły wespół z jego językiem i furą

andronów. O pierwszym nie zamierzał długo rozmyślać - drobny nepman, jego żona skoro świt doi krowy, a wieczorem wkłada

jedwabną kieckę i sączy herbatkę u znajomych. Hnidy jest tchó­ rzem, trzęsie portkami o swój domek i sklepik, o swoje życie

i zachcianki. Stepan imaginował sobie z zapałem duchową pustkę

właściciela obory, którą tymczasowo zamieszkiwał, choć w jego

głowie już się zrodziła idea schludnego pokoju. A co miał w gło­ wie kramarz oprócz kopiejek i śledzi? Czy taki typ jest zdolny

43

do jakichkolwiek uczuć? Żyje, dopóki żyć mu dają. Pokraczny

wypłosz, chwast, zniknie bez śladu i słowa. Ciekawszy był nauczyciel. Ten o czymś myślał i czymś żył. Ale

jego pokój! Koń by się uśmiał! Stepan wyobraził sobie los tego dobrodzieja, niegdyś właściciela przepastnego mieszkania. Re­ wolucja, odcinając przydziałami pokój za pokojem, przegnała go wraz z niezarekwirowanym i niewyprzedanym dobrem do tego

kącika, na ocalałą z trzęsienia ziemi wysepkę. Rewolucja obaliła też gimnazjum, w którym profesor klituś-bajduś nauczał burżujskich paniczów gnębienia włościan, cisnęła go jak szczura do ar­

chiwum - niech się dziadek babra w starych papierzyskach. Żyje to jeszcze, jeszcze się odgraża, ale klamka już zapadła. Zdechnie.

I tak jest martwy, jak ta jego łacina, czartowi kusemu potrzebna. Mieszczanie! Zleżały pył do starcia. Zetrze ich Stepan. Te jakże pogodne myśli towarzyszyły Stepanowi w drodze na

Chreszczatyk. Ani się spostrzegł, jak wylądował w ludzkim gąszczu.

Rozejrzał się i po raz pierwszy zobaczył nocne miasto. Przy­

stanął. Tramwaje hurkotały i dzwoniły, pobłyskiwały światełkami

na torach, które tu się krzyżowały; by wnet się rozbiec. Ogromne cielska autobusów turlały się z chrapliwym skowytem, ale i nie

bez gracji. Przenikliwe wrzaski filigranowych automobili, nawo­ ływania woźniców, ogłuszający szmer tłumu! Kakofonia dźwię­

ków wyrwała Stepana z zadumy. Na tej szerokiej ulicy stanął

z miastem oko w oko. Oparty o ścianę, zalewany uporczywym przypływem poszturchujących go ciał, zamarł i patrzył jak urze­

czony, błądził oczyma po ulicy i nie znajdował jej granic. Dziewczęta w cieniutkich bluzeczkach, których tkanina niepo­ strzeżenie stapiała się z nagością ramion i dłoni, damy w woalkach

44

i kapeluszach; panowie w marynarkach, chłopcy bez czapek, w ko­

szulach z rękawami zakasanymi po łokcie, żołnierze w ciężkich, duszących mundurach, pokojówki trzymające się za ręce, mary­ narze flotylli dnieprowej, podrostki i podlotki, regulaminowe kasz­

kiety techników, zwiewne palta dandysów, usmolone łachmany włóczęgów. Oczy Stepana wyławiały w ciemności dłonie obłapia­ jące, jak mu się zdało, piersi kobiet; splecione łokcie, ściśnięte uda.

Wodził spojrzeniem po ufryzowanych i ukwieconych warkoczami główkach, wyprostowanych i opuszczonych ku ramionom w chut-

liwych wygięciach karków. Defilowały przed nim zauroczone sobą

pary, roztrzepani samotnicy - uliczni hamleci - ferajny chłopców, co uganiali się za dziewczętami i rzucali im pierwsze pozdrowienia,

płaskie, lecz nad podziw ostre i zmysłowe. Spóźnieni handlarze

nie kwapili się wracać do nudnawych domów, stateczne jejmoście łypały z ukosa na dżentelmenów i kuliły się pod niespodzianym

dotykiem. Uszy przybysza nasłuchiwały mętnego gwaru zmiesza­ nych słów, gwałtownych okrzyków, zbłąkanych przekleństw i tego kłującego śmiechu, co wyłoniwszy się w jednym miejscu, przetacza

się z ust na usta i rozpala je kolejno jak race sygnałowe. Stepan za­ płonął nieokiełznaną wrogością do bezmyślnego, rozchichotanego

strumienia ludzkich powłok. Do czego zdolne są te osobniki, prócz

śmiechu i tańców godowych? Czy można przypuszczać, że ich serca biją jakąś ideą, że niegęsta krew burzy się do czynu, że w ich jaźni kryje się poczucie obowiązku?

Nowi mieszczanie! Kramarze, głupawe belfry, lekkoduszne i fircykowate kukły we frymuśnych wdziankach! Wymieciemy ich jak śmieci, zdusimy jak rozpasane robactwo. Na ich miejsce

przybędą inni.

45

W mroku ulicy wyczuwał ukrytą zasadzkę. Przyćmiony blask latarń, sznur lśniących witryn, zorza kina - majaczyły błędnymi

ognikami na miejskim trzęsawisku. Zwabią i zgubią. Oświet­ lą i oślepią. A hen, wysoko, kędy ławami wspinają się gmachy

i szeroki bruk, w objęciach ciemności, nieba i kamieni, czają się niewyczerpane źródła trucizny, kolonie ślimaków, co wieczorami

pełzną do pradawnego Chreszczatego Jaru. Ach, gdyby tak mocą

czarnoksiężnika z bajki ściągnąć grom na to szare, ciężkie bagno. Z obrzydzeniem wdzierał się w tłum, rozpychał go po omacku,

nie bacząc na protesty; parł, jak żarliwy chrześcijanin, co trafił przypadkiem w środek sabatu czarownic. Przy każdym kinie

unosił go wir. Deptały się tu setki nóg, zderzały setki korpusów,

śledziły setki oczu. Z szerokich przedsionków, rozżagwionych latarniami, zdobnych w jasne plakaty i monstrualne szyldy, wy­

taczały się kolejne ludzkie szeregi, rozstępowały się i kuliły przy zderzeniu z prądem przeciwnym. Gdy seanse dobiegały końca,

we wnętrzach tych przybytków dopełniały się akty wymiany substancji. „Filmy sobie oglądają...” - myślał Stepan posępnie, wyplątując się z ludzkich chaszczy.

Niewzruszony mijał upojne witryny sklepów: w blasku lamp mieniły się jedwabie i pyszne kokardy woali, opadające powłóczy­ stymi falami na parapety; na szklanych półeczkach spoczywało złoto obok migotliwych klejnotów; pośród mamideł flakonów

z perfumami piętrzyły się warstwy aromatycznego mydła, stosy

papierosów w malowniczych etykietach, turecki tytoń i bursz­ tynowe cybuchy. Przechodząc, posyłał im spojrzenia pełne po­

gardy, pełne ognia i lodu. Jego uwagę przykuł sklep elektryczny.

46

Za lustrzanym szkłem niestrudzenie zapalały się i gasły barwiste lampki, kryształ zawieszonych tam żyrandoli pobłyskiwał eks­

trawagancją martwych kwiatów. „Czemu nie zabrać tych lampek na wieś?” - pomyślał gorzko Stepan. „Byłby z nich pożytek, a nie tania rozrywka... Nienażarte miasto!”

Księgarni nie rozpoznał. Czy to one? Książki, tak drogie i bli­ skie jego sercu, leżały w ogromnej zapadni, powielane w nie­

skończoność odbiciami bocznych luster. Dlaczego wystawiono je na pastwę szyderczych ślepi zdziczałego tłumu? Czy takie oczy zatopią się w lekturze, uszanują skarbnicę mądrości, która

odmieni oblicze planety? Nigdy. Dostrzegał w tym bluźnierstwo i żal mu było plonów wiedzy - hańbionych i bezczeszczonych tępymi spojrzeniami, obsiadłych przez żądne uciech insekty.

„Wszystko na sprzedaż, bez czci i wiary” - zżymał się w myślach. Ruszył dalej w zadumie. Gwar ulicy wydał mu się jeszcze bar­

dziej dziki. Słyszał w nim śmiech i pogróżkę pod adresem każ­

dego, kto podniesie rękę na handel i elektryczność. Jutro ta ulica

rozleje się po urzędach i trustach, zagarnie duże i małe posady. Każde drzwi, do których Stepan zapuka, będą zamknięte.

„Przeklęci nepmani” - pomstował w duchu. Na rogu ulicy Swierdłowa znów utknął w tłoku. Przystanął

na moment i rzucił okiem w dół wzniesienia, na które wjeżdżał tramwaj. Dojrzał nieoczekiwane wytchnienie od burzy, przystań. Ciżba tu skręcała i rozlatywała się na odrębne postaci, zamierała

i cichła. Odprowadził wzrokiem tramwaj - pojazd rozwiał się w odległym mroku na szczycie - i w siniejącej smudze latarniane-

go światła, pośród nieruchomych, rozmytych zabudowań, odczuł

przedziwne piękno miasta. Filuterne linie ulicy, ich nienaganna

47

równoległość, dostojna perpendykularność po obu stronach, majestat pochyłego bruku, na nim rozbłyski iskier pod ciosami kopyt, opadły na Stepana surową, nieznaną wcześniej harmonią.

A przecież nienawidził miasta. Mijał pośpiesznie drzwi knajp, zza których dobiegały natrętne

pijackie nuty, minął półkolistą reklamę loterii, minął krokodylą paszczę rozwartą nad wejściem do kasyna, minął Okrwykonkom, aż wreszcie zwolnił kroku na pustawej wieczorami części Chreszczatyku między placem Kominternu a spadkiem ulicy Rewolucji.

Tutaj tylko znudzone prostytutki podpierają ciemność murów. Za plecami szemrał Chreszczaty Jar, po prawej płynęła muzyka z ogrodu Proletariackiego, po lewej szeleściło ludzkimi cieniami Wzgórze Świętego Włodzimierza. Nawet tramwaje zdawały się

mniej dokuczliwe.

Po raz pierwszy tego wieczora oderwał oczy od podłoża i wzniósł je ku niebu. Ciarki go przeszły, gdy w górze dojrzał

sierp księżyca w asyście znajomych gwiazd. Ten sam księżyc we

wsi mu przyświecał. Cichy, Stepanowi podobny wiejski tułacz, przyjaciel lat chłopięcych i powiernik młodych marzeń, uciszył

wściekłość przywianą przez ulicę. Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć. Przed chwilą czuł się zgnębiony, teraz dostrzegał

nieograniczone perspektywy. Takich jak on przybywają do mia­ sta tysiące, tłoczą się po piwnicach, chlewach i bursach, głodują,

a przecież uczą się i trudzą, krok za krokiem podważając zgniłe

podwaliny, żeby położyć nowe, niezachwiane. Tysiące Lewków, Stepanów i Wasylów oblegają nepmańskie siedliska coraz ciaśniej, w końcu je powalą. Do miasta napływa świeża wiejska krew, zdol­

na odmienić jego oblicze i naturę. Stepan współtworzy tę zmianę,

48

której mocą dziejowej sprawiedliwości pisane jest zwycięstwo.

Miasta ogrody, wsie-miasta, wieszczone przez rewolucję cuda przyszłości! Mgliste obrazy, zesłane mu niegdyś przez książki, stały się bliskie, zrozumiałe. Miał przed oczami zadania dnia

jutrzejszego, doniosłe cele studiów; widział wyraźnie, co robił dotychczas, a co dopiero przyjdzie mu uczynić. Twórcza siła

ziemi napędzała krew w jego żyłach i mózgu, potężne wichry stepów, które niegdyś go zrodziły, dziś owiewały wizję świetlanej przyszłości planety. Bez reszty rozpływał się w marzeniach, wy­

wijał nimi jak ognistym mieczem, usuwając przeszkody. Schodził

ulicą Rewolucji w stronę zabłoconego Dolnego Wału, a przecież

wspinał się coraz wyżej - ku migotaniu gwiazd.

V

Przedziwne jest miasto. Od zewnątrz zdaje się wartkie, rojne i lśniące, tryska orzeźwiającym strumieniem i ciska gromy, lecz

wewnątrz skrywa mroczne biura urzędów i kolebie się jak stary zaprzęg objuczony tysiącami okólników i rozporządzeń. Ciosy

miejskiego formalizmu spadały na Stepana co krok, usilnie starał

się je tłumaczyć obiektywnymi trudnościami, lecz dokuczliwości im to nie ujmowało. Pomny gorzkich doświadczeń, z dwugodzin­

nym wyprzedzeniem przybył na egzamin w wyznaczonym dniu, żeby odstać swoje w kolejce, pewien niezbicie, że dziś zostanie studentem instytutu, a co za tym idzie, uzyska przywilej odwie­ dzenia Nadijki z prawomocnym, choć nierzucającym się w oczy studenckim znaczkiem w klapie frenczu. Prawda, wczorajsze im­

presje przysłoniły mu postać ukochanej. Do domu wrócił nocą,

potem długo siedział, palił i rozmyślał o mieście, swoim losie i przeznaczeniu, ale rankiem obudził się, jak zwykle, rześki, pe­ łen młodej werwy. To ona jak pas ratunkowy nie pozwalała mu

utonąć w nagłym, nieoczekiwanym wahaniu. Na nowym miejscu czuł się już wcale pewnie, śmiało poprosił gospodynię o wiadro i mył się do woli. Wspomnienie Nadijki znów rozpalało mu serce

tkliwym ciepłem. „Egzamin - oto, co mnie gryzie” - myślał pogodnie. Dawszy upust nieposkromionej inklinacji do analizowania włas­

nych myśli i zachowania, zbeształ się po przyjacielsku za wczorajszy

51

gniew i mgliste marzenia. Nie czas na bujanie w obłokach, musi

pokonywać trudności, oszczędzać siły na kolejną przeszkodę. Pierw­ szą był instytut. Należy się uczyć, a nie bawić w mrzonki, choćby najwznioślejsze. Egzamin to bariera - jeśli ją przeskoczy, wygra królową i królestwo. Szykował się jak mocarny wojownik na zbrojną

wyprawę po klucz do zaklętej jaskini pełnej skarbów. Przewidywał swoje błyskotliwe zwycięstwo, odniesione jednym brawurowym szturmem, więc przykre wrażenie wywarła na nim wieść, że egzamin

potrwa dwa dni: dziś pisemny, jutro ustny. Stosowne ogłoszenie, ujęte w zdawkowe linijki, za nic miało młodzieńczy zapał i żądzę

usunięcia wszelkich kłopotów od ręki. Musiał się ugiąć. Usiadł na parapecie, chciał zapalić - wierny towarzysz tytoń

zawsze rozwiewał troski. Niestety, na przeciwległej ścianie wid­ niało inne lakoniczne ogłoszenie, zabraniające i tej przyjemno­

ści. Dwie godziny przesiedział znudzony, obojętnie zerkając na zgraję przyszłych towarzyszy, i znów myślał o sobie. Wyczuwał,

choć niejasno, jakąś zmianę. Nie mógł nie zauważyć, że w jego piersiach rozgorzał nowy płomień, wątły jeszcze, drżący pod każdym tchnieniem wiatru zza okna. Rano Stepan był wesół,

teraz owładnął nim niewytłumaczalny smutek. Nie znużyła go

praca, nie spotkało żadne licho. Czyż kilka godzin temu nie

wymagał od siebie wytrwałości? Przerażały go te skoki nastroju, wcześniej niczego podobnego nie doświadczał. Powoli docierało do jego świadomości, że dotychczasowe życie, niemądre, wiejskie,

z prostymi i nader praktycznymi rozterkami, znacząco różniło

się od dni, które zaczął odliczać w mieście. Spośród tematów zaproponowanych na egzaminie wybrał bez

namysłu „Sojusz robotniczo-chłopski”. Pisał wartko i ze swadą,

52

plan wykładu od dawna miał w głowie. Z rozmachem rozwijał

swoje tezy, klarując ekonomiczną i kulturową nieodzowność ścisłego związku miasta i wsi, jego cele i pożądane następstwa. Na

dobre obudził się w nim wiejski działacz kultury, który w okresie

nauki marksizmu przyswoił sobie raz na zawsze: bez bazy nici z nadbudowy. Pisanie pochłonęło go bez reszty; czytając napisane przez siebie zdania, zapominał, że zdaje egzamin. „Dzisiejszy

sojusz robotniczo-chłopski to twardy fundament jutrzejszych miast ogrodów” - zakończył i oddał pracę godzinę przed czasem.

Zapadał wieczór. Przyszły student błąkał się bulwarem Szewczen­ ki, aż postanowił odwiedzić Nadijkę. Wiedział, że zatrzymała się

u koleżanek nieopodal Targu Besarabskiego.

Była to jedna z tych przedpotopowych budowli, na jakie jeszcze

zdarza się natknąć w Kijowie, gdzieś w bocznej uliczce, obok pięciopiętrowych kamienic. Zielony pordzewiały dach, drewnia­

ne okiennice, staroświecki płotek pod oknami i zmurszałe schody na zapadły ganek świadczyły o przedawnieniu znaczniejszym, niż

zezwala przepis o skradzionym i zagubionym mieniu. Przybysza

ucieszył widok tej rudery - na tym tle jego krowiarnia zdawała

się mniej żałosna. Zamieszkująca tu dama mogła należeć do Stepana całkiem legalnie.

Nadijka wprowadziła się do wiejskich krajanek. Te już przed rokiem ruszyły w wielki świat i wynajęły w staroświeckim lo­

kum tak zwaną salę. Hanusia, jedna z nich, uczęszczała na kursy szycia i kroju, by niebawem zasilić armię szwaczek. Rzemiosło

to podupadło w czasach komunizmu wojennego i gospodarki naturalnej - każdy sam sobie prał i gotował, o szyciu nikt nie myślał - ale w warunkach NEP-u wymagało błyskawicznego

53

napływu kadr ze względu na wywindowane potrzeby i gusta.

Hanusia była cichutkim dziewczęciem, ze wsi i z wielodzietnej

rodziny wygnała ją bieda - raz na zawsze, bez nadziei na powrót pod sypiącą się ojcowską strzechę. Szczera i bezbronna, odrobinę romantyczna i do bólu cierpliwa; jak wszystkie ubogie dziewczęta

nie miała w sobie ani polotu, ani siły. Jej przyjaciółka, młodziutka

kułaczka, kończyła kursy pisania na maszynie i już od pół roku

szukała posady (bez efektu) oraz odpowiedniej partii (z pewnymi osiągnięciami). Stroiła się pretensjonalnie; trzymając filiżankę,

nieznacznie wysuwała mały palec, i miała na imię Niusia, czyli też

Hanna, ale szczebelek wyżej. Z dwóch łóżek, które przy ogromnej

pobłażliwości można było nazwać angielskimi, jedno należało do niej, więc prawem własności ani myślała go ustępować. Nadijka

sypiała zatem z Hanusią, bo ta zawsze i na wszystko się zgadzała.

Przejawy materializmu w sypialni dziewcząt ograniczały się do

dwóch łóżek, stołu, maszyny do szycia i niewyściełanego krzesła; reszta wystroju miała charakter duchowy - by tchnąć w nagie

ściany odrobinę ciepła, Hanusia naiwnie okleiła je portretami

i rysunkami. Portret Lenina, zawieszony pośrodku, udekorowała sporym napisem z koślawych liter: „Umarłeś, lecz duch Twój

żyje”. Na pokuciu ustawiła malutką ikonę Mikołaja Cudotwórcy, na pierwszy rzut oka niewidoczną. Do Niusi należał tylko jeden

obrazek: naga Galatea wznosząca ręce i piersi ku niebu. Nieprzy­ zwoita scena wisiała nad łóżkiem Niusi, lecz to Hanusi spędzała

nieraz sen z powiek. Jeszcze za drzwiami Stepan dosłyszał męskie głosy. Trochę

ostudziły jego entuzjazm. Mierzili go ludzie w dobrych humo­

rach, a z Nadijką chciał mówić na osobności. Cóż, odwrotu nie

54

było, otworzył drzwi. Sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej,

niż przypuszczał. Trafił na prawdziwy bankiet: na stole butelka, a wokół stołu, na przysuniętych łóżkach, siedziały trzy gospo­

dynie i trzech męskich gości - dziewczętom do pary. Stepana zmroziła ta scena, ale w jednym z przybyłych rozpoznał Lewka. Zrozumiał - tamci dwaj są adoratorami Niusi i Hanusi, Lewko

przyszedł z wizytą, a Nadijka jest wolna! Wolna dla niego, bo od razu podniosła się zza stołu, żeby go powitać. Przedstawił się

i usiadł. Jedzenia i picia odmówił kategorycznie, choć nie jadł obiadu i kiszki marsza mu grały. Stołować się kosztem obcych

mężczyzn - to pewnie oni urządzili biesiadę - nie zezwalał mu

jednak honor. Z Lewkiem to inna para kaloszy, zasiadł w kącie jak ojciec na weselu i ważył słowa, bo usta wciąż miał zajęte. Z uśmie­

chem zerkał na towarzystwo - jego duszami byli dwaj młodzi mężczyźni okazujący damom pełnię swojej mądrości i dowcipu. Fatygant Hanusi należał do tych wychodźców z klasy chłop­

skiej, co spadają na miasto jak meteor. Tacy chadzają do teatrów, bo na poczet sojuszu miasta i wsi wystawia się im kontramarki na

bezpłatne spektakle; oblatują wszelkie dyskusje tudzież wieczorki

i niestrudzenie biją brawo; na ulicy naprzykrzają się pannom, ze

wszystkiego sobie pokpiwają, wszystko wyklinają, a po roku wra­ cają na wieś, by osiąść na gospodarce i w ciągu miesiąca zdziczeć. Przeobrażają się w despotycznych mężów i ojców, polityczną

konserwę. Grubiańskie żarty i aluzje kawalera rujnowały i tak mizerny opór marzycielskiego serca Hanusi. Na tle tego szelmy

wspólnik w zalotach wydawał się niemal dżentelmenem. On również nie zaprzątał sobie głowy nauką, zwieńczeniem jego pragnień była solidna i pewna posada, a takową można zdobyć

55

i bez dyplomu. Oświatę wyższą warto by zlikwidować, wyciąć jak zbędną narośl, ślepą kiszkę. Stęskniony za gwiezdnymi laty zamętu, gdy tak łatwo było się wybić, z żelazną konsekwencją

wieśniaka pukał od drzwi do drzwi, powołując się na przygodne

znajomości, aż wreszcie objął urząd instruktora pracy klubowej i trzymał się go rękami, zębami tudzież obiema nogami. Projek­

tując swoje życie podług tradycyjnego wiejskiego trafaretu, który

stawiał pewne wymagania przed młodzieńcem wstępującym na

ścieżkę samodzielności, mężny instruktor upatrzył sobie pannę Niusię na ostoję w przyszłych trudach.

Rozmowa, wygaszona na moment wskutek pojawienia się no­

wej osoby dramatu, znów potoczyła się wartko. Na tapecie była ukrainizacja.

- No cóż - podjął instruktor - dajmy na to, praca klubowa. To nie w kij dmuchał. I bez tego robotnicy kręcą nosami, mówią,

że posucha. Języka nam tylko brakowało. Kółko dramatyczne

ujdzie, chór też, ale dalej brr! Oderwanie od mas pracujących.

Ukrainizacja nastręcza partii trudności! Akcentował słowo „partia”, bo jak mniemał, wywierało ma­

giczny wpływ na zdanie, w którym je umieszczono. - Chłopów też będą ukrainizować? - zatrwożyła się Hanusia.

Instruktor uśmiechnął się miękko.

- Okazuje się, że ich też trzeba. Boć i prawda, jaki z przysło­ wiowego Hryćka Ukrainiec?

Stepan nie wytrzymał i żwawo wtrącił się do rozmowy.

- Jesteście w błędzie, towarzyszu - zwrócił się do instrukto­ ra. - Celem ukrainizacji jest umocnienie sojuszu miasta i wsi.

Proletariat winien...

56

Jasza, młody hreczkosiej na gościnnych występach w mieście,

obrzucił Stepana i Nadijkę urągliwym spojrzeniem i zarechotał. Miał w zwyczaju z góry śmiać się z dowcipu, który zamierzał

opowiedzieć. - Ho, ho, ho! A wyście już sojusz zawarli? Nadijka pokraśniała, Stepan zaś, obrażony za siebie i za nią,

pogrążył się w milczeniu. Czym mógł się odgryźć nieokrze­ sańcowi, który czuł się tu panem na włościach, wymachiwał

rękoma, podszczypywał swoją Hanuśkę i puszczał oczko do

pozostałych dziewcząt? Przecież nie będzie się z nim bić! Nad

głodem i wstrętem do tego towarzystwa zaczynało górować znu­ dzenie. Tak przedstawia się wiejski aktyw, oto jutrzejsi zdobyw­

cy miasta! Czemuż to Lewko im pobłaża? Czy to jeden z nich?

Czyżby taka dola sądzona była wsi - los tępego, ograniczonego niewolnika, gotowego zaprzedać się za pracę i wikt, nawet jeśli straci nie tylko cel z oczu, ale i ludzką godność? Może jego też

czeka podobna droga? Bagnisko wciągnie go i przetrawi, uczyni

bezwolnym trybikiem przerdzewiałego mechanizmu życia. Na­ tknął się na groźne stalowe sprężyny, które osiadły na wybojach

rewolucji, a teraz się rozprostowują. Może życie to rozpędzony

pociąg nie do zatrzymania, żaden maszynista nie zdoła zmie­

nić kierunku jazdy po wytyczonym torze między znajomymi szarymi stacyjkami? Pozostaje jedyne rozwiązanie - uczepić się

tego pociągu, dokądkolwiek zmierza w jednostajnym ruchu. Czy

osławione towarniaki niedawnych, choć na poły zapomnianych lat nie symbolizują życia? Ludzie walczyli o miejsce w wagonach,

nie szczędząc kopniaków i przekleństw, wdrapywali się na dachy, zwisali z buforów i stopni wraz ze swoimi mącznymi skarbami.

57

Jeździli w brudzie i znoju, lecz z niegasnącą żądzą życia, z błahy­ mi marzeniami o kochankach, pełnych kałdunach i samogonie.

Kwitły kontrabanda i czarny rynek, a dziś, po zniesieniu blokad aprowizacyjnych, trybunałów i rekwizycji, wczorajsi podróż­

ni mają do dyspozycji konwoje kierowane do swoich sklepów i przytulne przedziały dla własnej wygody.

Stepan pogrążył się w niewesołych myślach. Bezwiednie wziął

do ust skórkę i zaczął ją przeżuwać. Wieś odsuwała się od niego, patrzył na nią z oddali, zamiast tętniących życiem obrazów do­

strzegał tylko schematyczne kontury. Poczuł lęk - jak człowiek, pod którego nogami zadrżała ziemia. Rozmowa tymczasem zahaczyła o kilka kolejnych zagadnień, aż zeszła na temat, do którego doprowadzi choćby najskromniej­

sza dawka alkoholu, podana choćby najczcigodniejszemu z ludzi. Na ustach dyskutantów zjawiły się słowa: żenotdieł, małżeństwo, miłość, alimenty. W pokoju rozległ się tubalny śmiech Jaszy:

- A ja wam powiadam: kobieta zawsze ma być na dole!

- Co on plecie, na miły Bóg! - Hanusia załamała ręce. Jej proroctwo Jaszy tyczyło się w pierwszej kolejności.

Stepan odczuł na sobie smutne spojrzenie Nadijki. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się. W tym uśmiechu

była tęsknota, jej źródłem zaś miłość - ta sama, co zwykła gasić iskry w oczach dziewcząt i obciążać ich ramiona przemożnym

zmęczeniem. Serce Nadijki, nagie ziarenko w pulchnej ziemi,

wkrótce wypuści blady pęd na powierzchnię skąpaną w blasku

słońca - odwiecznej gwiazdy, która roztapia śniegi i budzi z głę­ bokich snów’ tysiące nasion, lecz nie ma władzy nad wiatrem,

dybiącym na losy nowych mieszkańców promiennego królestwa.

58

Lewko drzemał z głową na stole. Był syty, dziś zdał kolejny

egzamin i w pełni zasłużył na szczęście. Niusia wsparła łokieć o kolano instruktora, ten zapalił fajkę i pykał z zadowoleniem.

Jasza obejmował Hanusię, poddała się po kilku niemrawych protestach.

- Śpiewamy? - zaproponował Jasza. - Zacznij, Hanno! Hanusia odchyliła głowę i zaintonowała, przeciągając słowa

i przydając im żałości:

Wietrze, wiej na Ukrainę, gdziem porzucił mą dziewczynę...

Pieśń połączyła zebranych, spoważniał nawet Jasza. Jakimś

cudem w jego prozaicznej gardzieli mieszkał liryczny tenor. Natura poskąpiła Stepanowi śpiewaczego talentu narodu ukra­

ińskiego, więc znów poczuł się jak piąte koło u wozu. Wiedział, jak wygląda: milkliwy jełop, ledwie raz na cały wieczór gębę otworzył, a i tego później żałował. Ale odejść też nie mógł. Miał

coś do powiedzenia Nadijce, siedziała obok. Dotknąć jej ręki, usłyszeć od niej słowo przeznaczone wyłącznie dla jego uszu natarczywe a niedosiężne pragnienie bodło go tępym ostrzem.

Czekała na niego - wyczytał to w każdym jej spojrzeniu. On też na nią czekał, choć pewne myśli co rusz przysłaniały mu jej obraz, wypychając jego marzenia ku bezwiednym zdradom.

Na pożegnanie powiedział:

- Przyjdę jutro. - Przyjdź - odparła, a cichutkie przejście na „ty” rozeszło się

po jego ciele rozkosznym ciepłem.

59

Na ulicy pożegnał kolegów i odwrócił się w stronę niziutkiego budynku.

- Przyjdę jutro, Nadijko! - szeptał. - Czekaj na mnie, Nadijko! Maszerował do domu niesiony uczuciem, w którym zamierzał

odnaleźć pewność i spokój.

VI

- Dobrze. Bardzo dobrze - ocenił profesor.

Stepan wyszedł z sali egzaminacyjnej. Za drzwiami obiegli

go ciekawscy młodzi ludzie czekający na swoją kolej. No i jak?

Trudne zadania? O co pytają? Koszą? Egzamin zdał. Jutro jego imię pojawi się w gablocie na liście

przyjętych. Na trzy lata zyska schronienie w tych murach. Musi wystarać się o stypendium. Musi napisać o sukcesie do towarzyszy na wsi. Na salę egzaminacyjną wpuszczano piątkami, Stepan ze

zdziwieniem słuchał odpowiedzi poprzedników. Czy oni także zostaną przyjęci? Przerastał ich co najmniej o dwie głowy, jego

wiedza była szeroka i strzelista, bez zapadlin i przerębli. Trzy lata zakuwania na wsi, w piątek i świątek, nie poszły w las. Świata nie

widział poza nauką. Ostatnie zaskórniaki i ostatnie pudy zarobio­ nej mąki oddał nauczycielowi, kupił papier i książki. Odmawiał

sobie wszystkiego, zdziwaczał i zdziczał, towarzysze ukradkiem z niego pokpiwali, przesiadywał nocami przy świetle kaganka, śniły mu się formuły i logarytmy. Tylko mocni duchem sprostają

takiej pracy. Stepan sprostał, bo wiedział, czego chce. Chciał

wstąpić do szkoły wyższej. Dzień immatrykulacji wyobrażał sobie

z trwogą i nabożną czcią. Oto wielki dzień nadszedł, ale radość

mu nie towarzyszyła. Dodawał sobie otuchy słowami, wymieniał w myślach stojące

przed nim zadania, a jednak nie zagłuszył turbacji serca, nie

61

wypełnił pustki, która go ogarnęła, gdy egzamin zszedł z po­

rządku dziennego. Zdał dobrze, wręcz śpiewająco, i odrobinę go

to rozczarowało, zamiast uskrzydlić. Osiągnął cel, widział teraz

przed sobą bezkresną drogę, niepodzieloną na etapy. Przez trzy lata pracował, żeby dostać się do instytutu, kolejne trzy będzie

pracował w instytucie. Co dalej? Dobrobyt i szczęście na wsi? Nazbyt, prawdę mówiąc, odległe to cele, aby ogniskować na nich

wysiłki. Czuł się mocarzem, lecz potrzebował punktu podparcia,

żeby poruszyć Ziemię. Wyszedł z potężnego gmachu. Robotnicy kończyli właśnie

przemalowywanie elewacji jakąś szarobiałą farbą, lepiej przy­ stającą do niegdysiejszych instytutów szlachetnie urodzonych panien niż do uczelni ekonomicznej. W zadziwieniu przyglądał

się wysokim rusztowaniom i malarzom, którzy z papierosami

w zębach zwisali z dachu na linach. Przyszło mu na myśl, że ostre

barwy rewolucji ustępują miejsca łagodnym odcieniom - na budynkach, plakatach i okładkach żurnalów. Ten siwy profesor,

egzaminator, z taką łatwością szermował słowem „towarzysz”,

jakby nigdy nie było dla niego symbolem przemocy i rozboju. Najpewniej już się z nim oswoił, spiłował mu ostre krawędzie

i nauczył się wymawiać je tak, by nie zranić się w usta.

Po drodze do Nadijki Stepan usiłował dojść przyczyn swojego niezadowolenia i smutku. Takie poszukiwania z rzadka wiodą do demaskacji faktycznej praprzyczyny myśli i uczuć. Człowiek

tylko się łudzi, że dociera do prawdy. Istnieją drobne czynniki, które dojrzeć trudno - zwłaszcza ciekawskim okiem. One właśnie

kierują procesami duchowymi, podobnie jak od niewidzialnych bakcyli zależy fizyczny stan ciała.

62

„Smutno mi - wnioskował - bo chcę zobaczyć Nadijkę. Ciężko

mi, bo ją pokochałem”. Wyszeptane imię rozległo się radosnym echem w ponurych ko­

rytarzach jego myśli. Nadijka - słoneczko rzucające niespodziane

promyki przez wyrwę w chmurach; raz ją gubił, raz odnajdywał. Nie chciał wejść do pokoju, choć jedynie Hanusia klekotała tam

maszyną. Nadijka owinęła się chustą i ruszyli przez szare cienie

rychłego wieczoru. Dziewczyna również zdała swoje egzaminy,

do technikum mechanicznego. O mały włos oblałaby uświado­ mienie polityczne. Trajkotała beztrosko:

- ...i wtedy mnie pyta jeden taki kudłacz, czym jest Radnarkom. A ja ten Radnarkom i Wucwyk mam wykute na blachę. Rada Komisarzy Ludowych, odpowiadam, i czekam, co dalej.

Kto jest naszym, pyta, przewodniczącym Radnarkomu? Wiem,

wiem! I wypalam: Czubaty. A wszyscy tarzają się ze śmiechu. Bo on jest Czubar!

Stepan uśmiechnął się pogodnie. - Jak miło, że jesteśmy tylko we dwoje - powiedział.

Rzuciła mu roziskrzone spojrzenie. Takie oczy wabią i obiecują tym więcej, im więcej niewinności ma w sobie patrząca osoba.

Miłość pobrzękiwała w każdej nutce rozognionego śmiechu Nadijki. Zajęcia zaczynała dopiero za tydzień, wybierała się do domu po resztę rzeczy i prowiant. Na wieść, że on też ma przed sobą wolne dni, spytała znacząco:

- Pojedziemy razem, prawda? Będę do ciebie wychodzić pod wierzby przy naszym sadzie.

- Nie dam rady, Nadijko - odparł ponuro. - Muszę się wystarać o stypendium.

63

Zmarkotniała. - Tak długo nie będę cię widzieć...

Chwycił ją za rękę.

- Niedługo wrócisz, Nadijko. Polubił to imię, powtarzał je z upodobaniem.

Zapadł już zmierzch, gdy w towarzystwie innych par wdrapali się na Wzgórze Świętego Włodzimierza i podeszli do pomnika.

Prawa ręka władcy nadal dzierżyła krzyż. Dziś książę udzielał

błogosławieństwa kijowskim plażowiczom. Za dnia prowadzano na wzgórze dzieciarnię z piłkami i obręczami, zażywali tu świe­

żego powietrza strudzeni urzędnicy, studenci czytywali w cieniu drzew mądre książki. Z nastaniem wieczora zakątek przeobrażał

się w miłosną ziemię obiecaną sprzątaczek, żołnierzy, młodego

pokolenia oraz wszystkich, którzy nie docenili jeszcze wygód

wynikających z uprawiania miłości domowej. Namiętność nie znosi świadków, a w mieście niełatwo ich się pozbyć nawet pod

osłoną parkowych gałęzi. Błąkali się w górę i w dół serpentynami alejek spowitych w mroku. Bezwiedne otarcia ciał osłoniętych grubymi war­

stwami odzieży przejmowały drżeniem oboje, zanim dłonie splotły się wreszcie w mocnym uścisku. Ich miłość rozkwi­

tała późnym kwiatem w upajających tchnieniach kresu lata. W oddali tkano już dla przyrody białą szatę, już wykuwano

lodowe gwoździe do jej trumny, tu zaś ostatnie powiewy ciepła

i gęstej woni stęchlizny rozpalały dwa serca, by stopić je bez­ powrotnie w jedno - dławiące się strugami nowej, złączonej

krwi. Na ich wargach tajały niewymówione słowa, ich ciała

muskał dnieprowy wiatr.

64

Zatrzymali się przy barierce nad urwiskiem i obserwowali, jak po zboczu suną rozświetlone wagoniki. Jeden wypełzał z wierz­ chołka, drugi z podnóża, pędziły wprost na siebie, by w ostatniej chwili uniknąć niechybnego zderzenia. W dole czerniła się rzeka, ocembrowana światłem latarni i łuną Wyspy Truchanowej. Po

lewej, w zgiełku i mgłach, lśnił migotliwy kobierzec Padołu.

- Kochasz mnie, Stepanku? - przerwała milczenie. - Nadijko - szeptał w rozpaczy - Nadijeczko, kocham cię... Objął ją w talii, wtuliła głowę w jego ramię. Odległa wilgoć

rzeki i ciepło zwilżonych oczu wprawiały ją w drżenie. Stepan w milczeniu gładził jej włosy, wstrząśnięty doznaniem, które

zostawia po sobie pustkę wypalonej ziemi. Rano wyszedł na przystań i długo wymachiwał kaszkietem

w ślad za chustą ukochanej. Nadijka wiozła ze sobą jego po­ zdrowienia dla wsi, kilka poruczeń oraz list do pewnego towa­

rzysza pracy. Korespondencja była obszerna, zawierała więcej pytań niż wieści. O sobie Stepan napisał skąpo: egzamin zdany,

stypendium w zasięgu ręki, kwatera przejściowo u znajomych. W przypływie wspomnień i wzruszeń interesował się działalno­

ścią Domludu, odczytami, których program układał osobiście, frekwencją w kinie, nowymi seansami. Wyleciało mu z głowy,

że opuścił wieś zaledwie tydzień temu. Rozpytywał o pracę swojego następcy. Biblioteka, jego oczko w głowie, złożona

z resztek obszarniczych księgozbiorów, przydziałów z po­

wiatowych urzędów uświadomienia politycznego, drobnych zakupów i darów, liczyła dwa tysiące sto siedemdziesiąt osiem woluminów, które własnoręcznie skatalogował, ponumerował

i rozmieścił wedle klucza tematycznego. Była to najzasobniejsza

65

biblioteka wiejska w okręgu, każdy tom Stepan ostemplował

własną troską. „Dopilnuj, żeby odebrano z powiatu kącik leninowski!” - zale­

cał w liście. „Wpłaciłem siedem karbowańców, zostaje dwa i pół. Plakaty i wstążki wyszyte przez dziewczęta są w dużej szafie, klucze przekazałem Petrowi. Niech dziewczyny dorobią kokardę

czarno-czerwoną, w moim instytucie powiesili taką na portrecie, przyjemnie to wygląda. Nikogo tu jeszcze nie znam. Widziałem dwóch chłoptasi z jakiejś wioski. Zero świadomości klasowej, aż

żal bierze. Trudno mi tu będzie się wyżywić, ale jakoś to ścierpię.

Pisz mi o wszystkim, może zajadę na Boże Narodzenie. Stepan”. Kiedy parowiec zniknął za widnokręgiem, osamotniony młody człowiek siadł na ławeczce i skręcił papierosa. Przystań opusto­

szała, jeśli nie liczyć znudzonych wyrostków z nasionami sło­ necznika i wodą selcerską. Co chwila bez powodu skakali sobie do oczu. Jeden z nich poprosił Stepana o ogień, po czym rzucił

współczująco:

- Baba wzięła i odpłynęła. Smutno bez baby. Świeżo upieczonego studenta ubawiły te słowa, wypowiedzia­

ne z poważną miną znawcy. Stepan też mógłby jutro wyjechać, zawsze to rozsądniej niż snuć się po mieście z pustym żołądkiem.

Wykłady nie ruszą przez tydzień. Coś go jednak zatrzymało, jakieś wyczekiwanie i skryta niechęć do powrotu, choćby na kilka dni. W liście nie był szczery, zdawało się mu, że wieczność upłynęła

od czasu, kiedy porzucił włościańskie życie. O wiejskie sprawy

wypytywał drobiazgowo jedynie po to, by oszukać samego siebie. Siebie chciał przekonać, że przeszłość jest mu droga, że nadal żyje nią i dla niej.

66

O godzinie pierwszej formalnościom stało się zadość, odczytał

swoje nazwisko na liście przyjętych. Wystosował do Komisji Za­

bezpieczenia Socjalnego uprzejmą prośbę o stypendium, a potem wstąpił do Lewka po książki, by nie próżnować w przymusowe

ferie. Niestety, bibliotekę przyjaciel miał wybiórczą i przypadko­ wą. Obok podręczników do gospodarowania na roli zgromadził

wszystkie tomy czasopisma „Literaturno-Naukowy Wisnyk” za rok 1907, powieść Chmary Iwana Neczuja-Łewyckiego i utwory

zebrane Denisa Fonwizina. Stepan wybrał jeszcze pewną pracę

z ekonomii rolnictwa, która mogła mu się przydać na studiach,

całe to dobro przewiązał sznureczkiem i wziął do domu. Na odchodnym Lewko doradził koledze uczynić coś, na co sam dotychczas się nie zdobył - zwiedzić miasto. Wyjął z szuflady stary plan Kijowa i wręczył Stepanowi jako gwiazdę przewodnią.

Obdarowany uznał, że to dobra rada. Na śniadanie zjadał chleb i sało, brał tom „Wisnyka” i wyprawiał się na cały dzień. Lustro­

wał skrupulatnie miejsca oznaczone na planie miasta i opatrzo­ ne objaśnieniami na marginesach. W ciągu trzech dni zwiedził ławrę, zszedł do dalszych i bliższych pieczar - w wąskim, nisko

sklepionym korytarzu mijał niekończące się rzędy przeszklonych trumien ze szczątkami świętych, zatęchłe powietrze dławiło ogień pobłyskujących świec w dłoniach pątników; obejrzał Mogiłę

Askolda, starą, dziś zapuszczoną nekropolię - na płytach na­ grobnych odczytywał imiona ludzi, po których nie pozostało nic

prócz tabliczek; przechadzał się stromymi alejami byłego ogrodu

Cesarskiego, siedział z książką na zboczu opadającym ku Dnie­ prowi; był w soborach Sofijskim i Włodzimierskim, owych sku­

piskach ruchu religijnego, który nadal buzował niepostrzeżenie

67

pod wysokimi kopułami; odnalazł Złotą Bramę, ongiś podwoje

wielkiego Kijowa, obszedł potężne targi: Żytni, Żydowski i Besarabski, błąkał się w okolicach dworca kolejowego, przemierzył

szosę brzeską aż do Politechniki, wędrował przez Demiówkę

do Lasu Hołosiewskiego, odpoczywał w ogrodzie botanicznym

i poświęcił nie bez wahania trzydzieści kopiejek na wstęp do Muzeum Historycznego i Muzeum Chanenki - zachwycił go

tam oręż praszczurów, starodawne meble i panneau, nie mógł

oderwać oczu od kolorowych naczyń z porcelany. Połysk, barwy i filigranowe rysunki - czarowały, aż prosiły, żeby ich dotknąć.

Stał przed eksponatami w nieskończoność, wpatrywał się w każdy

detal, starając się wyryć go sobie w pamięci, nowe wiadomo­ ści układały mu się w głowie równymi warstwami, tysiące nici związywały je z tym, o czym czytał lub czego ledwie się domyślał. Nowe odkrycia budziły żądzę kolejnych nowych odkryć. Na

starym planie widniały rozmaite pomniki; w świecie rzeczywi­ stym po większości ostały się ledwie postumenty. Figury Iskry i Koczubeja walały się na wybrzeżu obok jakiejś kuźni, z rozbi­

tymi rękoma. Jeden tylko Chmielnicki siedział niewzruszenie na kłusującym koniu i wskazywał na północ buławą - wygrażał czy

miał zamiar ją złożyć? Najrzetelniej zwiedził Padół, część miasta, którą zamieszkiwał.

Przekonał się naocznie, że nie tylko po ludziach zostają martwe napisy. Epoki historyczne przemijają bez śladu, jedynie tu i ów­

dzie porzucając mętne domysły o ich niegdysiejszej wielkości.

Olśniewający ośrodek średniowiecza - Akademię Mohylańską i sławetne monastery - obrócono w drobne targowisko, przy­

tułek pokątnych kramarzy i skrzekliwych przekupek, centralę

68

nakładczej produkcji mydła, tytoniowych tutek, garbowanych

skór, octu i pasty do obuwia.

Z końcem dnia Stepan kończył wędrówki, schodził nad Dniepr, kąpał się gdzieś na odludziu i zmęczony człapał do domu. Krzepił

się wieczorną porcją sala, po czym siadał pod szopą i palił. Dom Hnidych był martwy. Jeśli tliło się w nim życie, to niedostrze­ galnie dla postronnego obserwatora. Ze środka nie dobiegał żaden gwar, żaden szmer, drzwi uchylano nader niechętnie. Nocą

w milczeniu zapalano światła. Przez cały ten czas Stepan zaledwie

raz widział gospodarza, Łuka Demydowycz akurat wracał ze

sklepu; gospodyni dwa razy dziennie doiła krowy, ale mleka już nie proponowała. Za to co wieczór na ganku majaczyła samotna postać palącego młodzieńca, który pierwszego wieczora poczę­

stował Stepana papierosem. Siedział, palił, znikał. Stepan czuł do niego sympatię - łączyła ich samotność. Mimo to nie ośmielił się

podejść i zagaić. Spać kładł się wcześnie, bo nie miał światła, spał

zaś do późna, nadrabiając odpoczynkiem niedostatki kaloryczne.

Myśl o szukaniu mieszkania na zimę odkładał do czasu uzyskania stypendium, ale sprawy przybrały zgoła nieoczekiwany obrót.

Pewnego wieczora cienkonogi kramarz podszedł do Stepana,

przywitał się i usiadł obok niego na pieńku. Zerkając w bok przez okulary, zapytał:

- I jak? Masz pan kwaterę?

Lokator brał pod uwagę, że ta nieprzyjemna konwersacja kie­ dyś nastąpi. Ripostę chował w zanadrzu: za tydzień się wynosi.

Kramarz chrząknął i przedstawił ofertę: niech Stepan zostanie u nich, sypiać będzie w kuchni, łóżko tam jest, dadzą mu obiady,

coś na śniadanie i kolację, w zamian musi doglądać krów, nosić

69

do domu wodę - kran był tylko na dworze - a zimą rąbać drewno. I tyle. Na tych warunkach kramarz zgadzał się zameldować go legalnie jako rodzonego bratanka. Stepan chwilę pomyślał, bar­

dziej z szacunku do siebie, bo nie było nad czym się zastanawiać:

w mig wykalkulował, że zyska wikt i ciepłe lokum, a stypendium

zostawi sobie na ubranie i książki. Praca niezbyt ciężka. Lepszy

układ trudno sobie wyobrazić. - Wobec tego zostanę - odpowiedział poważnie.

Hnidy wstał.

- To się pan przenoś - rzucił. Półgodziny później Stepan opuścił obórkę i zamieszkał w nie­ wielkiej kuchni. Pod ściennymi kaflami stało łóżko, w górze tykał

tani drewniany zegar. Gospodyni przedstawiła się jako Tamara Wasyliwna, wręczyła chłopakowi lampę gazową, szklankę mleka,

pajdę chleba i kąsek pieczeni - tymi wiktuałami uczcił przelot do nowego gniazda. Po twardych dechach łóżkowy materac zdawał

się mu carskim piernatem. Rankiem niezwłocznie podjął nowe obowiązki: krowiarza, nosiwody i rębacza.

VII

W niedzielę wracała Nadijka. Przed wieczorem Stepan zrobił ge­ neralny przegląd odzieży, solidnie przyszył podejrzane guziki (jak

przystało na kawalera, igłę z nitką zawsze miał na podorędziu), otrzepał frencz i przetarł gałgankiem obuwie. Nosił ten strój już

trzeci rok, sukno odrobinę wyblakło na słońcu, ale było to sukno

nie byle jakie - mocne, oficerskie. Takiemu dziury nie grożą przez

następne trzy lata. W pełnym wrażeń tygodniu młodzieniec zarósł jak cap, ogolił się więc rzetelnie przed wiszącym w kuchni luster­ kiem, małym i krzywym. Wskutek tej operacji poczuł się świeżo,

młodo i przystojnie. Dziarskim krokiem wymaszerował z domu

w stronę Targu Besarabskiego.

Dwa dni kuchennego kwaterunku uspokoiły go i dodały

mu sił. Ciepłe posiłki, istny skarb odnaleziony przypadkiem w trakcie surowej pokutniczej służby, orzeźwiały ciało i du­

szę. Sobotniego przedpołudnia, korzystając z nadmiaru wody, uprał bieliznę w saganku, osuszył ją na słońcu i wymaglował.

Potrafił prać, prasować, gotować, ba, nawet łatać buty. Pewny skromnej posady, z rana wyniósł na bazar dwa suche bochny,

dla niego już bezużyteczne, i spieniężył je za dziesięć kopie­

jek - nie zwykł marnotrawić tego, co mogło jeszcze znaleźć zastosowanie. Niechlujstwo i rozrzutność to ostatnie, co można by mu zarzucić. Wprawdzie zarobione dziesięć kopiejek prze­

znaczył na dwadzieścia słabych papierosów, ale na taki luksus

71

pozwoliłby sobie i najuboższy z żebraków w dzień przyjazdu

tej jedynej - wyśnionej i wytęsknionej. Szacował, że praca w gospodarstwie dobrodzieja Hnidego zabierze mu nie więcej niż półtorej, góra dwie godziny dziennie.

Na instytut i naukę pozostawało dość czasu; jeśli doliczyć stypen­

dium, będzie miał pod nogami twardy grunt pod dalsze działania. Poprawę sytuacji postrzegał jako rzecz mu należną, spodziewał

się jej, nie wiedział tylko, skąd nadejdzie. Mimo wahań i rozterek nie zwątpił, że jego karta się odwróci. Niczym młody myśliwy w lesie drżał przed drapieżnikiem, ufając jednak w celność swojej

ręki. Był nieustannie gotów na kolejne uśmiechy fortuny, choć ta czasem pokazywała mu język. Nadijka istotnie wróciła, ale u dziewcząt Stepan zastał dobrze

znanych gości - instruktora i młodziutkiego Jaszę. Nie było za­ tem żadnych widoków na rozmowę, o ile student nie zamierzał

zdradzać swych uczuć przed tymi kpiarzami. Zapalił słabego papierosa i siedział jak struty, na szczęście Nadijka wręczyła mu

odpowiedź od wiejskiego towarzysza, spoglądając na niego tak, że w okamgnieniu się rozpogodził i ogarnęło go rozkoszne ciepło.

Schował list do kieszeni i się roztkliwił.

„Najdroższa Nadijka! Kochana, jedyna!” - myślał. Jasza, znawca wszelakich anonsów i afiszy, zaproponował wspól­

ne wyjście na wieczorek literacki w auli Biblioteki Narodowej. Wydarzenie zorganizowano dzięki staraniom Kultkomisji Centralwykonkomu Wszechukraińskiej Akademii Nauk. Jasza nie

potrafił sobie przypomnieć, która z organizacji literackich zagra dziś pierwsze skrzypce, zapewnił natomiast, że wstęp będzie wolny

oraz że na każdym wieczorku można się śmiać i klaskać ile wlezie.

72

- Dziwaki z nich - napomknął. - Niektórym już srogi wąs

się sypnął. Nadijka wykręcała się zmęczeniem, żeby zostać z ukochanym,

ale Jasza był nieugięty:

- Jeszcze wam obrzydną całusy!

Poszli na wieczorek w komplecie. Zjawili się godzinę po zapowiedzianej inauguracji, ale i tak musieli czekać pół godziny. Spóźnienie nie wynikało z lekceważe­

nia literatury przez publiczność; było zjawiskiem powszechnym, zaliczanym do skutków głębokiego zwątpienia w życie społecz­ ne. Rozproszeni obywatele nie garnęli się do wyściubiania nosa z nor, do których ich zapędzono. Proszeni o przybycie na godzinę

pierwszą, przybywają o drugiej, bo całą godzinę zajmuje im po-

kątne ssanie własnych łap.

Złośliwiec Jasza we własnej osobie zasiadł między zakochany­ mi, przecinając im drogę komunikacji. Stepanowi nie pozostało

nic innego, jak uważnie przyjrzeć się sali i publiczności. Aula Biblioteki Narodowej widywała już podobne imprezy.

Miejsca zwykło się tu rozdzielać wedle kryterium klasowego: na

przedzie krzesła dla wybrańców, z tyłu ławy dla plebsu, przeważ­ nie żakerii, za nimi sporo pustej podłogi, gdzie mogli przystanąć

ci, dla których brakło miejsca bodaj w ostatnich rzędach. Piskliwe

głosiki literatów, co to przeważnie ani czytać, ani przemawiać za grosz nie umieją, dobiegają do uszu publiki w postaci niezgłę­ bionego murmuranda. Oczy zgromadzonych muszą zadowolić

się malowniczością życia literackiego, sylwetką czytającego twór­ cy oraz widokiem jego kolegów po piórze - siedzą na podium

przy stole, ćmią papieroski, posyłają sobie zapiski, wzdychają

73

w

B

wymownie i stroją wielce uduchowione miny. Najpotężniejsze

fale oklasków wzbudzają nie beletryści, którzy rozkładają na pulpicie rękopis i długo, niemiłosiernie długo go odczytują, lecz

poeci, gdy występują przed katedrę i recytują z pamięci, gestyku­ lując i okazując uczucia - nader teatralne, bo wyjątkowo płynne.

Dwa pierwsze rzędy krzeseł przeznaczono dla elity elit: krytyków

i epików, nestorów i potworów, koryfeuszy i słabeuszy z małżon­

kami i zausznikami. Posadzenie kogoś z nich dalej niż w drugim rzędzie równałoby się zhańbieniu i sponiewieraniu literackiego majestatu, wszak ideę zwykło się czcić jedynie w osobie jej po­

słańca. Część wybrańców zasiadała w pierwszych rzędach, gdyż istotnie byli posłańcami; inna część uważała się za takowych, gdyż tam zasiadała.

Pośród tego beau mondeu Stepan rozpoznał młodzieńca, który rzucił uwagę o wierszach, gdy świeżo po przybyciu ze wsi przyszły student usiłował podjąć pracę w wydawnictwie państwowym. Wspomnienie nie należało do przyjemnych, ale ten człowiek

zainteresował Stepana, spytał więc Jaszę, kto zacz. - Niejaki Wyhorski - odrzekł Jasza. - Poeta. Niezłe wierszyki

skrobie. Był to inauguracyjny wieczorek bieżącego sezonu literackiego, audytorium zebrało się więc liczne i wstęp do auli wcale nie

był tak wolny, jak obiecywał afisz. Tradycja publicznych spo­ tkań literackich zrodziła się w czasach, gdy papieru nie starczało

choćby na papierosy. Sztukę wezwano przeto do wyjścia na ulice,

literaturę planowano uczynić spektaklem z literatem obsadzo­ nym w roli lektora-deklamatora. Tradycja ta umiera na naszych oczach i z czystym sumieniem możemy wyrzec „amen” nad jej

75

trumną. Literatura to jednak książka, a nie dykcja, jej publiczne

wykonywanie jest takim samym dziwactwem jak odczytywanie kompozycji muzycznych bez fortepianu. Kiedy pisarze zajęli należne im miejsca na podium, przewod­

niczący Kultkomisji Centralwykonkomu WUAN rozpoczął i otworzył wieczór, wypowiedziawszy kilka podniosłych słów

tyczących się literatury oraz jej zadań w chwili bieżącej. Wyraził również stosowne nadzieje na przyszłość. Stepan nie zważał na to, co czytają. Dręczyły go zgoła inne a natarczywe myśli, przej­

mowały go coraz potężniej, zagłuszając literacki zgiełk. Tacy pisarze... Stają przed tłumem, a tłum ich słucha. Wyszli przed szereg, zdobyli miejsce tylko dla siebie, wyrobili sobie nazwiska.

Książki piszą. Książki są drukowane, sprzedawane, trafiają do

bibliotek. Na tomie Wyhorskiego Stepan kiedyś własnoręcznie przybił pieczątkę w Domludzie - a oto i autor we własnej osobie.

Zazdrościł im, nie taił tego przed sobą, też pragnął występować, zostać wybrańcem. Śmiech, aplauz i nagrody dla tych szczęściarzy postrzegał niemal jak zniewagę. Każda nowa twarz nad pulpitem

zadawała mu dokuczliwie pytanie: dlaczego nie ty? Chciał zostać którymkolwiek z nich, prozaikiem czy poetą - co za różnica? Czytanie utworów na wieczorku literackim to zaledwie prelu­

dium do gwoździa programu: omówienia lub dyskusji. Publika

uwielbia dyskusje nie dlatego, że w nich uczestniczy. Dyskusja oferuje lepszy spektakl niż czytanie, bardziej masowy i pikantniej­

szy. Z reguły nikt nie chce zacząć pierwszy. Wszak to ostatni ma słodką możność zbesztania przedmówców i zgrywania mędrca.

Fachowi krytycy, którzy swój prestiż budują na tym, że nigdy nie są z niczego kontenci, wyniośle odmawiają wypowiadania swoich

76

górnolotnych myśli; należy ich prosić, jak gości z nazwiskami na proszony obiad. Każdy woli wyśmiewać innych, niż się ośmieszyć,

ale gdy w końcu jeden wystąpi, strumień mówców uderza jak wodospad. Mądrość jest zaraźliwa.

Na pierwszym wieczorze literackim każdy chciał się wykazać,

naturalna rzecz, więc poczciwa mównica zmieniła się w arenę zaciekłej bitwy na słowa. Rozwinięto pełne spektrum środków perswazji: kpinę, dowcip, szyderstwo, wyciąg z genealogii pisarza dokonany w celu wykrycia kułaka lub burżuja wśród przodków,

cytaty z jego dawnych utworów, gdzie pisał nie to, co mówi teraz, i tym podobne, dla słuchacza zajmujące, dla literatury zabój­ cze. Wszyscy oratorzy, bez względu na światopogląd, stosowali

te niezawodne a genialne chwyty, każdy wyjaśniał, że oponent nie zostawił mu wyboru. Po półgodzinie trwał już istny turniej

rycerski. Przy wtórze oklasków i rechotu szalejącej publiki Don

Kichot, zbrojny w cytaty lub wymachujący gołymi pięściami,

ścierał się z nawałą wiekuistych wiatraków, a Sancho Pansowie z dumą odsłaniali przymioty intelektualne, choć pod przyłbicami strzegli skrytych marzeń o gubernatorstwie na wyspie literatury.

Starcia nieodmiennie pozostawały nierozstrzygnięte, co każde­ mu z wojowników pozwalało uznać siebie i tylko siebie za ich

tryumfatora. Dyskusja rozgorzała na dobre, a Stepan ze ściśniętym gardłem rozmyślał gorączkowo, co też mógłby napisać. O czym pisać? Jak pisać? Przetrząsał zdarzenia ze swojej biografii przypuszczalnie

interesujące dla innych, z radością chwytał się niektórych, lecz

zaraz odrzucał je z rozpaczą. Błahostki. Ale zrobił pierwszy krok. Wykazał się podstawowym talentem pisarskim: zdolnością do

77

rozwarstwienia się, spojrzenia na siebie przez mikroskop, rozłoże­ nia się na potencjalne tematy i użycia swojego „ja” w charakterze materiału. Musiał jednak skapitulować przed samym sobą - od­ krywał w sobie już to pustkę, już to nadmiar nie do okiełznania.

Uniósł smętnie głowę i zerknął na kolejnego prelegenta. Słu­

chano go uważniej niż pozostałych, Stepan również nim się za­ interesował. Mówca rozprawiał dowcipnie i ze swadą, efektownie

akcentował wyrazy, przeciągał zdania, jakby oprawiał je w lśnią­ ce ramy; przy byle sposobności rzucał słuchaczom jakieś zmyślne słówko, wywołując salwę śmiechu, po czym poprawiał binokle

i podejmował wątek z nowym zapałem. Sypał cytatami we wszyst­ kich językach, przytaczał literackie fakty, ćwierćfakty i anegdotki, jego twarz wyrażała na przemian gniew znieważonego olbrzyma i drwinę urażonego karła, tułów pochylał się i prostował w takt

giętkich aktorskich gestów, słowa kleiły się do siebie jak kawałki

maślanego ciasta, urabiał z nich wiele warstw, zapiekał w ozdobne liściaste formy, posypywał cukrem i sacharyną, okwiecał różycz­

kami z marmolady, co jakiś czas zastygał w zachwycie nad swym dziełem, by po chwili cisnąć słodycz na pastwę zebranych.

Stepan był pod wrażeniem geniusza sztuki cukierniczej.

- Kto to? - zapytał. Jaszę zdziwiła bezdenna ignorancja kolegi. Wszak to Mychajło Switozarow, krytyk nad krytykami! Stepan po raz pierwszy tego wie­

czora dodał oklaski do burzliwych owacji, którymi otulono słowa

wielkiego krytyka.

O godzinie dwunastej w nocy przewodniczący Kultkomisji za­ mknął i zakończył wieczór, wypowiedziawszy kilka chwytających

za serce słów o tym, że jakoś to będzie, że śmiertelnego zagrożenia

78

nie ma i że daj Bozia zdrówka ojczystemu piśmiennictwu. Zgiełk

ustał, pole walki oczyszczono bez fatygowania sanitariuszy, bo

literackie trupy nie tracą zdolności motorycznych. - Dziobią się jak koguty, na miły Bóg! - wołał na ulicy Jasza. -

Lubię się przyglądać. Jeden drugiemu: hau! Tamten na to: hau,

hau! - Ale kiepsko piszą, niestety - rzekł poważnie instruktor. -

Czytam właśnie Zagoskina, ten to miał pióro. - Ja lubię Benoit - odezwała się Niusia.

Hanusia milczała. Literatura ogołociła ją z czterech godzin

życia, nazajutrz szwaczka musiała wstać skoro świt, żeby dokoń­ czyć zamówienie. Nadijka szła z tyłu ze Stepanem, relacjonowała mu wiejskie

nowinki. Milczał zachmurzony. Na ganku szepnęła: - Przyjdź jutro.

Wracał do domu pochłonięty jedną myślą - zajmowała całą

uwagę i każdą komórkę mózgu. Pragnienie, które w nim wykieł-

kowało, zagarnęło wszystkie jego siły, przysłoniło świat, upodab­ niając go do cietrzewia, co słyszy tylko własny śpiew. Sprężyna młodej myśli ledwo drgnęła, a już nabrała giętkości i jęła się

rozciągać, wprawiając w ruch setki zębatek i dźwigni. Tak, Stepan musiał został pisarzem. Nic strasznego, nic nadzwyczajnego

w tym nie widział. Po kilku godzinach oswoił się z planem, jakby snuł go przez lata, a w rozterkach znajdował świadectwa talentu,

przejaw twórczego natchnienia. Temat już wybrał: napisze opowiadanie o starej wyszczerbionej

brzytwie, co skubie go niemiłosiernie w trakcie porannej toalety. Oto jej niebywałe dzieje.

79

W 1919 roku, w miesiącach powstania przeciwko denikinowcom, Stepan po raz ostatni krył się ze strzelbą po lasach. Jego

oddzialik, ledwie dwudziestu chłopa, przedzierał się do głów­ nego obozu powstańców pod Czerkasami. W nocy wróg ich otoczył, lecz nieszczelnie - zdołali wyślizgnąć się pojedynczo do pobliskich wiosek, w oczekiwaniu sposobniejszego czasu.

Stepan ukrył strzelbę w charakterystycznej kopie na polu i jako

wolny obywatel wędrował gościńcem. Pojmano go jednak i do­ prowadzono na przesłuchanie. Tak spokojnie, tak prostodusznie

zapewniał, że pan oficer ma do czynienia z Bogu ducha winnym parobkiem z takiej a takiej wsi, że pan oficer się zawahał i polecił

Czerkiesowi przewieźć młokosa do rzeczonej wsi, a na miejscu wypytać ludzi, czy mieszka tam w rzeczy samej i czy wyprawiają

go w pole, a w razie wykrycia łgarstwa zadać mu śmierć na placu zebrań, ku przestrodze i nauce całego świata.

Czarny kudłacz w papasze, wykrzykując najobelżywsze po­ gróżki, wskoczył na konia, dla pewności sieknął chłopaka nahajką,

pognał przed sobą i obiecał solennie ustrzelić jak wściekłego psa

przy pierwszej próbie ucieczki. Wiorstę dalej Stepan, zaklinając się na wszystkich bogów i ojców, że jest poczciwym wieśniakiem,

przedłożył srogiemu człowiekowi Orientu dowód w postaci brzy­ twy, którą nosił za cholewą. Wtedy strażnik, upewniwszy się co

do niewinności jeńca, zdzielił go ostatni raz przez grzbiet i polecił wynosić się do stu diabłów lub jeszcze dalej. Stepan dobrze znał

dowcipne obyczaje ludów Kaukazu, więc nie ruszył się z miejsca, dopóki wojak nie odjechał na tyle daleko, że kula nie dosięgłaby

cudem ocalałych pleców. Co najdziwniejsze, tydzień później, gdy powstańcy wreszcie połączyli siły i stoczyli z denikinowcami

80

zwycięską bitwę, Stepan zobaczył na placu boju martwego Czerkiesa i wyjął z jego kieszeni swoją brzytwę. Przygodę tę, ciekawą samą w sobie, autor opowiadania pogłębił: nadał jej szeroką,

nieomal paraboliczną wagę.

Brzytwa w tym ujęciu należała zrazu do oficera frontowego, uosobienia caratu. Jej właściciel zginął u progu rewolucji. Tro­

feum przejął jego pogromca - zwolennik Rządu Tymczasowego. Na nim zdobył ją petlurowiec, lecz on z kolei musiał odstąpić brzytwę czerwonemu powstańcowi, ten zaś utracił ją przejścio­

wo na rzecz denikinowca, by rychło odebrać z powrotem - tym razem na zawsze, jako prawowity właściciel. Losy brzytwy Stepan

utożsamił z kolejami wojny domowej, czyniąc ów przedmiot atry­ butem wywalczonej władzy. Aby wcielić zamysł w życie, kanwę

opowieści musiał wyszyć lśniącymi nićmi. Po drodze do domu obmyślał najróżniejsze epizody i detale, czerpiąc natchnienie z własnych doświadczeń wojennych. Drewniany zegar kuchenny wskazywał kwadrans przed pierw­

szą, gdy Stepan wszedł do domu, cichutko zapalił lampę, niecierp­ liwie chwycił papier, usiadł przy stole i zaczął pisać. Uniosły go

fale obrazów i słów. O pół do trzeciej postawił ostatnią kropkę, szkic schował bez czytania, położył się, kilka minut bujał w ob­

łokach, po czym zasnął snem sprawiedliwego.

VIII

Kiedy krowy zostały oporządzone, a wszelkie prace gospodarskie

wykonane według niezawodnego, ustalonego już harmonogramu,

przeczytał swoje opowiadanie z nie lada zadowoleniem. Wspa­

niały utwór. Głęboki i mądry. Sam to napisał! Z lubością szeleścił kartkami - oto dowód rzeczowy talentu, rękojmia przyszłej sławy. Poprawił mankamenty, przepisał tekst na czysto i zamyślił się nad

jego dalszym losem. Po pierwsze, należy go podpisać, powiązać

z imieniem autora. Wiedział, że niektórzy pisarze przybierają mia­

no zastępcze, pseudomin czy pseudonim, jak mnisi, co wyrzekają

się nie tylko świata, lecz także siebie i wszystkiego, co ich wyróżnia.

Postąpił tak, dajmy na to, Ołeksandr Ołeś, ale Stepan brzydził się takim rozwiązaniem. Nosi nazwisko, którego nie musi się wstydzić,

nazwisko bardzo na czasie, zresztą - po co się kryć? Niech wiedzą

ludzie, że Stepan Radczenko pisuje opowiadania, że jest pisarzem,

że występuje w Akademii Nauk i zbiera oklaski. Niech jego książka trafi na półkę w Domludzie, niech porzuceni wiejscy towarzysze dziwują się i zazdroszczą!

Już miał złożyć podpis, lecz się zawahał. Owszem, nazwisko

brzmiało całkiem, całkiem, ale „Stepan” trochę mu zgrzytał. Imię proste, do tego wyświechtane. Długo rozmyślał, rozdarty między

zachowaniem siebie a intrygującym znakiem firmowym. Prze-

tasowywał w głowie imiona, rozważając ich siłę rażenia, szukał

godnego zamiennika, aż go olśniło: odrobinę podretuszuje swoje

83

imię, przyda mu szczyptę odświętności. Wystarczy zmienić jedną jedyną literę. Zebrał się na odwagę i nakreślił podpis - tak doko­ nał się nowy chrzest, Stepan został Stefanem.

Przeznaczeniem każdego utworu, przy odrobinie pomyślności, jest trafić do druku, docelowo zaś - pod strzechy. Oczarować

czytelników! Opowiadanie Stefana Radczenki, pisarza, który po­ kładał nieliche nadzieje w przyszłości, a jeszcze większe we wła­

snej osobie, powinno zdaniem autora uświetnić szpalty jednego z czasopism. I to niebawem! Z periodyków w swojej praktyce

bibliotecznej dobrze poznał „Czerwonyj Szlach” ukazujący się

w Charkowie - tam właśnie należało to wyjątkowe opowiada­ nie wysłać. Górę wzięła jednak chęć bezzwłocznego usłysze­ nia wyroku z postronnych ust, młody pisarz postanowił jeszcze tego samego dnia pokazać utwór kompetentnej osobie. Kto był

znawcą? Ma się rozumieć: Mychajło Switozarow. Krytyk, który tak wybornie prawił wczoraj z trybuny, tak zachwycił zebranych i zebrał tak wiele oklasków. Switozarow ma literaturę w małym

palcu, reaguje na każde jej tchnienie, zwłaszcza świeże. Kto, jeśli nie on, wesprze adepta, pokieruje nim i udzieli mu porady? To

jego powinność i powołanie - podpowiadała młodzieńcowi roz­ palona wyobraźnia. Figura krytyka urosła w dobrotliwego bożka,

który' łaskawie przyjmie pierwszą prozatorską ofiarę. Stepan postanowił iść niezwłocznie. Adresu wprawdzie nie znał, ale twórcza obrotność mu podszepnęła, żeby zapytać w biu­

rze adresowym. Jak dobrze żyć w mieście! Ileż tu udogodnień!

Gdzie mieści się biuro? Tego dowiedział się od Tamary Wasyl i wny. Nim nastało południe, popędził tam co tchu. Za jedyne dziesięć

kopiejek wskazano mu ścieżkę na literacki parnas.

84

Po obiedzie opuścił podwórze pewnym krokiem człowieka, który zagospodarował swój zakątek w dżungli nowoczesności.

Mijał kwartał za kwartałem, przystając w roztargnieniu przed

wystawami i afiszami, aby udowodnić samemu sobie, że nigdzie się nie śpieszy. Postanowił chwilę odpocząć na skwerze przy ulicy Włodzimierskiej, naprzeciw pomnika Chmielnickiego. Usiadł na ławce, pośród gromadki dzieci - podskakiwały, ganiały się,

podrzucały piłeczki. Wesołość udzieliła się Stepanowi. Do jego

nóg przypadkiem poturlała się piłka, złapał ją i rzucił wysoko,

pod szczyty fasad. Dzieci klaskały i krzyczały radośnie, z wyjąt­

kiem właścicielki piłki - była pewna, że jej zabawka nie wróci z przestworzy. Wróciła, wypadła spod chmur i runęła na ziemię

jak pocisk, wzniecając nową eksplozję szalonego entuzjazmu.

Dzieci na wyścigi rzucały Stepanowi piłki, żeby umieścił je pod niebem, chwycił jednak trzy z nich i zaczął je podrzucać jak żon­

gler w cyrku. Sztuczką tą bez reszty oczarował małych kibiców. W gronie dzieci przeżywał słodkie chwile, niezmącone ani myślami o przyszłości, ani wspomnieniami. Poczuł cudowny

przypływ istnienia, radość niezobowiązującą do snucia planów i pokładania nadziei. Był niczym ptak, który zawisł w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami, obejmując niewielkim okiem urok­

liwą ziemię; jak kwiat, gdy o poranku rozchyla płatki, witając

aromatem pierwsze promienie słońca. Mimo nawoływań dzieciarni ruszył dalej, wszystko cieszyło jego oczy: sędziwa dzwonnica Sofii, tramwaje i falująca miejska arteria obsadzona kasztanowcami. Koło opery znów przystanął, słuchał

ukraińskich pieśni w wykonaniu dwóch kobiet i ślepego starca oto na ulicę wylegli prawdziwi posłańcy sztuki. Nareszcie skręcił

85

w Nestorowską, wiedziony marzeniami oraz instrukcją z biura ad­ resowego. Im bliżej był wyśnionej kamienicy, tym większe czuł...

nie, nie nerwy, coś w rodzaju zażenowania kobiety, która za chwilę rozbierze się przed lekarzem. Na chybcika dobierał niezbędne słowa: „Pan wybaczy, ale napisałem opowiadanie i przychodzę, żeby pan go wysłuchał”.

Nie. Lepiej tak: „Proszę mi łaskawie darować nadużywanie cennego czasu,

chciałbym wszakże poznać opinię pańską w temacie napisanego przeze mnie opowiadania”. Kamienica zamieszkiwana przez wielkiego krytyka też była

wielka i miała dwa skrzydła. Stepan zaufał przeczuciu i wszedł na czwarte piętro pierwszego budynku, ale ostatnie mieszkanie miało tam numer dwunasty zamiast spodziewanego osiemna­ stego. Popytawszy w podwórzu, podenerwowany udał się do

drugiego skrzydła. Uderzył pięścią w drzwi dość mocno, lecz jeszcze mocniej łomotało mu serce. Czekał. Zapukał ponownie, przerażony własnym natręctwem.

Drzwi otworzyła kobieta. - Do kogo? - zainteresowała się.

- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam... - Stepana zdumiało brzmienie własnego głosu. - Chciałbym się spotkać... - Zaciął

się, nazwisko pierzchło w odmęty niepamięci. - Spotkać się z... krytykiem...

- Z krytykiem? - zdumiała się kobieta. Podtrzymywała dłonią kapryśny peniuar na piersiach. - Znaczy się, on artykuły pisuje. - Stepan uginał się pod krzy­

żem, który wziął na swoje barki. - Mychajło...

86

- Mychajło Demydowycz Switozarow? Profesor? - Kobieta odetchnęła z ulgą i wpuściła go do środka. - Tak, tak, to tutaj.

Tędy. Ruszyli ciemnym korytarzem, gość dygotał jak włamywacz żółtodziób, który tej nocy po raz pierwszy wybrał się na robotę.

- Misza, do ciebie!

Młody człowiek wszedł do pokoju. Przy biurku obok okna, pośród sterty książek, siedział wielki krytyk we własnej osobie

i pisał, nie unosząc głowy. Stepan przystanął na skraju dywanu wyścielającego podłogę, trwożnie omiótł spojrzeniem potężne

regały ciągnące się wzdłuż ścian. Przejęty nabożnym chłodem, gotów był stać tak godzinę, dwie, bez końca, obezwładniony

majestatem gospodarza i jego gabinetu. Nareszcie wielki krytyk zakończył przelewanie wielkiej myśli na papier i zwrócił ku Stepanowi spojrzenie pytające i przeszy­

wające jak włócznia.

- Proszę wybaczyć. - Gość zgiął się w ukłonie. - Czy towarzysz

Mychajło Switozarow? Rozumiał absurdalność zarówno tego pytania, jak i słowa „to­

warzysz”. - Jestem Switozarow. W czym rzecz? - Napisałem opowiadanie... - podjął Stepan, ale ucichł, doj­

rzawszy nieprzyjemny grymas na twarzy krytyka.

- Nie mam czasu - odparł krytyk. - Zajęty jestem.

Lekceważący respons do reszty sparaliżował Stepana. Pojął tylko tyle, że wysłuchać go nie chcą. Stał jak wryty, zatem krytyk uznał za niezbędne powtórzyć

odpowiedź, powoli i z podziałem na sylaby.

87

- Za-ję-ty.

- Do widzenia - rzucił Stepan matowym głosem. Opuściwszy podwórze, ruszył, gdzie oczy poniosą, obcymi ulicami, przytłoczony ciężarem bezsilnego gniewu w sercu.

Czuł się spostponowany, zmieszany z błotem jak nigdy w życiu.

Bezczelne, impertynenckie słowa mola książkowego ściekały po nim jak plwocina. Może i krytyk nie ma czasu, zdarza się, ale mógł wskazać inną porę! W porządku, przeczytać nie zdoła, ale powinien poradzić, do kogo się udać! Jakie zresztą ma pra­ wo odzywać się tak obelżywie? Pyszałkowaty, ba, pański ton

dziedzica literackich latyfundiów przenikał Stepana do szpiku kości. Szedł ze spuszczoną głową i snuł mgliste projekty zemsty.

Mógłby zdzielić tego ślimaka kułakiem, rozbić mu te aroganckie

binokle, wykorzystać bezsporną przewagę swoich mięśni i wlec po podłodze to wypieszczone ciałko. Inaczej nie umiał wyobrazić

sobie rewanżu, bezradność nużyła go jeszcze bardziej. Obudził się w nim wieśniak, żywiący prostacką wrogość do wszystkiego, co nad nim góruje.

Doszedł do jakiegoś skweru, usiadł na pierwszej z brzegu ław­ ce. Chwilę trwał w otępieniu, zanim się rozejrzał i rozpoznał to miejsce: Złota Brama. Dumną nazwę zawdzięcza dwóm kupom

rozbitych kamieni. Uśmiechnął się krzywo i wyburczał zjadliwie: - Ehe... Brama jak złoto!

Nieoczekiwany a dotkliwy cios przyćmił inne myśli młodego człowieka. Z domu wychodził dumny Stefan, wróci Stepan - za­

hukany kmiotek. Wgapiał się bezmyślnie w niewyraźne sylwetki przechodniów, w każdym dostrzegał utajonego wroga.

88

Zieleń drzew śpiesznie ciemniała, pluskot fontanny wybrzmie-

wał coraz potężniej, gęsty wieczór bezgłośnie wyłaniał się znad krzewów. Rozbłysły latarnie. Autor opowiadania już od dawna tkwił samotnie w cichym kąciku. Dzienni goście skweru, poczciwi

tatusiowie z gazetami i nianie z wózeczkami, rozpłynęli się wraz z ostatnim błyskiem światła. Na nocną zmianę zleciały się ćmy

i ich prześladowcy. Stepan wstał, wyciągnął swój utwór i podarł go na strzępy.

- Niech cię diabli wezmą! Poszedł do Nadijki, choć było mu wszystko jedno, będzie się

z nią spotykał czy nie. Wybierał się do niej po zwycięstwie, po­ stanowił pójść i po klęsce. Powitała go radośnie. Stała w chuście

na rogu ulicy, wypatrywała go podczas spaceru. Na jego widok odchyliła głowę i uśmiechnęła się promiennie.

Pozdrowił ją chłodno.

- Dobry wieczór, Nadijko.

Ruszyli w stronę ogrodu Cesarskiego. Dziewczyna zdawała ukochanemu relację z pierwszego dnia zajęć w technikum. Za­

cisnął zęby. W jego instytucie też pewno ruszyły wykłady. No i niech wykładają! Milczał i pochmurnie spozierał na świat przez

własnoręcznie wprawione kraty. Śmiech Nadijki go drażnił, jej radość obrażała. Zapałał do dziewczyny wstrętem, było to miłe

uczucie.

- Co pisze Semen? - Nadijka nie wyczuła nastroju Stepana. - Nic nie pisze - padła odpowiedź. Listu od wiejskiego druha dotychczas nie przeczytał.

Nadijka rzuciła mu zdziwione spojrzenie.

- Dziwny jesteś, Stepanku - zauważyła nieśmiało.

89

Nie zareagował. W ciszy doszli do podnóża ogrodu Cesarskie­ go. Milczenie uraziło dziewczynę, przystanęła, wstrzymując łzy. - Skoro mnie nie kochasz, idę do domu.

Szarpnął jej rękę.

- Kocham. Chodźmy. Czuł nad nią władzę, chciał, by się przed nim korzyła. Cała przykrość jego położenia zogniskowała się na ukochanej. Gdyby

postanowiła się sprzeczać, może by ją uderzył, ale poszła po­ kornie.

Wspięli się na wzgórze, widzieli, jak z dołu unosi się ku niebu błękitna raca. Zgasła z cichym trzaskiem. Fajerwerki: różowe,

niebieskie, czerwone i żółte ogniki, ze świstem pędziły w górę, kreśląc świetliste łuki na ciemnym tle, wybuchały i opadały na

ziemię deszczem iskier. Stepan wyjął ostatniego papierosa, zapalił.

- Swołocz i tyle - powiedział posępnie. Splunął. Oczarowana Nadijka wpatrywała się w feerię kolorów i świateł.

Nic podobnego wcześniej nie widziała, na moment zapomniała o swoim chłopaku ze strutą miną.

- Kto? - nie zrozumiała. - Gapie. - Też się gapimy - napomknęła ostrożnie, przerażona jego

tonem. - Myślisz, że to na twoją cześć? - Stepan uśmiechnął się cierpko.

Westchnęła. Odwrócił się plecami do świateł i odszedł. Nadijka dogoniła go w milczeniu, spojrzała mu w oczy. Urywane błyski

papierosa odsłaniały obojętność i chłód jego twarzy.

90

Po kilku chwilach znaleźli się w gęstwinie. Kończyła się tu

alejka, a bieg zaczynała dzika ścieżka wydeptana wzdłuż zbocza.

Ciemne zarośla tchnęły wilgocią i spokojem martwego lochu. Przystanęli na skraju obrywu, pogłębionego przez mrok, spo­

glądali na drugą stronę, tam, gdzie wznosiły się czarne szere­ gi olbrzymich drzew, oniemiałych i zamarłych w przerażeniu.

Czekanie i żądza zataiły się w ciszy przed burzą, poniżej miasto huczało odległym echem gromu. Papieros zgasł, rozeźlony Stepan cisnął go w paszczę urwiska.

Odwrócił się. Dziewczyna poczuła na sobie jego wzrok, zadrżała radośnie. Nachyliła się do niego.

- Stepanku - spytała - czemu tak się dziś pieklisz?

Chwycił ją i wściekle docisnął do siebie jej piersi, ze złością i urazą. Za moc tego objęcia gotowa była puścić w niepamięć lekceważenie, z jakim potraktował ją wcześniej. Dotknęła rękoma

jego głowy, chciała go do siebie przygarnąć, pocałować. Nic z tego, dusił ją, niewolił w uścisku. Zaparła się rękami o jego ramiona,

usiłując odepchnąć - jęknęła z bólu, brakło jej tchu, odrzuciła

ręce do tyłu. Poczuła, że jego ciężar gniecie ją i tłamsi, że uginają się pod nią kolana. Pochmurna wstęga nieba przepłynęła przed

jej oczyma. Leżała na wznak, poddana muśnięciom nagich ud,

wachlarzowi trawy i zimnego wiatru, niememu ciężarowi ciała targnęło nią, rozcięło na dwoje, wdarło się do środka.

Potem usiedli na ławce. Rzeka w dole płynęła bezszelestnie, kołysząc rozświetlone farwatery. Jasny księżyc rozkładał na wodzie

chłodne cekiny i wędrował na zachód przez chmury i listowie. Stepanowi straszliwie chciało się palić, w geście bezsilności

rozdzierał puste opakowanie po słabych papierosach.

91

- Czegoś zaniemówiła? - zapytał Nadijkę, podrzucając strzępy

papieru. Objęła go czule, przypadła twarzą do jego kolan. - Kochasz mnie, prawda? - wymamrotała.

Podniósł ją i odsunął. - Kocham. Co za pytanie?

Zapłakała w głos. Chlipała i chrypiała, tamowana powódź wydarła się z jej oczu przemożnym strumieniem. Stepan rozejrzał

się niespokojnie.

- Nie płacz - zalecił surowo. Szlochała, we łzach zagubiła wolę i świadomość.

- Przestań, mówię - powtórzył i szarpnął ją za rękę. Przestała. Ale gdy stłumiony jęk znów wyrwał się na po wierzchnię, cierpliwość Stepana dobiegła kresu. - Ja już sobie pójdę. - Wstał. - To twoja wina! - wrzasnął. -

Sama jesteś winna! Ruszył przed siebie, smutny i wściekły.

IX

Życie jest nie do zatrzymania. Przeraźliwie uporczywy ruch nie ustaje w obliczu najdotkliwszego ludzkiego cierpienia, pokazuje

plecy najostrzejszemu bólowi. Człowiek może w nieskończoność

szamotać się w cierniach - życie przemknie obok w asyście herol­ dów gardłujących światu o strachu i sumieniu, o różach, zawsze

kolczastych. Życie, ten dystyngowany nieokrzesaniec, na błaga­ nia obdartego żebraka odpowie kuksańcem, kułakiem, kosturem

i pójdzie dalej, kurząc papieroska, nie zaszczyciwszy ofiary ani

jednym spojrzeniem spod pozłacanego monokla. Na rumowi­ sku po trzęsieniu ziemi wnet wyrastają chaty dla ocalałych, a ci w takt muzyki zrzucają przygniecionych pobratymców w ziemię. Niebawem trumny porosną trawą, zza żałobnych woalek wychyną

stęsknione śmiechu twarze. Pod numerem trzydziestym siódmym na Dolnym Wale nie

znać było wpływu lodowca, który skuł serce jednego z lokatorów. Krowy czyste, napojone i nakarmione, woda naniesiona według

potrzeb każdego - wszystko świadczyło o idealnym porządku, nic nie zwiastowało najdrobniejszych zmian. Zawieruszoną ko­

piejkę prędzej byś tu dostrzegł niż bezpowrotnie utracony spokój

młodego człowieka.

Zapobiegliwy kramarz zaczął gromadzić opał na zimę. Senne podwórze Hnidych ocknęło się na moment pod wpływem prze­ kleństw woźniców i skrzypienia kłód. Pojawiły się szare ludziki,

93

zwykle sterczące z piłami i siekierami na bazarach i rogach ulic, w oczekiwaniu nabywcy ich siły roboczej. Standardowa brygada

składa się z dwóch dorosłych i jednego małoletniego, smarkacz

nosi porąbane drwa, bo chroni go parasol przepisów o pracy

dziecięcej. Stepan ruszył im na pomoc, upewniwszy się, że nie wpłynie to na umówioną stawkę. Przez cały dzień zajadle rą­ bał i piłował, zatapiając siekierę w polanach z takim gniewem, jakby od dawna miał z nimi na pieńku. Dziarsko obracał kłody

jak wierzbowe witki, wysiłek nie przeszkadzał mu rozpytywać

chłopów o ich życie i stan pracy kulturalnej na wsi. Gdy odeszli, poczuł fałsz własnych słów, obłudę dociekliwości. Tę przykrą

zmianę w sobie dostrzegł nie pierwszy raz, starał się o niej nie myśleć, ale teraz musiał przyznać: wieś stała mu się obca. Przy­ gasła niczym latarnia w świetle dnia, choć tliła się nadal - jako

cichy wyrzut sumienia i źródło niepokoju. Wieczorem, leżąc w łóżku, znużony rąbaniem i rozterkami,

przypomniał sobie o nieprzeczytanym liście od wiejskiego ko­ legi. Wyjął z kieszeni kartkę wytartą jak świadectwo minionych

lat. Towarzysz rzetelnie nakreślił mu stan spraw, a na koniec

dodał: „...wciąż się zdaje, żeś pojechał na krótko, że wrócisz lada chwila. Zwykliśmy do ciebie. Robota się ślimaczy. Znasz tych chłopaków. Póki szarpiesz za uzdę, idzie porządnie. A tu

jeszcze Ołeksę Petrowycza wyciągają do okręgu. Jak przykro! Co mamy lepszego, to od nas ucieka. Jedno licho tu ludzi trzyma,

siedzisz na wiosce jak wyklęty pokutnik. A jak który wybywa, taki żal serce ściska, że na płacz się zbiera. Czasem nachodzi

myśl, że pora na żeniaczkę, ale jaka tam żeniaczka? Piszesz, że przyjedziesz na Boże Narodzenie, że pogadamy. A ja tak sobie

94

myślę, że wcale nie przyjedziesz. Coś tu niby zostawił? Żonę?

Dzieciaka? Tęsknota zżera tylko na początku. Dużo masz tam roboty, i to ciekawej, o nas wnet zapomnisz, znajdziesz nowych

przyjaciół. Bylebyś pisał...” Każde słowo raniło prostą, kolącą prawdziwością. Żadnemu

słowu Stepan nie umiał zaprzeczyć. Wciąż z listem w ręku za­ mknął oczy i wyszeptał: - Nie przyjadę, nigdy nie przyjadę.

Nazwał się zdrajcą. Tak czyni odstępca, co obrabował rodziców i zostanie przez nich wyklęty. Gdy jednak spróbował sobą gardzić, stracił z oczu powód oburzenia - rozwiała go niewidzialna siła,

która sprytnie obraca wyrzut sumienia w ślepy wybuch. Niby dlaczego ma się za zdrajcę? A bo to mało ludzi wieś opuszcza?

Przecie miasta rozwijają się kosztem wsi, tak być musi, to na­ turalny proces. Poza tym studiuje na kierunku ekonomicznym,

tak czy owak z dyplomem nie wróci na wieś. Miasto będzie jego

domem. Czy rzeczywiście się zmienił? Został, jaki był. Powodzi mu się, ma wyżywienie i kwaterunek, za dzień-dwa dostanie

stypendium. W czym problem? Nagle, jak wyparta z pamięci nocna mara, ból bez jawnej przyczy­ ny, stanęło przed nim wspomnienie. Ścierał je i wypalał ze świado­

mości jego ślady, ale znaczyło się tam ukrytą blizną, która niekiedy

krwawi. Nadijka. Niedawno świata poza nią nie widział, dziś obróciła

się w koszmar. Miłość była fałszywym banknotem, podłożono mu go w zamieszaniu, teraz wściekle odrzucał bezwartościowy świstek. Oszukano go. Ta dziewczyna pochodziła ze wsi, a jego wiejskość

zblakła. Nadijka okazała się przystankiem na drodze przemiany, bolesnym i niezbyt chlubnym. Przez zaciśnięte zęby wycedził:

95

- Nie ja, to inny.

Gotów był wykrzykiwać to z dachów, wyzbyć się głupiej zgry­

zoty, która nie korzyła się przed jego władczą wolą. Musiał wy­ kreślić Nadijkę ze swojego życia, skruszyć ją jak łańcuch, co

przykuwa więźnia do muru. Wyjrzał już na wolność zza krat. Do każdego świadka własnej przeszłości żywił tajoną wrogość. Zmie­

nił plany, dawne znajomości ciążyły mu brzemieniem niewoli.

Nie umiał się zdobyć na odniesienie Lewkowi książek, dawno przeczytanych albo choć przejrzanych. Za nic nie chciał widzieć człowieka, który niedawno jawił się mu jako ideał do naśladowa­

nia, a później obnażył swą próżnię. Lewko zajął w oczach Stepana haniebną pozycję, obok instruktora i Jaszy - ta nieodłączna trójca

symbolizowała wiejską tępotę, zmurszałość i niemoc. Wieś nie dostrzega rysujących się przed nią perspektyw, nie szuka ich, nie wypatruje. Wypucowany pokoik Lewka, dawniej obiekt za­

zdrości, dziś zdawał się norą ślepego kreta. Po kilku dniach rezygnacji i samotności zebrał się wreszcie

do instytutu. Owszem, stypendium dostał. Zamiast się cieszyć, pomyślał ze wzgardą: osiemnaście karbowańców! A mówili, że dwadzieścia pięć. Skrycie liczył na jeszcze więcej. Bywają przecie

stypendia po pięćdziesiąt! Nawet po sto! Wykłady już się rozpo­ częły, ale zapomniał ołówka i papieru, więc swoją obecność uznał

za bezcelową. Nie miał zresztą wielkiej ochoty.

Na ulicy ogarnął go osobliwy niepokój. Przystawał obok słu­ pów ogłoszeniowych, afiszy, plakatów kinowych i witryn, przy­

patrując się wszystkiemu równie drobiazgowo jak niegdyś mu­ zealnym eksponatom, nie bez nabożności i zachwytu. Nęciły go

rysunki. Ogromny afisz cyrku, wymalowany trzema krzykliwymi

96

farbami, czerwoną, zieloną i jasnoniebieską, obwieszczał, że nie­ bawem rozpoczyna gościnne występy powszechnie podziwiany, bajecznie zręczny clown i akrobata, a jako dowód przedstawiono

podobiznę bohatera w towarzystwie cyrkowej trupy oraz indy­ widualnie - raz na ziemi, raz pod niebosięgłą kopułą.

„Interesujące” - pomyślał Stepan.

Kolejny afisz informował, że w teatrze imienia Tarasa Hryhorowycza Szewczenki występuje z koncertami skrzypek znany na

cały świat. Maestro z miłym uśmiechem spoglądał na potencjal­ nego słuchacza spod szarej farby.

„Fantastyczny” - pochwalił w duchu Stepan. W Pierwszym Kinoteatrze Państwowym szedł znakomity film z udziałem przesławnego artysty. Na zachętę pokazano kadry z ujęciami bohaterów. Ich wykwintne, orientalne stroje

aż nazbyt dobitnie przypomniały młodemu człowiekowi o sta­

romodnym frenczu, juchtowych butach i zmiętym kaszkiecie. Sławetny artysta nie miał litości, zapraszając do kina kolejno: we

fraku bez turbanu, we fraku z turbanem, w szatach radży, pieszo, na rączym koniu, solo, w duecie z ukochaną i pośród chóru

wielbicieli. Stepan czmychnął od tych obrazków jak zmyty.

Kolejny przystanek zrobił przy wystawie cukierni. Na bialut­ kim papierze w kratkę poetycznie ułożono malowane pudełeczka,

fajansowe wazy i talerzyki, na nich zaś pyszniły się nieziem­ skie, słodkie frykasy. Smętnymi oczyma Stepan pożerał nawałę biszkoptowych i migdałowych torcików, rumowych babeczek, lukrowanych orzechów, piętrzące się góry czekolady, warstwy

barwistych ciągutek i ciasteczek o różnych kształtach i nadzie­

niach. Młody przybysz ze wsi nie znał ich nazw, ale coś mu

97

podpowiadało, że brzmią inaczej niż pampuchy, precle, a nawet pierniki. W jedynej kieszeni namacał dwadzieścia kopiejek, ale nie odważył się wejść do sklepu. Kupił trochę ciastek wprost na

ulicy, u miłej dziewczyny, która miała przyjemność słodyczami

codziennie handlować i nigdy ich nie jadać. Wyroby cukierni­ cze były nieco oślizgłe, mimo to Stepan przełknął je łapczywie. Skarcił się:

- Ech, ależ ze mnie łasuch! Było to coś na kształt pierwszego sakramentu. Zostawiło tęsk­ notę za spożytą krwią i nadzieję na życie wieczne.

W domu konfekcyjnym Stepan oglądał garnitury z taką miną,

jakby nie miał innego zmartwienia niż wybrać sobie zestaw dość

twarzowy, z ładnego materiału i porządnie uszyty. Metki z cenami nie martwiły przystojniaka, nazbyt odbiegały od jego możliwości

finansowych. Nic nie stało na przeszkodzie, by delektował się najdroższym, bo nie mógł sobie pozwolić choćby na najtańszy.

Wolno mu było widzieć się niepodzielnym właścicielem tych skarbów; uczyniłyby go lepszym od tamtego sławnego artysty, bardziej utalentowanym od skrzypka i zręczniejszym od cyr­

kowego akrobaty; mógł ile wlezie przymierzać krawaty i kape­ lusze, dobierać chusty i skarpetki, bo żadne prawo nie zabrania

korzystać z cudzego dobra we własnej fantazji. Odczuwał przeto cudowne ciążenie odzieży, która w jego wyobraźni już dawno

przestała być li tylko okryciem, a zyskała szersze i szlachetniejsze

przeznaczenie - zdobić i doskonalić Stepana Radczenkę. Może stworzyłby coś genialnego, gdyby przyodział się w angielską ko­

szulę z kołnierzykiem, kuse wąskie spodnie i buciki z ostrymi

czubkami? Nie mógł tworzyć, bo ani na sekundę nie opuszczała

98

go cierpka myśl, że nic za szybą do niego nie należy i należeć nie

może. Wzdychał, ale nie ruszał się z miejsca. Zatapiał oczy w je­ dwabiu i suknach, płynął jak nurek w odmętach - miał chrapkę na perły, wyławiał wodorosty.

Zamierzał odejść, znużony próżnym wgapianiem się w wi­ trynę, kiedy zbliżyła się do niej pani w lekkiej batystowej blu­

zeczce zdradzającej koronkę koszuli. Oparła obnażone ręce o poręcz i w roztargnieniu lustrowała pstrokaciznę krawatów. Czyżby szukała czegoś w sam raz na elegancki, acz niezbyt

kosztowny upominek dla ukochanego, czegoś dla serca i dla

portfela? Ten drugi zaciska się i rozkurcza tak samo jak to pierwsze. Dama wypachniła się mocnymi wonnościami Paryża,

ich bukiet ścielił się wokół niej jak mgiełka. Słodkawe opary wprawiły Stepana w drżenie, jego nozdrza się rozwarły, pożądli­

wie wciągał nimi tajemnicze a subtelne powietrze, rozchodzące się w żyłach rajskim aromatem. Pierwszy powiew był nieco odpychający, jak pierwszy dymek z papierosa. Niespodziewane

zamroczenie szybko ustaje i zmienia się w namiętność. Wąchał

więc tę kobietę, jak wącha się kwiaty, wdychał ją jak wiosenną świeżość, jak leśną żywicę, jak ziemię parującą o poranku.

Czuł omdlewający bezwład, taki, co bierze nad człowiekiem

górę, wprawia go w przerażenie i oczarowuje bez reszty. Kiedy odeszła, patrzył na nią w prostackiej ekstazie. Wyobrażał sobie,

że z łatwością zadziera tę pyszną spódnicę, że posiadł to pach­ nące ciało jak każde inne. Cóż za barbarzyńska i zatrważająca

wizja! Przeraził się, ale pod wpływem namaszczonej Paryżem kijowianki blizna po Nadijce zbladła, zmieniła się w ledwo

widoczną smużkę na skórze.

99

Po powrocie miotał się bezładnie w obejściu Hnidych, zachły­

stując się szalonymi marzeniami, które nie dawały mu spokoju. Były to nawet nie marzenia, lecz obłędne, nieziszczalne mrzonki. Zostawiał jedną wizję w połowie i zaraz czepiał się drugiej, pró­

bował, jak smakuje, przeżuwał, aby w końcu także ją odrzucić na rzecz pławienia się w kolejnych, doskonalszych. Fantazja mianowała go komisarzem ludowym, jeździł automobilem po

kraju, wygłaszane przez niego odczyty i przemówienia wpra­ wiały słuchaczy w drżenie; podejmował zagraniczne delegacje, zażarcie negocjował, ustanawiał fenomenalne prawa zmienia­

jące oblicze ziemi, po śmierci zaś skromnie odsłaniał własne pomniki; bywał wziętym literatem, każdy jego wers wybrzmie-

wał pod słońcem z donośnością wieszczącego dzwonu, burząc ludzkie serca, a zwłaszcza najpierwsze w ich szeregu; kiedy

indziej, zaniechawszy spraw wielkiej wagi, nadawał swej twarzy czarujące piękno, przystrajał się w najwyborniejsze kostiumy i korzył serca niewieście, rozbijał małżeństwa i uciekał z ko­ chankami poza wszelkie wyobrażalne granice, z wyjątkiem gra­

nicy wyobraźni; czasem siodłał powstańczego konia, dobywał z piwnic zaśniedziałe rusznice i na czele watahy narwańców

oblegał miasto, kulami otwierał tamte sklepy, napełniał wozy tamtymi garniturami, delikatesami, słodkościami, a w dopeł­ nieniu tryumfu kładł pod siebie bezwolną wonną damulkę. Ten

ostatni obraz wstrząsnął nim do głębi. Zacisnął bezsilne pięści i szeptał wściekle, zajadle: - Oj, rabowałbym! Oj, grabiłbym!

Jego fantazja była niestrudzona, miłość własna nieprzeparta.

Spektrum wymysłów Stepana nie znało skali. Posiadł magiczny

100

kamień mieniący się wieloma barwami, na jego powierzchni

wyświetlał się każdy z cudów świata. On był tym kamieniem. Do głosu próbował dojść rozum. Ten obrzydły kaznodzieja,

zasuszony mędrzec niezdolny do zgłębienia potęgi marzycielstwa,

ostrożnie podejmował czczą pogadankę. Przypominał zabaw­ kowy okręcik na falach prawdziwego morza, jego napomnienia brzmiały jak skargi gospodarza, który słowną perswazją chce

wstrzymać strumień wody z pękniętej rury wodociągowej. Nocą Stepan miał sen. Kroczył przez bujny sad równą aleją

zacienioną rosochatymi drzewami. Pod liśćmi kryły się owoce

długie jak banany. Dręczony niepokojem przystanął na rozsta­ jach, w przeczuciu, że coś tu odnajdzie lub kogoś spotka. Dojrzał wreszcie altankę obrośniętą winoroślą i wszedł do środka. W kry­ jówce siedziała nieznajoma, nawet nie uniosła głowy. Zawahał

się w progu. Po chwili spostrzegł, że postać kiwa palcem w jego stronę. Przyjrzał się uważniej: kobieta siedziała w samej koszuli, pod nogami miała staw i zamierzała się kąpać. Niespodziewa­ nie upadła na plecy, niemy powiew wiatru zerwał z niej jedyne

okrycie. Śniący rzucił się na nią jak zwierz, ale kiedy jej dotknął, poczuł, że tapla się w zastygłej kałuży. Obudził się z łomotaniem serca. Długo wpatrywał się w mrok. Ludowa mądrość wie doskonale:

sen o nagiej kobiecie wieści nieuchronną hańbę.

X

W owych dniach ciężkich prób jedyną pociechę znajdował w zna­ jomości z synem Hnidych, tym samym młodym mężczyzną, który życzliwie zaoferował Stepanowi papierosa na ubożuchnym star­

cie życia miejskiego. Maksym, niewiele od przybysza starszy, miał

łagodne, spokojne usposobienie. Trochę marzyciel, mówił cichym

głosem i śmiał się serdecznie. Z jego słów i sylwetki znać było

spełnioną równowagę człowieka zadowolonego z życia, który bez wysiłku dźwiga los na swoich barkach. Spokój przyciągał Stepana do syna gospodarzy, niegdyś wzgardzonego „panicza”. Zagubiony

przybysz ze wsi instynktownie ciążył ku temu, co pewne, skrycie

zazdroszcząc Maksymowi pięknego życia. Maksym zaś odnosił się do wiejskiego chłopaka z życzliwością i troską. Przed dwoma laty

ukończył ten sam instytut, w którym lokator dopiero zamierzał się kształcić. Chociaż temat drażnił Stepana, musiał rozmawiać o programach nauczania i wysłuchiwać wspomnień na temat prze­

różnych profesorów oraz perypetii ze studenckiego świata.

- Gdzie pan pracuje? - zagadnął pewnego razu Stepan. - W truście skórzanym. Niezły ze mnie buchalter. A do tego, musi pan wiedzieć, trzeba mieć wrodzone zdolności.

- Jakie? - Nade wszystko dokładność. A także, skoro już pan pyta, zdol­

ność do wyrzeczeń. To specyficzne środowisko... Buchalterów

z prawdziwego zdarzenia jak na lekarstwo.

103

Stepan pokiwał głową. Miał bujną fantazję i w lot pojmował

sedno rzeczy. Ujrzał oczami wyobraźni niemy świat rachun­ ków i kwitów: tam życiowy wielogłos układa się w jednostajne, przewidywalne formuły, a miejsce faktów i osób zajmują cyfry.

Westchnął z bezwiednym utęsknieniem do beztroskiego spokoju

papierów.

- Dużo płacą? - spytał po zwykłej w ich rozmowach pauzie. - Szesnasta kategoria płacowa plus dwadzieścia pięć procent... Wychodzi jakieś sto czterdzieści karbowańców. Stepan nie okazał zdziwienia, choć nie było to łatwe. Już sto

karbowańców zdawało mu się sumą, poza którą nie miały prawa

sięgać najśmielsze pragnienia. Człowiek dysponujący jeszcze czterdziestoma pławi się chyba w rajskim dobrobycie.

- To czemu pan się nie żeni? - zapytał naiwnie. Maksyma skonfundowało to pytanie. Po chwili wahania od­ burknął:

- Widzi pan, sprawa jest... złożona. Czy warto? Byle młokos podrośnie i myśli, że od razu żenić się trzeba... Tradycja taka... Roześmiał się i dodał: - Mogę panu dać książki. Trzymam je od

czasów instytutu. Teraz mam nowe.

Student nie kwapił się skorzystać z łaskawej propozycji. Chwi­ lowo niezbyt interesowały go jakiekolwiek książki, bodaj najmą­

drzejsze, z wyjątkiem księgi własnego żywota. Jej minione karty co dzień niestrudzenie wertował. Nie znajdował w nich tego, co

dałoby się nazwać radością, osobistą i niepodzielną, dostrzegał

zaś ciągi monotonnych dni. iMoże istotnie brakowało tam jasnych wspomnień, może są one przywilejem lat starości, gdy zastępują

nadzieję, a może rozmyślnie malował obraz w czarnych barwach,

104

aby tym zapalczywiej snuć marzenia o przyszłości? Dość, że

postrzegał przeszłość jako żmudną i wyczerpującą wspinaczkę stromymi perciami na górskie grzbiety. Wdrapywał się coraz

wyżej, na urwisko między szczytami, ku przepaści, musiał ją przeskoczyć, ryzykując katastrofalny upadek, albo zawrócić w mi­ zerne doliny, z których niegdyś wyruszył. Stojąc na krawędzi, czuł

w pełni makabrę determinizmu, wąskiej ścieżki wyboru. Zaczęło się Stepanowi zdawać, że jego osobista droga, także podlegająca prawom ogólnym, została wytyczona przed laty; marzył o szero­

kich gościńcach, a stąpał po wąskich ścieżynkach, i to na oślep. Przypomniał sobie dziecięcą grę w panasa: jeden uczestnik ma

zawiązane oczy, tłumek dowcipnisiów popycha go ze wszystkich stron i nikt nie daje mu się złapać. Widział w tej zabawie symbol

o głębokiej treści, ilustrację pozycji człowieka w świecie. Praktyka podpowiadała: najczęściej łapie ten, kto najmniej macha rękoma,

za to szykuje się do ataku wedle prawideł długotrwałego oblęże­

nia. Po zaliczeniu kilku upadków na cienkim lodzie, zmoknięty

i zziębnięty wskutek niechcianych kąpieli, zamierzał mieć się na

baczności i znieruchomieć. Byle drgnięcie groziło popadnięciem w tarapaty. Kolejnego wieczora Maksym zawołał Stepana do siebie, nalegał na przyjęcie książek. Był nadzwyczaj jak na niego podekscyto­

wany, mówił sporo i śmiał się często. Ofiarowując książki i dobre

rady, dowcipkował: - Dziwił się pan, że dostaję furę grosiwa, ale się nie żenię. Smutno samemu, uważa pan, i pieniędzy nie ma na co wydać. Niechże pan spojrzy. - Wskazał na swoją bibliotekę. - Mam

wiele książek. Lubię je kupować i czytać. Bo wie pan, są i tacy,

105

co kupują, a nie czytają. Kupują... i na półkę. Zabawne, co? Za­

bawnych rzeczy jest bez liku. Młodyś pan jeszcze, nie mówię, że głupi, Boże uchowaj! Kiedyś pan się przekona, że czytanie książek

jest o wiele ciekawsze niż wyczynianie tego, co w nich wypisują. Usadził gościa koło biurka, zgasił górne światło i zapalił lampkę

z czerwonym abażurem. W kątach pokoju zaległy cienie. Stepan oderwał wzrok od jasnego kręgu na biurku i zatopił oczy w ciem­ ności, która wszelkim przedmiotom i słowom przydaje sensów.

Maksym usiadł naprzeciwko.

- Zresztą - podjął - w rzeczywistości nigdy nie dzieje się tak, jak piszą w książce. Uśmiecha się pan, ale to prawda. Zrozumie pan kiedyś. Nie mówię: „to się nie dzieje”, mówię: „tak się nie dzieje”. W książce wszystko jest zebrane, oszlifowane, wyważone i podmalowane. W rzeczywistości jest, jak jest, a w książce, jak być powin­ no. Co ciekawsze według pana? Przychodzi pan, dajmy na to, do

fotografa i mówi: „Proszę mnie tak sfotografować, żebym wyszedł

na przystojniaka”. Posyłasz pan zdjęcie znajomym, co dawno już pana nie widzieli i może nigdy więcej nie zobaczą. Czy dla nich,

według pana, lepiej, gdyby zjawił się pan osobiście? Nie twierdzę,

że z pana jakaś szkarada, mówię przykładowo. Proszę palić.

Podsunął mu skórzaną portcygarnicę. - Oto, na co jeszcze idą pieniądze. Cenię sobie porządny ty­

toń. Wie pan, za komunizmu wojennego każdy brał machorkę do palenia. Ale nie ja. Takich papierosów nie znajdzie pan byle

gdzie. Szlachetny tytoń, z aromatem opium... - Szkodzi zdrowiu - zauważył Stepan i zapalił.

- A co nie szkodzi? Oddychanie też, bo spala krew. Żyjmy dłużej, nie oddychajmy! Myśli pan: nie będę robić tego, co mi

106

szkodzi, dłużej pożyję. Pomyśl pan nieszablonowo: będę robić,

co mi szkodzi, może żyć będzie znośniej.

- Życie jest fascynujące i bez opium. Tutaj, w mieście, trze­ ba mieć forsę i posadę. Ech, pieniądze, pieniądze! A opium...

chyba gdy komu czego brakuje... gdy człowiek kruchy i pusty

w środku... - Wybornie! Cechuje pana zdrowy rozsądek! - uśmiechnął

się Maksym. - Sądzi pan, że siłę ludzką da się zmierzyć dyna-

mometrem? A pełnię życia w kilogramach? Naiwniak, jak słowo daję! Kiedy pan wspomniał o ożenku, tak właśnie pomyślałem:

naiwniak. - Czyli, według pana, kto się żeni, ten naiwniak? - Nie kto się żeni, a kto myśli, że to mus. Och, ci, co się żenią,

to już nie naiwniacy! Straceńcy! Czy poznał pan przez całe życie

choćby jedno szczęśliwe małżeństwo? Tylko szczerze! Nie? Ani ja. I jak się panu podoba takie przedsiębiorstwo? Czy mogę panu coś pokazać? - tajemniczo zawiesił głos. - To sekret. Wyjął z szuflady puzderko, otworzył. Na aksamicie spoczywała

płaska złota obrączka z kilkoma brylancikami wokół dużego rubinu.

- Ładna? - W głosie Maksyma zabrzmiała ekscytacja. - Wie

pan, komu podaruję? Mamie. Dziś ma urodziny, ale gości nie oczekujemy! Nie mamy w zwyczaju obchodzić rocznic. Żyjemy sobie cichutko, nikt nas nie odwiedza, zauważył pan?

Stepan ostrożnie położył na dłoni ozdobę, uważnie ją obejrzał.

Brylanty mieniły się w słabym świetle, rzucały iskierki na rubin, a ten je wchłaniał i płonął przyćmionym, krwistym blaskiem. - Przepiękne. - Delikatnie odłożył obrączkę do puzderka.

107

- Chciałby pan podarować coś takiego swojej mamie, niepraw­ daż? Ale wiem, że jest pan sierotą. Wyznam panu coś jeszcze, chce pan? Dlatego pana przyjęliśmy, że jest pan sierotą. Obcych nie lubimy, zwykliśmy do samotności. Za nic w świecie nikogo byśmy tu nie wpuścili, ale kiedy przeczytałem w liście, że nie ma

pan rodziców, od razu postanowiłem, że trzeba pana przygarnąć. Kto nie ma matki, temu się pomaga. - Dziękuję - wyburczał młody człowiek. Jego organizm zare­

agował na ujawnione dobrodziejstwo falą ciepła, wstydu i drę­

czącego bólu.

- Poczuł pan urazę, więc już żałuję, że o tym wspomniałem. Ale chciałem dobrze. I umyśliłem sobie, że powierzymy lokato­ rowi prace gospodarcze. To chyba lepiej niż tułać się po bursach?

Przy okazji pomoc dla mamy. Tylko proszę nie dziękować, na miłość boską, i zapomnieć, zapomnieć o tym! Maksym pokazał gościowi kilka skarbów ze swojej biblioteki: niezwykłe druki z czasów Piotra I, ukraińskie książki z grawiurami wydane w pierwszej połowie XIX wieku oraz imponującą

kolekcję marek pocztowych w pięciu opasłych albumach - owoc długoletniego zbieractwa zapoczątkowanego jeszcze w dzieciń­ stwie. Młody Hnidy od dawna należał do światowego związku

filatelistów. Do dziś prowadzi z kolegami ze wszystkich zakątków

kuli ziemskiej intensywną korespondencję, wysyła im bezcenne

znaczki z epoki rewolucji. - W razie potrzeby znalazłbym schronienie, gdzie dusza zapra­

gnie, choćby w Australii, Afryce, na wyspach malajskich - chwalił

się. - Wystarczy, że pojadę. Statut związku nakazuje członkom udzie­ lać sobie wzajemnej gościny. Ale nigdy nie wyjeżdżałem z Kijowa.

108

Stepan wrócił do kuchni ze stosem statystyk, geografii ekono­

micznych i arytmetyk handlowych, ułożył to wszystko w kącie. Mogło się przydać. Zawsze po zawarciu bliższej znajomości do­

strzegał w ludziach ich niedorzeczność, przez co częściowo tracił do nich szacunek. Wielkodusznego Maksyma zaszufladkował jako dziwoląga. Dostrzegł pokrewieństwo między nim a obłąka­ nym nauczycielem, którego poznał przed kilkoma tygodniami

u Lewka. „Ech, ludziska!” - deliberował. „Czego im brakuje? Nie mogą

żyć po prostemu, muszą zygzakiem”. Myślał tak, a przecież rozpaczliwie szukał swoich zygzaków,

bo człowiek nie został stworzony do życia w spokoju. Najbardziej wstrząsnęła Stepanem wzmianka o sieroctwie. Okazało się jego nieoczekiwanym atutem! Owszem, matka zmar­

ła, podobno miał wtedy ledwie dwa lata. Nie zachował w pamięci żadnego wspomnienia o tej kobiecie. Jego chłopięce tęsknoty

w latach cierpień i krzywd rwały się ku wielkim marzeniom, rozbiegały po stepach i gajach, sięgały w niepojętą dal. Z czasem

zaczęło mu się zdawać, że jego matka, w przeciwieństwie do

innych, nigdy nie istniała. Czy ta dziwna tkliwość wobec rodzi­

cielki pobrzmiewająca w głosie Maksyma przywołała tęsknotę

Stepana za nieznaną najdroższą i najbliższą? Ech, gdyby miał mamę, nie czułby się taki samotny! Myślał o strasznych losach

wiejskich matek. Kulą się na zapieckach synowskich chat jako

zbędne gęby do wykarmienia, pomiatają nimi synowe i wnuki. Stepan się rozmarzył, że kocha i czci swoją. Utracił ją na wie­

ki, bezpowrotnie, a nagła świadomość tej utraty zwielokrotniła

jego osamotnienie - nie było mu dane zakorzenić się w świecie

109

ani doznać następstwa pokoleń. Położył się spać, zwinął w kłę­

bek, zdziecinniał pod naporein wspomnień, tęsknota za matką przywołała w nim zapomniane pieszczoty, jej śpiew nad kołyską. Malował w myślach idealny obraz matki, lecz piękne rysy po

chwili obracały się w bezduszną fizys śmierci. Rankiem Stepan spojrzał na pożyczone wczoraj książki i po­

stanowił: dość wymigiwania się. Wziął papier i ołówek, wreszcie poszedł do instytutu. Niestety, ruch na ulicy, ubiór i zachowanie ludzi, a zwłaszcza donośne bicie cerkiewnych dzwonów świad­

czyły niezbicie - dziś niedziela. Stracił rachubę dni, rozbawiło go to. „Ależ ze mnie gamajda” - zbeształ się w myślach. „Od jutra koniec tego dobrego, do nauki”.

Znów się pomylił, o jedną dobę. Na własnej skórze doświad­ czył trudów pierwszego dnia tygodnia. Nie, w poniedziałki nie

warto niczego zaczynać. Poprzedniej nocy miał niespodzianą

przygodę, jedną z tych, co odbijają na formującym się człowieku

nieusuwalne piętno i przez resztę życia płoną wieczną iskrą pod popiołem kolejnych warstw - jak światło latarni obramiające ostre zakręty krzywej ludzkiego rozwoju. Wieczorem Stepan zmusił się do uważnej lektury wstępu do

statystyki. Jest to nad podziw przenikliwa nauka - oblicza nie­ omylnie, ilu obywateli ma szansę zginąć pod tramwajem, zapaść na cholerę lub osiągnąć geniusz. Nie dotarł jeszcze do najbardziej pouczających rozdziałów, kiedy drewniany zegar, ozdoba jego gabinetu, wskazał dziesiątą. Student uznał, że wybiła godzina

odpoczynku, a wszelkie nurtujące go kwestie ma prawo odłożyć

na jutro.

110

Zasnął. Obudził go cichutki szmer obok łóżka. Uchylił powieki

i w szarym mroku przy jedynym oknie wypatrzył białą postać ogromniejącą w jego zaspanych oczach. Zerwał się.

- Kto tu jest? - spytał zdławionym głosem.

Złodziej? Zjawa? Sen? Mara zbliżała się do niego w milczeniu. Stepan nie tyle roz­

poznał, ile się domyślił, kim jest nocny gość. Gospodyni. Co się dzieje? Pożar? Nagła śmierć? Nie zdążył zapytać, bo na twarzy, szyi, klatce piersiowej poczuł dotyk rozpalonej dłoni. Wkrótce dołączyła druga dłoń... Urywany, wstrzymywany oddech wy-

brzmiewał coraz wyraźniej, był tuż-tuż, nagle ucichł, by wreszcie opaść na jego usta suchą, lubieżną pieczęcią. Ręce kobiety objęły

go w pasie, poczuł, jak miękkie ciepło rozdygotanego ciała muska jego tors. Ogarnięty niewymownym przerażeniem, wyrwał się

i przylgnął do ściany, gotów wtopić się w nią i zniknąć.

- Co też pani? Co pani? - mamrotał, z trudem łapiąc powietrze. Jego ciało zamarło w napięciu, strach okuł ręce w zdębiałe kikuty. Stepan oddychał nierówno i głośno, chłodnym, cierpkim

powietrzem. Wyszła w milczeniu, jak przez sen usłyszał delikatne trzaśnięcie

drzwi. Powoli wracał do życia. Ostrożnie położył się na wznak. Jego serce zaczęło bić miarowo, ale nogi nadal drżały, a w uszach

dudniły pędzące strumienie krwi. Do świadomości po trochu docierał sens zdarzenia, biorąc górę nad zwierzęcym strachem. - Co to ma znaczyć? Jak tak można? - majaczył jak we śnie

i wymachiwał rękoma. Wraz ze świadomością wracały na jego usta odtrącony po­

całunek, ucisk piersi i zniewalające objęcia nagich rąk. Nagich!

111

Jak późno to do niego dotarło! Całe jej ciało, ciało gorące i uleg­

łe, oddzielała od niego zaledwie tkanina koszuli. Odepchnął je tchórzliwie, zamiast w nim się zanurzyć, odkryć w jego głębinach

tajemne, forsowne ciepło! Co go powstrzymało? Strach przed grzechem? Poczucie winy wobec kogoś? Sumienie? Czy przy­

wiązywał wagę do chwytliwych bredni, kolących igieł rozrzuco­

nych na drodze człowieka, do tępej moralności zabobonu? Nie, szczeniacki tchórz go obleciał - innego wyjaśnienia nie znalazł. Jego krew, na chwilę ostudzona, znów zakipiała, znów pulso­ wała, znów rozpychała żyły, młode serce biło pełnią dzikiego po­

pędu. Usłużna fantazja roztaczała przed nim wizje, które komuś obcemu mogłyby zdać się niesmaczne, lecz objęte płomieniem

własnej wyobraźni są niedostępne dla sumienia. W żarliwym pragnieniu rozkoszy ostrożnie wstał i zadrżał, gdy dotknął stopą

zimnej podłogi. Na palcach podszedł do drzwi pokoju Hnidych,

spróbował bezgłośnie je otworzyć, lecz ustąpiły tylko na dłu­ gość narzuconego od wewnątrz haczyka. W zapamiętaniu chciał

załomotać, ale uniesiona ręka bezsilnie opadła. Sam był sobie winien! Zrobiło mu się duszno. Wyszedł w bieliźnie na ganek, usiadł z łokciami wspartymi na kolanach. Chłodne powietrze nie studziło namiętności. Strach i napięcie zostawiły w sercu

przyćmiony ból.

Poczucie winy za grzech niepopełniony - za to właśnie, że go nie popełniono - nie opuszczało młodzieńca, dręczyło go

i przyprawiało niemal o torsje. Ubliżał sobie od durniów, jełopów, niezgułów i podleców. Niezaspokojone ciało nabrzmiało goryczą,

lecz dręczył go również niejasny domysł. Posiąść tę dorodną,

znaczniejszą od niego i dojrzalszą kobietę? Ależ dzięki temu

112

miał szanse wzmocnić się duchowo, zahartować wolę. Po takim

tryumfie heros na polu bitwy poznaje, na co go stać. Roztrzęsiony i niewyspany, smętnie snuł się rankiem po po­

dwórzu, nudził się, odpalał papierosa za papierosem, niemal do

wyczerpania zapasu machorki. Choć był już dzień powszedni, a podwoje instytutu otwarte przed spragnionym wiedzy stu­

dentem, wspomnienie o nauce budziło w nim wstręt. Głupstwo ten instytut! Wobec przygody z minionej nocy zdawał się rzeczą banalną i przystępną. Pociąg do kobiety, o której wczoraj nie

śmiałby pomyśleć, przeobraził się w palącą żądzę z domieszką

nieokiełznanej ciekawości, by zmienić się wreszcie w najczystszy egoizm. Ledwie sobie wyobraził, że gospodyni mogłaby do niego nie należeć, gniew go ogarniał i wkładał w jego usta najobraź-

liwszesłowa. Latawica. Ladacznica... Dziwka! A przecież gotów był błagać ją na kolanach, aby uraczyła go

choć jednym uśmiechem, dała bodaj niewyraźny znak. Kiedy spotkali się w kuchni, zachowywała się jak wczoraj, przedwczoraj,

tydzień i dwa tygodnie temu. Żadnym gestem nie uczyniła aluzji do nocnej wizyty. Stepan uznał to za himalaje obłudy, przejaw

zepsucia wszetecznej samicy. Przyszła nocą, fakt niezbity. To po kiego teraz nosa zadziera? Wróci czy nie? Świetnie rozumiał, że ją obraził, że powinien coś powiedzieć lub zrobić. Ale co, ale jak? - pojęcia nie miał. Odwagi też mu brakowało, fałszywy krok

mógł pogorszyć sytuację - zrujnować wszystko, zamiast naprawić.

Bezszelestnie i niepostrzeżenie wślizgnął się do kuchni. Tama­ ra Wasyliwna krzątała się przy obiedzie, zwrócona plecami ku drzwiom. Paraliżowany upokorzeniem, lecz kierowany żałos­

ną, żebraczą namiętnością, pożerał wzrokiem linie jej pleców

113

i nóg - na przemian z pokorą i obsesyjną żądzą. Kiedy się odwró­ ciła i go dostrzegła, wyczytał z jej twarzy cierpienie i wrogość błysnęły na moment i zaraz zniknęły pod maską niewzruszonego spokoju. Ale to wystarczyło, ten jeden raz zajrzał do jej serca.

- Dziś niech pani przyjdzie, niech pani przyjdzie - wyszeptał aż nazbyt cicho, choć nikt postronny nie mógł podsłuchać, bo

rano w domu bywali tylko we dwoje.

Ani jeden muskuł nie drgnął na jej twarzy pod jego badawczym spojrzeniem. Odwróciła się, a Stepan wybiegł z domu, wściekle

trzasnąwszy drzwiami.

Nie wrócił na obiad. Liczył, że tym sposobem podkreśli swoją rozpacz. Cały dzień błąkał się nad Dnieprem, ściągnął do domu późną nocą i od razu położył się spać, dając tym samym sygnał, że czeka. Godziny wlekły się całą wieczność. Pracowity kramarz

pojęcia nie miał, jakie niebezpieczeństwo zagrażało kuchennemu sufitowi i całej konstrukcji domu. Niewiele brakowało, a runęłyby zmiecione wybuchem zniecierpliwienia młodego mężczyzny.

Kiedy wreszcie przyszła, powitał ją całym zapasem namiętności

i sił, które przyniósł ze sobą do miasta.

XI

Ostatnie dni lata korzystały z reszty udzielonych im praw. Pod koniec września ranki nastały pochmurne, lecz w południe wy­ glądało słońce, wypełniając przestworza wiosennymi mirażami

i odraczając na krótko opadanie liści. Nocami jednak wiatr zrywał liście z drzew i rozrzucał je po ulicach ku utrapieniu dozorców. Wybudzone z letniej śpiączki miasto żółtymi wyściółkami jesieni

wkraczało w erę buzowania. Gorączkowo inaugurowano sezony: kulturalno-oświatowe, klubowe tudzież teatralne, ożywały wszel­

kiej maści naukowe i ćwierćnaukowe towarzystwa powracające

w personach zacnych członków z kurortów i domów wczasowych. Księgarnie i biblioteki, zamarłe w porze letniego omdlenia, wy­

pełniły się klientami i czytelnikami, przecinano wstęgi, wygła­ szano odczyty na najdonioślejsze tematy gospodarcze i moralne. Powracało życie miejskie par excellencet wiosna jego twórczości,

zasklepionej w murach, a przecież bezgranicznej. Neofita nabożnie dołączył do sakramentów. W sumie niewiele

stracił w pierwszych tygodniach absencji na wykładach w in­ stytucie. Dopiero przed chwilą zjechała się szacowna profesura,

a plan pisemny przeobraził się w plan faktyczny. Szczególnie dotyczyło to pracy kółek i komitetów - ich działalność zawsze

rozpoczyna się od przewlekłej, acz nieuniknionej fazy organi­

zacyjnej. Stepan wtargnął do sali wykładowej na gotowe, dał susa na wytyczony tor, by z miejsca rozwinąć prędkość, jaką

115

zakładają piany i harmonogramy. Zapisał się na zajęcia prak­

tyczne ze statystyki i materializmu historycznego, na wykłady uczęszczał regularnie, w nauce utonął po szyję i słabo znał innych studentów. Oni interesowali go tylko jako towarzysze w służbie,

on po dwóch tygodniach zyskał wśród nich sławę chodzącego

skorowidza - wydarzeń i korekt w planach i programach. Nikt

nie był poinformowany lepiej od niego. Popyt na jego notatki powstał tak ogromny, że powielano je na maszynie. Zwłaszcza

w dziedzinie teorii prawdopodobieństwa i wyższej matematyki z miejsca wzniósł się na stopień mistrza darzonego powszechnym

szacunkiem. Należał do nielicznych, którzy z szeregów formuł

i twierdzeń wyławiają sedno, odnajdują niezawodny drogowskaz w gęstwinie zawiłości.

Wieczorami, po powrocie z szybkiego obiadu w domu, prze­ siadywał dwie godziny w gabinecie statystycznym i obliczał nie­

skończone rzędy rodności i śmiertelności, celem wyznaczenia

koeficjentu ich korelacji; następne dwie godziny, do dziesiątej,

spędzał w bibliotece, przygotowując referaty o greckim atomizmie. Każdą wolną minutę w domu poświęcał nauce języków angielskiego i francuskiego, dotąd znał z nich jedynie alfabet

łaciński, niezbędny w matematyce. Była to największa luka w jego wiedzy, jej wypełnienie uważał za swój cel strategiczny.

Znów obudziły się w nim upór i wytrwałość, wytężona praca

podsycała jego siły, nie nadwerężając ich. Mijały dni syte, peł­ ne sensu, bez wątpliwości i wahań. Rozwijał skrzydła, płonął

jasnym płomieniem. Taką już miał naturę: raz chwyciwszy za wiosła, niestrudzenie rozpędzał łódź w szalonym wyścigu - do zerwania dulek.

116

Osobliwe stosunki z gospodynią w niczym nie komplikowały

mu życia. Za dnia o nich zapominał, zresztą Tamara Wasyliwna jasno wytyczyła zakres ich codziennych kontaktów. Żadnych aluzji. Żadnych poufałości. Tylko rutyna, tylko oficjalny ton!

Stepan nie śmiał naruszać granic. Podobał mu się dystans jego sensacyjnej przyjaciółki. Zdawała się wystrzegać światła, które

każdą tajemnicę wypali jak kwas. Ich kolejne schadzki wciąż owiewał czar niespodzianki. Dziwaczna, komiczna, a jednak słodka romantyka kuchni - młodzieniec i występna matrona, ro­

mans dość sentymentalny, uświęcony znojnymi nocami i cierpli­ wym tykaniem taniego zegara na ścianie, romans z gwałtownym

wstępem, żarliwym rozwinięciem i mdłym zakończeniem. Nie­ kiedy w jakimś drobiazgu, geście lub słowie wyczuwał uczciwość

odwiedzającej go kobiety - budziło to jego szacunek i oddalało

pierwszą myśl o „latawicy”, która przez całe życie ugania się za kochankami. Ogarniały go wtedy niepokój i lęk. Zażyłość, po­

zornie nieskomplikowana, stawała się niepojęta. Pytał, udając

najgłębszą naiwność: dlaczego, po co, z jakiej przyczyny? - Bo jesteś moją malutką miłością - odpowiadała.

Nie miał odwagi zwracać się do niej na „ty”, nazywał ją Musinką, tak mu doradziła. Od czasu do czasu, w nawale pracy, nad książką, niemal wybuchał śmiechem - ze zdziwienia i dzikiej uciechy! Jakże cudaczny jest ten świat! Stepan Radczenko z ulicy zjawił się w kramarskiej rodzinie, przyczepił się, przykleił do nich - i oto, co wyrabia! Nie planował tego, palcem nie kiwnął.

Dziwne panują na tym świecie porządki: kiedy czegoś pragniesz,

wymyka ci się z rąk, a to, na co nie liczysz, samo w nie wpada. Nieraz zamyślał się nad Hnidym i Maksymem. Pierwszego niemal

117

nie oglądał, z drugim trochę się zaprzyjaźnił, choć nie widywali

się co dzień. Czy nie nabrali podejrzeń? Ależ nie! Nic nie wskazy­ wało na zmianę w wewnętrznym, zamkniętym i ponurym życiu tej kuriozalnej rodzinki. Zauważyłby coś, jakieś spojrzenie, aluzję.

Sumienie mu szeptało, że zostanie zdemaskowany i nastąpi to niebawem, a skutki będą opłakane. To wysokie prawdopodobień­

stwo - oczywiste bez obliczeń matematycznych - przetaczało mu po plecach nieprzyjemny chłód. Ale głosy przestrogi tonęły

w wirze pędu do nauki. Z rzadka dopuszczał je do głosu. Nie zaprzątał sobie głowy terminologią. Miłość? Może i miłość. Śmieszne? Śmieszne, acz możliwe. Komu wystarczy odwagi, żeby zawyrokować: to jest miłość, a to nie? Buty mogą być schodzone, porwane, łatane, koślawe, przyciasne - pozostaną butami. Po co

więc dla miłości raz po raz szyć nowe obuwie? Czasem chadzamy

w łapciach i kapciach. Smak zakazanego owocu wznieca cieka­

wość, a ta z powodzeniem może zastąpić miłość. Pośród gaszonej namiętności rodziły się w nim czułość i wdzięczność - całował

jej ręce, pierwsze kobiece ręce, które zasłużyły na taki gest z jego strony. W pełni pojmował naturę impulsów targających nim pod

wpływem jej dotyku, eksplozji sił sprawczych, wywołanych, jak

iskra elektryczna, jej pocałunkiem. Gospodyni wkroczyła w jego

życie jako niewidzialny, dyskretny, acz potężny czynnik, w do­ datku pokazała nowe oblicze: kobiety, która nie zwykła niczego udawać i nie rozmienia się na drobne kaprysy. Przy niej znane mu dziewczęta były jak egzaltowane lalki, przekonane, że oddanie komuś cnoty to wielki czyn, nie lada ofiara i przysługa.

Wtajemniczając chłopca w arkana miłości, stopniowo nauczyła go cenić nie tylko sztukę pocałunku, którą dotąd uważał za błahą

118

igraszkę, lecz także kosz namiętności wyplatany przez ludzkość od epoki kamiennej aż do naszych czasów. Przechodząc przy­ śpieszony kurs wiedzy intymnej, przekazywanej z pokolenia na

pokolenie bez podręczników i testamentów, Stepan wyzwalał się

z książkowych pieluch oblekających jego umysł. Noce zapewniały mu poczucie bezmyślnego, a zatem prawdziwego życia, wolnego

od regulacji i wymagań, niepodległego rozporządzeniom i spra­ wozdaniom. Nocą zamykało się czujne oko kontroli i przestróg,

cichły obrzydłe głosy, co zwykły zachęcać, namawiać i nakazy­ wać. Pozbył się ich, zapomniał, odkrył zaś frywolną swobodę,

zuchwałą witalność, która niesie wody zniewalającego czaru przez tysiące zapór.

W jej miłosnym warsztacie nie było krzty sztuczności, choć słowo „kocham” wypowiadała jako ulubiony żarcik. Mimo to, ku swojemu

zaskoczeniu, młodzieniec wyczuł w jej pieszczotach rodzaj bezwa­ runkowego oddania, żar wewnętrznego ognia - chwilami parzył go

i napawał lękiem. Powtarzał sobie wtedy, że nigdy się nie rozejdą, że żyć bez niej nie zdoła - niech rzuci rodzinę, uwiją sobie ciepłe gniazdko na fundamencie jego stypendium. Kiedy znów zaczynała

z niego podrwiwać, wyzbywał się poczucia obowiązku. Lubił jej psot­

ne żarty, pocieszne, pieszczotliwe przezwiska - głupiutkie, lecz miłe

każdemu uchu. Lubił aromatyczne papierosy, które stale podkrada­ ła synowi, lubił wreszcie płoche, ulotne rozmowy. Musinka nigdy o niczym nie mówiła na serio, nigdy nie obciążała go duchowymi

problemami. Czuł wdzięczność za tę ulgę - spoglądanie w głąb serca bliźnich nieznośnie obciąża nasze serca. Upłynął miesiąc beztroski, dni pracy i noce miłości, która

pogłębia i szlifuje świadomość. Nastały smętne deszcze i szarawe

119

mgły, ale wydobyty na światło dzienne żołnierski szynel z powo­ dzeniem ratował Stepana przed chłodem, a wysokie juchtowe

buty nie przemakały. Ciało w odzieży i serce w piersi czuły się równie doskonale. Strapienia zgasły bez wysiłków i zaklinań. Gnał naprzód niby strzała wypuszczona z prężnego łuku. Pamięć

o celu ściągała na jego głowę błogie poczucie porządku, nada­ wała przejrzystości myślom, dalekim od pieniackich porywów. Uwolnił się od zatrutych, samolubnych i światolubnych marzeń.

Miał do pokonania jeszcze wiele przełęczy, zanim wyciągnie

wnioski z marszu. Zgubna skłonność do niepełnej indukcji, gdy

młodziak na podstawie pierwszych dwóch dekad pobytu na ziemi, lat śmiesznych i naiwnych, usiłuje we własnym imieniu ustana­

wiać uniwersalne prawa i raz po raz rozbija czoło o rzeczywistość,

ustąpiły rozumnemu pragnieniu, by sukcesywnie poznawać życie i zgromadzić dostateczną liczbę faktów o nim. Spoważniał za­

tem, zrobił się nieco wyniosły, przybrawszy postawę rezolutnego

młodzieńca, który choć niestary jeszcze, a przecież już wie, już

chwyta sedno w pół słowa i każdemu zdoła wyjaśnić, co, jak, gdzie i do czego.

Pokonywał instytut wielkimi susami. Oprócz nauki coraz bardziej wyróżniał się w życiu społecznym braci studenckiej - masy prze­

ważnie obojętnej i nieufnej wobec kolektywizmu, ze względu na

ciążącą nad życiem społecznym pieczęć obligatoryjności. Człowiek docenia słodycz tylko owocu z gatunku zakazanych. Dla jednostek obdarzonych żyłką organiczną, niekrępowanych okolicznościami, studenci są polem, niezbyt żyznym, lecz wciąż zdatnym do obsiania.

Po kilku udanych wystąpieniach na zebraniach plenarnych Stepana wybrano sekretarzem studenckiego biura Robzemlisu i członkiem

120

instytutowego oddziału Kubuczu. Przeraźliwie był od tej pory za­ pracowany, niebywale rzeczowy, z trudem godząc obowiązki wobec siebie i społeczeństwa.

Głównym zadaniem Kubuczu była poprawa warunków ma­ terialnych niezamożnych studentów. Środki na ten cel zbierano podczas spotkań otwartych w auli instytutu. Któregoś wieczora

uchwalono, obok zaproszenia artystów na gościnne występy, że trzeba urządzić żywą gazetę. Stepanowi przyszło na myśl zapro­ ponować kolegium redakcyjnemu swoje opowiadanie Brzytwa,

zalegające po próżnicy w brudnopisie. Uzyskawszy aprobatę,

nieco Brzytwę oczyścił i naostrzył z myślą o goleniu zbiorowym, by wreszcie zaprezentować wyrób publiczności.

Mimo początkowej tremy uspokoił się, wyczuł wzmożoną koncentrację słuchaczy i znalazł odpowiednie tempo. Czytał

miarowo, głośno i wyraźnie aż do końca, bez unoszenia głosu i zbędnych pauz. Oklasków dostał tyle, ile zaproszony z opery

tenor. Zdarzyło się coś jeszcze - jakaś ręka rzuciła w jego stronę

kwiatek. Dar nie doleciał na podium i opadł smętnie na pod­ łogę, a Stepan nie uznał za stosowne unieść pierwszego lauru przyszłej sławy.

Sukces przyjął z rezerwą. Inny uczestnik żywej gazety, student

ostatniego roku Borys Zadorożny, wychwalał autora pod niebiosa i jął wypytywać, czy napisał więcej rzeczy.

- Szkoda czasu na bzdury - odpowiedział minorowo Stepan. - Błąd - orzekł Zadorożny. - Co nas czeka? Zapędzą do fabryk, do biur, i umarł w butach. Mchem obrastaj, człowieku. A pisanie opowiadań to nielicha rzecz! Jak tylko mam wolną chwilę, coś

sobie czytam.

121

Stepan oponował. Opowiadania to czcze faramuszki, igrasz­ ka. Można się bez nich obejść. Wynikła między nimi niewielka polemika na temat pisarstwa: Stepan był jawnym przeciwnikiem,

Borys gorącymi zwolennikiem. Mimo to w tygodniu skrobnął kolejne dwa opowiadania.

Student Zadorożny, który tak szczerze gratulował Stepanowi pisarskich przedsięwzięć, został - czyżby z tego powodu? -

jego serdecznym przyjacielem. Początkujący literat zwracał się do starszego kolegi z prośbą o radę, niekiedy odwiedzał go

w domu. Los nie szczędził wesołemu i zdolnemu chłopakowi biedy i przykrości. Popełnił poważną nieostrożność: urodził się jako syn prawosławnego księdza. Ojciec wprawdzie zmarł dobrych dziesięć lat temu, ale plamy na synowskim honorze

to nie zmywało. Borysa dwukrotnie relegowano z instytutu za pochodzenie społeczne, dwukrotnie wstępował ponownie,

bo indywidualną przeszłość miał bez skazy; po pięciu latach dotarł na trzeci rok studiów, a uzyskawszy posadę stróża noc­

nego w Goskomie, uznał się za najszczęśliwszego człowieka pod słońcem.

Wiosną miał ukończyć instytut jako specjalista od przemysłu cukrowego. Stepan odnosił się do niego przyjaźnie, a w jego artystyczne

gusta pokładał głęboką wiarę. Zyskał w Borysie intymnego po­ wiernika literackich wprawek i pierwszego, w dodatku życzliwego recenzenta utworów.

- Ano słuchaj - mówił Stepan, rozwijając pakunek z papierami. Borys słuchał i aprobował.

- To tylko tak, przy okazji - mawiał Stepan.

122

Przy okazji spłodził z pół tuzina opowiadań o tematyce powstań­

czej. Pisał szybko i z lekkością, trochę od niechcenia, ale z werwą.

- Po co je kisisz? - zapytał Borys. - Pchnij do czasopisma. - Ech, nic ty nie rozumiesz! Stepan opowiedział koledze o swoim niedoszłym debiucie,

o tym, jak własne imię chciał przekuć w szlachetnego Stefana.

Także o tym, jak wielki krytyk ostudził jego zapędy.

- Literatura to rzecz delikatna - dodał z emfazą. - Bez smy-

kałki przepadło. Toteż niewielu w świecie jest pisarzy. Borys miał inne zdanie.

- Zatem według ciebie to coś jak posada?

- Zbliżone. - Głupiś. - Co z tego? Borys się roześmiał.

- Jak wpadłeś na tego Stefana?

- Król był taki czy coś.

Odtąd Borys przezywał go Stefciem. Pewnego wieczora Stepan ćwiczył w skupieniu przewalutowywanie, obliczając, ile złotych karbowańców zmieści się w indyj­

skiej rupii, skoro wiadomo, że funtów sterlingów jest w niej tyle a tyle. Daleki był od spraw bieżących, gdy do kuchni wparował

wielce wzburzony Maksym.

- Muszę z panem pomówić - rzucił oschle.

Głos mu drżał, zmarszczki na czole drgały niespokojnie. Ste­ pan zamarł w złowieszczym przeczuciu czegoś niepomiernie obrzydliwego. Domyślał się tematu rozmowy. Maksym stanął

po drugiej stronie stołu.

123

- Jesteś pan nocny złodziej - powiedział. - Co takiego? - Nocny złodziej - powtórzył beznamiętnie Maksym, wspie­

rając się rękoma o blat. - Rabuś.

Stepan wstał, przerażony jego cichym, zdławionym głosem.

- O czym pan mówi? W odpowiedzi Maksym zatoczył się jak pijany, uniósł dłoń

i konwulsyjnie, na odlew, zdzielił go prosto w twarz. Trafił nie

w policzek, lecz w usta. Cios opadł na wargi, nie był mocny, za to upokarzający. Stepan poczuł się tak, jakby smagnięto go ba­ tem po nagim ciele. Krew napłynęła mu do twarzy, oblewając

ją czerwienią jak otwartą ranę. Zadrżał, rzucił się przed siebie, nogą przewrócił stół i popchnął Maksyma na łóżko. Okładał go kułakami, bił głową, bił całym ciałem, w amoku i furii. Puścił

wreszcie, wyprostował się i zamrugał, żeby odegnać sprzed oczu

czerwone krążki

Odrzucił do tyłu rozczochrane włosy. Chwiejąc się na nogach, włożył szynel i kaszkiet. Wyszedł z domu i ruszył przed siebie.

Rozchełstany i nieprzytomny, wdeptywał w kałuże, drżał ze zło­ ści i urazy. Ten łajdak uderzył go w twarz! Może na pojedynek wyzwie? Szable? Pistolety? Rycerzyk maminsynek!

Upojony radością rozpamiętywał, jakiego łupnia dał chamidłu, jak go dusił, kopał, okładał. Żałował, że tak szybko zaniechał

wymierzania sprawiedliwości. Ach, zatłuc by gadzinę! Zetrzeć

na proch. Stłukł Maksyma na kwaśne jabłko nie tylko za znie­ wagę, lecz także za naruszony spokój, ruinę materialną i utratę

kochanki. Im ściślej uświadamiał sobie bezmiar katastrofy, tym większa ogarniała go nienawiść - bezradna, bezsilna, dławiąca.

124

Cały obrócił się w kipiący gniew, kto by go teraz nieopatrznie potrącił, oberwałby w ucho. Pędząc zwykłą trasą ku Chreszczatykowi, musiał przystanąć i pomyśleć o noclegu. Wielkiego wy­

boru nie miał, poszedł do Borysa na ulicę Lwowską, za Targiem Siennym. Forsowne tempo uspokoiło go i znużyło. Znękane wstrząsami ciało zaczęło pobolewać. Stepan ziewnął nerwowo.

Zrobiło się późno, przyszło mu więc długo łomotać do drzwi. Borys tej nocy stróżował przy składzie, ale Stepana wpuszczono do pokoju jako stałego gościa. Nieobecność gospodarza była mu na rękę - do rana miał nadzieję zmyślić ważny powód późnych odwiedzin. Znalazł kawałek chleba, zjadł zatem kolację i od razu

się położył, wyklinając w myślach niejakiego Maksyma, co zruj­

nował mu życie. Rano poszedł do instytutu, z Borysem spotkał się dopiero wieczorem. Wrócił, bo nie miał gdzie się podziać. Cały dzień

snuł się jak struty, w grobowymi nastroju, ale koledze oznajmił wesoło, że do Hnidych zwaliła się zgraja krewnych, więc musiał na jakiś czas odstąpić swoje łóżko.

- Wprowadzaj się na stałe - zaproponował Borys. - Rzadko nocuję w domu. Pieski żywot, ale zawsze to lepiej niż zdychać z głodu. Próbowałem, niezbyt przyjemne zajęcie. Stepan wielkodusznie odmówił, zamiast chwycić się korzyst­

nej oferty. Ani na chwilę nie porzucała go sekretna nadzieja, że

afera rozejdzie się po kościach i wróci do ciepłego barłogu. Niby jak? Pojęcia nie miał! Nosił w sercu ogromne „a jeśli?”, głęboką

wiarę w pomyślny los, dotychczas niezbyt dla niego surowy. Czy Musinka sama będzie nosić wodę? Takie barbarzyństwo w głowie mu się nie mieściło. Czy ten cały Maksym, niech go po trzykroć

125

diabli wezmą, zacznie oporządzać krowy? Po namyśle przyznał,

że gospodarstwo Hnidych kwitło bez niego, będzie więc kwitło

nadal. Musinka popłacze i znajdzie sobie dogodniejszego ko­ chanka. Wnioski te wpędziły go na dno rozpaczy. Postanowił

czekać. Na co? A jeśli Musinka napisze do niego list? Ach, nie zna adresu. Sam pisać nie miał śmiałości, wstydził się zresztą,

bo jakkolwiek patrzeć, uszedł z placu boju. Marna pociecha, że

w glorii zwycięzcy. Dwa dni gryzła go głucha tęsknota. Cierpiał głównie przez to, że rozdzielono ich przemocą. Nie znosił, gdy coś działo się

nie po jego myśli. Po kolejnych dwóch dniach pogodził się z sy­

tuacją i pewno zostałby u Borysa, gdyby kolejna przykrość nie

zrujnowała mu planów. Pewnego wieczora przed wyjściem na zmianę Borys poczynił

uwagę na temat niewesołego wyglądu przyjaciela.

- Zajeżdżasz się, Stefciu - powiedział. - I piec parowy w końcu pęknie od przegrzania, choć żeliwny! Już Marks przestrzegał: człowiek pracy winien odpoczywać.

- Sam wiem, że z robotą przesadzam. - Nigdzie tak nie odpoczniesz jak w dziewczęcej kompanii lub, jeśli wolisz, na wieczorku towarzyskim. Zaproszono mnie,

ja zapraszam ciebie. Przyda nam się jaka flaszeczka i coś na ząb, kiełbasa będzie w sam raz. Droga, jak na nasze nogi, niedaleka,

tylko do Targu Besarabskiego. Trochę dom, trochę chlew, innymi słowy: ni w pięć, ni w dziewięć, ale kobitek równo pięć... - Pięć? - upewnił się Stepan.

- Całych pięć. A jedna... mój Boże! Istna Beatrice! Bladziuchne toto, niemota, ale nie bez kozery mówią, że cicha woda brzegi

126

rwie. Jak jej tam? Natalka? Nie... Nastuńka? Też nie. Jeden wa­

runek: ta jest moja.

- Bierz wszystkie! - ponuro rzekł Stepan. - Gdzie mi tam

teraz do dziewczyn! - Błądzisz. Uczone głowy piszą, że panna sprzyja wymianie

płynów. Borys wyszedł, a Stepan długo i gorzko rozmyślał. Z trzech

dziewcząt zrobiło się pięć, to było do przewidzenia. Nadijka wspominała przecież, że na zimę przyjmą dwie koleżanki, żeby z opałem było lżej. Wiedział też doskonale, czemu Borysowi

zebrało się na umizgi właśnie do Nadijki. Ech, jeżeli tu zostanie, Borys będzie go tam ciągać, opowiadać, jak mu idzie. Na samo wspomnienie Nadijki Stepana ogarniały mdłości. A jeśli jej imię

zacznie regularnie pojawiać się w opowieściach Borysa? Instynkt samozachowawczy podszeptywał, że narażanie się na codzienny ból to zbytnie okrucieństwo

Tamtego wieczora czuł wrogość do płci pięknej, smutną wro­ gość do utraconego, którego przywrócić nie sposób, a które z oddali wygląda jeszcze ponętniej. Czy to być może, że Nadijka

pokocha Borysa? Na moment ogarnęło go palące pragnienie, by zostać, zostać u Borysa rozmyślnie - chodzić w gości razem z nim

i odbić mu Nadijkę. Utrzeć nosa samochwale, przyciąć mu ogo­ nek. Niech nie papla: „ta jest moja!”. Nazbyt jednak był strudzony

i upadły na duchu, by brnąć w taką hecę. Inny, dokuczliwszy ból mu doskwierał. Sięgając po książkę, powiedział obojętnie:

- Niech bierze.

Postanowił przenieść się do Kubuczu, srodze rozczarowany, że miasto nie jest na tyle duże, aby rozmijać się w nim z ludźmi.

127

XII

Nadszedł ranek, gdy Stępan Radczenko, najpilniejszy w szeregach studentów instytutu, po raz pierwszy opuścił wykład. Pogrążony w ponurych myślach, kroczył ulicą Rewolucji na Dolny Wał. Szedł zabrać stamtąd wątły dobytek, zatrzeć resztę śladów zamieszkiwa­ nia w domu, który dał sierocie schronienie. Wybrał porę wczesną, bo w tym czasie Musinka zostawała sama. Jego gniew na Maksyma już dawno się wypalił. A gospodarz? Wątpliwe, czy Hnidy ma coś

do powiedzenia - odgrywał w tej rodzince dziwaków rolę statysty. Mimo to spotkanie z nimi nie należałoby do przyjemnych. Oni

też zapewne powitaliby go nietęgimi minami, a Stepan nie lubił czynić bliźnim nieprzyjemności. Drzwi zastał niezamknięte, wszedł do pustej kuchni. Prze­

mknęło mu przez myśl, że może chyłkiem spakować manatki i po prostu zniknąć. Niegodziwy pomysł! Nie, wcale nie jest zło­ dziejem! Zresztą w tej pustej kuchni z każdym ze sprzętów coś go łączyło. Spojrzał na stojące w kącie wiadro - ileż to przeniesionej wody; stół - ileż zapisanych stronic! Książki i zeszyty odnalazł na zwykłym miejscu, tak jak zostawił. Musi odejść? To niemożliwe.

Za co ta kara? Czuł się ofiarą. Wyposażenie kuchni było zaledwie

tłem dla śladów namiętności widocznych tylko dla niego; każdy przedmiot przypominał o wspólnocie z kobietą, która zapewni­ ła młokosowi tak wiele doznań i rozkoszy. Jeśli to uczucie jest miłością, nie wyczerpało się, sięga wielu nocy, a ich utrata grozi

129

mu katastrofą. Ogarnął go strach: może wraz z kochanką utracił

chęć do życia? Może wymuszona rozłąka znów zepchnie go na dno rozpaczy? Od tygodnia chroniła go niemrawa nadzieja, że

powróci, posiądzie tę kobietę. Drżał z podniecenia, gdy pukał do

drzwi pokoju. Zapukał jeszcze raz, nie czekając na odpowiedź. Kiedy Musinka wyszła, spojrzał na nią niecierpliwie, szukał na jej twarzy oznak radości. Nie znalazł. Była spokojna, jak zawsze za

dnia, może odrobinę zmęczona i blada. Darował sobie formułki grzecznościowe i rzekł surowo:

- Po rzeczy przychodzę. Uśmiechnęła się. Uśmiechem dolała oliwy do ognia.

- Nie zamierzam przeszkadzać! - wrzasnął. - Obrzydłem pani, jak sądzę, więc nasłała pani Maksyma, żeby się mnie pozbył.

- Maksym wyjechał. - Wyjechał?!

- Zostawił nas... Zamieszka sam. Stepan był wstrząśnięty.

- Powiedział: „Mamo, obiecaj, że przepędzisz tego łachudrę na cztery wiatry, a zostanę i będzie jak dawniej”. Odpowiedziałam:

„Nie jest łachudrą...” Stepan rzucił się na nią, chwycił jej ręce i zapalczywie całował.

- Ależ tak, Musinko, łachudra ze mnie! - mówił. - Jestem zły, proszę mnie wyrzucić. Kocham panią, Musinko, błagam o wybaczenie! Odpowiedziała ospale:

- O wybaczenie? Ty? Za co? Całował jej szyję, kąciki ust, oczy, czoło, przypadał do znajo­ mych miejsc, przyciągał ją do siebie nabożnie i pazernie. A ona,

130

jakby rozbudzona ze snu, objęła jego szyję, uniosła głowę ko­ chanka, dziko i namiętnie zajrzała mu prosto w oczy. Nocą powiedziała:

- Wiedziałam, że wrócisz. - Dlaczego? - Potem wyjaśnię. - Ja też nie wątpiłem, że wrócę. Szedłem po rzeczy, a w głębi

duszy wiedziałem, że będziemy razem. Proszę mnie całować, ładny jestem. - Ach, ty moja miłostko. - Parsknęła śmiechem.

Umilkł.

- O czym myślisz? - O... drugiej połowie tego domu. - Wcześniej nie myślałeś? - Niewiele... rzadko. Bałem się zapytać. Musinko, to prze­

dziwne. Okazuje się, że nie znam siebie!

- I nigdy nie poznasz. - Dlaczego? Trochę już się nauczyłem. Sporo wycierpiałem! Wciągnął mnie miejski wir. Tonąłem w nim.

- A teraz suszysz się u mego boku.

Dosłyszał w tych słowach szczyptę bólu i drwiący wyrzut, od­

sunął się instynktownie i nagle, niespodziewanie, dotarło do niego coś, czego wcześniej nie dostrzegał, ukryte i okropne: jego Musinka żyła, zanim zaistniała dla niego. Całe lata, dziesiątki

banalnych lat, wiodły ją prosto w jego ramiona, aż ich drogi tutaj, w tej kuchni, się skrzyżowały. Wyraźniej niż kiedykolwiek poczuł dyskretny, acz nieubłagany dyktat losu, pilne spojrzenie, pod

którym człowiek nagle ogląda się za siebie. Poraziły go tajemnica

131

i groza na pozór banalnych spotkań - dwie istoty nie znały się wczoraj, jutro zostaną przyjaciółmi, kochankami, wrogami. Coś jeszcze napawało go lękiem: nie umiał odgadnąć, o czym

myśli kochanka. Uścisnął jej dłonie. - Nie zostawi mnie pani? - Nigdy nikomu nie pozwolisz się zostawić. - Dlatego wróciłem?

- A jak myślisz, chłopczyku mój? Wsparł się na łokciu i zapalił. Te słowa nieco go dotknęły.

Pobrzmiewała w nich znajomość życia, dla niego niedosiężna,

i ponura ironia. Ona milczała, on leżał na wznak i ćmił papierosa. - Niewesoły był to tydzień - zauważyła. - Dla mnie też. - Dla ciebie? Ile masz lat?

Usiłował protestować. - Ja mam czterdzieści dwa - wyznała. - Stara jestem. Chcesz

powiedzieć, że jeszcze nie tak wiele? Ech, serdeńko, za rok zrobi się ze mnie babsko, na ulicy mnie nie poznasz. A kiedyś, dawno, dawno temu, nie zdołasz sobie wyobrazić, jak dawno, też byłam

młoda... Wiesz, czym jest radość? Eterem. Wyparowuje w oka­ mgnieniu. A ból zostaje na zawsze...

- Fakt - przyznał. - Też to zauważyłem. - Mówią, że życie jest targiem. Słusznie! Każdy ma swój kram. Jeden na nim zarabia, drugi do niego dokłada. Dlaczego? Nikt nie

chce umierać. Musi sprzedawać, choćby na tym tracił. Później byle kto ma prawo przezwać cię głupcem. Głupi, kto się przeli­ czył. A ludzie różnią się jak drzewa w lesie. W książkach piszą:

oto człowiek, oto jaki jest. Tyle powiedzonek o ludziach ułożono,

132

o ludziach w ogólności, myślałby kto: dobrze się znamy na czło­

wieku! Mamy taką naukę o duszy, psychologia się nazywa, czy­

tałam książkę, nie pamiętam, kto napisał. Autor powiada, że człowiek biegnie nie dlatego, że się boi. Boi się, ponieważ biegnie.

A co to za różnica dla tego, kto się boi? Przecież nie ma o tym

pojęcia. Rozumiesz? - Zapewne ma pani na myśli psychologię idealistyczną. Obec­ nie psychologia opiera się na diametralnie odmiennych podwa­

linach. Metodę introspekcji zarzucono dawno temu. Wyciągnął rękę, położył niedopałek na stół i obrócił się na

prawy bok. - I co dalej? - zapytał. - Była pani młoda. Co dalej? - Z ciekawych rzeczy niewiele. Miałam dwóch braci i dwie

siostry. Dlaczego właśnie ja zostałam przy życiu? Któż to wie?

Dziwne, prawda? Tuśmy mieszkali. To mój dom. Nie przelewało

się nam. Żyło się w miarę. A teraz słuchaj. Ojciec miał przyjaciela.

Dorastali razem, uczyli się razem. Ojciec handlował żelazem, a przyjaciel rybami. Tamtemu dopisało szczęście. Zbudował dom na Lipkach, duży, cztery piętra, został hurtownikiem, odłożył

miliony. Ojciec dalej handlował żelazem i nikomu nie zazdrościł.

Po śmierci czwartego dziecka przywiądł. Jego plany legły w gru­

zach. Potem umarła matka. Zostałam sama. Ojca się bałam, taki był posępny. Nie zwracał na mnie uwagi, zdarzało się, że milczał

całymi dniami, tygodniami. Nie miałam przyjaciółek... Nikt nas nie odwiedzał. W szkole przezywali mnie Mniszka. Miałam siedemnaście lat, gdy pewnego wieczora, późno, przyszedł ten

ojca przyjaciel z synem... - Pani mężem?

133

- Tak... To był Łuka, jego ojciec miał order na piersiach, pa­ miętam. Mogę opowiedzieć każdy dzień swojego życia, odkąd

sięgam pamięcią... Okropność tak dobrze pamiętać życie. Jak­

byś sam siebie strzegł... Ojciec powiedział: „Tamaro, niebawem umrę, wychodź za mąż”. Ja na to: „Dobrze, tato”. I pocałowałam

go w rękę. Dłoń była zimna, rzeczywiście zmarł po dwóch mie­ siącach. To wtedy pierwszy raz zobaczyłam, jak daleko ludzie są

od siebie! Ojca chowano z honorami, lubili go wszyscy. Mnie wystroili na czarno i wiedli pod rękę za katafalkiem: z jednej strony Łuka, z drugiej ciotka. Zerknęłam na procesję, ludzie

przystawali, zdejmowali czapki, pytał i, kogo to grzebią, i szli dalej.

Zobaczyłam to i przestałam płakać. Wstydziłam się płakać przy ludziach, którzy zwyczajnie sobie idą. Wyobrażałam sobie, że wrócą do domu i przy obiedzie opowiedzą, że ot, chowali takiego

tam, a córuchna oczy wypłakała. Po tym moje łzy wyschły na zawsze. A powodów do płaczu miałam co niemiara. Ucichła, opadła na poduszkę. Jej słowa niosły czar spokoju. Im

bardziej Stepan dawał się ponieść opowieści, tym mniej miał do powiedzenia. Niepewnie wyjął kolejnego papierosa, trzasnęła zapałka. - Nie świeć mi w twarz - fuknęła Musinka. - Nie wspomnia­

łam dotąd ani słowem, dlaczego Łuka, który widział mnie może raz w życiu, i to przypadkiem, przyszedł się swatać. Dowiedziałam

się z czasem. Bądź pewien: o wszystkich brudach ludzie w końcu

ci doniosą. Prędzej czy później, niechcący albo rozmyślnie. Oto, jak było. Łuka zakochał się w dziewczynie, też kupieckiej córce,

nawet się zaręczyli. Wtedy ktoś, przyszły teść, a może teściowa, nadmienił przez nieostrożność, że dla rodu Hnidych to nie lada

134

zaszczyt. Stary Hnidy zabrał Łukę i jeszcze tego samego wieczora

zaciągnął do nas. Łuka go znienawidził, ale się ukorzył. Pewnie się domyślasz, jaki los mnie czekał... Łuka powtarzał, że skoro

rozbiłam mu życie, muszę go choćby pocieszyć. - Czemu go pani nie rzuciła? - Już on się o to zatroszczył! Wszystkie drzwi zamykano przede mną na cztery spusty, za to okna na trzecim piętrze zawsze były

otwarte. Jakże on pragnął, żebym się zabiła. Bał się dokonać

zbrodni własnoręcznie. Zastanawiałam się, co będzie po śmierci jego ojca. Ale kiedy teść umarł, Łuka się zmienił. Przestał bić,

całkiem o mnie zapomniał. Widywaliśmy się rzadko. Jasne, że szczegółowo mnie informowano, gdzie bywa, z kim, lecz ja żyłam

już w innym świecie. Wiesz, czym jest marzenie dla cierpiącego człowieka? Przekleństwem. Ach, jak ja marzyłam! Im większy

dźwigałam ciężar, tym byłam szczęśliwsza. Poznałam najcudniej­ sze światy. Przeniosłam się na gwiazdę, co wschodzi z wieczora,

do wyśnionych ogrodów, szemrzących strumyków i wiecznie złotej jesieni. Wciąż śniłam o jesieni. Jakże tam byłam kochana!... Potem syna urodziłam... - Maksyma?

- Maksyma... Chciałam mu dać inne imię... imię... - Jakie? - Zdziwisz się... Stepan!

- Dlaczego?

- Wtedy nie wiedziałam, domyśliłam się później. Miałam wy­ starczająco dużo czasu, żeby odkryć siebie, poznać każdą własną

myśl. I dziwić się sobie. Nie lubiłam siebie tak, jak lubią siebie

inni, po prostu stałam się sobie nad wyraz bliska. Rozumiesz? Kto

135

lubi siebie, żyje podwójnie. Co prawda człowiek może też zapaść się w sobie... Wtedy kochać siebie nie sposób, za to drżysz przed

sobą i swoimi myślami... Dlaczego, spytałeś. Miałam dwadzieścia lat, służył u nas robotnik. Pewnego razu usnęłam nad książką, a on przeniósł mnie na łóżko. Zbudziłam się w jego ramionach,

ale udawałam, że śpię. Inaczej postawiłby mnie na podłodze.

Zacisnęłam powieki, bałam się i było mi dobrze. Potem wciąż

chciałam go prosić, żeby mnie nosił, ale ze wstydu uciekałam z domu. Zrobiłam wszystko, żeby ojciec oddalił go do sklepu, więcej się nie spotkaliśmy...

Stepan czuł się nieswojo. Czy to naprawdę ona, jego roze­

śmiana Musinka, zawsze radosna i figlarna? Co za nieprzyjemne uczucie: kobieta, którą - jak sądził - znał doskonale, skrywa

sekrety jego niedotyczące.

Nie przestawała mówić.

- Później rewolucja pożarła miliony Łuki, w miesiąc osiwiał, wygnali nas z Lipek tutaj. Dostrzegł wreszcie Maksyma i mnie.

Którejś nocy przylazł do mojego pokoju i zapytał: „Nienawidzisz mnie, Tamaro?”. Odparłam: „Dla mnie nie istniejesz”. Od tamtej

pory to on boi się mnie. Ze strachu nawet nie patrzy w moją stronę. Zaczął nosić ciemne okulary... Maksym wyrósł. Może sama jestem sobie winna. Kochałam go do szaleństwa. Zdawało

mi się czasem, że ktoś zamierza go porwać. Czuwałam przy nim nocami. Kiedy poszedł do szkoły, z tęsknoty i trwogi odchodzi­ łam od zmysłów. Rósł cichy, delikatny. Zbierał motylki, żuczki, w końcu zajął się kolekcjonowaniem tych swoich znaczków. Lu­

bił czytać. Nigdy nie miał przyjaciół, oprócz mnie. Wieczorem opowiadał mi, co widział za dnia, co robili w szkole, wszyściutko.

136

Pomagałam mu w nauce, dopóki potrafiłam. Kiedy wyrósł na mężczyznę, dopadła mnie rozpacz... Musiał ode mnie odejść...

Płakałam. Zrozumiał. Pewnego dnia podszedł do mnie i powie­ dział: „Mamo, nigdy cię nie zostawię”. Ja na to: „Niemożliwe”. On: „Przekonasz się. Czy kiedyś cię oszukałem?”. Racja, nie oszukał.

Umilkła pod wrażeniem swojego monologu, przejęta goryczą własnych słów, jakby dobiegły z postronnych ust. Tak bywa ze

wspomnieniami. Całe lata zalegają pośród bezgłośnych myśli,

lecz tchnięte w kombinację dźwięków zyskują rażącą ostrość.

Wspomnienie wcielone w słowo staje się rzeczywistością.

On też milczał, znowu palił, wpatrzony w ołowiane niebo za oknem. Tylko zegar nad głową zaburzał ciszę, tykanie brzmiało

ponaglająco. Napięte myśli przemierzały głowę Stepana, przy­

swajały to, co przekazano mu przed chwilą, z czym trudno było

się pogodzić. Odległa przeszłość Musinki ciągnęła się długim

i mrocznym korytarzem czasu, gdzieniegdzie pobłyskiwały efe­

meryczne światełka rozpalone opowieścią. Jej życie porażało i przerażało Stepana plątaniną zakrętów i zakamarków, aż nagle zblakło, zgasło pod ciężarem uśmieszku, który swawolnie wsko­

czył mu na usta. W czym problem? Czy jest cokolwiek nieco­

dziennego w trywialnej historii o nieszczęśliwym małżeństwie, tej historii miejskiej, co powtarza się zawsze i wszędzie pod niski­

mi dachami przedmieść, pośród osobników imitujących miłość

i domowe zacisze? Pokorna córeczka kupca, mąż zdrajca i de­ spota, jesienne marzenia, macierzyństwo, wreszcie - zauroczenie

przystojnym młodzieńcem, chwytanie resztek życia, chorobliwe pragnienie, by przydać mu odrobiny sensu u progu starości, gdy

we krwi kobiecej bucha ostatni, żałosny, obłąkany płomień! Nic

137

nowego pod słońcem. A przecież czuł przypływ sił od skrytej myśli, że wepchnął się do zatęchłego świata tej kobiety, zrujnował

go i poddał sobie. Obecność Stepana zmieniła wszystko - tylko to się liczyło. Objął ją gwałtownie i władczo. Zapytał szeptem.

- Musinko, pani mnie odrobinę kocha, prawda? Życie urodziwego i uzdolnionego młodzieńca, na tydzień

zmącone, wskutek ominięcia kolejnej przeszkody znów popły­

nęło miarowym i wartkim strumieniem. Zarówno w domu, jak

i w instytucie czuł się wspaniale, miał zbyt wiele obowiązków studenta i prac na niwie społecznej, żeby rozmyślać o kwestiach

poważnych, a zwłaszcza nieprzyjemnych. Musinka zaś, kobieta taktowna, nie zatruwała mu przykrymi wspomnieniami naj­

większej z uciech - radości panowania. Cisza zapadła u państwa Hnidych. Bałamutny dom, chyłkiem wydaliwszy z siebie miesz­ kańca, rozkładał się w agonii rozwleczonej na miesiące i lata, ale

wypuszczał drzwiami świeży pęd z nasionka, które wyrosło na odchodach. W gnieździe zepsucia obrastało w pióra zbłąkane

pisklę, uparcie rozpościerając skrzydełka. Po ważnej rozmowie

młody lokator poczuł się panem i władcą nie tylko kuchni, lecz również dalszych pomieszczeń, choć ich nie odwiedzał. Spra­ wował rządy bezinwazyjne. Wystarczyło, że na moment zajrzał w najskrytsze zakątki serca Musinki, a już zapuścił korzenie,

umocnił się tam i rozpanoszył. Wysysał cały zapas życiodajnych

soków, jaki wydziela kobiece ciało u progu przekwitania. Oplótł

ją mocnym uściskiem, panował nad nią i rósł na niej. Policzki kochanki płonęły rumieńcem, ogniem, który ją spalał, a jego roz­ grzewał, przydając mu sił i mocy, jak warzywu, które nabrzmiało do tego stopnia, że musiało urwać się z gałązki.

138

W komunikatach Ukrmetu zima nadeszła już dawno temu. W rzeczywistości spóźniała się z przyczyn od nauki niezależnych.

Jeśli o poranku spadał nieśmiały śnieżek, wnet topniał na bruku

w rzadkie błoto, nieszkodliwe dla juchtowych butów Stepana,

lecz uciążliwe dla ludzi ulicy, pasierbów miasta. Te gorsze dzieci,

niegodne kaloszy, przenosiły się zatem do zimowych rezydencji śmietników i studzienek ściekowych. W chronicznej słocie ludzie

szarzeli jak uliczne błoto. Aż pewnego dnia zdarzył się cud. Śnieg, ścięty mrozem, nie spłynął strumieniami do oczekującej na niego kanalizacji. Miasto rozpostarło białe arterie i z dumą uniosło

czoło. Przyprószone lodowatymi płatkami, osiągnęło twórcze

apogeum, dojrzewało, prężyło się, aby na wiosnę, zrzuciwszy ślubny welon, znów podjąć obowiązki. Nastała pora późnego

gaszenia świateł, czas, kiedy w świątyniach nowego pogaństwa

zadumane dwunożne sowy sprawdzają kieszonki i kwitki, wy­ siadują jaja, rodzą i snują plany: administracyjne, gospodarcze,

artystyczne i naukowe; czas, kiedy skrzypiącymi ulicami mkną leciutkie saneczki, narasta muzyka szynków, szybciej wirują koła

ruletek, autobusy wzuwa się w łańcuchy, a kobiety w przecudne

pantofelki; czas, kiedy młodzi studenci podchodzą do pierwszych

egzaminów - na uczelni i w życiu.

XIII

Wiosnę niosą miastu nie jaskółki, lecz ładowacze, którzy przy bło­ gosławieństwie Goskomu odgarniają z ulic zleżały śnieg, wrzucają

go na grędzioły i wywożą, by mógł sobie topnieć bez uszczerbku dla miejskiego dobrobytu. Przed pojawieniem się owych zwias­

tunów ciepła ani jeden pąk na bulwarowych drzewach nie śmie napęcznieć i się rozchylić - oznaczałoby to zuchwałe naruszenie

obowiązujących przepisów i barbarzyński zamach na podwaliny

współczesnej cywilizacji. Przebudzenie przyrody nie pozostało bez wpływu na duszę Stepana, wrażliwą jak wysokoczuła błona stoso­ wana w sztuce fotografii ulotnej. Nic tak nie obnaża sztuczności miasta jak właśnie wiosna - roztaja śniegi i odsłania martwotę

bruku zamiast oczekiwanej flory ziół. Młodzieniec łaknął zapa­ chu wilgotnej ziemi, chciał zatopić oczy w zieleni pól, w czarnych rozłogach pulchnej gleby. Wokół widział bezlitośnie ciemiężoną przyrodę, szpalery drzew na kamiennych ulicach i w zagrodzo­

nych parkach - jak kuriozalne okazy fauny uwięzione w klatkach rozpaczliwie wznosiły ku niebu obrzękłe gałęzie. Biada! Jaki był

skutek zastąpienia zimna ciepłem oprócz przepisowej wymiany odzieży wierzchniej? Co przypominało o potężnym parowaniu

stepów i radości człowieka czującego pod radłem rodzącą ziemię? Tam wiosna jest surmą boga jasności, promienną wieszczką szczę­ ścia i pracy, tu zaś błahym, choć miłym epizodem, równoznacznym

ze schyłkiem kwartału gospodarczego i początkiem kursowania

141

pociągów podmiejskich. Miasto zaległo plackiem na słońcu jak ogromny rozpieszczony kocur, mrużyło niezliczone ślepia, prze­

ciągając się i poziewując z rozkoszy. Szykowało się już do laby.

Wspomnienie sielskiej wiosny, przywiane ciepłem i rzeźwymi kroplami deszczu, nie utrzymało jednak Stepana w ryzach. Wieś tkwiła jak zadra w jego sercu, tęsknił za bezgrzesznymi

laty. Zagubiona przeszłość oglądana z dystansu zawsze zyskuje

w oczach, bez względu na rzeczywiste walory. Młody człowiek

miał podstawy przypuszczać, że cichutki frasunek rozwieje się jak rzadka mgiełka. Czym mogła być ta tęsknota? Urywkami niejasnych zachcianek, niewyrażonych pragnień, jakie roznie­

ca w sercach wiosna, naszeptując ułudne obiecanki przyszłości,

podsycając żądze, kusząc zmianami, korektami. Ach, wiosna -

zatruwa umysły, zasiewa w poczciwych duszach ziarna występku, co nie różą zakwitną, lecz wzrosną gorzkim piołunem. Oto życie:

rozgadana, jazgotliwa loteria, w entourageu pstrokacizny pla­ katów i paroksyzmów wymownej reklamy, która kusi niebywałą wygraną, lecz milczy dyskretnie o tym, że na jeden szczęśliwy

los przypadają tysiące pustych bilecików, a udział w losowaniu

możesz wziąć tylko ten jeden jedyny raz.

W instytucie wiosna eksplodowała egzaminacyjną febrą. Za­ padają na nią wyłącznie studenci. Postępuje ślamazarnie, fazę zagrożenia życia łatwo rozpoznać na podstawie następujących

objawów: wzmożonej skłonności do siedzenia i sporządza­ nia notatek, uporczywego podkreślania wersów w książkach.

Symptomy otwartego ataku nasilają się wkrótce po przeczytaniu

profesorskiego ogłoszenia przy drzwiach kancelarii, następ­ nie choroba przechodzi w stadium tyfoidalne z podwyższoną

142

temperaturą, majaczeniem i marami sennymi, by osiągnąć fazę krytyczną w sali egzaminacyjnej - tam wychodzą na światło dzienne powikłania oraz ewentualne nawroty i przerzuty. Stepan

z oceną „dobry” zaliczył zacne dyscypliny: ekonomię polityczną

i geografię gospodarczą, po czym przypomniał sobie o obligatoryjności języka ukraińskiego. Postanowił przystąpić również do

tego zaliczenia. Wykłady z ukraińskiego były jedynymi, na które nie uczęszczał. Ani myślał uczyć się do egzaminu, wnioskując

logicznie, że chodzi o język, którym włada biegle, ba, pisuje w nim opowiadania. Jako Ukrainiec z krwi i kości, właściciel tego języka, ma wszelkie widoki na pozytywną ocenę, zwłasz­ cza że w swojej karierze powstańca, zanim wywiesił czerwony

sztandar, przez jakiś czas unosił flagę jesiennych stepów i nieba. Cóż, na progach ojczystych też można się potknąć. Stepan stracił

rezon już po pierwszej salwie artylerii bezdźwięcznych samo­ głosek, dyftongizacji oraz ikawizmu, a ostrzał z lekkiej baterii

imiesłowów przysłówkowych i przymiotnikowych zmusił go do haniebnej rejterady z placu boju. Zapłonęło w nim pragnie­

nie tryumfalnego powrotu, pragnął zdobyć tę twierdzę jednym

brawurowym szturmem. Niezwłocznie udał się do biblioteki. Zaopatrzywszy się w ar­

senał precyzyjnych podręczników, zarzucił resztę spraw i jesz­ cze tego samego wieczora zaczął zgłębiać tajniki nowej wiedzy.

Dotychczas znał jedynie rosyjskie terminy gramatyczne; teraz ze wzruszeniem wymawiał na głos ich ukraińskie ekwiwalen­ ty - oto także jego język rozłożono już na działy i paragrafy, przyznano mu prawa i obwarowano go prawidłami. Eksploro­

wał je z coraz większym zachwytem i rozkoszą; drobne, błahe

143

słówka zyskiwały głębie i sensy, gdy przeprowadzał ich analizę

morfemiczną i analizował sekrety odmiany. Polubił je, docenił

i nabrał dla nich respektu, jak dla szacownych person, w których wcześniej - omyłkowo lub bezwiednie - widział prostaczków.

Tym sposobem, przyswoiwszy sobie lingwistyczny talmud Ołeny Kuryło, zaznajomiwszy się z historią języka w ujęciu

Aleksieja Szachmatowa i Ahatanheła Krymskiego, znów stanął

przed obliczem profesora, a ten go nie rozpoznał, oczarowany rozległością jego wiedzy.

- No proszę, ile korzyści niesie słuchanie moich wykładów uradował się uczony. - Niemniej zmuszony jestem wyznać, że nader rzadko doświadczam radości egzaminowania Ukraińca, który włada mową ojczystą. - Istotnie - przytaknął Stepan. - Większość sądzi, że wystarczy

Ukraińcem się urodzić.

- W rzeczy samej! Niemniej zmuszony jestem wyznać, że przepędzam ich bezlitośnie. Cieszę się niezmiernie, że uniknął

pan tego losu.

Rozmowa potoczyła się wartko, profesor wypytał Stepana o pochodzenie i bieżącą sytuację życiową. Tę ostatnią chłopiec wymalował w jak najczarniejszych barwach, bo własne położenie

materialne zdawało mu się żałosne. O doglądaniu krów opowie­ dział profesorowi z taką goryczą, jakby chodziło o ryzykowną tresurę lwów afrykańskich, kuchnia zaś w jego relacji była ciasna

i duszna jak cela ascety w niegościnnej dżungli. Dobrotliwego

profesora ogarnęło wzruszenie.

- Sprawia pan wrażenie zdolnego i odpowiedzialnego studenta, spróbuję zatem panu pomóc. Zmuszony jestem wyznać, że nie

144

tak wieki słuchaczy moich wykładów ani razu nie wyrzuciłem z egzaminu. Następnie profesor listownie zarekomendował zdolnego adepta

przewodniczącemu biura lektorskiego do spraw ukrainizacji, obiecał również osobiście pomówić z tą znaczną personą. Ścis­ kając prawicę Stepana, dodał:

- Mam nadzieję, że ze studenta przerodzi się pan w lektora. Nazajutrz o poranku Stepan stanął przed ukrainizacyjnym areopagiem i z powodzeniem złożył albo - w zależności od preferencji języ­ kowych członka komisji - zdał egzamin. Gdy na podstawie zeznań podsądnego dowiedziono niezbicie, iż ablativus auctoris w języku

ukraińskim przez nikogo, nigdzie i nigdy użyty być nie może, iż celem uchronienia lekkości i elegancji języka ojczystego rzeczowniki odczasownikowe winno się starannie i nieuchylnie omijać szero­

kim lukiem; gdy wyżej wspomniany tudzież wymieniony, wykazał

się pełnym zrozumieniem przyczyn, dla których człowiek udaje się ,w sprawie”, „pod adres”, „z polecenia”, wedle nienaruszalnych pod­

walin gramatyki ukraińskiej, uroczyście wyświęcono go na rycerza ukrainizacji pierwszego stopnia, z wynagrodzeniem godziny aka­

demickiej w wymiarze karbowaniec jeden, kopiejek osiemdziesiąt. Elegancki sekretarz biura lektorskiego zanotował adres nowego

nauczyciela, wystawił mu legitymację i rzekł uprzejmie: - Mam nadzieję, towarzyszu, że za tydzień lub dwa otrzymacie

przydział do urzędu i zdołacie - uśmiechnął się familiarnie - za­ mienić swój frencz na coś odpowiedniejszego. Bieda Ukraińców w tym, że kiepsko się ubierają.

Stepan zdawał sobie sprawę z trafności tej uwagi. W rzeczy samej jego sukienna odzież, nie dość, że stara, była nadzwyczaj

145

niedogodna w ciepłe dni, należało ją koniecznie wymienić. Myś-

lał o tym już nieraz, ubierając się o poranku i rozbierając wie­

czorem, przyglądał się swoim łachom i utwierdzał w pewności, że takie okrycie wierzchnie nie licuje z talentami właściciela.

Powstrzymywał go nie tyle brak pieniędzy - przez te siedem

miesięcy uciułał ze stypendium bez mała sto karbowańców - ile poczucie skrępowania wobec samego siebie. Przywiązał się do

frencza i buciorów, tego zatęchłego umundurowania, które stało

się jego znakiem rozpoznawczym. Zmiana garderoby to śmiały

krok, wymaga solidnego uzasadnienia. Stepan wypłynął na szersze wody. Każdego tygodnia trzy pół­

toragodzinne lekcje w urzędzie i cały czerwoniec honorarium.

Nowa praca oznaczała zwiększenie miesięcznego budżetu do niemal sześciu czerwońców - otwierały się przed młodym lekto­ rem nie lada perspektywy. Kalkulacje działały na niego zarazem ekscytująco i kojąco, a przecież wiosenny niepokój nie opuszczał

go ani na chwilę, z dnia na dzień przeradzając się w dokuczliwe

zatroskanie, co wyścielało cieniem piękne oczy. Coraz posępniej­ szy wracał do domu, wieczorami przesiadywał w bibliotece tak

długo, jak pozwalały godziny otwarcia, zatapiał się w książkach głębiej, niż wymagała największa pilność. Rankiem, gdy tylko sobie przypominał, że do jego obowiązków należy wybieranie krowiego gnoju, ścielenie zwierzętom siana i pojenie ich wodą,

ociągał się ze wstaniem z łóżka. Zrywał się wreszcie, w ostatniej chwili, i - zdarzało się - ze złości bił poczciwe bydlątka, choć

te zawsze odnosiły się do niego przychylnie. Z coraz większym cierpieniem uzmysławiał sobie, że na całe lato, gdy w instytucie

zaczną się wakacje, zostanie przykuty do swojej kuchni, bo na

146

wieś nie ciągnęło go już ani odrobinę. Padół, a zwłaszcza Dolny

Wał, ta zapuszczona ulica, zapadła dziura, flaki przedmieścia,

zupełnie stracił dla niego urok. Trasy do instytutu wcześniej nie zauważał, teraz ciągnęła się w nieskończoność.

Wybiegając myślami w przyszły dobrobyt, widział realną szansę zbliżenia się do kultury miejskiej - odwiedzania teatrów, kin, wy­

staw i odczytów. Niestety, pokonywanie odległości dzielącej jego

kwaterę od centrum kosztowało multum drogocennego czasu, marnotrawionego na wydeptywaniu bruków i błota. Utrudnienia

w dostępie do udogodnień cywilizacyjnych potęgowały frustrację,

uprzykrzały sukcesy akademickie, podcinały skrzydła marzeń i wy­ sysały energię. Stepan doszedł do wniosku, że jest przemęczony.

Spychał pewną - jeśli nie przeważającą - część imaginowanego wycieńczenia na karb Musinki, uznał, że namiętność wyzuwa go

z sił godnych wyższego i szlachetniejszego spożytkowania.

Biuro lektorskie nie zawiodło. Nie minęło półtora tygodnia, a otrzymał listowną propozycję przejęcia kółka w spółdzielni

mieszkaniowej od niejakiego towarzysza bańskiego, który wyra­ ził wolę opuszczenia posady. Nocą Stepan podzielił się radością z Musinką, ta jednak zareagowała na dobre wieści nie całkiem przychylnie.

- Po co ci te lekcje? Brakuje ci czego? - Ależ to prawie dwa karbowańce za czterdzieści pięć minut!

- W ten sposób zaniedbasz studia. Dla dwóch karbowańców poświęcisz instytut.

- Przenigdy! - odparował. Wyczuł w jej słowach drugie dno nieufności. - Do końca życia mam krowom ogony czesać? - do­

dał posępnie.

147

- Tak - westchnęła. - Słusznie.

Milczał i palił, nagle warknął: - Zmęczony jestem. Głowa mnie boli wieczorami. - Boli? Ta mądra główka? Ech, moje kupieckie szczęście, to

twoje serce cierpi i łomocze niecierpliwie. Jeszcze tak wiele przed

nim. Musinka nie będzie cię zatrzymywać, gdy stanie się zbędna...

- Musinko, obraża mnie pani! Nigdy pani nie zapomnę. - Oho, brzmi jak pożegnanie! Na koniec zawsze się mówi:

nie zapomnę. Twoja dusza jest jak tabliczka łupkowa: przesunę

palcem, litery znikną. Wyrzuty byłyby gorsze od czułej goryczy jej słów. Trafiła w sed­

no. Chciał jej udowodnić, że o rozłące nie ma mowy, objął ją w porywie wymuszonej namiętności, usiłując u kresu wspólnej

drogi odnowić płomień pierwszych schadzek. Następnego dnia o trzeciej trzydzieści oczekiwano go w spół­

dzielni mieszkaniowej. Do jedenastej przeglądał podręczniki

i sporządzał konspekt słowa wstępnego, zamierzał bowiem za­ inaugurować kurs języka ojczystego z pewną pompą. Doskonale pojmował, że w każdym przedsięwzięciu wiele zależy od wra­ żenia wywartego pierwszym ciosem. Równie dobrze pojmo­

wał, że w takiej odzieży nie oczaruje audytorium. Kiedy grasz na rozstrojonym fortepianie, z najprzedniejszej symfonii wyj­ dzie kakofonia. Zyskał wreszcie niezbędny pretekst: musiał się

przeobrazić w imię postępu i ukrainizacji. Wyjął oszczędności

i udał się do tego samego domu konfekcyjnego, który pół roku wcześniej przykuł jego uwagę powiewem luksusu i wzbudził

zazdrosne myśli. Teraz Stepan wleciał do środka na skrzydłach gotówki, pląsał tam i krążył jak zwinna jaskółka, by po trzech

148

kwadransach wyfrunąć z solidnym pakunkiem, w którym niósł szare jesienne palto niewysokiego gatunku, takiż garnitur, parę

koszul z przypinanymi kołnierzykami, krawat z kaukaskiego je­

dwabiu, zielone emaliowane spinki, wreszcie trzy barwne chusty o kraciastych obrzeżach. Dorzucił szary kaszkiecik, chromowane

półbuty z ostrymi czubkami i kalosze. Za ostatnie zaskórniaki sprawił sobie przyzwoite papierosy i dojechał do placu Czerwo­

nego na Padole autobusem, bo śpieszył się niesłychanie. Autobus dostąpił tego zaszczytu po raz pierwszy, ale mógł mieć nadzieję

na przyszłość, bo przypadł pasażerowi do gustu bez zastrzeżeń. Musinka w ramach pożal się Boże ntenage d trois gotowała właś­

nie obiad dla trzech osób. Zdziwiła się niezmiernie na widok męż­

czyzny o aparycji odmłodzonego Dziadka Mroza, który przytargał zatrzęsienie pakunków. Tajemniczo poprosił o zgodę na spędzenie pół godziny w jej pokoju - było tam lustro. Wtedy dokonał dzieła

swojej przemiany, bez trudu dostosowując się do wymagań nowej garderoby, gdyż jego pilne oko nieraz obserwowało na innych,

gdzie i co powinno się znaleźć. Jedynie krawat nastręczał trudno­

ści, za nic nie dawał się zawiązać, aż Stepan, kierowany nie lada przenikliwością, wykonał niezbędną kombinację. Obejrzawszy się

w lustrze od stóp do głów, zamarł przed lustrem z niepewną, choć

zadowoloną miną, jakby po raz pierwszy ujrzał się i rozpoznał. Nadwątlona skrytą troską energia odrodziła się w nim na widok odbicia smagłej twarzy ocienionej śnieżnobiałym kołnierzem

i potężnego wypięcia torsu, ściśle przyległego do wyłogów mary­ narki. Jak oczarowany napawał się wysokim odsłoniętym czołem, pozdrawiał w myślach ukryty pod nim rozum, powoli uniósł rękę do włosów i gładził je czule w przypływie miłości własnej.

149

Chwackim, odnowionym krokiem wparował do kuchni i stanął

przed Musinką, a ta nie zdołała stłumić radosnego okrzyku na widok motyla wyklutego z poczwarki. Obejmowała go i całowa­ ła zapamiętale, niepomna, że ma po temu prawo mniejsze niż

kiedykolwiek. Potem cofnęła się o krok, uważniejsza lustracja w zupełności potwierdziła pierwsze wrażenie - chłopiec jak ma­ lowany, postawny i powabny.

- Oczy ci się śmieją! - krzyknęła. Jej oczy też trochę się śmiały. Z wysokości europejskiego odzie­ nia Stepan również przyjrzał się Musince. Dostrzegł w niej tyle

regresu, ile ona w nim rozkwitu. Jeszcze nigdy tak dotkliwie nie raziły jego oczu wątłość jej policzków opiętych siateczką drob­

nych zmarszczek, niedokrwienie ust i gabaryty niemiłosiernie rozlanych piersi. Beztroski dziewczęcy śmiech znaczył się gryma­ sem na podstarzałej twarzy. W głowie Stepana natrętnie tłukła się

arogancka myśl: studenta pierwszego roku taka wybranka może i była warta, ale lektora pierwszej kategorii - w żadnym razie.

O wyznaczonej godzinie spotkał się w kancelarii spółdzielni

mieszkaniowej z ustępującym towarzyszem Łańskim. Spojrzał na niego uważnie i się zdziwił: - Czy pan nie jest poetą Wyhorskim?

- Owszem - niechętnie burknął tamten. - A mimo to Łańskim z dziada pradziada. Przeszli do rzeczy. Poeta zostawiał Stepanowi grupę w stanie

nader zaniedbanym. Nie potrafił sprecyzować, na jakim etapie zatrzymali się słuchacze. - Nie pokładam najniklejszej wiary w korzystny wpływ nauki

na cokolwiek - skwitował. - Szczególnie w moim wydaniu.

150

Nie zraziło to Stepana. - W porządku, urządzimy powtórkę. Ale proszę mi powie­ dzieć, jeśli nie sekret, dlaczego przybrał pan pseudonim? Nosi

pan wspaniałe nazwisko.

- Żaden sekret. Widzi pan, zrazu podpisywałem wiersze włas­

nym nazwiskiem i nikt nie chciał ich drukować. Potem wymyś­ liłem pseudonim i chwyciło.

- Czy to możliwe? - Możliwe. Zresztą, skoro pan pyta, zdradzę inny powód, ściś­

le osobisty. Nazbyt wielka to odpowiedzialność podpisywać się

prawdziwym imieniem. To tak, jakbyśmy zobowiązali się żyć i myśleć zgodnie z naszym pisarstwem. - A czy to nie jest możliwe? - Możliwe, lecz nudne.

Stepan zaproponował mu papierosa. Poeta odmówił. - Nie, nie palę. Piwo natomiast popijam. W nowym garniturze chłopak nabrał niezwykłej, niepojętej dla niego odwagi. Zdobył się na wyznanie:

- Towarzyszu, ja także piszę. - Czyżby? - markotnie zapytał poeta. - I cóż takiego pan pisze,

skoro pan już pisze? Stepan pogodnie opowiedział o swoich próbach prozatorskich,

zrelacjonował też wizytę u krytyka. Teraz zdawała się mu sym­ patyczną anegdotą. - Ach, znam faceta - westchnął Wyhorski. - Mała osa, usiłu­

je boleśnie żądlić. Jeśli pan chce, wezmę pańskie opowiadania, obiecuję uważnie przeczytać. Tylko proszę przynieść mi je dziś

151

wieczorem: zaułek Świętego Michała dwanaście mieszkania dwa­

dzieścia cztery. Jutro wyjeżdżam, zabiorę je w podróż.

- W podróż? Dokąd? - Trasy jeszcze nie ustaliłem... Mam trzysta karbowańców,

więc postaram się jechać jak najdalej i jak najdłużej. To głupie miasto obrzydło mi do cna... - Obrzydło?

- A panu jeszcze nie? Spokojna głowa, z czasem zalezie za skórę. Czym jest nasze miasto, jak pan sądzi? Historyczną padliną. Tchnie zaduchem stuleci. Nie zawadziłoby trochę je przewietrzyć. Dzwonek wieszczący koniec godzin urzędowania przerwał

tę konwersację, dla nowego lektora wielce zajmującą. Weszli we

dwóch do obszernej sali, po pracy odbywały się w niej zajęcia.

Urzędnicy roili się przy zsuniętych biurkach naprzeciw pokaź­

nego płatu linoleum służącego za tablicę lekcyjną. Poeta wyszedł zaraz po tym, jak przedstawił słuchaczom swojego następcę. Stepan stanął przy biurku i donośnie, z przejęciem i przekonaniem, jak słowik, co zaśpiewał po raz pierwszy, przeprowadził wykład

o zaletach języka ukraińskiego w ogóle i w szczególe.

XIV

Nikt oprócz studenta pierwszego roku nie zdoła z całą mocą od­

czuć promienności słowa „maksimum”. Jest dla niego czymś na kształt białej wyspy marzenia, niedosięgłej nawet dla złotoustych

bardów. Z całej gromady pierwszoroczniaków wyłącznie Stepan osiągnął rzeczone maksimum, czyli zaliczenie ze wszystkich dys­

cyplin w ciągu roku. Sukces przypłacił kolosalną utratą energii,

a przecież trzy razy w tygodniu prowadził lekcje języka ukraiń­

skiego i musiał się do nich gruntownie przygotowywać, gdyż jego wiedza teoretyczna nie przystawała do praktycznych wymagań urzędu, w którym niósł kaganiec oświaty wycieńczonym urzęd­

nikom. Uczniowie myśleli o kolacji, nie o deklinacji, niezbyt prze­ jęci doniosłością zobowiązań wobec narodu ukraińskiego, które złożono na ich barki.

Dni lekcji były dla Stepana tym cięższe, że na zajęcia w insty­ tucie musiał się specjalnie przebierać. Nie zaryzykowałby zjawie­ nia się tam pod krawatem - sprowokowałoby to zbędne pytania

i mogło go kosztować utratę stypendium. Miał z tym nie lada mitręgę, ale sumiennie powtarzał nudny zabieg. Raz wychodził

więc z domu ubożuchny student, innym razem nadobny lektor. Dostosowywał do kostiumu wyraz twarzy, gestykulację, nawet sposób chodzenia. Jeden Stepan występował zatem w dwóch

hipostazach, a każdej przydzielono odrębne funkcje i zadania. Człowiek nie zdołałby wymyślić bóstw wieloosobowych, gdyby

153

sam nie był różnoraki - jako kuriozalna synteza rażących prze­ ciwieństw dla każdego z nich wymagał oddzielnego wcielenia.

Na późniejszym etapie rozwoju gatunku ludzkiego chęć stworze­ nia jednego wielkiego bóstwa i malutkiego diablątka świadczyły

o normalizacji istoty ludzkiej, czyli postępującym uwiądzie jej

wyobraźni. Człowiek nie dzieli się na tak zwane dobro i zło, na plus i minus, choć znacząco uprościłoby to życie społeczne.

Osiągnąwszy stan chybotliwej równowagi między rudym fren-

czem a szarą marynarką, Stepan nie skarżył się na egzystencjalne

rozdwojenie. Zdążył wystarczająco się zahartować, aby nie zwa­ żać na błahe zabobony, co mącą ludziom sumienia i zatruwają

życia. Osiągnął wyższe stadium rozwoju intelektualnego. Tej zimy

przekonał się naocznie, że na świat i na siebie warto spoglądać z większą pobłażliwością, niż sądził do tej pory, bo życie jest jak

gołoledź: łatwo fiknąć na lodzie i wywrócić bliźniego. Ku zasko­ czeniu jego i siebie samego.

Cała ta bieganina i mozolna praca pewnie by go wykończyły,

gdyby nie podjął decyzji o zmianie lokum. Nowe cele to najsil­

niejsze bodźce do działania. Postanowienie rozwiało wiosenną melancholię, zmieniło też stosunek Stepana do krów i Musinki.

Wiedział, że już niebawem uwolni się od nich na zawsze, więc

interesowały go tyle, co gospodarza domu obrzydły gość sięgający wreszcie po kapelusz. Stepan zaczął wypytywać kolegów o pokoje,

niektóre obejrzał, ale wszystkie wymagały remontu lub odstępnego, a nie zamierzał marnować pieniędzy. Doskonale pojmował, że i tak nie stać go na mieszkanie odpowiadające jego gustom i poczuciu

godności, wołał więc w oczekiwaniu na tłuste lata wynająć coś gorszego, zamiast jak kto głupi inwestować w półśrodki.

154

Pod koniec czerwca instytut zamarł. Ostatnia sesja egzami­

nacyjna dobiegła końca, korytarze opustoszały, jedynie garstka

studentów wyrabiała zaświadczenia o urlopie. Stepan nadal od­ wiedzał uczelnię, w związku z działalnością na niwie społecznej.

W kanciapie Kubuczu zastał go pewnego razu Borys Zadorożny. Stepan ostatnio unikał towarzystwa przyjaciela.

- Ha, więc tu się zadekowałeś! - zawołał Borys. - Coś tak przepadł jak kamień w wodę?

- Obowiązki. - Młody działacz wycelował palec w kosztorysy. - Obowiązek obowiązkiem, a przyjaciół grzech zapominać. Jak

pisał Szewczenko: „Towarzysza kto zapomni, tego Bóg upomni...”. Cieszę się, że cię znalazłem. - Szukałeś mnie?

- Nie da się ukryć. Widzisz, ukończyłem instytut... - Przede mną dwa lata. - Stepan westchnął. - A ponoć do­ rzucili jeszcze rok.

- Przetrwałem pięć lat, więc i ty dasz radę. Ale mam sprawę. Wy­ prowadzam się z mojego pokoju i szukam porządnego człowieka...

- Potrzebuję pokoju na zabój! - A dziwisz się, że cię szukałem! Całuj rączkę jaśnie pana! Tylko nie myśl, że wyjeżdżam na staż czy co. Idę w naukowców, zostaję w katedrze. A pokój sobie wypatrzyłem duży, słoneczny...

- Powodzi się! - Należy mi się nagroda za wszelkie cierpienia! Ale ty, Stefciu,

nie wiesz najważniejszego. Żenię się. - Czyżby z tamtą... - Tak jest, z tamtą blondynką... Ach, nie potrafię o tym spo­

kojnie mówić! Miłość, bracie...

155

Stepan objął przyszłego żonkosia radośnie, z dziwną ulgą, jakby z jego ramion spadł kamień dźwigany od dawna.

„Gdyby tak jeszcze Musinkę za mąż wydać” - przemknęło mu

przez głowę. Wieczorem sfinalizowali sprawę. Stepan był wniebowzięty.

- U moich gospodarzy ani chwili spokoju, co rusz goście, harmider, nie mam już na to sił. Z nieba mi spadłeś. Dziękuję ci, Borysie!

Wzruszony Borys serdecznie uścisnął dłoń przyjaciela. Zre­

zygnował z ironii.

- Drobiazg, nie dziękuj. Dobre uczynki sprawiają mi teraz radość. Rzucę żebrakowi kopiejkę i już mi wesoło... Aż mam

ochotę mu podziękować za to, że podniósł! - Pleciesz trzy po trzy, dobrodzieju. - Całkiem możliwe... zakochany po uszy. Nie śmiej się, miłość

istnieje! Zaczynam wierzyć, mój drogi, w miłość do grobowej

deski, dalibóg!

Dał Stepanowi swój nowy adres i poprosił o wizytę za jakieś

dwa tygodnie, kiedy wraz z małżonką urządzą się na nowym. „Oj, niebezpieczeństwo” - pomyślał Stepan, ale odpowiedź ograniczył do informacji:

- Przeprowadzam się zaraz, jutro. Na pożegnanie, po krótkim wahaniu, ucałowali się.

Stepan wzruszył ramionami w ślad za znikającym przyjacielem.

Śmieszny ten Borys! Naprawdę wierzy, że jego afekt jest odwza­ jemniony? Przywołał w pamięci buzię Nadijki, jej oczy, które

niegdyś śmiały się do niego. Upewnił się, że ta dziewczyna może

kochać tylko jego, Stepana Radczenkę, nikogo więcej. Tylko on

156

ma do niej jakieś nikomu nieznane prawa, na jego wezwanie sta­

wiłaby się bezzwłocznie. Czuł się tak, jakby sprawował zwierzch­ nictwo nad pomyślnością kolegi i zezwalał mu się nią cieszyć.

Potem zrobiło mu się żal Borysa. Szczęśliwi trochę przypo­

minają chorych i wymagają delikatnego podejścia. Koniec koń­

ców szczęście to rodzaj schorzenia, duchowa krótkowzroczność.

Zapada się na nią pod wpływem wadliwej oceny uwarunkowań

i niekompletnej wiedzy. Ostry wzrok jest takim samym przekleń­ stwem jak ślepota, najnieszczęśliwsi pod słońcem są astronomo­

wie, którzy na jasnej gwieździe dostrzegają plamki.

Przejęty niedawnym spotkaniem ze szczęśliwym człowiekiem, a nade wszystko nieuchronnym pożegnaniem z Musinką, Stepan stracił humor. Nie umiał się cieszyć z wymarzonej zmiany kwa­

tery i początku samodzielnego marszu ku ziemskim rozkoszom. Musinka wprawdzie obiecała, że nie stanie mu na przeszkodzie, gdy okaże się zbędna, ale wcale nie był pewien, czy uzna się za

zbędną w tym samym czasie, gdy on ją za taką uzna.

Wzdychał i martwił się aż do nocy, pomstował na niesprawie­ dliwość ewentualnych przykrości wiszących nad nim mimo całe­

go dobra, które - jak mniemał - wyświadczył rodzinie Hnidych.

W rzeczy samej ogłoszona - niby żartem - nowina zawisła nad Tamarą Wasyliwną jak błyskawica. Musinka skuliła się i zamarła. „Czy aby nie zemdleje?” - przeraził się Stepan. Dopiero miałby kłopot.

Wyszeptała tak cicho, że z trudem rozróżniał słowa: -Odejdziesz... Zgoda... Wiedziałam... Wszystko przed tobą.

Zostań do jesieni... Jesienią pójdziesz... Zaczną opadać liście. Na­

staną cichutkie wieczory... Wtedy odejdziesz... Niech to będzie

skromna ofiara, wszystko przed tobą... Życie, szczęście, młodość!

157

Przed tobą... Rzuć mi okruszek... Proszę... Co ci szkodzi? Nie

skąp mi! Nie chcesz krów poić? Najmiemy robotnika... Przenieś się do pokoju... Czego ci trzeba? Dobrze, zapomnij o jesieni... Na

miesiąc! Na tydzień! Choćby jeden dzień, byle nie teraz, nie od razu! Wysłuchał jej, a potem spowił głos smutkiem i żalem, usiłując wyrazić głębokie współczucie: -Tak wyszło, zwolnił się pokój... Musinko, będę panią od­

wiedzać... Odtrąciła jego ręce, rozkładające się do objęć. Już nie szeptała. - Do tego jesteś kłamczuch! Mnie chcesz oszukać? Z ulicy toto

wzięłam, jak podrzutka, a teraz jałmużnę mi wciska!

Choć było w tych słowach wiele prawdy, przyjął je ze śmiertelną

urazą. Podrzutek? Zdał wszystkie egzaminy, przeszedł na drugi rok studiów, udziela się na niwie społecznej, pisuje opowiadania,

jego twórczością, nawiasem mówiąc, zainteresował się młody poeta! Podrzutek? Może już dosyć cackania się z tą babą? Nim

zdążył ułożyć ciętą ripostę w obronie uszczerbionej miłości włas­

nej, Tamara Wasyliwna już gładziła jego głowę. - Nie złość się, Stepanku. - Pokorny głos uśmierzył zniewagę. -

To dla mnie bolesne... Ale wszystko głupstwo. Rozstaniemy się

jutro. Jutro, za tydzień, za dwa, i tak muszę się z tym pogodzić. Oj, najdroższy, pojęcia nie masz, jaka to męka! Odejdziesz w siną

dal, pogwizdując, i bywaj zdrowa! Ja też nie będę płakać. Płaczą ci,

co wypatrują pocieszycieli. Ja zostanę samotna. Maksym odszedł. I nigdy nie wróci. Roześmiała się cichutko, uniosła głowę. - Pamiętasz, jak opowiadałam ci o sobie?

- Co dokładnie?

158

Chętnie wysłuchałby historii jej życia ponownie, byle nie wspo­

minała o jutrzejszym rozstaniu, choć nie miał głowy do historyjek. - Nie powiedziałam ci wówczas najważniejszego... Nikogo

nie kochałam.

Nie od razu pojął, w czym rzecz. - Ciebie pierwszego pokochałam. Przedtem nie miałam od­

wagi... przez syna. Czasem go nienawidziłam! Pojęcia nie masz, jaka byłam piękna... Ubrania płonęły na moim ciele, spałam bez koszuli, bo parzyła moją skórę. To było zatrważająco dawno temu.

Wreszcie zjawiłeś się ty...

Musnęła ustami jego czoło. - W Boga nie wierzyłam... może dawno temu. Kiedy ujrzałam

ciebie, znów zaczęłam się modlić. Na próżno! Przyszłam do ciebie

jak zjawa ze snu. Odepchnąłeś mnie i odeszłam. Przywołałeś, wróciłam. Moja wola trzasnęła jak zapałka.

Ściskała mu ręce.

- Jutro odejdziesz i rozpoczniesz marsz w nieskończoność. Spo­ tkasz niezliczonych ludzi. Mnie też, kto wie, może wiele dni po­

zostało, ale nie spotkam już nikogo. Tylko mrowie pustych dni, o ile będę sypiać nocami. Zacznę je zrywać jak kartki z kalendarza,

a na odwrocie nie zobaczę ani słowa. Potem przyjdzie śmierć. To

straszne. Powiedz cokolwiek! Wzdrygnął się. Z jej słów wyzierało coś niewiarygodnie trud­

nego i odbierającego nadzieję. Słowa znów przeszły w ledwie

słyszalny szept, odsuwał je od siebie precz, ale skapywały w głąb jego duszy jak krople wrzącego oleju, rozmiękczały wszystko, co

zasklepione i skostniałe, wygładzały zmarszczki i fałdy, odsłaniały spokojną, radosną czułość.

159

- Ech, Musinko - rzekł w zamyśleniu. - Niechże pani mówi, ja muszę milczeć. Nic nie wiem. Nie wiem, co ze mną będzie. Jedno

już do mnie dotarło: żyjemy nie tak, jak chcemy, i... musimy sprawiać ból innym. Tyle zrozumiałem. Bywa pięknie, jak teraz.

Przytulnie i cicho. Tego, co pani dla mnie zrobiła, nie powtórzy

nikt. Musinko, rzadko o pani myślałem, będąc obok, zawsze będę wspominać, gdy pani zabraknie.

Pocałowała go z wdzięcznością i pieszczotą, ale odsunęła, gdy w przypływie śmiałości próbował odpowiedzieć czymś więcej

niż pocałunkiem. - Nie okradajmy sami siebie, najdroższy!

Objęła go i zaczęła kołysać, nucąc cichutko, usypiała go muś­

nięciami ust opadającymi na jego oczy i czoło. Zasnął nie wiedzieć kiedy, zmożony ostatnimi wypadkami i żarem własnej dobroci. Rano zbudził się dopiero o ósmej i jeszcze długo leżał. Potem

się umył, zapukał na pokoje i, nie doczekawszy się odpowiedzi,

otworzył drzwi. Było tak, jakby nikt nigdy nie mieszkał w tych murach. Spędził kilka chwil w jej sypialni. Biała kołdra i koron­ kowe firanki przywodziły na myśl dziewczęcą izdebkę. Wrócił do

kuchni z głową pełną odległych wspomnień. Wypił zostawione dla niego mleko, po raz ostatni wypełnił powierzone mu obo­

wiązki względem krów i naniósł wody. Był wolny, zaczął pakować swoje nieliczne rzeczy. Po dłuższym namyśle rozpalił ogień pod kuchnią. Kiedy roz­

żarzyły się drwa, przebrał się w szary garnitur i cisnął do pieca

frencz, spodnie i torby przywiezione ze wsi. Co nie chciało się

palić, wylądowało w śmietniku. Zostawił tylko notatki, książki

i bieliznę omotaną w kołdrę.

160

Związał cały swój majątek w dwa schludne tobołki, zamknął drzwi, klucz jak zawsze ukrył pod gankiem i ruszył przed siebie.

W rękach niósł skromny dobytek, a w sercu gorycz - ten pierwszy

smak życia - i trwożne nadzieje.

CZĘŚĆ DRUGA

I

O wpół do dziesiątej Stepan Radczenko wracał z porannej kąpieli

w Dnieprze. Nad rzekę poszedł o siódmej, dwie godziny wylegiwał

się na piasku w miękkich promykach słońca, które z wolna zmie­ niało jego skórę w brunatny atłas. Ten punkt należał do niezmien­

nego, choć niepisanego harmonogramu dnia - ułożył go nazajutrz po ulokowaniu się w nowym miejscu i przestrzegał ściśle, znacząc w ten sposób inaugurację nowego życia.

Uwolniony od biedy i udręk niepokoju materialnego, po raz

pierwszy w życiu cieszył się codziennością, widział w sobie, dość krótkowzrocznie, spragnione życia drzewko, co zdoła zaszczepić się na każdym gruncie. Wiejskim zwyczajem uciułał na lato kil­

kadziesiąt karbowańców, żył życiem prostym, rankiem wychylał dwie szklanki mleka, na obiady chadzał do Żywludu, wieczorami

też tam przegryzał, ale żadnych frykasów. W domu nie trzymał

ni skibki chleba w obawie, że rozplenią mu się myszy i karaluchy,

poza tym intuicja podpowiadała, że nie wypada jedzenia spoży­ wać i wydalać w izbie przeznaczonej do pracy i snu - cywilizacja w galopującym postępie stworzyła w tych celach miejsca uży­

teczności publicznej. Stepana frapowało też zróżnicowanie wagi przykładanej zwykle do obu wspomnianych procesów życiowych,

choć w istocie warte są tyle samo.

Folgował sobie tylko w jednym: popalał zaiste porządny tytoń,

grosza na to nie szczędził, bo skoro nieuprzejmie jest częstować

165

przyjaciela kiepskimi papierosami, to siebie tym bardziej. Cięż­

ka praca nad sobą, którą podjął był latem po zakończeniu zajęć w instytucie i przeprowadzce, przysłoniła mu mamidła afiszy

najwymyślniejszych filmów świata, najsławniejszych śpiewaków

i aktorów teatralnych; nie zważał też na huczne zabawy toczone w parkach i nad rzeką. Świadomie i nie bez satysfakcji skazał się

na samotność w murach, które zdobiła jedynie oblazła palma w kącie - ten relikt czasów burżujskich, niemy wyrzut smutnej

przeszłości naszego świata, przypadał w spadku każdemu loka­

torowi. Pod zblakłymi gałęziami palmy wrzała uparta, systema­ tyczna praca.

Odkrył w sobie coś, co zdało się mu dziwne, ba, przerażające,

gdyż nie pojmował prawdziwych i naturalnych tego przyczyn. Po pierwsze, rok wytężonej nauki nie pomnożył jego wie­

dzy. Przeciwnie, student miał wrażenie, że wyzuto go z wiado­ mości przywiezionych ze wsi. Dostrzegł z przerażeniem, w jak nędzne łachy odziany jest jego mózg. Najbardziej niepokoiły

go własne niedostatki w dziedzinie, która nauk akademickich nie dotyczyła, była zaś jego osobistą, nader dojmującą bolączką.

Literatura. Ukochał ją i darzył najwyższym szacunkiem z po­

wodów, których nie zamierzał dokładnie analizować, tłumacząc

swój zapał poważną pobudką: człowieka kulturalnego rozpo-

znaje się po obeznaniu w literaturze. Z dawnych wiejskich lektur pozostała mu w pamięci moc imion, nazw i treści, ale razem

wzięte przypominały zapuszczoną bibliotekę, w której książek nigdy nie ułożono na półkach. Zabrał się zatem do porządków

we własnej głowie identyczną metodą, jaką stosował niegdyś w książnicy Domludu.

166

Rano kąpiel. Od dziesiątej do trzeciej - czytanie. Następnie do piątej różnorakie drobiazgi: lekcje w urzędach, zwroty i wypo­

życzenia w bibliotece, obiad, leżenie; później dwie godziny języ­

ka - angielski i francuski na zmianę co drugi dzień. Do dziesią­ tej - literatura ukraińska. Wieczorny spacer ulicami lub w parku,

wreszcie kolacja i od jedenastej do siódmej - sen. Egzekwował ów

rozkład dnia jak najwyższe prawo wyryte na niebiańskich tabli­

cach. W chwilach, gdy budziły się w nim nieśmiałe oznaki buntu

przeciw tak pokutniczemu życiu, krzyczał na siebie i wymyślał sobie od najgorszych, bo wiedział doskonale, że jednorazowe

odstępstwo poskutkuje odstępstwem wieczystym. Za to gdy po

wieczornej przechadzce i gimnastyce według systemu doktora Anochina kładł się spać, czuł niebywałą sprężystość myśli i ową radość spełnienia, o której nauczał Epikur.

W ciągu dwóch miesięcy przerobił tyle materiału, ile zdo­

ła przerobić zdolny młodzieniec, kiedy wszystkie siły rzuci na szturmowanie upatrzonej fortecy. Zmęczenia prawie nie czuł, co

rano czerpał zapasy energii ze źródeł naturalnych - wody i słońca, a wieczorami ćwiczył mięśnie miarową gimnastyką. Ale kilka

tygodni po zaprowadzeniu reżymu organizm zażądał w końcu

odrobiny wypoczynku od prac nad językami. Stepan rozważył zasadność dezyderatu na nadzwyczajnej naradzie. Udzieliwszy sobie prawa głosu w argumentacji pro i contra, uchwalił, co na­

stępuje: zezwolić Stepanowi Radczence na dziesięciominutowe leżakowanie po lekcjach języków obcych. Tym sposobem zyskał

najradośniejszy czas dnia: porę między siódmą a ósmą, gdy wie­

czór wyciąga ku oknom majaki ciepłych rąk, co opadają z wyso­ kości i wznoszą się z głębin, niosąc domowi spokój przestrzeni,

167

a duszę jednając z polami wszechświata. Ze wzrokiem zatopio­ nym w kącie pokoju lokator spoglądał, jak w pomroce roztapiają

się przedmioty, jak ściany nikną w gęstym sinawym blasku. Dzie­

sięć minut letargu - i basta! Zrywał się i zapalał elektryczność. Złudne czary czmychały na cztery wiatry. Książki otwarte. Cisza. Szybkie notatki ołówkiem.

Postawiwszy na rozum, stracił ochotę na pogawędki z ludź­

mi. Życie tych odległych figurek, z którymi czasem musiał się spotykać, zdawało się mu dziecinnie proste i niewarte uwagi.

Dziczał w swoim pokoju, a przecież codziennie wznosił się na

wyższy szczebel kultury. Zwinąwszy swoje życie do mechanicz­ nego procesu, podobnie postrzegał życie innych. Dążył do mą­ drości - większej, niż warto sobie pozwalać.

Tamten poranek nie wieścił najdrobniejszej zmiany. O jede­ nastej pukanie do drzwi zakłóciło koncentrację pilnego ucznia.

Do stu diabłów! Kto ma czelność przeszkadzać mu o świętej

porze? Był to zaledwie list, ale jego nadejście dziwiło bardziej niż nieproszony gość. Od kogo?! Wzruszył ramionami i rozerwał

kopertę. Ach, pisze poeta Wyhorski, to on zabrał opowiadania!

Stepan zadrżał, jakby w tej chwili ostatecznie rozstrzygały się koleje jego życia i sens zapalczywej pracy. Gwałtowne wzburzenie,

niczym fala gorąca, zmusiło go, by usiadł i zachłannie przejrzał

list w poszukiwaniu najważniejszych słów. Oto i one: „...zna­ komite opowiadania, niewątpliwie...”. Stracił zainteresowanie

korespondencją, jak gdyby od razu wchłonął resztę jej zawartości.

Rzucił list na łóżko i zaczął chodzić po pokoju, niespokojny jak człowiek, który zbudził się w obcym otoczeniu. „Znakomite opo­ wiadania, niewątpliwie” - wyśpiewywała dusza. Rozumiał teraz,

168

że, choć zapomniał o swoich utworach, żył nimi i stale czekał na ten nieoczekiwany list. Wytrzymał eksplozję radości i ponownie

wziął karteluszek do ręki. Znów mimowolnie zatrzymał się na

wyjątkowej linijce - zdawała się wyróżniać i występować przed

inne, niby inkrustowana kamieniami szlachetnymi. Zapalił pa­ pierosa. Niedbale odchylony na krześle, przystąpił do lektury:

„Na godzinkę zatrzymałem się w Simejizie i przypomniało mi

się, że miałem do Pana skrobnąć. Co sprawiło, że o Panu pomyś­ lałem? Przechodząca para - mężczyzna utyskiwał na ukrainizację. Biedaczysko aż na wczasy w kurorcie powiózł ból urażonej ro­

syjskiej miłości własnej. Jestem zatem na poczcie, a Pan winien wdzięczność owemu jegomościowi, bo listów z dobrej woli nie

pisuję, ludzkość nie wymyśliła większego nonsensu. Na widok szyldu »Poczta i Telegraf« przyszło mi do głowy: oto gniazdo

wroga człowieczeństwa! Nie zna Pan jeszcze tej frajdy: zbiec

daleko od znajomych, tam, gdzie ludzie mają cię za nic. Możesz

zostać, kim chcesz, pewien, że nikt nie wysmaży na ciebie raportu.

Proszę więc sobie wyimaginować: w takiej godzinie natknąć się na środki łączności! Toż to czystej wody barbarzyństwo! Nie­

mniej mam honor pisać swój pierwszy list, a zwiedziłem już

Kaukaz i obecnie przemierzam południowy Krym, jestem sam,

lecz rozochocony nie lada. Mam w planie obejść także zachodnią część wybrzeża. Nie zmęczyłem się, bo dużo pracy nadal przede mną. Piszę! Lecz nie o morzu, skałach i wawrzynach. O mieście.

A Pańskie utwory są najzupełniej wiejskie. To znakomite opo­

wiadania, niewątpliwie. Ich wady są dobrymi prognostykami. Przeczytałem je już w pociągu i z Katerynosławia rozesłałem po czasopismach. Chciałbym, żeby wyszły jednocześnie. Sprawiłyby

169

przykrą niespodziankę naszej krytyce, wyśpiewującej arie o kry­

zysie literatury. Listów kończyć nie potrafię. Pisać zresztą też.

Wyhorski”. Stepan wstał, na chwilę się zamyślił. Prędko zapiął koszulę

i wybiegł z domu. Na ulicy zwolnił kroku, żeby nie zwracać uwagi przechodniów. Szedł. Wstąpił do kilku księgarń, te jednak nie

sprowadzały czasopism. Jak można nie sprowadzać czasopism? Pełen pogardy ruszył dalej. Dopiero na Włodzimierskiej szczę­

ście mu dopisało. Jakie mianowicie czasopismo pan sobie życzy? Wszystkie bez wyjątku z minionego miesiąca. Pożądliwie przej­

rzał spisy zawartości i drżącą ręką odłożył dwa żurnale. Jego nazwisko, wydrukowane obok innych, tak go oszołomiło, że

przez chwilę nie wiedział, co zrobić z pismami. Opanował się wreszcie, zapłacił i podziękował.

Dokąd teraz? Pojęcia nie miał, czego jeszcze mógł chcieć. Bezmiar wzruszenia zaległ w nim cichą błogością, odurzającą mgiełką. Nie kwapił się w żadnym kierunku, tkwił obok wystawy,

zmuszał się do oglądania książek, ale czuł tylko palce zaciśnięte na papierze. Gwałtownie odsunął się od szyby i popędził, gnany pragnieniem, by usiąść w samotności i czytać - czytać własne

opowiadania w nieskończoność.

Znajomy skwerek, tutaj niegdyś igrał dziecięcymi piłeczkami. Teraz zaszył się w cieniu i rozłożył swoje dzieła. Uważnie zlu­ strowawszy papier i obrysy liter, zaczął nieśpiesznie czytać, jak

człek mało piśmienny pierwszą książkę po abecadle. Nie od razu rozpoznał własnoręcznie postawione litery w nowej aranżacji,

jego podekscytowanie jeszcze wzrosło, kiedy nareszcie połączył

siebie z wydrukowanymi słowami. Czytał, dygocząc z zachwytu

170

i lęku. Coś, co kiedyś stworzył, dziś tworzyło jego - nową istotę. Dawało mu rozkosz pełnego stopienia się ze sobą, unieważniało rozdwojenie duszy na wnętrze i zewnętrze. Był jednością, kom­

pletną i potężną, a jeśli czegoś się obawiał, to swojej wielkości. Czytał długo, znacznie dłużej siedział zatopiony w mglistych

wizjach, które raz w raz prowadziły go do bezspornego faktu - zo­ stał pisarzem. Skoro zdołał napisać te opowiadania, to najpewniej napisze ich jeszcze wiele. I to lepszych.

Marzenia jaśniały i wirowały w myślach. Zmiarkował, że choć nigdy tego przed sobą nie przyznał, miał pewność - ten moment

nadejdzie. Pewność kierowała jego życiem. Zanim wdrapał się na pierwszy pisarski szczebel, zanim ujrzał swoje prace w druku,

podjął studia literackie, żeby przyjąć na tym szczeblu stabilniej­ szą pozycję! Fascynował go sekret ludzkiej duszy: wie więcej

i widzi dalej niż ubogi umysł. Ten często sankcjonuje rzeczy już przesądzone, jak król angielski: panuje, lecz nie kieruje. Czy

mogło mu się nie udać? Myśl o tym, niewyraźny cień oddalonego

niebezpieczeństwa, zdawała mu się teraz trudna do wyobrażenia

i zbyt nierealna, aby zaprzątać sobie nią głowę. Ranek upłynął. Stepan Radczenko uznał ten dzień za inaugura­ cję nowej epoki w życiu i postanowił założyć dziennik. Nabazgrał

w zeszycie kilka koślawych linijek i chciał postawić datę. Zerknął na kalendarz i z wrażenia zapomniał, co napisał - mijał równo rok od jego przybycia do miasta! Jakiż ten rok był króciutki! Jaki

dziwny! Jak błyskawicznie upłynął! Ten w dwójnasób znamien­

ny dzień Stepan ogłosił świętem i postanowił uczcić należytą

rozrywką. Buty i spodnie, pomięte już na kolanach, zostały po­

nownie doprowadzone do ładu, choć w myśl nienaruszalnych

171

reguł czyścił je zawsze o poranku. O godzinie szóstej zmienił kołnierzyk, przywdział marynarkę i bez czapki, jak zwykle, wy­ szedł z pokoju.

Ulica powitała go cichym przedwieczornym szmerem, nogi

przemierzały ją zamaszyście, nabrzmiałe prężną mocarnością, jakby osadzono je na nowiutkich stalowych sprężynach. Kroczył

bez pośpiechu, głowę unosił z wyzywającą wyższością, która

zadomowiła się w nim i przydawała oczom blasku, ruchom zaś

spokojnej rozwagi. Dumny marsz w poczuciu nienagannej pra­ cy każdego trybiku złożonej maszyny przynosił mu tak wielką radość, że młody mężczyzna nawet się nie zastanowił, dokąd

niosą go nogi. Dotarł na Chreszczatyk, kupił gazetę, zasiadł przy stoliku

w kawiarnianym ogródku i zamówił kawę z ciasteczkiem. Sie­ dział inaczej niż zwykle, założywszy nogę na nogę z wyszukaną

elegancją, mieszał powoli aromatyczny napój i spozierał z ukosa

na setki twarzy przepływających za barierką, wdychając wielobarwność i rozmach ulicznego ruchu. Potem otworzył gazetę na

dziale ogłoszeń. - Jeszcze jedno ciastko - skinął kelnerce.

Jego wybór padł na koncert orkiestry symfonicznej w teatrze

opery, gdyż koncertów podobnych dotychczas nie słuchał. Dostał się na ulicę Włodzimierską autobusem, choć do przebycia miał

zaledwie dwie przecznice. Zakupiwszy w kasie drogi - drogi, nie

inaczej! - bilet, przechadzał się po obiegającym budynek foyer.

Cieszył oczy rewią twarzy, figur i szat. Dziwnie wpływała na

niego ciżba. Ruchliwością i gwarem jątrzyła i bez tego napięte

nerwy, jakby po raz pierwszy ujrzał tak wielu ludzi i poczuł z nimi

172

pokrewieństwo. Doświadczał upojnej radości współistnienia

z podobnymi sobie, złączony z nimi wspólnotą aktu życiowe­

go. Oto, dlaczego było mu do śmiechu, gdy śmiali się ludzie obok. Oto, dlaczego rozmaitość nieznanych stworzeń była mu

bliższa niż wszyscy, których znał dotychczas. Wzrokiem utkwionym w gąszczu urzekającego tłumu,

złożonego, jak sobie wyobrażał, z najwybitniejszych repre­

zentantów rodzaju ludzkiego, wyłowił kobietę. Pożądliwie wwiercał się w przezroczystość odzieży, rozszerzał negliż rąk

i ramion, niemal czuł zniewalającą prężność nóg w cieniut­ kich pończochach ginących pod falistymi załamaniami sukni.

Tłum emanował popędem niczym rozkwitłe wczesną wiosną drzewo kuszącą wonią, oszałamiał potęgą zmysłowości skrytej w powłokach setek istnień - zdawały się wcieleniem jednego wielkiego samca i wielkiej samicy w rozedrgane namiętnością olbrzymie cielsko.

Koncertu słuchał w roztargnieniu i przygnębieniu. Tego nie przewidział. Niewątpliwie był prawomocną częścią tej gromady, a nie miał z kim zamienić choćby słowa. Poczuł się odtrącony

i obrażony. Otaczali go bez wyjątku ludzie kulturalni, czytujący czasopisma, wielu z nich dostąpiło już łaski zaznajomienia się

z twórczością zdolnego pisarza, ale na razie dzieli ich przykra

bariera, czyniąca z niego ciało obce, które zrządzeniem losu znalazło się wewnątrz idealnie skomponowanego organizmu. Ach, gdyby miał tu choć jednego znajomego! Jest niczym duch,

może i spełniony, lecz mimo chęci niezdolny do udziału w rados­

nym sakramencie współistnienia. Długie miesiące odludnych

wyrzeczeń obracały się dziś w pohańbienie samotnika.

173

W antrakcie snuł się jak struty. Ciżba z taką łatwością przycięła jego pychę i tak bezlitośnie strąciła go z piedestału, że zrobiło mu się żal samego siebie, chwytał się ułamków wzniosłych myśli

na własny temat. Zresztą nic specjalnego nie zaszło - nadmiar wzruszeń. Jest wszak pisarzem, prawda to niezbita, a te pyski

wokół nie muszą go wcale obchodzić. Wśród nich pewno nie ma

nikogo, kto odważyłby się opublikować swoje utwory.

Usiłując zaradzić wyobcowaniu, Stepan podszedł do stolika loterii fantowej urządzanej we wszystkich teatrach przez Komisję

Pomocy Dzieciom. Tutaj miał prawo mówić - to nic, że tylko o pieniądzach. Loteria na rzecz bezdomnych dzieci nie cieszyła

się zbytnią uwagą publiki, przepiękna kolektorka powitała więc młodzieńca nadzwyczaj życzliwie. Los? Służę uprzejmie, dwa­

dzieścia kopiejek. Stepan zerknął na wino, cukierki, puderniczkę, nożyki, szkatułeczki i tym podobne fidrygałki, gotowe oddać się każdemu, kto je wygra, i wyciągnął ze skrzynki los, jak się okazało, pusty.

Zaryzykował. - Wezmę kolejny.

Celem loterii była pomoc dzieciom, a nie rozdawanie portweinu za dwa razy po dziesięć kopiejek od butelki każdemu, kto

ma na niego chrapkę. - Jeszcze jeden - nie ustawał Stepan.

Po czwartym pustym losie obok gracza przystanęło już kilka

dusz zwabionych przeuroczym śmiechem kolektorki i postacią nieugiętego dobrodzieja. - Ależ one wszystkie są puste! - z udawaną rozpaczą przemó­

wił młody literat po szóstym losie, przy wtórze śmiechu sporego

174

już zbiegowiska. Wścibskie spojrzenia odczuwał na sobie nie bez satysfakcji.

- Gdzieżby, po prostu szczęście panu nie dopisuje... lecz do­

pisuje zapewne w innych obszarach życia! - rzekła przymilnie

kolektorka. W imieniu komisji charytatywnej obdarzyła mło­ dzieńca powabnym spojrzeniem.

Po dziewiątym losie odwrócił ku widzom pokraśniałe z prze­ jęcia oblicze i wysoko uniósł otwarty los. Tłumem wstrząsnął

radosny rechot - ten los także był pusty. Kłębiąca się w przejściu skonfundowana publika tamowała ruch. Stepan spojrzał z tryumfem na morze głów przybyłych

na wieść, że tamten dryblas kupił już dwudziesty trzeci los i nic nie wygrał. Gdzieś z boku podpływał błyszczący kask strażaka. - Los kupię!

Gdy niefortunny gracz gmerał w kieszeni, ni stąd, ni zowąd zabrzmiał kobiecy głos. Niziutka dziewczyna zanurzyła dłoń w zdradliwej skrzynce. Wygrała smoczek i uroczyście wręczy­

ła go Stepanowi wśród powszechnego zgiełku i aplauzu tłu­

mu, śpieszącego zająć miejsca na widowni. Antrakt dobiegał końca.

Drugiej części koncertu symfonicznego słuchał z jeszcze więk­ szym roztargnieniem niż poprzedniej. Czy to ze wstydu, czy ze wzruszenia, ale twarz mu płonęła. Na co było robić z siebie durnia przed ludźmi? Jego serce dławiła nie tylko zgryzota kom­

promitacji - z pięciu zabranych z domu karbowańców zostały mu ledwie dwa srebrniaki. Największą przykrość sprawiał mu

smoczek, ukradkiem cisnął go pod fotel. A niech go diabli! Oto skutki próżności i marnotrawstwa.

175

Po koncercie Stepan opuścił operę z kwaśną miną. Przed wej­

ściem przystanął na papierosa. Podwójnie znamienny dzień życia nie doczekał się godnego zwieńczenia. - Czy będzie pan łaskaw odpalić? - usłyszał znajomy głos.

Obok stała dziewczyna, która przyłączyła się do jego gry na loterii. Z niejasnego powodu ogromnie się ucieszył i zarazem zmieszał, jakby zobaczył kogoś z dawna oczekiwanego, z kim

wiązał najjaśniejsze nadzieje. Usłużnie podsunął nieznajomej

zapałkę. Poszli we dwoje.

- Już odpaliłam - zauważyła, kiedy skręcili w ulicę Lenina. - Chciałbym pani podziękować za prezent - powiedział po krótkim namyśle.

- Głupstwo! Niech pan ssie w wolnych chwilach.

Zerknął na nią, zadziorny ton wywarł na nim wrażenie. Niziuchna, jemu równo do pachy, chudziutka, w płaskim kape­

lusiku. Przymiarka wypadła niezadowalająco, mimo to przy krawężniku ostrożnie wziął ją pod rękę. Zerknęła spode łba, rękę zabrała i drobiła na drugą stronę ulicy równiutkim, niemal

wojskowym krokiem. - No i czego pan milczy? - zapytała i skręciła w zaułek Gim­

nazjalny. Chwilę się ociągał.

- Jak pani na imię? - Cóż panu do tego? - Jej głos zabrzmiał surowo. - Mam na

imię Zośka - dorzuciła łaskawszym tonem. - Zosiu... - zaczął Stepan.

- Mam na imię Zośka. Zośka - urwała niecierpliwie. Ruszyła do wejścia.

176

Młody człowiek parł za nią w nadziei, że na schodach będzie

ciemno i uda mu się ją pocałować. Byłaby to rekompensata za nieprzyjemności w operze i zaprzepaszczone fundusze. Dziew­

czyna jakby odgadła jego myśli. Przesadziła biegiem kilka stopni na parter i zazgrzytała kluczem w zamku. - Bonjour - rzuciła.

Zniknęła za bramą.

II

Nanoszenie poprawek i skreśleń ciągnęło się tak długo, aż na kartce

zostało słów niewiele, za to całkiem zgrabnych: „Szanowni Towarzysze! W ostatnim numerze Waszego cza­

sopisma ukazało się moje opowiadanie. Napiszcie łaskawie, czy nie potrzeba Wam opowiadań więcej, mogę nadesłać. Adres mój:

ulica Lwowska 51 m. 16; Kijów. Stefan Radczenko” Po nie lada rozterkach doszedł do wniosku, że zamieszcze­

nie jego utworu na ich łamach to oczywistość i przywoływać

tego faktu nie warto, toteż stosowną linijkę wykreślił. Po jeszcze dłuższym namyśle uznał, że narzucanie komukolwiek własnych

tekstów obraża godność autora. Znów dokonał skrótu, dzięki

czemu list przybrał formę w pełni satysfakcjonującą:

„Szanowni Towarzysze! Adres mój: ul. Lwowska 51 m. 16, Kijów. Stefan Radczenko”.

Sporządził dwa egzemplarze tej korespondencji i zaadresował je do dwóch redakcji: charkowskiej i kijowskiej. Poczuł znużenie

i głęboką ulgę. Wstał od stołu i zaczął się przechadzać po pokoju. Dochodziła

ósma rano; połowa piętra dopiero budziła się ze snu. Z kuchni

przez kilkoro zamkniętych drzwi dobiegało syczenie trzech pry­

musów, zgodnie z liczbą rodzin szczelnie wypełniających resz­ tę czteropokojowego mieszkania. Współlokatorów prawie nie

znał, bo zwykle przesiadywał u siebie jak mysz pod miotłą.

179

Nie widywał nikogo tam, gdzie zadzierzgają się znajomości, to­ czą narady i wybuchają sprzeczki - w kuchni. Najwrażliwszego

nerwu domowego życia - z piecem, stołem porżniętym tasa­ kiem, masywną szafą oraz baterią patelni, garnków, durszlaków

i chochel - Stepan nie tykał. Porannymi ablucjami w Dnieprze pozbawił się sposobności oglądania współmieszkańców w ich naturalnej postaci. Zwyczajowe kodeksy rodzinne zezwalają ko­ bietom wkraczać do kuchni w podomkach, mężczyznom bez

marynarek, a osobnikom płci obojga w stanie zaspanym i roz­

czochranym. Dzielenie dachu nad głową zbliża ludzi nie tym, że mają okazję pokazać się od jasnej strony, lecz tym, że nie zdołają ukryć brudnych stron swego istnienia, niestety fundamentalnych.

We wspólnym mieszkaniu zawiązuje się wąski krąg spiskowców. W milczeniu udzielają sobie wzajemnych ulg w zakresie przy­

zwoitości, jakiej każdy wymaga od obywateli niedostępujących

zaszczytu mieszkania z nim. Stepan wsłuchiwał się w symfonię porannej rutyny tym uważ­

niej, że dotychczas nie miał okazji doświadczyć jej w pełni - prze­ cież z rana nie bywał w domu. Nieustanne trzaskanie drzwiami, pokrzykiwania gospodarzy śpieszących do pracy, burkliwe od­ zywki kobiet, wrzask dzieci wyprawianych do szkoły, natarczywy

płacz niemowlęcia świadczyły o pozycji między pięćdziesięcioma a stoma karbowańcami miesięcznej pensji, rutynie inteligenckie­

go proletariatu, zwanego umownie mieszczaństwem. Upchnięte między ścianami kilkadziesiąt metrów kwadratowych podłogi było sromotną trumną młodzieńczych uniesień, piękna, nadziei i różowych bajań przyświecających codziennej szamotaninie

człowieka. We własnym wyobrażeniu Stepan górował nad szarym

180

obywatelem. Pomyślał ze smutkiem i lękiem: „No i na co oni żyją?

Dziś, jutro, za miesiąc - w kółko to samo. Opętani”.

O godzinie dziewiątej urzędnicy pośpieszyli na stanowiska, ich małżonki na targowiska, mieszkanie zaś spowiła względna

cisza, na tle niedawnego rejwachu wręcz absolutna. Zasiadłszy do stołu pod dobrotliwym liściem sędziwej palmy, Stepan wy­ jął z zakamarka szuflady stosik kartek zapisanych ołówkiem.

Skrzętnie rozkładał na stole rękopisy opowiadań, trzy ukończone

i jedno rozpoczęte. Różniły się od opublikowanych większą obję­ tością, lecz łączył je z nimi wspólny temat - rewolucja i powstanie. Proza Radczenki miała jeszcze jedną charakterystyczną cechę, która do głosu doszła już w debiutanckiej Brzytwie, a jej echo

rozbrzmiewało w kolejnych utworach. Była nią synteza wojny domowej jako ogromnego i masowego żywiołu. Jednostki, nie­ widzialne i zrównane ze sobą cząsteczki, bezwarunkowo służyły

wyższej sile, człowiek zdehumanizował się w jej obliczu - odjęła mu życie osobiste, a wraz z nim ostatnie iluzje samodzielności.

Rzecz więc naturalna, że bohaterami opowiadań Stepan uczynił przedmioty, w które doraźnie wcielała się potężna moc. Za dźwig­

nie czynu dziejowego służyły mu zatem: wykolejony pociąg pan­

cerny, wzięta szturmem stacja i spalony dwór. To one, obdarzone osobowością, wyrastały ponad ludzki kolektyw. Nigdy dotąd

egzekucji nie przeprowadzano w tak bezpretensjonalny sposób,

nigdzie trup nie ścielił się tak pokornie jak w opowiadaniach Stefana Radczenki. Autor, wsłuchany w wycie rozbitego pociągu, zapominał o żywych, jęczących pod kupą żelastwa.

Przed wieczorem ukończył rozpoczęty utwór. Zdumiała go ociężałość strudzonej ręki. Tyle stron, ile wcześniej zapełniał

181

w godzinkę, teraz kosztowało go pół doby mozolnej pracy z iry­

tującymi przerwami, gdy ołówek kategorycznie wymawiał swe usługi. Od czasu do czasu Stepan musiał wszystko skreślać, w roz­

pędzie zatrzymywał się na słowie, które nie tylko nie pasowało do reszty, ale, co gorsza, nie dawało niczym się zastąpić. Wiedza

językowa okazała się jawną nieprzyjaciółką, umysł zaś, obciążony nadmiarem lektur, stylami mistrzów i wysokim pułapem kon­

struowania zdań, co rusz obniżał trajektorię natchnienia. Zmysł artystyczny, wyostrzony na arcydziełach, obnażał niekończące

się usterki kompozycyjne, więc początkujący pisarz dwakroć przerabiał swój plan i dodawał nieprzewidziane elementy, od­ chodząc coraz dalej od pierwotnego zamysłu. Kiedy wreszcie postawił ostatnią kropkę, rozlała się w nim jadowita rozkosz.

Był jak jeździec, który zdołał poskromić wierzchowca, choć ten nieraz zrzucał go z siodła. Dwa dni poświęcił na przepisanie i kosmetyczną obróbkę tek­

stów. Pokój opuszczał jedynie z powodu posiłków i zajęć języko­

wych, zarzucił orzeźwiające kąpiele w Dnieprze. Kolejnego dnia

otrzymał odpowiedź z redakcji kijowskiego czasopisma, równie zwięzłą jak jego list: „Prosimy o wizytę w redakcji między godzi­ nami 11 a 2 po południu”. Słowo „prosimy” sprawiło mu radość,

ale na wizytę się nie zdecydował, zniechęcony paradoksalnym

amalgamatem wstydu i pogardy. Nic a nic nie stało natomiast na przeszkodzie, żeby się wypicować, sumiennie oczyścić odzież

i ruszyć z wieczora na zaułek Gimnazjalny, do kamienicy, w której mieszkała Zośka.

Bogiem a prawdą nie miał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale po pracy literackiej obrzydła mu samotność i doskwierało

182

pragnienie rozrywki. To one wiodły go do miejsca, gdzie mógł żywe słowo usłyszeć, a jeśli do tego z ust dziewczęcych - tym chętniej. Rzecz prosta, nie tylko słowa go interesowały. Fizyczna

tęsknota za kobietą nie opuszczała go od rozstania z Musinką.

Im szczelniej zamykał przed sobą możliwość uśmierzenia żądzy, tym niepodzielniej żądza panowała nad jego wyobraźnią. Kilka

minut przed zaśnięciem, w ramach zasłużonego odpoczynku od

mądrych książek, folgował wyobraźni i marzyło rzeczach związa­ nych z miłością, a były to wizje tyleż przyjemne, ile bezwstydne. Zasypiał w niewidzialnych objęciach, uchwyt na jego jurnym

ciele luzował się dopiero nad ranem, pozostawiając niegasnące

pragnienie spotkania na jawie. Te sny były głęboko amoralne, cel wskazywały z prostotą i bezpośredniością, a materiału dostarczały

mu doświadczenia z dni tułaczki, gdy przygodne kontakty z ko­ bietami nie podlegały choćby moralnym konwencjom. Mówiąc

wprost: nawiedzały go sny do cna nieprzyzwoite. Niestrudzony kusiciel szermierzy obyczajności, rogaty czart in persona, wznie­ cał płomienie szalonego ognia we krwi, i już to było nie lada cnotą,

że młodzian utrzymywał je w ryzach imaginacji.

A przecież wielkich nadziei w Zośce nie pokładał. Kalkulował, że może dzięki niej pozna jeszcze kogoś, rozerwie ciasne pęta sa-

motnictwa i dławiących fantazji. Z takimi myślami, oczyściwszy nos, zastukał do drzwi. Dziewczyna otworzyła własnoręcznie.

- A panu czego? - warknęła zza progu.

- Panią chciałem zobaczyć. - Nie udzielałam na to zgody! - odparła kategorycznie. Po chwili jednak dorzuciła: - Do mnie nie można. Niech pan się

przejdzie, zaraz dołączę.

183

Nim zdążył wydusić z siebie choć słowo, trzasnęła drzwiami. Za­ wrócił na ulicę cokolwiek obrażony, bo czuł się z obu stron - umy­

słowej i cielesnej - godzien cieplejszego powitania. A to ci paniusia! Mimo wszystko zaczął przechadzać się wzdłuż kamienic, z braku lepszego zajęcia odczytując nazwiska i tytuły lokatorów z wizytówek

na drzwiach. Zośka rzeczywiście niedługo kazała na siebie czekać, już drobiła po schodkach w żakieciku i kapelusiku.

- Proszę spojrzeć, co kupiłam! - Pokazała niewielką szpicru­ tę. - Śliczna, prawda? Wyjątkowa!

Stepan uważnie obejrzał przedmiot. - Wyjątkowo śliczna - orzekł.

- A wie pan, jak trzeba bić? Wzięła zamach.

- Proszę mnie nie bić! - poprosił Stepan. - To na szpica. Bo mamy szpica. A gdzie smoczek?

- Smoczek wyrzuciłem. - Prezent ode mnie? Przystanęła oburzona. - Nie, nie! - Stepan się przeraził, że dziewczyna sobie pójdzie. -

Żartuję. Schowałem go do szuflady. - Niech pan przyniesie - zaleciła Zośka. - Przyfasonuję do

szpicruty.

„Będę musiał kupić. Smoczek jej pasuje” - rzucił okiem na dziecięcą figurę.

Kwadrans później Stepan uroczyście kupował bilety do pierw­

szych rzędów kina, nie bez nadziei, że wydatek położy solidne

fundamenty pod zbliżenie. Z niepodważalną logiką kalkulował, że dziewczyna, coś od chłopca dostając, zaczyna być mu coś winna.

184

Z rycerską uprzejmością przepuścił towarzyszkę przed sobą do foyer, następnie odbyli tam kulturalną przechadzkę, oglądając plakaty i wybrane kadry z taśm filmowych. - Co za dureń! - Zośka wskazała szpicrutą zdjęcie jeźdźca

galopującego na wierzchowcu. - W kinie należy jeździć auto­ mobilem, a ten sunie wierzchem jak milicjant.

Stepan nadymał się jak indor, wszak po raz pierwszy w życiu

pojawił się publicznie z prawdziwą dziewczyną, choć odrobinę mu wadziło, że nazbyt często wymachiwała szpicrutą i kręciła głową we wszystkie strony, na niego zaś uwagi i spojrzeń zwracała

niewiele. Powinna stale pamiętać, że przyszła tu dzięki niemu. Gdy na widowni pogaszono światła i ekran zamigotał, Stepan

chwycił i ścisnął dziewczęcą rączkę. Panna uścisku nie odwza­ jemniła, ale nie zaprotestowała, zatem po kilku minutach położył jej dłoń na swoim kolanie i nakrył własną dłonią. Z roztropności

postanowił na tym poprzestać. Po ostatniej części Zośka orzekła: - Jaki cudny film! Apollonie, niech pan kupi bilety na kolejny seans! - Mam na imię Stefan - żachnął się Stepan. - Proszę tu po­

czekać, zaraz kupię. Wrócił z biletami w te pędy, bo bał się skrycie, że dziewczę mu umknie. - Ach, jest pan niebiański.

Po czym, gdy tylko nowy film się zaczął, zawyrokowała znu­

żonym głosem: - Fu, obrzydlistwo! Ja chcę do domu. Duszno tu.

Na rogu swojej ulicy wyraziła kolejne życzenie! - Ja chcę popłynąć łódką.

185

- Żaden problem. Wieczór taki spokojny. Wypłyniemy hen daleko.

- Ja chcę po naszej ulicy! - Gdzież na niej woda? - Niech ją pan zrobi! - krzyknęła płaczliwie.

Przebrała się miarka cierpliwości Stepana. Rozejrzał się ukrad­ kiem i pocałował dziewczynę. - Co za tupet! - wrzasnęła Zośka. - Kocham panią - wyjęczał Stepan.

- Nie udzielałam na to zgody! - rzekła niezmiernie surowo i odwróciła się na pięcie.

- Zośka, kiedy się zobaczymy? - zawołał w ślad za odchodzącą. - Nigdy - ucięła.

Uśmiechnął się i poszedł do domu pogodny, pełen miłych przeczuć. W kategorycznym „nigdy” Zośki kryła się pociecha, więcej, nadzieja na szybkie spotkanie, kto wie, może z doniosłymi

następstwami, bo nietrudno odgadnąć, że ta złośliwa wiercipięta pojęcia nie ma, czego właściwie chce. I dobrze - stwarza rozległą przestrzeń działania dla człowieka o stałych pragnieniach. Szcze­ gólnie bawił go zwyczaj mówienia „nie udzielałam zgody”, gdy

rzecz się dokonała. Zakaz taki, rzecz to wiadoma, przeszkody nie czyni.

Ogółem dziewczyna spodobała mu się bardziej niż jej wyobraże­ nie sprzed kilku godzin. Kiedy na ulicy przez moment jej dotykał,

poczuł wstrząs i się upewnił, że mikra postura nie ujmuje kobiecym ciałom powabu. Przeciwnie, w niepokaźnych kształtach zgadywał

wytworne, miejskie czary - podobne ciało nie miało racji bytu na wsi. Miejskość wabiła Stepana. Zostać mieszczaninem - oto

186

pierwsze zadanie na jego drodze. Będzie z tą pannicą chodził po wszelkich teatrach, kinach i wieczorkach, z nią przeniknie do sze­

regów miejskiej śmietanki, tam zaś - nie inaczej! - przyjmą go z otwartymi ramionami i uszanują.

W instytucie zapewne ruszyły wykłady, więc raz po raz obie­

cywał sobie tam się zjawić. Pewnego poranka już się ubierał, już

zdecydował nieodwołalnie, że nastąpi to właśnie dzisiaj, lecz nagle zapytał sam siebie: „Po co mam tam iść?”. Odpowiedzi nie znalazł. Trochę się zdziwił, potem wielce ucieszył i, zachwycony

własną odwagą, przez cały dzień czuł się zwycięzcą. Bo i na co

mu ten instytut? Nie dyplom zdobi Stefana Radczenkę. Fortuna pozwoliła mu uszczknąć ze starego rogu obfitości, jaki

podziwiać można na piekarnianych szyldach. Już po tygodniu

przyszła odpowiedź z redakcji charkowskiego czasopisma wraz z przekazem na osiemdziesiąt siedem karbowańców. Listu ocze­ kiwał, pieniędzy - ani trochę. Literatura, jak się okazało, niesie

zarówno zaszczyty, jak i profity, zasługuje więc na podwójnie

wzmożoną uwagę. Z rozkoszą pokwitował odbiór, gotów pod­ pisywać się w nieskończoność, gdyby pocztylion wyraził takie

życzenie. Poczta jest kamieniem milowym w rozwoju ludzkości.

Nie dość, że umożliwia kontakt rozproszonym po świecie jed­

nostkom, nie dość, że zaopatruje chętnych w czasopisma z opo­

wiadaniami, to jeszcze pieniądze dostarcza. List z Charkowa był wielce interesujący. Zwięźle, acz klarownie

wyznaczono w nim wartość opowiadań i zaproponowano, by autor przesłał ich więcej, najlepiej kilka, żeby wystarczyło na tomik w objętości od trzech do sześciu arkuszy druku. Ostatnia

linijka zbiła go z tropu. Czym jest, u licha, arkusz druku? A nade

187

wszystko, czy jego utwory mają objętość „od trzech do sześciu” owych arkuszy? Musiał to ustalić ponad wszelką wątpliwość, a do

tego znaleźć odpowiedzi na inne palące pytania tyczące się tech­

niki drukarskiej. Że stronę składa się z osobnych liter, wiadomo jeszcze z podręcznika historii powszechnej, z miejsca, w którym mowa o Gutenbergu, lecz o tym, dajmy na to, jak w książkach robi

się obrazki albo portrety, historia niestety milczy. Toteż młody pisarz zdecydował się zaopatrzyć w stosowną książkę techniczną.

Dowiedział się z niej, czym jest arkusz oraz ile w nim mieści się znaków, czym jest korekta, cycero, spacja, punkty anglosaski

i amerykański, skład zecerski. Wiele uwagi poświęcił sztuce po­ wielania, ilustrowania, cynkografii, autotypii, trójchromatyzmowi

oraz maszynie offsetowej.

Wiedza o powielaniu i odbijaniu prędko się ulotniła, lecz de­ finicję arkusza drukarskiego niezwłocznie przyłożył do swoich

sześciu opowiadań jako ćwiczenie praktyczne. Ustalił niezbicie, że teksty liczą dokładnie 207 194 znaki, zatem w ramach „od trzech do sześciu arkuszy” mieszczą się w zupełności.

Poukładał kartki starannie, ponumerował strony, obłożył czystym papierem, a z wierzchu wywiódł duże czarne litery:

„Stefan Radczenko. Brzytwa. Tom opowiadań”. Całość opakował,

przewiązał sznureczkiem, jak niegdyś sprawozdania z Domludu,

i złożył na czarodziejskiej poczcie. Listu nie dołączył, uznawszy milczenie za najgodniejszą z odpowiedzi.

III

Krąg rozwoju teatru został domknięty. W spektaklu konstruktyw­

nym sugestywna gestykulacja oraz emfatyczna intonacja aktorów świadczą niezawodnie o jednolitej, skondensowanej naturze perso­

ny dramatu; dominują sceny masowe, okoliczności zdefiniowano umownie, miejsce akcji wskazują zaś afisz i kościec scenografii, roz­

pościerające przed sztuką perspektywę toczenia się równolegle na kilku planach. Nowoczesny teatr, osiągnąwszy najwyższy szczebel

rozwoju, powrócił do korzeni: misteriów religijnych antyku i śred­

niowiecza. Ścieli się przed nim droga powtarzalności, pośpieszne mijanie dobrze znanych etapów - nadal ze szczyptą nowatorstwa, lecz już bez postępowego fermentu, bez siły przydającej sztuce rozpędu. Wskutek działania niezgłębionych praw rozwoju proce­

sów życiowych, jedynych i nieomylnych, które geniusz człowieka

umie wyjawiać, lecz nie kształtować, z pnia teatru wykiełkowała boczna gałązka. Jej wzrost przywodzi na myśl sztuczkę indyjskiego

maga, co ku uciesze gawiedzi w okamgnieniu wyzwala z nasionka gałęziaste drzewo.

Ledwo dwie dekady temu, kuląc się po drewnianych straga­ nach przy cyrkach i bazarach, w odorze stajen i jatek, wyszydza­ ny przez elity, prasę i opinię społeczną, pąk kinematografii został przeflancowany na reprezentacyjne ulice i place, do zbytkownych wnętrz ze lśniącą sztukaterią, z obszernymi foyer i orkiestrą sym­ foniczną. Rozkwitł tam pysznym kwieciem i zyskał oszałamiające

189

uznanie. Realizując niedosiężne dla teatru zadania iluzji i pełnej

ruchomości aktora, świeżo upieczona muza pomniejszyła scenę w wymiarze fizycznym, lecz rozepchnęła ją w nieskończoność imaginacji i zalała powodzią autentyzmu, równocześnie odreal­

niając. Akcja, pozbawiona głosu, zyskawszy czytelność pośród

wszystkich plemion i narodów, żongluje jak wytrawny dialektyk skrajnymi biegunami doznań. Koi i wabi serca i oczy.

Korowód postaci, krain i epok, machnięciem różdżki niemego

czarnoksiężnika rozpłaszczony na ekranie, wzbudzał w młodym prozaiku Stefanie Radczence nęcącą kombinację radości i przy­

gnębienia, typową dla człowieka zanurzonego w bezkres stepu,

w nocną symfonię ulotnych szeptów i migotliwych widziadeł. Gdy w sali wygaszano elektryczność, gdy dobiegały pierwsze

akordy orkiestry, młodzieńca bez reszty pochłaniała rola widza,

szeptem wymawiał tytuł filmu, jakby próbował odgadnąć jego

treść. Zatapiał oczy w ekranie z zacięciem eksploratora, przebie­ rał nogami, kiedy przeczytany napis zatrzymywał się na dłużej, a czasem, zachwycony sceną zmyślną lub tragiczną, zaciskał dłoń, stale spoczywającą na kolanach dziewczyny, Zośki, nieodłącznej

i wiernej towarzyszki. Szeptała żałośnie: - To boli, niebiański!

Lecz on był w tamtych chwilach odległy jak Bóg na nieboskło­

nie, złączony z rozedrganą świetlistością figurek, które unosiły

jego wybujałą fantazję ku wędrówkom, rozterkom i przygodom. Wdychał zapachy iluzorycznych ogrodów, słyszał wystrzały dy­

miących strzelb. Czasem po powrocie do domu nie zapalał światła i na ciemnej szybie odtwarzał przyniesione w głowie podobizny przepięknych aktorek, oblekając w ciała ich powabne cienie.

191

O wiele częściej jednak i smętniej rozmyślał pod tym oknem o dziewczynie, która nazywała go niebiańskim, co zakrawało na kpinę z bezowocności jego wysiłków. W ciągu trzech tygodni od zawiązania znajomości ich stosunki ustabilizowały się na

pewnym poziomie i tam utknęły, po jakże obiecującym począt­

ku. Przystojniak czuł absolutną bezsilność wobec perspektywy dźwignięcia ich z podstawy. Świetlane wizje pokrzyżowała natura. Nieoczekiwana jesień rozpostarła nad miastem szarą i mokrą po­

krywę, zalewając dni wilgotnymi mgłami, deszczem i paskudną

mżawką. Porywisty wiatr wzdymał się gwałtownie i nagle cichł, wyginał gałęzie kasztanów i ogałacał je z jeszcze zielonych liści.

Bruki i dachy dudniły lodowatymi łzami, te zaś nieprzerwanym strumieniem spływały z rynien, by rozlać się wzdłuż ulic pod

butami przechodniów - w wybojach asfaltu drżały nieschnące kałuże. Woźnice kryli się pod plandekami, ich wehikuły wiły się na rogach czarnymi nićmi, zapomniane konie smętnie zwiesiły łby. Uliczni sprzedawcy papierosów kulili się bezradnie w bra­

mach pospołu z gazeciarzami, subiekci zdejmowali malownicze

szyldy sklepów z kwasem, lemoniadą i sztucznymi wodami mi­

neralnymi, cisza pochłaniała wesołe nawoływania przekupek: „Jabłka renety! Gruszki bery!”. Wilgoć i rozpacz przenikały po­

wietrze i ludzi. Tak oto bezduszna pluta zamknęła z hukiem wonny sezon

parkowych promenad i wycieczek statkiem na łono przyrody, hen daleko, tam, gdzie miłość w zaciszu odludnych zarośli osiąga

pierwotne ukoronowanie. Przyroda zatrzasnęła wrota dogodnych kryjówek, lecz żaden deszcz nie ugasi pragnienia ściskającego

ludzkie serce bez względu na wiek i porę. Odróżnia to ów organ

192

od serc innych zwierząt, którym termin miłosnych uciech ściśle wyznaczono.

Po kilku bezowocnych próbach zdobycia pokoju Zośki i kilku zignorowanych zaproszeniach do siebie Stepan nie miał wybo­

ru - uznał kino za jedyne pole rendez-vous, miejsce straceńczych schadzek, bo pasja do kinematografii nie uśmierzała nieokiełz­ nanej namiętności. Niezaspokojenie ją podsycało. Dręczony

bezsennością, przewracał się nocami z boku na bok i wstawał

o poranku znużony snami, w których a to policzek wydatnie mu puchł, a to ręka boleśnie się wydłużała. Nieraz koszmary

nachodziły go pod postacią nieboszczyków. Trupy zbijały się w jednorodną masę i kołysały jak wisielcy na szubienicy. Zarzu­

cił naukę, lecz odpokutowywał to lekcjami w urzędach. Za dnia

nerwowo oczekiwał wieczora, marzył o nim i szykował się do niego. Wieczorem ponownie wstępowało w młodzieńca życie. Wieczór kończył się nocnym niepokojem i niedorzecznymi snami.

Miał, przyznajmy, pewne osiągnięcia. Zgodziła się mówić do niego na „ty”, lecz wniosków nie wyciągnęła żadnych. Strzygła się, dbała o uczesanie i paliła papierosy - brał to za dobrą monetę, ale

na próżno. Utrzymywała władczy dystans. Tylko czasem, kiedy zaczynał gderać, udzielała zgodę na pocałunki - pozostawały wszak bez odpowiedzi. - Kocham cię - szeptał niezbyt szczerze, za to namiętnie, gdy

stałą trasą odprowadzał ją z kina na zaułek Gimnazjalny. - Ach - wzdychała Zośka - nie ma w świecie miłości. To ludzie

nawymyślali.

Liczył, że pannica skapituluje wobec żelaznej logiki. - Skoro nie kochasz, po co ze mną chodzisz?

193

- Jak po co? Przecie za mnie płacisz! - dziwiła się. Odpowiedź obrażała go do głębi duszy, milczał jednak, bo mu-

siał przyznać, że trochę się boi tej dziewczyny. Była humorzasta, targały nią kaprysy nie z tej ziemi. W ciągu jednego wieczora

miewała chętkę na lot aeroplanem, strzelanie z armaty, kom­ ponowanie muzyki, objęcie profesury, wreszcie - przywdzianie

munduru marynarza dowolnej floty i pasanie owiec. - Ach, jakżebym chciała zostać kramarką - mawiała. - Siedzisz

sobie w sklepiku: „Co podać? Pieprzu? Do dziesięciu? Do stu gram?”. Cudnie. Przychodzi mnóstwo ludzi... Dzieciom rozda­

wałabym po cukierku. Chciałabym być dzieckiem: ładniusim, kędzierzawym chłopczykiem. Nie ma to jak siąść wierzchem na

patyku i zacinać: wio, siwku, wio, bułany!

Szarpała dłoń Stepana, dając susy nad niewidzialnymi prze­ szkodami. Nieprzebrane zachcianki nużyły ją, nieraz milczała calutki wieczór, nie zważając na Stepana i nie racząc na niego

spojrzeć, by w końcu ująć go za ręce i rzec tak smętnie, tak cicho, że aż ciarki go przechodziły: - Ach, niebiański, aleśmy głupi! Wszędzie głupota. A ty nic

nie rozumiesz.

W rzeczy samej ani myślał cokolwiek rozumieć, wyjąwszy ów przykry fakt, że filigranowe dziewczę opętało go, przykuło do siebie i zajęło w jego życiu niepodważalną pozycję. Co wieczór

o siódmej wychodził z mieszkania i wstępował do cukierni - już

po tygodniu witano go tam łaskawym uśmiechem. Tak przywiązał

się do właściciela, że czuł się niezręcznie, jeśli któregoś dnia nie kupił cukierków. Odliczając należność, myślał z troską: „Czemuż

miałaby ze mną nie chodzić? Do kina prowadzam, cukierkami

194

częstuję. Głupi jestem, to fakt. Niebiański, aha! Niebiański ze mnie bęcwał”.

Kilka razy zamierzał przydać sobie wartości w jej oczach,

czyniąc aluzje do swojej kariery literackiej; otwarcie mówić się nie ośmielał. Aluzje były na tyle mgliste, że uchwycić ich

raczej nie miała szansy. Zajmowały ją zresztą głównie gazety,

zawsze z dumą ogłaszała mu nowinki polityczne. - Czyś czytał dziś notę angielską? Jaka długaśna! A jak dzi­

wacznie się zaczyna: „Sir, Rząd Jego Królewskiej Mości zawia­

damia...”. Ach, jakież to piękne, pisywać takie komiczne noty! Czego ona właściwie chciala? Na próżno szukał odpowiedzi, chyłkiem lustrując twarz zdobną w jasne loki wymykające się

spod płaskiego kapelusika. Nad podziw żwawa buźka, każda duchowa rozterka znaczyła się na niej w okamgnieniu, lśniła

i chmurzyła się w cieniu niewidzialnych obłoków dryfujących w jej oczach. Nieustająca huśtawka nastrojów napawała go już

to nadzieją, gdy łowił czułe spojrzenie Zośki, już to bezdenną rozpaczą, gdy dziewczyna niespodzianie markotniała i tonęła w złowieszczym milczeniu. Usiłował rozwiać bezzasadne smutki -

prawił o swoich dawnych przygodach, powstaniach i wojnach, lecz ona, przez moment szczerze przejęta, po chwili burczała

posępnie:

- Ach, nudy na pudy! Po co komu te wojny? Ludzie nawymyślali. Chcesz powiedzieć, że jesteś bohater? Nonsens! W takich chwilach jego także ogarniał smutek, szli we dwoje

śliskimi ulicami, bezmiernie dalecy, lecz okuci pospołu ja­ kąś koniecznością, ciągnęli milczenie pod zachmurzonym jesiennym niebem. Pewnego razu w przypływie złego humoru

195

cisnęła za ogrodzenie czyjegoś podwórza ulubioną szpicrutę

i oznajmiła:

- Obrzydła mi. Nienawidzę jej. Nie minęło dziesięć minut, a już tęskniła za szpicrutą. Stepan zacisnął zęby i poszedł na podwórze, brnął w błocie i z zapałkami

w ręku szukał szpicruty, wzbudzając sensację wśród psów i bu­ rząc spokój obywateli. Zguby, rzecz jasna, nie znalazł. Podwórko opuścił, pałając taką nienawiścią do dręczycielki, że gotów był

wygarbować jej skórę.

Tamtej nocy przeżył bunt niewolnika. Zapalił światło i po raz pierwszy od miesiąca dojrzał wołający o pomstę do nieba

rozgardiasz w mieszkaniu. Nieszczęsne meble obrastały kurzem, na podłodze walały się sterty niezamiecionych śmieci. Wilgoć

i chłód wdzierały się przez targaną podmuchami wiatru szyb­ kę w niezaklejonym oknie, z ramy obsypywał się kit. Pożółkłe liście palmy kłoniły się smętnie w kącie pokoju, nad nimi ro­

sła złowróżbnie czarna plama wilgoci. Smutek ogarnął Stepana na widok spustoszenia, które odzwierciedlało absurd jego życia.

Ruina w sercu dorównywała tej w mieszkaniu. Usiadł przy stole

nad wielopiętrowym stosem otwartych książek i skrawków pa­ pieru. Z rezygnacją skazańca wspominał dni idealnej harmonii,

wypełnione spokojną pracą, gdy głowa z upodobaniem trawiła wykwintne dania wiedzy. Gdzie te poranki, szumne świeżością i buzującą siłą? Gdzie cichutkie wieczory, gdy słodko zasypiał, w objęciach duchowej równowagi? Utracił je, ścieżki powrotne obrosły kąkolem. W imię czego? Otwierał zeszyty, przeglądał

notatki z lektur, jak bankrut solidne rachunki z przeszłości. Po­

czuł w sobie jesień, słotę i mglistość.

196

Co z tego ma? Nic, prócz przykrości i poniżenia. Nic nie wskó­ rał, został babskim pachołkiem, marionetką w rękach niepo­

czytalnej. Ach, gdyby cokolwiek warte były te katusze! Gdyby wywalczył tę realną korzyść, za którą folguje się kobiecie! Co za bezmyślność te wszystkie pokazy kinematograficzne i łakocie!

Drobnomieszczaństwo, ćwierćinteligencja! Na domiar złego zubożał. Honorarium z Charkowa roztrwo­ nił, pieniądze rozeszły się bez śladu godnego ich pochodzenia.

Nadmierne wydatki bezlitośnie pochłaniały dochody z lekcji, na obiad zostawały mu nędzne kopiejki, a na kolację guzik z pętelką.

Odzież codziennie traciła na reprezentacyjności, skarpetki ob­ rosły dziurami, bielizna domagała się zacerowania. Od miesiąca

zalegał z czynszem. Tak, dziewczyna przygodna i nieużyteczna zrujnowała go nie tylko duchowo, lecz również materialnie -

drugie było nie mniej przykre niż pierwsze. Basta! Nigdy więcej do niej nie pójdzie. Kropka. Finito. Wiedział aż nazbyt dobrze, że radą na wszelką zgryzotę jest

praca, najwyższa w hierarchii ludzkich zdolności. Radość pracy czuł całym sobą, potrafił oddawać się jej do zatracenia. Cóż, kiedy

postronne zjawisko brutalnie odrywało go od życiodajnego zajęcia.

Niepostrzeżenie, na własną zgubę, zaślepiał się błahostkami, nie­

wartymi ani uwagi, ani choćby przelotnego spojrzenia. Słusznie wszak powiedziano, że doświadczenie uczy człowieka i obdarza

mądrością kierowania życiem. Należy też w pełni korzystać z do­ świadczeń innych, zwłaszcza tych najwybitniejszych, którzy stwo­

rzyli wzorce prawdziwego życia i zapisali swoje nazwiska w księ­

dze postępu. Oczywiście nie sposób przyklaskiwać ich czynom bez refleksji. Filozof Schopenhauer, dajmy na to, uwielbiał, kiedy

197

kobiety wprowadzane przez niego na szlak pesymizmu całowały go po rękach; podobno Budda, bogom równy, umarł przezornie, wymykając się w ten sposób sidłom pustej tajemnicy; morali­

sta Rousseau, znawca problemów wychowania dzieci, przejawiał

chorobliwe zainteresowanie tą częścią ciała, na którą opiekunka

wymierzała mu kary; roztropny Sokrates niezmierną życzliwość dla uczniów łączył z niepospolitą czułością, okazywaną tym solenniej,

im bardziej urodziwy i gibki był obiekt łaski mistrza. Ozdobom narodów i ludzkości zdarzały się kłopotliwe dziwactwa - niegodne

ani ich samych, ani ich mądrych nauczań, dość jednak zetrzeć

z nich te - niewątpliwie przypadkowe! - brudy, a pozostaną nie­

nagannymi wzorcami postępowania. Żadna myśl nie nachodzi człowieka nagle, nawet najdrob­

niejsza kryje za kulisami świadomości prehistorię. Jeśli zechcemy odtworzyć drogi jej rozwoju, musimy wykazać się nie lada

cierpliwością. Myśl jest czymś w rodzaju dania serwowanego nam przez świadomość. Pałaszujemy ją, już podsmażoną, nie

oglądając się ani na mistrzów kuchni, którzy trudzili się nad nią, ani na górników kopiących węgiel na opał, ani na pastuchów doglądających mięsnego inwentarza, ani wreszcie na siewców, co

umieścili w ziemi żywe nasiona roślin. Tylko dlatego, że znamy ledwie strzępy całej historii, zdarzają się nam miłe niespodzianki. Do nich należało kolejne z zamierzeń Stepana - napisać sce­ nariusz filmowy. Wpadł na ten pomysł, ledwie otworzył oczy

o poranku. Z właściwym sobie podekscytowaniem młody zapaleniec roz­

ważał przez jakiś czas nowe wyzwanie, a kiedy wstał, był gotów do jego realizacji. Zgarnął książki zalegające na stole i udał się do

198

biblioteki. Uregulowawszy należność za przetrzymanie wolumi­

nów wyznaniem o długotrwałej a ciężkiej niemocy, wypożyczył

niezbędne pozycje z zakresu kinematografii. Dwa dni wystarczyły mu w zupełności, by solidnie przyswoić

sobie sztukę tworzenia scenariusza, nawiasem mówiąc niezbyt zawiłą. Praktyka kinowa nieraz dostarczyła mu należytych ilu­ stracji. Uśmiechał się pod nosem na myśl, że nic na świecie nie ginie bez celu, a fascynacja dziewczyną także przynosi uboczne

efekty produkcji, tak jak koksowanie węgla prowadzi do powsta­ nia naftaliny, fenolu, benzolu, eteru, wreszcie amoniaku i farb w każdym kolorze.

Starannie rozpisał plan dramatu filmowego z epoki wojny

domowej, na sześć aktów z prologiem. Wszystko jak należy:

konflikt socjalny - raz; miłość między przedstawicielem kla­ sy robotniczej i kobietą z przeciwnego obozu - dwa; nadobna

młodziutka proletariuszka wybawia rzeczonego proletariusza od nagłej śmierci, przekierowując na siebie żarliwość jego uczuć -

trzy; kanonada i dym - cztery; tryumf uczciwości - pięć. Do

tego fakty pomniejsze, lecz równie atrakcyjne pod względem fabularnym. Zdarzały się w dramacie elementy przekomiczne,

na przykład kułak safanduła - pech prześladował chłopinę przez

cały scenariusz, jego blamaże rozbawiły autora do łez. Stepan

pracował okrągły tydzień. W miałkim schemacie ulokował cały swój talent - historię uczynił tragiczną, akcję zaś na tyle zawi­ łą, że aż interesującą. Przeczytał swe dziełko kilkakroć, dziwiąc

się potoczystości wymalowanych przez siebie kadrów, wreszcie

przepisał scenariusz i wysłał pocztą na adres Wszechukraińskiego

Zarządu Kinematograficznego.

199

Po czym niezwłocznie oczyścił garnitur, wypastował buty, umył

kalosze, włożył palto i ruszył na zaułek Gimnazjalny. Tam stanęła przed nim Zośka. Namiętnie uścisnął jej dłoń i powiedział: - Zośka, jak ja ciebie kocham!

- Gdzieś ty się podziewał, niebiański? Nudno bez ciebie. Oswobodziła rękę.

- Praca, Zośka! Przeklęta robota. Plan był wręcz genialny. Kończąc pracę nad scenariuszem,

Stepan zrozumiał: ich stosunki utknęły na problemie lokalu.

Dziewczyna opowiadała, że zajmuje jeden pokój razem z ro­

dzicami. Rodziców miała dwoje, lecz do zepsucia nastroju wy­ starczyło choćby jedno z nich. Problem drugi: żadna szanująca

się dziewczyna nie odwiedzi chłopaka. Nie wypada. Problem trzeci: jesienna niepogoda. Był i czwarty, na szczęście absztyfikant przypomniał sobie o nim w porę - pomogła fura przeczytanych

powieści. Niech będzie po europejsku, do stu diabłów! - Zośka, głodny jestem. Chodźmy na kolację. - Też bym coś zjadła - przyznała. - Ale przecież nigdy nie chodzimy na kolację.

Ściszył głos.

- Zjemy w prywatnym pokoju? Klasnęła w dłonie.

- Ach, prywatny pokój, cudnie! Zaszli do pierwszej lepszej knajpczyny. Jej szyld dopełniono na­

pisem: „Sale rodzinne”. Stepan w lot pojął, że sala taka niczym nie

różni się od tego, co zaświtało mu w głowie. Wąskimi schodkami

zeszli do piwniczki: ona rozradowana dowcipnym pomysłem, z rozbudzoną ciekawością i buzującymi zmysłami, on skupiony,

200

przejęty ewentualnymi następstwami i skrycie zawstydzony każ­

dym swoim krokiem. Stanęli w niewielkim przedsionku, między rozsuniętymi zasłonami zobaczyli wejście do sali ogólnej, usły­

szeli rozbrzmiewającą w niej muzykę. Przed sobą mieli ciemne

drzwi, wyłoniła się zza nich usłużna postać z serwetką w ręku

i beznamiętną fizjonomią. Stepan potwornie się zmieszał, sta­

rannie zbierał słowa i szukał odpowiedniego tonu. Za to Zośka władczo, swobodnie, jak stała bywalczyni podobnych przybytków

i znawczyni prywatności, skinęła od niechcenia: - Pokój prywatny!

Postać skłoniła się bez słowa i powiodła parę młodych ludzi przez owe ciemne drzwi ku niskiemu korytarzykowi. Wilgoć

i pleśń przypomniały Stepanowi dalsze i bliższe pieczary ław­ ry, o drżenie przyprawiało go gęste powietrze, jakimś cudem

jednakowe w obu jaskiniach - świętości i rozpusty. Puścił dłoń Zośki i szedł środkiem z pochyloną głową, byle nie dotknąć ścian ani sufitu, ponieważ, jak sądził, zalegały na nich warstwy pleśni

i ludzkich wydzielin. Postać się zgarbiła, sięgnęła prawą ręką do jakiejś dziury, przekręciła włącznik. Do uczynionej światłości dodała powitalne słowo:

- Zapraszam. Dopiero teraz Stepan dostrzegł czworo drzwi i czerniejący oczodół

zakratowanego okienka. Pozbawione szkła, wychodziło wprost na mur sąsiedniego budynku, tamujący dopływ świeżego powietrza. Korytarz wygi nał się w podkowę, do uszu dobiegał szept muzyki, jak

złudne echo w głębokim lochu lub w porzuconej zawilgłej kopalni. Zośka pierwsza przyjęła zaproszenie do klitki. Stepan niepewnie

przestąpił próg. W oczy rzuciły mu się ściany niegdyś przystrojone

201

tapetami - odstające strzępy obnażały szarzyznę tynku. Finezja wzo­

rów nikła pod brudem, którego niepodobna nie tylko usunąć, lecz choćby dotknąć. Nieczystości przeobraziły się z czasem w swoisty

ornament, fantasmagoryczne szlaczki, ocienione po kątach warstwa­ mi wilgoci i pajęczyn. Okien nie było. Po prawej stronie stała przy ścianie szeroka ceratowa kanapa, wyblakła i oblazła, wytarta i za­

padła, upstrzona dziurami i fałdami, pokryta wydzielinami gruczo­

łów - dowodem wieloletniego i starannego użytkowania. Powyżej gniazda żądz wisiał dumny oleodruk: grupa zesłańców karmiła gołę­ bia przez kraty wagonu. Drugi obraz, w równie potrzaskanej i lichej

ramie, przedstawiał dziewczynę i kota na porośniętym różami ganku. W pomieszczeniu cuchnęło niedopałkami, wymiocinami, rozlanym

winem, niemytym ciałem - bukiet zapachów, nie znajdując ujścia, gęstniał w klitce, tężał na korytarzu, wżerał się w kamienie i cegły,

by osiąść na ścianach warstwami przyprószonej kurzem wilgoci.

Stepan usiadł przy stole, ale palta nie zdjął. Odraza pokrzy­ żowała mu idealny plan rozwiązania problemu miejsca. Zoś­ ka - przeciwnie - była zachwycona. Wszystko wydawało się jej niezwykłe i cudowne. Obejrzała obrazy, nogą zbadała, czy kanapa

dość miękka, wyjrzała na korytarz, zgasiła i zapaliła elektryczność, aż doszła do wniosku: - Przytulnie.

Zadziwiła go.

- Co ty pleciesz, Zośka! - Chciałabym tu mieszkać. Pojawiła się postać z kartą dań. Po zamówieniu kolacji goście

zdjęli wierzchnie odzienie. W korytarzu zadudniły dziarskie kro­ ki kilku par nóg, do sąsiedniego pokoju ze śmiechem i wrzaskiem

202

wp aro wała hałaśliwa kompania basów i sopranów. Zośka cisnęła

papierosa pod nogi. - Humorki im dopisują - skwitowała.

- Nam też dopiszą - obiecał Stepan. Rzeczywiście, pierwsza szklanka wina z miejsca poprawiła mu nastrój. W głowie zaszumiała mętna słodycz, w piersi rozlała się

fala ciepła, a po lędźwiach rozeszło się zniewalające mrowienie.

Co tam wstyd! Przecież napisał tom znakomitych opowiadań i ukończył scenariusz na sześć aktów z prologiem.

- Jak myślisz, Zośka, kim jestem? - Łach mytą - usłyszał.

Roześmiał się głośno i przystąpił do pałaszowania kotleta, który smakiem nie ustępował smażonej podeszwie.

Patrzył teraz na pokoik okiem miłosiernego sędziego - takiego,

co pojmuje ludzkie słabostki i umie wybaczać. Siedział, popijał wino, przeżuwał mięso. Sprawiało mu to radość, dostrzegał w tym

również postęp - krok naprzód przyprawiający o dreszcze. Rzężenie roztrojonego fortepianu zagłuszyło wrzaski i salwy

śmiechu w pokoju obok.

- Och, walc! - zawołała dziewczyna. - Umiesz tańczyć? - Nie - wyznał i nalał wina. - Musisz się nauczyć.

Usiadł obok niej ze szklanką w dłoni. - Zośka, wypijmy za naszą miłość!

Pijany uśmiech okrasił jej policzki. - Za miłość, niebiański.

Chwilę później wylądowali na kanapie. Stepan przyciągnął do siebie dziewczynę. Wyszeptał:

203

- Bądź moja, Zośka. Najdroższa, pragnę cię... Zośka, kochana,

Zośka...

- Co to znaczy, że mam być twoja? - zainteresowała się. Na moment stracił rezon, wreszcie wyburczał:

- Pokażę ci. - Pokaż. - Nie oponowała.

Zamroczony zgodą, winem i jękami fortepianu za ścianą, tak bliski sięgnięcia po lekarstwo na swoje bolączki, objął ją zapal­ czywie. Wyszarpnęła się gwałtownie i zwinęła w kłębek w rogu kanapy.

- Brudno! - krzyknęła. Okrzyk go obezwładnił. Skulił się niezgrabnie, oparł dłonie o ceratę. Dygocząc ze wstydu i rozpaczy, osunął się na kolana

i wtulił głowę w cienkie nóżki. - Przebacz mi, Zośka, przebacz - jęczał.

Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Milczała. Chudziutkie rączki objęły jego szyję. Dziewczyna się

nachyliła i cmoknęła go w usta.

- Jeszcze, jeszcze - szeptał. Spazmy złączonych warg wprawiły go w ekstazę i oślepiły, czuł na twarzy muśnięcia jej loków, zatracił się na fali z każdym po­ całunkiem unoszącej go coraz wyżej.

Usiedli obok siebie wtuleni, trzymając się za ręce. - Ładny jesteś - mówiła Zośka. - A ty nieziemska - zrewanżował się.

Obcałowywał szyję, ręce, palce, gładził kręcone włosy, w nie­ znośnym afekcie pokornie zaglądał w jej oczy, wdzięcznie wtulał głowę w jej piersi, rozpływając się w czułości i radości.

204

- Jestem podobna do tej dziewczyny. - Zośka wskazała na obraz. - Ach, jakżebym chciała mieć kota i różany ganek! Śmiali się jak dzieci słonecznego dnia. Stepan nie był jeszcze wystarczająco ukulturalniony, by we­

zwać postać z serwetką postukiwaniem noża o szklankę. Wy­ szedł zatem na korytarz i zawołał. Przy okazji zerknął przez

uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, pełnego muzyki i do­ brego humoru. Osłupiał na widok znajomej męskiej fizjonomii, bezmyślnej,

rozrechotanej i pijanej. Wytężył pamięć i wróciło do niego to, co

pragnął zapomnieć po wsze czasy: kuchnia, niesławna rozmowa, bójka i ucieczka z domu. Był to Maksym, syn Tamary Wasyliwny Hnidej, Musinki, dawnej kochanki Stepana. Młody Hnidy zapuścił

wąsa, niełatwo było go rozpoznać. W rytmie walca kołysał na kola­ nach korpulentną kobietę z zakasaną spódnicą, wyglądał komicz­ nie za jej szerokimi barami. Stepan instynktownie cofnął się

o krok i przywarł do ściany, umykając z pola widzenia znajome­ go. Wstręt go ogarnął. Tamto zdarzenie, choć wyparte, ciążyło

mu, żyło w nim nadal, już na zawsze. Dotarło do niego: okrut­

na przeszłość, popełnione błędy, przykrości i niełaska fortuny

podgryzają korzenie ludzkich marzeń jak wijący się w duszy czerw. Przeraziła go nieuchronność, nieodwołalność, niemoż­

ność dokonania korekty dawnych uczynków, myśli, nawet ma­ rzeń - to one tworzą podglebie przyszłości i kryją w sobie sekrety przyszłych burz.

W pokoiku obok pląsały jakieś kobiety, zataczali się jacyś męż­ czyźni, wreszcie ktoś zamknął drzwi.

Opłaciwszy rachunek, Stepan chwycił Zośkę za rękę i szepnął:

205

- Zabierajmy się stąd czym prędzej! Wtuliła się w niego z żalem:

- Tak mi tu dobrze... Wyprowadził ją na ulicę. Jesienny mrok wirował w podmu­

chach wiatru, sączył się zimnymi kroplami.

IV

Problem finansowy dramatycznie narastał. Stepanowi zajrzały

w oczy bankructwo i katastrofa wizerunkowa. Cały ubiór, od kasz­ kietu do kaloszy, po półroczu używania zdradzał oznaki nieubła­

ganego, acz naturalnego zużycia. Nie pomagało już pieczołowite

czyszczenie. Ubieranie się, dawniej czynność przyjemna, stało się gehenną - rankiem bardziej niż kiedykolwiek rzucała się w oczy ruina bielizny, dramatycznie znoszone obuwie i złowrogie prze­

błyski łokci spod marynarki. Tryb życia miasta dyktowały pierwsze miesiące śliskiej kijow­

skiej zimy. We znaki dawał się brak ogrzewania. Stepan zakleił

okno, starannie i solidnie, nie omijając żadnej zdradliwej szparki, lecz zimno zdawało się przenikać mury. Budził się nad ranem,

drżąc z wyziębienia, choć na wysłużony żołnierski koc narzucał cały swój majątek, poduszkę kładł na nogi, a głowę na owinię­ tych w gałgany podręcznikach do statystki. Domowe niedostatki przygnębiały go i odbierały mu energię. Wieczorami, o ile nie

szli z Zośką do kina, zalegał w łóżku i usiłował się ogrzać. Po­ cieszał się nadzieją na obmyślenie nowego opowiadania, ale nic

z tego - leżał zmarnowany i przybity, nieraz zasypiał w ubraniu. Nocą wyrywał go ze snu nieznośny ciężar na sercu.

Pewnego ranka zjadł pół funta pszennej kaszy i wypił gorącą

herbatę w Żywludzie, wrócił do domu i usiadł przy stole. Po­ śród papierów odnalazł ołówek, naostrzył go i zaczął snuć plan

207

podreperowania finansów, a zatem położenia zarówno fizycznego, jak i moralnego, pauperyzację duchową rozsądnie składając na karb szczupłego portfela. Nade wszystko musi zdefiniować swoje

potrzeby i uporządkować wydatki budżetowe. Zośka. Rozwa­ żywszy wszelkie okoliczności, uznał, że asygnować na tę osobę mniej niż czerwońca tygodniowo to rzecz nierealna. Pożałował,

że w kinie od początku wybierał pierwsze rzędy - drogie, lecz

w istocie niewiele lepsze od dalszych miejsc. Z ciężkim sercem

doszedł jednak do wniosku, że zmiana oznaczałaby blamaż równy rezygnacji z cukierków. Jego bezsilność potęgowana była przygnębiającą pewnością - incydent w pokoju prywatnym, na­ gły wybuch namiętności, związał go z tą dziewczyną mocniej niż

kiedykolwiek. Odkąd ich zażyłość przekroczyła granicę zwykłych zalotów, trudniej było Zośkę rzucić.

Mało tego. Poczuł, że budzi się w nim głębokie i burzyciel­ skie uczucie, wyższe niż żądza, z nutą poczucia obowiązku

i powagi. Inna sprawa, że uparty egoizm nie pozwalał zarzu­ cić nieukończonej sprawy, do tego drogiej - chodziło nie tyle o straty pieniężne w wysokich nominałach, ile o uszczerbek moralny i ruinę duchową, która pewnie by go przeraziła, gdyby nie odkrył w sobie ogromnej siły i nie poznał ceny ludzkiej

energii. Jej daremna utrata to przywilej młodości. Zainwe­

stował zbyt solidny kapitał, by rezygnować z należnych mu

odsetek. Ponury czy promienny, z uporu czy z pasji - dość, że stale składał wizyty w zaułku Gimnazjalnym, tam ognisko­

wały się jego witalność, intelekt i niepokój. W pocałunkach,

nareszcie wywalczonych na stałe, znać było nieraz cudow­ ny żar tamtego pierwszego, złożonego w murach obskurnej

208

speluny - misterium dotyku warg, co najgłębiej i najrzetelniej zaciera granice między istotami. Raz rzucony czar pocałunku skazuje na wieczną gonitwę za upojeniem - w twórczości, pracy, nauce i walce.

Nieraz wmawiał sobie, że kocha ją ze wszystkich sił, że nie

kochał tak nigdy dotąd. Cieszył się nowym, obezwładniającym uczuciem, ale i złościł, że afekt przysłania mu pierwszorzędną

aspirację, której blask, choć przyćmiony, nadal rozpalał jego fantazję. Kiedy czuł, że chęć posiadania Zośki w nim wygasa, dostrzegał w tym niebezpieczeństwo i cierpliwie pielęgnował

obraz dziewczyny w sercu, pewien, że młody człowiek kochać musi - taka jest kolej rzeczy.

Zważywszy, że jego zwykły dochód z lekcji wynosił osiem­

naście karbowańców tygodniowo, na wyżywienie i czynsz zo­ stawało osiem. Niepodobna było zaoszczędzić na opał i odzież. Doprowadzenie wyglądu do ładu pochłonęłoby nie mniej niż osiemdziesiąt pięć karbowańców. Rachunek był prosty: budżet

domykał się z deficytem stu karbowańców. Stepan postanowił odwiedzić redakcję kijowskiego czasopisma.

Wydrukowali jego opowiadanie, a zatem - jak mniemał - byli mu winni honorarium. Co sprawiło, że nie wybrał się wcześ­

niej? Szlachetna bezinteresowność. Niezręcznie pchać się przed oczy, które widzą w tobie pisarza, a co dopiero wyciągać od ludzi

pieniądze. Jego zapał nie miał ekwiwalentu w żadnej walucie,

w twórczości nie było cienia merkantylizmu. Poczta zrobiła mu niespodziewany upominek? W porządku. Osobista wizyta w re­

dakcji oznaczałaby odbiór wypłaty. To co innego. Koniec koń­

ców potrzeba znów wzięła górę nad szlachetnym wynalazkiem.

209

Zatknęła na głowę Stepana kaszkiet i wypchnęła go do gmachu

filii wydawnictwa państwowego.

Wielkie nieba! Redakcja czasopisma zajmowała ten sam pokój, który Stepan niegdyś przemierzył we frenczu i buciorach, szuka­

jąc lepszej przyszłości po przybyciu do miasta. Od razu rozpoznał sprzęty: ta sama szafa, czarna maszyna do pisania, drewniana

kanapa, a na niej kilku wyrostków, serce podpowiadało, że mógł­ by się z nimi zaprzyjaźnić! Palili, gawędzili, śmiali się - niezbyt głośno, żeby nie urazić panującej w gabinecie ciszy. Młody pisarz

oblał się rumieńcem na wspomnienie dawnego siebie, tamtej nie­

ziemskiej naiwności, tamtego upokorzenia. Tysiące wspomnień,

jak rozłożony album pocztówek, oblekły niepewne, lecz słodkie poczucie dumy, które na moment go ogarnęło. Do biurka podszedł jednak mocno skonfundowany, przed­ stawił się cicho. Poproszono, żeby spoczął. Owszem, ho­

norarium mu przysługuje - siedemdziesiąt karbowańców z kopiejkami. Dlaczego przychodzi dopiero teraz? Wykręcił

się pierwszym łgarstwem, jakie przyszło mu do głowy - choro­ bą. Jaką? Musiał odpowiedzieć na to pytanie i całą serię kolej­ nych: o niego, jego zajęcie, życie i twórczość. Czy pisze od daw­

na? Informował oględnie, a kłamał tak bezwstydnie, że znów się zaczerwienił. - Mam nadzieję, że przyniósł nam pan kolejne opowiadania? -

życzliwie zapytał sekretarz. - Nie, niestety... jeszcze nie ukończyłem. - Stepana zaskoczyło

przesłuchanie, które przeszło w tortury.

Nie mógł upchnąć forsy do kieszeni i odwrócić się na pięcie.

Nie wypadało.

210

Następnie sekretarz zapoznał go z kanapowymi wyrostkami. Istotnie, każdy z nich był pisarzem, wyjąwszy gońca, choć ten

z wyglądu niczym od nich się nie różnił. Z twórczością nie­ których Stepan miał już okazję się zapoznać, ci przerażali go

najbardziej. Ciekawość, jaką wywołało jego nazwisko, pozwa­ lała przypuszczać, że opowiadania Radczenki nie przeszły bez

echa. W kpiarskich, lecz przyjaznych oczach nowych znajomych

dostrzegł pobłyskującą zazdrość, zawoalowane wyzwanie na pojedynek - a przecież starcia na niwie literackiej są znacznie

brutalniejsze niż francuskie zapasy i angielski boks.

Przyjął serię kolejnych pytań. Czy złoży do druku tom? Skądże, jaki znów tom? A co pisze? Opowiadania... Aha, o czym? Nie

umiał od razu odpowiedzieć, bo nic nie pisał i pisać nie zamierzał.

Przyznać się do bezczynności? W życiu, co za wstyd! Zwłaszcza że ktoś wtrącił z ironią:

- Proszę się nie obawiać, tematu nie podkradniemy. Stepan ogłosił zatem: - Piszę opowiadania o... ludziach.

Roześmiali się hurmem, ale był zadowolony ze swojej odpo­

wiedzi, bo do niczego nie zobowiązywała. Sekretarz prosił o kolejne odwiedziny, z opowiadaniami. Po­

nieważ gość nie sprawiał wrażenia silnego człowieka, wszystkim

przypadł do gustu. Trochę dzikus, ale w sumie morowy facet. Kto wie, może jeszcze będą z niego ludzie? Ech, te jego opowia­ danka! Pełne niedociągnięć, zwłaszcza formalnych, zawierają błędy wręcz karygodne. Pisanina cokolwiek pompatyczna, nie-

doszlifowana, przydługa, chaotyczna, zawiła, miejscami całkiem do luftu, z naiwną obrazowością, nie dość abstrakcyjna, za to

211

przejaskrawiona w warstwie lirycznej... Mimo wszystko niosą powiew świeżości, jest nadzieja, że autor poczyni postępy.

Gdy pisarze ocenili już wizytę i twórczość debiutanta, zawiąza­

ła się sprzeczka. Pod czyim wpływem pozostaje, kogo naśladuje? Że pozostaje i naśladuje, nie ulega wątpliwości. W przeciwnym

razie cechowałaby go oryginalność, a tej mu przyznać nie sposób.

Spośród Ukraińców wymieniono Mychajła Kociubynskiego z no­ welką Idzie oraz Iwana Frankę z powieścią Boa constrictor. Potem

zaczął się konkurs wiedzy o literaturze powszechnej i niebawem skomponowano bukiet nazwisk o rozmaitych aromatach. Ktoś

nalegał na uwzględnienie Selmy Lagerlof, bo jej opowiadanie czytał nie dalej jak wczoraj.

Liczba prekursorów sprawiłaby radość młodemu autorowi,

rzesza inspiratorów napędziłaby mu niezłego stracha. Na szczę­ ście opuścił już budynek z pieniędzmi w kieszeni; honorarium zdawało mu się plonem niecnego szalbierstwa. Za co to? Czy

kiedykolwiek zostanie prawdziwym pisarzem jak tamci na kana­

pie? Czy nauczy się podobnej swobody, lekkości, pewności siebie, krasomówstwa? Nie, wykluczone. On się na pisarza nie nadaje!

„Nie będę pisać” - powtarzał w myślach. Kategoryczność na­ pawała go dumą. A w najskrytszej głębi wiedział - będzie, i to jak! O niebo lepiej niż te żałosne gryzipiórki. Zarobionych pieniędzy pozbył się niezwłocznie. Przeznaczył

je na sukienny, choć lichy garnitur. Przebrał się i przeprowadził lekcję. W drodze powrotnej, już po obiedzie, kupił pięć pudów

drew. Opał ciągnął na dwukołowym wózku obdarty i umorusany

chłopina. Stepan postanowił spędzić wieczór w domu - ogrzeje pokój i zaceruje stare łachy. Kontemplacyjny nastrój, który

212

ogarnął go po rozmowie w redakcji, pasował do tej czynności

jak ulał.

Zebrał bieliznę do łatania, przygotował igłę, nici i guziki, roz­ darł na strzępy najbardziej sfatygowaną koszulę. Utensylia rozło­ żył przy piecu, rozniecił ogień. Każdy skrawek skóry tęsknił za ciepłem. Czekając na nie, chłopak jak oczarowany obserwował

narastanie ognia, rozchylone objęcia płomieni i taniec kłębów dymu. Zapadał wieczór, ciążący wilgocią, gęsty od chmur, szary

i wietrzny. Stepan nie zapalał lampy, jego cień wydłużał się i zwę­ żał w rozbłyskach ognia jak upiorna ręka.

Rozścielił na podłodze koc, usiadł i zaczął szyć. Na twarzy

i piersi poczuł ciepło, a kiedy błoga słabość rozlała się na palce, te upuściły igłę. Nie trudził się, by ją podnieść, zniemożony wy­

ciągnął się na kocu twarzą ku ziemi, łokcie wsparł na podłodze, z rąk uczynił podparcie dla głowy. Przed sobą widział ogień - ru­

chliwy, rozjątrzony, olśniewający. Zwinne piękno pochłaniało całą uwagę, nie pozwalało zapomnieć o potędze pierwszego i niedo­ ścigłego boga. Ogień! Znał go dobrze, ogniem znaczone były ery

jego życia. Czyż to nie ogień ogrzewał Stepana w dzieciństwie na pastwiskach, gdzie pośród złowieszczego mroku czaili się psio-

głowi i wilkołaki? Czyż młody powstaniec nie leżał wpatrzony

w płomienie, odpoczywając na skraju lasu po krwawych przygo­ dach? Nawet posępne pnie zdawały się wtedy wrogimi czujkami. Oto dziś, przed kolejną bitwą, wpatruje się w buzowanie gorąca

jesienną nocą w środku miasta - wciąż nieznanego i niezdobyte­ go. Mogą się w nim kryć zmory przerastające dziecięce fantazje

i podłość wrażych armii! Przeciwko nim buchnął już wewnętrzny ogień Stepana, jego nieposkromiona witalność - taka, co gaśnie

213

dopiero z ostatnim oddechem człowieka. Ów magiczny kaga­ nek zapału rzuca na ekrany jutra wzniosłość, cieniem obkłada

bagienną pospolitość i wzywa - proroczym głosem - na nowe

wyprawy po złote, chociaż baranie runo.

Ukołysany wspomnieniami i ciepłem, czuł jednolitość życia, z radością rozpoznawał siebie - dziecko, chłopca, podrostka i młodzieńca. Ta pewność budziła uśpioną część jego duszy, zaniedbane poletka, z których życie dawno już zebrało plony.

Rozciągały się hen daleko, gdzie pamięć nie sięga, lecz wciąż wysuwały blade łodygi ku niepojętej wieczności. Ich dotknięcia

przyprawiały o dreszcze, Stepan czuł bliskość kolejnej wieczno­ ści - siostry tamtej, z której przybył, tej, która musiała go wresz­ cie odnaleźć. Zdjęty zachwytem i tęsknotą, wbrew rozumowi

i wiedzy, niepomny wczoraj i jutra, bujał w obłokach marzeń nie do spełnienia i nie do wymówienia. Wizje blakły wraz z do­

gasaniem iskierek.

Przybory krawieckie zostawił przy piecu. Położył się - zmę­ czony, rozżalony i nienasycony. Z rana postanowił odwiedzić biuro lektorskie, żeby objąć kolej­

ne kółko przy jakimś urzędzie, bo pieniędzy za opowiadanie nie

wystarczało na planowane wydatki. Miał zresztą czas i wypadało go spożytkować na zacieśnienie sojuszu robotniczo-chłopskiego na szczeblach państwowym i osobistym. Ach, ten sojusz! Tak

trudno wcielić go w życie, choćby na niwie prywatnej. Miasto

jest potężnym ciałem centralnym, wokół niego krążą planetki wiosek, jego odwieczne księżyce. Zasysa cząstki ich materii, a gdy

wylądują w rozgrzanej atmosferze gwiazdy municypalnej, muszą przystosować się do wyższego ciśnienia oraz insolacji. Stepan

214

przechodził ten bolesny proces prawie nieświadomie, ogarnięty ślepą ekstazą - jakby zachłysnął się tlenem. W podobnym za­ mroczeniu pijak nie dostrzega brudu i liszajów na własnym ciele.

Pęd i zgiełk miasta poruszają człowieka o wiele mocniej niż łono przyrody koi harmonią pejzażu i kalejdoskopem żywiołów. Tutaj

potęgę natury wprzęgnięto w budowę nowej przyrody - sztucznej, a więc doskonalszej. Stepan nie wątpił, że dostanie nowe kółko uczniów. Po znako­

mitym wyniku państwowej inspekcji jego kursów zyskał sławę dobrego lektora. Rzeczywiście, sekretarz biura przywitał go nader

życzliwie i wyraził głębokie zadowolenie z elegancji pracownika. - Rozumie pan przecież, że dopóki Ukraińcy nie przyuczą

się porządnie ubierać, nie zostaną prawdziwym narodem. Bez

gustu ani rusz! - I bez pieniędzy - wtrącił Stepan. - Człowiek z gustem zawsze jest przy gotówce - skwitował

sekretarz.

Co się tyczyło kółek, wolne były jedynie wieczorowe lekcje dla pracowników umysłowych przemysłu skórzanego. Mimo

że umysłowi mają w kwestii języka poglądy równie niezachwiane jak podstawę wynagrodzenia, Stepan bez wahania zgodził się

ich kształcić.

W pełnym rynsztunku, wyekwipowany w wiedzę i doświad­ czenie, lektor Radczenko stawił się wyznaczonego dnia w ob­

szernej poczekalni trustu skórzanego, przysposobionej pod salę wykładową. Wiadomości wstępne zakreślił na szerokim pla­ nie: od ogólnej definicji języka, czynników, które złożyły się na jego genezę i sprowokowały rozwój, ogólnego podziału języków

215

na monosylabiczne, aglutynacyjne i fleksyjne, poprzez historię

języków indoeuropejskich, zwłaszcza prasłowiańskiego, z omó­

wieniem jego korzeni i odgałęzień; pewnie i klarownie powiódł słuchacza jak Wergiliusz Dantego przez kolejne kręgi, te zaś,

zwężając się coraz bardziej, biegły bez wytchnienia do środka pie­

kieł, gdzie zasiadł Belzebub we własnej osobie - język ukraiński. Mówca widział nie bez satysfakcji, że zawojował uwagę słu­ chaczy. W chwilach ciszy dało się wyczuć oczekiwanie na kolejną

frazę; pełne napięcia milczenie, które sugestywniej niż oklaski

podsyca elokwencję mówcy. Stepan przyglądał się publice, usi­ łując z twarzy obecnych wyczytać swoje przyszłe zadania. Nagle w kącie napotkał zuchwałe i drwiące spojrzenie - tak ohydne,

że aż przeraźliwe. Jak mógł zapomnieć, że Maksym jest księgo­ wym w truście skórzanym! Może nie przyjąłby tych lekcji? Za jakie grzechy go spotkał? Jasne, to przypadek, ale przypadek

dziwaczny i równie przykry jak umyślnie zastawiona pułapka. Policzki lektora pałały, jakby ponownie nabrzmiałe ukrytą, acz niezatartą zniewagą.

Wykład trwał bez zakłóceń. Stepan odtwarzał w głowie fakty

niemiłe, lecz niepodważalne. Choć wstrętne, należały do jego ży­

cia - do głębi bolesne i do bólu bliskie. Dlaczego człowiek nie ma mocy naprawiania minionych zdarzeń? Może dlatego, że nie

ma też mocy naprawiania zdarzeń przyszłych. Ten pesymistyczny wniosek towarzyszył nauczycielowi przez resztę dziarsko prowa­

dzonej lekcji. Kiedy skończył, od razu poczuł zmęczenie - głos

miał nadwerężony, nerwy skołatane. Przez chwilę odpowiadał na pytania o podręczniki, czytanki, zeszyty i programy, dopóki nie zaspokoił dziecięcej ciekawości dorosłych, którzy na powrót stali

216

się dziećmi. Wyszedł ze smutną myślą, że będzie musiał zjawić się

tu ponownie. Ech, ta Zośka! Gdyby nie ona, nie potrzebowałby tylu pieniędzy, a więc i lekcji. Nie musiałby stykać się z facetem,

który go spoliczkował. Doprawdy, ta dziewczyna tylko psuje mu nerwy! Szedł opustoszałymi ulicami w jesiennej ciszy miasta, za­ kłócanej głuchym hurkotem tramwajów, i rozmyślał - o miłości

i urażonej dumie. Obie te rzeczy miał wprawdzie za przesądy, lecz o nadzwyczajnej żywotności. Pośród tych rozważań ktoś go dogonił i chwycił pod rękę.

W stłumionym świetle latarni Stepan rozpoznał Maksyma. - Proszę wybaczyć, mistrzu. - Natręt zgiął się w uroczystym

ukłonie. - Pragnę podziękować za pańskie nauki.

- Niczego dotąd pana nie nauczyłem. Maksym się roześmiał.

- W sumie nauczyłem się samodzielnie, a jednak... dzięki

panu!

Przez jakiś czas szli w milczeniu. Stepan wyczuł w oddechu dawnego znajomego woń alkoholu. - Czy pan jest pijany? - zapytał. - A pan trzeźwy?

- Najzupełniej. - To błąd. Jak mówi pismo: dla Rusi picie jest weselem. Ni stąd, ni zowąd klepnął Stepana w ramię, po czym z wy­

lewnością kloszarda wyznał, że popija często gęsto, że pić zaiste

wesoło, że pijanych wolą dziewczęta, bo liczą na wyższą zapłatę, lecz, rzecz prosta, nie mają racji. - A pan twierdzi, że niczego mnie nie nauczył!

Mówił to z udawaną urazą, a Stepanowi nie było do śmiechu.

217

- Nie mam z tym nic wspólnego - odparował.

- Czyżby? Przecież miałem kolekcję znaczków! I robiłem mamie prezenty. - Maksym się roześmiał. - Proszę nie ufać Jó­

zefom, co unikają kobiet, ślęczą nad książkami i kochają swoje

mamuśki! - dodał chytrze. - Cichutcy są i przymilni, ale... ale...

prawice mają nieczyste! Stepana ogarnął niepohamowany wstręt do rozmówcy. Znał już

to uczucie, doświadczył go na widok Maksyma w knajpianej piwnicy. Dziś fizyczną odrazę zwielokrotniła i wyostrzyła ciemność - tak

sprzyjająca kontrastom. Zapomniał o buchalterze, pomyślał o sobie.

Na co komu to spotkanie? Zwykłe, choć przypadkowe pokłosie dawnego zrządzenia losu. Czy przeszłość nie ma prawa do amnezji? Czy nagromadzone w życiu przykrości zostawiają w człowieku trwa­

ły' ślad, niezmywalne piętno, które pewnego dnia zaczyna ćmić wy­ partym bólem wypalania? Zapomnieć można o wszystkim - powta­ rzał sobie w myślach. Zdradliwe to zapomnienie, powierzchowne.

Umysł w coraz posępniejszych barwach wymalowywał echa krzywd, które Stepan wyrządzał przez całe życie. Sporo tych grzechów, lecz

każdy z nich popełnił nieumyślnie i w żadnym razie nie obciążały' jego sumienia. Ach, dlaczego to takie nieprzyjemne? - Czy pan mnie słucha? - zapylał Maksym. - Słucham.

Tamten podjął opowieść, a raczej bełkot. Dla Radczenki hi­

storia brzmiała niedorzecznie, bo jego uwadze umknął początek. Księgowy w uniesieniu opisywał zalety swojego życia, liczne uczty

z dziewczętami, których wdzięki wynosił pod niebiosa z pijacką malowniczością. Nagle urwał, jakby coś mu się przypomniało, zmienił głos z hultajskiego na tajemniczy. Szepnął:

218

- Chodźmy na loterię. Cudna gra, jak Boga kocham!

- Idę do domu. - Zdąży pan. Dom nie zając. Proszę to dla mnie zrobić. Kategorycznie pociągnął nauczyciela na bok, do łukowatej

bramy, nad którą kolejno rozświetlały się i gasły litery układające się w półkolisty napis: „Loteria Elektryczna”. Na progu przybytku

miejskiej rozrywki Stepana ogarnęło smutne przeczucie, jedno z tych, co pojawiają się nagle i bez powodu, przygniatają ciężarem

strachu rozsądną chęć rozpędzenia ich zawczasu. Mógłby tam nie iść z Maksymem, donikąd nie musi z nim iść, ale przemożna

ciekawość wyparła wstręt. Przemierzywszy z siwym portierem cichy korytarz, wkroczyli

do obszernej, spowitej światłem sali. Za ustawionymi w rzędy

stolikami siedzieli podekscytowani ludzie, kobiety i mężczyź­ ni, w wąskich przejściach między krzesłami milczkiem uwijał

się personel. Wymieniano karty do gry. Nad ciszą i nerwowym oczekiwaniem, jak wyrok sędziego nad sforą suplikantów, ostro

i bezosobowo rozbrzmiewał głos loteryjnego krzykacza. Miaro­ wymi pauzami i metaliczną klarownością podkreślał monotonię

słów wzniecających w sali szepty nadziei i rozczarowań. - Czterdzieści jeden. Dwadzieścia. Trzydzieści cztery.

Z każdym okrzykiem na wielkiej tablicy przy tylnej ścianie

zapalały się przywołane cyfry, wyplatając chaotyczne wzory elek­

trycznych plam. Maksym przystanął w progu obok stolika, przy którym wy­ mieniano pieniądze na żetony. Stepan zerknął pytająco, pewny,

że chodzi o rozrywkę. Czyżby jego kosztem? Ale księgowy tylko szepnął:

219

- Tam, w kącie po prawej.

Radczenko spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył przy

stole kobietę, otyłą i niemrawą, w niebieskiej, dobrze mu znanej sukni, dziś ledwie powstrzymującej napór obrzmiałego ciała.

Z pochyloną głową pilnie wpatrywała się w karty. Nie dojrzał

twarzy, ale z sylwetki i koncentracji wnioskował, że ten stół jest dla niej wszystkim, że tej sali ofiarowała ostatki namiętności.

„Czy to ona? Ona?” - myślał gorączkowo, wpatrzony w obraz upadku. Po kolejnym okrzyku pękaty cień dawnej Musinki wystrzelił

w górę. Zduszonym głosem, jak przez kły zaciśnięte na zdobyczy,

wrzasnęła na całe gardło:

- Mam! Basta! - Dwanaście, oto zwyciężczyni - ogłosił beznamiętnie krzy­

kacz. Po sali rozniósł się szeleszczący rwetes, rozbrzmiał gwar, jak

gdyby zaklęte baśniowe stwory zbudziły się naraz z czarodziej­

skiego snu na dźwięk tajemnego hasła. Sprawdzali wygrane.

- Zawsze pierwsza - skwitował złośliwie Maksym. Brzmienie jej głosu, prostackie i chciwe, nieprzystające do czu­

łej zwiewności ich dawnych dialogów, wymiotło spokój - z lote­

ryjnej sali i serca Stepana. Wnet jednak powróciła cisza, wspo­

mnienie o kochance utonęło w pogodnych marzeniach. Poczuł się wolny, odległy i wyższy. Odwrócił się i wyszedł. Maksym dognał go przy wyjściu.

- Mam nadzieję, że zwolni mnie pan z zajęć - powiedział, kiedy znaleźli się na ulicy. Z trzeźwym i surowym głosem wróciła dawna nienawiść.

220

- Jak pan sobie życzy.

Obaj skłonili się z galanterią. Maksym odszedł jako pierwszy, rozpłynął się we mgle, z której wcześniej się wyłonił, a wszyst­

kie niedawne zdarzenia zdawały się teraz Stepanowi halucyna­

cją, ohydnym psikusem wyobraźni. Próbował uznać wypadki

tego wieczora za rzeczywistość, ułożyć je w głowie. Próżny trud. Z tramwaju posępnie i wściekle wpatrywał się w surowe bryły

gmachów przepływających za oknami wagonu. W domu przypomniał sobie, że nie jadł kolacji, ale nie chciał już wychodzić, wiedział zresztą, że nie znajdzie o tej porze nic przydatnego do spożycia. Z braku lepszego zajęcia przejrzał szu­

flady, zapalił papierosa i zaczął niedbale kartkować zeszyty i no­ tatki. Jego uwagę przykuła jedna z kartek. Rozłożył ją i odczytał z ciekawością.

„Dziś postanowiłem zaprowadzić dziennik. Istnieją chwile god­

ne uwiecznienia. Moje opowiadania zostały wydrukowane!!!

Mam ochotę krzyczeć: wydrukowane!!! Widzę przed sobą jasną

i równą drogę. Idę, ba! lecę, frunę! Czuję wolność, ciepło i radość. Całuję dzisiejszy dzień”.

Rzucił papierosa, chciał podrzeć kartkę na strzępy. Potem wyjął ołówek i dużymi czarnymi literami skreślił na zapisanych linij­

kach jedno jedyne słowo: „Jęło p”.

V

Coraz uporczywiej nurtował Stepana Radczenkę los jego opowia­ dań. Czasu upłynęło sporo, pozytywna odpowiedź z redakcji po­ winna była dotrzeć dawno temu, a tu ni widu, ni słychu. Redakcje

mają w zwyczaju uprzedzać na okładkach żurnali, że nie prowadzą z autorami korespondencji w przedmiocie rękopisów niezaakcep-

towanych. Adnotacja ta, niegdyś abstrakcyjna, nabrała w oczach początkującego literata dokuczliwej konkretności. Wygrywano

tymi słowami marsza pogrzebowego dla zuchwałych nadziei, któ­

re niespodziewanie porwały i rzuciły czupurnego młodzieńca

w nieznane ciemne koryto, w wir, który go wciągnął, a niebawem mógł cisnąć na bezludny brzeg. Powoli, zrazu pod postacią gorz­

kiego posmaku w myślach, acz niestrudzenie, codziennie, nabie­

rając coraz realniejszych kształtów, do serca Stepana wkradała się wątpliwość.

Nie wiedział jeszcze, dokąd zaprowadzi go zwątpienie, ale od­

czuwał już przykrość i rozczarowanie. Taki nastrój, w oderwaniu od prawdziwej przyczyny, chwyta się czego popadnie i wysuwa na pierwszy plan sprawy drugorzędne, nabierające tym samym pozornego sensu. Stepan popadł w apatię. Sekretne siły duchowe,

anieli Stróże niebiańsko ślepi i niebiańsko naiwni, dyskretnie dokładali starań, aby odwrócić jego uwagę od faktycznego zagro­

żenia, zastąpić je kilkoma innymi, pomniejszymi, i w ten sposób

uchronić przed katastrofą. Instynkt samozachowawczy, na pozór

223

brutalny i niemądry, ze wszystkich sił sprytnie urabiał młodego człowieka, wykazując mu wytrwale, że dręczą go zaledwie bła­ hostki niepewnej codzienności - odwracalne i naprawialne.

Stepan doszedł do wniosku, że żywność z Żywludu nie zapew­ nia jego organizmowi dostatecznie zdrowych posiłków, prze­

niósł się zatem do jadłodajni prywatnej. Innym razem uznał, że

za mało przebywa na świeżym powietrzu, zaczął więc zażywać spacerów między godzinami pierwszą i drugą, bez względu na

mżawki i ulewy. Nabawiwszy się kataru i lekkiego bronchitu, zadrżał o swoje zdrowie, pilnie przyglądał się plwocinie na chu­

steczce, doszukując się śladów krwi gruźliczej. Choć nigdy nie znalazł najmniejszej kropli, strach o stan fizyczny, jak sądził

nadwerężony, nie dawał mu spokoju. Badając mięśnie, wyczuwał

w nich utratę dawnej sprężystości, uwiąd i niechęć do ruchu.

Istotnie, w czasie tych drobiazgowych lustracji, których celem

było zdemaskowanie oznak upadku, ciało cierpiętnika wiotczało

i słabło, pokornie dostarczając niezbitych dowodów na utratę sił. Cóż mu więc pozostało, prócz smutku i utyskiwań? Dostrzegał bezpośredni związek między chronicznym prze­

męczeniem i brakiem fizycznego pociągu do Zośki. Rozpasane

wizje poranne, gdy całym ciałem żarliwie pożądał każdej miesz­ kanki planety, gdy ręce rozpościerały się, by chwycić w objęcia

pierwszą kobietę, która się nadarzy, gdy usta posyłały w świat

jurny uśmiech, uszy nasłuchiwały zaś namiętnych wezwań, owe poranne przypływy sił, gdy rzeczywistość wirowała w upalnym miłosnym splocie, te słodkie chwile cichutkich godów - prze­

stały go nawiedzać i przelewać się strumieniem popędliwej krwi. Oto, do czego się doprowadził! Koszmar! Hańba! Hipotetyczne

224

dolegliwości go przerażały, ale zanik funkcji tak ważnej sprawiał,

że tracił szacunek do siebie i czuł głęboką ujmę na honorze.

Pewnego razu, szykując konspekt lekcji, kartkował Fatamorga­ nę Kociubynskiego. Szukał fragmentu do omówienia ze słucha­

czami. Z pedagogicznym roztargnieniem przewracał strony. Nie

wiedzieć kiedy wciągnął się i nie potrafił oderwać od niektórych linijek. Smętna harmonia obrazu kusiła go, słowa uderzały kla­ rownością, ujawniały nieskończoną perspektywę łączliwości, aż

rozbłysły bezlikiem ruchliwych światełek wędrujących niestru­ dzenie z lewa na prawo, by zgasnąć na białym marginesie. Sie­

dział przykuty do fosforyzujących kartek, ich promyki wypalały bolesne piętno w jego zwieszonej nad książką piersi.

Nigdy dotąd nie czytał tak zachłannie i nie zaznawał tak peł­ nej jedności z lekturą. W książce nienowej odnalazł coś nowego, upajające oczarowanie potęgą słowa pisanego, celnością rylca

i gęstością barw. Powieki mu drgały, palce bębniły po stole. Do­

czytawszy, poczuł udrękę spragnionego, który wprawdzie się

napił, ale jedynie rozjątrzył pragnienie. Masywna konstrukcja utworu, układana w jego oczach cegła za cegłą, nagle runęła na

Stepana. Wsparł głowę rękoma i wsłuchiwał się w echo prze­

czytanych wersów - cichło powoli, zamierało jak odległy śpiew. Z tej oddali, z pustki zrodzonej w ciszy, powiało trupim chłodem. - Nigdy, przenigdy nie napiszę nic podobnego - szeptał.

Uświadomił sobie, jakim nonsensem było jego marzenie. Pi­ sarz! Co za niegodziwiec podsunął mu to słowo? Skąd obłąka­

na pewność, która tak długo go zwodziła? Teraz nie dostrzegał żadnych ku niej podstaw. Każdy może sobie chcieć, może bujać w obłokach, ale tylko bęcwał pogna za fantasmagorią! Kozak

225

z niego jak malowany, lecz nie rumaka, jeno patyk ujeżdża! Du­

reń, żałosny dureń! Co mu strzeliło do głowy? Wykształcenie, studia, zamienił na mrzonkę, zmarnotrawił lata harówki, ukła­ dane z mozołem plany, obowiązki! Obowiązki? Wobec kogo?

Wobec siebie. Nie rozumiał, gorączkowo szukał przyczyn swojego upadku.

Wyhorski! Ten hultaj wybił Stepana z wytkniętej kolei, rozesłał

po czasopismach jego opowiadania! Kto go prosił? Przeklęty podżegacz! W zbolałej duszy odezwało się poczucie wdzięcz­

ności dla surowego krytyka, który wygnał natręta z domu, nie wysłuchawszy. To prawda, jego opowiadania - też mi opowiadania! - zostały

wydrukowane. I co z tego? Każdy może coś tam sobie skrob­ nąć, przypadkiem, pod wpływem chwili, raz i kropka. Czy mało

na szpaltach czasopism wynurza się incydentalnych nazwisk? Wkrótce toną w niepamięci... Kto wie, może i będzie pisać, sporo

jeszcze napisze utworów, o których zapomina się zaraz po prze­ czytaniu. Na gruncie takich tekstów wzrastają i tworzą prawdziwi mistrzowie - aby stać się jednym z nich, potrzeba wiary. Należy

poczuć w sobie siłę twórczą tak samo, jak czuje się fizyczną. Czy

mistrz zaznaje zwątpienia? Stepan za nic w świecie nie chciał być tłem cudzego blasku! Zżymał się na myśl, że czekałaby go rola drabinki użytej w cudzej spinaczce.

Potem dopadło go zmęczenie, użalił się nad sobą. Biedny chło­ pak! Za co te katusze? Popełnił błąd, uniósł się zapałem, zwyczaj­

ne dzieje, prawo młodych. Było, minęło. Tylko co dalej? Wstał

i wyciągnął przed siebie zdrętwiałe ręce. Ile tak przesiedział? Godzinę, dwie? Powoli włożył palto i wyszedł na ulicę.

226

Listopad. Jesień wkraczała w fazę uwiądu starczego, jej dni były policzone, łzy wyczerpane, koniec niechybny. Ucichła - zazię­

biona, chmurna, pogodzona z rychłą nawałą śniegu. Kamienny zgiełk miasta oniemiał zdławiony przedśmiertną pustką. Na

dworze Stepan poczuł ulgę, uciekł z pokoju, w którym nawet ściany tchnęły wisielczymi myślami. Nasunął na czoło kapelusz.

Nie wiedzieć kiedy doszedł do Targu Siennego. Minął go, trafił na Wielką Podwalną i zatrzymał się przy ogrodzeniu skweru

Złotobramnego. Uśpiona fontanna górowała nad niecką pełną zielonkawej deszczówki. Wzdłuż alejek wysłanych żółtymi liśćmi

kasztanów ciągnęły się puste ławki. Żywej duszy. Chciał wejść, błądzić alejkami, udeptywać szelest listowia. Tam, w zakamarku, podarł kiedyś swoją pisaninę, dziś było to krzepiące i sympatycz­

ne wspomnienie. Ruszył dalej, spokojny jak śmierć, poczuł senność. Na wi­ dok soboru Świętego Włodzimierza jego serce zabiło mocniej.

Stąd ledwie dwa kroki do instytutu! Wstąpić? Po co? Kaprys przerósł w nieodpartą konieczność. Z palącą ciekawością, jakby

zamierzał podejrzeć coś zakazanego, nacisnął klamkę szerokich drzwi uczelni. Otwierały się opornie, ściskane mocną sprężyną.

W jednorazowym wysiłku zmartwychwstały mozoły wcześniejsze, podejmowane niegdyś kilka razy dziennie.

Mrok i zaduch korytarzy fatalnie kontrastował z przestrzenią

i świeżym powietrzem na zewnątrz. Do uszu niegdysiejszego studenta dobiegł gwar. Tam i z powrotem, w górę i w dół, sunęła

mozaika postaci wypełniających arterie gmachu jak żywa krew, cisza i chłód zaległy w duszy przybysza. Kapelusz wcisnął głę­

biej na czoło, by uniknąć rozpoznania, i podszedł do szklanych

227

drzwi audytorium. Trwał wykład. Spojrzał na ławki i zasiadającą w nich młodzież, na dobrze mu znanego profesora, rozpozna­

wał pamiętne oznaki skupienia, roztargnienia, niezrozumienia. Nie poczuł najmniejszego wzruszenia ani bólu, wyrzuty, które dręczyły go przed chwilą, zniknęły rozwiane powiewem obcości tego, co kiedyś zdawało się cenne. Odszedł zdziwiony, rozejrzał

się jeszcze wzrokiem włóczęgi, który wrócił na łono ojczyzny po latach tułaczki i nie odnalazł nic z tego, co niegdyś opuścił,

ujrzał wszystko dalece odmienne od wspomnień - wykoślawiona

rzeczywistość funta sentymentu nie była warta. Dotknął porzuco­

nego i zrozumiał, że wrócić nie sposób. Tak bliskie kiedyś mury

stały się obce na wieki, znajomy zgiełk już nie wabi go do siebie

i nie budzi drzemiących w nim talentów. Wyszedł z tą samą dojmującą obawą, jaka towarzyszyła mu,

gdy po raz pierwszy stanął na miejskim gruncie. Plac wydawał się zbyt ciasny, gmachy cięższe, ich bryły sroższe, a jesienne niebo

zawisło niepokojąco nisko, jak wywinięte ku górze przedłużenie

ulicznego bruku. Zwidziało się Stepanowi, że za pierwszym rzędem kamienic stoją ich miriady, wzniesione na wzgórzach i w dolinach,

że gmachy ciągną się w nieskończoność olbrzymim pierścieniem

osad, a w każdym kryje się pogróżka; wyobraźnia nakreśliła za­

wiłą sieć ulic, mógł wśród nich błądzić godzinami i dniami, mijać wciąż te same prostokątne przejścia, szlifować do łez i utraty sił nagie kamienie opasające widnokrąg zębatymi liniami. Poczuł opór

niewidzialnych murów wyrastających przed nim na skraju stepów, zwiesił pokonaną głowę i błagał w myślach o pokój. Był zmęczony.

Wieczorem wyszła do niego Zośka. Chwycił ją za rękę i całował w milczeniu.

228

- Co z tobą, niebiański?

- Zośka - jęknął - mam tylko ciebie, więcej nikogo. Westchnęła.

- Ach, ty kłamczuchu! - Nikogo prócz ciebie - podjął - ani rodziny, ani znajomych. Żyję w tym mieście sam jak palec, a dziś mam wrażenie, że to mój pierwszy dzień tutaj. Ciężko mi. - Ciężko mu. - W głosie Zośki zabrzmiała czuła ironia.

- Nie śmiej się - poprosił z melancholią. - Nie masz pojęcia, co myślę i jak cierpię.

- Cierpi. Przystanął i wyszeptał z rozpaczą: - Nie mogę tak dłużej! Po co to? Czy to się nazywa miłość?

Powyżej uszu mam kino. Patrzeć nie mogę na filmy. Bądźmy ra­ zem. We dwoje, tylko we dwoje! Nie bój się - dodał gorzko - nie

wyrządzę ci krzywdy. Nic mi nie trzeba, kocham cię i tak. A ty mnie nie znasz, nie znasz wcale. Co my wyrabiamy? To absurd.

Poczuję ulgę, jeśli choć przez godzinę będziesz wyłącznie dla mnie. Chcę usiąść koło ciebie i wszystko ci opowiedzieć... - A co mnie to obchodzi?! - parsknęła.

- Nie mów tak, przecież tak nie myślisz - błagał. - Nie do śmie­

chu mi teraz. To poważne rzeczy, dociera do ciebie? Poważne!

Zośka, wykombinuj coś, bo mi głowa pęka. Prędzej! Zośka się zamyśliła. Potem zawołała:

- Mam! - Mów. Zwięźle nakreśliła chytry plan. Jej przyjaciółka służy w Robkopie i wynajmuje pokój. Ten pokój jest wolny codziennie

229

do szesnastej. Jasne? Załóżmy, że Zośka chce zdawać egzaminy,

a w domu brak warunków do pracy z korepetytorem.

- Zośka! - Zachwyt Stepana nie znał granic. - Jesteś genialna. Mógłbym cię zacałować!

- Naprawdę? Po chwili dodała frywolnie: - Chodźmy na bulwar Szewczenki. Ciemno tam, pocałujemy

się. Do domu wracał najzupełniej spokojny. Plan Zośki szalenie

przypadł mu do gustu. W dziennych schadzkach z dziewczyną, tak drogą jego sercu, schadzkach tajnych i pod cudzym dachem,

znajdował ściśle miejską romantykę. Myśl o rendez-vous łechtała

jego miłość własną, wznosiła się nad innymi myślami jak słodka pieśń.

Chwilom ukojenia towarzyszy nieraz potrzeba porządku. Jak przystało na szanującego się gospodarza, Stepan wyniósł śmieci,

zwykle zalegające w kącie, przejrzał pościel. Okropnie drażnił go najmniejszy przejaw nieporządku wokół jego osoby, gdy myśli nabrały przejrzystości. Doprowadziwszy mieszkanie do ładu,

poczuł błogą radość. Ułożył jeszcze książki w równe stosy, wytarł kałamarz, zaścielił stół białym papierem i zasiadł przy nim na

zasłużony wypoczynek.

Snuł rozważania: młodości właściwe są popędy, śmiałe roje­ nia o czynach niezwykłych i sławie, choć cel osiąga zwykle jeden spośród tysiąca. Jeśli ujawnić młodemu zapaleńcowi koleje

jego dalszych losów, przestanie marzyć, machnie na wszystko

ręką i ruszy na żebry. Innymi słowy: bez iluzji bryła świata ani

drgnie! Należy jednak - jak on, nie przymierzając - zdawać

230

sobie sprawę z natury złudzenia, aby zminimalizować ból ko­

lizji z realnością.

Cieszyła go roztropność własnego wnioskowania. Jak żyć? Tak,

jak się żyje. Prostym, banalnym życiem: zawrzeć znajomości, składać wizyty, bawić się, czytywać prasę i powieści w dobrych

przekładach. Czego chcieć więcej? Relatywnie rzecz ujmując,

urządził się nie najgorzej. Lekcje zapewniają dość lekki chleb. Ukrainizacja potrwa pewnie jeszcze ze trzy lata, a potem... Po­

sada w terenie? Nie! Będzie pracował jako nauczyciel w mieście, proste. Wystarczy pogłębiać wiedzę lingwistyczną i zostać praw­ dziwym fachowcem. W kłębach papierosowego dymu zarysowała

się przed nim bezpieczna przyszłość. Pójdzie jak po maśle. Dwa dni później, o godzinie dwunastej, Stepan po raz pierwszy

odbył z Zośką miejską schadzkę. Wszedł do pokoiku spowitego zmysłową mgiełką kobiecości, aromatem pudru i perfum. De­

likatnie zadrżał. Kilka haustów odurzającego powietrza przy­ wróciło mu dziarskość i swadę. Omiótł mieszkanie wzrokiem

i nareszcie dojrzał Zośkę. Jej sylwetka i twarz kryły się dotąd za gazetą - dziewczę, zaczytane, zdawało się nie słyszeć jego kroków. Tylko dwie nóżki w cieniutkich pończochach zwisały nieruchomo

od kolan w dół spod skraju ciemnej sukienki.

- Panno Zosieńko - huknął żartobliwym basem - pora przy­ stąpić do nauki. Milczała. Stepan podszedł do niej na palcach i znienacka wy­

szarpnął gazetę z jej rąk. - Delikatniej! - krzyknęła.

Zamarł na chwilę. Dawno nie widział jej nieubranej, czyli

w samej sukience, bez płaszcza i kapelusika.

231

- Na co się gapisz? - zapytała. - Gdzie książki?

Nachylił się nagle i objął jej kolana. - Zośka... To ty?... - wyszeptał. - Jesteś moją Zośką?

Jakiś czas potem Zośka zauważyła ze smutkiem: - Szybko mnie nauczyłeś, niebiański.

Cieszył się niezmiernie, że lęk o sprawność własnego organi­

zmu okazał się mocno przesadzony. Humor mu dopisywał. - Czego tu uczyć? - zdziwił się.

- Zepsułeś mnie. Teraz jestem zepsuta. - Samaś sobie winna - skwitował. - Po co było zasłaniać się

gazetą?

Machnęła ręką.

- Ech, mniejsza o to. Chciałeś mi coś opowiedzieć? -Ja? - Mówiłeś przecież, że usiądziesz przy mnie i wszystko opo­

wiesz.

Przypomniał sobie. - Głupstwo! Ale opowiem, jeśli chcesz.

Usiadł. - Takie tam, tere-fere! No więc, w zeszłym roku studiowałem... - Wiem - wtrąciła.

- Już mówiłem? I coś mnie podkusiło, żeby pisać opowiada­

nia... - Wiem. - Skąd?

- Czytałeś jedno w instytucie. Na wieczorku. - Byłaś tam? - Nawet rzuciłam ci kwiatek. Nie podniosłeś.

232

- To ty?!! Najukochańsza! Objął ją i zatopił w pocałunkach resztę historii. Żegnając się z Zośką, pomyślał: „Złączył nas los. I chwała mu

za to.

Korepetycje miały odbywać się regularnie: dwa razy w tygo­ dniu, w każdą środę i każdy piątek.

Odrębne ustalenia przewidywały wspólne wyjścia do kina, na wystawy i do teatru. W domu czekała na Stepana koperta niezwykłego kształtu.

Z korespondencji dowiedział się, że tom jego opowiadań przyjęto

do druku, proponowane honorarium wynosi trzysta pięćdziesiąt

karbowańców, a umowę do podpisania znajdzie w załączniku. Przeczytał list i cisnął go na stół. Skaranie jakieś! Z całego serca

chciał się pozbyć tej całej literatury ze swojego życia. Czepiła się jak rzep. „Znów będą kłopoty” - pomyślał.

VI

Życie literackie rodzi się w tam, gdzie występuje dostateczna liczba osobników zdolnych bez ustanku gardłować o literaturze. Nieusta­

jąca paplanina nie dotyczy literatury pojmowanej jako przejaw

ludzkiego pędu do wiedzy i mądrości, uczestnicy nie omawiają

w zachwycie wysokich wzorców kultury. Przedmiotem są błahostki, proza twórczego życia oraz fachowe niuanse - nudnawe i miałkie.

Jak wszystko, co fachowe. Literatura składa się z twórczości, życie literackie - z dyskusji

ludzi pióra. W ich ustach dowolny fakt z życia pisarza w cudowny sposób przeistacza się w fakt literacki, anegdota o pisarzu w lite­

racką anegdotę, kalosze pisarza w literackie kalosze, jak gdyby każdy członek ciała miał magiczny dar nadawania przedmio­ tom waloru literackiego mocą zaklętą w dotyku. Stare legendy

o równych bogom bardach, którzy łaskę despotów, królewny

i skarby, a zatem niezgorsze honoraria, wygrywali pieśnią, na nic nie wpływają tak, jak na podświadomość autorów gotowych

bez skrupułów wypalać logosem ludzkie serca. To nic, że serca te wykazują coraz większą odporność na wpływ bibliotek. Pisarz

nadal śni o roli wybrańca, wyjątkowej pozycji społecznej i misji,

nawadniając korzenie swego twórczego zapału reliktami prze­ szłości. Nieważne, jak jałowe i mdłe jest życie literackie, taśma nowinek kręci się i rozwija - o czym kto napisał, o czym kto

zamiaruje napisać, kto o kim jak się wyraził, kto kogo ofuknął

235

albo skomplementował, kto dokąd udał się na wywczas, kto ile

zarobił! W zgiełku krystalizuje się duch autentycznej, nie chałup­ niczej literatury, duch skrytej rywalizacji; między krawędziami wąskiej taśmy powstaje przestrzeń, w której siepacze literatury

zbierają się, żeby pyknąć z fajki pokoju przed nową wyprawą.

Dostąpił życia literackiego i młody autor Stefan Radczenko, który bez mała codziennie odwiedzał redakcję czasopisma. Na

ławce i krzesłach około godziny dwunastej zasiadali tam znani, mało znani i zgoła nieznani literaci. Spędziwszy godzinkę czy

półtorej w ich kompanii, wychodził kontent, mimo że ciągle

milczał, z braku niezbędnego zapasu aktualnej wiedzy. Nowicjusz

nie miał prawa głosu. Rzecz jasna jak słońce: myśl niewsparta

autorytetem, choćby i najmądrzejsza, wzbudza nieufność, a każda

bzdura umieszczona w szacownych ustach zbierze poklask. Tu zatem, jak i wszędzie, należało wywalczyć sobie prawo posłuchu, już to walorami swej pracy, już to uporczywą obecnością. Stepan

z rozkoszą odbywał literacki staż.

Co począć, kalkulował, skoro jego los, jak widać, podlega dyk­ tatowi pisarstwa? Wiedziony zaledwie instynktem, już tyle po­

czynił kroków, że wstyd zawrócić. Trzeba stąpać dalej, zacieśniać

więzy z tym kręgiem, w którym pisane mu działać, wykazywać

się, przypominać o sobie, wpiąć się w łańcuch literackich koneksji

jako literacka figura. Zrazu czuł się w towarzystwie niepewnie i niezręcznie, bo nikt go nie dostrzegał i nieraz choćby krzesła dla niego brakowało, a zasłyszane dysputy oszałamiały go intelektu­

alną niedosiężnością, ale wkrótce ze wszystkim się zaznajomił także z dorobkiem indywiduów, z którymi musiał się widywać, dorobkiem nieraz mizernym, odwrotnie proporcjonalnym do

236

swobody, z jaką brylowali na salonach, aż z radością zrozumiał,

że na tym tle wstydzić się nie ma czego. Teraz z niecierpliwością czekał na ukazanie się swojej książki, bo tylko ona mogła za­

pewnić mu niepodrabialny paszport literata, zastępując doraźne zaświadczenie o publikacji opowiadań w czasopismach.

Na początku go tolerowali, później do niego przywykli, aż

wreszcie uprzejmością zaskarbił sobie sympatię tych i owych. Kiedy się pojawiał, słyszał życzliwy okrzyk:

- No proszę, jest i Radczenko! Cieszyło go to niewymownie. Było nie było, uszczknął sobie

skraweczek literackiego parnasu, przyczółek, w którym mógł bodaj przycupnąć! Pewnego razu, w głuchej ciszy po zażartej

polemice, zebrał się na odwagę i, czerwony jak burak, bąknął: - I mnie tak się zdaje.

Pojęcia nie miał, co mu się mianowicie zdaje ani czyją wziął stronę, ale wyraził opinię i aż do wieczora pękał z dumy. Uczest­ niczył w dyskusji! Najbardziej pociągały go, rzecz prosta, grupy literackie. Każda

miała nazwę i szyld, więc wyobrażał je sobie jako coś na kształt kolektywów pracowniczych utworzonych celem zbytu produkcji

swoich członków. Wielce mu się podobało, że członka własnej spółdzielni towarzysze zaciekle bronią, propagują i za uszy wy­

ciągają, adwersarzy zaś szkalują bez pardonu. Jemu też potrzeba twardego gruntu pod nogami. Przyglądając się ludziom, wsłu­

chując w wygłaszane sądy, odrzucił te stowarzyszenia, które nie wpisywały się w jego pomysły i nastroje, lecz wcale się nie kwapił z przystąpieniem do jednego z tych, które w miarę uchodziły.

Czekał na tom opowiadań, nie chciał zasilić żadnych szeregów

jako anonim. Zresztą taki krok wymagał ogromnej rozwagi, po­ nieważ dokonany wybór mógł w oczach reszty pozbawić go nie tylko sympatii, lecz również talentu. Kto ma przyjaciół, ten ma

wrogów, normalne dzieje. Nie było łatwo zaznajomić się z ży­ ciem wewnętrznym grup literackich i ocenić warunków, które po przystąpieniu staną się obowiązkami, także z innego powo­ du - posiedzenia miały charakter zamknięty, bo ich uczestnicy

notorycznie skakali sobie do gardeł. Obecność osoby postronnej na zebraniach poświęconych omawianiu sił nieprzyjaciela, ich

dyslokacji i przewidywanych warunków natarcia? Rzecz to nie­ dopuszczalna ze względów taktycznych.

Wraz z pierwszym śniegiem powrócił do miasta poeta Wyhorski. Powitali się na ulicy jak dawni przyjaciele. - No to chodźmy! - zaproponował podróżnik. - Dokąd? - Na piwko.

Weszli do pomieszczenia wyposażonego w bezmiar pustych

krzeseł oraz stoliki rozrzucone pośrodku i wzdłuż ścian. Choć do wieczora było jeszcze daleko, w lokalu panował półmrok.

Cuchnęło wiecznymi oparami chmielu i brudną szmatą, którą

przetarto lepką podłogę. - To moja ulubiona piwiarnia - wyznał poeta. - Dwa piwka!

- Paskudnie tu jakoś - zauważył Stepan, zanim usiadł. Nie chadzał do knajp, toteż z zainteresowaniem obejrzał szynkwas z przekąskami, pękatego gospodarza w garniturze i oficerkach, pla­ katy spółdzielni browarniczych i apetyczną podobiznę świeżego raka. - A ja lubię tę piwiarnię za dnia - podjął poeta. - Lubię za­

duch, wspomnienie setek ludzi, wilgoć rozlanych trunków. I ciszę.

238

Cudowny nastrój mnie ogarnia, widzę klarowniej. Bądźmy szcze­ rzy: tutaj obmyślam wiersze.

Upił z butelki. - Stęskniłem się za tym lokalem. I za tym miastem. Stałem

w oknie wagonu i patrzyłem na nie, rozpłaszczyło się jak ogrom­

ny krab. Domy jak z tektury. Rozrzucone po wzgórzach. Wielki, olśniewający Kijów! Wysiadłem z pociągu, poczułem tę ziemię pod nogami, zobaczyłem siebie w mieście... Zadrżałem. Jasne, że to

głupstwo. Ale gdzie jeszcze znajdziesz pan taką przestrzeń, tak roz­ ległe ulice? I na każdy kroku jakaś reminiscencja, ślady przodków.

Wczoraj obszedłem miasto, obejrzałem wszystko, każdy znajomy

próg. Ni na jotę się nie zmieniło, jakby na mnie czekało. Zadziwia­ jące uczucie: miasto na ciebie czeka! Zdaje mi się, że nie sposób tak umiłować człowieka jak rzecz nieożywioną. Ilu z nas kochało z tuzin kobiet, przebierało w jeszcze liczniejszych przyjaźniach, kotlety zaś

ubóstwia przez całe życie! Byłem w ławrze, chodziłem do pieczar. Jakież zmiany w porównaniu z dwudziestym drugim, dwudziestym trzecim! Wtedy widywałem tam jedynie chłopki, wczoraj już spo­

ro inteligentek. Mężczyźni też się zdarzają. Przyszło mi do głowy: zaznali słodyczy modlitwy, głęboką rozkosz pojednania ze swoim

bóstwem. A my? Summa summarum, nasze aeroplany, radio i gaz musztardowy to nicostka wobec utraconej nadziei na raj. Muszę

przyznać, że zazdroszczę tamtym. Czy zastanowiła pana kiedyś

okrutna sprzeczność tkwiąca w człowieku? Świadom absurdu swej egzystencji, niezdolny jest sięgnąć po nieśmiertelność. Boję się, czy aby nie stoimy u progu odrodzenia religijnego. - Ależ skąd! - zaoponował Stepan. - Za wieś mogę ręczyć,

młodzież wcale nie jest religijna.

239

- Może i tak. Nie zamierzam się sprzeczać. Wiem tylko, że pro­

blemy ogólne przestały być na czasie. Znużyły nas ogólne dylema­

ty: byt czy świadomość, forma czy treść. Rzeklbyś, to nieistotne i bez znaczenia. Życia niepodobna rozłożyć na schematy. Każdy rozpoczyna życie od nowa, każdemu nowemu człowiekowi świat jawi się jako nowy. - Nauka z wolna się upowszechnia - wtrącił Stepan. - Nauka się upowszechnia od tysiąclecia. Niechże pan pojmie:

dorobek stuleci to zaledwie tło, na którym demonstrujemy swoje

triki. Jeszcze dwa piwa! Rozpiął płaszcz. Radczenko spostrzegł, że Wyhorski nosi tę samą aksamitną koszulę, podwiązaną tym samym krawatem,

co wiosną, kiedy się poznali w kancelarii spółdzielni mieszka­

niowej. Podłużna twarz poety zrobiła się nerwowa i ruchliwa, jakby wszystkie muskuły tężyły się w mozolnej pracy. Stepan,

nieco pobudzony po opróżnieniu butelczyny, starał się nie uronić

żadnego ze słów interlokutora. - Niechże pan pije! - zachęcał poeta. - Nic tak nie ożywia przymiotów umysłu jak piwko. Nauka! Zero, absolutne, nadęte

zero! Od tysięcy lat się rozwija, rozwija w nieskończoność, a nie potrafi nauczyć człowieka żyć. Jaki z niej pożytek? Powie pan: rewolucja. Zgoda! Ludzkość linieje jak żmija. Gad jednak po­ zbywa się naskórka cielesnego niemal bezboleśnie, my zrzuca­

my duchową powłokę w straszliwych mękach. Ludzkość broczy

krwią! A nowa skóra i tak z niej zlezie. Postęp? Wolne żarty, to chimera! Zgoda, postęp istnieje, ale sensu w nim nie uświadczysz.

Największym błędem jest utożsamianie nieuchronności z celo­

wością. Człowiek spożywa takie samo mięso jak kiedyś, tyle że

240

usmażone i widelcem. Postęp nie pomnaża sumy szczęścia, w tym

szkopuł. Skazani przed trzystu laty na łamanie kołem cierpieli nie srożej niż ci, których dziś rozstrzeliwujemy. Kto wie, może

moje brudne pazury są bardziej drapieżne niż całe umorusane

łapsko tak zwanego dzikusa? Nieśpiesznie dopił, co miał w szklance. Popadł w zadumę.

- Oto dlaczego stale powtarzam: pouczanie innych to drob­

ne szachrajstwo. Nie masz ohydniejszego przestępstwa ponad

wzbudzanie iluzji. A najkarygodniej postępują komiwojażerowie ideałów. - Ideałów?

- Właśnie ich! Ludzkość, jak kobieta, uwielbia wysłuchiwać komplementów w pozłotce ideałów. Na świecie tyle jest prze­

kleństw, ilu idealistów. Kto z nas podążyłby ścieżką ideału, gdy­

by go nie wyklęto? Ideały są jak pokarm: dopóki trzymasz je w ustach, smakują wykwintnie, lecz kwas żołądkowy niweluje

różnice. Przewlekły nieżyt historii, jak ujął to pewien poeta, który nie skarży się na problemy z trawieniem.

Umilkł i pochylił się nad kuflem. W półmroku piwiarni zapa­ nowały cisza i spokój. Stepan zapalił i z rozkoszą wypuszczał dym.

„Mądry ten poeta” - pomyślał. - Jeszcze dwie butelki! - zawołał Wyhorski. - Mnie już wystarczy. - Stepan ponownie zaciągnął się pa­

pierosem. - Wypije pan! Taki zdrowy byk, a trzech butelek się lęka!

Nalegam. Co do idealizmu, zawsze był w modzie i poważaniu. Niemniej tych, co żyją wyłącznie dla idei, którym idea świat

przysłoniła, zamykamy u Świętego Cyryla. Gdzież tu logika?

241

- Ma pan na myśli obłąkanych? - Tak o nich mówią. - Coś mi się przypomniało. Była u nas dziewczyna, wiejska

piękność. Zwariowała. Mówią, że przez takiego jednego. - Nikt na świecie nikomu nie jest nic winien. Mimo to winnych

się szuka, bo musi istnieć odpowiedzialność. Proszę zauważyć, zwierzęta bywają najwyżej wściekłe. Szaleństwo to niezbywalny

przywilej człowieka. Przydrożny znak wskazujący nam kierunek. Widmo przyszłości. Zegar wybił drugą. Poeta się wzdrygnął. - Świat zginie z powodu rozproszenia energii cieplnej - oznaj­

mił. - Ta zostanie rozdzielona po równo. Powszechna równość

wywoła powszechny zanik. Wszystko ustanie. Genialny spektakl, ale nikt go nie obejrzy. Po trzeciej butelce Stepan poczuł w sercu smutek, jakby świat

miał się skończyć już za kilka dni. Zegar przywrócił młodego

literata do rzeczywistości. Czekała go lekcja w urzędzie. - Może już pójdziemy? - zaproponował. - Pójdziemy. A kto zapłaci? Pan? Ja nie śmierdzę groszem.

Dla Stepana pieniądze nie grały roli. Przed tygodniem wy­ płacono mu awansem połowę honorarium za tom opowiadań w druku. Niezwłocznie nabył kapelusz typu fedora, obstalował wykwintny garnitur i niecierpliwie czekał, aż krawiec skończy

robotę. Zośka będzie oszołomiona. Zaczął postrzegać odzienie

jako oprawę artystyczną ciała. Swoje ciało polubił niezmiernie, czuł w nim siłę i grację, nie mógł więc ignorować ubrania - jego

zadaniem było prezentować ciało w najkorzystniejszym świetle, skoro nie uchodzi obnosić się z nagością. Postrzegał odzież jako

242

formalność, świadectwo gustu, a nawet narzędzie wywierania

wpływu. Uzmysłowił sobie przepaść dzielącą pojawienie się czło­ wieka w wytartej koszuli od wizyty jegomościa w wytwornej ma­

rynarce. To oczywiście rzecz umowna, ale przyda nam się sporo uroku osobistego, jeśli planujemy nadrobić niedbałość ubioru.

Kiedy garnitur był gotowy, dumnego posiadacza ogarnęło

nowe pragnienie. Chciał zrobić prezent Zośce. Afekt do tej dziewczyny zakorzenił się w Stepanie na dobre. Czasem zgoła

niespodziewanie, w domu i na lekcjach, jej postać przemykała mu przed oczyma - zwiewna i promienna.

Zośka! Wspaniałe imię! Rozkosznie było je wymawiać, w dwóch sylabach pobrzmiewały echa pieszczot, pogłos zachłannych po­ całunków uśpionych na jego ustach, oczach i piersiach. Poza tym

czuł do niej czysto męską wdzięczność, jaką dodaje do miłości

poczucie tajnej wspólnoty. Zośka tonęła z nim w najgłębszej kry­ nicy istnienia, wspólnie spożywali z drzewa poznania wiecznie świeże owoce. Zrobiła się bardziej zrównoważona i przyjazna,

stępiło się ostrze jej kapryśności, choć śladem po niej był niepokój powracający w przystępach melancholii.

W takich chwilach zwracała na niego oczęta. Budziły w nim

nieznany frasunek - spojrzenie zdawało się wdzierać do zakamar­

ków Stepanowej duszy, otwierać na oścież najtajniejsze schowki. Przez jakiś czas leżała z rękoma pod głową, daleka, skupiona

i obca. Potem znów się ożywiała.

- Może źle ci w domu? - pytał. - Źle. Ale to nie to. Ojciec jej, drobny urzędniczyna, miał zbyt liche pobory, by

wytworzyć ciepło domowego ogniska, a pracy dla córki nigdzie

243

nie było. Stepan, jak umiał, próbował Zośkę rozweselić. Przy­

nosił jej czekoladę, cukierki, kwiaty oraz ilustrowane magazyny, przeglądali je we dwoje. Teraz zamierzał coś jej podarować. Co mianowicie? Po długich wahaniach wybór padł na wonności.

Miał do nich słabość, choć wstydził się ich używać.

W perfumerii spytał o kompozycje zapachowe z najwyższej

półki. - Życzy pan sobie Coty?

- Chcę najlepsze. - Paris? L’Origan? Chipre? - L’Origan - odpowiedział, bo nazwa przypadła mu do gustu.

Za flakonik zapłacił piętnaście karbowańców, lecz nie żałował. Wonności muszą być dobre, skoro sprzedają ich tak mało za taką

furę pieniędzy! Nadszedł piątek. Stepan, wystrojony w nowy garnitur, kroczył

na randkę posuwistym krokiem. - Zośka, spójrz, co ci kupiłem. - Coty! - krzyknęła jak dziecko obdarowane niespodziewaną,

lecz wymarzoną zabawką. - To najdroższe perfumy - poinformował. - Cieszę się nie­ zmiernie, że jesteś zadowolona. A ja mam na sobie nowiutki

garnitur! - Naprawdę? Wstań. Przejdź się. Odwróć. Niebiański!

Dziewczyna była pod wrażeniem: i prezentu, i Stepana.

- Zaczekaj - poprosił uradowany. Wziął do rąk flakonik i ostrożnie wyjął szklany koreczek, pęk­

ła otaczająca go cienka błona. Perfumy miały żółtawą barwę, zwilżył nimi dłoń. W przypływie czułości zaczął nią wodzić po

244

ciele dziewczyny - szyi, rękach, twarzy. Dotyk Stepana był zimny,

opary pachnideł przyprawiały o zawrót głowy. Zośka zastygła pokornie jak lalka, ale co chwila targał nią spazm.

- Dosyć, dosyć - szeptała gorączkowo. - Nie, jeszcze nóżki. Fala perfum zawładnęła przestrzenią, niewidzialną poświatą owiała dziewczęcą sylwetkę. Łagodna, subtelna woń błądziła po pokoju, przeobrażając go z prozaicznej kryjówki w baśniową

komnatę zakochanych, a wraz z nią płynęły miłosne sny o kwit­ nących gajach i tkliwych podmuchach niebiańskich zefirów, jak gdyby przez ukryte szczeliny w murach przenikał z nieodgadnionych głębin czar minionych wieków - sekretne maści, olejki

i esencje.

Czuł już kiedyś ten zniewalający aromat. Ale gdzie? Dlaczego tak go niepokoi, tak uciska serce? Przypomniał sobie: tak pach­

niała kobieta, tamta kobieta spotkana kiedyś przed sklepową wystawą. Naraz runęła na niego fala reminiscencji, wspomnienia rozsypały się jak poruszona sterta minerałów - lśniących dia­

mentów i ponurych rubinów. Przysłaniały resztę świata swoim blaskiem, drażniły oczy odbitymi promieniami, dotykały żywego

ciała trwożnym dreszczem. W harcach światła i cienia stanęło mu przed oczyma życie. Nie to życie, które chciał oglądać, lecz

to, które już minęło. - Położę ci głowę na kolanach - wyszeptał. - Mogę?

- Niestety, możesz wszystko.

Przypadł twarzą do wypachnionych ud, objął je kurczowo. Poczuł ulgę. Zapytał:

- Zośko, kochałaś kiedy?

245

Gładziła go po głowie, mierzwiła mu włosy. - Kochałam. - Opowiedz.

Nie przerywając pieszczot, opowiedziała mu historię swojej

pierwszej miłości. Miała wówczas lat dziewiętnaście, działo się to zatem przed trzema laty. Chodziła na kursy stenografii. Pewien uczeń zawsze odprowadzał ją do domu. Potem zniknął.

- Dziwak był z niego - skwitowała. - Ani razu mnie nie po­ całował. - Chciałaś tego?

- Każda dziewczyna chce, jeśli kocha. - Dlaczego na początku nie chciałaś mnie całować? - Nie kochałeś mnie.

- A teraz kocham? Cofnęła rękę. - Teraz wszystko mi jedno.

Rozrzewniony, chciał rozmawiać o ich uczuciach, pojąć naresz­

cie, jak się zrodziły. Pod wpływem perfum i namiętności ogarnął

go nastrój kontemplacji, który rozbudza w człowieku potrzebę wniknięcia w życie i odtworzenia biegu spraw.

- A ty mnie kochasz? Zamyśliła się na chwilę. - Kocham do szaleństwa.

Przylgnął do niej z wdzięcznością.

- Za co? - Ładny masz głos - powiedziała. - Przymykam powieki i się wsłuchuję, kołysze mnie. I oczy.

...i oczy - wołało w nim tęskne echo - ...i oczy.

246

- Co jeszcze? - Serce masz złe - dodała znienacka. - Jakieś złe serce. - Skąd wiesz? - Stepan zadygotał. - Wiem... Ale podobasz mi się! Podobasz i już. Ładny jesteś. - Zbój ze mnie, co? - Gdzie tam! Gdybyś był zbójem, znosiłbyś mi kobierce, jak

rabusie w pieśniach. A potem byś mnie zabił albo sprzedał w nie­ wolę!

- Zośko. - Zerwał się na równe nogi. - Jesteś niesamowita! Co za szczęście, że cię znalazłem. - Sama się znalazłam.

Wypowiadali te wszystkie słowa, które - jeśli je wyrwać z miłos­

nego kontekstu - trącą banałem i głupotą. Słowa naiwne, błahe, niedorzeczne, słowa jak wyświechtane karty do gry, którym nowa

para graczy przywraca świetność kolorów i potęgę figur. Łączyli je w szepty i krzyki, stare jak siwy świat, lecz nadal żywe, odro­

dzone w zakochanych ustach, odnowione w pierwotnym blasku siłą nieśmiertelnego uczucia. Siedzieli tak, oczarowani wzajemną

bliskością, bezgranicznym oddaniem, eterycznym dotykiem serc,

melodią srebrzystych dzwoneczków wiosny wybrzmiewającą w chwilach uniesień. Kiedy się żegnali, wpatrywał się w nią długo, chłonął jej obraz,

by zabrać go ze sobą - wpleść ją w swoje marzenia i sny.

VII

Tom opowiadań ukazał się z początkiem stycznia kolejnego roku, wcześniej, niż Stepan się spodziewał. Trzymając po raz pierwszy książkę w rękach, czuł umiarkowaną satysfakcję. Pomyślał, że

owszem, jest to rzecz wartościowa i użyteczna, pierwszy as w jego

rękawie, obyło się wszak bez entuzjazmu. Czekał długo, przywykł do perspektywy tej publikacji. Nie należał do ludzi, którzy meto­

dycznie, krok za krokiem, zmierzają do wyznaczonego celu i od­

poczywają po ukończeniu kolejnych etapów; zawsze działał pod

wpływem płonącego w nim impulsu, pędził na przełaj szlakiem

pełnym przeszkód, choć można było je pokonać drogą okrężną

i cierpliwością. Nieustanna walka ze zwątpieniem odbierała mu radość z finalnego sukcesu. Jego dusza była jak wyżłobione żarna, co mielą wszystko jak leci - dorodne zboże, kąkol i głuchy owies.

Nazajutrz przekartkował swoją książkę, przyjrzał się czcionce, okładce, odczytał tytuły opowiadań w spisie treści, ale nie miał

odwagi zasiąść do lektury, jakby sam przed sobą wstydził się tego, co napisał. Czy warto było? W trakcie pisania nie wiedział, dlaczego i po co pisze! Czy praca wykonana bez jasnego celu

może być pożyteczna? Pokazał książkę Zośce, w nadziei na pochwałę i poradę. - Tyś to napisał? - zdumiała się. - Ech, śmieszni ci ludzie! Nic,

tylko gmatwać i zapętlać... - Mam przestać?

249

- Nie, pisz już sobie, skoro zacząłeś.

Tyle to i sam wiedział. Zaczął, więc pisać musi! Książka prze­ obraziła jego pisarstwo w obowiązek, zew, słowo honoru. Jedno­

cześnie przestał traktować literaturę jak trywialną grę w sławę, metodę na wystąpienie przed szereg sobie podobnych; zyskała

w jego oczach rangę zajęcia nazbyt odpowiedzialnego, ażeby

pozwolić sobie na rozkosz pisania o czymkolwiek i jakkolwiek. Dlaczego? Nie do końca to pojmował, zbyt zawiłą drogę przebyły

jego stosunki z pisarstwem - od chłopięcego figla do duchowe­ go trądu. Zranił się podczas tej zabawy, niechcący naciął żyły, którymi serce napędza powódź krwi. Miał odtąd tworzyć w po­

dwójnym jarzmie - obowiązku i odpowiedzialności. Musi pisać. Nie rozstawał się z tą myślą: w domu i na lekcjach, w rozmowie i na randce. Razem popalali papierosy, wspólnie

siadali do obiadu - jak najlepsi przyjaciele i nieodstępni wro­ gowie. Musi pisać! Ale o czym? Wybrał i uporządkował kilka fabuł ze swojej powstańczej biografii, tak obfitej w przygody,

ale każdą z nich odrzucił jako liche powielenie tego, co napisał wcześniej. Nie, z tej studni już wody nie zaczerpnie! Oddalił się

od tamtych doświadczeń, zdawały mu się złudzeniem, przestały rozpalać wyobraźnię, która zniewala, inspiruje do nawlekania

nowych korali na sznurek narracji. Nie zmartwił się, że źródełko wyschło. Chciał pisać o tym, co widzi teraz, lepić ze świeżego

budulca miejskich impresji. W mieście, nigdzie indziej, leży jego ziemia obiecana, żyzna rola, to ją powinien uprawiać. Tylko tutaj odczuwał nieznane, które czasem tak bardzo pragniemy

pojąć, że w naszym dążeniu rodzą się entuzjazm i twórcza ra­ dość. Cóż, że wrażenia te zalegały w jego sercu stertą surowego

250

wielosłowia? Życie nie zwykło nam podsuwać gotowych pro­

duktów, rzuca jedynie odpadki i aluzje, materiał montażowy do rozplanowania, podkoloryzowania, posklejania w całość, którą nazywamy utworem. Życie dostarcza gliny, a ta formuje się

w palcach i oddechach majstrów. Wiedział to, lecz nie potrafił

wyznaczyć osi swojej twórczości. Przypomniał sobie o natchnieniu, chwytał je uparcie i prze­

biegle, począwszy od metod prostych i naiwnych, kończąc zaś na skomplikowanych fortelach. Usiłował odwołać się do własnego

sumienia, dyktował sobie warunki tak sprzyjające, że wstyd było

nie pisać: siadał przy stole, zamaszystym gestem wyciągał kartkę

czystego papieru, odkręcał kałamarz, chwytał pióro i... czekał. Efekt odbiegał od oczekiwań: jego uwaga, zamiast w pełni zo­ gniskować się na pisaniu, ulegała rozproszeniu pod wpływem

każdej drobnostki. Stara gazeta przyciągała wzrok ogłoszenia­ mi, paczka papierosów etykietą, Stepan wpatrywał się nawet we własne dłonie, palce, knykcie. Oczy wszystko pilnie lustrowały, wszędzie szukały wytchnienia, byle nie wracać na zdradziecki ar­

kusz, gdzie czekało zadanie, uszy wsłuchiwały się w krzyki, zgiełk

i szmery za ścianą, głowę samopas przemierzały rozproszone myśli, by rozpłynąć się w kłębach tytoniowego dymu, duszącego i wszędobylskiego. Nie, to nie miało prawa się udać.

Pieczołowicie eliminował rozpraszacze, które stały na zawadzie

pełnej izolacji. Zamierzał się skoncentrować, choćby przemocą. Odrzuciwszy pióro, żeby nie maczać go w atramencie, potem

zwykły ołówek, żeby go nie ostrzyć, wybrał ołówek wysuwany;

oddaliwszy stół od okna, żeby najlżejszy przeciąg nie drażnił cery,

urządził miejsce pracy w kąciku przy piecu. Zadbał o należyte

251

oświetlenie elektryczne. Aby ustrzec się paskudztwa ludzkich

odgłosów, usiłował pisać w otulonej ciszą nocy, gdy sąsiedzi spali. Próbował między czwartą i piątą rano, zanim sąsiedzi się zbudzili.

Nic z tego. Urobek nadludzkich wysiłków i wyrzeczeń był zawsze

jednaki: na papierze - parę pokreślonych linijek w gąszczu ry­ sunków drzew, chat i twarzy; w sercu - gorycz i niemoc. Nieraz po powrocie do domu imaginował sobie, że jest w zna­ komitym nastroju. Zachęcał się figlarnie:

- No, skrobnij coś, zarobimy parę kopiejek! Coś lekkiego i wesolutkiego, niech diabli porwą napuszone te­

maty! Kto mu odmówi swady humorysty? Proszę bardzo, weźmy

taką fabułę: pedagog uprawia na lekcji propagandę antyreligijną, na celownik wziął aferę z potopem. Czy to być może, pyta, aby w rzeczonej arce upchnięto wszelkie żyjące gatunki zwierząt, bo­

daj po jednej parze? I powala uczniów żarcikiem: toż nawet para

wielorybów się nie zmieści, wieloryb waży tysiąc pudów i arkę ogonem wywróci! Na to pewien uczeń, drobniusi i niepozorny,

jak nie piśnie cienkim głosikiem: „A po co wieloryba ładować do arki? Sam popłynie!”. Dodajmy, że nauczyciel jest wierzący, przed

wyjściem do szkoły prosi w modlitwie Boga o przebaczenie! Albo jeszcze lepiej: nobliwy profesor, ojciec rodziny, ceniony ekono­ mista, usiłuje wyartykułować odpowiedź na pytanie redaktora gazety. Pytanie dotyczy poglądu na rozwój życia gospodarczego w Kraju Rad; profesor ma pogląd jasny i prosty, lecz „niewymow­

ny”, więc pisze, oblewa się potem, czyta żonie, czyta przyjaciołom,

poprawia, wykreśla, opuszcza, unika kategoryczności, tu i ówdzie orzeka coś „ogółem”, coś poza czasem i przestrzenią, formułu­

je pochwałę nie wiadomo pod czyim adresem i czyni wyrzuty

252

nie wiadomo komu... Albo weźmy ukrainizację! Ileż dramatów,

komedii, fars, anegdot! Już on się na tym zna. Do kaduka, jak mógł dotąd o tym nie napisać? Nie dało się przechytrzyć samego siebie. Wyglądało na to, że do napędu mechanizmu, który próbował dźwignąć z miejsca,

zaprzęgnięto leniwego osła, który za nic miał zarówno kij, jak

i marchewkę; w siedzibie zarządu centralnego jego twórczości

urzędował zapewne tępy biurokrata. Wciąż czegoś żądał, czegoś

odmawiał, i powtarzał w kółko: „Jutro. Proszę przyjść jutro”. Stepan zaczął wierzyć w zabobony. A jeśli jego mieszkanie to jałowa ziemia? A może to rok niepiśmienny, bo nieparzysty, a on urodził

się w parzystym...

Umykając rozpaczy, bujał w obłokach. Roiło się mu, że napisał coś nietuzinkowego, niesłychanie interesującego i niezrównane­

go, stosy książek rosły na stole w pokaźną bibliotekę; już słyszał wokół siebie pochlebne szepty, już puszczał się w dalekie trasy,

korespondował z czytelnikami, na papierze wyłuszczał im swoje poglądy, myśli, przekonania; czytał dla nieprzebranych, zahipno­

tyzowanych tłumów. Marzenia niosły ulgę, ich wyrazistość koiła zebrane smutki, pozostawiając nie lada satysfakcję i wzmożony

apetyt. Cóż, skoro wiadomej sprawy nie ruszyły z miejsca. Tymczasem literackie okoliczności zewnętrzne zdawały się mu

sprzyjać. Książka oznaczała niezachwianą pozycję w środowisku,

nadała Stepanowi pisarskie obywatelstwo, którego tak łaknął. Odczuł to, kiedy jego zdanie zaczęło być interesujące dla innych, kiedy z Radczenki stał się po prostu tow. Stefanem, starym dru­

hem, swoim w kręgu swoich. Wysłuchał kilku komplementów pod adresem opowiadań i zrozumiał: oto jest równym wśród

253

równych; nasycił swoją samolubność, lecz dusza milczała jak

zaklęta. Wieczorami często przesiadywał w piwiarni z poetą Wyhor-

skim, stałym bywalcem. Stepan również czuł się w tym lokalu jak

u siebie, poczucie beztroski ogarniało go już na progu przestron­

nej sali. Fala światła przeobrażała posępną spelunę w świątynię

spokoju, zmartwienia rozpływały się w wesołym gwarze klienteli. Barwne postaci obsiadywały dwójkami i trójkami białe stoliki z marmuru, pobrzękiwały naczynia, strzelały kapsle, wybuchano śmiechem, wznoszono okrzyki, a wszystko spowijała natrętna

muzyka dobiegająca z podestu w kącie. Nuty spajały pstrokaciznę twarzy i ubiorów w nierozdzielny kolektyw, scementowaną

masę, w chwilach ciszy redukującą się do pojedynczych słów

i postaci - rozbieżnych i odległych od siebie jak bezimienne osady, z których przygnały je nieodgadnione życiorysy i losy. Ale gdy

znów rozlegały się dźwięki, krótka separacja dobiegała końca -

rewia istot na powrót stapiała się w monolit, oczarowana melodią

strun, jakby to była jej melodia, jakby pieśń spływała naraz ze wszystkich ust owładniętych poczuciem bliskości.

Młody prozaik wpadał w trans knajpianej muzyki. Zdzierała z niego plastry strapień, wyzwalała udręczone pokłady duszy,

a ta rozpościerała skrzydła w ślepym, lecz zachłannym porywie.

Wyostrzały się zmysły, Stepan uwrażliwiał się na drżenie serc wokół niego. Przejmowała go zuchwała pewność - tak, napisze coś, ubierze w słowa to, co dotąd pozostaje niedosiężne, a przecież

żyje w nim i ożywa się echem na każde tchnienie życia.

Wzrokiem odnalazł Wyhorskiego i ruszył ku niemu przez labirynt krzeseł i stołów.

254

- Dziś jazz-band - oznajmił poeta. - Posłuchajmy. Na podeście zamiast zwykłych trzech instrumentów ustawio­ no kwartet złożony z pianina, skrzypiec, wiolonczeli i bębna

tureckiego, wspierany przez miedziane talerze, które wzniecały nieludzki huk i uśmiercały każdą melodię.

- A to bandyci - pieklił się poeta. - Patrzcie ich, jazz-band

pełną gębą! Za to dokładamy piątaka do każdej flaszki! Ale proszę

spojrzeć na nowego skrzypka. Nowy skrzypek był młody i pod krawatem związanym za­

maszyście w artystyczny węzeł. Zachowywał się jak epileptyk. Kołysał się, wymachiwał głową, wystawiał język, pomrugiwał,

marszczył się i krzywił, a od czasu do czasu podskakiwał, jakby uderzenia perkusisty sięgały rykoszetem jego brzucha.

- Rozwiązał problem dyrygowania z zajętymi rękoma - wy­ jaśnił Wyhorski. - Jakież wyczucie! Niechże im pan postawi po

piwku. Poeta potrząsał tułowiem w takt muzyki i podśpiewywał.

- Co nowego na niwie literackiej? - Nic a nic - odparł Stepan. - Ach, tak... pochwalili mnie w „Czerwonym Szlachu”. Recenzja wyszła. Słowem, nic specjal­

nego. -Kto?

- Da pan wiarę? Switozarow. - Switozarow zawsze czyni na przekór. Pochwali, o ile wcześ­

niej ktoś nie pochwalił. W przeciwnym razie zbeszta, we własnym dobrze pojętym interesie. Ci ludzie widzą w nas konie wyścigowe,

robią stawki totalizatora. Aby zostać krytykiem, należy być krytykantem. Tak czy owak, niech pan ich pędzi precz.

255

- Chyba będę musiał przystać do jakiejś grupy - wyznał Stepan. - Młodemu ciężko bez zaplecza.

Poeta się skrzywił.

- Jedno z dwojga: alboś zdolny i obejdziesz się bez wsparcia, alboś niezguła i nic ci nie pomoże. Po co się zrzeszać? - Prawdę mówiąc, nawykłem do pracy społecznej. A to w Dom-

ludzie, a to w starostwie studenckim... - To wstępuj pan do Międzynarodowej Organizacji Pomocy

Rewolucjonistom - żachnął się poeta. - Zapisz się pan do Sto­ warzyszenia Przyjaciół Floty Powietrznej, Towarzystwa Pomocy

Dzieciom, kalekom, bezrobotnym... Co ma piernik do literatury? Nerwowo postukiwał widelcem w butelkę na znak, że chce

kolejne piwo. - Wyznam szczerze, pojęcia nie mam, po co te grupy istnieją.

Tłumaczą mi, a ja nie rozumiem. Nie potrafię. Ich funkcjono­ wanie pozostaje dla mnie niezgłębioną i przygnębiającą zagadką. Może to rodzaj kul dla pisarzy połamańców, ale pan, zdaje się,

nogi ma całe i zdrowe. Nareszcie niosą piwo! Żwawo napełnił kufle. - Za literaturę! Szanujmy ją, bo daje nam zarobek. Ale proszę

powiedzieć z ręką na sercu, dlaczego zaczął pan pisać? Stepan pokraśniał. - Z zazdrości. - A ja przez kompleksy. Na jedno wychodzi. Szkopuł w tym,

że nasza twórczość jest postna. Pisarz jak piekarz, uwielbiam to porównanie. Z niewielkiej masy wypieka bochny. Porządny ma piec, przyzwoite drożdże, miesi ciasto cały miesiąc, czasem i rok albo kilka lat. Ale kiedy brak mu śmiałości, kiedy lęka się

256

własnych myśli, niech lepiej zamknie piekarnię na cztery spusty

i pójdzie cudze dzieci uczyć.

Muzyka się ocknęła. Znów niemiłosiernie hałasował bęben, lecz melodia brzmiała klarownie, rozwijała się cienką nicią spod palców skrzypka porażonego kolejnym atakiem rytualnych kon­ wulsji. Melancholijna nuta niespełnionej żądzy, lśniący strumień

smętnego wyrzutu, pragnienia i niepokoju. - Co to? - zapytał Stepan. - Fokstrot. Nasze społeczeństwo napiętnowało go mianem

wszeteczeństwa, zwyrodnienia. Niektórzy nazywają go zgoła

tańcem łóżkowym, choć czym innym był stary dobry menuet? Fokstrotowi zarzuca się zmysłowość, ale który z porządnych tań­

ców nie działa na zmysły? Tańczymy po to, by wpaść w objęcia.

Niezbadane są wyroki ludzkie w kwestii tanecznej. W pierwszych latach rewolucji tępiono taniec na równi z przesądem religijnym,

dziś praktykujemy go w klubach jako instrument pracy kultu­ ralnej. Proces istnienia to proces samonegacji, mój przyjacielu.

- Nie mogę pisać - wyszeptał Stepan, zdjęty tęskną trwogą melodii. - Staram się i nic.

- Nic nie szkodzi. Kryzys chwyci, wena wróci. Muzyka ustała. Stepan poczuł dziwne wzburzenie i przypływ troski - urwany motyw zawisł w szemrzącym, gęstym powie­

trzu. W uszy wwiercały się przejrzyste strzępy rozkołysanych

nut. Usiłował zebrać w całość rozproszony melodyjny rój. Po­ wróciła frustracja daremnych prób pisania, znów kierując żale

w stronę marzenia, które w najdogodniejszym czasie zamknęło przed Stepanem podwoje. Pośpiesznie wyliczał w pamięci każdy z kręgów swojej miejskiej wędrówki. Nachylony do Wyhorskiego,

257

opowiedział mu o ich pierwszym spotkaniu - nie w kancelarii spółdzielni mieszkaniowej, lecz w innej, kiedy poeta rzucił śla­

dem Stepana niepojęte słowa. - Dziwne, co? - zapytał.

- Nie przypominam sobie - padła odpowiedź - ale nie w tym

rzecz. Przychodzisz pan głodny, obdarty, bezdomny, a teraz

proszę: palto, marynarka, trochę grosiwa i tom opowiadań. A czy osiągnął pan szczęście? Biadoli pan: pisać nie mogę! Oto załączony obrazek do moich rozważań na temat postępu. Za­

wsze powtarzam: szczęście jest niemożebne. Dziś zjadłeś, jutroś

głodny.

- Wszystko to wbrew naturze - westchnął Stepan. - Całe mia­ sto to wynaturzenie. - Odkąd ludzkość zaprzeczyła temu, co nadnaturalne, jedyną

pociechę znajduje w rzeczach nienaturalnych - skwitował po­

eta. - O szczęściu, a więc pełnym zadowoleniu, nie sposób mówić bez abominacji. To najbardziej zwierzęca z ludzkich iluzji, bo

najściślej zgodna z naturą. Napełnił kufle.

- Proszę mnie posłuchać - podjął. - Mądrale, którzy rozwo­

dzą się o naturalności, tyle wiedzą o życiu, ile maciora o po­ marańczach. W chwili, gdy rozum ludzki zaczął abstrahować,

człowiek nieodwołalnie opuścił ścieżkę natury, a powrócić na nią zdoła tylko wtedy, kiedy utną mu głowę. Niech pan pomyśli:

czy człowiek może niszczyć naturę wokół siebie, nie niszcząc zarazem naturalności w sobie? Każde drzewo zrąbane na tej

planecie wskazuje, że z duszy ludzkiej wykarczowano już część natury. Odkąd człowiek zamienił pieczarę, zgodną z naturą,

258

na konstrukcję chaty, odkąd jął ociosywać naturalne kamienie,

wstąpił na ścieżkę sztuczności i podrzucił ją nam w spadku. Czy jest cokolwiek naturalnego w uznaniu niepełności dzisiejszego

świata i dążeniu do jego nowych form? Czy to naturalne, że potępiamy nasze życie? W zgodzie z naturą byłoby, gdybyśmy

zarówno nie wyolbrzymiali jego wad, jak i nie opiewali go bez refleksji, jak czynią to różne słowiki. Postęp to odstępstwo od

natury: w naszym otoczeniu, myśleniu i uczuciach. Pańskie palenie też jest sztuczne, naturalne zaś wdychanie świeżego

powietrza. - Palenia nie rzucę - zarzekł się Stepan. - To nie wyrzut. Chcę, żeby pan zrozumiał: człowiek jest reductio ad absurdum natury. Przyroda unicestwia się naszymi

rękoma. Na nas kończy się jedna z odnóg ziemskiej ewolu­ cji, po nas nie przybędzie nikt, żaden nadczłowiek. Jesteśmy ostatnim ogniwem łańcucha, który obwiedzie ziemię jeszcze

wielekroć, ale innymi ścieżkami, w innych kierunkach. Mózg! Oto największy wróg człowieka... Ale, przyjacielu, nie wypada

gapić się nieustannie na damę w niebieskim kapeluszu, choć to

akurat zew czystej natury! - Ja z roztargnienia - usprawiedliwił się Stepan. - Swoją drogą, słuchanie moich monologów' także przeczy

naturze. - Ciągle pan mówi o końcu świata. - Stepan trochę niezręcznie zmienił temat. - Pesymista z pana. - Nie ciekawią mnie wydarzenia, ciekawi ich zakończenie. - Toteż zyskał pan sławę inteligenta bez kręgosłupa!

Słowa te wyraźnie ubodły Wyhorskiego.

259

- Inteligent bez kręgosłupa - wyburczał obrażony. - A jaki po­ żytek z kręgosłupa, skoro głowę dźwiga pustą jak baniak! - Wstał i dorzucił: - Wszyscyśmy drobni burżuje, śmierć nas nie minie. Ofiarujcie nam życie wieczne, a odrodzimy się: nowi, potężni,

pełni zalet. Dopóki śmierć na nas czyha, jesteśmy nic niewarci komedianci.

VIII

Wieczorem w domu przekazano mu wiadomość, że ktoś do niego

przychodził i kategorycznie obiecał powrócić rankiem. „Kogóż to licho nosi?” - niepokoił się Stepan. Od kiedy zamieszkał przy ulicy

Lwowskiej, nie odwiedzał go nikt, nie pamiętał zresztą, żeby komu­ kolwiek podał adres. Żył jak myszka za piecem, w warunkach tak

uwłaczających, że nie był w stanie pisać! Łomotanie niewidzialnej

ręki do drzwi jego pokoju budziło chęć składania wizyt, podejmo­ wania gości i spędzania godzin na sympatycznych, odprężających

pogawędkach. - Muszę sobie znaleźć znajomych - postanowił.

Otóż to, potrzebował pożyć sobie trochę prostym życiem, na­

cieszyć się zaciszem drobnomieszczaństwa, odpocząć i nabrać sił po napięciach ostatnich miesięcy. Tworzyć nie może zapewne wskutek przemęczenia. Wyczerpana dusza, jak zmordowany wół,

nie udźwignie żadnego ciężaru.

Przed snem w jego głowie zrodził się projekt: nie nadużywać prawa do odwiedzin w redakcji, literacka paplanina potęguje

niemoc, w ogóle literaturę należy' omijać szerokim lukiem, dobrać sobie kompanię zgoła nieliteracką, piwo z Wyhorskim pijać nie częściej niż raz w tygodniu. Po pierwszym oczarowaniu barwi-

stością myśli poety i jego nonszalancją wobec spraw świata tego

Stepan poczuł szczyptę krytycyzmu, bo sam obywał się bez sofizmatów i spoglądał na życie bez filtra abstrakcyjnych kategorii.

261

Nie oszukiwał się ani myślą, ani uczynkiem, trzymał się konkre­

tów i wciąż degustował życie jak kuszący, choć gorzkawy migdał. Rankiem nadeszło proste rozwikłanie zagadki wczorajszego

gościa. Stepan nie od razu rozpoznał twarz zdobną obecnie w an­

gielski wąsik, zmyliła go sylwetka w jelonkowej kurtce i żółtych

rękawiczkach, ale słowa przybysza nie pozostawiały złudzeń.

- Dzień dobry, Stefciu, postanowiłem cię odwiedzić - powie­ dział Borys Zadorożny, niegdysiejszy kolega z instytutu i po­

przedni lokator tego pokoju. - Usiądź, Borysie - zachęcił gospodarz. - Dobrze cię widzieć.

Miniony rok zmienił Borysa Zadorożnego nie do poznania, metamorfoza objęła nie tylko ubiór, lecz także maniery i ton

głosu. Zwrot powitalny był zaledwie echem czasów studenckich, z kolejnych zdań przebijała wyższość człowieka przedsiębiorcze­ go, który zna cenę słów i nie zwykł ich marnotrawić.

Spod płaszcza Borysa wyłoniło się szare sukno tołstojki z rzę­ dem dużych kościanych guzików. Gość sięgnął do kieszeni i wyjął

okazały portcygar. Skwapliwie podsunął cacko gospodarzowi. - Częstuj się.

Omiótł mieszkanie krytycznym spojrzeniem. - Mieszkasz tu więc? - Ano mieszkam, dzięki tobie. - E tam, nie ma za co dziękować. Obdarta klitka. Sufit by przemalować, tapety położyć. Forsę masz? - Coś tam mam. - To wytapetuj koniecznie. Teraz niedrogo. Zaopatrzysz się

w leningradzkim zjednoczeniu, polecam.

Stepan skinął głową.

262

- Co na twojej katedrze? - zapytał. Borys wypuścił kłębek dymu pod sufit.

- Na katedrze? Rzuciłem po tygodniu. Nie dla mnie to suche naukowe g.... Obecnie jestem starszym instruktorem spółdziel­

czego przemysłu buraczanego na Kijowszczyźnie. Gdzie masz popielniczkę? Na podłogę kiepujesz, studenciaku?

Jął opowiadać o stanie spółdzielczego przemysłu buraczanego, o ubiegłorocznych zbiorach i szkodnikach. Niedociągnięć od

groma, ale postępy są bezdyskusyjne. Ech, biurokracja staje kością w gardle! Trwa, dajmy na to, odbudowa cukierni w re­

jonie stacji kolejowej Funduklejówka, Borys musi tam często bywać. Siła robocza jest, fundusze są, ale póki rzucali kłody

pod nogi - fru, sezon zleciał. Fachowców mamy starej daty, tu

pies pogrzebany! - Werwy za grosz! - pomstował. - Kijami po grzbiecie pędzić

tych dobrodziejów! A ty kiedy kończysz?

- Widzisz, rzuciłem instytut - przyznał się Stepan. Borys się skrzywił.

- Pisanina wciągnęła, hę? Stepan przytaknął.

Borys perorował: literatura, i owszem, rzecz piękna, lecz chwiejna, w życiu należy mieć stały dochód, pewny fach i wy­

konywać pracę pożyteczną. - Dla kogo właściwie piszecie? - zapytał. - Ja, na przykład, do

książek nie mam głowy. - A jak twoja żona? - Gospodarz zmienił temat. - Nadijka,

jeśli się nie mylę? Nie udawał, wydobył to imię z mrocznych pieczar pamięci.

263

- Aha, Nadijka jest na medal. - Borys się rozpromienił. -

Świetna gospodyni, nie mogę się nacieszyć.

- Uczy się w technikum? - Namówiłem ją, żeby rzuciła. Rzecz jasna, nie ma nic przeciwko edukacji kobiet i równo­ uprawnieniu, lecz nade wszystko potrzebuje rodziny i domowego

zacisza po przeklętych delegacjach. Zresztą doświadczenie uczy, że kobiety nadają się wyłącznie do prac pomocniczych, jako stenotypistki albo rejestratorki. Odpowiedzialnych zadań i sta­

nowisk pod żadnym pozorem powierzać im nie należy. - I o dzieciaka musimy się wystarać - dodał. - Co was powstrzymuje?

- Pieniądze. Inna rzecz, że aborcje też nie są darmowe. Będzie

jak będzie. - Bez dzieci nie da rady? - Da, ale czy warto się żenić i nie mieć potomstwa? - A miłość? - Miłość, Stefciu, zjawisko przelotne, dwutygodniowy urlop

urzędnika. Trza żyć. Ech, nic się nie zmieniłeś.

Na pożegnanie rzucił: - Czekam na ciebie. Mieszkam przy zjeździe Świętego Andrze­

ja trzydzieści osiem przez sześć. Mam dwa pokoje. Przychodź. Odprawiwszy gościa, Radczenko usiadł na łóżku, jak miał w zwyczaju, kiedy zamierzał nad czymś się skupić i zapalić. Wi­

zyta dawnego przyjaciela pozostawiła po sobie niesmak i ukłu­ cie zazdrości. Konserwatyzm zapatrywań Borysa, to kołtuńskie

ograniczenie w materii kultury wyższej, był Stepanowi ohydny do głębi, ale zaimponowała mu smykałka do działania, umiłowanie

264

własnej pracy i przekonanie o jej użyteczności. Do tego pokoju,

zwaliska duchowych upadków i wzlotów, rzutki inspektor wniósł szczery zapał budowniczego życia, dziarskość mrówczej pracy,

co rusza z podstaw bryłę świata. Wszak to on i jemu podobni,

stawiający fundamenta pod ludzkie bytowanie, umożliwiają twór­ czość wyższego rzędu. Czy zatem Borysowi wolno uważać sztukę

za odprysk własnego trudu i odrzucać ją, skoro nie ma czasu, żeby

się nią cieszyć? Jego praca, mrówcza, niewdzięczna, sławy mu nie

przyniesie, jego imię nie wyryje się żadnymi zgłoskami w żadnej

historii, szuka więc satysfakcji w pieniądzach, a wytchnienia przy domowym ognisku, chce się zapisać choćby w pamięci własnej

rodziny. Czy z tego powodu zasłużył na łatkę kołtuna? Wolnego! Jeszcze się okaże, kto ma prawo kogo potępiać, przekonamy się, kto jest prawdziwym motorem życia - ten, kto wznosi gmach,

czy ten, kto arie na dachu wyśpiewuje? Stepan rzucił papierosa. Różne palą z Borysem gatunki tytoniu! Różnymi są ludźmi. Ach, Nadijka zrezygnowała z technikum! Namówiłem, powia­

da. Oto, jaką zawarli umowę. W trybie administracyjnym. Ich sprawa. Drobiazgi.

Czuł niezadowolenie, jakby Borys uczynił mu afront. Im bar­ dziej usprawiedliwiał znajomego, tym więcej dostrzegał w nim

winy i wrogości. Ziarenko urazy zepchnięte z góry uczucia toczy się i puchnie, urasta jak śnieżny bałwan, aż wpadnie do serca jako bryła lodu. Ileż jednostek ciepła trzeba zużyć, zanim ten ciężar stopnieje. Pół do pierwszej. Czas iść na schadzkę. Wstał i się przeciągnął, nie bez żalu. Nie to, że nie miał ochoty, ale szkoda było porzu­

cać niedomknięte rozważania, niedomyślaną myśl, irytującą jak

265

splątany kłębek wełny. Ubrał się, wyszedł i skulił na mroźnym po­ wietrzu. Brr! Tak ciepło, tak przytulnie było w zadymionym poko­ ju. Postawił kołnierz, ukrył dłonie w kieszeniach. Oślepiająca

biel rozjeżdżonej ulicy, suche skrzypienie własnych i cudzych

kroków, miękkie poślizgiwanie sanek - każdy z nieprzyjem­ nych dźwięków raził bezmyślną przejrzystością. Szedł prędko, mijając przechodniów.

Zjawił się za wcześnie, Zośki jeszcze nie zastał. Usiadł i za­

chłannie zapalił, ale papieros natychmiast zgasł w palcach roz­ ciągniętych na oparciu fotela. Jedyny fotel w pokoju, niegdyś

obity błękitnym jedwabiem, a dziś zaścielony pstrokatą narzutką,

był ulubionym miejscem Zośki. Stepan je zajął, rozkoszował się miękkością, pragnął ciepła i wygody, chciał zanurzyć w nich całe ciało i zapomnieć o nim, oddając się niemrawym myślom, z tych, co zstępują do głębi duszy i dokonują jej inspekcji. Chciał zerwać

kute zamki ze skrzyń minionego, uchylić ich wieka i zanurzyć ręce we wspomnieniach, dawnych, zasuszonych jak kwiaty mię­

dzy kartkami starej książki. Może Zośka się spóźni? Może wcale się nie zjawi?

Ale czekał na nią. Z większym zainteresowaniem niż przed pierwszymi spotkaniami lustrował wyposażenie pokoju, który dał mu niespodziewane schronienie. Ach, jak skromnie: łóżko,

dwa krzesła, fotel i stolik. Brakowało choćby szafy, więc sukien­

ki, owinięte tkaniną, wisiały na ścianie. Nieznana mieszkanka

tego wnętrza nadała jednak ubożuchnemu wystrojowi złudną harmonię, potrafiła z kobiecą gracją rozmieścić meble, rozjarzyć

polorem młodości ich łagodną prostotę. Gość zgadywał działa­ nie wprawnej ręki w równej linii kołdry, w puszystej poduszce

266

unoszącej zalotnie jeden z rogów, w rzędach zdjęć i szklaneczek

na zaścielonym obrusem stole. W tym miejscu ogniskowała się uwaga gospodyni, wystawiał spektakle teatr jej życia, tutaj jej

serce biło pragnieniami, tu nakreśliła na ścianach niewidzialne wzory marzeń. W cudzej siedzibie, uprzątniętej i wyposażonej dla kogoś innego, kto wie, może w nadziei na pocałunki, Stepan

realizował własne fantazje, znalazł azyl dla najintymniejszych

uczuć, dom miłości. Paradoks. Zośka wreszcie dotarła, wesoła, rumiana od marszu i mrozu. Wniosła do środka dziarskość zimnego powietrza. - Jesteś już? - zdziwiła się. - Za wcześnie wyszedłem - wyjaśnił z uśmiechem - żeby cię

szybciej zobaczyć.

- Oj, ależ z ciebie kłamczuch! Zrzuciła płaszcz, kapelusz i przylgnęła do niego.

- Ogrzej - poprosiła. - Zośka zmarzła na kość!

Dopiero teraz dostrzegła jego smutek. - Jesteś nie w sosie. Dlaczego mój niebiański jest nie w sosie? - Kiepski nastrój - przyznał. - Przejdzie. Mocno go przytuliła.

- Gdzie masz ten nastrój? - pytała. - Tutaj? A może tutaj?

Całowała go w czoło, oczy, policzki, jak całuje się dzieci w stłu­ czony palec, żeby już nie bolało.

Potem zasiadła w swoim fotelu, a on przycupnął na dywaniku

u jej stóp. „U stóp królewny” - żartował. Zośka zapaliła papierosa. Założywszy nogę na nogę, z łokciem

wspartym o kolano, nagle zaczęła mówić, jakby sama do siebie.

Wygłaszała myśli w tej kolejności, w jakiej kłębiły się w jej głowie,

267

z tymi samymi lukami i antycypacjami. Owszem, kiepski nastrój

się zdarza, Zośce też. Dlaczego? Bo ludzie to żałośni komedianci, nie chcą żyć po prostu, ciągle coś wymyślają, wszystko plączą,

wbijają sobie do głowy głupstwa i zadręczają się nimi. Zośka szuka pracy, chodzi na giełdę i do związków zawodowych, tam jeden z drugim nadęty, siedzą tacy poważni, a jej chce się śmiać

i wystawiać język. Tatko wieczorami pisuje sprawozdania, raz domalowała w jednym konika, bo tatko pisze banialuki, których

nikt nie czyta. Zośka uwielbia aeroplany, bo latają wysoko, ale nikt nie wpadnie na to, że można by ją przewieźć, lepiej bomby ci­

skać. Wszystkim zadumanym grubasom chciałaby dać pstryczka w brzuch, niech przestaną myśleć.

Najwięcej dziwactwa dostrzegała w miłości. Żyją ludzie ze sobą, na osobności wyczyniają miłe paskudztwa, a nikt nie chce się przyznać. To nieprzyzwoite! - krzyczą! A po co wyczyniają?

Moraliści od siedmiu boleści! - Zasnąłeś? - Potrząsnęła nim. - Nie.

Słuchał jej, oparty o fotel. Znał już te słowa, słyszał je w roz­ maitych kombinacjach przy rozmaitych okazjach. Milczał i wy­ dawało się mu, że w tym pokoju wszystko milczy, nawet meble kuliły się zasmucone, że trafiły tutaj, a nie gdzieś daleko. Nie

zorientował się, kiedy Zośka ucichła, opadła na oparcie i za­

mknęła oczy. Nie spytał, o czym myśli. Wiedział, że i tak jej nie zrozumie, bo oddalili się poza granicę językowej komunikacji. On też nie potrafił ująć w słowa własnych rozterek. Siedzieli tak,

zapomniawszy o sobie nawzajem, pogrążeni w lękach, ukryci we

własnych sercach, za nieprzebytymi barierami obcości.

268

Stepan ocknął się pierwszy, niezgrabnie podźwignął się na nogi.

- Nie śpisz? - zapytał. Bez słowa uniosła powieki. Stał przy niej i nie wiedział, co powiedzieć.

- Coś nam dziś niewesoło - odezwał się wreszcie. - Co z tobą,

Zośka? - zaniepokoił się.

Milczała.

- Czy coś ci się przytrafiło? Owo „coś” w ich mowie intymnej oznaczało okup, jakim mimo uników beneficjentów natura zwykła taksować zaznaną rozkosz.

Uniosła zafrasowane oczy. - Wszyscy umrzemy? - zapytała.

- Oczywiście. - Poczuł ulgę. - Wszyscy umrzemy. - A nie umrzeć się nie da?

Prostolinijność wybrzmiewająca z jej głosu ścisnęła mu serce. Nie żartowała, pytała szczerze, jakby miała wątpliwości i tajoną nadzieję, że okaże się wyjątkiem, że ominie ją absurdalny los każ­ dego z żywych stworzeń. Całował ją i pieścił, współczując jej i sobie. - Nie warto o tym myśleć - poradził.

- Samo się myśli - wyszeptała Zośka. Wyszli na ulicę i przystanęli na rogu. Tutaj zwykle się rozstawali. - Nie idź! - poprosił.

- Głupiutki jesteś. Kiwnęła mu głową. Wpatrywał się w filigranową postać maja­

czącą pośród przechodniów, coraz to mniejszą i mniejszą, zani­

kającą, aż utonęła w tłumie. Nie ruszał się z miejsca w nadziei, że pojawi się jeszcze na ułamek sekundy, choćby w najdalszej oddali; potem ogarnął go smutek, jakby stracił wiarę, że zobaczy Zośkę

269

ponownie. Nigdy wcześniej nie była mu tak bliska, nigdy tak jej

nie żegnał. Nie wypowiedział tego, co miał do powiedzenia tylko

jej - jedynemu, najbliższemu człowiekowi. Uwierał go ciężar niewymówionych słów. Nie znajdował ich zresztą. Zośka, jak skąpa

lichwiarka, ogołociła go ze słów i wspomnień. W jego głowie zrodziło się niedorzeczne podejrzenie, że już się nie spotkają.

Było dość wcześnie, ale ponieważ przechodził obok jadłodajni,

wstąpił na obiad. Nie był smakoszem, stosunek do odżywia­ nia miał czysto praktyczny. Nie należał do ludzi, którzy przed obiadem rozważają, co wziąć na pierwsze danie, drugie, deser,

a w myślach dokonują degustacji. Miał iście wilczy apetyt bez

domieszek barwnej zmysłowości, łakocie nie kusiły go wcale, choćby na pierwszy rzut oka roztaczały obiecanki nieziemskiej

słodyczy. Kupował góry czekolady i tony cukierków, ale ich nie jadał. Na początku zagadkowe nazwy dań w jadłospisie intrygo­

wały go, później jednak, gdy zrozumiał, że pieczeń a la broche

to zwykła smażona wołowina, a za tajemniczym omelette kryje się pospolita jajecznica, przestał zwracać uwagę na te fanaberie,

na te żałosne wysiłki urozmaicenia menu za pomocą finezyjnej

terminologii i fantazji klientów. Rozwinął w sobie upodobanie do porządnej odzieży i aromatu tytoniu, lecz nie poczynił najmniej­

szych postępów w dziedzinie kulinariów i degustacji, zatrzymując

się na poziomie wiejskiego nieokrzesańca.

Omiótł spojrzeniem salę, konsumentów i nakrycie przed sobą. Nagle, bez logicznego powodu, pomyślał:

„Nadijka to gospodyni na medal. Borys nie może się nacieszyć”. Myśl była niezmiernie przykra, jakby dawno miniona znajo­

mość z tamtą dziewczyną pozostawiła nieusuwalny osad. Ohydną

270

zbrodnią jawiła się Stepanowi przemiana błękitnookiej Nadijki

w kuchtę, sprzątaczkę i strażniczkę lichego dobrobytu młodego mieszczucha. Czy taki kiep jak Borys wie, czym jest banalne współ­

czucie dla drugiego człowieka? Te żylaste łapska jednako obchodzą się z burakami i kobietą. Taka już jego okrutna klerykalna natura.

Przez jakiś czas przebierał łyżką w barszczu, zostawił prawie połowę, a gdy zamyślony grzebał w misce pierogów z mięsem, do

jadalni wkroczył człowiek w połatanym płaszczu i rudym kape­ luszu. Trzymał przed sobą ogromny, dziwaczny przedmiot. Była

to harfa, jej właściciel zamierzał zabawić szanowną publiczność

muzykowaniem. Uzyskawszy na to zgodę, siadł na krześle w ką­ ciku i wziął potężny instrument między kolana. Niebawem wśród ludzkiego gwaru i pobrzękiwania naczyń rozległy się pierwsze

akordy zagrane na grubych pionowych strunach. Harfiarz wybrał znaną arię z Księżniczki czardasza, głuche

dźwięki, pozbawione akompaniamentu, nadały miłosnej pieśni głębokiego smutku i czułości, pobrzmiewało w nich echo tęskno­

ty, jej sedno taiło się w cichutkim drżeniu tonów. Stepan uważnie

przyglądał się postaci muzyka. Gdzież on widział tę podłużną,

zimną, acz płomienną twarz, lśniące czarne oczy, które - zda­ wało się - wnet zapłoną ukrytym w nich ogniem? Może mignął mu na ulicy w tym cudacznym kostiumie, może w burzliwych

czasach wędrował po wioskach i przygrywał ludziom, muzykę

rozmieniając na chleb? A może nigdy wcześniej się nie spotkali, lecz pierwsze wrażenie wywołane widokiem grajka, piorunujące,

zmuszało do szukania dawnych tropów. Kim jest? Tatarem, Grekiem, Ormianinem? Jakież fatum skaza­

ło na smętną włóczęgę to mocne, śniade ciało, kto zawiesił na jego

271

ramionach trójkątne brzemię, zaklął jego pasje w melancholijne

brzmienie strun? I jak zdołał w swoim żebractwie zachować tę

dumę, która nadal żarzyła się w jego oczach, tę spokojną wzgardę wobec publiki, do której lada chwila wyciągnie proszalną dłoń?

Stepan poczuł, że przybłęda ma swój świat, odrębny, jak i świat

słuchacza, osobisty i osobliwy los, prywatne cierpienia i nadzie­ je, jak wszyscy, których tu wprawdzie widzi, lecz nie zna i nie rozumie. Poczuł ekscytację, jak człowiek przeniesiony z Ziemi

na odległą planetę, wstrząśnięty nagłą metamorfozą przypad­ kowej ludzkiej zbieraniny w indywidualne, zagadkowe postaci.

Dziwił się jak dziecko, które odkryło zamaskowany mechanizm w zabawce.

Ludzie są różni - zrozumiał to tak, jak rozumie się każdą oczywistość, kiedy rozumienie wdziera się wichrem do ser­ ca i rozbłyskuje śpiewnym ziarenkiem między plewami prze­

brzmiałych słów. Nie, nie zrozumiał - pojął. Tak odnajduje nas miłość, gdy pokochamy, tak doświadczamy bólu i rozpaczy;

doznania nas przenikają, a my pojmujemy ich obecność, zapo­ minając, jak zwykliśmy je nazywać. Ludzie są różni! Owszem,

przeczuwał to, ale teraz już wiedział, domniemanie stało się rzeczywistością. Nowy świat był w nim, świat nowej myśli, która przyjemnie łechce umysł, wymiata z zakamarków mózgu kurz i przesuwa

meble, bo wnet tam zamieszka. Znużony tułaczką pod murami,

odnalazł magiczne zaklęcie otwierające wrota. Jak wnikliwy ba­ dacz, zdjęty zawrotami głowy pod wpływem genialnej hipotezy, chciał zweryfikować i ugruntować wnioski metodą wnikliwej

obserwacji. Ruszył więc na gwarne szerokie ulice, tam, gdzie

272

są ludzie, całe rzesze ludzi, gdzie można patrzeć na nich do

utraty tchu. Chreszczatyk był jak parkowa aleja przyprószona chłodnawym puchem obłoków - tych szerokoskrzydłych ptaków z niebiań­

skich przestworzy, co jeszcze wczoraj płynęły nad gładko ocio­

sanymi krawędziami skał strojnymi w barwne czapki. Zimny

dysk słońca zrzucał pod nogi, kopyta i koła rzęsiste strumienie

iskier - błękitnych, czerwonych i żółtych, te zaś rozsypywały się na ulice i dachy lśniącym pyłkiem, jasnym drżeniem mrozu, zaskakująco łagodnego i miłego, co rozpalał oczy radością, a na

usta wywodził bezwiedny uśmiech istoty opromienionej słońcem.

Wszystko zdawało się czarniejsze i bielsze, w delikatnej poświa­ cie wyostrzyły się kontury, zgiełk wznosił się o kilka tonów, ku światłu; pod krótkotrwałym, lecz nieustannym naciskiem na­

rastało skrzypienie śniegu. Trwała ludna godzina powrotów do domu, opuszczania progów pod okazałymi szyldami, wlewania się w tłum, w jasność, którą człowiek wchłaniał, by oddać po­

wietrzu w postaci strużek mglistej pary, ciepłych oznak oddechu, a zatem życia. Tak wiele oczu, tak wiele ruchu. Stepan szedł pośród nich, drżąc z ekscytacji, jakby wszystkie

oczy patrzyły dla niego, jakby dla niego wykonywano wszyst­ kie ruchy, jakby odbierał pstrą defiladę bohaterów, miernot i prze­

ciętniaków, którzy kroczyli przed nim wyprostowani, dziarscy,

śpiewni. Poczuł, że są bliscy jemu i sobie nawzajem, tacy prości

i swojscy, a już za chwilę odejdą każdy do swojego domu, do swojej miłości, do swoich myśli, nawyków, mądrości i głupot. Tam, na udzielnych poletkach, zbierają wątpliwe plony, uprawiają

radosne i rozpaczliwe kwiaty malutkich bytowań; tam każdego

273

czeka to, co nie czeka nikogo innego, zdarzenia może i podobne,

lecz wcielone w inne odczuwanie, pomalowane w inne desenie,

rozlane do szklanek z innego szkła, w odmienne wzory, odmien­ nej jakości. Bo dla każdego z nich świat się rodzi i gaśnie, po-

wstaje i znika w szczelince między powiekami. Ludzie są różni! Tak obłąkańczo odmienni mimo uderzających podobieństw! Zobaczył w nich jedną istotę rozwarstwioną na nieskończoność

różnorodności, jedną twarz podzieloną i przeobrażoną w krzy­ wych zwierciadłach na tysiące twarzy, a każda z nich skrywała

własną tajemnicę - tajemnicę człowieka. Tłum przyprawiał Stepana o dreszcze, działał nie tylko na

wzrok i słuch. Nozdrza rozszerzyły się, żeby węszyć, opuszki

palców płonęły żądzą dotykania ruchliwej, szemrżącej masy.

Chciał jej zaznać wszystkimi zmysłami, w całości i każdego z osobna, wchłonąć ją, umieścić w swoim warsztacie - tam,

gdzie ogień krwi roztapia wrażenia, gdzie niestrudzenie pracują

kowadła serca. Śluzy jego duszy zostały podniesione, pieniste

strumienie światła uwalniały się z nich, spływały w wąskie łotoki rwącym strumieniem i wprawiały w ruch dźwignie maszyny

twórczej. Pierwszy trzask zastałego mechanizmu dał się odczuć

jak nawrót dawnej boleści, przeraźliwy niepokój, ale i niewy­ mowny zachwyt, który uniósł młodego pisarza daleko poza

naturalne środowisko. Oślepiony i ogłuszony Stepan dreptał

sam jak palec pośród tłumu, sam ze swoim ogniem. Zabrał go do domu, podtrzymywał z powagą i lękiem, jak wierni niosą świece w Wielki Czwartek.

Ale po wejściu do pokoju, ciemnego na tle ulicznej feerii i wil­ gotnego po mroźnej posusze, czuł tylko zmęczenie. Nastała cisza,

274

płomień natchnienia zgasł bezszelestnie i bez śladu. Gdzie się

podział? Po co rozgorzał i znikł? Stepan nawet nie zdjął palta, usiadł przygnębiony nagłym stłumieniem twórczego uniesienia, rozczarowany straconą nadzieją. Kilka minut temu miał pewność,

nie wiedział jeszcze, o czym napisze i jak, ale czuł w sobie przy­ pływ, kipienie emocji, które lada chwila wydostaną się z ciasnego

rezerwuaru serca. I oto źródło wyschło jak strumyk na piasku, pękło jak kolorowa bańka. Znów jałowe przesiadywanie w pokoju,

trumnie nadziei. Znów ten sam stół, przy którym żegnał noce i witał poranki wyklęty niewolnik własnych poszukiwań. Czy tak będzie już zawsze?

Czy ciąży na nim dożywotni wyrok za zuchwałą fantazję, za śle­

pe, niedorzeczne marzenie o pisaniu opowiadań? Czy już zawsze

będą nim targać przypływy natchnienia, pustoszące jego serce? Czy w ramach pokuty będzie się brzydzić sobą, życiem i ludźmi?

Przemożny zapał twórczy, raz zaszczepiony człowiekowi, ogarnia go bez reszty, czyni dodatkiem do weny i pokornym egzekutorem swoich zaleceń. Natrętny a nieubłagany zew niweczy czystość

uczuć, obraca życie w klątwę wiecznej zasadzki; nęci baśniowymi wizjami i dławi niepojętą rozpaczą; przebija serce żądłem i mąci

umysł niepokojem, oplata człowieka jak liana, uciskając tkanki

mózgowe jak złośliwy guz. Nie ma potężniejszego zapału, bo

choć wszystkie drogi wiodą na zewnątrz, twórczość zmierza do środka; gdy mijają przyczyny innych zjawisk, jej źródło pozostaje niewyczerpane - w niej mieści się świat cały!

♦ **

275

Tymczasem za plecami Stefana Radczenki, nicpiszącego pisarza, kiełkowały doniosłe zdarzenia, zalążek przyjemnej niespodzianki.

Rzecz dotyczyła życia literackiego, owego nieustannego buzo­

wania, które w epoce koegzystencji wrogich ugrupowań, w co­ dziennych sprzeczkach i utarczkach, z wolna gromadzi łatwopal­

ny materiał. Narastające napięcie prowadzi do najprawdziwszych literackich potyczek, aż wreszcie opadają przyłbice i wybucha

wojna: o przywileje, o wpływy, o miejsce w kolejce do maszy­ ny drukarskiej i biura wydawnictwa. Na niwie pisarstwa trwa bowiem wyścig wewnętrzny z wymiernym profitem, a równo­ legle toczy się wyścig zewnętrzny, co wprawdzie zapewnia litera­ tom nagrody, lecz z literaturą tyle ma wspólnego, ile zakulisowe

intrygi z aktorską grą sceniczną. Twórczość to zajęcie bezgłośne,

uprawiane na siedząco; walce o jej efekty, przeciwnie, towarzyszą hałas i ruch wzniecane przez kadrę zapaśników, których styczność

z pisarstwem polega jedynie na tym, że biorą aktywny udział

w tych osobliwych zmaganiach. Powód wybuchu był nader prosty - pojawił się wakans na po­

sadzie sekretarza czasopisma. Każda z grup wysunęła kandydata. Sprokurowało to autentyczny kryzys parlamentarny: pertrakta­

cje, posiedzenia i knowania. Telefony dzwoniły, zawiązywały się

i rozpadały frontowe koalicje, wysuwano żądania, prowadzono ofensywy i oblężenia wedle najdoskonalszych wzorców strategii wojennej. Trwało to miesiąc, krwawili wszyscy, nie ugiął się nikt. Jako jedyną receptę na wyjście z pata ktoś rozsądny przedło­ żył rozpaczliwy projekt uchylenia rozpatrywanych kandydatur

i zawezwania Warega, który nie maczał palców w dokonanej jatce. Rychło zeszli się wszyscy na Stepanie Radczence, czy to

276

ze zmęczenia, czy też dlatego, że nowy pretendent nie zalazł

nikomu za skórę. Cechowała go postawa łagodna i ugodowa,

każda ze stron konfliktu mogła zatem liczyć na rozszerzenie strefy wpływów. Tym oto sposobem Stepan zasiadł na krześle pod wywieszką: „Sekretarz redakcji. Przyjmuje we wtorki, czwartki i soboty od

11.00 do 1.00 w południe”.

IX

Praca, praca i jeszcze raz praca! Miesiąc literackich batalii pogrążył redakcję w pełnym cha­

osie, młody sekretarz zakasał więc rękawy i wziął się do robo­ ty. Każde z kolejnych przedsięwzięć wyprowadzał niby cios, po części według nauk przyswojonych w czasach wojny, po części

zaś w zgodzie ze swoją naturą. Archiwum rękopisów przypomi­

nało pobojowisko, stan korespondencji wołał o pomstę do nieba, w bibliotece brakowało katalogu i trzech czwartych woluminów.

A człowiek ma tylko dwie ręce! Na pierwszy ogień poszła lektura rękopisów, starych i świeżo nadesłanych. Czynność tę Radczenko uważał za rzecz świętą,

godną najwyższej wagi. Odczuł na własnej skórze, jak wiele za­

pału, rozpaczy i nadziei wkłada w - nieraz koślawe i niezbyt gramotne - linijki młodzież z odległych zakątków, łaknąca, jak on,

literackiego światła, targana namiętnym pragnieniem wyjawienia

własnych, zatem niezbędnych dla innych śmiertelników, myśli i uczuć, wyrażenia własnego, zatem objawionego dla innych

śmiertelników, stosunku do świata ponad, przed i pod sobą. Prze­ dzierał się ostrożnie przez gęstwinę zeszytów i arkuszy, wykali­ grafowanych, zdobnych nieraz w naiwne winietki, czasem dla

przyciągnięcia uwagi okraszonych ilustracjami. Czytał dołączone

listy, ich treści nadawcy obmyślali, kto wie, może i miesiącami, zanim w uprzejmych, skromnych wersach zawarli dumę i radość

279

kipiące w ich sercach. Tam, daleko, we wsiach, w miasteczkach i miastach, zamarła w udręczonych i tryumfalnych pozach nie­

przebrana rzesza autorów. Czekali na ukazanie się ich tekstu albo chociaż odpowiedź, uwagę, Stepan zaś, wyczuwając to na­

pięcie, przez całe wieczory wertował w nieskończoność skrawki rozmaitego papieru, od bibuły do gatunków najwyższej klasy,

zapisane rozmaitymi atramentami i rozmaitymi dłońmi - i trudu nie szczędził, żeby w tej nawale nie umknęło mu coś cennego.

Przejęty bezgranicznym współczuciem dla nieudaczników, każ­ demu niósł w sercu słowo łaski i zachęty.

Po kilku dniach pojął nareszcie, jaką rzadkością są talenty, jak

niewdzięczne bywa zajęcie poławiacza pereł w papierowym mo­

rzu. Po tygodniu był już nie lada zmęczony i nie lada oburzony kuriozalnymi ambicjami grafomanów, co chcieli skrobać niedo­

rzeczne opowiadania i jeszcze bardziej niedorzeczne wiersze. Aż zaszła w nim metamorfoza będąca udziałem każdego dozorcy

więziennego: kpił okrutnie z twórczej impotencji, opowiadał

znajomym anegdoty o wypisywanych przez ludzi bredniach. Nie­ którzy autorzy przychodzili in persona - pokorni albo wyniośli,

stawiali się jak oskarżeni na ogłoszeniu wyroku, przybywali do

eldorado, gdzie chwała i cześć zdawały się leżeć na wyciągnię­ cie ręki. Stepan wysłuchiwał petentów z powagą, podejmował ich z kurtuazją i taktem, a przecież drwił z nich w głębi duszy,

bo śmieszni byli - w niepewności, nabożności i tajonej urazie. Zjawiali się nierozpoznani geniusze niosący na ustach gorzkie

słowa o krzywdzie, hochsztaplerzy udający niebywałą naiwność, a także jakiś szaleniec, co nie tylko przedstawił się nazwiskiem od dawna nieżyjącego pisarza, ale i okazał stosowne dokumenty.

280

Tydzień zajęło Stepanowi uporządkowanie archiwum i dopro­

wadzenie do ładu biblioteki. Uwijał się przy niej z pietyzmem i miłością, wszak kochał to zajęcie, kochał książki, jak ktoś, kto

zawdzięcza im pierwszą wiedzę o świecie i pierwszy nim za­ chwyt. Kto przeszedł taką inicjację, dla tego książka pozostawała wierną, niezmiennie zadziwiającą i wiecznie żywą dobrodziejką.

Radczenko nie zamierzał poprzestać na lekturze, chciał czuć obecność książki, zazdrościł więc ludziom posiadającym domowe

biblioteki i marzył skrycie, że pewnego dnia dorobi się własnej, sięgającej sufitu, złożonej z tysięcy tomów - pośród których za­ mieszka. Bez względu na koleje losów nigdy nie tracił nadziei na

ciche, harmonijne życie z książkami i przyjaciółmi, pielęgnował

i strzegł w sercu tę wizję jak część zapasową na wypadek kata­

strofy, jak pas ratunkowy, z którym niezbyt wygodnie się pływa, ale zawsze to lepsze niż pójść na dno.

Nowy sekretarz był dla wszystkich jednakowo i niewzruszenie uprzejmy, choć początkowo jego serce biło radośniej, gdy widział, że

go szukają, że chcą z nim pomówić i wystosowują do niego uprzejme

prośby. Niezawodny co do obietnic, w słowach precyzyjny, doskonale

pojmował, co komu wolno i należy rzec. W warunkach gęstej, choć literackiej atmosfery starał się pełnić funkcję wentylatora. Trafiwszy

do strefy krzyżowania się najróżniejszych wpływów, wyrabiał so­ bie z ich pomocą osobisty pogląd na literaturę. Nie szło tu zresztą

o przekonania ani rodzaj teoretycznej systematyki, lecz o podejście praktyczne, pociąg i szacunek do pisarstwa, zdolność interesowania

się nim i odnajdywania w nim złotego ziarnka pożytku. Miłosne schadzki odbywały się dwa razy w tygodniu wedle gra­

fiku. Obecnie przychodził do Zośki bez reszty przejęty tematyką

281

literacką, lepką jak smoła. Zapominając o bożym świecie, stresz­

czał dziewczynie rozmowy, spotkania, przedsięwzięcia, ubierał w słowa nadmiar wrażeń uzbieranych przez kilka dni. Tkwi­

ła w tych historiach, nieraz zajmujących, domieszka samochwal­ stwa, próba uwypuklenia roli własnej i wzbudzenia podziwu - on,

nikt inny, to on pociągał za sznurki! Komplementował współ­ pracowników, podkreślając tym samym, że może komple­ mentować; ganił, podkreślając, że potrafi oceniać; rozważał dylematy, jakby chciał przypomnieć, że umie myśleć rozsąd­

nie. Była to niewinna kokieteria rozgrywana przed dziewczyną, zaspokojenie niegroźnej potrzeby dogodzenia ukochanej przy­ miotami własnego ducha, chlubienia się sobą wobec niej. Sobie

udowadniał prawo do jej uwagi, ją zaś upewniał, że dokonała nie najgorszego wyboru. Zośka wiedziała, o co chodzi, niekiedy

przerywała mu w kulminacyjnym momencie, głaskała po głowie i konstatowała z uśmiechem: - Niebiański jest wniebowzięty.

Śmiał się i zarzekał, że bywa taki wyłącznie w jej towarzystwie. Obok pracy w redakcji spoczywała na nim piecza nad cza­

sopismem w drukarni. Nowych, choć jakby znajomych doznań

dostarczyło mu to ogromne przedsiębiorstwo, każdej doby wy­ pluwające z siebie setki tysięcy odbitek. Wkroczył tam i od progu

pokochał powietrze gęste od farby i ołowianego pyłu; w oczekiwa­ niu na pierwsze korekty wodził oczarowanym wzrokiem za sze­ regami masywnych kaszt i robotnikami w niebieskich fartuchach, roześmianymi i rozgadanymi, milkliwymi i skupionymi. Chwy­

tali podłużne litery w zręczne palce, szybko i jakby od niechcenia

zestawiali je w wiersze, potem w kolumny, aby w końcu rozdzielić

282

je na równe prostokąty stronic. Na jego oczach zachodził cu­ downy, choć niewymyślny proces materializacji myśli ludzkiej uwolniona daleko stąd, trafiła do przestronnej jasnej sali, osiadła

tu jako bezmiar lichych znaczków, zachowując klarowność i siłę natchnienia. Przy wtórze nieustannego warkotu wentylatorów snuły się spomiędzy zecerskich palców delikatne włókna, myśl wypływała spod klawiatury linotypu, coraz prężniejsza, gotowa pod prasą drukarską powielać się w nieskończoność na papierze.

Spełniała tym samym najpierwsze ze swoich pragnień: rozchodzić

się swobodnie jak gaz, ale bez rozrzedzania się, w pierwotnej wyrazistości i konsystencji. Przybyła w postaci niepozornego

rękopisu, wyjedzie zaś paczkami, wozami, wagonami książek, zwielokrotniona jak żywa tkanka, w bezmiarze swoich podobizn.

Stepan najbardziej lubił maszynownię. W szerokim półkoli­

stym korytarzu stały jedno za drugim przysadziste urządzenia rozchylające ciężkie szczęki po każdym obrocie koła zamacho­ wego. Jeszcze mocniej cuchnęło tu oparami czernidła z walców

drukarskich, głośniej dobiegał szelest papieru ściskanego meta­ lem, miarowo jęczały kółka, gwizdały silniczki w drewnianych

obramieniach. W tym nieustającym wielowektorowym hałasie, zagłuszającym mowę i kroki ludzi, biło potężne serce miasta. Tu­ taj, w jego piersi, Stepan dojrzał żelazny system tkanek, wsłuchał

się w głos metropolii, zgłębiał jej nieznaną naturę. Oczarowany i rozmarzony, w ekstazie spotęgowanej arytmicznym turkotem maszyn, składał części w całość, nasiąkał olśniewającym ruchem,

zatracał się w wirowaniu, zyskując lekkość i zamaszystość. Po­ wrócił do niego stepowy bezkres, którego doświadczał w za­

chwycie i lęku jako samotne dziecko, bezkres równiny zastygłej

284

pod nieprzejrzanym kalejdoskopem nocnego nieba. Wtedy i dziś

mgliste pragnienia kołysały go jak przypływ delikatnych fal na skrzypiącym piasku.

Piwiarnię również odwiedzał z dużą częstotliwością. Pewnego wieczoru poeta Wyhorski rzucił na stół nowy tom swoich wierszy -

Miasto i księżyc. Była to książka o mieście, które zasypia, o mieście, które śpi, o mieście, które nocami tętni szemranym, mrocznym

życiem. Na jej kartach w ostrych, sprężystych, niemal wyzutych

z rymu wersach, trwały późne posiedzenia rządu, drżał płomyk

miłosnego marzenia, przemykały rozmyte sylwetki złoczyńców, pojawiały się i znikały obrazy zacisznego gabinetu naukowca, oświetlonych kolumnad teatrów, ulicznej rozpusty, wiecznie dy­ miących fabryk, dworca, telegrafu, latarni i milicjanta na rogu.

- Czytałem już... w drukarni. Wspaniała rzecz! - pochwalił Stepan.

- Co z tego? - burczał poeta. - Zresztą już tak nie uważam. I dodał:

- Zbyt wiele w niej współczucia.

Zawisło nad nimi widmo milczącego wieczoru, poeta był bo­ wiem przygaszony. Z głupia frant rzucił:

- Przyjacielu, zaczyna mnie pan irytować łypaniem na damę w niebieskim kapelusiku.

- Bywa tu niemal co wieczór - odparował zagadnięty. - A gdzież ma być? Pańskie spojrzenia obiecują jej więcej, niż

może pan przypuszczać.

- Cóż, ponosi pana fantazja. - To prostytutka, tak zwana „restauracyjna”, w przeciwień­

stwie do „ulicznych”, nawykłych żerować na świeżym powietrzu.

285

Przygnębiające, że nie potrafi pan odróżnić dziewki od damy cnotli­

wej. Mam, rzecz jasna, na myśli odróżnienie praktyczne, bo wątpliwe,

czy można dowieść istnienia między nimi obiektywnych różnic teo­ retycznych, bez uciekania się do pojęć tak chwiejnych i relatywnych

jak cnota i honor. Jakkolwiek patrzeć, w każdym przyzwoitym, jak

nasza piwiarnia, lokalu urzędują trzy albo cztery kokoty' zmówione

z gospodarzem, ten zaś przegania, nieraz z użyciem nie tylko słownej perswazji, wszelką dla nich konkurencję. W głębi tego przybytku

mieści się kilka komórek, w których, jak to ujął Heine, rzeczone panie swoje poziome rzemiosło prowadzą. Stawka akordowa wynosi

od trzech do pięciu karbowańców za jednorazową rozkosz, odlicza się od niej wieczorną taksę należną właścicielowi. Czy pojął pan już

istotę owej symbiozy? Ale w naszym świecie nie ma światłości bez cienia, a w tych okolicznościach - bez milicji. Gospodarz ryzykuje

mandat pięciuset karbowańców i zamknięcie lokalu. Wypracowa­ no więc system wczesnego ostrzegania, dobre wróżki w magiczny sposób znikają tylnym wyjściem. No proszę, pańska przyjaciółka

już udała się za kotarę. - W rzeczy samej - przyznał Stepan - udała się.

Łyknął piwa i zapalił papierosa. - A taka ładniutka. - Westchnął. - Żal jej. - Też ich żałuję, ale jedynie dlatego, że nazbyt wcześnie wcho­

dzą w obieg. Nawet śpiewacy mają pod tym względem więcej szczęścia. Zresztą śpiew cieszy się uznaniem. Uliczne prostytutki nie są tak wyrafinowane, za to tańsze i bardziej powszednie. Nie

stawiają wymagań, więc i od nich oczekuje się niewiele. Wszyst­ kie niezmiennie zwą się po prostu kobietami, nader celnie ak­ centując istotę swojego fachu.

286

- Skądże pan to wie? - zainteresował się Stepan. - To ja powinienem się zdziwić, dlaczego pan tego nie wie.

Liryka i sentencjonalność są domeną poetów. Funta kłaków nie­ wart prozaik, co ludzi nie zna.

- Ludzi poznać nie sposób. - Tylko pozornie! Życie jest tak nieznośnie proste, że w końcu

zaczyna wydawać się tajemnicze. Niech pana o to głowa nie boli. Do zdefiniowania ludzi, choć tak licznych, starczy kilka prostych

cyfr, tyle że ułożonych w różnych wariacjach. Człowiek to nawet nie rebus, lecz zadanie, które da się rozwiązać z użyciem czterech

zasad arytmetycznych. Na czym polega sens piwiarni? Ludzie

ją odwiedzają, żeby odetchnąć od codziennych spraw, polity­ ki, rodziny i kłopotów, spędzić beztrosko choćby pół godziny

i odrobinę pomarzyć. Naprzeciwko nas siedzi urzędnik dziesiątej kategorii. Ledwie raz na pół miesiąca może sobie na to pozwolić. Przychodzi, opróżnia butelczynę piwa i pałaszuje kilka słonych

precli. Bite pół miesiąca wyczekuje, a teraz rozciąga uciechę na

dwie godziny, marzy o walecznych czynach, miłości, sławie, i do­

brze mu z tym. Spójrzmy na prawo. Oto kompania nepmanów opija korzystny kontrakt z organem państwowym. Pójdą stąd do „Maksyma”, ten przed trzecią w nocy nie zamyka. Tam para

młodych ludzi szepcze o tym, że ich życie będzie inne niż życia ich sąsiadów, starszego małżeństwa, które też postanowiło się

zabawić, lecz czują się dosyć niezręcznie... - A to kto? - zainteresował się Stepan.

Wskazał wzrokiem postać siedzącą obok nich, ze smętnie zwie­

szoną głową i wzrokiem zatopionym w pustej szklance.

Poeta przyjrzał się uważnie.

287

- Mamy tu - orzekł wreszcie - inteligenta zredukowanego

w ramach polityki zaciskania pasa. - Nie - zaoponował Stepan. - To zapewne młody pisarz, który

utracił zdolność pisania.

- Zaraz się przekonany - oschle odpowiedział poeta. Przysiedli się do sąsiedniego stolika.

- Nie martwcie się, towarzyszu - przemówił Wyhorski, gdy nieznajomy zerknął na nich ze zdziwieniem. - To mogło przy­

trafić się każdemu.

Zagadnięty się skrzywił. - Co prawda, to prawda. - Jeszcze pan coś napisze... - pocieszał go Stepan. - Znajdzie pan nową posadę... - dodał poeta. - Ależ ja mam... własny interes... - z trudem wycedził tam­

ten. - Na Wasylkowskiej... och! Znów ponuro opuścił głowę na ramiona.

- Więc dlaczego pan się smuci?! - krzyknął Stepan. - Jaki tam smutek, brzuch mi wykręca! Niech ich diabli wezmą

z tym pasztetem... Pierwszej świeżości!

Na ulicy poeta powiedział do Stepana: - O pomyłkę nietrudno, dziw tylko bierze, że ból żołądka do

złudzenia przypomina męki duchowe. Dzięki stałej pensji Radczenko mógł porzucić lekcje ukraiń­

skiego w urzędach. Mimo że podwyższono mu honorarium, miał

tego zajęcia powyżej uszu, obróciło się w nagi zarobek bez cienia satysfakcji. Interesowało go dopóty, dopóki sam czegoś się uczył, później przerodziło się w klepanie dawno uprzykrzonych formu­ łek. Ileż można babrać się w dźwiękach jotowanych i syczących,

288

siorbać rzeczowniki, dłubać przy czasownikach i konstrukcjach

bezosobowych - nudne to jak flaki z olejem! Porzucił zatem niwę języka z taką samą radością, z jaką niegdyś zaczął ją orać.

Ustalonego rytmu dnia nie zaburzały już nieznośne pauzy, które zmuszają człowieka do zagłębiania się w siebie i wyciągania przygnębiających wniosków. Za dnia: praca i miłość; wieczorami: piwiarnia, teatr, kino i książki, czytane już bez młodzieńczych wypieków na twarzy, za to z nobliwą powagą. Czas, kiedy książka

zdawała się górować nad czytelnikiem, minął bezpowrotnie, dziś

Stepan przewracał strony ze spokojnym poczuciem równości. Bywało, że lektury go dziwiły, szokowały, uczyły, lecz nigdy nie

poniżały. Życie znów popłynęło jednostajnym rytmem. Szczelnie

wypełnione dni dawały Stepanowi chwiejną satysfakcję. Rozkosz równowagi przyćmiewała tęsknotę za utraconą twórczością.

Zapomniał o pisaniu, bo wciąż coś robił, wciąż nad czymś

rozmyślał. Jeśli dawne ambicje wracały, to w postaci zamglo­ nego kadru z dalekiej przeszłości lub przyszłości. A przecież czuł w sobie nieuchwytną obecność czegoś postronnego, uta­

jonego, jak niesłyszalny szmer strumyka w ciszy jasnego lasu. Czasem, w najmniej oczekiwanej chwili, z jego głowy wynurzał

się obraz, fragment opisu lub skrawek zdania bez końca i po­

czątku - na moment zaczepiał się myślach i pozostawiał po so­ bie szczęśliwość, niebotyczną i nierealną. Do Stepana docierały

efemeryczne, niemal wyzute z treści, niepojęte listy, radosne doniesienia z zamorskiej słonecznej krainy, w której na wieki

wieków osierocił cząstkę siebie. Nigdy nie wyrzekł się pragnienia

powrotu. Pieczołowicie zbierał drogocenne okruchy, pielęgnował w myślach wizje, utrwalał je w pamięci i notował na świstkach

289

papieru. Trzymał je na podorędziu, stworzył armię rezerwistów

bez konkretnego przydziału. Basta, dość chłopięcej niemocy

i histerii! Dotąd chwytał się wszystkiego, żeby zwabić do siebie

twórczość - niech teraz ona smali do niego cholewki! Może mistrz raczy obdarzyć ją spojrzeniem?

W spokoju i poczuciu duchowego spełnienia odebrał wreszcie odpowiedź w sprawie scenariusza. Tysiąc pięćset karbowańców honorarium! Sto pięćdziesiąt lśniących czerwońców o magicznej

sile wymiany na pożądane przedmioty! Uczyniły go bogaczem, o głowę przerastał Krezusa i Rockefellera. Kwestia materialna przestała istnieć, wzniósł swój byt ponad nienaruszalną bazę

ekonomiczną. Pozostała praca przy nadbudowie.

Jeszcze tego samego wieczora pochwalił się Wyhorskiemu

fortunnym i dochodowym startem kariery kinowej. Poeta się skrzywił. - Proszę nie mylić kinematografii ze sztuką. - Ależ istnieją tylko dwie dziedziny sztuki, które wytworzyły

własny przemysł: kinematografia i literatura - zaprotestował Stepan. - Kierunki działalności artystycznej klasyfikujemy nie ze

względu na konieczną dla ich rozwoju otoczkę industrii, lecz stopień abstrakcyjności materiału, jakim dysponują. Wyłącznie pod tym kątem możemy układać obiektywny ranking sztuk pięk­

nych. Niewątpliwie pierwsze miejsce przypadnie sztuce, która nie istnieje. Podejmowano próby stworzenia takowej, chodzi

o sztukę zapachów. Tu materia jest delikatna i zwiewna, organ

percepcji człowieka nie rozróżnia jej odcieni. Nie zdołaliśmy wypracować nomenklatury na oznaczenie podstawowych tonów

290

zapachu, języka opisu, jakim dysponujemy w dziedzinie koloru.

Sztuka zapachu to ultrafiołkowe pasmo spektrum artystyczne­ go. Dalej idzie maestria brzmień, muzyka, najwznioślejsza ze

sztuk. Trzecie miejsce zajmuje sztuka słowa, jej materia wyraża się bowiem o wiele precyzyjniej w porównaniu z dźwiękiem,

w percepcji wymaga wrażliwości przeciętnej, zachowuje wszak elegancję i podatność na dalsze przetwarzanie. Pierwsza wśród sztuk prymitywnych, malarstwo, ograniczona jest płaszczyzną,

a zatem niezdatna emanować na odbiorcę w takim zakresie, jak

sztuki istniejące. Farba, materia malarstwa, nader konkretna i pełna uwarunkowań, zależy od światła. Nie dla malarstwa są

ciemności i nie dla niego rozwój. Czy pojmuje pan, w jaki sposób

skonkretyzowana materia zaczyna uciskać sztukę? W większym stopniu unaocznia się to w rzeźbie, zdolnej odtwarzać obiekt

w zaledwie trzech wymiarach. Najprymitywniejszą zaś ze zna­

nych nam sztuk jest sztuka akcji, teatr, spajający w sobie konkret każdej z wymienionych.

- No i dobrze - wtrącił Stepan.

Poeta zignorował tę uwagę. - Wreszcie - kontynuował - pasmo podczerwieni: sztuka ży­

cia, sztuka par excellence konkretna, lecz wciąż nienormowana,

podobnie jak sztuka zapachu. Aby ją posiąść, wystarczy nauczyć się jeść. Oto nakreśliłem panu logiczny ranking sztuk wedle pew­

nego klucza. Dla kina miejsca w nim nie ma. To trik, nie sztuka,

magiczne światełko plus gra aktorska, nie odwrotnie. Płocha

rozrywka, każdy film kończy się szczęśliwie. A jeśli kto na tym zarabia, stawia kolację. - Z rozkoszą - zgodził się Stepan.

291

Urządzili sobie w piwiarni niewielki bankiet z butelką białego

wina.

- Ależ panu zazdroszczę - wyznał poeta. - Różnica między człowiekiem a rośliną polega ponoć na tym, że człowiek ma przy­

wilej przemieszczania się. Ale czy z niego korzystamy? Czy nie

przykuto nas do miast, wsi, posad? Poprzestać na marzeniach? Nie potrafię. Życie jest znośne tylko wtedy, gdy możemy zmieniać miejsce pobytu. Nie zdołasz jutro wyjechać? Jesteś niewolnik.

W dodatku podróż wymaga funduszy. Pan nimi dysponuje. - A wyjeżdżać nie mam ochoty. - Toteż zazdroszczę panu nabitej kabzy. Proszę się nie obawiać,

pożyczki nie chcę. Na wiosnę też uciułam pięćset karbowań­ ców. I puszczę się w drogę. Tego lata zamierzam wędrować po Ukrainie pieszo, jak znany ukrainofil Skoworoda. Nie cierpię

miasta wiosną. Dlaczego? Bo przyroda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Kiedy budzi się do życia, wzywa nas jak zapo­

mniana matka. Błogosławione jest życie obok niej, ale stała się

obca, harmonia z naturą prędko nam brzydnie. Przyroda to dziś tylko wspomnienie i wytchnienie.

- Lasy i pola? - Stepan się zadumał. - Lasy i pola. Wracamy do nich myślą ten jeden raz w roku.

Życie jest cierpieniem, słuszne są nasze utyskiwania, ale wybór

między życiem a śmiercią to żaden wybór. Piję za Babkę Naturę i jej podarek. Ubożuchny, ale oddała nam wszystko, co miała w mieszku.

X

Pierwszym celem Stepana Radczenki po osiągnięciu ciężkiego bogactwa stała się zmiana pokoju. Do lamusa pamięci zamierzał wyrzucić odrapane ściany. Ich widok budził niemą wrogość miesz­ kańca - za wszystkie doznane tu przeżycia. Pokój zna najbardziej intymne instynkty lokatora, podgląda jego rozterki i wchłania

myśli. Odpychający i obłudny świadek przeszłości potrafi jak nikt

spętać wolę, podciąć skrzydła marzeń wiecznym i nieodwracalnym zaklęciem: „Znam cię!” Stepan wynajął zatem komisjonera i wyłuszczył mu oczeki­

wania: pokój oddzielny, przestrzenny i jasny, kamienica wysoka, w centrum miasta. Ogrzewanie wyłącznie parowe, mebli brak,

odstępne dopuszczalne. Lokator będzie cichy, samotny i porządny. Pośrednik wysłuchał i orzekł: - Szukasz pan pokoju z prawdziwego zdarzenia.

Stepan powoli zadzierzgał znajomości. Nie wiedzieć kiedy uścisk jego dłoni powędrował od współpracowników z redakcji ku ich krewnym i znajomym, a potem dalej - w głąb miasta, do najróżniejszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, zawodów

i światopoglądów. Kapelusz Radczenki coraz częściej unosił się na ulicy w odpowiedzi na pozdrowienia młodych uczonych, człon­ ków partii, działaczy związków zawodowych oraz zwyczajnych obywateli płci obojga, niepozornych pracowników instytucji, które wypłacały im pobory. W palarniach teatrów właściciel

293

kapelusza bez krępacji zajmował miejsce w kręgu dyskutantów,

omawiał spektakl, wykonawców i wrażenia. Zdarzało mu się

wstąpić gdzieś na filiżankę herbaty, udać się z kimś na półgo­ dzinny spacer, wieść konwersacje o sprawach istotnych i błahych. Zaszczycał obecnością przyjęcia - te, na których przy lampce

wina czytano i krytykowano nowe utwory, oraz te, na których zbytkowano i snuto opowiastki o podbojach miłosnych. Słowem, znajdował wytchnienie od trosk w niewinnych rozrywkach, któ­ rych wycieńczona obowiązkami dusza pragnie instynktownie.

W towarzystwie czuł się dobrze i swobodnie, jak pająk roz­ platał między ludźmi cieniutkie niteczki. Wszystko budziło

jego nienasyconą ciekawość, niewyczerpaną żądzę zgłębienia

i zrozumienia. Usiłował stworzyć w wyobraźni pełny obraz każdej nowo poznanej osoby, podpytywał więc - ją i o nią. Interesowały go codzienność, poglądy, praca, marzenia i pasje,

chciał podejrzeć sekretną ekspozycję, na której wyobrażono

człowieka, wkraść się do muzeum zużytych myśli i pogrze­ banych uczuć, zwiedzić mauzoleum wspomnień, niepokojów

i wyblakłych nadziei. Archiwum ludzkie kryje wszak niezliczo­ ne szufladki, a w nich plany operacyjne i ścisłą dokumentację minionych dni. Pasjonował Stepana drobiazg, w którym ludzka

istota przejawia się wyraźniej, niż kiedy występuje ex cathedra, nie gardził więc plotką i pomówieniem. Potrafił, nie zastawszy

kogoś w domu, udawać, że pisze dla niego wiadomość, a w rze­

czywistości grzebać w jego biurku, notatkach, korespondencji. Ogarnięty rodzajem zachłanności, swoistą kleptomanią, zbierał

świadectwa cudzego istnienia. I jak najprawdziwszy maniak

umiał chować patologiczną żądzę pod maską niewzruszonego

294

spokoju i życzliwości, jak przebiegły włamywacz nosił przy sobie zestaw najdoskonalszych wytrychów i niepostrzeżenie wy­ konywał z ich użyciem najbardziej zawiłe operacje na bliźnich.

Miał dziesiątki znajomych, lecz przyjaciela żadnego, chadzał

obok ludzi, a czuł bijący od nich dystans. Między nim a kimś

innym zawsze było szkło - nie zwykłe, lecz powiększające, lupa badacza. Nieraz, wracając z licznych zebrań, czuł dojmującą samotność, pustkę w głowie i zmęczenie. Do pracy w urzędzie doszły mu obowiązki w komisji kultu­ ralnej Miscewkomu, wybrano go do niej. Jak zwykle wziął trudy

na własne barki, nadał pracy tempa i sprężystości, zaspokajając tym samym apetyt społecznikowski, potrzebę działania dla ludzi

i aktywizowania ich, bo tamten drugi, obłudny stosunek do nich nie wyczerpywał energii młodego działacza, nie zawężał kręgu

jego zainteresowań. Obywatel był ze Stepana nader uświadomio­

ny, w sprawach publicznych cechowała go takaż stanowczość, jak niezdecydowanie w osobistych, równie był skłonny do poświęceń

tam, jak samolubny tu - wszak chodziło o całkiem inne sprawy, innymi wykonywane rękoma, choć z jednakim zapałem. Powsta­

nie, Domlud, Kubucz, Miscewkom - wszędzie znajdował po­ letko, na którym mógł dać upust smykałce do pracy społecznej.

Posiedzenia komisji, komitetu i sekcji, konferencje, organizacja odczytów, zbiórki środków, sprawozdania, sporządzenie planów

i kosztorysów - migały w jego dłoniach jak błyszczące kule żon­ glera. Na Radczence można było polegać, można było nalegać, by dawał z siebie jeszcze więcej. Stuprocentowe obciążenia ciągnął jak rączy kłusak, a im więcej dźwigał na ramionach, tym zręczniej

zarządzał czasem.

295

W atmosferze nieustannego nawału zajęć najtrudniej było wy­ krawać kilka godzin tygodniowo na randki z Zośką. Coraz słabiej

wpisywały się w jego harmonogram, bo przedpołudniową porą miał na głowie najwięcej. Już w przededniu czuł smutek bliski zniecierpliwieniu, bo uzmysławiał sobie, że nazajutrz zmuszony

będzie pewnych spraw zaniechać i wymówiwszy się błahostkami,

pędzić na drugi koniec miasta, następnie wrócić, mimo zmęczenia podjąć pracę na nowo, a następnie udać się na spóźniony obiad. Idealny rozkład dnia aż do nocy przewracał się do góry nogami.

W porze wieczornej też nie miał zbyt wiele czasu dla dziewczyny, nigdy nie potrafił przewidzieć, czy kolejnego dnia będzie wolny, do teatru przeważnie chadzał w licznym towarzystwie, ale rzadko

miał możliwość uprzedzenia ukochanej o planowanym wyjściu.

Pokój schadzek zmienił się w cichą stacyjkę. Stepan podjeżdżał na ten przystanek ekspresem, wysiadał z walizką i zegarkiem w rękach, wsłuchany w odgłos dzwonka zapowiadającego ko­

lejny pociąg. Całował pośpiesznie i obłapiał pośpiesznie, do ich spotkań wdzierała się nerwowość rujnująca idyllę westchnień.

Odeszły w niebyt chwile cichego oczarowania, kiedy siedzieli ponad miarę blisko i ponad wyobrażenie szczęśliwi. Wygasła

tęsknota dotyków - dłonie przestały szukać i znajdować, prze­ brzmiały miłosne szepty, nie rozkwitały zmysłowymi splotami,

lecz więdły w szorstkim schematyzmie. Na przedwiośniu drzewo poznania dobra i zła w ich edenie zdobiły pożółkłe liście, dni opa­

dały niepostrzeżenie, odsłaniając nagie i posępne kikuty gałęzi.

Zośka boleśnie odczuła tę zmianę, wpadała w popłoch. Uko­ chany ją zaniedbuje! Co robić, obowiązki. Czy ona należy do

obowiązków mniej odpowiedzialnych?

296

Perorował o prymacie spraw publicznych nad osobistymi, uciekając się do nudnego moralizatorstwa, choć niezbyt wierzył

we własne słowa. Uspokajał: wiosną obowiązków ubędzie, przy­ będzie zaś wolnego czasu, pokoik zamienią na łono natury, tam

żaden grafik nie obowiązuje. Randki przesunie się na wieczór, za dnia zdają mu się nienormalne z oczywistych względów, które

mężczyzna, niestety, odczuwa niebywale głębiej niż kobieta. War­ to nadmienić, że latem Stepan dostanie urlop i jeśli Zośka zechce, wybiorą się dokądś, wybiorą się z pewnością. Ukołysana jego

głosem, chcąc nie chcąc, jechała z nim w tę wyimaginowaną po­

dróż, znów byli tylko we dwoje, roznamiętnieni i uszczęśliwieni. Dokąd pojadą? Optował kategorycznie za szlakiem wodnym -

albo Dnieprem za porohy, albo morzem z Odessy do Batumi.

Mogą też zakosztować górskiej wspinaczki. Zorganizuje się aparat fotograficzny. Teraz musi już iść. - Zaczekaj. Pięć minut - mawiała.

Burczał, ale czekał. Siedziała w ulubionym fotelu, z podkur­ czonymi nogami, zamyślona, milcząca, zdjęta smutkiem, który

dławił uśmiech na jej buzi, gasił żarty, fochy i kaprysy. Po minucie

szeptała markotnie: - Idź już.

Niezręczne pożegnanie.

Pewnego dnia Zośka powiedziała, że z okazji rychłego nadej­ ścia wiosny jedna z jej przyjaciółek prosi na wieczorek towarzyski z potańcówką. Był pewien szkopuł - nie obejdzie się tam bez fokstrota. Zośka miała wątpliwości, czy niebiański zdąży opano­

wać kroki. Kto wie, może by zrezygnował, ale sprawa dotyczyła

jego zdolności.

297

- Pestka. Pokaz mi - zadysponował. Najpierw musiał przyswoić sobie walca, podstawę wszelkich

tańców. Podkasawszy spódniczkę, dziewczyna powoli i dokładnie

demonstrowała partnerowi podstawowe pas: - Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy! Stał z rękoma w kieszeniach i w skupieniu śledził jej ruchy. - Jeszcze raz - polecił.

Spróbował powtórzyć. Zrzucił marynarkę, rozłożył ręce i prze­

mocą wprawił w ruch krnąbrne nogi. Zośka stała obok i klaskała cichutko, żeby nie robić sensacji na całe mieszkanie.

- Tak, tak - mówiła. - Doskonale. Poczuł się pewniej, zażądał ćwiczeń w parze.

- Damę należy objąć - poinstruowała Zośka. - Nigdy nie przysparzało mi to trudności.

Czas upłynął niepostrzeżenie. Zośka wróżyła partnerowi ka­ rierę wybitnego tancerza. - Tańczysz z niebywałą gracją - oceniła.

- Wszystko robię z niebywałą gracją. - Zatem kontynuujemy zajęcia? - Owszem, lecz zamienimy się rolami.

Następnego razu znów tańczyli walca, cicho podśpiewując

motywy. Stepan miał już pewniejsze chwyty, lepiej wyczuwał takt.

- Nie mam siły - poskarżyła się Zośka. - Jeszcze, jeszcze - nalegał. - Pracujmy. Czas nas goni. Przyznał się, że w domu ćwiczył z krzesłem.

Fokstrot po walcu wydawał mu się bułką z masłem, trochę rozczarował tancerza prostotą. - Tak mam się ruszać? - zapytał.

298

Zośka wyjaśniła, że istnieje nieskończenie wiele figur, że można odwoływać się do akrobatyki i własnej inwencji. Damę należy

jednak obejmować o wiele mocniej niż w walcu, co niezmiernie ucieszyło tancerza. Wyobraził sobie, że ściska mnóstwo kobiet, wysokich, o bujnych kształtach, wstawia nogi między ich nogi, przez ubranie wyczuwa piersi i prężne brzuchy. Zabrał się do nauki ze zdwojoną energią.

W kwestii mieszkaniowej postępy były nikłe, ujmowała mu czasu i sił. Porządnego pokoju znaleźć nie potrafił. Oburzony

odwiedzał komisjonera, klął jak szewc, powtarzał żądania, by raz po raz słyszeć tę samą usłużną odpowiedź:

- Mówiąc krótko: potrzebuje pan pokoju z prawdziwego zdarzenia!

Tuzin nowych adresów, a historia zawsze jednakowa: część poko­

jów już wynajęto, nieraz pół roku wcześniej, część się zwolni, ale nie wiadomo kiedy, część nie zwolni się wcale, do wynajęcia zostają ze

dwa pokoje - nory, zatęchłe wylęgarnie pluskiew. Stepan z odrazą oglądał brud, który zostawia za sobą człowiek po wyprowadzce. Istny gnój: góry śmieci i utytłane tapety. Pustka zionęła odorem potu i cudzego życia, trzaskowi zamykanych drzwi towarzyszyła

gorzka myśl o nikczemności i zbydlęceniu lokatorów. Najczystsi spośród nich to ci, którzy się myją i zmieniają bieliznę.

Oświadczył pośrednikowi, że włóczyć się po melinach ani

myśli. Ten zgodził się pofatygować do Stepana osobiście, jeśli trafi się pokój z prawdziwego zdarzenia. Zaśpiewał sobie za to

trzy karbowańce. Z lokum zajmowanym obecnie Stepan pożegnał się mentalnie już dawno, wieczorami wracał tam jak do hotelu. Na swoje obawy

299

związane z pracą twórczą miał odtąd gotową odpowiedź: znajdzie

kwaterę, weźmie się do pisania. Wszelkie oczekiwania wiązał z tą zmianą. Dzięki temu kryzys mieszkaniowy, owszem, dawał się

we znaki, ale duchowej harmonii nie rujnował. Nieszczęście czaiło się gdzie indziej. Na młode wiosenne niebo, coraz bardziej przejrzyste i błękitne w rześkich promieniach,

z wolna wypełzały ciemne chmurki. Ledwie widoczne nad hory­ zontem, zwiewne, a jednak posępne - zawisły jak pierwsze sople

łez na krawędziach najwyższych dachów.

Wiosna dopiero nabierała kształtów, lecz weszła już do po­ rządku dnia. Śnieg jeszcze nie stopniał, jedynie poszarzał, utracił

blask, zalegając wzdłuż ulic żałosnymi kupkami, na bruku zbił się w ciemnoburą masę, opadł, skruszał i zapadł się w równe koleiny pod miarowymi ciosami końskich kopyt. W słoneczne dni nogi przechodniów obracały go w rzadką galaretę, powracający nocą

chłód kurczył go w nędzne grudki. Spychane z dachów pękate śnieżne kule opadały głucho, jak ciała wyzute z duszy. Na rogach ulic dziewczęta w kożuszkach sprzedawały pierwsze śnieżyczki zerwane z okolicznych wzgórz - tam ziemia zrzuciła już osłonę.

Bukiecik pięć kopiejek, pięć kopiejek!

Zdarzały się skąpane w słońcu poranki, poranki ciepłych po­ wiewów niosących z odległych pól zapach wilgotnej gleby i ze­ szłorocznych ziół, uwodzicielski aromat kiełków żyta i obrzmia­ łych pąków jabłoni. Zdarzały się dni ciche, spowite marzeniami, kiedy krew reaguje na wołania buzującej przyrody, kiedy budzi się potęga życiowej radości, a duszę przepełnia ten sam ślepy zew,

który gnał praszczurów przed ołtarze boga wiosny. W takie dni Stepan lubił urządzać sobie przechadzki i obserwacje.

300

Z ciężką teczką pod pachą błądził porannymi ulicami bez wyraźnego celu, unikając pozdrowień. Chciał pobyć sam wśród obcych, znużony monotonią kontaktów na niwie zawodowej

i społecznej. Początkowo nie całkiem rozumiał, co znaczy to

nagłe wezwanie, pęd na ulicę, komfort i radość czerpane ze zgieł­ ku i chichotania wiosennej ciżby. Sądził, że po prostu spaceruje, flanuje, jak słonecznego dnia czyni w mieście każdy, aby odpocząć

i odświeżyć głowę. Aż pewnego razu, późno wróciwszy do domu, wzburzony

i pobudzony, przyznał niechętnie: chodzi patrzeć na kobiety.

Dostrzegał tylko uśmiechnięte twarze i ponętne nogi, nic więcej. Ciepłe odzienie maskowało ciała, a przecież czuł je do bólu; lu­ strował je w palącym zachwycie, jakby każde skrywało odrębną,

jemu przeznaczoną tajemnicę, odrębny, dla niego pielęgnowany ogród kochania i żądzy; każde owiewało go czarującym oparem

kobiecości, otumaniało gorączką pasji. Omdlewał we mgle po­ pędu na widok damy powabnej, zgrabnej, zdatnej do miłości

i godnej miłości. Kochał ją przez chwilę, dziękując w myślach wybrance - za to, że istnieje, że pozwala się oglądać i muskać

łasym spojrzeniem. Niektóre obiekty zachwytów oglądały się za ulicznym amantem, słały pokątne, nieraz wyzywające uśmiechy,

wzniecając śpiewną burzę w jego sercu. Kiedy zrozumiał, w czym rzecz, nie poczuł wstydu, lecz przypływ żądzy, cząstkę potężnej

siły, która kieruje światem. Odkrył w sobie coś nowego i dobrego: nie chuć, nie namiętność - ich echo. Miał pewność: umie pożądać

i będzie pożądać. Otworzył okno, zrywając przylepiony do futryny papier. Ze

strumieniem chłodnego powietrza do pokoju wdarł się zgiełk

301

bezmiernej ulicy: dźwięczenie ich głosów, szelest ich kroków i sukien, ruchy ich ciał i ust. Wyciągnął przed siebie ręce. Cóż to? Wiosna? Skąd to upajające przeczucie bliskości nieoczeki­ wanego spotkania? Padł na łóżko i, skulony z zimna, marzył

namiętnie. Szeroko otwarte oczy napełniły się mrowiem widzia­ deł - zapełniały pokój, ginęły i rodziły się w swawoli wirujących

myśli. Wędrował przez upalne krainy, błądził po wonnych stepach

i liściastych lasach, wspinał się na szczyt, by oglądać bezkresne widnokręgi, a z każdego zakątka rozpościerały się ku niemu

szczupłe ramiona, nachylały się nad nim czarujące twarze, czuł ich dotyk jak najprawdziwsze pocałunki. Śnił. W peregrynacji

przez jasną ziemię miłości wyszła mu naprzeciw malutka blada

postać, zgarbiona i frasobliwa jak przydrożna żebraczka. Zoś­ ka. Przystanął w zdumieniu, jaskrawe tło miarowo blakło, za to postać nabierała ostrości, aż został z nią sam na sam w pustym

pokoju. Zośka! Nieoczekiwana przeszkoda. Potworny żal ścisnął mu serce. Uczucia się wyczerpały, w jego duchowej wędrówce

brakowało miejsca dla tej dziewczyny. Serce nie biło już mocniej na jej wspomnienie, wzbudzała żałość. Jakże smutne są absur­

dalne koleje życia, ta wieczna pokuta za minione szczęście, jakże niesprawiedliwa jest ulotność uczuć i ludzi. Prędzej czy później

zdzieramy ich z siebie jak plaster ze skóry.

Wstał, zamknął okno. Była dopiero dziewiąta, zastanie poetę w piwiarni. Zbiegowisko, jak zwykle, ukoiło nerwy Stepana. Z uśmiechem podszedł do stolika. Wyhorski powitał go opowiastką: - Szkoda, że odrobinę pan się spóźnił. Przed chwilą rozegrał się

pikantny skandalik. Wyprowadzano pijanego, zdołał się wyrwać

302

i rozbił obok szynkwasu dwa solidne półmiski z rybami. Spektakl

pierwszorzędny. Niestety, udaremniono bisy. - Zjemy kolację? - zapytał Stepan. - O ile pan zaprasza.

Zamówili kotlety a la Pożarski, poeta napełnił szklanki. - Czy wie pan, co łączy alkohol i świat astralny? - zapytał. -

Sprzężenie zwrotne. Teozofowie uczą, że ludzkość z dzisiejszego stanu intelektualnego przejdzie w stan duchowy. Układ nerwowy

człowieka skurczy się do czystego psychizmu, zatem nie będzie

możliwe spożywanie mięsa i alkoholu, gdyż ośrodek najwyższej duchowej działalności mieści się w przysadce mózgowej, a ta alkoholu nie toleruje. Do przysadki sprowadza się istota teozofii.

Pomacał ostrzyżoną głowę.

- A co ze światem astralnym? - zainteresował się Stepan. - Dostęp do niego zyska rasa, która zdoła rozwinąć przysad­

kę. Sądzę jednak, że pijąc piwo, niewiele tracimy na astralności.

Człowiek wpadał w tarapaty zawsze i wszędzie, gdzie się pojawiał.

- Nie wierzę w staropanieńskie farmazony. Smutno mi dziś. Wiosna?

- Każda wiosna kończy się przymrozkami, niech pan nie za­

pomina. Lepiej nie kwitnąć, żeby nie opaść. - Pan daruje - zaoponował Stepan. - Lepiej umrzeć, niż tak

kalkulować.

- Nie mam najmniejszej ochoty na śmierć - zapewnił poeta. -

Pragnienie tego, co nastąpić musi, to jawny obłęd.

Rozpromienił się. - Przyjacielu, jak mogłem nie podzielić się ostatnią radosną

wieścią? Szczęście na ziemi jest możliwe!

303

- Czyżby? - Owszem. Rozmyślałem o szczęściu przez dwadzieścia osiem lat i doszedłem do wniosku, że nie istnieje. W dwudziestym

dziewiątym roku życia zrewidowałem ten pogląd. Przy okazji, umknęło panu, że stuknęła mi dwudziesta ósma wiosna? Zda­ rzyło się to przedwczoraj. Czas to tęgi szuler, ograł mnie jak

dzieciaka.

- Przyniósł panu szczęście. - Mógł sobie darować. - Poeta westchnął. - Nie lękam się ani

starości, ani zgonu, mimo to czuję się wystrychnięty na dudka. Wsparł dłońmi podbródek i jakąś minutę w milczeniu przy­

glądał się pełnej sali, rozedrganej ruchami i głosami. Jego chuda,

dawno niegolona twarz zarosła krótką czarną szczeciną. Zdawała się należeć do człowieka niezmiernie zmęczonego. Pogładził

palcami szorstki zarost. - Szczęście? - odezwał się. - Szczęście też satysfakcji nie daje.

Sęk w tym, że byłem szczęśliwy, nie dostrzegając tego. Napełnił szklanki charakterystycznym zdecydowanym ruchem. - W tym rzecz: szczęście nie ma nic wspólnego z satysfak­

cją. Gdyby było inaczej, nie pojmowalibyśmy ludzi. Uczuciowe

i umysłowe korzyści są nadto kruche, by zrodzić szczęście, ów nieustanny nastrój radości wyższego porządku, zatem abstrakcyj­

nej. Szczęście wiąże się z wysokim poziomem życia duchowego,

podobnie jak zdrowie z poziomem życia fizycznego. Szczęście to duchowa tężyzna, sporadyczne boleści i wrzody go nie zdławią. Czym jest szczęście? Osobistym zmysłem estetycznym naszego

„ja”. Ten zmysł wykształca się pod wpływem obserwacji, har­ monii, poczucia hierarchii. Harmonijność „ja”, a zatem swoista

304

równowaga wewnątrz człowieka, jest znieruchomieniem, przy­

stankiem na pewnym etapie duchowym. Toteż estetykę harmo­ nii kształtuje szczęście niepożądania, szczęście pogodzenia się z życiem i uległości wobec niego. Szczęście niewolnika. Przed­ miot naszych rozważań, owszem, istnieje, i jest szczęściem, ale

znikomym i nikczemnym. Czy pan rozumie? - Tak mi się zdaje, muszę pomyśleć. Nie tak prędko. Pan roz­ ważał to dwadzieścia osiem lat, a ja mam przyswoić w dziesięć

minut? Proszę dać mi szansę. Poeta się uśmiechnął. - Przy naszym pierwszym spotkaniu nie był pan taki dowcipny.

Kontynuuję. Estetyka hierarchii wynika z prymatu pewnego ele­

mentu duchowego nad pozostałymi, jego panowania nad resztą i jej zwalczania, jest więc estetyką ruchu i pragnienia. Szczęście

prymatu wiąże się z działalnością, szczęście harmonii zaś z ma­ rzeniem. A teraz najważniejsze. Źródłem szczęścia prymatu może

być zarówno paroksyzm wzniosłych uczuć, jak i rozum. Za ilu­

strację pierwszego przykładu z powodzeniem posłuży dowolna religia. Natomiast pewność, że porządek duchowy odpowiada zasadom rozumu i rozumowi podlega - oto największe szczęście,

jakie osiągnęła ludzkość. Może ostateczne? Przecież rewelacje teozofów nie muszą się sprawdzić. Nie daję im wiary, wiemy zbyt mało, w przyszłości może się zdarzyć byle głupstwo. Kto wie, czy

aby nie wyląduję w raju...

- Piekła nie bierze pan w rachubę? - Nie mam obiekcji, jeżeli będzie tam piwo i takie miłe biesy jak pan. Na straży życia winniśmy zatem ustawić rozum. Poczci-

wina z niego, wszystko przyjmie, wszystko przebaczy. Potrafi

305

opierać się na przyczynach, a uczucia je unieważniają. Szczęście prymatu uczuciowego to szczęście negacji, umysłowego zaś - afir-

macji. Uczucie to gniew, a rozum cierpliwość, uczucie to zapał, a rozum - wzmożenie. Uczucie zostawia po sobie popiół, a rozum

zaledwie rany. Oto pełny obraz szczęścia. Które pan wybiera? - Uczuciowe, choć nie jest wolne od ograniczeń. - Każdy wybiera, co może. Względem ograniczeń, proszę pa­

miętać, że nasze życie podlega ograniczeniom czasu, przestrzeni

oraz uwarunkowań, w optymistycznym ujęciu, od nas niezbyt zależnych. Osobiście zakładam najgorsze. Kiedy gardłują mi

o emancypacji narodów albo kobiet, mam ochotę ripostować:

„Przyjaciele, jedna tylko istnieje niezależność - naszego życia od nas!”. Nie lękajmy się przeto ograniczeń, bo dążenie do nieskoń­

czoności zawsze wiedzie ku pustce.

- Już dwunasta. Słowa te wypowiedział z miłym uśmiechem właściciel. Jasne, że noc jeszcze młoda, ale jako uczciwy obywatel ma obowiązek trzy­

mać się ściśle litery prawa, zwłaszcza że grzywny są niebotyczne. Skłonił się w drzwiach.

- Dziś było nieco hałaśliwie, proszę wybaczyć. Poczynił tym samym aluzję do skandalu z półmiskami.

- Proszę się zaopatrzyć w nietłukące naczynia aluminiowe -

poradził poeta. - Ten metal ma dziś nie lada wzięcie. Następnie zwrócił się do przyjaciela. - Ma pan ochotę na spacerek? Piękna ukraińska noc.

Stepan się wahał. - Trochę się zmęczyłem. - Przyrzekam milczeć.

306

Poszli we dwóch do opery, spektakl już się zakończył, puste

fiakry nieśpiesznie sunęły w dół ulicy Lenina. Przy bulwarze Szewczenki zawrócili. Poeta rzeczywiście milczał, z kapeluszem wciśniętym na czoło i rękoma ukrytymi w kieszeniach palta.

Stepan, odurzony chłodnym blaskiem księżyca, zzuł kalosze i ślizgał się po zmarzniętych chodnikach. Na kolejną randkę z Zośką zmierzał z niepokojem, ba, z obawą. Jak dobrać słowa, jak wpleść ciężkie i zawiłe poczucie żalu w nie­ chybne pożegnanie? Miłosny szablon zakłada, że rozstanie winno

mieć należyty powód: zazdrość, zdradę, a przynajmniej dzikie awantury lub narastającą od dawna oziębłość. Czy zbierze się na

odwagę, czy ona zrozumie? Zośka już czekała w fotelu. Miała na sobie błękitną bluzecz­ kę z bułkami, buciki niedbale zsunęła na podłogę. Powitała go uśmiechem.

- Ale się za tobą stęskniłam!

Skonsternowany Stepan przystanął za progiem i niepewnie przyglądał się dziewczynie. - I ja tęskniłem za tobą - odpowiedział.

Zawarł w tych słowach tak wiele smutku, że nawet w jego uszach zabrzmiały nad wyraz szczerze.

- Chodźże do mnie - wyszeptała. Cisnął na krzesło palto i kapelusz, podszedł do niej chwiejnym krokiem winowajcy.

Usadowiła go na dywanie, uniosła jego głowę ku swojej. - Pocałować cię? - Całuj. - Chcesz?

307

- Chcę - szepnął z rozpaczą.

Musnęła ustami jego usta, zadrżała i przypadła do niego w po­ całunku tak żarliwym i przeciągłym, że zabrakło mu powietrza.

- Tak cię kocham - powiedziała. Milczał zdruzgotany, gładził i całował jej ręce. - Dwa dni rozłąki ciągnęły mi się w nieskończoność, jak dwa

lata - mówiła. - Nie wiem, co ze mną. Prawie odwiedziłam cię w pracy.

- Wiosna? - wyburczał. - Ach, tak, wiosna. Dlaczego na to nie wpadłam!

I zanuciła cichutko, kołysząc nogą:

Wiosna, wiosenka wyśpiewa,

Gdzie się piosenka podziewa.

Stepan przyglądał się w zachwycie dziarskiej filigranowej syl­ wetce, wsłuchiwał się w radość tętniącą w głosie Zośki. Chciał chwycić ją za rękę i prowadzić przez kwietne pola. Niech dalej

śpiewa wiośnianki - dla niego i dla słońca, niech wyśpiewuje na tle widnokręgu fastrygowanego białymi obłoczkami.

Ścisnął jej dłoń i zapytał: - Zośka, pójdziemy na pole, kiedy śniegi stopnieją? - Och, pójdziemy, uplotę wianek!

Nie mógł się powstrzymać, w słodkim przypływie poczucia

winy i wspomnień przyciągnął ją do siebie i zaczął całować powoli, ale bez opamiętania - oczy, włosy, wargi. Kapitulując z radości, całował tak, jak nie całował nigdy dotąd. - Zośka... Jesteś... nie mogę bez ciebie, nie mogę... - szeptał.

308

Opanował się, głaskała go po głowie: - Mój niebiański.

Nie poprzestał na pocałunkach, dojrzała w nim natchnio­ na ostateczność. Postanowił uczynić coś wyjątkowego, żeby ta dziewczyna już zawsze czuła się przy nim szczęśliwa, chciał zwią­

zać ją ze sobą na zawsze. - Zośka, od dawna rozmyślam o pewnej rzeczy - zaczął z prze­

jęciem.

- O czym? - Weźmy ślub, co? Zerwała się jak oparzona. - Oszalałeś!

Nie, bynajmniej nie oszalał. Nadzwyczaj prędko i klarownie

wyłuszczył jej swoją argumentację. Po pierwsze: w istocie i tak są małżeństwem. Rozwodu brać nie zamierzają, nieprawdaż?

Otóż to, należy postawić kropkę nad i Żyje jak łachmyta, zero

domowego zacisza, znikąd ukojenia. Bałagan w życiu utrudnia mu pisanie. Niepodobna zresztą do końca życia wycierać kątów

w cudzym pokoju! Znają się już dostatecznie dobrze. Po co

kraść godziny schadzek, skoro mogą być razem oficjalnie? Jej też będzie lżej, o ile go kocha, rzecz prosta. Wszyscy przecie się

żenią, aż dziw bierze, że Zośka i Stepan dotąd się nie pobrali! Finanse mają zabezpieczone, a praca dla niej się znajdzie, już

on się o to wystara. Roztropnie ważył argumenty pro, nie znajdując contra. Wresz­

cie zapytał: - Zośka, chcesz?

Odpowiedziała chytrze:

309

- Jasne, że chcę. - I dodała smutnym głosikiem: - Gdybyś

wiedział, jak niewdzięczna jest dola kochanki. Ileż wycierpiałam! Pocałował ją z wdzięcznością. - Nadszedł kres twoich cierpień. A co na to twoi rodzice? - A czyja zamierzam ich pytać? Wychodzę za mąż i kropka. Siedziała już obok niego na dywanie, z zapałem omawiali przyszłe życie. Do urzędu pójdą, kiedy znajdzie się pokój

z prawdziwego zdarzenia. A może lepiej od razu dwa? Po na­ myśle się zgodzili, że dwa trudniej znaleźć i równie trudno umeblować. A później... Stepan snuł rozległe plany pracy i roz­

rywek. W Zośce obudził się kobiecy duch porządków. Już wi­ działa się w roli gospodyni o nieograniczonych prerogatywach.

Dywany mają być dwa albo ze ślubu nici! Na śniadanie jajka i tylko jajka! - Pożywne i smaczne - uzasadniła.

Przytulił, szepnął jej na uszko: - I postaramy się o berbecia. - Jakiego znów berbecia?

- Chłopczyka. - Ach, chłopczyka, jak milutko!

Stepan przypomniał sobie o zegarku. Pięć po trzeciej. Zaiste, szuler z tego czasu, jakich mało! Ubrali się, Zośka o czymś sobie przypomniała.

- Jutro ten wieczorek. Pójdziemy?

Z galanterią ucałował jej dłoń. - Dlaczego nie? Jeśli chcesz, ogłosimy tam nasze zaręczyny.

- O, zrobimy furorę!

310

Ściągnęła z niego sześć karbowańców wstępnego za oboje, dała mu adres i zaleciła zjawić się o dziesiątej wieczorem. Sama

musiała przyjść wcześniej, żeby pomóc gospodyni. Ani myślał rozstawać się z nią aż do jutra.

- Dziś widzimy się w teatrze? - zapytał.

- I wracamy dorożką!

XI

Następnego ranka Stepan zbudził się punktualnie, ale nie zdążył jeszcze wstać z łóżka, a już ogarnęła go zgryzota. Jakby wszystko, co ujrzał wokół siebie, wybitnie nie przypadło mu do gustu. Leżał z otwartymi oczyma, w tym stanie na wpół chorobliwym, kiedy nie ma się ochoty na ruch i myśli, kiedy krew ledwie krąży w żyłach,

a ciało wciąż śpi, choć umysł się ocknął. Potem skoczył na równe nogi, bo dotarło do niego, jakie głupstwo wczoraj popełnił. Na próżno usiłował zrekonstruować poprzedni dzień, rozwi­

kłać plątaninę, która zwabiła go w pułapkę. Natrętna myśl raz

po raz mąciła mu pamięć, przebijając kolącym ostrzem każde z rozwijanych wspomnień. Wyszło na to, że powinien się ożenić! Powinien? Musi! Sam o to prosił, sam, jak ostatni jełop, narzucił

się z obłąkaną propozycją, która, wcielona w życie, zniewoli go

i zakuje w kajdany. Koszmar życia małżeńskiego objawił się Ste-

panowi raptem w pełnej krasie, zalał serce wstrętem jak widmo

więzienia, trumny, do której wskoczył dobrowolnie ze skrępo­ wanymi rękoma.

Poczuł ją, nieodstępną obecność tak zwanej bliskiej osoby, z którą odtąd dzielić będzie myśli, radości i nieszczęścia, roz­ rzedzając je na dwa serca; która obejmie czułą i dyskretną pie­

czą jego uczynki i zamierzenia, awansuje na stałą wspólniczkę przedsięwzięć i nadziei jako niezbywalny dodatek, wybrany raz,

a przylutowany na dobre. Będą przebywać w tym samym pokoju,

313

jadać przy wspólnym stole, oddychać tym samym powietrzem. Wszędzie ona, zawsze ona: nocami słyszeć będzie jej oddech,

porankami widywać jej twarz, za dnia będzie wiedział, że ona czeka, wieczorem spotkają w drzwiach, zresztą to ona je otworzy. Wyobraził sobie ospałe dzielenie łoża i coraz bardziej rutynowe paroksyzmy namiętności przechodzące z czasem w monotonię -

jak picie herbaty i spożywanie kolacji. Wyobraził sobie jej duszę, ogołoconą z sekretów, oraz ciało - zawsze dostępne, zawsze na wyciągnięcie ręki, co oznacza śmierć żądzy. Wyobraził sobie

piekło nieustannych sprzeczek, demaskujących głębię podziału

między dwiema istotami, i jeszcze okropniejsze piekło pojedna­ nia - przejaw bezsilnej pokory i godzenia się z losem.

Rozsunęła się przed nim kurtyna małżeńskiej codzienności, ciągnącej się w nieskończoność nory, do której ludzie wpełzają zaślepieni miłością - jej iskra gaśnie zaraz po tym, jak ich zwabiła.

Ofiara miota się jak muszka w sieci ogromnego pająka, dusza ludzka trzepocze przejrzystymi skrzydełkami w rozpaczliwiej

próbie wyrwania się z lepkiej pułapki. Śmiechu warte, jak łatwo dał się powieść na zatracenie! Głębokie współczucie, nieprzebra­

na litość dla samego siebie zasnuła oczy Stepana; pragnął utulić

się i ukoić najczulszymi słowy, siebie - naiwnego męczennika

stosunków międzyludzkich. Za ścianą budziły się mieszkania i trzaskały kuchenne drzwi, wnet zaszumiały prymusy, rozbrzmiały głosy kobiece i dziecięcy

płacz. Wsłuchiwał się. Całkiem wyraźnie, niepokojąco blisko dawało o sobie znać niebezpieczeństwo czające się tuż za progiem jego pokoju - stało tam posępne, ze spoconą dłonią na klamce. „Tak będzie wrzeszczeć moje dziecko, tak krzyknie moja żona,

a takim ściszonym basem huknę ja”. Czy można cokolwiek napi­

sać w barbarzyńskich warunkach? Wewnętrzy głos odpowiedział

twardo: „Nie, przenigdy! Za diabła nic nie napiszesz, chłopaku,

pożegnaj się z nadzieją! A szkoda, bo zdolniacha z ciebie!”. Musi

zatem porzucić swój cenny świat osobisty, jak mnich wyrzeka się świata zewnętrznego u progu klasztornych ciemności!

Lecz czy na upiornym ślubnym ołtarzu składa jedynie twór­

czość? Czy nie podpisuje weksla na pocałunki bez daty ważności, czy nie zobowiązuje się awansem do spłaty monstrualnych odsetek

wstrzemięźliwości? Miriady niepoznanych kobiet, miriady ponęt­ nych twarzy i kuszących ciał - pominie je, a więc utraci! Z zakamar­

ków pamięci wyłoniły się naraz gibkie sylwetki, kiedyś widziane, podejrzane mimochodem na ulicach i placach, sylwetki, które

kradną spojrzenia i pozostają we wspomnieniu - jako cichutkie

wołania przetapiane przez wyobraźnię z ułamków uczuć w kom­ pletny obraz, wyrastający w umyśle wytwór nie z tej ziemi. Ech,

smutny losie! Dotąd Stepan kochał się w kobietach przygodnych, spotkanych w trakcie wędrówek po mieście. Nie szukał ich! Teraz

miał pewność: gdzieś tam czeka na niego ta jedyna, ta z jego ma­ rzeń: urodziwa, zgrabna, czarowna. Poda mu usta wiosenną nocą

w ciemnym parku, razem pójdą objęci w świetle latarni, wznosząc ku sobie radosne oczy. Jak odnaleźć do niej drogę?

Zwiesił z łóżka gołe nogi, usiadł rozwichrzony snem, w roz­ piętej koszuli. Wziął papierosa ze stojącego obok krzesła i zapalił,

wciągał dym w nieskończoność, do oporu. Odpalił drugiego i znów pogrążył się w rozmyślaniach. Jak do tego doszło? Z wczorajszej logiki potoczystego wywodu o zaletach małżeństwa dziś nie ostało się nic. Zapewne rodzaj

substytutu, efekt uboczny żalu pożegnania z Zośką, wywiódł go na

manowce. Odpokutuje nie grzech, lecz własną dobroć! Ogarnęło go wściekłe pragnienie: ożeni się gwałtem, da sobie nauczkę. Popa­

mięta Stepan Radczenko, litość nad bliźnim to samobiczowanie się!

A ona? Jak śmiała zdradziecko wykorzystać jego szlachetne uniesienie? Czy nie wystarczyło jej taktu, żeby grzecznie odmó­

wić, zrozumieć, że podobne oferty wysuwa się jedynie z rozpaczy? Na zawsze utraciła szacunek w jego oczach! Brakuje jej, oględ­

nie rzecz ujmując, elementarnego wyczucia. A mniej oględnie: prowadziła przebiegłą, do cna wyrachowaną grę, wykazała się

panieńską chytrością, byle usidlić narzeczonego. Ha! Przecież

jest bezrobotna i najpewniej do żadnej pracy się nie nadaje. Nie­

udacznica, bez forsy na fatałaszki, dlaczego nie miałaby się wydać za mąż? Szczególnie że partia trafiła się nie lada; młodzieniec przystojny, zacny, taki, co mało zna się na życiu i kobiecej prze­

wrotności! Stepan wstał oburzony, podszedł na bosaka do stołu i sięgnął po leżące na nim spodnie. A to szachrajka! Zośka tak łatwo nie wystrychnie go na dudka!

Ubrał się czym prędzej. Przypomniał sobie, że ma obowiązki służbowe. Nie, katastrofa życiowa nie dawała mu prawa do zanie­ dbywania powinności, porzucił więc czarne wizje, zanim doszedł do jakiegokolwiek wniosku. Dopiero podczas ablucji przyszło mu

na myśl: a nuż ona rzeczywiście go kocha? Może to, co zamierza

jej powiedzieć, wstrząśnie nią? Ha! Znów rozpoznając w sobie symptomy litości, wściekle ochlapał twarz wodą. Niech to licho!

Jeżeli kocha, to nader niefortunnie, dawno powinna przestać. Czy

Stepan jest miłosną pomocą społeczną?

316

Chwycił teczkę i wyrwał na dwór, w biegu zapinając palto. Już po chwili wskakiwał do tramwaju, dojechał do Okrwykonkomu.

Duszkiem wypiwszy w kawiarni szklankę herbaty z marcepanem, zameldował się w redakcji, spóźniony ledwie o pół godziny. Ale

i takie spóźnienie napawało go wstydem.

„Muszę wziąć się w garść” - pomyślał. Roboty było co niemiara! Już w pierwszej godzinie podchodził

do aparatu telefonicznego dobrych dziesięć razy; odpowiedział

też na stertę listów. Następnie pojechał do drukarni, potem znów

do redakcji, sporządził zestawienie honorariów za ostatni numer czasopisma i o czwartej był wolny. Pracownicy, również kończący

pracę, kiwali mu głowami i ściskali dłoń. Miał wielką ochotę

rzucić im na pożegnanie miły żarcik:

- A wiecie, że omal się nie ożeniłem? Komedia, nieprawdaż?

Potem zjadł obiad, w stołówce przeczytał kilka gazet i o piątej udał się na zebranie Miscewkomu. Na tapecie była kwestia kam­

panii wczasów i kuracji sanatoryjnych - ważka i odpowiedzialna. Szła wiosna, należało z wyprzedzeniem zaplanować letni odpo­

czynek pisarzy i remont ich twórczej potencji. O ósmej zebranie dobiegło końca, ale ktoś z obecnych zaproponował kino, więc

udali się tam sporą gromadką. Dopiero o godzinie dziesiątej i pół Stepan Radczenko wrócił do swojego pokoju.

Zmartwienia osobiste, za dnia przysłonięte rutynowymi

kłopotami zewnętrznymi, odżyły ponownie w domu. Nale­ ży przecie, do stu czortów, położyć kres tej całej... aferze... z ożenkiem! Ach, jeszcze ten wieczorek! Zapłonął gniewem,

przypomniawszy sobie, że miał to być wieczór jego zaręczyn. O mały włos! Po krótkim wahaniu postanowił tam pójść. Niech

317

sobie ta kabotynka nie myśli, że tchórz go obleciał! Wygarnie jej

prosto w oczy, spokojna głowa. Nie ma zmiłuj, dostanie się jej za machlojki.

W notesie ma adres. Wyśmienicie! Dlaczego miałyby się zmar­

nować jego pieniądze? Jutro święto, pojutrze niedziela - należy mu się trochę rozrywki. Chce sobie potańczyć, najzwyczajniej

w świecie, zastosować w praktyce zdolności nabyte nie bez trudu. Mimo to przebierał się powoli, odzież czyścił starannie, umył się

dokładnie, aby z zaproszenia skorzystać jak najpóźniej. Niech

i ona odrobinę pocierpi! Przed dwunastą zadzwonił na drugie piętro wysokiej kamie­

nicy przy ulicy Piatakowa. Drzwi otworzyła mu nieznajoma dziewczyna, ale Zośka wy­

szła do przedpokoju tuż za nią. Ledwie dojrzał z daleka drobną sylwetkę, chudą twarzyczkę z wysuniętym kończykiem nosa,

wiedział niezawodnie: nie tylko o ślubie, lecz o jakichkolwiek

stosunkach z tym kanarkiem mowy nie ma! To kompletne nie­ porozumienie. Co on w niej widział? Własne bezguście niemal przyprawiło go o rumieniec. Zośka przedstawiła Stepana gospodyni. Z galanterią cmoknął dziewczę w rękę.

- Proszę się rozebrać - zaprosiła panna uprzejmie. - Tańczymy

już od dawna. Młodzieniec się ukłonił. Przez uchylone drzwi bawialni do­

biegał huczny motyw tańca, szelest nóg i stłumiona rozmowa. - Co tak późno? - niepokoiła się Zośka. - Martwiłam się. Czyś

ty aby nie chory? - Przeciwnie, zdrów jak ryba.

318

Rozbierał się, a Zośka radośnie trajkotała. Jak dobrze, że na­

reszcie dotarł. Jesteśmy w komplecie. Ach, jak wesoło! Rodziców

gospodyni, ma się rozumieć, z mieszkania odprawiono. Nikt nie zatruwa życia tak, jak potrafią zatruć rodzice. Nudy na pudy. Wzięła go pod rękę i powiodła do bawialni. Uwolnił się z ob­

jęcia i rzekł lodowato: - Zaczekaj, musimy pomówić.

Przystanęła, zdziwiona jego surowym tonem.

- No przecie czuję, że coś nie tak. - Zośka, wczoraj naplotłem andronów. Mój błąd. Zapomnij o tym raz na zawsze. Przez chwilę milczała. Potem przemówiła cicho, spoglądając mu w oczy:

- Sam to wszystko wymyśliłeś... Cóż, niech będzie jak wcześ­

niej.

Wyrzut w jej spojrzeniu wprawiał go we wściekłość. Nerwowo

wzruszył ramionami. - Żadne jak wcześniej, nic nie będzie! Zrozumiano? Zatrzęsła się główka Zośki. Niedoszła narzeczona szeptała:

- To znaczy, że mnie nie kochasz? - Dajże spokój ze swoją miłością! - wrzasnął rozpaczliwie. Obrzydłaś mi. Odczep się ode mnie i już.

Odwrócił się i wszedł do bawialni.

Zatrzymał się na chwilę w progu, omiótł wzrokiem mieszkanie. Musiało należeć do lekarza, wnioskował o tym z ilustrowanych magazynów rozrzuconych na okrągłych stoliczkach i resztek zapachów medycznych, które mieszały się w powietrzu z ty­

toniowym dymem. Krzesła i fotele przysunięto do ścian, aby

319

pośrodku wystarczyło miejsca na tańce. Na wprost, w następnym

pokoju, paliło się czerwone światło, po lewej przez zamknięte drzwi dobiegało pobrzękiwanie naczyń i sztućców. Obecnych

naliczył ogółem jakieś dwadzieścioro, rzucała się w oczy przewa­

ga liczebna kobiet. Tańczyły zaledwie cztery pary, reszta siedziała wzdłuż ścian na stłoczonych tam meblach. W kącie przy pianinie

operował chudy żydowski taper. Obdarzył Stepana beznamięt­

nym spojrzeniem profesjonalisty, co zajęte ma tylko ręce.

Zlustrowawszy umeblowanie i zebrane towarzystwo, nowo przybyły gość z gracją i swobodnym uśmiechem podszedł do gospodyni. Znów zaszczycił ją grzecznym ukłonem, po czym

poprosił, aby przedstawiła go gościom.

- A gdzie Zośka? - zainteresowała się dziewczyna. - Zniknęła gdzieś.

Muzyka ucichła, pary się rozdzieliły, wszyscy byli już zatem do jego dyspozycji. Powoli obszedł z gospodynią pokój, przystawał

obok zajętych krzeseł i dobitnie wymawiał swoje nazwisko, na mężczyzn spoglądając od niechcenia, na kobiety zaś przenik­

liwie i pytająco, jak na podsądne. Nerwowo badał ich twarze,

jego palący wzrok rozlewał się miękko na włosy, policzki i szyje,

bezlitośnie wykrywając w rysach najdrobniejsze defekty. W tym spojrzeniu zdawała się kryć władza nieograniczonego wyboru,

w tych oczach płonęła namiętność szukająca ujścia. Uścisk dłoni

miał mocny i wyzywający, ruchy zwinne, a ciało napięte - nie tylko dokonywał oględzin, siebie również wystawiał na pokaz. Nabrał słodkiej pewności: jest tu najprzystojniejszy. Zawarte

znajomości nie przyniosły mu satysfakcji. Żadna z pań mu się nie spodobała.

320

- Nie byliśmy jeszcze w czerwonym salonie - zauważyła

gospodyni. - Naprawmy ten błąd.

Bez wielkich nadziei wstępował do czerwonego półmroku, gdzie w miękkich fotelach przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn

i kobieta. Trafiły tu rośliny doniczkowe z całego mieszkania: wysoki fikus, oleander, szponiaste kaktusy, klinowate trójlisty. W przyćmionym świetle lampy owiniętej przejrzystym kolo­

rowym papierem pokój kojarzył się z tajemniczym ogrodem. Podłogę zaścielał pokaźny dywan, jak pulchna gleba urzekają­

cej kwietnej łąki, szemrzącej cichutko pod nogami i muskającej

zmysły. Gość zastał tu zacisze i wiszące w powietrzu omdlenie, które rozmowę ściągało do szeptu, śmiech zaś do ukradkowości. Twarz kobiety była podłużna, spokojna i prawie nieruchoma.

W prostokątnej ramie akuratnie przystrzyżonych włosów, z rów-

niuteńką grzywką nad oczyma, przywodziła na myśl antyk - ele­ gancki i zastygły, wiecznie młody, pewny swego piękna i paradny

jak fizys starożytnej Egipcjanki kroczącej z wachlarzem za fara­ onem. Oczy miała jednak żywe, ruchliwe i uśmiechnięte za całą twarz - pełne fałszu kocie ślepia pobłyskujące w półmroku. Ubrana

była, o ile zdołał dojrzeć, w ciemną aksamitną suknię przechodzącą wąskim paskiem przez jedno, zupełnie obnażone ramię. Gospodyni opuściła pokój. Stepan przysunął sobie fotel i zajął

miejsce między dwoma mężczyznami, vis-d-vis kocicy. Nie czeka­ jąc na wznowienie przerwanej konwersacji, rzucił od niechcenia:

- Jak w pracowni fotograficznej. - Akurat fotografa nam brakowało - z równą swobodą prze­

mówiła kobieta.

321

Te słowa, ten frywolny ton, wskazywały, że jej się spodobał. - Rito, ja też jestem fotografem amatorem - odezwał się sąsiad

Stepana z lewej, młodzieniec o niewieściej urodzie.

Stepan wydedukował, że akcje młokosa stoją kiepsko.

- Ja zaś fotografem specjalistą - oświadczył nowo przybyły. Spokojnie, z poczuciem głębokiej pewności siebie, dorzucił,

że jest pisarzem i sztuka jego polega na fotografowaniu dusz ludzkich.

Podjęła temat.

- Czy tylko dusz? - Droga do ludzkiej duszy wiedzie przez ciało.

Rozmowa zeszła na literaturę. Stepan, z dymiącym papierosem między palcami, zręcznie prowadził ją naprzód. Rzecz prosta,

nikt z obecnych nie dorównywał mu w znajomości przedmiotu i pewności sądów! Mimo to sąsiedzi ze wszystkich sił chwy­

tali się dyskusji, szczególnie ten z prawej - wąsaty młodzieniec z inklinacją do nadmiernej powagi i oznakami wykształcenia prawniczego. Czyżby miała słabość do wąsaczy? Młodzian o dziewczęcej twarzyczce nie wytrzymał. Poprosił

o wybaczenie, po czym zniknął. Do pokoju wtargnęły tęskne

dźwięki fokstrota, osiadały na dywanie, meblach i roślinach zwięd­ łymi płatkami ogromnego pożądliwego kwiatu. W świetle otwar­

tych drzwi migotały postaci. Niektóre w rozbawieniu przestępowały próg, bezczeszcząc ostoję ciszy gwałtownym szuraniem obuwia. Stepan rozprawiał o literaturze współczesnej, rodzimej

i cudzoziemskiej, recytował ogniste wiersze, aby natchnąć olśnie­ wającą Ritę pragnieniem miłości, przyciągnąć do siebie jej nagie

ręce spoczywające na stole - ciemne i nęcące w świetle czerwonej

322

lampy. Na moment zatrzymywała na nim spojrzenie, pobłyskujące porozumieniem i aprobatą, a młody pisarz czuł wówczas buzującą

w nim krew - jakby musnęła go nie wzrokiem, lecz ramieniem. - Sporo tych nowych pisarzy - zauważyła.

Wąsaty jurysta uśmiechnął się kąśliwie. Nie dziwota! Wszak

każdy w dzieciństwie pisuje dzienniki i wiersze, dopiero kiedy dorośnie, rzuca te fanaberie. Tylko niektórzy pozostają na etapie dzieciństwa, ot co!

Stepan spąsowiał. Nie unosząc głowy w kierunku tamtego, wycedził jadowicie:

- Wąsy nie czynią dorosłego! Wstał i zapytał Ritę:

- Czy ma pani ochotę zatańczyć? Zdecydował: albo się zgodzi, albo wychodzę bezzwłocznie. - Z rozkoszą - usłyszał. Ujęła go pod rękę i weszli do bawialni.

W świetle sześciu żarówek żarzących się pod sufitem mógł do­

kładnie się jej przyjrzeć. Składała się, bez półcieni, z dwóch tonacji: czerni włosów, oczu, sukni i lakowanych bucików oraz smagło-

ści cery, skóry ramion i rąk, a także pończoch. Nieskomplikowana

kombinacja nadawała postaci dumnego czaru; żadnych loków ani grzebyków w równej fryzurze, żadnych ozdób i haftów w prostej

sukni. Poniżej kibici kreacja nieco się rozszerzała, na samym dole zdawała się ostro przycięta, podobnie jak lok nad czołem. Czerń

mieniła się w blasku żwawych oczu, smagłość trwała nieruchomo, w odzieniu kryło się życie, ciałem władała senność.

Przed nimi kołysały się niesione muzyką pary. Stepan dostrzegł, że Zośka tańczy w dużym skupieniu z feminoidalnym chłystkiem.

323

.Przednią ma zabawę. Pasują do siebie jak ulał” - pomyślał z sa­

tysfakcją. Objął partnerkę i, doczekawszy się stosownego taktu,

rzucili się w tłum tańczących. Poruszała się sprężyście i popędliwie, przywarła do niego całym ciałem od piersi do kolan, oddana bez

reszty jemu i tańcowi. Spoglądał jej w oczy z błaganiem, napięty

jak struna w namiętnym uścisku. Złączony płomień żądz pokonał tkaniny, fala pragnienia, rozkoszna i potężna, wędrowała we krwi. Stepan nie czuł nic oprócz rytmu i ciała - bliskiego i posłusznego.

Taniec dawał mu więcej władzy, niż mogła zapewnić męskość.

- Kolacja, kolacja! - zawołała gospodyni. Muzyka umilkła, Stepan z żalem rozluźnił uścisk. Ogarnęło go ponure niezadowolenie. Okrutny taniec! Dusi, obezwładnia na­

miętność, by pozostawić po sobie tęsknicę i niedorzeczny popęd.

Wziął partnerkę pod rękę. Jeszcze raz poczuć jej ciało! Odgadła,

w czym rzecz, i mocno ścisnęła jego palce. Otrząsnął się, szepnął: - Usiądziemy obok siebie? - Oczywiście.

Goście rzucili się do jadalni, wzniecając wesoły rwetes. Musieli pokrzepić się po długotrwałym wysiłku. W kotłowaninie

Stepan zetknął się na moment z Zośką. Korzystając z tego, że

jej partner stał tyłem, cichutko, lecz wesoło, wyszeptał: „Żegnaj, Zośka!” Popatrzyła na niego głębokim, powłóczystym spojrze­

niem, znajomym, lecz prawie niedokuczliwym. Na odchodne odpowiedziała mu coś cichutko. Nie dosłyszał.

Stół rozsunięto na całą długość i suto zastawiono wyborem dań prostych, lecz miłych: konserwami, serem, śledziami, szyn­

ką, faszerowanymi rybami, sałatkami warzywnymi i kiełbasami różnego rodzaju. Pośród półmisków i talerzy, na których złożono

324

te wiktuały, gdzieniegdzie wdzięczyły się kwiaty, w trzech ko­

szykach leżał pokrojony chleb, pięły się w górę zielone szyjki

butelek z winem i białe dzióbki karafek z wódką. Usiedli, na chwilę zapadła cisza, po pierwszy kęsach ozwały się tu i ówdzie

ciche nutki ostrożnych pogawędek. Stepan nalewał wino sobie i Ricie. Sączyła je spokojnie, wybie­

rała z nie lada znawstwem, lecz opieszale. Patrzył na nią i jej nie poznawał. Dostrzegał w jej rysach bierność, bezwład, i tylko kiedy unosiła ku niemu wzrok, odnajdywał tamtą, która z nim tańczyła.

- Rito, Rituniu - szeptał. - Jakie urocze imię! Pod nieubłaganym wpływem trunków fizjonomie gości nabie­

rały rysów przyjaznych i familiarnych. Wąsaty prawnik siedział na ukos od Stepana i dziarsko emablował blondynkę z obfitym biustem. Obdarzył dawnego rywala zrazu surowym spojrzeniem, potem jednak, zgoła niespodzianie, uśmiechnął się i puścił do

niego oczko. Młody pisarz poczuł niezmierną sympatię do ze­ branych. Jak przyjemnie! Może podejść do każdego i każdej,

pogawędzić jak stary druh, bo wszystko, co czyni ludzi odległy­ mi, utonęło w szklankach i kieliszkach, zapanował egalitaryzm niefrasobliwych zwierząt łaknących śmiechu i figli.

Zośka siedziała w szczycie stołu, nader przyjaźnie rozprawiając o czymś ze sfeminizowanym chłoptasiem, jego krągła buziuchna

aż lśniła z radości. Stepan kilka razy łypnął uważnie na tę parę, w nadziei, że napotka spojrzenie Zośki i ją zawstydzi. Uparcie nie

patrzyła w jego stronę, starania spełzły na niczym. Taka to była miłość! Wdzięczy się teraz do pierwszego lepszego, jak gdyby

nigdy nic. Szkoda, że soczyściej nie wydajał tej obłudnicy!

325

Przestał zaprzątać sobie nią głowę. Głosy unosiły się i wzma­

gały, przechodząc w strumień bezładnego ględzenia, z którego wybijały się bachusowe wrzaski i salwy śmiechu. Stepan miał

wrażenie, że w lekkich saneczkach mknie coraz to niżej i niżej ze stromej góry. Jego noga odnalazła nogę sąsiadki i gwałtownie na nią nastąpiła.

Zareagowała spokojnie.

- Ostrożnie, ubrudzi mi pan pończochę. - We własnej krwi ją upiorę - obiecał. - Tak wiele ma pan krwi do przelania? - Dwakroć więcej, niż potrzeba.

Postarał się nadać tym słowom jak najgłębszej treści. W dalszej rozmowie uciekał się do wyraźnych i śmiałych aluzji, opowiadał

potoczyste, acz przejrzyste anegdoty, a ona trafnie ripostowała, gdyż znakomitą ich większość znała doskonale.

Jego upojenie sięgnęło zenitu, by stoczyć się w troskę i żal. Jak gdyby zjechał już z góry i stał samotnie w szarzyźnie doliny. Z rozpaczą i lękiem spoglądał stamtąd na towarzyszkę. Czyżby

znów miała wybuchnąć ta cała miłość, ta nudna męsko-damska szarpanina? Miłość, żmudne zadanie algebraiczne. Po ciężkiej mordędze otwierasz nawias, aby uzyskać okrągłe zero. Kolejne zadanie też prowadzi donikąd. I kolejne. I kolejne. Zmienia­

ją się współczynniki, mnożniki, zmienne, a wynik zawsze ten sam - samotność i pustka beznadziei. Poczuł bezradnie, że tak, oszaleje dla niej, będzie szukać tej dziewczyny, chwytać się jej

jak zbawiennego pasa ratunkowego. Po wyjściu na brzeg ciąg­

niemy go na sobie, a on się zaciska, węzły pęcznieją i wpijają się w skórę. Stepana ogarnął smutek widza, co wkrótce obejrzy

326

spektakl po raz dziesiąty, ale z niejasnych motywów ponownie

stawił się w teatrze.

Zamyślił się głęboko. Poczuł na kolanie jej dłoń. - Stefanie... -Tak?

- Proszę dać mi rękę.

Dał i natychmiast cofnął, zdjęty ostrym bólem. Ukłuła go, bez litości i pardonu. Rozjuszył się, szpilka przekłuła bańkę mydlaną jego zahamowań. - Niech no pani zaczeka. - Uśmiechnął się. - Przy okazji na­

kłuję panią aż miło. Jej oczy zamigotały.

- Nie zdąży pan. Nachylił się i opowiedział jej uroczą bajeczkę Catullea Mendesa

o ślepej babci, która przyszywała wnuczkę do spódnicy, aby ustrzec ją ode złego. Została prababcią, chociaż dziewczynę wy­ puściła tylko raz, na kwadrans, a drugi raz na minut pięć. „Jakeś

zdążyła w piętnaście minut przygruchać sobie kochanka”? - zży­ mała się staruszka. Grzesznica odparła skromnie: „Babuniu, to zaszło za drugim razem”.

- Tępa starucha, przez nią panna musiała wybrać na chybci­

ka - orzekła Rita.

- Mam nadzieję, że babcia na panią nie czeka. - Babcia nie, pociąg tak. Na tańce trafiła przypadkiem. W Kijowie odwiedza rodziców, na stałe mieszka w Charkowie i tańczy w balecie. Odjedzie rankiem.

Stepan jeszcze nigdy nie czuł tak ogromnej wdzięczności

do kobiety. Odjedzie! Nici z miłości? Co za łaskawość fortuny!

327

Gotów był paść przed Ritą na kolana i śpiewać peany na jej cześć. Boże, jak dobrze jednak żyć na tym świecie!

- Godzina druga - przerwała bieg jego myśli. - Czas na mnie. Ma pan ochotę mnie odprowadzić? Miał nie lada ochotę.

Czekał w przedpokoju, aż Rita pożegna się z gospodynią. Kiedy

zostali sami, chwycił swoją zdobycz za rękę i przyciągnął do siebie. - Całuj mnie! - polecił.

Zaśpiewała cichutko, z uśmieszkiem:

A dziewczęta nogi myły,

a chłopaki wodę piły,

tra-a-la-tra-la-la

tra-a-la-tra-la-la.

Potem przytuliła się do niego, jak wtedy, w tańcu, i na ułamek

sekundy poczuł żarliwe muśnięcie jej języka. - Ogień miłości tylko przez chwilę miota iskry! - zawołał z emfazą. - Później gotuje się na nim barszcz. - Chwila to zbyt mało dla kobiety - zaoponowała. - Ująłem to alegorycznie. Przerażający łoskot krzeseł rozległ się w mieszkaniu, goście

zrywali się od stołu. Puściwszy mimo uszu jej protesty, wyszedł bez palta. Ziąb na

dworze wzmagał kontemplacyjność nastroju Stepana.

- Niebo przybrało barwę banknotu pięciokarbowańcowego zauważył. - Taki z pana materialista?

328

- Bez dwóch zdań. A z pani?

- Również. Za ideę wycierpieliśmy już dostatecznie dużo. - Idea także sporo przeszła.

Wsiadła do dorożki. - Żegnaj, nicponiu! - Żegnaj, marzenie!

Z radością obserwował, jak niebezpieczeństwo znika za rogiem.

Pomachał mu. The End. Właściwie mógłby pójść do domu, został jednak bez palta. Na

szczęście drzwi za nimi nie zamknięto i bez przeszkód znalazł się w przedpokoju. Krzątał się tam przejęty chłopiec o twarzy panienki. - W czym problem? - zainteresował się Stepan. - W tym... - bąknął tamten - ...że Zośce zrobiło się słabo. - To odstaw ją pan do domu.

- Powinienem... Ale na rękach jej przecie nie zaniosę.

Stepan wyjął trzy karbowańce. - Bierz pan.

Chłopak się wahał, ale w końcu pieniądze wziął i zniknął.

Goście tańczyli, w znużeniu i nieładzie, poszturchując się i roz­ pychając - ale tańczyli. Radczenko niewzruszenie przemknął pod ścianą do czerwonego salonu, usiadł w kącie pod fikusem,

rozprostował nogi i natychmiast zasnął, ukołysany muzyką, po-

szeptywaniem i trwożnymi pocałunkami.

Zbudził się w absolutnej ciszy. Czerwone światło zgasło, jedy­ nie w bawialni płonęła lampa, jej promienie ledwo sięgały kątów.

Wstał, poszedł na palcach do przedpokoju, znalazł palto i ruszył opustoszałymi ulicami przez miasto, śpiące w przedświcie pod ołowianym niebem.

329

XII

Całą drogę od fotela pod fikusem do domu pokonał w półśnie. Szedł - najpierw ulicą Piatakowa, potem przez pusty i posępny jak cmentarz Targ Żydowski - wciąż niewybudzony z krzepkiego snu,

który opadł na niego po duchowych i fizycznych wysiłkach nocy. Dreptał niemrawo, nie myślał wcale, wzroku używał dokładnie

tyle, ile było potrzeba. Ciało, mózg i serce omdlewały w słodkim

znużeniu, potrzebie zapomnienia. W pokoju machinalnie się ro­

zebrał i ułożył do snu, zapomniawszy o skarpetkach. O pierwszej po południu zbudził się i zmrużył oczy w błyszczą­ cej powodzi. Pokój tonął w świetle. Przez okna naprzeciw docie­

rały pierwsze żarliwe promienie wiosennego słońca, pokrywały wzorami ściany i łaskotały twarz. Stanął na łóżku, oddając się

żywiołowej radości ciepła, przeczuciu bliskiego a bezbrzeżnego szczęścia. Trwał tak, z napiętymi mięśniami, skąpany w jasnych

strumieniach obmywających go jak uzdrowicielska woda. Zesko­

czył wreszcie na podłogę, dał susa ku oknu, otworzył je i wysta­ wił na zewnątrz kudłatą łepetynę. Pierwsza struga powietrza

wstrząsnęła jego ciałem jak dreszcz, druga uderzyła łagodniej,

trzecia przyniosła spokój, orzeźwienie i pieszczotę, jakby rozpo­ starła się do niego gigantyczna ręka słońca, gładziła włosy, mu­

skała tors. Wstąpiła w niego nowa siła, pierwotna moc - szczelnie

wypełniająca klatkę piersiową i tłocząca do serca żądzę. Czuł, że oto przeszłość rozproszyła się w twardym śnie i czułej pobudce,

331

że nie ma już wspomnień, że narodził się tej wirującej wiosny na nowo - od razu dojrzały, doświadczony, roztropny, pełen sił

i niezachwianej wiary w ich sprawczość. Ubrał się pośpiesznie, jakby żałował każdej zmarnotrawionej

chwili, obmył się i wyszedł na zewnątrz. Weseli ludzie rozchla­ pywali śmiertelne kałuże zimy roztopione przez figlarne słonko.

Scenografia przywodziła na myśl fortunny finał tragicznego filmu. Kroczył przed siebie, bez celu ani najmniejszej ochoty, aby dokądkolwiek dojść i gdziekolwiek się zatrzymać. Upojony wol­

nością gnał naprzód w poczuciu pełnej niezależności, zwierzęcej

uciechy z oswobodzenia się. Wczorajsze myśli, wizje, pragnienia, bolączki i troski przestały się liczyć. Na rogu Włodzimierskiej

i Swierdłowa natknął się na kwiaciarki z pełnymi koszami, kupił dwa pęczki niebieskich krokusów. Nie odważywszy się przypiąć bukiecików do palta, ostrożnie wsunął je do kieszeni.

Po południu wrócił do domu, wstawił kwiaty do szklanki

z wodą. Pachniały zielem i zwykłą wilgocią roślin, a przecież kryło się w nich coś więcej - duch przebudzenia. Wyłonił się z za­ padłych głębin ziemi, z mroku i chłodu wznosił się ku parnemu lśnieniu ciepła. Skromne kwiatuszki uśmiechały się do Stepana

jak sztandary potężnego życia. Przyozdobił nimi stół. Następnie spod sterty książek wydostał swoje opowiadania. Przypominał sobie mgliście, o czym kiedyś pisał i czytał z ta­

kim zachwytem - jakby doświadczył przebłysku zewnętrznej, cudzej świadomości. Dziwił się teraz zaskakującym obrazom,

mocnym spojeniom zdań tudzież odrębnym słowom, co do których miał przeczucie, że osiadły dokładnie w tych miejscach,

w których umieściłby je dziś. Lektura ożywała pod pilnym

332

spojrzeniem, pozwalała po raz wtóry zaznać minionej radości tworzenia, wskrzeszała zachwyt i drżenie, rozkosz zamarcia

między linijkami. Ostatnia kropka przywiała głębokie zdumie­

nie. On to napisał? Bez wątpienia. Na okładce stało jak byk jego

nazwisko. Kokietował się w myślach, odsuwał od siebie zyskaną sławę, krygował się w nieszczerej skromności jak piętnasto­ latka, której czyjeś miłe ręce wręczyły pokaźny bukiet. Czy to na pewno dla niej? Cóż, zgodził się zawstydzająco szybko, nie

kryjąc zapalczywej chęci posiadania tego, co mu dają. Ty - za­

szumiało w jego piersiach. To ty, ty - wykołatało serce. W jego głowie rozbrzmiała chóralna pieśń, symfonia samouwielbienia, poczuł niezmierny szacunek dla własnego talentu. Znów chciał

iść, błąkać się ulicami, uśmiechać do wszystkich i wszystkiego,

powstrzymał się jednak. Ponownie przeczytał swoją książkę od

deski do deski. Tym razem nieco go rozczarowała. Martwiły go pewne błędy, poważne niedostatki kompozycji i nader przygnębiające niedo­ bory treści. O czym właściwie pisał? Na setce stronic ani razu

nie spotkał człowieka, który cierpi i pragnie, w bólu zrywa się do szalonych uniesień, więdnie i rozkwita, pełza i ulatuje pod obłoki. Nie uświadczył pod tą okładką ani smętnego karzełka

o wielkim umyśle, tyciego stworzonka wlokącego na wątłych

barkach odwieczny ciężar świadomości, ani cudownego dziecka,

które ujmująco płacze i śmieje się pośród barwnych igraszek ist­ nienia, ani okrutnego wojownika, który potrafi zabić i umrzeć za

marzenie, surowego rycerza dni dawno minionych, niestrudzo­ nego gońca biegnącego w przyszłość. Rażące braki. Na co komu twórczość, skoro nie bije w niej ludzkie serce? Opowiadania

333

wydały mu się teraz martwe, człowiek zniknął przygnieciony

materią oraz ideami - stworzonymi przez ludzi i dla ludzi! Niemrawo wstał i znów się położył, z rękoma pod głową. Otóż to, nie dostrzegł człowieka, a co prócz niego godne jest uwagi?

Bez ludzi ulatują wszelkie sensy, pozostaje bezduszny schemat, dzwon bijący w próżni! Naiwne credo dawnych mędrców, gło­

szące, że człowiek to miara wszechrzeczy, że dla niego stworzono świat i zapalono gwiazdy, rozbłysło w głowie Stepana jako idea spajająca ziemskie twierdzenia i prawdy. Ze smutku wywołanego minioną ignorancją, z późnego dojrzenia motorów życia, z uzmy­

słowienia sobie człowieka utkał pierwsze nici nowego splotu. Napisze powieść o ludziach.

Postanowienie wpędziło go w rozpacz. Czuł się bezradny wobec ogromu i wagi zadania, bezwiednie piętrząc w wyobraźni trudności związane z pracą. Jak złączyć bezlik faktów i przeżyć, które zdążył

zebrać, jak sprzęgnąć moc obserwacji bliźnich i siebie w jedną

bezapelacyjną całość, z elementami dopasowanymi precyzyjnie jak w mechanizmie zegarka? Jak uwydatnić w kilku tysiącach wersów nieskończoną różnorodność ludzi, obłąkaną wielorakość ich myśli,

nastrojów, dążeń, czynów? Jak odsłonić człowieka bez wykluczeń

i retuszów, pokazać go, jakim jest - w walce, miłości i trudzie, ze szlachetnymi i plugawymi popędami, w zbrodni i litości, w be­

zeceństwie i altruizmie? Nie, to ponad jego siły! Musi zawczasu

poniechać zuchwałego porywu, ustrzec się przed niebotyczną przykrością fiaska. W ogóle pora rzucić całe to pisarstwo, które za trudy i znoje odpłaca się gorzkimi rozczarowaniami! Nadal leżał, zacisnąwszy zęby, wsłuchany w rozpaczliwe

myśli i coś jeszcze. Ale co? Wracała do niego niema i odległa jak

334

wspomnienie snu... nadzieja? Nie, coś ponad nią! Zapomniał

o sobie i swoich zamiarach, jakby przestał istnieć, rozpłynął się

w namiętnym marzeniu, które niosło go na potężnych falach. Nieznane postaci zaludniły pokój: zwiewne i przejrzyste wytwory

rozpalonej fantazji, w których nie poznawał ani bliźnich, ani

siebie, sunęły przed jego oczami w ciszy wczesnego mroku. Bez trudu i celu tchnął życie w niekompletne ciała, odział je i ochrzcił.

Dał nura w słodycz drzemki, źródła fantastycznego królestwa cieni. Nie czuł siły woli i napięcia uczuć w bezwiednej grze ma­ rzyciela, nie zaznał też rozkoszy twórczego aktu. Ucichł, oniemiał, zastygł, żeby nieostrożnym ruchem nie przerwać olśniewają­

cego marszu swoich kreatur. Raptem pokraczne figury jęły się uśmiechać, płakać, czegoś dopominać i o coś walczyć, niepro­

szeni goście w jego ubogich, a zgrzebnych progach wyprawili się w dal na chybotliwych łódeczkach, obwiani podmuchami miłości i nienawiści!

Zerwał się na równe nogi. Czy aby nie postradał zmysłów? Złudzenie optyczne to pół biedy, ale wyraźnie słyszał głosy! Przez

chwilę siedział nieruchomo, wsłuchany w trwożne kołatanie serca, ostatni realny dźwięk w ciszy ciemnego pokoju. Zdawało

się, że został sam pośród niepojętego bezgłosu, niezmiernie da­ leko od świata i ludzi, niepowiązany z życiem, a przecież bliski mu jak nigdy dotąd. W okropnej samotności, wrażeniu pełnego

zerwania z rzeczywistością i nowego zespolenia z nią, kryła się nieogarniona pewność zwycięstwa. Pewność! Rozpoznawał głębię

swych sił, naprawdę ogarniało go szaleństwo. Obłędna radość.

Okrągły tydzień żył w ekscytującym zamroczeniu. Z dostrze­ żonego i zasłyszanego, z tego, co zauważył w sobie lub wokół

335

siebie, wycinał postaci, myśli i pejzaże, po czym zszywał je cie­

niutkimi nićmi fabuły. Na razie nie pisał, obmyślał. Nie martwił się o zamierzony efekt. Palącą, zmysłową rozkosz zapewniało mu puszczenie wodzy fantazji, która absorbowała całą jego pasję

i fascynację światem. W pracy i na zebraniach funkcjonował jak zręczny automat. Tak, wszędzie z wyjątkiem swojego pokoju czuł się jak dobrze

nakręcony mechanizm: wykonywał pewną sumę nieodzownych działań, demonstrował zwykłe reakcje na otoczenie i udzielał

trafnych odpowiedzi. Zmysły przekierował na marzenia, praw­ dziwe życie zamroził. Zmienił nastawienie do wielu spraw, a nade wszystko do siebie.

Nie folgował sobie już w kwestii pokarmowej. Śniadania, obiady i kolacje jadał o ściśle ustalonych godzinach, posiłki dobierał

pożywne - głównie warzywa i kasze. Przed wyjściem z domu troskliwie owijał wokół szyi cache-nez, wcześniej nie robił tego

w najtęższe mrozy. Skrupulatnie wietrzył mieszkanie i uszczuplił dzienną porcję tytoniu, żeby więcej wypalać wieczorami, nie przestępując granic, za którymi, jak mniemał, nikotyna zaczyna

szkodzić. Wznowił poranną gimnastykę nerwów według systemu

doktora Anochina. Niekiedy bezwiednie zwracał się do siebie w drugiej osobie: „Dobrze, powinieneś już się położyć”, albo:

„Idź na krótki spacer”. Dla znajomych uprzejmy jak zawsze, żywił wszak przekonanie o własnej wyższości, śmiech go zresztą brał na

myśl, że ludzie witają się z nim i gawędzą tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Wszystkimi skrycie gardził: nikt nie dostrzegł płonącej w nim pasji! Wciąż widzieli w nim dawnego Stepana.

Niebywałe! Żle to świadczyło o bliźnich. Czasem, w przypływie

336

słodkiej miłości własnej, snuł fantazje o arcydziele mającym

wprawić w osłupienie tych, których uwadze umknęła metamor­

foza autora! Wyhorski, zaniepokojony długotrwałą nieobecnością Stepana

w piwiarni, złożył mu wizytę w redakcji.

- Pewnie pan coś pisze? - zagadnął.

- Blisko - przyznał Stepan. - Obmyślam. Poeta westchnął.

- Ach, najszczęśliwszy okres, wiosna twórczości. To miłość

platoniczna, poprzedzająca nudną rutynę życia rodzinnego.

Znienacka zapytał: - Wie pan, na czym polega błąd większości użytkowników słowa „platoniczny”?

- Wiem. Ale to słowo i tak niemal wyszło z użycia. Przy okazji Wyhorski oznajmił, że rankiem 20 kwietnia wypra­

wia się w podróż, prosi go zatem, by w przeddzień niezawodnie pożegnał go w piwiarni.

Tamtego dnia Stepana odwiedził ktoś jeszcze, najmniej oczeki­

wany z gości - Maksym Hnidy we własnej osobie. Buchalter tru­ stu skórzanego miał mocno wytarte palto, ale postawę swobodną.

Rozsiadł się w fotelu obok biurka gospodarza, a napotkawszy pytające spojrzenie, rzekł z uśmiechem: - Pracuj, ile trzeba.

Stepan pomyślał, że się przesłyszał. Spławiwszy młodego pisa-

rzynę, który co tydzień uszczęśliwiał redakcję kolejnym lirycz­ nym opowiadaniem, zagaił rozmowę z Maksymem. Odkrył, że

buchalter nie tylko zwraca się do rozmówcy per „ty”, ale też poufale nazywa go Stiopą. Sekretarz redakcji nie odważył się

337

zaoponować przeciw zaskakującym oznakom przyjaźni, odpo­

wiadał w formie bezosobowej. W rodzinie Hnidych zaszły nie lada zmiany. Pędzili obecnie

życie stadne, wreszcie - choć dopiero na starość - po ludzku,

jak skonstatował Maksym. Mieli pewną subiekcję ze sklepem

rybnym, przybytek ów zbankrutował z powodu wygórowanych podatków. Stary Hnidy handluje zatem rybami w budzie na Tar­

gu Żytnim, a Tamara Wasyliwna wspiera go, sprzedając wyroby

galanteryjne. Grosz do grosza. Tylko on, Maksym, bąki zbija. Rzecz w tym, że w truście skórzanym, gdzie robił za księgowego,

zdarzyła się niemiła heca z pieniędzmi, musiał więc z posady zrezygnować dla uniknięcia nieporozumień. Głupstwo zresz­ tą, cieszy go nawet ta afera, powyżej uszu miał bezdusznych

cyfr, co zabijają wszelką duchowość w człowieku, a szczególnie w nim - człowieku żywotnym i niezależnym. Zdecydował się

przeto zmienić zajęcie. - Stiopa - rzekł konfidencjonalnie - wiesz, że zawsze lubiłem

książki. Pamiętasz moją bibliotekę? Niestety, musiałem ją upłyn­ nić! Raz na wozie, raz pod wozem, znasz to najlepiej.

Uśmiechnął się szelmowsko do tej aluzji. Stepan jeszcze nie poj­ mował, czego chce od niego gość, ale wkrótce sprawa się wyjaśniła. Maksym miał chrapkę na posadę kierownika jednej z księgarń

wydawnictwa państwowego, albo chociaż pomocnika kierownika, i w tej właśnie sprawie Stepan miał go wesprzeć koneksjami. Gość wysilił się na komplement.

- Jesteś światowy facet. Znasz pewno komunistów, a teraz bez

protekcji ani rusz. Wiesz, jak jest. Ktoś musi podać pomocną dłoń, inaczej przepadniesz.

338

Znów uśmiechnął się sugestywnie. Stepan przytaknął z ocią­

ganiem, w głębi duszy oburzony, że ten hochsztapler powołuje się na jakieś rzekome prawa.

- Napiszę podanie, a ty je przekażesz, komu trzeba, i słówko szepniesz - zadysponował Maksym.

Podanie wysmażył, ale odchodzić nie miał zamiaru. Poprosił o papierosa.

- Dobry palisz tytoń - orzekł tonem znawcy. - Pamiętasz, jak cię częstowałem? Ech, było, minęło. Nerwowo kręcił głową. - Mam też do ciebie sprawę ściśle osobistą - powiedział ci­

szej. - Zostało mi pięć klaserów ze znaczkami. W moim obecnym położeniu muszę je spieniężyć. Są dla mnie cenne, nie chcę ich

oddawać w obce ręce. Kup, co? Wezmę niewiele: sto karbowań­ ców, jak darmo. Po znajomości. - Nie. Znaczków mi nie trzeba.

Maksym nalegał. W całym Kijowie nie znajdzie podobnej kolekcji! Dorzuci mu prawa wynikające z członkostwa w świa­

towym związku filatelistów. Ale skoro Stiopa się upiera, gotów

jest opuścić mu dwadzieścia pięć karbowańców i odroczyć

płatność. Stepan się nie ugiął. - To zbyteczne.

Maksym westchnął. Może więc Stiopa pożyczyłby ze trzy czerwońce na tydzień? Otrzymawszy pięć karbowańców, wstał gwałtownie.

- Idę już, idę - obiecał. - Kiedy nas wreszcie odwiedzisz? To

nieładnie zapominać znajomych. U nas teraz wesoło, zbieramy się

339

całą gromadą, śpiewy. Mamuśka pysznie się zaokrągliła. Wpadniesz? Kiedy mam wrócić w sprawie pracy?

- Za jakieś półtora miesiąca. Wcześniej nic nie znajdę.

Maksym pożegnał się po przyjacielsku, ale z nutą ostrożnego szacunku. Zawrócił spod drzwi i bąknął smętnie:

- Pewno jeszcze na mnie się gniewasz, Stiopa. Daruj, człowiek

głupi był... - Nie, już dobrze.

Intruz nareszcie się oddalił, a Stepan wzruszył ramionami. Komedia! Kto by pomyślał, że była kiedyś jakaś Musinka, dra­

maty, nawet bójka! Upłynęły tysiące lat. I oto przeszłość, zbędna

i niedorzeczna, nagle tu wparowuje i podaje mu dłoń. Ki diabeł? Przeszłość powinna zachować godność, znać swoje miejsce i nie

wtryniać się, gdzie jej nie wołają. Podanie Maksyma podarł na strzępy i cisnął do kosza.

Z powieścią koniec. Ściślej mówiąc: przemyślał ją do końca

i z detalami. Dzieło wyświetlało się w jego oczach jak barwne

przeźrocze. Wyszło wprawdzie nieco odmienne od pierwotnego zamysłu. Początkowo Stepan planował książkę trzyczęściową,

z co najmniej setką bohaterów i dziesięcioletnim czasem akcji. Potem zawęził projekt do dwóch części i wyrzucił trzy dziesiątki

zbędnych person. W końcu wyciął jeszcze jedną część i zapla­ nował cztery, góra pięć arkuszy z udziałem dwunastu postaci.

Co go ograniczało? Wewnętrzny, bezapelacyjny imperatyw. Pod presją twórczego zapału odpompował z pierwotnej koncepcji

mętne wody przypadku, tanie chwyty i dramatyzowanie, jałowe

dialogi i epizody, pozostawiając gęstą i prężną masę, nienagannie

utrzymującą formę w dalszym ugniataniu. Był to przykry proces

340

cięć dokonywanych na żywym ciele, które wszelkimi sposoba­

mi chwytało się życia i żyć chciało. Autor, nieubłagany chirurg,

zadawał ból na poczet przyszłego uzdrowienia. Uświadamiał sobie, że wywiąże się z ledwie ułamka ogromnego zadania, jakie

przed sobą postawił, wszak żywot bodaj jednego człowieka wart

jest tomów prozy. Co więcej, był świadom, że przez całe życie zrealizuje najwyżej niewielką część przedsięwzięcia, niezmierny

i niezgłębiony jest bowiem duch ludzkości, choć sprowadza się

do zgoła kilku popędów. Ze skrawków odrzuconego materia­ łu Stepan ulepił fabułę scenariusza filmowego i kilka tematów kolejnych utworów. Zyskał więc na tym odcinku bezpieczeństwo

na dobry rok intensywnej pracy. Nic, tylko pisać! Zakupiwszy pół ryzy liniowanego papieru, zasiadł pewnego wieczora przy stole i chwycił ołówek z uroczystym drżeniem

kapłana unoszącego nóż nad ofiarą. Obawiał się tego momentu, lecz - o radości! - napisał pierwszy rozdział, potem drugi, potem

trzeci... wartko, bez wytchnienia, niemal bez wysiłku! Przelewał na papier strumień żwawych, wymusztrowanych słów, które naprzód znały przydzielone im miejsce i towarzystwo. Odrzucił

pióro, zacisnął ręce w zachwycie i wstał. Basta na dziś! Gdy tro­ chę się uspokoił, podliczył: jeśli utrzyma tempo pracy, ukończy

powieść za dwa tygodnie. Wyśmienicie! Nazajutrz nie napisał ani słowa. Siedział, chodził, leżał, pró­ bował śnić na jawie - bezskutecznie. Nie wydusił z siebie nic.

Jakby potop jego wyobraźni raptownie zgęstniał, pozostawiając w głowie martwe grudki, których niepodobna roztopić żarem rozpaczy. Wiedział, że należy pisać dalej, pamiętał, jak to robić,

ale między zamiarem a papierem ziała przepaść. Czuł okropną

341

niechęć do twórczości, nieuzasadniony wstręt do wodzenia pió­

rem. Zrazu się zżymał, potem dodawał sobie otuchy, wreszcie popadł w zadumę. Skąd ten nieoczekiwany kryzys? Czy nie chce mu się pisać? Czy nie chce pisać? Może kolejne rozdziały skom­

ponował niedołężnie, może powstrzymuje go intuicja artystyczna, może to sygnał alarmowy? Za każdym z tych podejrzeń krył się do bólu znajomy koszmar daremnych zrywów twórczych.

Uznał, że pora odpocząć. Musi o siebie dbać! Dopadło go zwy­ kłe zmęczenie duchowe. Nie wolno tak bezlitośnie zaganiać się

do roboty! Należy zapomnieć na dzień czy dwa o pracy, rozerwać się trochę i podreperować siły. Ale jak?

Nagłe wspomnienie Zośki przeniknęło go radosnym ciepłem. Zośka! Miła, roześmiana przyjaciółka, wierna towarzyszka wę­ drówek! Stanęła mu przed oczami jej drobna sylwetka, beztroskie

uśmieszki i raptowne smutki, naiwna, pocieszna filozofia i gorliwe

pocałunki. Znówchciał ujrzeć jej loczki opadające na czoło, cudow­

ną buźkę z żywą paletą uczuć i rozterek, usłyszeć czarujący szept

i usiąść na dywaniku u jej stóp, „u stóp królewny”! Jej bliskość poczuł tak wyraźnie, jakby przed chwilą wyszła z pokoju i lada moment

miała wrócić. Wstał i zerknął na zegarek. Jeszcze przed szóstą. Zdążą

pójść do kina, a potem... potem zaprosi ją w gości! Doskonale! Urządzą tu sobie niewielki bankiet na zgodę po rozstaniu. I będą mieli gdzieś szepty sąsiadów pełzających w mieszczańskich norach.

Pośpiesznie wdziewał paradny garnitur, nanizując rozproszone myśli na nić miłosnej narracji. Ach, prawda, zaszło między nimi

nieporozumienie. Małżeństwo to, rzecz jasna, głupstwo, ale po­ stąpił wobec niej nazbyt surowo. Nie przeczy. Przeprosi. Czuł, że

między powieścią i zerwaniem istniał niejasny związek, żałował,

342

że za obopólną zgodą nie zadysponował półmiesięcznego urlopu.

Wyszło niezbyt elegancko. „Lecz jeśli kocha mnie naprawdę - przyszło mu na myśl - nie

powinna się na mnie gniewać”. W tę pędy ruszył na zaułek Gimnazjalny i już wkrótce dzwonił

do znajomych drzwi. Otworzyła starsza kobieta w fartuchu. - Czy mógłbym się spotkać z towarzyszką Zośką? - zapytał.

Zdziwiona kobieta musiała się upewnić. - Jaką Zośką? Hołubowską? -Tak. Kobieta klasnęła w dłonie.

- Kiedy ona się otruła! - Nie żyje?

- Nie żyje na amen! Niech jej ziemia lekką będzie.

Przeżegnała się. - A pani... skąd pani wie? - wydukał Stepan. - Jakże skąd?! - krzyknęła urażona. - Mieszkam po sąsiedzku,

to i wiem. Pójdzie pan do nich?

- Nie.

Chwilę stali w milczeniu, wymieniając spojrzenia: jego roz­ paczliwe, jej wścibskie. - A pan będzie kto? - zainteresowała się. - Jestem... Stepan Radczenko.

- Może jaki krewny? - Znajomy. Spotykaliśmy się czasem.

- Już się nie spotkacie. - Westchnęła. - Nie żyje na amen!

Odszedł powoli. Kobieta odprowadziła go wzrokiem, wreszcie z hukiem zatrzasnęła drzwi.

343

Przystanął na ulicy. „Może wstąpić do jej rodziców i wypytać ich o wszystkie okoliczności? Kto wie, może list mi zostawiła?

Gdzie ją pochowali?” Jego myśli były tak mętne, że z trudem je pojmował. Wlekły się przez głowę, pod koniec każdej zapomi­

nał początek. Każda zdawała się narzucona, nieznośnie obca, pochodząca z zewnątrz, nie inaczej. Ktoś za niego rozmyślał,

zbierał w całość makabryczne odpryski. Stepan w środku był pusty. Stracił poczucie siebie i świata poza sobą. Czuł się nikim, nigdzie, nigdy. Bał się unieść wzrok, żeby nie dostrzec otaczającej

go próżni, Wzdrygnął się, zgarbił, w końcu odszedł ze zgrozą, czując

wyraźnie każdy z wykonywanych ruchów. Potem zaczął rozwa­ żać, czym można się otruć. Arszenikiem, sublimatem, strychni­ ną, cyjanowodorem, opium? Jakie są różnice w działaniu tych specyfików? Którymś z nich truje się muchy... W aptekach

sprzedają ciemne płachty opatrzone napisem... drukowanymi literami: „Śmierć muchom!” Czym jest śmierć? Czy człowiek może zniknąć tak, że nikt więcej go nie zobaczy? Jak to zro­

bić - umrzeć nie na dzień, nie na tydzień, nie na rok? Umrzeć „na amen”? Czyli on też może umrzeć? Nonsens! Koszmarne

nieporozumienie!

„Nie może być” - powtarzał w myślach. „To być nie może”.

Roiło się mu, że jeśli najdzie go ochota, położy się pod tramwaj, przebije sobie serce nożem, wychyli dowolną truciznę, a mimo

wszystko pozostanie przy życiu.

Podniósł wzrok w niejasnej nadziei, że zobaczy kogoś zna­ jomego i podejdzie do niego. Ale wszystkie twarze były obce...

i martwe! Jakby wszyscy już dawno temu wymarli, już dawno

344

temu wypili truciznę. Poczuł się naraz ostatnim żyjącym czło­

wiekiem w nieprzebytym królestwie śmierci. Nareszcie odważył się pomyśleć: „A może ona... niechcący? Czyżby wypadek?”. Zamiast odpowiedzi dopadł go obłąkany

smutek. Chciał biec, krzyczeć, pełzać, dreptać na kolanach, błagać, wyć. Odnaleźć karę. Odnaleźć przebaczenie.

Żal zwilżył jego oczy. Marzył, że siądzie przy mogiłce porosłej

młodą trawką, ukwieci ją chabrami, upadnie tam i zapłacze. Jasno i do bólu odczuwał niepojętą nitkę łączności między duszą, która odeszła, i duszą żywą, która obłędnie rwie się w zaświaty. Zośka.

Zdawała się stać tak blisko jego tęsknych uczuć, wkradała się

do serca ciepłym tchnieniem. Poczucie było niewymowne, lecz uzdrawiające. Myślał w przypływie frasobliwej radości: „Nie ma

cię już, Zośka, ale ja pozostanę na zawsze twój. Co roku będę cię

odwiedzać, gdy ziemia rozkwitnie. Umarłaś dla wszystkich, lecz nie dla mnie”.

Ale na progu jego kamienicy znów ogarnęło go przerażenie, lęk przed wieczorem i nadejściem nocy. Przy drzwiach do mieszkania czekał komisjoner. Ten, który

dotąd tak nieudolnie oferował adresy, puszył się jak paw. - Otóż jest pokój - oświadczył z czupurnym uśmieszkiem. Ujmę to tak: pokój z prawdziwego zdarzenia...

- Niepotrzebny mi już pokój - odparł ponuro Stepan. Komisjoner zdziwił się nie lada. Wygodny pokój zawsze się

przyda! Na cóż tedy pędził tu osobiście? Na cóż okrągły miesiąc biegał jak czart z chwostem po mieście? Po próżnicy? Ach, co

to za pokój! Jak tylko towarzysz go zobaczy, z miejsca zechce zapuścić w nim korzenie.

345

Stepan nagle się zgodził. Żeby czymś się zająć. Żeby odepchnąć

samotność. A lokum, po prawdzie, było mu potrzebne. - Dobrze. Chwileczkę, wezmę pieniądze. Pojechali we dwóch na Lipki.

- Pan spojrzy, jaka kamienica! - zawołał pośrednik, gdy wy­ siedli z tramwaju. - Budyneczek jak cukiereczek. Grzech nie

zamieszkać.

Kamienica była pokaźna, sześciopiętrowa, z wieloma oknami, niektóre już jaśniały w zmroku. - Tutaj, zapraszam - powiedział mężczyzna.

Wsiedli do windy. Ten sposób podróżowania, dotąd Stepanowi

nieznany, wielce przypadł mu do gustu. Właściwie już w kabinie zdecydował: pokój weźmie. Ale i sam pokój umiał się sprzedać:

kameralny, jasny, schludny gabinet z parkietem na podłodze, centralnie ogrzewany; wyklejony szaroniebieskimi tapetami.

Z dwóch okien rozpościerał się widok na nieprzejrzany miejski

pejzaż i daleki widnokrąg za rzeką. Tak, Stepan marzył dokład­

nie o takim pokoju! Wyobraził sobie bez trudu, gdzie umieści każdy z przyszłych mebli i jak komfortowo będzie mu się pośród

nich pracować.

„Tutaj napiszę, co dusza zapragnie” - pomyślał. Cenę usłyszał wygórowaną, targował się zajadle. Zeszli się

wreszcie na stu pięćdziesięciu karbowańcach odstępnego, z do­

liczeniem opłaty za przeprowadzony remont, plus dziesięć pro­

cent dla komisjonera za fatygę. Stepan wręczył pieniądze, okazał dokumenty i nazajutrz miał się przeprowadzić. Z pokoju wychodził jako ostatni. Kiedy wyłączył elektryczność,

straszliwy smutek, rozwiany na moment kłopotem finansowym

346

i satysfakcją z dobitego targu, odżył w pustce fioletowego zmierz­ chu wdzierającego się przez martwe oblicza okien. Zacisnął

w rozpaczy pięści i powiedział bezwiednie, półgłosem:

- Wybacz, Zośka! Wokół unosiło się milczenie. Milczenie to przecież znak apro­ baty. Czym prędzej wyszedł z upiornej ciemności. Pieczołowicie,

z obawą, zamknął za sobą drzwi. Pośrednik ulotnił się natych­ miast po zainkasowaniu pieniędzy, bez pożegnania. Gospodarze grzecznie się skłonili. Omówił z nimi jeszcze kwestie porannej kawy i odrębnego klucza do bramy. Potem wezwał windę i płyn­

nie zjechał na dół. Znów był sam, znów ogarnięty strasznym niepokojem. Do­

chodziła zaledwie ósma. Dwie godziny od wyjścia z domu, dwa nadzwyczajne zdarzenia. Dwa - mimowolnie ustawił je w parze. Ale co łączy... tamto... ze szczęśliwym zamknięciem sprawy

kwaterunkowej? Zrozumiał niespodziewanie, że oto zrobił krok naprzód, w górę, porzucając kogoś na miniętym szczeblu. Sekret­

ny domysł niepostrzeżenie przemknął mu przez myśl i wzmógł kłucie w sercu.

Na ulicach, którymi szedł, znów nie spotkał nikogo znajo­ mego. Nie było w tym nic dziwnego, zdawało mu się jednak, że

wszyscy go opuścili bez uprzedzenia. Nagle przypomniał sobie o pożegnaniu poety. Przygnębienie ustąpiło. Otrząsnął się i przy­

śpieszył kroku.

XIII

Wagabundy nie było jeszcze w piwiarni. Stepan niezdecydowanie zasiadł przy stoliku pośrodku sali. Otaczające go postaci i głosy budziły w nim wstręt. Po raz pierwszy w pełni dostrzegł ohydę tego miejsca. Po raz pierwszy dotarło do niego, jak banalne są te dzikie

harce, jak sztucznie brzmią podsycone alkoholem salwy śmiechu,

jak złudnym blaskiem lśni krucha pozłotka obłudnej radości. Mu­ zyka, jazz-band, perkusja, talerze i cymbały, kiedyś uskrzydlające

i oddalające troski, dziś dławiły obrzydłymi motywami, drażniły nieznośnym jazgotem. Wyszedłby stąd bezzwłocznie, gdyby nie

czekał na poetę. Siedział zatem, a raczej półleżał na stole, z ron­ dem kapelusza zsuniętym na uszy, obok nietkniętej butelki piwa.

Połamał kilka zapałek, zanim nareszcie zapalił. Zjawił się Wyhorski, w gumowanym płaszczu i kaszkiecie. Zdumiał go stan przyjaciela.

- Skąd u pana ten childeharoldowski wygląd? - zapytał na

powitanie. - Raczej u pana, nie ja wyjeżdżam.

- Wyjeżdżam, lecz nie ślę przekleństwa poza siebie. - A ja nie wyjeżdżam, lecz zostaję z przekleństwem na ustach. Poeta machnął ręką.

- Dajże pan spokój, wyklęty świat schodzi na psy prędzej niż nie wyklęty.

Tym razem stawiał Wyhorski.

349

- Proszę jednak mieć na uwadze - napomknął - że zostałem wegetarianinem.

- Dla idei? - zainteresował się Stepan. - Dla urozmaicenia.

Kiedy przyniesiono dania i wino, poeta znów zagadnął Stepana:

- Skąd jednakowoż ponura melancholia? Czyżby powodem był mój wyjazd? Stepan zdobył się na uśmiech.

- Gdzież tam. Weltschmerz i tyle. Poeta odetchnął z ulgą.

- W takim razie nic nam nie grozi.

Był uprzejmy, wesoły, troskliwy. Naraz Stepan poczuł ochotę,

żeby przyznać się do wszystkiego, opowiedzieć o zaznawanym bólu

i jego najsekretniejszych źródłach. Ale poprzestał na ogólnikach:

- Prawdę mówiąc, jestem zwyczajnie w kiepskim nastroju. Człowiek odczuwa niekiedy, jak krwiożerczy zeń zwierz, i do­ pada go smutek. Życie jest okrutne. Wiadomo, niepodobna

temu zaradzić, a jednak to przykre. Z czasem jasno widać, że wokół nas krążą same bestie, bydło, szumowiny i drapichrusty.

Strach nas oblatuje, że jesteśmy jak oni, że oni są jak my. - Gdzież pan widuje takie okropieństwa?

Stepan uśmiechnął się bezradnie.

- Gdzie? Wokół nas, nie przymierzając. - Wokół nas bawią się wytworne i ujmujące osoby. - Pan wciąż dowcipkuje.

- W żadnym razie. Proszę o uwagę. Poeta odchylił się na krześle i dotknął ręką ramienia człowieka

siedzącego za nim. Tamten się odwrócił.

350

- Będzie pan łaskaw wybaczyć - zagadnął poeta. - Lubię pana

niezmiernie i pragnę uścisnąć pańską dłoń. Mężczyzna się zawahał, ale rękę podał. Dorzucił jeszcze:

- Eee... dziękuję serdecznie! - Dziwak pan jesteś - mruknął Stepan do Wyhorskiego i wes­

tchnął. Jedli i pili, pogrążeni we własnych rozmyślaniach. Stepan, dławiąc w sobie potrzebę wyjawienia źródła smutku, podniósł

szklankę. - Wypijmy, przyjacielu, za miłość!

Zdziwiło to poetę. - Z jakiej racji mamy pić za to upiorne uczucie, co pozbawia ludzi spokoju?

- Spokoju i życia - uzupełnił wzburzony Stepan. - Miłość to makabra. - Zatem pan się ze mną zgadza? - zapytał niepewnie Wyhorski.

- Najzupełniej. - Nie znoszę dzielić poglądów - wyburczał zawiedziony po­

eta. - Zgoda to śmierć. Pragnę również oświadczyć, że siła miłości gruntuje się wyłącznie na tradycji. Wiek złoty miłości przeminął, rycerze i damy rozpłynęli się we mgle stuleci. W dwunastym

wieku niewiasty dzieliły swoje osoby na dwie części: ciało dla

męża, dusza dla wybranka. W wieku dziewiętnastym czyniły na

odwrót, w dwudziestym zaś z kretesem zatraciły świadomość podziału między częściami. Miłość utknęła dobry arszyn od serca.

Innymi słowy, wróciła do punktu wyjścia. Gdybyśmy chcieli pojąć w pełni jej obecne, ujmę to tak, międzynarodowe położenie, na­

leży pamiętać, że miłość nie występuje na wszystkich szczeblach

351

rozwoju ludzkości. Nie znały jej dzikusy, a nasz wiek jest stule­ ciem oświeconego dzikusa, dzikusa w formie „zniesionej”, jak

definiują to dialektycy. „Zniesiona” została więc także miłość. Pieśń kochania przebrzmiała. Miłość dołączyła do muz, wraz

z nimi daje natchnienie jedynie staroświeckim wierszokletom. Prym wiedzie zaś to, co w dzikich czasach było esencją: praca.

Poeta prawdziwy może być dziś wyłącznie poetą pracy.

- Jak pan - wtrącił Stepan. - Jestem smutnym zjawiskiem. Na przełomie dwóch epok nie­ uchronnie zjawiają się ludzie, którzy zawiśli dokładnie na krawę­

dzi, a z niej rozciąga się rozległy widok wstecz i jeszcze rozleglejszy do przodu. Cierpią zatem na chorobę, jakiej ludzie wszelkich

światopoglądów nie przebaczają nigdy: ostry wzrok. Najwybit­ niejsi słudzy życia są wszak zaślepieni i półślepi. Dziarsko kroczą

naprzód, bo widzą to, co im się zdaje, że widzą: nadejście nowego, którego pragną. Wola kieruje życiem, przyjacielu, nie rozum. - Diabli wiedzą, co nim kieruje - rzekł posępnie Stepan.

Wcześnie opuścili lokal, bo poeta chciał się porządnie wyspać przed podróżą.

- Jadę, jadę! - zawołał na ulicy. - Już jutro uwolnię się od tych

widoków. Jakaż to radość: nie widzieć jutro tego, co widzisz dziś!

I pana także, mój przyjacielu! Wystarczająco długo pana znosiłem.

- Wzajemnie. - Niechże pan przyzna, że nie było najgorzej! Tylko niech panu nie strzeli do głowy odprowadzanie mnie na dworzec. Znajomy

na dworcu to istny koszmar!

- Ależ nie wiem nawet, którym pan odjedzie pociągiem uspokoił go Stepan.

352

- Też dokładnie nie wiem.

Przystanęli na rogu Wielkiej Żytomierskiej. - Żegnaj, przyjacielu - odezwał się poeta. - Mówię „żegnaj”,

bo kto wie, może już się nie zobaczymy. Niech pan nigdy nie zapomina, że zginąć na tym świecie jednakowo łatwo, jak się na nim pojawić. Poszedł, a Stepan poczuł, że został sam jak palec na ulicy, po­

śród surowego, bezlitosnego miasta, sam pod bezkresem roz­ gwieżdżonego nieba. Mrużyło się do niego jasnym światłem, na mgnienie przed wzejściem księżyca.

♦ ♦ »

Monotonne dni ciągnęły się w nieskończoność, przebierał je jak

paciorki mnisiego różańca. Smutek nie ustępował. Zatarły się jego wektory, geneza utonęła we mgle upływającego czasu, ale ból pozo­

stał niezmienny, przenikał myśli i amputował każdą ze sporadycz­ nych chęci. Świat wyblakł w oczach, dusza nie słyszała nawoływań

z coraz cieplejszego świata. Stepan zrezygnował z noszenia palta, tak jak inni, ale zmiany nie poczuł.

Niewiele czasu zajęło mu urządzenie się w nowym miesz­

kaniu. Już po tygodniu nabrało wyglądu i wyposażenia, jakie niegdyś sobie wymarzył. Wtedy marzenie miało jeszcze wartość.

W kącie przy oknie ustawił amerykańskie biurko z brunatnego drewna, pod ścianą na wprost drzwi lustrzaną szafę garderobia­

ną, a naprzeciw okien - kanapę obitą ciemnoczerwoną tkaniną.

W sąsiedztwie stołu umieścił przeszklony regalik na księgozbiór, u którego podwalin legły niegdyś podręczniki do ekonomii

353

politycznej i statystyki podarowane przez Maksyma Hnidego, a także komplet „Literaturno-Naukowego Wisnyka” z utworami Fonwizina, niezwrócony poczciwemu Lewkowi - krajanowi ze

wsi, studentowi agronomii. Z uwagi na przedawnienie Stepan uznał książki i czasopisma za własne. Po wszystkich dużych

i drobnych wydatkach resztę honorarium za scenariusz prze­

znaczył na dywan podłogowy i pół tuzina krzeseł.

Im pieczołowiciej Stepan meblował, tym bardziej obcy stawał się pokój. Każda z nowych rzeczy przejmowała jej właściciela niepojętą troską. Umieszczał przedmiot na właściwym miejscu,

by później przyglądać mu się ze zdumieniem, jakby we wnętrzu

pojawił się twór nietutejszy, chytrze podrzucony. Po kilku dniach

przywykał do obecności intruza, w razie potrzeby z niego ko­ rzystał, ale w głębi duszy nie pogodził się z sąsiedztwem mebli, dziwacznym i wrogim. Dawało to o sobie znać ze zdwojoną siłą, kiedy po wieczornym powrocie zapalał światło. Zdawało się Ste-

panowi, że pod jego nieobecność sprzęty żyją własnym życiem, prowadzą rozmowy, szepczą o nim i jego podsłuchanych myślach,

milkną zaś gwałtownie, kiedy otwiera drzwi. Stojąc w progu, wi­ dział swoją postać odbitą w lśniącym prostokącie lustra, wrażenie

było przykre - jakby niefortunnym zbiegiem okoliczności wpadł na swojego sobowtóra, który zawiązał z mrukliwym umeblowa­

niem spisek wymierzony w prawowitego lokatora. Najbardziej przerażało go biurko. W nim, w prawej górnej

szufladzie, przechowywał początek powieści. Nigdy tej szuflady nie wysuwał, czuł jednak, że rękopis tkwi tam jak wyrzut sumie­ nia i dybie na niego. Stracił umiejętność pisania. Otchłań, która

rozwarła się w nim, kiedy odszedł spod drzwi Zośki, rozszerzała

354

się niepostrzeżenie, acz nieustępliwie: gorliwie rujnowała jego duszę, opanowując kolejne strażnice wspomnień. W ekspansji

pustki, zmiatającej wszystko na swej drodze, przeszłość odcho­ dziła w niebyt. Jadowity smutek wypalał ją do reszty, pozbawiając Stepana gruntu pod nogami.

Budził się o ósmej, wypijał kawę i już pół godziny później szedł do pracy. Były to najszczęśliwsze godziny dnia, wówczas odżywały w młodym człowieku dawne moc, wigor i upór. Pra­

cował z zapałem i poświęceniem, obowiązki wypełniał solidnie, hasał po mieście, rozdawał uśmiechy i dowcipkował, fachowy,

zawsze niezastąpiony; ale o ósmej wieczór, po zakończeniu pracy,

zamknięciu wszelkich zebrań i wykonaniu planów, zostawał sam z własnym, odrębnym życiem. Jego nici wypuścił z rąk. Zupełnie jakby podzielił się na dwie części: jedną dla świata, drugą dla

siebie, i ta druga ziała otchłanią. W drodze do domu przekraczał granicę życia.

Wieczory chwytały go w objęcia mrocznych lęków i niepokoju,

przygnębiała go upiorna samotność. Zaznał obłąkańczego bólu człowieka, który zagubił osobistą stronę życia - wszystkie te, co z tego, że błahe, radostki i żałostki nadające życiu smak i dostar­

czające pożywki. Próby odnalezienia sensu spaliły na panewce. Znajomi pro­ wadzili czcze rozmowy, spojrzenia kobiet stały się obmierzłe, uprzejmość odwiedzanych gospodarzy - żałosna. Od wielkiego

dzwonu znów pojawiał się na wykładach, lecz nie znalazł w nich nic ciekawego ani nowego. Spektakle w teatrach grzeszyły mono­

tonią, kino wyświetlało irytujące filmy. Mdliło go na samą myśl o knajpach. Pewnego razu wstąpił do kasyna i rzucił karbowańca

355

na dwudziestkę - podali mu trzy czerwonce. Postawił je na tę

samą cyfrę, przegrał, zerwał się jak oparzony i wybiegł. Wszę­ dzie za dużo ludzi, za dużo światła i zgiełku. Nigdzie, w żadnym miejscu, dojmująca samotność nie odstępowała go na krok. Czasem wspominał niegdysiejszego towarzysza wieczorów,

poetę Wyhorskiego, co błąkał się po ziemi ukraińskiej z po­

dróżnym workiem na ramieniu. Pod jego nieobecność Stepan poczuł wyraźniej, co ich do siebie przyciągało i czyniło wspólni­

kami - zmysły wzburzone równie mocno jak umysł. Obaj mieli w sobie bezkresny niepokój, niestałość, nienasycenie. Gdzież on

się podziewa? Pod jakim adresem? Może Stepan napisałby do przyjaciela rozwlekły i podniosły list! Pozazdrościł temu, który nie ma adresu. Nieraz przemyśliwał, żeby wziąć urlop i wyjechać nad słoneczne morze. Wciąż to odkładał. Czuł rodzaj odrazy do

wszystkiego, co mogłoby go ucieszyć. Nareszcie do redakcji przyniesiono kopertę zaadresowaną ręką Wyhorskiego. Sekretarz rozerwał ją niecierpliwie, w środku zna­

lazł dwa wiersze do czasopisma, a do kompana nic, ani słowa. Poeta przestał dla Stepana istnieć.

Któregoś wieczora szedł powoli przez ciemny Chreszczatyk,

tym z jego krańców, gdzie sklepów przemysłowo-gospodarczych jest nadmiar, latarni zaś niedobór. Drogę przestąpiła mu kobieta z tych, co proszą o ogień i interesują się bieżącą godziną. Użyła pierwszego ze sposobów, odpalił jej zapałkę. Zaproponowała:

- Pójdziemy?

Przystał na ofertę. Wzięła go pod rękę na znak zawartego po­ rozumienia, skręciła w zjazd Trzech Świętych i powiodła klien­

ta na ciemne podwórze przez drewnianą furtkę zamykaną na

356

łańcuszek. Stepan musiał zgiąć się wpół, żeby przecisnąć się przez

niski otwór. Szepnęła: - Nie hałasuj! Wiesz, jakie teraz ludzie, wszędzie nosy wści-

biają.

Z jej ust padła wiązanka słów, których używanie przyjęto uwa­ żać za męski przywilej. Na końcu zatęchłego półpiwnicznego

korytarza w ręku kobiety zgrzytnął klucz, weszli do jakiejś izdebki. Za drzwiami panował ten sam zapach, co na korytarzu. Stepan

zerknął ostrożnie przez ramię i dojrzał w kącie ognik lampy

oliwnej oświetlający ikonę. Kobieta zapaliła słabe światło i objawiła się przed gościem na tle swojej pracowni - tęga, podstarzała, z nalaną twarzą. Miała

gniewne oczy i duże blade usta, z których co jakiś czas dobiegały chrapliwe dźwięki, jak z trąby wysłużonego gramofonu. Oczom

Stepana ukazało się zasłane szarą narzutą łóżko oraz kilka mebli

tak prostych, jak uprawiany wśród nich proceder. Bogurodzica w kącie pochyliła się troskliwie nad synem, nic innego nie za­

przątało jej uwagi.

Kobieta kategorycznie zażądała karbowańca za „numer”. Otrzy­ mawszy zapłatę, powiedziała odrobinę przychylniej: - Tobie jak pasuje? Na golasa?

Odpowiedział, że woli oglądać ją ubraną.

- Po żołniersku - zarechotała. Nadmieniła, że przeszła „służbę” w wojsku, na froncie nie­ mieckim.

Klient oglądał fotografie wiszące na ścianie, bez ramek, zaku­ rzone, upstrzone wieloletnią bezkarnością much. Naraz zaintry­

gowała go ta kobieta, chciał poznać jej powszedniość, poglądy,

357

upodobania, sytuację prawną, stosunek do władzy oraz sekrety

duchowe. Czym żyje poza codziennym targiem? Zaproponował

jej papierosa i usiadł przy stole. Wzięła od razu pięć sztuk i wy­ chrypiała nieprzyjaźnie:

- Zachciało ci się mnie marynować? Wyskakuj z dwóch kar­ bowańców za całą noc.

Wysypał z portfela sześćdziesiąt pięć kopiejek w drobnej mo­

necie.

- Kanciarzu jeden! - syknęła. - Daj, sama zerknę... A to co? - Przecież to dwie kopiejki. - Rzuć na kupkę.

Przetrząsnąwszy portfel, wreszcie się uspokoiła i zaczęła szorst­

ko, ale dość wyczerpująco odpowiadać na delikatne pytania, sy­ piąc ostrymi, celnymi i wyszukanymi, jak sądziła, słowami, opisu­ jącymi jej pracę oraz związane z nią zjawiska, czynności i pojęcia. Z rozrzewnieniem wspominała epokę komunizmu wojennego,

gdy kasowała pełne pończochy grosiwa. Teraz ludziska chytre, skąpe i bezduszne. Prawda, kręci się przy niej sporo kawalerów,

ale ma ich w nosie.

- Za mąż trzeba iść z miłości - wydeklamowała. - A zabawić się mogę choćby z tobą.

Nawciskała mu głodnych kawałków, jakimi ulicznice raczą swo­ ich gości i siebie tak często, że sztampowe historie z mrzonek po­

woli przeobrażają się w półrealne wspomnienia. Puszczając wodze

fantazji, nieświadomie popełniła wobec siebie oszustwo, którego

chwytają się zagubione dusze w intuicyjnym poszukiwaniu szczę­ ścia. Wtrąciła mimochodem, że pewien denikinowski pułkownik na kolanach błagał ją, ażeby wyjechała z nim do Anglii.

358

- A na co mi ta Anglia? - Tonęła we wspomnieniach. - Skoro

mowy ichniejszej nie znam? Na ulicę wyjdę i co? Ni w ząb... On też nie znał - dodała na wszelki wypadek. - Łaził do mnie jeden Angol i mówił, że tamten nie zna.

Pytania zadawał coraz gęstsze i trudniejsze. Przerwała mu

w pół słowa:

- Czego mnie maglujesz? Na cholerę żeś przylazł?

Odpowiedział skonfundowany, że chciał porozmawiać z nią

od serca. Zakipiała z oburzenia: - Patrzcie go! Serca mu się zachciało! Za jednego rubla mam

mu serca przychylić! Serce mam dla ciebie pod spódnicą. Ugłaskał ją nie bez trudu i przysiągł, że ani myślał jej obrażać.

- Robi ci różnicę, czym się zajmujemy? - zapytał. - A żebyś wiedział. Bierz, za coś zapłacił. Serca i duszy nie tykaj. Rozmowa przestała się kleić, gospodyni pożegnała go cierpko, jakby wyrządził jej ogromną krzywdę. Wyszedł pełen respektu dla

niej, z mętnym wnioskiem, że owszem, kobieta jest na sprzedaż, ale człowiek nie. Wieczory spędzał przeważnie na kanapie, przy lekturze. Czuł przymus nieustannego przewracania kartek, bez żywej cieka­

wości, która zatrzymuje oczy na wersach. Między nim a książką

tkwiło szkło, odgradzająca krajobraz okienna szyba - oglądać

pozwala, ale wynaturza kształty i kolory. Nieraz zawieszał wzrok na pustej części ostatniej strony. Ponosiła go fantazja, snuł dalej

zakończoną przygodę, a ta stopniowo blakła, gasła w wyobraźni, by w końcu się rozwiać. Jakże cudowna i radosna była ta chwila, okamgnienie, kiedy z widywało się mu, że przestał myśleć, ogar­

nięty nieziemskim, niezachwianym spokojem, jak gdyby osiągnął

359

stan przeciwstawny życiu - czystą obserwację, wyzwolenie od świata.

Równie wiele czytywał gazet, nie gardząc najnudniejszymi działami. Rzetelnie studiował każdy artykuł, wzmiankę, notatkę, aż do ogłoszeń o wszelkiej maści zebraniach i posiedzeniach,

gęstwiących się petitami na ostatnich szpaltach. Uważny był z niego, choć ekscentryczny pożeracz czasopism, które drukuje

się dla wielu, a jeśli interesują każdego, to jedynie pod warunkiem przesiewu treści. Ogłoszono, że właśnie zakończył się okręgowy zjazd cukrow­

ników. Pośród dziesięciu delegatów wspomnianych w sprawo­

zdaniu Stepan dostrzegł nazwisko dawnego przyjaciela z in­ stytutu. Borys Zadorożny wystąpił z odczytem poświęconym

systemowi selekcji buraków, wybrano go do komisji uchwala­ jącej rezolucję, został także wysłannikiem na Wszechukraiński Zjazd. Jak wiele mówiły te linijki! Jakże gorzkim, kłującym wyrzutem znaczyły się przed oczyma! Odczytał je ponownie.

Zgadza się: Borys Zadorożny, młody mieszczanin, ciemięzca cudownej dziewczyny, parł naprzód, działał, trudził się i wy­

różniał! Dawna, skrywana wrogość do tego człowieka odżyła w sercu Stepana, cisnął gazetę w kąt, by nie oglądać więcej

niemiłego mu nazwiska. Zjazd cukrowników’ wpłynął na byłego adoratora Nadijki fatal­

nie, uwalniając konglomerat rozważań o niesprawiedliwym losie.

Czy długo to jeszcze potrwa? Może i zawinił, może wyrządził komuś przykrość, ale już to odpokutował! Kalendarz podpo­

wiadał: minęły trzy tygodnie samotności, choć w wyobraźni te

dni przeszły w lata. Pora wyjść z apatii. Już czas! Najwyższy czas!

360

Pokrzykiwał do siebie jak poganiacz na konia, który padł w dro­ dze i nie wstanie o własnych siłach. Skąd wypatrywać pomocy?

Kto poda dłoń? Zapłonęła w nim iskierka nadziei, że niebawem w jego życiu nastąpi nagła a gruntowna zmiana. Rozpacz, sięgnąw­

szy zenitu, zmieniła się w oczekiwanie. Zdawało się mu, że wkrót­

ce otrzyma list, że ten list już wysłano, lada chwila nadejdzie zwiastun nowych okropieństw i wstrząsów, lecz także wezwanie do

czynu! Przeczucie go nie zawiodło. Nie prorok w nim się zbudził,

raczej posłaniec projektowanej na zewnątrz potrzeby wewnętrz­

nej. To jeden z fenomenów ludzkiej duszy - w chwilach głodu

tak zażarcie i desperacko chwyta się błahostek, aż te, dopiero

odkryte, zastępują marzenia i stają się ich zwieńczeniem. Dusza,

najkapryśniejsza cząstka człowieka, tragiczna kumulacja prostego jestestwa, zwykła długo tkwić w rozterce na krawędzi wzniesienia, by pod wpływem najdelikatniejszego pchnięcia rzucić się ze zbocza, mękę bezczynności zastępując szalonym, nieoczekiwanym pędem.

Obiady spożywał odtąd regularnie na Chreszczatyku, w prze­ stronnej stołówce Żywludu. Wybrał ją, gdyż była po drodze z biura

do placu Besarabskiego, a stamtąd miał tramwaj do domu. Upodo­

bał sobie stoliczek pod ścianą, przesiadywał samotnie przy gorącej

strawie i butelczynie piwa, które weszło na stałe do jego jadłospisu. Do najuciążliwszych niedogodności stołowania się w Żywludzie

należały długotrwałe oczekiwanie na obsługę i znikoma uwaga przydzielana klienteli, ale obchodziło go to mniej niż wcale, bo obiad, nieraz bardzo późny, domykał ostatnie ogniwo dnia, gra­ nicę wieczora. Stepan nie miał nic przeciwko temu, aby godziny, w których jego serce biło jeszcze echami zawodowych trosk, trwały

jak najdłużej, zanim obrócą się w przewlekłą ciszę czterech ścian.

361

Pewnego wieczora niezmierną przykrość sprawiło mu odkry­ cie, że ktoś zajął jego stolik. Równało się to bez mała zniewadze

osobistej i zamachowi na ustanowione zwyczajem prawa. Mało tego: przypuszczono atak na jego „ja”, bo używając czegoś sta­

le, czynimy tę rzecz nieodłączną częścią siebie. Ale już chwilę

później Stepan podbiegł do intruza i mocno chwycił go za rękę. Wystarczyło uważniejsze spojrzenie. - Cześć, Lewku! Lewku, to naprawdę ty.

Tamten uniósł ku niemu pełne zdumienia oczy.

- To ja, Stepan z Dyrdów Małych, musisz mnie pamiętać! gorączkował się Stepan, nachylony nad kolegą. - Przecie razem

płynęliśmy tamtym parowcem! Poznajesz już? Lewko poznał, ale zdumiał się jeszcze bardziej. - Stepan? - bąknął. - W życiu bym nie powiedział, że to ty,

na miły Bóg! Żal ścisnął serce młodzieńca.

- Dlaczego? - spytał cicho. Lewko uśmiechał się już dawnym uśmiechem, dobrodusznym i przymilnym.

- Boś się zmienił. Patrzcie go, jaki schludny, jaki szykowny. Siadajże, piękny panie!

Zaproszony prędko zdjął kapelusz i zajął miejsce obok Lewka. Mętny niepokój wywołany tym spotkaniem natężał się i rozras­

tał, wypalał duszę łuną pożaru. Stepan patrzył na kolegę pro­ miennymi, bez mała rozkochanymi oczami, z niewymownym

szczęściem odkrywał w jego twarzy tamte rysy, mimikę, uśmiech

i życzliwość, które pożegnał dawno temu, by dziś odnaleźć w nie­ tkniętej postaci.

362

- Lewku, tak się cieszę, że cię widzę. Pojęcia nie masz, jak

bardzo! Ech, wszystko tu obce: ludzie i życie. - Życie? - prychnął Lewko. - Przepychanki, nie życie. A jak karmią! Widzisz nasze talerze?

- Jadam to na co dzień - przyznał Stepan.

- Kocie żarcie. - Kolega wskazał widelcem porcję kotletów. Roześmiał się. Jego żarty zdawały się Stepanowi dowcipne, opinie roztropne, wyrażenia ujmujące, maniery niezrównane.

Ten człowiek przez lata zdołał się nie zmienić i pozostał sobą. Konfrontacja z własnym żalem za powzięte wybory, popełnione

szaleństwa i błędy oraz marne próby ich naprawienia zagnała Ste-

pana w pęta zazdrości. Wstyd mu było przed krajanem, niegdyś wzgardzonym i zapomnianym. Tak czuje się krnąbrny uczniak,

kiedy nadziewa się na surowy wzrok nauczyciela. - Co tam? - pokrzykiwał. - Jak żyjesz, Lewku? - Eee, ty pierwszy gadaj.

Stepan zwięźle, niemrawo i nieszczerze streścił czas, który upłynął od ich ostatniego spotkania. Nie pominął pisarstwa, wspomniał o pracy, ani w słowach, ani w stojących za nimi zda­

rzeniach nie znajdując choćby promyczka życiowej tęczy.

- Fiu, toś ty grubsza rybka. - Lewko się uśmiechnął. - Musi, ze sto pięćdziesiąt karbowańców wyciągasz?

- Coś w ten deseń. Nie licząc honorarium. Parę miesięcy temu

sprzedałem scenariusz, zapłacili półtora tysiąca. Lewko cmoknął.

- A niech cię dunder świśnie! W głosie krajana pobrzmiewało czyste zaskoczenie, bez krzty

zazdrości. Jego uwagę zaprzątnęła inna myśl.

363

- Czyli że co? Jesteś ukraiński pisarz? - zapytał serio. - Na to wyszło. - Stepan uśmiechnął się smętnie. Lewko się zadumał

- Czyli są żywi pisarze? - A coś ty myślał?

- I taki jak Szewczenko gdzieś jest? - Takiego to nie ma. Lewko odetchnął z ulgą, jakby literatura ukraińska właśnie przestała mu zagrażać.

Nadeszła jego kolej. Bez pośpiechu wyliczył swoje spraw}' i plany. Po ukończeniu instytutu odbył roczną praktykę w stacji

doświadczalno-selekcyjnej w Nosówce. Do Kijowa przyjechał odebrać dyplom, wkrótce rusza na Chersońszczyznę, dostał tam

przydział pracy jako agronom rejonowy. - A jak się miewa... nauczyciel łaciny, u którego mieszkałeś...

ten, co nas raczył herbatą? - zainteresował się Stepan. Cieszył go i zatrważał dotyk przeszłości, nagle ożywionej, nie­ wyraźnej jak świat, który tonie jeszcze we mgle brzasku, choć za

chwilę przetnie go jasny promień.

- Eee, z nim kiepska sprawa. - Lewko się zaśmiał. - Pociął się, bracie! Sam na siebie nóż naostrzył. Powtarzał w koło Macieju, że

sobie żyły otworzy, jak filozof jaki. Bredzi chłopina, myśleliśmy, a ten dopiął swego. Kłopotów nam narobił co niemiara!

- A jego żona? - Złociuchna babina, chociaż bezzębna! Ugotuje, upiecze, restauracje się chowają. Co jak co, ale jeść to burżuje umieli.

Kombinuję, czyjej nie zabrać ze sobą na południe... - Żony nie masz?

364

- Jeszcze nie. Jak się na służbie urządzę, znajdę damę serca. Albo obejdę się bez niej.

- Dziwaku! Jak sobie poradzisz bez kobiety w tej głuszy? - Tam się dobrze poluje. Ach, uwielbiam step. Step! Stepan też go uwielbiał! Jasna, gorąca wizja stanęła mu przed oczami, wspomnienie nieruchomej nocy i uśpionego stepu,

nieba i ziemi stopionych w bezkres, purpurowej ciszy księżycowe­ go blasku. Ech, leżeć na wznak w trawie, rozłożywszy ręce, boso, z gołą głową... I patrzeć. Wpatrywać się w rozmigotane gwiazdy,

złociste, błękitne, szmaragdowe, czerwone, rozsiane na niebie

czyjąś dobrą, potężną ręką. Poznawać tę rękę w podmuchach wiatru na twarzy, zasnąć w głębokim znużeniu bezmierną dalą,

w tajnej harmonii z przestrzenią. Rankiem słońce wzejdzie nad kurhanami i promień buchnie z karmazynowego morza - upior­

ny pąk lodowatego ognia rozkwitnie parzącym kręgiem.

Lewko dojadł kotlety, otarł ręce papierową serwetką.

- Wybieram się do kina - oznajmił. - Lubię sobie popatrzeć,

jak ludziska podrygują. Czego to człowiek nie wymyśli, żeby na chleb zarobić! Może we dwóch pójdziemy? - Nie dam rady, muszę coś załatwić.

Na ulicy mocno się ucałowali. Stepan był wzruszony. - Pisz, Lewku, z chersońskich stepów - poprosił.

- Pewno nie będzie o czym. Wy, pisarze, piszcie sobie na zdro­

wie. A my kiedyś poczytamy.

XIV

Jesienny step potrzaskuje ostrzegawczo wyschłymi łanami ku­

kurydzy, jak gdyby ktoś zakradał się pod każdą z nieskończonej równi żółtych łodyg i rozsuwał obwisłe liście. Jesienią burzany stepowe - te wszystkie piętrzące się komosy, wilczomlecze, osty, mietelniki i piołuny - rzucają przy drogach nasiona. Jesień czyni

z roślin nagie pokraki. Jesienny wiatr jest raptowny i zdradliwy.

Jesienny wiatr jest zajadły i przebiegły. Nawieje strachu i ścichnie. Wądoły stepowe nagle się zapadają, rozwierając przed oczyma wędrowca gliniane wnętrzności ziemi. Na spodzie kłębią się kol-

cowoje, w nich węże, owady i miriady jaszczurek. Stepowych dróg

i ścieżek nie zliczy nikt. Skrzyżowane, powykrzywiane, zgięte w łuk. Rzekłbyś, splątano je właśnie z tą intencją, aby przybysz błąkał się

w nieskończoność. A przecież tak chce się ruszyć w step! Zboczyć na wąską ścieżkę. Dokąd wiedzie? Stepem kroczysz powoli i dzi­

wisz się, jeśli dokądś trafisz. Drogi zapadłe, człowiek w nich znika, ścieżyny wiją się przez wzniesienia i kurhany, pędzą na przestrzał

po niwach i basztanach, pod stopami szeleści łamliwe ściernisko.

Stepan przystanął. O ile się orientował, trafił na ulicę Pawłow­ ską. Już dobre pół godziny temu pożegnał Lewka na progu jadalni. Od tamtego czasu snuł się w zadumie, ale i radości, z niepojętym

spokojem, jaki ogarnia człowieka w kluczowych momentach życia, tuż po zażegnaniu strapień i rozczarowań. Czuł, że zbiera się na odwagę, że wkrótce nastąpi coś niepowtarzalnego, z dawna

367

wyglądanego, lecz zaćmionego przez postronną chimerę. No­

sił w sobie przeczucie odzyskanej wolności, nieustanny napływ wspomnień zawracał go w przeszłość, do cudownego dzieciństwa, do pierwszego, niezatartego zasmakowania świata. Kroczył cu­ downą ścieżką minionych dni, w natchnieniu szukał zagubionych

źródeł. Wiosną w środku miasta śnił na jawie parną jesień stepów. Zerknął na zegarek. Ósma piętnaście. Jeszcze nie jest tak późno. Nie jest za późno. Zdąży ją zobaczyć. Zresztą nie dba o godzinę. Musi ją widzieć i już!

Zawrócił, szedł prędko i naprędce układał w głowie zamiary. Plan miał gotowy, wyryty w sercu. Wraca na wieś. Obłąkańcza i nagła myśl go nie zatrwożyła. Nie zdziwiła. Zro­

dziła się z pustki - świetlana, cudna, pełna pożądliwej radości,

siły i nadziei. Wraca na wieś. W step. Na rolę. Nieodwołalnie porzuci miasto, obce jego duszy, porzuci zimne

mury i złudne latarnie! Na wieki wyrzeknie się okrutnego gąszczu miejskiego życia, jadowitych marzeń sięgających turkotliwego

bruku, zatęchłych popędów, tego robactwa, które w wąskich klit­

kach toczy dusze mieszkańców, zapomni o szalonym marzeniu deformującym rozum zaśrubowany w miejskim imadle. Odejdzie ku ciszy słonecznego bezmiaru pól, ku zdradzonej wolności, bę­

dzie żyć tak, jak trawa rośnie i owoc dojrzewa.

Dzwonek tramwaju przywrócił go do rzeczywistości. Pomyślał z satysfakcją: „Jutro już cię nie usłyszę”. Pokłady bólu gromadzone w tym mieście od półtora roku,

narastająca frustracja właściwa zapalczywcom, gorycz nieustan­ nej żądzy i niszczycielskich pragnień, przerodziły się w radosne

368

znużenie i dojmującą tęsknotę - zatrzymać się, uspokoić. Wi­ dział siebie jutrzejszego nie w Domludzie czy Radzie Wiejskiej,

nie w roli nauczyciela lub działacza związkowego, lecz jako skromnego rolnika w chłopskim serdaku pośród mrowia szarych

sylwetek, co spulchniają ziemię odwiecznym radiem. Rosisty poranku! Świeżości pierwszego promyka! Cudna poświato opa­

dającej kropli! Pochwalony bądź, czasie narodzin życiodajnego światła! Ocknął się w nim duch przeszłości, zastygły i zwarty, który nieraz przez lata tkwi w uśpieniu, w ciszy i bezruchu, lecz

budzi się w godzinie wstrząsu. Usłyszał nieprzeparty, choć stłu­ miony głos, co naszeptuje bajki o utraconym raju i wyśpiewuje pieśni natury.

Pozostawało załatwić jeszcze jedną sprawę. Nowego lokatora pokoju i użytkownika mebli znajdzie z łatwością, już jutro, od

razu złoży też wypowiedzenie. Po co zwlekać? Nazajutrz wieczo­ rem ruszy na południe, przystanie do jakiejś komuny albo artelu.

Mniejsza o to. To proste i łatwe. Nie ma się nad czym głowić.

Ale... nie wyjedzie sam! Poczuł niepokój. W nagłym ożywieniu odepchniętej i podepta­ nej miłości taiła się nieprzebrana moc. Węgielek, niemal wygasły

i spopielały, w zemście za mękę powolnego dogasania buchnął starym ogniem, a ten objął go nowym płomieniem. Przed Ste-

panem ścieliła się droga - jasna i logiczna, pójdą nią we dwoje.

Ona pójdzie z nim. Nadzieja.

- Nadijko, Nadijeczko - szeptał.

Zrozumiał: była z nim zawsze. Ledwie słyszalny dźwięk dzwo­ nu - to ona. Cichy szmer - to jej oddech. Niewidzialna obecność wzmagała jego codzienne rozdygotanie. Nadijka odwiedzała

369

go w snach, nie poznawał jej. W innych kobietach - kochał ją. W niej kochał wspomnienie, odległe i zamaskowane, dobiega­

jące cichutkim echem zza wzgórz świadomości. Tak naprawdę nigdy o niej nie zapominał, szukał jej nieustannie w czeluściach

miasta, była ogniem, który w nim płonął i popędzał go naprzód.

Wracał do niej, a więc do siebie. Wracał do niej, a więc ożywił to, co w zaślepieniu zniweczył i własnoręcznie pogrzebał pod

kolejnymi błędami. Nadijko! Dziewczyno ze snu! Jasna rusałko pośród wieczor­

nych niw. Pognębiona i nieszczęsna, nadal zamieszkiwała jego serce, ożywała się cichym drżeniem. Przyzywał ją w myślach

i mógłby przysiąc: odwróciła głowę, jej oczy zapłonęły promien­ ną zgodą, jej dłoń szuka jego czoła. Wybaczyła! Czy mogło być

inaczej? Pójdzie z nim! To ich droga, czekają na nich kwietne doliny. Tam w nieskończoność będzie wpatrywać się w jej oczy -

dojrzy w nich świat i życie. Chwyci pokornie dłoń dziewczyny i poczuje niezmierne ciepło ciała, w którym już nigdy się nie zanurzy! Nocami będzie przy niej czuwał, strzegł snów uśpio­ nej piękności, czytał w nich tak, jak odczytujemy słowa. Będzie

sączyć rozkoszną truciznę ubóstwienia, konać u stóp ukochanej w śmiertelnym upojeniu. Tak było pisane. Powrót Nadijki i zew stepu złączyły się w jedno. Pełnią szczęścia jawiło się wieczne

niewolnictwo, w nim krył się sekret odrodzenia. Roztrzęsiony, przystanął na rogu Włodzimierskiej. Czy aby nie

zapomniał ich... jej adresu? Ależ nie. Zjazd Świętego Andrzeja 38 mieszkania 6. Nazwa ulicy i numery błyskawicznie wypłynęły z pamięci, choć słyszał je zaledwie raz. Zdziwił się tylko, że tak do niej blisko, tak łatwo ją odnaleźć. Gotów był przebyć pustynię,

370

spragniony i głodny, błądzić w podziemiach, przedzierać się

przez chaszcze, stawić czoła potworom nie z tego świata - zwy­ ciężyć z jej imieniem na ustach.

Szedł i powtarzał: „Zjazd Świętego Andrzeja... świętego An­ drzeja...”.

Przypomniał sobie tę krętą, powyginaną, wyboistą ulicę, swoją dawną drogę z Padołu na uczelnię. Znów przeszły go ciarki - na

tej drodze ją zagubił, na niej powinien odnaleźć!

„Niesłychane... niesłychane...” - kołatało w głowie. Wpadł na kolejny pomysł, zrodzony ze wspomnień i chęci wskrze­ szenia przeszłości. Zobaczyć domek na Besarabce, wejść w jego progi tak, jak za pierwszym razem, kiedy zastał Nadijkę w kom­

panii wiejskich krajanów! Co z nimi? Jak potoczyły się dalsze losy

rumianej wypłoszki Hanusi i młodziutkiego Jaszy? Co z powabną

Niusią i instruktorem pracy klubowej? Ni stąd, ni zowąd poczuł,

że są mu bliscy, drodzy, zajmujący. Roiło mu się, że ujrzy całe to­

warzystwo przy stole, usiądzie naprzeciw Nadijki. Może ukochana czeka tam na niego? Niemożliwe? A jeśli akurat przyszła z wizytą? On przecie spotkał dziś Lewka zupełnie przypadkiem, a nie wi­

dział go już, oho, jak długo! Dziarsko skręcił w prawo i zszedł na Chreszczatyk.

Serce wyskakiwało mu z piersi, kiedy pukał do rozchybotanych

drzwiczek niziutkiej chatyny. Poznał wszystko: staroświecki ga­ nek, drewniany płotek, okiennice. Nic się nie zmieniło, cóż za szczęście! Czasu, zresztą, upłynęło niewiele, ledwie półtora roku. Minione miesiące zdawały się nocą głębokiego snu.

Drzwi mu otwarto. Zrobił to mężczyzna o nieprzyjemnym głosie, gburowaty i jawnie nie w humorze.

371

- Czy nadal mieszkają tu dziewczęta... które... mieszkały tu półtora roku temu? - wydukał Stepan. Inaczej sformułować pytania nie potrafił, bo nazwisk nie pamiętał.

- Żadnych dziewcząt pan tu nie znajdziesz - odparował je­ gomość takim tonem, jakby dawał do zrozumienia, że pod tym

dachem żyją wyłącznie ludzie przyzwoici. Zamierzał zamknąć drzwi. Stepan jął mętnie klarować: szuka siostry, zostawił ją w mieście półtora roku temu, a gdzie jest, wiedzą wyłącznie dziewczęta,

które tu mieszkały. Dokąd się przeniosły? Jak ich nie znajdzie, nie dowie się nic o siostrze, bo też się przeprowadziła. Wywiadywał

się już w biurze adresowym, nie pomogli.

- Forsę by tylko wyciągali, takie te sowieckie porządki - wy­

burczał mężczyzna nieco przychylniejszym tonem. -Tak, nieznośna biurokracja... Jedna z nich była szwaczką,

niziutka taka. - Szwaczka mieszka na naszym podwórzu. Niech pan wejdzie

przez furtkę. Pożegnali się nader przyjaźnie i młody człowiek wszedł na

podwórko, a raczej w wąziutką szczelinę wyciętą między sąsied­

nimi gmachami. Jakimś cudem wyrosło w niej kilka drzew. Przez chwilę nie wierzył, że gdzieś tutaj może mieszkać człowiek, aż

dostrzegł maciupeńki domeczek, przyrosły jak grzyb do ciemne­ go muru. Z trudem wypatrzył smużkę bladego światła sączącego

się przez szczelinę między okiennicami. Potykając się o cegły

i grudy ziemi, podszedł do okna i ostrożnie zastukał. - Kto tam? - usłyszał kobiecy głos.

Zadrżał.

372

- Proszę otworzyć... to ja... Stepan... Odwiedzałem panią, gdy mieszkała tu Nadijka...

- Stepan? - upewniła się zaskoczona gospodyni. - We własnej osobie... Stepan z Dyrdów Małych. Otwórz, Hanusiu!

Ze środka dobiegł śmiech. - To ci dopiero! Mam na imię Jewhenija!

Stepan był wstrząśnięty. Jak to ma na imię Jewhenija? Co

za niedorzeczne imię! Chciał paść na ziemię, zamknąć oczy, o wszystkim zapomnieć. Ale gdy znalazł się na ulicy, znów myślał tylko o Nadijce.

Porzucił słodkie fantazje, które przed kilkoma minutami ogrzewały go i uskrzydlały. Czuł teraz bolesną, jakby narzuconą

z zewnątrz konieczność, przeraźliwą i nieodwołalną. Nie znał jej pochodzenia. Kalkulował praktycznie, kierując się rozumem, a nie

instynktem. Nadijka na niego czeka, to jasne. Nigdy w to nie zwąt­ pił: dysponuje pełnią prawdo tej dziewczyny. Jeśli nie jest z nim, to

dlatego, że dotąd sobie tego nie życzył. Dziś jej wyjaśni: prawdziwe

życie toczy się pośród przyrody; porzucili ją, ale powrócą na jej łono. Miasto zaś, duszne i zatęchłe, jest fatalną omyłką historii. Są

to myśli powszechnie znane, co jedynie dowodzi ich prawdziwości.

Nadijka pojmie je w lot. O nią nie martwił się wcale. Gorzej, że jest zamężna! A Borys taki uparty, pewnie nie ustąpi! Zanim mu wyjaśni te wszystkie wzniosłości, zanim go przekona... Mężuś

będzie piętrzył przeszkody! Cóż, Stepanowi przyjdzie mimocho­ dem napomknąć, do kogo należy cnota Nadijki... Ach, jakież to nieprzyjemne! Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po dziewiątej.

Późno. Ale jeszcze dziś musi to mieć za sobą.

373

Choć zmęczenie niemal odebrało mu głos, przywołał woźnicę.

Ospale opadł na siedzenie - i pojechał. Przygnębiały go uliczne

światła i wieczorne falowanie ciżby, zmęczenie przechodziło w skraj­ ne wyczerpanie. Zamknął oczy. Potrzeba snu, jak ciepła i ciężka

narzuta, wyścielała jego myśli gęstą mgłą. Odrętwiał na całym ciele, w sercu zaległ mu ciasny ucisk. Kołysanie miękkich resorów działało kojąco, dokuczliwy zgiełk życia odpływał coraz dalej.

Wóz się zatrzymał.

- Co się stało? - zaniepokoił się Stepan. - Jesteśmy na miejscu.

Pasażer się wzdrygnął. Zeskoczył z fiakra. - Może zaczekam? - zaproponował woźnica.

- Tak, załatwię to raz-dwa. Nad bramą jarzyła się właściwa cyfra. Stepan energicznie otwo­ rzył drzwi, ale po schodach wchodził bez pośpiechu, przyświeca­ jąc sobie zapałkami. Zatrzymał się na drugim piętrze i zadzwonił.

Raz kozie śmierć.

Oparł się o framugę i przypomniał sobie, że z domu wyszedł z teczką, a teraz jest bez teczki. Wygląda na to, że ją zgubił. W teczce,

szczęśliwym zrządzeniem losu, nie nosił nic ważnego, a jednak po­ czuł niezmierną przykrość. „Ech, jełop ze mnie” - beształ się w myśli.

Kroki za drzwiami zmusiły go do przerwania rozważań. Znów

nerwy. Kto otworzy? Ona czy nie ona? „Kto tam?” - zapytał głos damski, lecz zdecydowanie obcy. A co, jeśli małżonkowie już się stąd

wyprowadzili? Hipoteza dodała mu otuchy. Powiedział donośnie:

- Czy mogę rozmawiać z towarzyszem Borysem? Drzwi otworzyły się na rozciągłość łańcuszka, przez szparę wyjrzały nastoletnie oczy jakiejś dziewczynki.

374

- Borysa Wiktorowycza nie ma w domu - oznajmiła poważ­

nie. - Wyjechał w delegację. - Szkoda - burknął Stepan. - W takim razie zostawię mu

kartkę - dodał bez przekonania. - Proszę wejść - zaprosiła panienka.

Powiesił kapelusz na wieszaku w przedpokoju, przygładził włosy

i wszedł do salonu. Nad przykrytym ceratą stołem paliła się lampa pod szerokim abażurem z pomarańczowego kaliko. Usiadł przy stole. Zanim dziewczynka podała mu ołówek i papier, ukradkiem zlustrował wystrój mieszkania. W oknach firaneczki, na parapetach

kwiatuszki. W kącie sofa obleczona mięciutkim materiałem, obok niej ścielił się dyskretny dywanik. Pod ścianą proste, lecz starannie wykonane krzesła. Nagle z prawej strony dojrzał ogromny dworski kredens z płaskorzeźbą - masywną, acz wątpliwą ozdobę mieszka­

nia, nielicującą z resztą wyposażenia i metrażem. Było tu przytulnie i schludnie, meble stały na wyznaczonych im miejscach, posłuszne zasadom symetrii, tylko kredens przypominał krzepkiego nadzor­

cę, przerośniętego strażnika nienaruszalnych zasad i porządków. Coś musnęło stopę gościa, do jego buta łasił się kotek. Wziął

zwierzaka na kolana i pisał w skupieniu: „Drogi Borysie, nareszcie wstąpiłem do Ciebie z wizytą. Nieste­ ty, wybrałem niefortunny czas. Marzyła mi się długa wieczorna

rozmowa o dawnych...”. Z boku skrzypnęły drzwi. Uniósł głowę. W progu pojawiła się

kobieta w czerwonej chuście zasłaniającej sylwetkę aż do kolan. Stepan wstał niepewnie, domyślał się, że podglądała go przez szparę, kiedy głaskał kota.

- To pan, Stepanie...

375

- Pawłowyczu - podpowiedział, bo się zawahała.

Poznał ją dopiero po głosie. To ona, niewątpliwie, tylko jakaś odmieniona, niemal oszpecona, choć nie rozumiał, na czym po­ legała różnica. Inaczej brzmiał jej głos - nieprzyjemnie, wyniośle,

pogardliwie. Przeraził się na jej widok, odrzucały go postawa, ceremonialność i drwiące spojrzenie. Ściskając dłoń pani domu, myślał: „Jełop. I to patentowany”.

- Proszę usiąść, Stepanie Pawłowyczu - zaproponowała. Nareszcie dostrzegł, że gospodyni jest przy nadziei. - Dziękuję.

Usiłował okiełznać przerażenie, zniewagę i ból. Usiadła na kanapie przy drzwiach. - Nataszko, nastaw samowar! - zawołała. - Czy to dla mnie? - zakłopotał się. - Dziękuję, niedawno

piłem... przed chwilą piłem herbatę.

- A ja jeszcze nie - odpowiedziała spokojnie.

Zapadło ponure milczenie. Cisza upokarzała Stepana, lecz najwyraźniej sprawiała satysfakcję pani domu. Chciał mówić,

ale strajkował jego zasób leksykalny. Ciężki, nabrzmiały brzuch wpływał paraliżująco na aparat mowy.

Przerwała milczenie. - Nieczęsty z pana gość, Stepanie Pawłowyczu. - Ciągle zabiegany, wybierałem się - mamrotał - jak sójka za morze... A Borys ciągle w tych delegacjach...

Wołałby milczeć, ale lęk przed ciszą wydusił z niego kolejne

zdania: - Chciałem zaproponować... gdybym zastał Borysa, ma się rozu­ mieć. .. wycieczkę za miasto... jutro... daleko... na łono przyrody...

- Przednia myśl - pochwaliła. - Ale niezbyt dobrze się czuję.

Znów wyrosła między nimi cisza: smutne, irytujące milczenie ludzi, którzy nie powinni się spotykać. Każda myśl zrodzona w jego

głowie rozbijała się o ciążowy brzuch i pierzchała tam, skąd przyszła.

Znów zagaiła: - Podobno pisuje pan opowiadania. - Owszem... pisałem - odparł smętnie. - A teraz?

- Już nie piszę. - Dlaczego? - Nie ma o czym. Uśmiechnęła się.

- Czy nie dość miał pan w życiu przygód?

Spąsowiał. Na co to dziewczę sobie pozwala? Drwi z niego? Odpowiedział z wyższością: - Owrszem, lecz błahych. Całkiem zwyczajnych. - Niespokoj­

nie zerknął na zegarek. - Daruje pani, Nadijo... - Semeniwno - podpowiedziała. - .. .Semeniwno, ale na mnie już czas. Ukłony dla Borysa. - Niechże pan nas odwiedza - rzekła Nadija Semeniwna. - Jest pan zawsze mile widziany. Na schodach zatrząsł się z oburzenia. Bezczelność! I to z czy­

jej strony? Jak ona śmie? Przepędził ją jak dziwkę. Myśli, że jak znalazła mężulka, to Pana Boga za nogi złapała. A mężulek to

aferzysta i złodziej! Taki kredens za spółdzielczą pensję? Wol­

nego! Kradniesz, złodziejaszku. Trafisz do ciupy. A kobita nie lepsza! Mieszczka, kałduniasta burżujka. Wyszeptywał tę obelgę raz po raz, uspokoiło go to.

377

Chciał zejść na Padół, by stamtąd pojechać autobusem na Chreszczatyk. Nie uszedł jeszcze kilku kroków, kiedy usłyszał

wołanie: - Towarzyszu! Towarzyszu! Ach, tak, dorożkarz. Czeka na niego. Przy płaceniu żal ściskał

serce Stepana Radczenki. Po co zalecił czekać? Czego się spo­ dziewał po tym spotkaniu? Schodził ciemną i krętą ulicą, rozmyślając o miotle życia, co

wymiata ślady minionych zdarzeń. Potężna i święta to miotła, giętka i skrzętna, ale spokoju mu nie przyniosła. Ciągnęło go w przeszłość. Chciał dotrzeć tam, gdzie niegdyś zostawił cząstkę

siebie. Wabiły go rozsypane po drodze okruchy. Ach, podnieść je,

odzyskać utracone części zubożałego życia! Plac Czerwony skrzył się latarniami i migotaniem tramwajów. Stepan skręcił w lewo,

kierując się ku wąskim uliczkom Padołu. Oto i on, Dolny Wał. Jest i domek Hnidych, pierwsza przystań. Spod zadaszenia po drugiej stronie ulicy wpatrywał się w znajome podwórze, szopę

i ganek, na którym przesiadywał wieczorami. Dom. Przedziwne! W każdym oknie paliło się światło, przez ściany przenikała mu­

zyka, fantazyjne dźwięki spływały na uśpioną ulicę. W środku tańczono w takt dźwięcznej mandoliny. Martwa, przyczajona chatyna niespodziewanie rozwarła oczy, uniosła wieko swej trumny.

W późnym zmartwychwstaniu tego domu odbijały się ziemskie

losy Stepana - wędrówka człowieka znaczącego swoje kroki śmiercią i życiem. Ogarnął go błogi spokój. Komicznie jest rozpamiętywać! Prze­

szłość zasypywana kolejnymi warstwami geologicznymi przetwa­

rza się z czasem w złoża nieodgadnionego surowca. Jedynie

378

szaleńcy próbują tchnąć życie w reminiscencję! Przeszłość roz­

kłada się jak trup.

Odszedł stamtąd i zrozumiał. To, co nieopatrznie uznał za spokój, było cichym początkiem zwodniczej chandry. Smutek rósł z każdym rokiem, pęczniał, masywniał jak brzemienny

brzuch, a wraz z nim rósł niepokój, coraz głębszy i tęskniejszy. Stepan odkrywał w sobie przeraźliwy głód oswobodzonych

uczuć, ich obłąkańcze piruety. Tętniło w nim potężne życie, wydostawało się z martwoty niedawnych myśli. Kipiała w nim

siła, przeraźliwa i cudowna, tracił oddech w spienionym wirze odnowy. Z nadzieją i lękiem roił sobie, że oto znalazł się na

starcie nowego życia, niepodobnego wcześniejszemu, już do­

konanemu. Byleby zacząć jak najszybciej! W kiosku na placu Międzynarodówki kupił, jak miał w zwy­

czaju, naręcze gazet. Odszedł od okienka i zamarł na widok

kolejnej niespodzianki. Cóż za wieczór, istna baśń! Tuż przed nim, przytwierdzona do zastygłej maski niewieściej fizjonomii, lśniła jedyna i niezapomniana para oczu. Poznał te oczy od razu,

ruszył do nich jak na spotkanie świateł morskiej latarni.

- Rito, Rituniu - szeptał, ściskając jej dłonie. Rankę, którą kiedyś mu zadała, czuł dziś w sercu. Gotów był tu­

lić tę kobietę, tutaj, pośrodku ulicy, ze wszystkich sił, bez opamię­

tania, doświadczyć jej przy sobie tak mocno, jak wtedy, w tańcu.

Uśmiechała się. - Nieoczekiwane spotkanie! - zauważyła.

- Czy tylko nieoczekiwane? - Stepana dławiło wzruszenie.

- I pożądane - dodała. Pożerał ją wzrokiem.

379

- Dokąd pani idzie? - wykrztusił.

- Na Małą Podwalną. Wziął ją pod rękę. - Chodźmy więc. W mrocznym zaułku za Okrwykonkomem przystanął i za­

chłannie objął ją w talii.

Wyrwała się i syknęła:

- Pan oszalał! - Zawsze byłem szalony! - huknął radośnie i znów wziął ją pod

rękę. - Proszę się do mnie nachylić. Bliżej! Niechże mi pani nie żałuje! Cały wieczór błądzę. Teczkę gdzieś zawieruszyłem! Ale

znalazłem. Panią. Pani mnie nie zrozumie. Odkąd pani wyjechała, nie umiem znaleźć sobie miejsca. Żyłem wspomnieniem o pani,

nadzieją na ponowne spotkanie.

- Naprawdę? Ja również nie całkiem pana zapomniałam. - Tym lepiej! Ale nie mam pewności, że pani to pani. Inny

wygląd, inne ubranie. Może stała się pani kimś innym?

- Dostarczyć dowodu? - Czyta pani w moich myślach! Na chwilę, jedną krótką chwilę, musnęła go w usta tamtym

pocałunkiem.

-Ja? - Tak, pani - orzekł przejęty. - Na długo w Kijowie? - Do jesieni. Z wdzięcznością ściskał jej rękę. Trochę się bał odpowiedzi: na zawsze.

- Kocham panią bez pamięci - szepnął. - Nadzwyczajna, cza­

rująca Rito!

380

Jego smutek eksplodował namiętnym szeptem, wzniosłymi słowy, feerią czułych epitetów, frywolnymi porównaniami, ka­ lejdoskopem głębokiego uczucia.

Zatrzymała się. - Dosyć, nicponiu! Tutaj mieszkam. Zawołał krewko: - Ja też idę! Pójdę do pani!

Pogroziła mu palcem. - Wykluczone. Zatrzymałam się u rodziców, jak panu wia­

domo.

- Ach, cóż za absurd! - jęczał. - I co teraz? - Jutro tańczę w operze. Proszę na mnie czekać. - Dopiero jutro? - Dopiero jutro. I żądam kwiatów. - Otrzyma je pani. W mroku przedsionka, rozproszonym nieśmiało przez lam­

pę na pierwszym piętrze, Stepan całował Ritę - żarliwie i ba­ dawczo, natarczywie i przemożnie, jakby chciał wydrzeć z jej

ust wieczność wyśnionej odpowiedzi. Odszedł szybkim krokiem, kołysany radością odnalezienia.

Nigdy dotąd nie czuł samego siebie z taką siłą. Aksamitny kobierzec ziemi płynął pod jego stopami, dachy kamienic

uchylały przed nim tytaniczne kapelusze. A w głowie, w tej wspaniałej, wolnej głowie, wirowały roje wszechmocnych

myśli. Ani myślał czekać na windę, kilkoma susami wskoczył na pią­

te piętro. Wszedł do pokoju i szeroko otworzył okna. Za nimi rozciągała się czarna otchłań miasta.

381

Leżało pokornie w dole, rozlane falami skalistych brył znaczo­

nych gdzieniegdzie roziskrzonymi kropkami, z mroku wzgórz rozczapierzało ostre krawędzie kamiennych palców. Stepan trwał

w rozkosznej kontemplacji majestatu nowego żywiołu, zanim zamaszystym gestem posłał mu pocałunek uwielbienia.

Później w cichym świetle lampy nad biurkiem pisał powieść

o ludziach.

1927 Kijów

PODZIEMNE RZEKI

Maszerujący z duszą i tobołkiem na ramieniu Stepan Radczenko

nie wiedział, że po drodze z Górnego na Dolny Wał przekracza Głyboczycę. Dawni mieszkańcy Padołu mieli powyżej uszu wy­ bryków rzeczki, więc w XVIII wieku obwałowali jej brzegi. Do poskromionej złośnicy trafiały wszelkie brudy, w końcu utraciła swoją nazwę i zniknęła w kolektorze. Ukryta, jak wiele kijowskich

rzek, strumieni i ruczajów, zmierza spokojnie do Dniepru i czeka na lepsze czasy.

Odszukuję numer trzydziesty siódmy przy ulicy Dolny Wał.

Kosmetyczka, sklep z ciuchami, studio jogi... Odpalam papierosa, daremnie szukam wzrokiem topoli. Na podwórzu ani śladu po

pracowni stolarskiej i obórce; wyobrażam sobie, jak wylękniony przybysz zwija się w kłębek pod daszkiem jednej z sypiących się

budek. Zaplecze wciąż oldskulowe, ale Padół to dziś porządna

dzielnia. W drodze do centrum mijamy kawiarenki, księgaren­ ki i prestiżową Akademię Kijowsko-Mohylańską. Ziemia drży,

pod nami przemknął pociąg metra ze stacji Kontraktowa. Przed

chwilą wyła syrena, ludzie na peronie grają w szachy, śpiewają piosenki, czytają książki. Wirujące od stuleci życie tego miasta

czasem znika pod powierzchnią, przeszłość ulega zatarciu, by odrodzić się w nowej postaci.

Styczeń 2023, śliska kijowska zima, okna pozakJejane nie z obawy przed mrozem. Telefon obwieszcza kobiecym głosem,

385

że niebezpieczeństwo minęło. Ruszamy pod górę zjazdem Świętego

Andrzeja. (Gdzieś tu uwili sobie gniazdko Nadijka i Borys). Blackout, kakofonia agregatów. Przechodnie z latarkami w dłoniach

ślizgają się na bruku. Życie jest jak gołoledź. Na placu Świętego

Michała parada spalonych ruskich czołgów. (W zaułku obok miesz­ kał poeta Wyhorski, odrobinę dalej prostytutka prosiła o ogień).

Zmierzamy na południe, w stronę kopuł Sofii. Nie widać, czy tro­

skliwie opatulony Chmielnicki nadal wskazuje buławą na północ.

Przed oczami wyrasta nam jeden z najlepiej strzeżonych gma­ chów w Kijowie. Te progi Stepan opuszczał ze smutkiem drugiego dnia pobytu w mieście. W1938 roku Pałac Pracy zmienił się w ka­

townię NKWD, podziemia budynku owiała mroczna legenda. W 1972 roku poeta Wasyl Stus napisze tu wiersz o cerkwi Świętej Iryny. Śladem po zrujnowanej w 1240 roku świątyni jest przyległa

do gmaszyska uliczka. Tutaj, przy Świętej Iryny 3a mieszkania 9 (numer telefonu 56-60), mieszkał towarzysz mojego spaceru.

Kochał Kijów, znał go jak własną kieszeń. Czasem przyjacie­ le wytykali mu nieścisłości w opisie miasta, zadręczał się tym.

Lubię spacerować z Walerianem Petrowyczem, wfidzę, jak idzie opatulony w cache-nez, w kapeluszu naciągniętym na łysiejącą

głowę, mruży oczy za szkłami grubaśnymi jak denka słoików. Idziemy wr dół Włodzimierskiej, do opery. (Obok małżeństwo

starej daty raczyło herbatką Lewka i jego gości). Dokąd teraz? Zejść na Chreszczatyk, utonąć w ciżbie, wypatrywać chybotliwej

chatynki na Besarabce? Odpocznijmy przed fontanną na skwerze Złotobramnym, a potem - na audiencję.

Może tu? Ulica Franki, dawniej Nestorowa, podwórze. Skrzydła

kamienicy pną się ku niebu. „Pan do kogo?” - postać w uniformie

386

pyta grzecznie, lecz surowo. „To teren Ministerstwa Kultury” - dodaje. „Kultura nade wszystko!” - wybucham idiotycznym

śmiechem. Odchodząc, wyobrażam sobie, jak urzędowy Switozarow w zaciszu gabinetu przelewa na papier treść rozporządzenia.

„Za-ję-ty!” Ześlizgujemy się w stronę ogrodu botanicznego. Przy Łeonto-

wycza, w dawnym zaułku Gimnazjalnym, dziewczyna w płasz­

czyku przeskakuje schodki i znika w bramie. (Umarła na amen). Miasto otuliła już nieznośna cisza, ostatnie ubery odkładają

spóźnialskich na regały blokowisk. Byle przed godziną policyjną.

Na Lipki dotrzemy innym razem.

Belzebub na tronie

Jarosław Iwaszkiewicz w młodzieńczych sonetach nazywał Padół

gettem, arystokratyczne Lipki zaś - kijowskim Saint-Germain. Kto dziś pamięta, że Kijów to miasto Iwaszkiewicza, Bolesława Leśmiana, Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego (wziętego tłumacza),

Zuzanny Ginczanki (przez chwilę), architekta Władysława Ho-

rodeckiego (uwielbiał blichtr i polowania)? Że na Chreszczatyku mieścił się sklep książkowo-muzyczny i wydawnictwo Leona Idzi­

kowskiego? Kiedy Pidmohylny tu zamieszkał, polska karta dziejów

miasta właśnie się zatrzasnęła. Na pamiątkę, choć nie na otarcie łez, została nam Zośka.

Autor zblurował kontury podziałów etnicznych. W jakim ję­

zyku szemrała ludzka fala? Jakiej narodowości byli „mieszczanie”, drobni ciułacze, niedobitki po burżuazji, nadąsani urzędnicy

387

zmuszani do wkuwania ukraińskiego? Na pozór w Mieście spełnia się ukraiński sen. Cień niedźwiedzia prawie nie pada na karty książki. Gdyby generacja Pidmohylnego kontynuowała pracę

w kolejnych dekadach, marzenie mogłoby się ziścić. W Mieście,

jak w każdej wielkiej powieści, ważne jest nie tylko to, co autor napisał, lecz również to, o czym zaledwie napomknął.

Radziecka Ukraina lat dwudziestych XX wieku była tworem quasi-państwowym. Z Wielkiej Wojny i rewolucyjnego zamętu wyłoniła się z opłakanymi gospodarką i demografią. Koszmaru

komunizmu wojennego dopełniła klęska głodu - równie okrutne­ go jak późniejszy Hołodomor, choć o mniejszym zasięgu. Projekt

samodzielności próbowano realizować na ograniczonej płasz­ czyźnie politycznej i ekonomicznej, a także - o wiele śmielej - na niwie kulturalnej.

Wobec zadyszki sowieckiego monstrum bolszewiccy doktrynerzy wrzucili wsteczny bieg i pozwolili zastąpić ostre barwy

rewolucji łagodniejszymi odcieniami. W gospodarce ogłoszo­ no Nową Politykę Ekonomiczną, czyli częściowe uwolnienie rynku (1921), w polityce narodowościowej zaś indygenizację

(około 1923). Marksistowską ewangelię głoszono odtąd w języ­ kach narodowych czerwonego imperium. Nastała paradoksalna epoka: nikogo nie dziwiło, że jedną ścianę zdobią podobizny

wodza rewolucji, obnażonej antycznej bogini i chrześcijańskiego

świętego. Większość mieszkańców najludniejszej - po rosyjskiej - re­

publiki Kraju Rad mówiła dialektami ukraińskiego, ale gros działalności wydawniczej i oświatowej prowadzono po rosyjsku. Językiem ludu nie władał oderwany od mas bolszewicki aparat

388

partyjny. Sytuację zmieniła forsowna ukrainizacja. Narzuconą

reformę skrzętnie wcielali w życie lokalni działacze, którzy nie wyobrażali sobie wyzwolenia społecznego bez emancypacji naro­ du. Belzebub ukraińskiej mowy rozsiadł się w urzędach, placów­

kach oświatowych i kulturze. Jedni utyskiwali na powolne tempo

ukrainizacji, inni na jej opresyjność. Zachowane w archiwach raporty, sporządzone w języku moskiewskiej centrali, donoszą

zaś o szowinizmie narodowym rozbrykanych gryzipiórków. Względna swoboda życia kulturalnego zbiegła się zatem w czasie z ożywieniem gospodarczym, poprawą warunków życia

i otwarciem na nowinki z szerokiego świata. Życie kawiarnia­

ne, wykwintne restauracje, domy handlowe, spektakle, wystawy, wernisaże, jazz, fokstrot, amerykańskie kino (na razie nieme,

lecz wkrótce nad Dniepr dotrą echa przełomu dźwiękowego), dostępność gramofonów i odbiorników radiowych, transmisje

zachodnich rozgłośni na falach Ukraińskiego Radia, rozkwit

sztuk wizualnych, w tym plakatu i wzornictwa przemysłowego nie dziwota, że ambitny przybysz ze wsi, choć początkowo miasta nienawidzi, wkrótce postanawia je zawojować.

Szatan w beczce

Nie mieczem, lecz piórem walczy Stepan. Doskonały wybór. W lite­ rackim kotle wrze. Książki drukuje się na potęgę - oryginalne

i przełożone, prozatorskie i mową wiązaną. Na łamach czasopism (popularnych i elitarnych, satyrycznych i napuszonych) toczą się

zażarte batalie. I choć w całym tym zgiełku nie obywa się bez

389

osobistych wycieczek i hejterskich ataków, osią sporów są sprawy najważniejsze.

W 1925 roku pisarz Hryhorij Jakowenko skrytykował kry­ tykanctwo krytyków. Należał do grupy Płuh, jej członkowie

dążyli do maksymalnego uproszczenia literatury pięknej. Bez wygibasów. Młodemu odpowiedział lider pokolenia (też niesta­ ry) Mykoła Chwytowy, artykułem O szatanie w beczce. Ostrze

jednego z najtęższych piór republiki ugodziło w „czerwonych grafomanów”, co pisać wprawdzie nie umieją, za to śnią o wielkiej

sławie, laurach i przywilejach.

24 maja 1925 roku aula Biblioteki Narodowej obejrzała niezły show. Przeprowadzono „dysput” z udziałem mandatariuszy głów­

nych nurtów i ośmiusetosobowej publiki. W protokole wyróżnia się inkrustowane erudycją wystąpienie neoklasyka (grupa nieformalna) Mykoły Zerowa - przeciw nieuctwu w literaturze, za wzorcami euro­

pejskimi. Tłumacz Owidiusza i Mickiewicza dworował sobie z nieja­ kiego Dmytra Falkiwskiego: „Pojęcia nie mam, na co liczą poeci, gdy wypisują puste słowa o traktorach i turbinach... Czyżby się łudzili,

że maszyny, nieżywy inwentarz poezji, nie zaprotestują przeciw tej

pisaninie? Jeszcze dwie, trzy dziesiątki podobnych wierszy i nawet

martwe traktory pojmą, kto lubi je naprawdę, a kto na nich zarabia. (śmiech, oklaski)". Pidmohylny reprezentował grupę Lanka (Ogni­

wo), utworzoną w 1924 roku z jego inicjatywy. Łankowcy szukali balansu między tradycją a wyzwaniami proletariackiej nowoczes­

ności. Przyszły twórca Miasta czuł się tamtego wieczora „kiepsko”,

przemówienie wygłosił zwięzłe, acz wymowne: opowiedział się za prymatem waloru artystycznego nad ideologią, wspierając zarówno

nieobecnego Chwytowego, jak i Zerowa.

390

Niebawem dyskusje ulegną zaostrzeniu i przeniosą się na

grunt geografii. „Z dala od Moskwy!” - wzywało chwytliwe ha­ sło. A więc Europa! Ale czy można o niej marzyć bez wielkiej powieści?

Muzyka hałasów

„Stoją niewzruszenie kijowskie wzgórza [...], bez końca czekają

na powrót chwały wielkiego Kijowa, gdy potomkowie dawnych

ojców rozkwitną świeżym kwiatem historii” - czytamy w powieści Chmary (Chmury, 1874) Iwana Neczuja-Łewyckiego. Bohaterowie,

seminarzyści z Wołynia, na widok świętego miasta „klękali, czynili

znak krzyża, modlili się i bili pokłony”. Masę wody przetoczył niestrudzony Dniepr, zanim chwała powróciła, a parweniusze wkroczyli do „matki grodów” z pod­

niesioną głową. Pidmohylny wadził się zarówno z Neczujem,

jak i z resztą szacownych poprzedników. Nie bez kozery Stepan zaczytuje się w Fatamorganie (1910) Mychajła Kociubynskiego.

Bezrolny bohater tej powieści, „goły jak święty turecki”, szczerze nienawidzi wsi, wyklina ziemię i śni o rewolucji.

„Napisałem Miasto, bo lubię miasto, poza nim nie wyobrażam sobie ani siebie, ani swojej pracy. Napisałem je też po to, żeby

w miarę możliwości zbliżyć miasto do ukraińskiej psychiki, skon­ kretyzować je w niej” - wyjaśnił Pidmohylny. Europejscy autorzy

wyczyniali już z miastami rzeczy wołające o pomstę do nieba puszczali z dymem zabytkowe dzielnice, wznosili futurystyczne

metropolie, wytyczali miasta ogrody - gdy pisarze z agrarnej

391

Ukrainy dopiero oswajali się z nową przestrzenią. Rewolucyjny zapał dodał im skrzydeł. Rosjanin i kijowianin Michaił Bułhakow w Białej gwardii kreśli

obraz rodzinnego „miasta” (bezimiennego) z powagą i szacun­

kiem, ale obsadza scenerię w pasywnej roli niemego świadka dramatycznych wydarzeń rewolucji. Ukraińcy są tam czarnymi charakterami, przybłędami, nie nadają się do administrowania

metropolią. Pokolenie Pidmohylnego miało odmienne poglądy

i żelazne argumenty na ich korzyść: żywioł ukraiński opanowy­ wał miasto nie tylko na kartach książek, zmieniało się narodo­

we i językowe oblicze centrów republiki. Ukraińska przestrzeń ujęta w karby ukraińskiej biurokracji - ziściły się fantazje wielu

pokoleń rozproszonej inteligencji. „Obłąkańczo kocham mia­

sto!” - wyznaje narrator Arabesek Chwytowego. Pod piórami luminarzy ukraińskiej literatury radzieckiej miasto jawi się nie tylko jako element triady z masą i maszyną, lecz także miejsce „doskonalenia muzyki hałasów” (jak ujął to „panfuturysta” Geo

Szkurupij) tudzież trampolina narodowych ambicji.

Nie obyło się jednak bez skutków ubocznych.

Niespodzianie

„Powieść Miasto zacząłem pisać zupełnie niespodzianie - według

pierwotnego zamysłu miało być scenariuszem filmu, w dodatku

komedii [...]. Doprowadziłem scenariusz do czwartej części, po­ czułem pełną bezradność na tym zdradliwym polu, więc żeby jakoś zrekompensować sobie porażkę, postanowiłem wykorzystać temat

392

w powieści” - wyznał autor pół roku po premierze. Stepanowi scenariusze - i nie tylko - przychodziły bez trudu.

Fabułę osnuto wokół prostego schematu: bramy miasta prze­ kracza ubogi prowincjusz. „Z początku naiwny, wkrótce zaczy­ na dostrzegać wulgarność, intrygę i nieuczciwość, skrywające

się za fasadami eleganckich salonów i błyskotliwej konwer­ sacji. Czy jednak nasz bohater odwraca się z odrazą od tego

świata zgnilizny? Nic podobnego; [...] z uciechą podejmuje

grę o sukces” - opis powieści Bel-Ami Guy de Maupassanta mógłby od biedy posłużyć za blurb do Miasta. Kompozycyjne

podobieństwa nie są dziełem przypadku. Pidmohylny, tłumacz i miłośnik literatury francuskiej, pisząc powieść, równolegle

pracował nad przekładem Pięknego pana (inna polska wersja tytułu). Kościec utartego schematu wypełnił paletą kolorów

epoki wielkich przemian. W oknach wysokich kamienic zapadł już zmierzch starego porządku, ale świetlane wizje przyszłości niosą bohaterom Miasta tyleż nadziei, co niepokoju. Mekka ukraińskiego włościanina jest

miejscem mocy, lecz także monstrum, które kaleczy dusze. Potrafi

wywyższyć, ale i pożreć; poddaje się kreacji, ale i odciska piętno na psychice. Wnętrza odzwierciedlają osobowość lokatora i od­

wrotnie. Miasto, kamienny moloch, wyzwanie rzucone naturze przez człowieka, tkwi w mistycznej symbiozie z przyrodą. Choć

Chreszczatyk niewiele ma w sobie z ulicy Krokodyli, opisy miej­ skich cykli przywodzą na myśl pewne odrealnione miasteczko zakwitające gorączką w porze Wielkiego Sezonu.

Głównym bohaterem jest tu jednak człowiek - ukazany z ciepłą ironią, uszczypliwie, lecz nie złośliwie. Wojny i rewolucje ograbiły

393

Stepana z wczesnej młodości. Spóźnione inicjacje przeżywa w ob­ cym środowisku, odmieniającym zarówno jego mentalność, jak

i wygląd, maniery, sposób mówienia. Ale miasto to nie tylko przestrzeń postępu, lecz także pręgierz, pod którym za postęp przychodzi płacić. Wdrapanie się na każdy kolejny szczebel hie­

rarchii okupione zostaje czyimiś łzami. Wbrew politycznemu zapotrzebowaniu opus magnum Pidmo-

hylnego nie opiewa bolszewickiego przewrotu, traktuje natomiast o prawdziwej rewolucji - kulturowej i obyczajowej. Widzimy

ludzi skonfrontowanych z bliźnimi na niewielkiej przestrzeni.

Widzimy rzekomo wyzwolonego obywatela w okowach dykta­ tury ciała. Perypetie seksualne Stepana szokowały niektórych

moralistów, ale wystarczy sięgnąć po kijowski informator z 1927

roku, aby się przekonać, że Pidmohylny uderzył w czuły punkt. Liczba reklamodawców oferujących swe usługi w leczeniu neuroz

seksualnych i „następstw onanizmu” dowodzi, że seks w wielkim mieście był wielkim problemem.

A życie literackie? Choć autor opisał je w sposób prześmiewczy, przebija zza tego obrazu niesłychana wiara w pisarstwo - nie

tylko jako środek do osiągnięcia awansu społecznego.

Wytrychów do Miasta jest wiele: historyczny, polemiczny, obyczajowy, psychologiczny. Do dziś każdy czyta tę książkę po

swojemu. Algorytmy YouTubea wypluwają na ekran mojego komputera radykalną feministkę: nie zostawia na Radczence su­

chej nitki (wampir energetyczny, narcyz, manipulant, dręczyciel). Odpalam kolejny filmik: stateczny profesor unosi palec i zaklina,

żeby fabułę Miasta traktować alegorycznie. Oboje mają słuszność.

394

Poeta czarów nocy

„Podobno Pidmohylny nie wie, o czym pisać. Może i tak, ale za

to świetnie wie, jak pisać” - ocenił w 1921 roku Petro Jefremow. W twórczości dwudziestolatka literaturoznawca nie znalazł „ak-

tywizmu i heroizmu wielkiej epoki”, widział za to zmysł obser­ wacji i specyficzną lirykę - „poezję czarów nocy”. „To pisarz ery

zmierzchu bogów, sceptyk” - skwitował. Pidmohylnego cechował dystans nie tylko wobec uśmierconych bóstw, lecz także nowej religii. Jefremow wytykał mu wprawdzie naśladownictwo (Antona Czechowa, Anatola Francea, Knuta Hamsuna, Stanisława Przyby­ szewskiego), ale nie wtórność.

Cytowany artykuł opublikowano w tomie Wyr rewoluciji, w Ka-

terynosławiu. To właśnie z tego miasta (obecnego Dniepru) poeta

Wyhorski roześle w świat opowiadania Stepana. Tutaj Pidmohyl­ ny po raz pierwszy zderzył się z wielkim skupiskiem ludzi, tutaj zrodziły się jego literackie pasje. „Miasto huczało i się niepokoiło,

wrzało i pękało ze śmiechu. Za dnia życie wypychało na ulice tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Biegali w zaaferowaniu, krzątali

się, o czymś myśleli, coś dedukowali, śmiali się, płakali, żywili nadzieje, a w końcu umierali - nieraz wprost na ulicy, częściej

pod żelaznymi dachami kamiennych murów, które sami dla siebie

wznieśli i kryli się w nich na czas odpoczynku i miłości” - oto

początek jednego z wczesnych (1919) opowiadań prozaika.

Dwie wersje miejsca urodzenia, data i miejsce zgonu przez dziesięciolecia owiane były tajemnicą. Biografia Pidmohylnego

obfituje w białe plamy. Według większości dokumentów Walerian Petrowycz Pidmohylny urodził się 2 lutego (20 stycznia starego

395

stylu) 1901 roku we wsi Czapli koło Katerynosławia. Mniej popu­ larna wersja mówi o wsi Pysariwka, nieco bardziej na wschód od stolicy guberni. Około 1915 roku rodzina Pidmohylnych miesz­

kała już w Czaplach. Największą zagadką pozostaje jednak coś innego. Skąd w naddnieprzańskich stepach wziął się „poeta cza­

rów nocy”? Skąd wiedział, jak pisać? Rodzice Waleriana byli prostymi ludźmi, ojciec zarządzał ma­ jątkiem właściciela ziemskiego. Niektórzy twierdzą, że miłość do literatury i „francuszczyzny” zaszczepili w pacholęciu rówieśnicy

z bogatego domu. Możliwe, ale kluczową rolę najpewniej odegrali

rodzice i nauczyciele. Chłopak uczęszczał do wiejskiej szkoły parafialnej, a później do szkoły realnej w Katerynosławiu. Wiemy, że uczeń Pidmohylny zaczytywał się w literaturze de­ tektywistycznej. Chłopięce utwory podpisywał pseudonimem

Lord Lister, na cześć popularnej postaci złodziejaszka o szlachet­ nym sercu. W 1917 roku Lord Lister zamieścił na łamach gazetki

szkolnej opowiadanie Ważkępytannia (Trudna kwestia). Tytułowa trudność dotyczyła chłopięcego dojrzewania, chęci zaspokojenia

nieznośnej żądzy. Prostą sprawę gmatwały uwarunkowania kultu­

rowe. Kilkanaście lat później krytyk Andrij Muzyczka wypomni znanemu prozaikowi ten utwór: „Początek rewolucji. Wszyscy są nią zainteresowani, każdy zgodnie z pozycją klasową bierze w niej udział w taki czy inny sposób, po tej czy tamtej stronie barykady.

A szesnastoletni pisarz, uczeń szkoły realnej w Katerynosławiu

Walerian Pidmohylny zdaje się nie dostrzegać, co się dzieje wokół”.

Działo się dużo, rewolucja wirowała. W pierwszej połowie 1918 roku o Katerynosław toczyły się zacięte walki między woj­

skami Ukraińskiej Republiki Ludowej, bolszewikami, ukraińskim

396

wolnym kozactwem i rosyjskimi monarchistami. W kwietniu miasto opanowały siły ukraińskie przy wsparciu wojsk nie­ mieckich i austro-węgierskich. Władzę objęło sprzymierzone z mocarstwami centralnymi Państwo Ukraińskie hetmana Pawła

Skoropadskiego. W czerwcu Pidmohylny ukończył szkołę, for­ malnie już ukraińską, nie wystawiono mu jednak ocen z języka

i literatury ukraińskiej ani z historii i geografii Ukrainy. Ozdobą świadectwa są za to piątki ze wszystkich pozostałych przedmio­

tów, w tym z języka i literatury rosyjskiej oraz języków francu­ skiego i niemieckiego. Zarzut „niedostrzegania tego, co dzieje się wokół”, formu­

łowany przez tendencyjnych krytyków, był równie częsty, co absurdalny. Już młodzieńcza twórczość Pidmohylnego wskazuje,

że widział przenikliwie: biedę, głód, epidemie, śmierć, brutalność każdej ze stron w toczących się walkach zbrojnych, a nade wszyst­ ko człowieka - dławionego strachem, marzącego o poprawie wa­

runków bytowych, targanego zarówno prymitywnymi popędami,

jak i skłonnością do nadmiernego główkowania. Pidmohylny podjął próbę zdobycia wykształcenia uniwersy­

teckiego (na wydziałach matematycznym i prawa), ale podobnie

jak bohater Miasta nigdy studiów nie ukończy, zajmie się pracą pedagogiczną oraz literacką. W 1920 roku wydał swoją pierwszą

książkę, zbiór opowiadań. Nosiła (niezbyt) skromny tytuł Twory.

Tom 1 (Dzieła. Tom 1).

W 1921 roku zjechał do Kijowa. Bieda i głód szalały wówczas w niedawnej stolicy Ukraińskiej Republiki Ludowej, o pra­

cę było tu trudno. Objął więc posadę nauczyciela matematyki w pobliskim Worzelu. W 1922 roku żeni się z aktorką Kateryną

397

Czerwińską, córką prawosławnego księdza. Niebawem małżon­

kowie przeniosą się do Kijowa.

Pidmohylny pisał obszerne opowiadania i nowele. Zniecierpli­ wiony przewlekłym oczekiwaniem na publikację w kraju, zgodził

się na wydrukowanie dwóch tekstów w emigracyjnym piśmie „Nowa Ukrajina” (Praga-Berlin). W następnej dekadzie stanie się

to jednym z dowodów jego kontrrewolucyjnej działalności, ale na razie wykpi się niezbyt pokornym wyjaśnieniem na łamach

„Czerwonego Szlachu”. Ten ukazujący się w stołecznym (tak, tak!)

Charkowie miesięcznik należał do dwóch najważniejszych czaso­ pism literackich Ukrainy. Drugi to kijowskie „Żyttia j Rewolucija” - w latach 1925-1930 Pidmohylny był tu redaktorem literackim.

Pracował również w filii charkowskiego wydawnictwa Knyhospił-

ka, przekładał francuską klasykę, redagował i krytykował prace kolegów, ścierał się w „dysputach” i pisał.

Popija też piwo z poetą Jewhenem Płużnykiem, wspólnie układa­

ją rosyjsko-ukraiński słownik frazeologiczny, udzielają się w Lance, którą w 1926 roku przeorganizowali w MARS (skrót od Majsternia

Rewolucijnoho Słowa). W 1928 roku obaj wydają „kijowskie” po­

wieści, jednak Neduha (Słabość), odważny, lecz nazbyt schema­

tyczny debiut prozatorski Płużnyka, nie odniesie sukcesu.

Od brzytwy Freuda...

Dziś w poecie Wyhorskim najchętniej widzi się portret Płużny­ ka (z korespondencji przyjaciół wynika, że nigdy nie przeszli na

„ty”), ale zarówno pesymistyczna knajpiana filozofia towarzysza

398

hańskiego, jak i tematyka jego wierszy przywodzą na myśl także inne gwiazdy epoki. W binoklach Switozarowa wyraźnie odbija się

Zerow, niefortunna pielgrzymka do wielkiego krytyka zdemolowa­

ła ponoć psychikę kilku żółtodziobów. Pierwsi czytelnicy Miasta

odkryli w nim więcej aluzji i zaczepek, nie wszystkim przypadły

do gustu. Generalizując: powieść znakomicie przyjęli czytelnicy,

fatalnie - krytycy.

„Nie chce Pidmohylny dostrzec miasta fabryk, miasta, które wznosi Dnieprzańską Elektrownię Wodną, elektryfikuje wieś,

organizuje uniwersytety robotnicze i chłopskie. Robotników w powieści nie uświadczysz. Ta książka może zainteresować

inteligenckiego czytelnika, młodzież szkolną, urzędników, ale

wśród masowego robotniczego czytelnika Pidmohylny odbiorcy

nie znajdzie” - ubolewała Nadija Fridjewa. Czyżby inżynierów literatury ubodło, że jedyną maszynerią opiewaną w powieści była drukarnia, serce miasta?

Pod adresem Pidmohylnego sformułowano kąśliwy zarzut pi­ sania pod publiczkę. Przezywano go inteligentem dla inteligentów,

demonstrującym pogardę dla budowniczych komunizmu. Wy­

tknięto mu nienawiść do miasta oraz idealizowanie wsi. „Przez całą powieść autor zezwala Radczence zohydzać miasto na wszelkie do­

puszczalne i niedopuszczalne sposoby” - grzmiał Mykoła Motuzka. „A na ostatnich dwóch stronach, ku zaskoczeniu czytelnika, »za

jednym zamachem« rozwiązuje ową, dotąd zagmatwaną i skom­ plikowaną, kolizję (wieś-miasto)”. Recenzenci nie dawali wiary w szczerość finalnego pojednania, raziły ich fabularne uprosz­

czenia. Fridjewa nazwała Miasto „typowym dla Pidmohylnego utworem psychologicznym” (co niebyło pochwałą), a jednocześnie

399

zastanawiała się, jak to możliwe, że w podejrzanie krótkim czasie

z pastucha Radczenki wykluł się pisarz i scenarzysta.

Nadmierna dosłowność w recepcji to pół biedy. Krytyk Mu­

zyczka poszedł o wiele dalej, przypiął bowiem pisarzowi haniebną

łatkę... freudysty. Zdemaskowawszy „erotyzm analny” głównego bohatera, wywodził, że „w nowym utworze stara metoda twórcza

W. Pidmohylnego służy autorowi za narzędzie do zawoalowanego

zwalczania dialektyczno-materialistycznego proletariackiego światopoglądu, przeciwstawiając mu własny - asocjalny, indywidualistyczno-sceptyczny ”. Krytyk z godną podziwu uwagą

pochylił się też nad brzytwą - przedmiotem wybranym przez

Stepana na „bohatera” debiutu: „Ostre narzędzie w snach i uro­

jeniach symbolizuje według Freuda męski organ płciowy, a to opowiadanie, jak każde dzieło artystyczne, jest sublimacją nie­ świadomego, żyjącego w autorze od dzieciństwa”. Choć nie wszystkie zarzuty brzmią dziś poważnie, wokół Pid­

mohylnego powoli zaciskała się pętla. Motuzka (nomen omen,

jego nazwisko po ukraińsku znaczy „sznur”) wziął na tapet cały

dorobek pisarza i odkrył w nim „wytwory ukraińskiej chemii narodowo-szowinistycznej”. Uwadze krytyka nie umknęła flaga

stepu i nieba, pod którą przez jakiś czas służył Stepan. Owszem, bohater trafił w końcu pod jedynie słuszny sztandar (podobna wędrówka powtarza się w życiorysach twórców tego pokolenia).

Apologeta rewolucji skomentował ten fakt jadowicie: „Ale to

nie znaczy, że na swojej pisarskiej drodze W. Pidmohylny często przyczyniał się do zwycięstw »czerwonego sztandaru« [...]. Nie­

stety wszystko, co dotąd dokumentuje jego twórczą działalność,

zaświadcza o czymś zupełnie innym”.

400

...do kosy Stalina

Mokre sny speców od literatury to zaledwie przedsmak totalitarne­

go piekła, które uciszy niewczesne swary i unieważni piękne różni­

ce w ukraińskim światku literackim. Z czasem ostrze terroru zetnie zarówno Chwytowego (samobójstwo w 1933), jak i jego oponenta Jakowlewa (uwięziony w 1935, zmarł prawdopodobnie w 1940),

a piewca traktorów Falkiwski stanie przed plutonem egzekucyj­ nym w grudniu 1934 roku. Tegoż grudnia wolność utracą Zerow

i Pidmohylny, obaj zostaną zamordowani 3 listopada 1937 roku. Wcześniej, 2 lutego 1936 roku (w trzydzieste piąte urodziny Pid-

mohylnego), zginął Płużnyk. Zanim siewca terroru wziął zamach, taśma jeszcze się kręciła, i to na wysokich obrotach. Wróćmy do 1928 roku - udanego

dla literatury ukraińskiej i Pidmohylnego osobiście. Ukazał się jego debiutancki rornan (po ukraińsku „powieść”), urodził mu

się syn, też Roman. Mimo napastliwości recenzentów, a może dzięki niej, czterotysięczny nakład „niespodzianego” bestselleru

rozszedł się jak świeże bułeczki, więc wydawnictwo Knyhospiłka

przygotowało drugie wydanie. Twórca oprawy graficznej Miasta Mykoła Aleksiejew, niegdyś

projektant znaczków pocztowych Ukraińskiej Republiki Ludowej, umieścił na okładce pomnik Chmielnickiego w asyście uogól­

nionej architektury. Niebawem powieść pofrunie w kierunku

wskazanym przez buławę hetmana, w Moskwie ukaże się rosyj­ ski przekład (1930), poddany delikatnemu liftingowi (przycięto

między innymi niektóre sceny miłosne). Ołeksandr Łejtes, autor przedmowy do rosyjskiego wydania, liczył, że powieść znajdzie

401

czytelników w Rosji, jak znalazła w Ukrainie, ponieważ - mimo

pewnych „błędów społecznych” - cechuje ją wysoki poziom ar­ tystyczny. „Błędy” okażą się jednak niewybaczalne, a publikacja

poważnie zaszkodzi autorowi. „Miasto Pidmohylnego to miasto lumpenproletariatu. Książka Pidmohylnego to księga upadku” -

ogłosi „Prawda” w lutym 1930 roku. Jesienią 1929 roku Pidmohylny wyjechał do Europy, odwiedził Pragę i Paryż. Na początku 1929 roku wraz z delegacją kolegów po piórze wizytował Moskwę z okazji Tygodnia Kultury Ukraińskiej

i - jeśli wierzyć Borysowi Antonence-Dawydowyczowi - chył­

kiem opuścił spotkanie ze Stalinem. Milkliwy Gruzin właśnie rozstrzygnął na swoją korzyść kilkuletnią walkę o schedę po

Leninie. Pod jego sterami Kreml wpłynie na nowy kurs: NEP

i autonomia narodów zostaną zwinięte, rozpocznie się rozprawa z „ukraińskim nacjonalizmem”. Tymczasem Kijów przestał być przyjaznym miejscem dla uta­

lentowanego prozaika. Jesienią 1929 roku Pidmohylny napisał do Płużnyka: „Jeden Roman biega, drugi leży”. Kolejna powieść, filozoficzno-psychologiczna Newełyczka drama (w centrum niewiel­

kiego dramatu znalazła się tym razem młoda kobieta), rzeczywiście leżała, za życia autora ukazała się jedynie na łamach prasy. Pid­ mohylny stracił pracę w wydawnictwie i redakcji, szukał zarobku

w Charkowie. Został redaktorem w wydawnictwie Literatura i My-

stectwo, jego żona grała w teatrze. Wynajęli pokój w osławionym

Domu „Słowo”. Jurij Smołycz wspominał, że jedną trzecią pokoju zajmowało biurko, jedną trzecią rower Pidmohylnego. Walerian często łączył pracę stacjonarną z opieką nad synkiem. Kolejnej

książki (Powist bez *

nazwy) nie ukończył, ostatnim opublikowanym

402

przez niego autorskim tekstem było opowiadanie Z żyttia budynku

(1933). Padają tam mocne słowa: „Wróg klasowy to już niemal eta­

towe stanowisko w każdej naszej fabryce i w każdym urzędzie...”. Najwięcej energii poświęcał działalności translatorskiej (w dorobku

długa lista nazwisk, głównie francuskich), odbywały się nawet

wieczory poświęcone twórczości przekładowej Pidmohylnego. Fatalista Wyhorski trafił w sedno: „zginąć na tym świecie jed­

nakowo łatwo, jak się na nim pojawić”. Możemy sobie wyobra­ zić dalsze losy Stepana Radczenki: „W 1930 roku zwolniony...

aresztowany... odrzucał oskarżenia... nie pojmował zarzutów...

wyrokiem trójki NKWD... strzałem w tył głowy...” Ale, znając

charakter Stepana, mogło być inaczej, choć wcale nie lepiej. Kto pamięta Wołodymyra Akimowa z filmu Dom „Słowo”. Niedokoń­

czona powieśćTarasa Tomenki (2021), zrozumie, co mam na myśli.

Realna historia uwięzionego i zamordowanego pisarza mrozi krew w żyłach. Pidmohylny został aresztowany 8 grudnia 1934 roku

(w dniu urodzin żony), na fali czystek po zabójstwie Siergieja Ki­ rowa (czarne dwa tygodnie), za udział w fikcyjnej organizacji terrorystycznej wymierzonej w partię. Nie przyznał się do winy,

nie wydał „wspólników”. Sąd - bez udziału świadków i obroń­ ców - skazał go na dziesięć lat więzienia. Pisarz odbywał wyrok

w łagrze na Wyspach Sołowieckich. Rozstrzelano go w gronie stu

trzydziestu czterech „burżuazyjnych nacjonalistów” na uroczysku Sandarmoch w autonomicznej Republice Karelii „z okazji” zbliża­

jącego się dwudziestolecia tak zwanej rewolucji październikowej. Prawdziwą datę zgonu znamy od lat sześćdziesiątych XX wieku, wcześniej, po oficjalnej rehabilitacji (1956), rodzinie przekazano

kłamliwą wersję o śmierci Pidmohylnego w 1941 roku.

403

Są w tej historii listy do najbliższych: zaklinanie żony, żeby

myślała tylko o sobie i dziecku, prośby o przysłanie książek i słowników, pocztówki do synka wypisane, dla wygody odbior­ cy, drukowanymi literami: „JEDZ I BAW SIĘ DUŻO, CZYTAJ

ELEMENTARZ”. Są wzmianki o pracy nad tekstami, które naj­ prawdopodobniej zginęły wraz z autorem. Pidmohylny pisał

na Sołowkach między innymi powieść Osiń 1929 (Jesień 1929), o początkach tragicznej kolektywizacji rolnictwa w Ukrainie.

Wiosna?

Mikę Johannsen przekonywał, że podręcznik pisania prozy nie

istnieje. „Prozaik powinien znać podstawy gramatyki, mniej więcej orientować się w składni, ale nie do tego stopnia, żeby uwierzyć

w jej absolutność, a przede wszystkim czytać autorów i słownik”.

Starałem się o tym pamiętać, wybierając język i styl dla polskiego

Miasta. Oryginał, jak na swoją epokę brawurowo nowoczesny, bywa miejscami mocno polemiczny, ironizujący oraz intertekstu-

alny, co dało mi pretekst do kilkuletniej zabawy, szperania po słow­

nikach i szukania słów szarpiących. Wnikliwy czytelnik odnajdzie w tekście wiele nieoznaczonych cytatów i parafraz zapożyczonych od polskich autorów pierwszej połowy XX wieku.

W Ukrainie twórcy „czerwonego renesansu” są dziś odkrywa­ ni na nowo, zajęli miejsce zarówno w kanonie, jak i w kulturze

masowej. Powstają alternatywne wersje ich niedokończonych

biografii (gdyby nie...). W jednej z nich, autorstwa Jaryny Cym­

bał, Pidmohylny odbiera Nobla, jest również nominowany do

404

Oscara, bo nareszcie nauczył się pisać scenariusze filmowe.

Pani Jarynie gratuluję fantazji, dziękuję za wnikliwe studia nad

twórczością i biografią Pidmohylnego oraz pomoc w napisaniu

niniejszego posłowia. Wdzięczność chciałbym wyrazić rów­ nież badaczowi literatury, kijowskiemu poecie Wiaczesławowi

Łewyckiemu. Każdy przekład to początek nowego życia - tekstu i autora. Miasto jest kolejnym arcydziełem rozstrzelanego odrodzenia

wydanym nakładem Kolegium Europy Wschodniej. W 2023 roku ukazała się eksperymentalna powieść Johannsena Podróż uczo­

nego doktora Leonarda..., w przekładzie Macieja Piotrowskiego.

Obie książki zilustrował Jakub Kamiński, zredagowała Magda­ lena Jankowska. Jestem pewien, że na tym nie poprzestaniemy. Tymczasem serdeczne podziękowanie składam na ręce naszych

wydawców - Ewy, Laurynasa oraz Jurgisa Vaićiunasów.

Nade wszystko dziękuję moim przyjaciołom i mistrzom: Wale­

remu Butewiczowi, Paulinie Ciuckiej, Maciejowi Piotrowskiemu, Agnieszce Rembiałkowskiej, Agnieszce Sowińskiej, Ołenie Szeremet, Annie i Miłoszowi Waligórskim, Annie Wanik, Aleksandrze

Wojtaszek oraz całej reszcie, o której chwilowo nie pamiętam, ale wiem, że się nie obrazi.

„Zdarzały się dni ciche, spowite marzeniami, kiedy krew re­ aguje na wołania buzującej przyrody, kiedy budzi się potęga

życiowej radości, a duszę przepełnia ten sam ślepy zew, który gnał praszczurów przed ołtarze boga wiosny”. W takie dni chce się po prostu żyć, „czytywać prasę i powieści w dobrych przekładach”,

w taki wiosenny dzień chciałbym zabrać Was na przechadzkę po widzialnym i niewidzialnym mieście pana Waleriana.

405

W księgarni na Chreszczatyku zamawiamy „zestaw Stepana

Radczenki”: kawę, ciasteczko i gazetkę. Na półkach lśnią kolejne wznowienia powieści, opowiadań i przekładów Pidmohylne-

go. Jeszcze jedno ciastko (ostatnie!) i w drogę. Planowanie. Na Wzgórzu Świętego Włodzimierza obserwujemy, jak wagoniki funiculairea pędzą wprost na siebie i znów unikają zderzenia,

pod czujnym okiem księcia, który błogosławi dziś kijowskiej obronie przeciwlotniczej.

Marcin Gaczkowski Warszawa-Kijów

2022-2024

PS Zrezygnowałem z uprzykrzających płynną lekturę przypisów

dolnych, niżej podaję jednak źródła ważniejszych cytatów i za­ mieszczam wyjaśnienia niezbędnych pojęć. Resztę, Drogie Czy­

telniczki i Drodzy Czytelnicy, wyszukajcie sobie sami. Wiek XXI

obfituje w udogodnienia!

OBJAŚNIENIA

Sześć rzeczy cechuje człowieka...

Parafraza na podstawie wersji ukraińskiej zamieszczonej w orygi­

nale Miasta i polskiego przekładu: „Sześć rzeczy zostało powiedzianych o synach człowieka; w trzech są jak aniołowie posługi: mają zdolność rozumienia jak aniołowie posługi, chodzą wyprostowani jak aniołowie posługi

i mogą mówić w świętym języku jak aniołowie posługi. W trzech są jak zwierzęta: jedzą i piją jak zwierzęta, rozmnażają się jak zwierzęta i wypróżniają się jak zwierzęta” (Talmud babiloński.

Traktat Chagiga, przeł. Gwido Zlatkes, Kraków 2010, s. 145).

Jakże może być wolny, Eukritosie...

Anatol France, Tais, przeł. Jan Sten, Warszawa 1957, s. 109. Pidmohylny był miłośnikiem i tłumaczem prozy France a,

przełożył nie tylko Tais (wydanie ukraińskie w 1927), lecz także

między innymi Gospodę pod Królową Gęsią Nóżką (1929) i Wyspę Pingwinów (1930), redagował serię wydawniczą z utworami fran­

cuskiego prozaika (z dwudziestu pięciu zaplanowanych tomów ukazało się osiem). Po śmierci Francea, w 1924 roku, przedstawi­ ciele grupy Lanka zorganizowali w Kijowie wieczór jego pamięci.

407

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

(s. 10) Domlud (ukr. Silbud) - Dom Ludowy, wiejski dom kultury. (s. 16) Kij, Szczek, Choryw, Łybedź - legendarne rodzeństwo.

„I założyli gród w imię brata swojego najstarszego i nazwali go Kijowem” (Powieść minionych lat, przeł. Franciszek Sielicki, Wrocław 1968, s. 215). (s. 27) Robzemlis (Profesijna Spiłka Robitnykiw Zemelnoho i Liso-

woho Hospodarstwa) - Związek Zawodowy Robotników Ziemi

i Lasu.

II

(s. 31) Czerwoniec - pieniądz papierowy wprowadzony do obiegu

w ZSRR w listopadzie 1922 roku w ramach reformy walutowej i walki z inflacją; tak zwana mocna waluta mająca pokrycie w państwowych rezerwach złota. Jednym z zadań czerwoń-

ca była stabilizacja funkcjonującego równolegle karbowańca

(ukraiński odpowiednik rubla; waluta o nazwie karbowaniec obowiązywała wcześniej w Ukraińskiej Republice Ludowej

i w Państwie Ukraińskim). Od 1924 roku stosunek karbowańca do czerwońca ustalono na 1:10.

Encykłopedija istoriji Ukrajiny, t. 4, Kyjiw 2007, s. 107-108; 1.10, Kyjiw 2013, s. 493.

(s. 31) Okrwykonkom (Okrużnyj Wykonawczyj Komitet) - Okrę­

gowy Komitet Wykonawczy Komunistycznej Partii (bolszewi­

ków) Ukrainy, de facto siedziba władz lokalnych.

408

III

(s. 38) Kubucz (ros. Komissija po ułuczszeniju byta uczaszczichsia) - Komisja ds. Poprawy Warunków Bytowych Osób Kształcących

się.

v (s. 58) Żenotdieł (ros. Otdieł po rabotie sriedi żenszczyn, Źenskij otdieł) - komórka organizacyjna powoływana przy komitetach partyjnych różnego szczebla w celu prowadzenia pracy poli­

tycznej wśród robotnic, walki z analfabetyzmem kobiet oraz

poprawy ich warunków bytowych. (s. 59) Wietrze, wiej na Ukrainę, / gdziem porzucił mą dziew­

czynę... {Powij, witre na Wkrainu, / De pokynuw ja diwczynu) - piosenka skomponowana przez Ludmyłę Aleksandrową

do wiersza Stepana Rudańskiego. Słowa opublikowano po raz pierwszy w 1861 roku.

VI

(s. 63) Radnarkom (Rada Narodnych Komisariw) - Rada Komisa­ rzy Ludowych Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej,

formalnie najwyższy organ władzy wykonawczej (odpowiednik rady ministrów).

(s. 63) Wucwyk (Wseukrajinśkyj Centralnyj Wykonawczy) Komi­

tet) - Wszechukraiński Centralny Komitet Wykonawczy, for­ malnie najwyższy organ władzy ustawodawczej (odpowiednik

parlamentu). Delegatów wybierał Wszechukraiński Zjazd Rad Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich.

409

(s. 63) Włas Czubar (1891-1939) - ukraiński socjaldemokrata

i komunista, przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych USRR (1923-1934).

(s. 67) „Literaturno-Naukowy Wis(t)nyk” - miesięcznik literac­

ki i społeczno-kulturalny ukazujący się we Lwowie w latach 1898-1932. (s. 67) Iwan Neczuj-Łewycki (1838-1918) - ukraiński prozaik, pedagog i etnograf. Pidmohylny analizował jego twórczość pod kątem psychoanalizy.

(s. 67) Denis Fonwizin (1744 lub 1745-1793) - dramaturg i satyryk

rosyjski, tłumacz Woltera.

VII

(s. 79) Michaił Zagoskin (1789-1852) - pisarz, przedstawiciel ro­

mantyzmu, zwany rosyjskim Walterem Scottem. (s. 79) Pierre Benoit (1886-1962) - francuski poeta i powieściopi-

sarz. Jego utwory prozatorskie krytykowano za powierzchow­ ność, płyciznę psychologiczną lub - jak ujął to Pidmohylny - nadmierną „fabularność”. Autor Miasta uważał popularność

Benoit wśród ukraińskich czytelników za zjawisko negatywne

(Wałerijan Pidmohylnyj, Iwan Neczuj Łewyćkyj, Kyjiw 1926, s.

VIII).

VIII

(s. 83) Ołeksandr Ołeś (1878-1944) - pseudonim Ołeksandra

Kandyby, ukraińskiego poety. Po 1919 roku na emigracji, przez

ostatnich dwadzieścia lat życia mieszkał w Pradze.

410

XI

(s. 122) Gośkom (Komhosp, Komunalne Hospodarstwo) - Zarząd ds. Gospodarstw Komunalnych.

XII

(s. 139) Ukrmet (Ukrajinśka Meteorołohiczna Służba) - Ukraińska Służba Meteorologiczna.

XIII

(s. 144) Ołena Kuryło (1890 - po 1946) - ukraińska lingwistka

pochodzenia żydowskiego, jedna z twórczyń ukraińskiej ter­ minologii językoznawczej, autorka podręczników do gramatyki

ukraińskiej, ofiara stalinowskiego terroru. (s. 144) Aleksiej Szachmatow (1864-1920) - rosyjski językoznawca,

autor prac z zakresu gramatyki historycznej i opisowej. (s. 144) Ahatanheł Krymski (1871-1942) - ukraiński historyk,

orientalista, lingwista, pisarz i tłumacz poliglota, redaktor słow­ ników, jeden z założycieli i wieloletni sekretarz Ukraińskiej

Akademii Nauk. Pochodził z rodziny litewsko-tatarskiej. Ofiara stalinowskiego terroru.

Wspólną pracą Szachmatowa i Krymskiego, z którą zapoznał się Stepan, były zapewne Narysy z istoriji ukrajinśkoji mowy ta chrestomatija z pamjatnykiw pyśmenśkoji staroukrjinszczyny

XI-XVIII wikiw (Szkice z historii języka ukraińskiego i anto­ logia zabytków piśmiennictwa staroukraińskiego w wiekach XI-XVIII), wydane w Kijowie w 1922 roku.

411

XIV

(s. 155) Towarzysza kto zapomni, tego Bóg upomni... Żartobliwa parafraza fragmentu poematu Tarasa Szewczenki Do

umarłych i żywych i nienarodzonych rodaków moich na Ukrainie

i nie na Ukrainie mój list przyjacielski. W oryginale: Bo chto matir

zabuwaje / Toho Boh karaje / Toho dity curajutsia / W chatu ne puskajul’, w przekładzie Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego: „Bo kto matkę zaniedbuje, / Bóg go karze nędzą, / Własne dzieci go

się wyprą /1 z chaty wypędzą” (Taras Szewczenko, Wybór poezji,

oprać. Marian Jakóbiec, Wrocław 1974, s. 176-177).

CZęŚĆ DRUGA

I

(s. 165) Żywi ud (Narcharcz, Narodne Charczuwannia) - sieć tak zwanych jadalni ludowych, system żywienia zbiorowego.

(s. 167) Piotr Anochin (1898-1974) - rosyjski neurofizjolog, badacz

mózgu, uczeń Iwrana Pawłowa.

IV

(s. 212) Mychajło Kociubynski (1864-1913) - ukraiński prozaik,

prekursor prozy psychologicznej, początkowo tworzył w manie­ rze realistycznej, później w stylu liryczno-impresjonistycznym. Pidmohylny uważał go za jednego ze swoich mistrzów. Nowelą

Win ide (Idzie albo Nadciąga) z 1906 roku pisarz zareagował na falę wystąpień antyżydowskich.

412

(s. 212) Boa constrictor Iwana Franki - akcja powieści (jej pierw­ szą wersję opublikowano w 1879) została osadzona w realiach Drohobycko-Borysławskiego Zagłębia Naftowego, tak zwanej

galicyjskiej Kalifornii. Jeden z pierwszych przykładów natura­ lizmu w prozie ukraińskiej. (s. 217) Dla Rusi picie jest weselem, nie możemy bez tego być.

Legendarna odpowiedź księcia Włodzimierza udzielona po­ słańcom wiary mahometańskiej (Powieść minionych latt przeł.

Franciszek Sielicki, Wrocław 1968, s. 272).

v (s. 229) Robkop (Sorobkop, Sojuz Robitnyczych Kooperatywiw)

- Związek Spółdzielni Robotniczych.

VI

(s. 241) U Świętego Cyryla - szpital Świętego Cyryla, Pierwszy Miejski Szpital Psychiatryczny, usytuowany na terenie zabyt­

kowego klasztoru Świętego Cyryla na przedmieściach Kijowa. Funkcjonuje tam do dziś.

IX

(s. 286) ...jak to ujął Heine, rzeczone panie swoje poziome rze­

miosło prowadzą. „Niewiasta jakaś, która w tych stronach swoje poziome rzemiosło prowadzi”. Heinrich Heine, Podróż po Harcu, przeł. Maryan Gawalewicz,

[w:] tegoż, Włochy i podróż po Harcu, Warszawa 1914, s. 7.

413

(s. 292) Hryhorij Skoworoda (1722-1794) - teolog, pedagog, kom­

pozytor, poeta i filozof. Pochodził z lewobrzeżnej Ukrainy, stu­ diował w Akademii Mohylańskiej w Kijowie, wykładał filozofię

moralną w Charkowie, od 1769 roku podróżował pieszo po Ukrainie Słobodzkiej, prowadząc życie samotnika i wędrow­

nego nauczyciela.

x (s. 295) Miscewkoin (Miscewyj Komitet) - Komitet Terenowy, podstawowa komórka organizacyjna związku zawodowego.

(s. 308) Wiosna, wiosenka wyśpiewa, / Gdzie się piosenka podziewa (Wesna, wesna, wesnianoczka, / De twoja sestra-panianoczka) - pieśń ludowa zaliczana do wiośnianek, wesołych

i skocznych utworów chóralnych opiewających przebudzenie przyrody.

XI

(s. 327) Catulle Mendes (1841-1909) - francuski prozaik, poeta

i dramaturg, parnasista. Autor fry wolnych noweli.

XIII

(s. 352) ...dzikusa w formie „zniesionej”, jak definiują to dialektycy. „Zniesiona” została więc także miłość.

Porównaj rozważania Karola iMarksa o dialektyce Georga Hegla:

„Tak więc na przykład zniesiony byt jest istotą, zniesiona istota pojęciem, zniesione pojęcie... ideą absolutną”.

Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 roku,

przeł. Tadeusz Zabłudowski, Warszawa 1958, s. 158.

414

PODZIEMNE RZEKI

(s. 385) Padół („Otrząsam miasta gwar i czuję się poetą /1 wielbię ciebie - ty - stare kijowskie Getto”) i Lipki („W cichej zadumie

kijowskie Saint-Germain. / Wiśniowe białe drzewa ścielą swych

płatów łzę...”) - Jarosław Iwaszkiewicz, hwenilia (Wiersze ze-

brane, Warszawa 1968, s. 12-13). (s. 390) Pojęcia nie mam, na co liczą poeci... Szlachy rozwytku suczasnoji literatury. Dysput 24 trawnia 1925 r.

[autoryzowany protokół], Kyjiw 1925, s. 27. (s. 391) Stoją niewzruszenie kijowskie wzgórza...

Iwan Neczuj-Łewyćkyj, Chmary. Powist'. Perszepowne wydanie, Lwiw 1904, s. 2-3. (s. 391) goły jak święty turecki... „...taki Choma czy Andrij nie mieli się czego bać. Co im kto

weźmie? Jeden i drugi goły jak święty turecki”. Mychajło Kociubynski, Fatamorgana, przeł. Jerzy Jędrzejewicz, Warszawa 1951, s. 113. (s. 391) Napisałem Miasto, bo lubię miasto... (s. 392) Obłąkańczo kocham miasto! Mykoła Chwylowyj, Arabesky, [w:] Mykoła Chwylowyj, Twory, 1.1 (Etiudy), Charkiw 1927, s. 307.

(s. 392) doskonalenie muzyki hałasów Geo Szkurupij, Psychetozy. Witryna tretia, Kyjiw 1922 [brak

paginacji]. (s. 392) Powieść Miasto zacząłem pisać zupełnie niespodzianie... Wałerijan Pidmohylnyj, Nespodiwano, „Uniwersalnyj Żurnał”

1929, nr 1, s. 45.

415

(s. 393) Z początku naiwny, wkrótce zaczyna dostrzegać...

Guy de Maupassant, Bel-Ami, przeł. Krystyna Dolatowska, War­ szawa 2000 (opis na czwartej stronie okładki).

(s. 395) Podobno Pidmohylny nie wie, o czym pisać.

W. Junosza [Petro Jefremow], Poet czariw tioczi, [w:] Wyr rewoluciji. Literaturno-mystećkyj zbirnyk politproswity Katerynosławśkoji gubnaroswity, Katerynosław łypeń rewoluciji roku

czetwertoho 1921, s. 97. (s. 395) Miasto huczało i się niepokoiło... Walerian Pidmohylnyj, Stareć, [w:] tegoż, Twory, 1.1, Siczesław

1920, s. 3. (s. 396) Początek rewolucji...

Andrij Muzyczka, Twórcza metoda Wałerijana Pidmohylnoho, „Czerwonyj Szlach” 1930, nr 10, s. 107.

Kolejne uwagi pana Muzyczki również pochodzą z tego tekstu

(s. 107-121). (s. 399) Nie chce Pidmohylny dostrzec miasta... N.F., W. Pidmohylnyj, Misto, „Literaturna Hazeta” 1928, nr 12, s. 6.

Personalia autorki ustaliłem na podstawie: Ołeksij Iwanowycz Dej, Słownyk ukrajinśkych psewdonimiw ta kryptonimiw (XVI - XX sf J, Kyjiw 1969, s. 262.

(s. 399) Przez całą powieść autor zezwala Radczence zohydzać

miasto... Mykoła Motuzka, Seło j misto w tworczosti W. Pidmohylnoho,

„Krytyka” 1928, nr 6, s. 49. Artykuł Motuzki zajmuje strony 34-50.

(s. 402) Miasto Pidmohylnego to miasto lumpenproletariatu.

416

Cytat za: Switłana Łuszczij, Misto, [w:] Wałerjan Pidmohylnyj,

Tretia rewolucija. Opowidannia. Powisti. Roman, Kyjiw 2012, s. 614.

(s. 403) Wróg klasowy to już niemal etatowe stanowisko... Wałerijan Pidmohylnyj, Z żytiia budynku, „Literaturna Hazeta”

1933, nr 13, s. 3. (s. 404) JEDZ I BAW SIĘ DUŻO, CZYTAJ ELEMENTARZ. Wałerjan Pidmohylnyj, Do syna Romana [20 XII1934, rękopis],

Centralnyj Derżawnyj Archiw-Muzej Literatury i Mystecwa Ukrajiny, f. 107, op. 1, s. 12, ark. 1. (s. 404) Prozaik powinien znać podstawy gramatyki...

Majk Johansen, Jak budujefsia opowidannia. Analiza prozowych

zrazkiw, Charkiw 1928, s. 23.

♦* ♦

Pidmohylny nosił piękne, rzadko dziś spotykane imię, zapisywane według obecnej ukraińskiej ortografii jako Banep’flH. Na okładce

większości książek wydanych za życia autora zobaczymy jednak

zapis BajiepiflH, zgodny z ówczesnymi zasadami; w źródłach spora­

dycznie pojawiają się też wcześniejsze warianty: Banepian i BajiepwH. W polskiej wersji „okładkowej” zdecydowałem się zrezygnować z ry­

gorystycznej transkrypcji (Wałeijan, Wałerijan, Walerian, Wałerijan), która przydaje łacińskiemu imieniu autora Miasta zbędnej egzotyki.

Podstawą przekładu Miasta było pierwsze wydanie: Banepian IliAMonuibHMM, Mierno. Pomuh, KuwrocnbiKa [b.m.w.] 1928, ss. 257.

417

Wędrówkę po literackim Kijowie ułatwiają stare mapy, zwłaszcza pol­

ski Plan poglądowy miasta Kijowa (Księgarnia Leona Idzikowskiego, ok. 1913) oraz ukraiński Kyjiw. Schematyczny] plan (Prołetarśka Prawda, 1930). Drugi z nich posłużył Jakubowi Kamińskiemu za

podstawę wariacji kartograficznej, ukrytej pod skrzydełkami okładki.

* * *

Wkrótce nakładem Kolegium Europy Wschodniej ukaże się In

memoriam. Antologia poezji ukraińskiego modernizmu w wyborze

i przekładach Adama Pomorskiego'. Znajdzie się w niej również ten oto wiersz Jewhena Płużnyka:

Walerianowi Pidmohylnemu

Nad górami wzeszła noc. Zatoka W mgle majaczy coraz niewyraźniej. Tylko gwiazda blada i wysoka Niebo ukazuje wyobraźni.

Ale dusza słaba, pełna lęku

Jest jak dziecko... W te godziny ciche, W tej za progiem ciszy strach po ciemku Wsłuchiwać się we własną psyche.

Ok. 1930

•]

Przed którym tłumacz tej powieści chyli czoła w niskim przypisie.

Marcin Gaczkowski (ur. 1982) - literaturoznawca i historyk, publi­

cysta, radiowiec, tłumacz literatury ukraińskiej, miłośnik widzialnego i niewidzialnego Kijowa.

CZŁOWIEK Stepan Radczenko, lat dwadzieścia sześć. Sierota. Amator książek i ciężkiej pracy. Za sobą ma rewolucje, wojny i krótkie romanse, przed sobą - dostojne i owocne życie. Wierzy w postęp i szczęście ludzko­ ści. Przyjechał studiować, chce się wyuczyć i czmychnąć z powrotem na

cichą ukraińską wieś. Robotny, ambitny, naiwny, trochę nerwus. MIASTO Kijów połowy lat dwudziestych XX wieku. Szerokie bulwary, strzeliste gmachy, amerykańskie kino, jazz, fokstrot. W starych i nowych

murach żyją niedobitki dawnej burżuazji i sól odnowionej ziemi - proleta­ riat. Arena konfliktu między indywidualnym a kolektywnym. Miejsce mocy

i upadku. Z człowieka w mieście rj^chło wyjdzie zwierz. MIŁOŚĆ Jej płomień tylko przez chwilę miota iskry, później gotujemy na

nim barszcz.

REWOLUCJA Obaliła trony, rozepchnęła granice, przepędziła człowieka pracy ze wsi do miasta. Wizje świetlanej przyszłości dają bohaterom tyleż nadziei, co niepokoju. LITERATURA Niesie zaszczyty i profity. Piórem można wiele zwojować.

Sercem miasta jest drukarnia.

POWIEŚĆ Ukazała się wiosną 1928 roku. Miasto Waleriana Pidmohylnego to ukraińska klasyka - ironiczna, prowokacyjna i zadziwiająco aktualna. Poznajcie Stepana. Wątpliwe, czy go pokochacie.

„Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć".

KEW

astern

Eu ropę

9 788378 933168

Cena 49,90 zł