Brytyjska filozofia analityczna


302 92 7MB

Polish Pages 287 [295] Year 1974

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
PRZEDMOWA 5

I. OGOLNA charakterystyka filozofii analitycznej 9

1. Główne szkoły analizy filozoficznej 9
2. Różne koncepcje analizy 13
3. Brytyjska analiza filozoficzna a pozytywizm logiczny 26
4. Funkcje analizy filozoficznej 31

II. ZADANIA ANALIZY FILOZOFICZNEJ U GEORGE’A EDWARDA MOORE’A 39

1. Filozofia i zdrowy rozsądek 39
2. Moore’a koncepcja analizy 44

III. BERTRAND RUSSELL: ANALIZA FORMALNA I IDEAŁ JĘZYKA DOSKONAŁEGO 51

1. Zagadnienia epistemologiczne i pluralistyczna koncepcja rzeczywistości 52
2. Analiza formalna i atomizm logiczny 62

IV. LUDWIG WITTGENSTEIN: FILOZOFIA ANALIZY 78

1. Traktat Logiczno-Filozoficzny, czyli o czym możemy mówić 81
2. Badania języka potocznego jako metoda terapii filozoficznej 87

V. GILBERT RYLE: ANALIZA PRZECIW MITOM 93

VI. JOHN LANGSHAW AUSTIN: „FENOMENOLOGIA LINGWISTYCZNA“ 106

1. Krytyka języka danych zmysłowych 112
2. Teoria performatywów 115
3. Teoria illokucji 120

VII. ALFRED JULES AYER: ANALIZA REDUKCYJNA I FENOMENALIZM LINGWISTYCZNY 125

1. Zasada sprawdzalności i odrzucenie metafizyki 125
2. Filozofia jako lingwistyczna analiza redukcyjna 131
3. Fenomenalizm lingwistyczny 141

Słowo końcowe: GŁÓWNE OBIEKCJE PRZECIWKO FILOZOFII ANALITYCZNEJ 145

BIBLIOGRAFIA 151

WYBÓR PISM

George Edward Moore - Czy dobro jest własnością? 160

Bertrand Russell - Fakty i sądy 175

Ludwig Wittgenstein - O osobliwościach myślenia i języka 189

Gilbert Ryle - Dylematy filozoficzne 204
Dylematy 204
Świat nauki i świat życia codziennego 207

John Langshaw Austin - Argument z iluzji 224
Performatywy i konstatacje 235

Alfred Jules Ayer - Filozofia i język 245
Moje filozoficzne credo 281
Recommend Papers

Brytyjska filozofia analityczna

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

- __ 4

Brytyjska filozofia analityczna

Wiedza

Powszechna

MYŚLI I LUDZIE poświęcona jest omó­ Seria wieniu działalności i poglą­

dów filozofów współczesnych i dawniejszych, ze szczególnym uwzględnieniem filozofii naj­ nowszej. Każdy tomik zawiera krótki szkic monograficzny, uzupełniony wyborem tekstów ilustrujących w sposób najbar­ dziej reprezentatywny poglądy i twórczość danego filozofa lub szkoły. Ukazały się m. i n.: Kazimierz Leśniak LUKRECJUSZ Andrzej Kasia ŚW. AUGUSTYN Hanna Buczyńska KOLO WIEDEŃSKIE Zbigniew Ogonowski SOCYNIANIZM POLSKI Kazimierz Leśniak FRANCISZEK BACON Tadeusz Kroński HEGEL Praca zbiorowa FILOZOFIA I SOCJOLOGIA XX WIEKU Józef Borgosz TOMASZ Z AKWINU Danuta Petsch TOMASZ MORUS Jerzy Rudzki ŚWIĘTOCHOWSKI Zbigniew Kuderowicz FICHTE Irena Krońska SOKRATES W. F. Asmus LEW TOŁSTOJ Jerzy Szacki DURKHEIM Tadeusz Kowalik KRZYWICKI

Michał Hempoliński

BRYTYJSKA FILOZOFIA ANALITYCZNA

Brytyjska filozofia analityczna

Myśli

i Ludzie

Filozofia nowożytna i współczesna

Warszawa

19 7 4

Myśli i Ludzie

Michał Hempoliński

Brytyjska filozofia analityczna

* Wiedza Powszechna

Obwoluta, okładka, karta tytułowa KRYSTYNA TARKOWSKA-GRUSZECKA

Redaktor BOGDAN CHEŁSTOWSKI Redaktor techniczny JANINA HAMMER Korektor ZDZISŁAW BOCHEŃSKI Printed in Poland PW ,.Wiedzą Powszechna“ Warszawa 1974. Wydanie I. Nakład 3000+297 egz. Obj. 13,75 ark. wyd., 18 ark. druk. Papier druk. sat. kl. IV,' 70 g, 82X104. Oddano do skł. 18.5.73. Podp. do druku 25.2.1974. Druk ukończono w marcu 1974. Częstochowskie Zakłady Graficzne — Częstochowa, Aleja 52 Nr zam. 1490 Cena zl 22,— M-021

PRZEDMOWA

K siążka, którą Czytelnik ma w ręku, nie może być uważana za przewodnik po współczesnej filo­ zofii brytyjskiej. Zamierza ona jedynie zorientować Czytelnika w pewnym sposobie uprawiania filo­ zofii znanym pod nazwą „analizy filozoficznej” lub „analizy lingwistycznej”. Niejednolite rozumienie „analizy” oraz programowa rezygnacja z angażo­ wania się w rozważania „metafizyczne” i ideolo­ giczne wywołały liczne kontrowersje w obrębie i wokół tego prądu filozofii współczesnej. Książka składa się z dwóch części: opracowania autorskie­ go, zdającego sprawę z głównych problemów, roz­ wiązań i dyskusji w obrębie brytyjskiego nurtu filozofii analitycznej, oraz z Wyboru pism, nazbyt niestety szczupłego i pomyślanego jako zachęta dla Czytelnika do samodzielnego, sięgnięcia do piś­ miennictwa filozofów analitycznych (zob. Biblio­ grafia). Niektóre fragmenty części I opracowane zo­ stały na podstawie fragmentów mojej książki Pro­ blemy percepcji — Teoria danych zmysłowych w brytyjskiej filozofii analitycznej. Przed odda­ niem pracy do druku skorzystałem z wielu cen­ nych uwag krytycznych doc. Jerzego Pelca i doc. Witolda Marciszewskiego. Pragnę im podziękować za trud uważnego przestudiowania maszynopisu i szczegółową krytykę. Niełatwo było zrezygnować z zamieszczenia w Wyborze pism tłumaczeń tekstów takich auto­ rów jak C. D. Broad, J. Wisdom, P. F. Strawson, A. M. Quinton i innych. Zamieściliśmy tylko je5

■den niewielki tekst Moore’a. Niektóre ważniejsze teksty Moore’a i Strawsona dostępne są w języku polskim (zob. Bibliografia). Dla J. Wisdoma, C. O. Broada, H. H. Price’a i wielu innych zabrakło miejsca. Mimo jasnego i wyraźnego stylu filozo­ fów analitycznych nie wszystkie partie fragmen­ tów zamieszczonych w Wyborze pism łatwe były do przetłumaczenia. Tym bardziej cenne okazały się uwagi zgłoszone przez prof. F. Studnickiego i doc. W. Marciszewskiego. Ukazanie się tego to­ miku jest jednak głównie zasługą wydawnictwa „Wiedza Powszechna”. M. HEMPOLIŃSK1

Brytyjska filozofia analityczna

I. OGÓLNA CHARAKTERYSTYKA FILOZOFII ANALITYCZNEJ

1. GŁÓWNE SZKOŁY ANALIZY FILOZOFICZNEJ

Brytyjska filozofia analityczna XX w. powstała w wyniku sprzeciwu wobec wybujałej metafizyki idealistycznej i jako rezultat refleksji nad zada­ niami i metodami uprawiania filozofii. Przełom XIX i XX w. charakteryzuje się przemożnym wpływem idealizmu F. H. Bradleya z Oksfordu na życie umysłowe uniwersytetów brytyjskich. Ogłaszając swą metafizykę wszechobejmującego Absolutu, Bradley poddał jednocześnie burzącej krytyce wszelkie znane twierdzenia religii, zdro­ wego rozsądku, nauki i dotychczasowej filozofii. Szczególnie ostro zaatakował logikę formalną i jej podmiotowo-orzecznikową teorię zdań. Według niego twierdzenia logiki i logiczna struktura ję­ zyka nauki, filozofii i zdrowego rozsądku są za­ sadniczo wadliwe i prowadzą do nieuchronnych sprzeczności i fałszów. Opozycję przeciwko idealizmowi zapoczątko­ wał G. E. Mcore z Cambridge. Swoim artykułem Rejutation of Idealism (Odrzucenie idealizmu) („Mind”, 1903) rozpoczął Moore nie tylko krytykę idealizmu G. Berkeleya, lecz dał wzór analizy kry­ tycznej sposobu filozofowania charakterystycznego dla idealizmu F. H. Bradleya, A. E. Taylora, J. M. E. McTaggarta, J. Royce’a i innych. Głów­ nym zadaniem Moore’a była obrona podstawowych twierdzeń zdrowego rozsądku przed atakami filo­ zofów idealistycznych. Twierdzenia idealistów uznał Moore za wynik niedokładnej i powierz­ chownej, a nawet zasadniczo błędnej, metody za­ stosowanej w rozważaniach filozoficznych.

9

Jednocześnie Bertrand Russell, także filozof z Cambridge, w swym dziele The Principles of Mathematics (Zasady matematyki, 1903) wykazał przekonywająco, jak owocne wyniki daje zastoso­ wanie metod logiki matematycznej w analizach zagadnień filozoficznych. Za pomocą udoskonalo­ nych później narzędzi analizy, takich jak teoria deskrypcji i metoda konstrukcji logicznych, opra­ cował Russell swą filozofię znaną pod nazwą lo­ gicznego atomizmu. Trzecim wybitnym myślicielem, który obok Moore’a i Russella położył podwaliny pod cały ruch analizy lingwistycznej w naszym stuleciu, był Ludwig Wittgenstein. Bardziej nawet niż Moore i Russell, wskazał on na lingwistyczny charak­ ter analiz filozoficznych, w odróżnieniu od ich charakteru logicznego lub psychologiczno-pojęciowego. Koncepcje Wittgensteina propagował i roz­ wijał później w Cambridge John Wisdom. Filozofowie z Cambridge utworzyli pierwszą na Wyspach Brytyjskich szkołę filozofii analitycz­ nej (zwaną szkołą analityczną w Cambridge). W la­ tach dwudziestych natomiast uformowała się w Wiedniu nowa grupa uczonych, skupionych wo­ kół Moritza Schlicka w tzw. Kole Wiedeńskim, która rozpoczęła nowy rodzaj analiz filozoficznych. Przedmiotem tych analiz był język nauk szczegó­ łowych, głównie nauk przyrodniczych, a ich celem było dążenie do skonstruowania za pomocą metod logicznych jednolitego języka nauk empirycznych. Ten nowy rodzaj analizy filozoficznej, który poja­ wił się nie bez pewnego wpływu szkoły analitycz­ nej w Cambridge, a w szczególności Wittgensteina, zdobył sobie przed II wojną światową sławę jako tzw. neopozytywizm, czyli pozytywizm logiczny lub empiryzm logiczny. Głównym rzecznikiem po­ zytywizmu logicznego w Anglii był A. J. Ayer, którego praca Language, Truth and Logic (1936) rozpowszechniła myśli neopozytywizmu w uni­ wersytetach brytyjskich.

10

Po II wojnie światowej następuje dalsze róż­ nicowanie się koncepcji analizy filozoficznej. Neopozytywizm nie stanowi już jednolitego prądu fi­ lozoficznego, a i w szkole analitycznej w Cambrid­ ge pojawiają się istotne zmiany, wywołane nowym stanowiskiem Wittgensteina i wystąpieniem J. Wisdoma. Odmienne koncepcje analizy pojawiają się w Oksfordzie, gdzie trzej wybitni filozofowie: G. Ryle, J. L. Austin i P. F. Strawson uprawiają filo­ zoficzną analizę języka potocznego. Po śmierci Wittgensteina (1951), główny ośrodek brytyjskiej filozofii analitycznej przenosi się z Cambridge do Oksfordu. Możemy przeto wyróżnić cztery główne prądy filozoficzne XX w., które objęte zostały ogólną nazwą filozofii analitycznej: 1) G. E. Moore, czyli koncepcja filozofii jako analizy pojęciowej, której przedmiotem są teorie filozoficzne i poglądy zdrowego rozsądku; 2) atomizm logiczny i lingwi­ styczny B. Russella i L. Wittgensteina; 3) pozyty­ wizm logiczny, czyli neopozytywizm M. Schlicka, R. Carnapa i A. J. Ayera; oraz 4) filozofia lingwi­ styczna, czyli analiza języka potocznego, zapocząt­ kowana w ostatnich pracach Wittgensteina, wyraź­ niej sformułowana przez J. Wisdoma i doprowa­ dzona do rozkwitu u filozofów z Oksfordu, głów­ nie G. Ryle’a i J. L. Austina. Przekonamy się, że w każdym z tych prądów co innego rozumiano przez analizę filozoficzną, a poszczególni przedstawiciele wymienionych prą­ dów zmieniali z czasem swoje poglądy na istotę i zadania analizy filozoficznej. Zmiany takie zau­ ważyć możemy zarówno w stanowiskach Russella, Wittgensteina, Wisdoma, jak i w koncepcjach po­ zytywistów logicznych: Carnapa, a w szczególnoś­ ci Ayera. Mimo różnic w pojmowaniu analizy, Moore, atomiści logiczni, pozytywiści logiczni i fi­ lozofowie lingwistyczni (w ściślejszym tego słowa znaczeniu) zgadzali się w sprawie ogólnej koncep­ cji analizy jako pewnego rodzaju przekładu jed­ nych wyrażeń na inne. Przez przekład rozumiano przy tym nie tyle tłumaczenie wyrażeń jednego 11

języka na inny, lecz przekład w obrębie tego sa­ mego języka, mianowicie wyrażeń mniej jasnych na wyrażenia o formie jaśniejszej i bardziej jed­ noznacznej. Miejsce poczesne w światowym ruchu anality­ cznym XX w. zajmuje filozofia polska. Mam tu na myśli całą grupę filozofów i logików, do której na­ leżą przede wszystkim: Kazimierz Twardowski, Jan Łukasiewicz, Tadeusz Kotarbiński, Kazimierz Ajdukiewicz, Alfred Tarski, Stanisław Leśniewski, Leon Chwistek, a także Tadeusz Czeżowski, Zyg­ munt Zawirski, Janina Kotarbińska, Stanisław Ossowski, Maria Ossowska, Maria Kokoszyńska i inni. Założycielem polskiej szkoły analitycznej, znanej szeroko pod nazwą szkoły lwowsko-warszawskiej, był Kazimierz Twardowski, uczeń Brentany, inspirator szczegółowych analiz w filozofii, propagator racjonalizmu (antyirracjonalizmu), rea­ lizmu w teorii poznania i obiektywizmu w teorii prawdy. Rolę Twardowskiego dla powstania w okresie międzywojennym ruchu analitycznego w Polsce można porównać do roli, jaką spełnił Moore dla powstania brytyjskiej szkoły analitycz­ nej. W Polsce, w stopniu nie mniejszym niż w W. Brytanii, postawa analityczna w filozofii sprzyja­ ła szczegółowym badaniom w zakresie semantyki, metodologii nauk i logiki matematycznej. Wyniki logiki polskiej okresu międzywojennego osiągnięte przez uczniów Twardowskiego oraz badania w za­ kresie metodologii nauk znane są i uznane na ca­ łym świecie. W literaturze polskiej brakuje nie­ stety monografii na temat polskiej szkoły filozofii analitycznej, która wymaga odrębnego i pełne­ go opracowania. Pozycją najobszerniejszą, poświę­ coną szkole K. Twardowskiego i porównaniu ana­ lizy filozoficznej w Polsce z analizą filozoficzną w W. Brytanii, jest książka Henryka Skolimow­ skiego, profesora filozofii w University of Sout­ hern California, pt. Polish Analytical Philosophy. A Survey and a Comparison with British Analy­ tical Philosophy, London 1967.

12

Dodajmy, że ruch analizy filozoficznej w naj­ szerszym tego słowa znaczeniu niezwykle szybko objął wszystkie znaczniejsze ośrodki uniwersytec­ kie Europy, Ameryki Północnej i Australii. Nie­ małą rolę dla upowszechnienia i konfrontacji róż­ nych tendencji analitycznych spełniły międzynaro­ dowe kongresy filozoficzne i sympozja krajowe, organizowane przez uniwersytety, stowarzyszenia filozoficzne i czasopisma filozoficzne. Pisma filozo­ ficzne coraz więcej uwagi poświęcały pojęciu ana­ lizy filozoficznej oraz szczegółowym zastosowa­ niom analizy w zakresie metodologii nauk, filozofii języka, konstrukcjom pojęć nowych i nowym in­ terpretacjom zagadnień i pojęć tradycyjnych. Wśród czasopism filozoficznych upowszechniają­ cych metody analizy filozoficznej wymienić nale­ ży: „Analysis, Archiv für Systematische Philoso­ phie”, ,The British Journal for the Philosophy of Science”, „Erkenntnis”, „Journal of Philosophy”, „Journal of Symbolic Logic”, „Journal of Unified Science”, „Mind”, „Monist”, „Philoso­ phy”, „Philosophy and Phenomenological Re­ search”, „Philosophy of Science”, „Philosophical Studies”, „Proceedings of the Aristotelian Socie­ ty”, „Przegląd Filozoficzny”, „Revue Internatio­ nale de Philosophie”, „Synthese”, „Theoria”. 2. ROŻNE KONCEPCJE ANALIZY

We wszystkich wspomnianych prądach poj­ mowano filozofię jako analizę zmierzającą do wy­ eliminowania lub zmniejszenia mętności i bezładu językowego. Dla wszystkich filozofów analitycz­ nych (w tym szerokim rozumieniu) bezpośrednim przedmiotem zainteresowań filozoficznych jest ję­ zyk. Język jest surowym materiałem dla analizy filozoficznej. W najogólniejszym sensie można więc wszystkie wymienione prądy objąć wspólną na­ zwą analizy lingwistycznej. Jednakże w wyniku późniejszych, szczegółowych dyskusji nad istotą analizy filozoficznej pojawiły się rozmaite rozu­ 13

mienia analizy, a spory wokół tego zagadnienia nie zakończyły się i nie doprowadziły do jednoli­ tego stanowiska. W rezultacie, jedni filozofowie w pojęciu analizy lingwistycznej kładą nacisk na słowo „analiza” i nazywają siebie filozofami anali­ tycznymi, inni natomiast podkreślają lingwistycz­ ny charakter analizy i nazywają siebie filozofami lingwistycznymi. Przy tym przez analizę pierwsi rozumieją analizę formalną, logiczną, drudzy — eksplikację lub klaryfikację pojęć lub wyrażeń danego języka. Termin „analiza" jest raz przeciw­ stawiany terminowi „eksplikacja” lub „klaryfikacja”, innym razem znów terminowi „konstrukcja”. Jednym z głównych tematów obszernych dys­ kusji nad zadaniami i metodami filozofowania, a więc i nad sposobami przeprowadzania analizy filozoficznej, okazał się właściwie problem roli konstrukcji filozoficznych. Filozofowie posługujący się analizą podzielili się na dwa odrębne obozy. Jedni głosili, że należy porzucić — na tyle, na ile to możliwe — posługi­ wanie się formami mowy potocznej i zwrócić się do logiki matematycznej, która dostarcza absolut­ nie jasnych i precyzyjnych definicji terminów składowych języka. Inni — uznając technikę ana­ lizy formalno-logicznej za niewystarczającą — za­ mierzali koncentrować się przede wszystkim na ba­ daniu form mowy potocznej, stosując analizę sze­ rzej pojętą niż analiza logiczna i zmieniając tech­ nikę analizy w zależności od przedmiotu badań. Obie metody można odnaleźć w różnych pra­ cach lub okresach twórczości Russella i Wittgensteina. Pierwsza metoda rozwinęła się poza W. Brytanią, w pismach pozytywistów logicznych: R. Carnapa (Der Logische Aufbau der Welt, 1928), H. Reichenbacha lub ich zwolenników i konty­ nuatorów. Po II wojnie światowej analiza logicz­ na lub formalna rozwinęła się głównie na terenie Stanów Zjednoczonych, stąd też zwana jest czasem „metodą amerykańską” lub „szkołą amerykańską” (nazwa wprowadzona przez P. F. Strawsona).

14

Wśród ważniejszych jej reprezentantów znajduje­ my nazwiska takich analityków formalnych, jak W. V. O. Quine (zob. Z punktu widzenia logiki, tłum, z ang. B. Stanosz, Warszawa 1969), N. Goodman (The Structure of Appearance, 1951), C. G. Hempel (Fundamentáis oj Concept Formation, 1952), H. Feigl, E. Nagel, A. Pap, H. Putnam, W. Sellars. Źródłem teoretycznym dla szkoły analitycznej (w węższym znaczeniu słowa, czyli szkoły formalno-analitycznej), podobnie jak dla atomizmu lo­ gicznego, była logika formalna G. Frege’go i B. Russella. Posługując się podstawowym aparatem językowym, zaczerpniętym z logiki formalnej, któ­ ra dostarcza także szkieletu lub struktury dowol­ nemu językowi dyskursywnemu, zwolennicy tej „metody analitycznej” zamierzali konstruować no­ we szczegółowe systemy pojęciowe, wzorowane na logice formalnej. Naturalnie systemy takie byłyby tworami sztucznymi, ale w tym właśnie upatrywa­ no wyższość filozofowania jako konstruowania sy­ stemów nad filozofowaniem pojętym jako eksplikacja lub klaryfikacja języka naturalnego. Język potoczny jest nazbyt dowolny, złożony i wielozna­ czny, a jako taki nie poddaje się ścisłej klaryfikacji. Dla osiągnięcia jasności lepiej więc porzucić język zwykły i zająć się konstruowaniem przej­ rzystych modeli językowych, w których będą wszakże zachowane kluczowe wyrażenia języka naturalnego. Żaden język nie może obejść się bez takich słów jak np.: „wszyscy”, „niektórzy”, „je­ żeli”, „i”, „nie”, „jest”, „lub” itp. Słowa te zosta­ ły w systemie logiki formalnej ściśle zdefiniowa­ ne i dzięki temu mogą funkcjonować w językach sztucznych. Logika, ukazując podstawowe struk­ tury wszelkiego naszego myślenia, może stać się podstawowym modelem i punktem wyjścia dla wszystkich konstrukcji filozoficznych, które po­ winny być na niej oparte. Tak w zarysie ogól­ nym wygląda metoda filozoficzna polegająca na analizie formalnej i zmierzająca do konstruowa­ nia systemów nowych, nie zaś na opisie systemów 15

zastanych. Jej zaletą jest to, że wprowadza jas­ ność i porządek w stopniu możliwym do zrealizo­ wania. Skomplikowane zjawiska (lub ich opisy) mogą być lepiej zrozumiane w rezultacie skon­ struowania ich modelu. Dlaczego więc nie zasto­ sować tej metody do zrozumienia pojęć, którymi zajmuje się filozofia? Ta formalno-analityczna koncepcja filozofii narodziła się w wyniku metodologicznej refleksji nad zadaniami, do których wykonania filozofia może pretendować. A ponieważ głównym błędem, notorycznie popełnianym w tradycyjnej filozofii, było bezkrytyczne traktowanie języka oraz trakto­ wanie werbalnych systemów filozoficznych jako adekwatnych modeli świata i poznania, dla uni­ knięcia niebezpieczeństw i błędów wynikających z takiej postawy, należy odrzucić wszystkie syste­ my językowe zawierające implicite nieweryfikowalne założenia metafizyczne bądź błędy logiczne. Analitycy formalni wierzą, że zastosowanie tech­ niki logiki formalnej przy rekonstrukcji języków zastanych lub konstruowaniu nowych języków po­ zwoli uniknąć raz na zawsze tradycyjnych błędów filozofii, zrezygnować z poszukiwania uniwersal­ nego klucza do wszystkich zagadek świata, i wy­ prowadzić ją ze stanu nieustannego dreptania w miejscu. A wyprowadzić filozofię z tego stanu można jedynie w ten sposób, że podda się kryty­ ce i odrzuci tradycyjne cele filozofii (a więc dą­ żenie do znalezienia owego klucza lub ogólnego opisu świata jako całości) i jej metody. Najbar­ dziej ambitni z analityków formalnych głoszą, że celem analizy logicznej powinno być skonstruo­ wanie języka idealnego w oparciu o zręby for­ malnego systemu zawartego w Principia Mathematica Whiteheada i Russella. Druga metoda analizy rozwinęła się po II woj­ nie światowej w W. Brytanii, głównie w Oksfor­ dzie (stąd nazwa „szkoła angielska” lub „szkoła oksfordzka”), a jej przedstawicielami stali się Ry­ le i Austin. Filozofowie ci, nastawieni bardziej 16

lingwistycznie, upatrywali główne błędy filozofii tradycyjnej w nieznajomości i naruszaniu reguł języków zastanych, w lekceważeniu „szaty języ­ kowej” myślenia, w pogardliwym traktowaniu ję­ zyka jako sługi myślenia i w wynikającym stąd nadużywaniu języka. Pierwszym więc zadaniem filozofii jest odkrycie i zapewnienie właściwe­ go respektowania rzeczywistych reguł wewnętrz­ nych danego języka. Filozofia nie może się obejść bez pojęć i kategorii, w których odbywa się nasze potoczne myślenie. To właśnie pojęcia stosowane w myśleniu po­ tocznym sprawiały i nadal sprawiają najwięcej kłopotów filozofom, np. takie pojęcia jak: „myśle­ nie”, „świadomość”, „abstrakcja”, „spostrzeżenie”, „poznanie”, „prawda”, „rzecz materialna”, „przy­ czyna”, „konieczność” itp. Stąd właśnie, tzn. z nie­ jasności lub niedostatecznej jasności tych pojęć, większość problemów filozoficznych brała swój po­ czątek. Ważne jest jednak, aby zdać sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy filozoficzne interpreta­ cje tych pojęć były trafne czy nie, pojęcia te stale funkcjonowały i nadal funkcjonują skutecznie w języku potocznym jako środek opisu sytuacji, w jakich się ludzie znajdują i jako środek poro­ zumienia się ludzi ze sobą. Zadaniem podstawo­ wym filozofii powinno być dokładne zbadanie, za­ nalizowanie, w jaki sposób te pojęcia w języku potocznym rzeczywiście funkcjonują, jakie są więc ich właściwe znaczenia. Właściwym i poprawnym znaczeniem słowa może być bowiem tylko to, ja­ kie faktycznie ono posiada w naturalnych sytu­ acjach swego użycia. Analizę pojmowano jako wy­ jaśnianie (explication) lub ujaśnianie1 (clarifica-1 1 Termin angielski clarification (to clarify) używany jest przez filozofów analitycznych w różnych zna­ czeniach dla różnych celów. Przeważnie jest on uży­ wany w ten sposób, że może być zastąpiony zwrotem: „Uczynić jasnym znaczenie terminu i zdania lub po­ jęcia i sądu“. W zależności od kontekstu można za­ stąpić go słowami: „rozjaśnianie“, „ujaśnianie“, „ob­ jaśnianie“, „uwyraźnianie“.

17

tiori) znaczenia wyrażeń danego języka (filozoficz­ nego, naukowego lub potocznego), występujących w postaci zdań podmiotowo-orzecznikowych, a tak­ że wypowiedzi wartościujących. Zadanie analizy w tym ogólnym rozumieniu polegałoby na znale­ zieniu formuły, pozwalającej na przełożenie zdań zawierających terminy niejasne na zdania, w któ­ rych te terminy, ani proste ich synonimy, już się nie pojawiają. Pierwsza z wymienionych metod: metoda ana­ lizy formalnej i konstrukcji odwraca się od języka potocznego, gdyż opiera się na założeniu, że inte­ resujące filozofię pojęcia funkcjonują w języku potocznym w sposób niewłaściwy, niepoprawny. Czy to założenie jest jednak racjonalne, czy moż­ na przyjąć bez dokładnej analizy języka potoczne­ go, że język ten zniekształca, zamazuje, czyni męt­ nymi te pojęcia? Wszak służą one skutecznie wy­ rażaniu myśli i uczuć oraz porozumiewaniu się ludzi ze sobą w życiu potocznym. I ta skutecz­ ność jest źródłem ich powszechności i trwałości. Dla zrozumienia powszechnych pojęć i kategorii filozoficznych potrzeba więc nie sztucznego ich modelu lub sztywnych konstrukcji, lecz uważnej obserwacji ich działania w sytuacjach naturalnych. A jeżeli pewne pojęcia uwikłane w wyrażeniach potocznych nie poddają się analizie filozoficznej, może to świadczyć tylko o tym, że sama analiza pojęta jest niewłaściwie, np. zbyt wąsko, co unie­ możliwia dokonanie przekładu. Zbyt sztywna kon­ cepcja analizy polegałaby np. na poszukiwaniu ścisłych — dających się z łatwością uzyskać w sy­ stemach sztucznie konstruowanych — quasi-definicji (tautologii) pewnych klas pojęć lub relacji między nimi. Taka koncepcja jest zbyt wąska w zastosowaniu do żywego języka potocznego, pro­ wadzi bowiem do lekceważenia i niezauważania bardzo wielu zupełnie różnych funkcji, jakie speł­ niają wyrażenia języka naturalnego. A różne wła­ sności i funkcje języka oraz jego wyrażeń składo­ wych muszą być ściśle odnotowane i opisane, je­

18

śli mamy się zbliżyć do rozwiązania zagadnień fi­ lozoficznych. Metoda (lub program) filozofii pole­ gająca na konstruowaniu systemów obciążona jest takimi właśnie ograniczeniami. Naturalnie nie wszystkie wyrażenia języka potocznego są filozo­ ficznie interesujące. Zadaniem filozofa jest zbadać, które wyrażenia są filozoficznie ważne, na czym polega ich znaczenie dla filozofii i jaki jest ich faktyczny sens (lub jakie są ich różne sensy) w potocznym użyciu. Początki tak rozumianej analizy lingwistycz­ nej odnaleźć można w pismach G. E. Moore’a, acz­ kolwiek sam Moore określał swe analizy raczej ja­ ko pojęciowe niż językowe. Także w drugim okre­ sie twórczości Wittgensteina, a może głównie na­ wet u niego, zwolennicy omówionej tu metody lin­ gwistycznej znajdują wzory nowego ujęcia filozofii. Gdy jednak Moore zajmował się wyjaśnianiem właściwego znaczenia pojęć przez poszukiwanie takich pojęć, które byłyby synonimami pojęcia analizowanego i ukazywały jego istotę, późniejszy rozwój analizy lingwistycznej w Oksfordzie dopro­ wadził pod wpływem Wittgensteina do zastąpienia analiz pojęciowych w takim rozumieniu analizami naturalnych sposobów użycia (usage) zdań grama­ tycznych; takie analizy lingwistyczne miały pro­ wadzić — nieco odmiennymi drogami — do osiąg­ nięcia tego samego rezultatu, jakiego poszukiwał Moore: do wyjaśnienia (klaryfikacji) niejasnych lub niedostatecznie jasnych twierdzeń filozofii, nauki lub zdrowego rozsądku, a więc i do klaryfi­ kacji terminów składowych tych twierdzeń, a szczególnie takich terminów, które okazały się in­ teresujące i ważne w teoriach filozoficznych. Naturalnie, te dwie wyróżnione metody rzad­ ko pojawiały się oddzielnie. Lepiej więc powie­ dzieć, że w poszczególnych szkołach analizy ling­ wistycznej dawano przewagę bądź analizie for­ malnej (stąd nazwa „szkoła analityczna” w węż­ szym znaczeniu słowa), bądź badaniom ściślej lin­ gwistycznym (stąd nazwa filozofii lingwistycznej 19

w rozumieniu węższym). Metoda analizy formal-, nej i konstrukcji przeważała u empirystów logicz­ nych, metoda analizy lingwistycznej jako eksplikacji lub klaryfikacji języków zastanych (w szcze­ gólności języka potocznego) przeważała w pismach G. E. Moore’a, J. Wisdoma, G. Ryle’a, J. L. Austi­ na i P. F. Strawsona. Osobną, szczególnie wpły­ wową postacią w filozofii lingwistycznej był Lud­ wig Wittgenstein, którego analizy w późniejszym okresie jego twórczości zmierzały do zrozumienia faktycznych struktur i funkcji naszego języka w działaniu (aczkolwiek Wittgenstein nie ograniczał swych analiz do języka potocznego) i inspirowały głównie filozofów w Cambridge (np. J. Wisdoma), ale oddziałały także na filozofię oksfordzką. Silnie związany z empiryzmem logicznym A. J. Ayer wo­ łał konstrukcje logiczne (np. konstrukcja języka danych zmysłowych), chociaż nie unikał — gdy to było potrzebne — analiz języka potocznego. Strawson, który opowiadał się za analizą eksplikacyjną jako podstawową i uniwersalną metodą filozofii, sądził wszakże, że może być ona, a nawet powinna być, uzupełniona metodą konstrukcji. Carnap, któ­ remu zarzucano jednostronność w stosowaniu me­ tody konstrukcji, odpowiadał, że swoje konstruk­ cje opierał na analizie języka nauki. Moore, gdy było to niezbędne, także stosował konstrukcje. Eksplikacyjne analizy lingwistyczne z kolei, mimo wielu łączących je podobieństw, przybierały roz­ maitą postać, np. u Wittgensteina i Austina, Austi­ na i Ryle’a. Spory i dyskusje metodologiczne za­ cierały różnice w jednych punktach, lecz rodziły je w innych. Filozofia lingwistyczna pojawiła się z refleksji nad naturą filozofowania, jako wyraz samoświa­ domości filozofii. Jednakże odkrycie lingwistyczne­ go charakteru filozofowania miało nie tylko cha­ rakter projekcji na przyszłość, było nie tylko po­ stulatem dla aktualnego i przyszłego myślenia fi­ lozoficznego, dostarczało ono także interpretacji wszystkich dotychczasowych czynności filozofii.

20

Lingwistyczna interpretacja filozofii wyraża się w poglądzie, że wszystko, cokolwiek filozofowie kiedykolwiek głosili, dotyczyło wyłącznie języka, a nie faktów empirycznych lub świata transcen­ dentnego. Wbrew pozorom filozofowie naprawdę nie wypowiadają się (i nie wypowiadali się) na te­ mat świata fizycznego, doświadczenia zmysłowe­ go, na temat umysłu i procesów umysłowych, w tym procesów poznawczych. Twierdzenia filozofi­ czne oraz filozoficzne argumentacje nie mają i ni­ gdy nie miały charakteru twierdzeń lub argumen­ tów empirycznych. Tylko nauki empiryczne: fizy­ ka, biologia, psychologia itp. wypowiadają twier­ dzenia empiryczne. Natomiast filozofia nigdy nau­ ką empiryczną nie była. Niezależnie od tego, co dani filozofowie o własnych „teoriach” sądzili, ni­ gdy naprawdę nie były one w ścisłym znaczeniu teoriami, były natomiast analizami pojęciowymi lub próbami znalezienia poprawnych definicji ana­ litycznych terminów interesujących filozofię bądź też propozycjami zmiany języka, jego rekonstruk­ cji, albo nawet konstrukcji języka nowego. Trzy główne argumenty przytaczane są za tą interpretacją: 1. Filozofowie nie czerpią przesłanek swych rozumowań z obserwacji, które mogłyby je uza­ sadniać. A więc i konkluzje ich rozumowań nie mogą mieć charakteru empirycznego. 2. Żadne różnice w stanowiskach filozoficz­ nych nie mogą być rozstrzygnięte, nawet teorety­ cznie, przez odwołanie się do jakiegokolwiek ro­ dzaju faktów empirycznych. 3. Ponieważ przynajmniej niektóre teorie fi­ lozofów dowodziły logicznej niemożliwości tego, co niewątpliwie możliwe logicznie, więc filozofie te nie mogły być empiryczne. Z żadnego bowiem twierdzenia empirycznego nie wynika niemożli­ wość logiczna innego twierdzenia. W procedurze filozoficznej na uwagę zasłu­ guje to, że dla wykazania niepoprawności jakiegoś twierdzenia lub dla wypowiedzenia w sposób po­

21

prawny jakiegoś twierdzenia pozytywnego filozof nie potrzebuje odwoływać się do faktów. Całkowi­ cie wystarczy mu wykazać niemożliwość twierdze­ nia oponenta lub logiczną możliwość własnego twierdzenia. A jeśli filozof powołuje się na fakty, to procedura taka jest logicznie silniejsza niż to jest w ogóle niezbędne. I chociaż jakaś możliwość czegoś jest bardzo odległa, a nawet fantastyczna, nie traci ona bynajmniej swej mocy w argumen­ tacjach filozoficznych. Innymi słowy, teorie filozo­ ficzne sprawdzane są wyłącznie za pomocą możli­ wości logicznej. To zaś, co jest tylko możliwe, nie może zaprzeczać twierdzeniom faktycznym. Tak więc, skoro procedura filozoficzna nie ma charak­ teru empirycznego, twierdzenia filozoficzne same nie są empiryczne. Powyższa argumentacja za nieempirycznym charakterem twierdzeń filozoficznych jest przez filozofów analitycznych powszechnie uznawana. Wskazano tu wszakże na jeden ważny wyjątek. Analizy lingwistyczne muszą mianowicie opierać się na opisach faktycznego funkcjonowania języka potocznego, języka nauki, a także języka filozofii, religii czy sztuki. W tym sensie analiza filozoficz­ na, w jakiejkolwiek z przytoczonych wyżej wersji, nie może się obyć bez zdań empirycznych o fakty­ cznie stosowanych (w życiu potocznym, w nauce, filozofii, w religii czy sztuce) sposobach użycia słów. Dotyczy to w szczególności analizy pojętej jako programowe poszukiwanie naturalnych spo­ sobów posługiwania się określonymi słowami w określonych sytuacjach empirycznych. Wyjątek ta­ ki, narzucający się z całą oczywistością, zrodził do­ datkowe kłopoty i nowe dyskusje nad istotą ana­ lizy filozoficznej i stosunkiem filozofii do nauk empirycznych. Zagadnienie to ujmowano także jako część ogólniejszego problemu stosunku filozofii do wie­ dzy. Czy filozofia jest wiedzą i czy dostarcza no­ wej wiedzy o świecie? I w tej sprawie nie było zgodności wśród myślicieli analitycznych. Więk­ 22

szość z nich — idąc za Moore’em — zdecydowanie odrzucała przypuszczenie, że filozofia mogłaby do­ starczać nowej wiedzy o świecie, człowieku lub poznaniu. Filozofia co najwyżej posługuje się twierdzeniami poznawczymi, ale sama wiedzy nie dostarcza. Ona wyłącznie wyjaśnia lub porząd­ kuje twierdzenia poznawcze, ale w żadnym wy­ padku ich nie odkrywa ani ich nie uzasadnia. Czy jednak eksplikacja sensu twierdzeń lub modelowa­ nie wiedzy znanej są procedurami poznawczymi? Na to pytanie nie ma odpowiedzi zgodnej. Badając sensowność wyrażeń językowych, fi­ lozofia zmierza do określenia ścisjego kryterium sensowności zdań. Kryterium sensowności wymie­ nia warunki, które muszą być spełnione, aby ja­ kieś wyrażenie danego języka miało sens. Jeden z ogólnych warunków sensowności, przez długi czas zgodnie uznawany przez filozofów analitycz­ nych, głosi, że tylko te wyrażenia języka mogą pretendować do sensowności, którym można przy­ pisać wartość logiczną. Co nie może być ani praw­ dziwe, ani fałszywe, nie ma po prostu żadnego znaczenia. Po krytyce, jakiej doznała później Rus­ sella teoria deskrypcji, warunek ten nie jest tak powszechnie uznawany. Warunki sensowności zdań empirycznych, czyli doświadczalne warunki sen­ sowności zdań, wyraża tzw. zasada weryfikacji, która u różnych autorów znajduje odmienne sfor­ mułowanie. Oto podstawowe jej wersje: 1. Zdanie ma sens empiryczny wtedy i tylko wtedy, gdy nie będąc zdaniem analitycznym mo­ że być, przynajmniej w zasadzie, całkowicie sprawdzone za pomocą obserwacji. 2. Zdanie ma sens empiryczny, jeśli nie jest zdaniem analitycznym i wynika logicznie z jakie­ goś skończonego szeregu zdań obserwacyjnych, spójnych wewnętrznie. 3. Zdanie ma sens empiryczny wtedy i tylko wtedy, gdy jego zaprzeczenie nie jest zdaniem analitycznym i wynika logicznie z jakiegoś skoń­ czonego szeregu zdań obserwacyjnych, logicznie

23

spójnych. Jest to wymóg pełnej, przynajmniej w zasadzie, falsyfikowalności zdania. 4. Zdanie ma sens empiryczny tylko wtedy, gdy ze zdania tego, pozostającego w koniunkcji z odpowiednimi hipotezami pomocniczyrpi, można wyprowadzić zdania obserwacyjne, których nie można by wyprowadzić z samych tych hipotez pomocniczych. Zasada sprawdzalności jako kryterium senso­ wności zdań empirycznych była szeroko dyskuto­ wana i, w tej lub innej wersji, uznana głównie przez pozytywistów logicznych, ale wywołała też spory i dyskusje w innych prądach filozofii ana­ litycznej. Czwarta z wymienionych propozycji po­ chodzi od Ayera. Naturalnie, sama zasada wery­ fikacji nie da się pojąć inaczej niż jako propozy­ cja lingwistyczna, dostarczająca analizy terminu „sens empiryczny zdania” lub „zdanie empirycz­ ne”, pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia po­ znawczego, gdyż nie będąc zdaniem analitycznie koniecznym ani też zdaniem empirycznym, nie może być oceniona pod względem prawdy lub fałszu. Ale nawet jako propozycja lingwistyczna eksplikująca „znaczenie” zdania empirycznego, zasada weryfikacji poddana została krytyce, a przez wielu filozofów analitycznych odrzucona, w tym głównie przez filozofów lingwistycznych z Oksfordu. Okazało się bowiem, że treść zdania empirycznego nie może być w ogóle wyczerpują­ co wyrażona za pomocą jakiegokolwiek zbioru zdań obserwacyjnych, a w takim razie nigdy cała treść zdania empirycznego nie mogłaby, nawet w zasadzie, zostać potwierdzona lub obalona. Niezależnie od uznania lub odrzucenia takiej lub innej wersji zasady sprawdzalności, wedle powszechnie przyjętego przez filozofów analitycz­ nych ogólnego kryterium sensowności zdań, zda­ niami sensownymi są, oprócz zdań empirycznych, wszelkie tautologie i sprzeczności, czyli prawdy i fałsze konieczne. Klasa zdań koniecznych obej­ muje prawdy logiki i matematyki. W zależności

24

od sposobu rozwiązania zagadnienia stosunku fi­ lozofii i logiki, filozofowie analityczni bądź zali­ czali do klasy zdań koniecznych także twierdze­ nia filozofii, bądź też poszukiwali dla tych twier­ dzeń jakiegoś innego statusu logicznego, np. przez uznanie ich za dowolne konwencje werbalne. Za­ leżało to między innymi od sposobu wyjaśnienia konieczności zdań. Jeśli przez konieczność danej prawdy lub fałszu rozumieć się będzie całkowitą zależność prawdziwości lub fałszywości zdania od znaczenia jego terminów składowych, a znaczenie zdania uzna się w końcu za sprawę konwencji, to i zdania filozofii uznać można za konieczne, tj. zależne od obranego sposobu użycia słów. Jeśli jednak stwierdzenia filozofii nie mają charakteru empirycznego, lecz wyłącznie logiczny, to filozo­ fowanie nie jest czynnością poznawczą, dostarcza­ jącą informacji o świecie, lecz czynnością racjo­ nalną, polegającą na operowaniu zdaniami anali­ tycznymi w celu rozjaśnienia znaczenia zdań (w tym zdań poznawczych). O ile logika definiuje takie pojęcia jak: „jeżeli to”, „wszystkie”, „lub”, „nie”, „i”, filozofia, wychodząc z logicznych de­ finicji tych terminów, zmierza do określenia lub wyjaśnienia znaczenia (lub znaczeń) innych ter­ minów, takich jak: „wiedzieć”, „prawda”, „mieć pewność”, „prawdopodobny”, „konieczny”, „rzecz”, „własność”, „przyczyna”, „umysł”, „świa­ domość” itp. Niektórzy proponowali nawet uznać filozofię za coś w rodzaju logiki stosowanej lub logiki lingwistycznej, np. za logikę języka nauki, logikę języka potocznego, logikę języka filozofii tradycyjnej, logikę języka sztuki, logikę języka etyki. Podczas gdy empiryzm logiczny zmierzał do eliminacji metafizyki za pomocą zasady weryfi­ kacji (zob. H. Buczyńska, Koło Wiedeńskie. Po­ czątek neopozytywizmu. Warszawa 1960), kon­ cepcja filozofii jako analizy lingwistycznej zmie­ rza do eliminacji filozofii jako ogólnej nauki o naturze świata, człowieka i poznania.

25

■ 3. BRYTYJSKA ANALIZA FILOZOFICZNA A POZYTYWIZM LOGICZNY

Pozytywizm logiczny lub empiryzm logiczny Pojęty być może jako część szerszego ruchu anali­ tycznego w filozofii dwudziestowiecznej. Pozyty­ wizm logiczny trwał mniej więcej od początków Koła Wiedeńskiego (1922) do ukazania się rozpra­ wy C. G. Hempla Empiryczne kryterium sensu (1950). Wśród cech charakterystycznych pozyty­ wizmu wymienić należy następujące: teoria sen­ sowności zdań empirycznych, oparta na zasadzie weryfikacji; bezkompromisowe odrzucenie meta­ fizyki; program jedności nauki i związany z nim redukcjonizm fizykalistyczny; nominalistyczna teoria wiedzy i fenomenalistyczna teoria doświad­ czenia; koncepcja języka jako rachunku logiczne­ go; konwencjonalistyczna koncepcja logiki i ma­ tematyki; analityczna i lingwistyczna koncepcja filozofii. Głównymi autorami tych neopozytywistycznych teorii byli filozofowie i uczeni zgrupo­ wani w Kole Wiedeńskim wokół Moritza Schlicka: Rudolf Carnap, Otto Neurath, Herbert Feigl, Friedrich Waismann, Philip Frank, Kurt Gödel i Hans Hahn. L. Wittgenstein nie zaliczał siebie do grupy myślicieli wiedeńskich, aczkolwiek po­ zostawał w kontakcie osobistym z nimi, w szcze­ gólności ze Schlickiem i Waismannem, i niewąt­ pliwie wpłynął poprzez swój Traktat logiczno-filozoficzny (1921) na kształtowanie się szeregu ten­ dencji empiryzmu logicznego. W wyniku świato­ wych kongresów filozoficznych, zorganizowanych w okresie międzywojennym przez filozofów Koła Wiedeńskiego, idee pozytywizmu logicznego roz­ powszechniły się we wszystkich ważniejszych ośrodkach intelektualnych świata i pozyskały dla siebie wielu wybitnych sympatyków i adheren­ tów. Wśród ostatnich znaleźli się m. in.: Hans Reichenbach, Richard von Mises i Karl Hempel (tzw. szkoła berlińska); Amerykanie: E. Nagel, Charles Morris i W. V. Quine, N. Goodman; logi-

26

cy polscy: Jan Łukasiewicz, Stanisław Leśniew­ ski, Alfred Tarski, Tadeusz Kotarbiński i Kazi­ mierz Ajdukiewicz; Anglicy: Susan Stebbing, R. B. Braithwaite, a przede wszystkim A. J. Ayer; w krajach skandynawskich — G. H. Wright, Hedeniu, Segerstedt Marc-Wogau, E. Kaila, A. Petzàl, J. Joergensen. Jest rzeczą interesującą, że w manifeście fi­ lozoficznym Koła Wiedeńskiego, ogłoszonym w 1929, pt. ,,Światopogląd naukowy Koła Wiedeń­ skiego”, którego autorami byli R. Carnap, O. Neurath i H. Hahn, wymienione zostały takie oto nazwiska prekursorów pozytywizmu logicznego: D. Hume i filozofowie Oświecenia, następnie Com­ te, J. St. Mili, R. Avenarius i E. Mach; filozofo­ wie nauk przyrodniczych: H. L. Helmholtz, G. F. B. Riemann, E. Mach, H. Poincaré, F. Enriques, O. I. Duhème, L: Boltzmann i A. Einstein; logicy: G. W. Leibniz, G. Peano, G. Frege, E. Schróder, B. Russell, A. N. Whitehead i L. Wittgenstein; ma­ tematycy zasłużeni w dziedzinie aksjomaty ki: M. Pasch, G. Peano, Vailati, Pieri i D. Hilbert; mo­ raliści i socjologowie o nastawieniu pozytywi­ stycznym: Epikur, D. Hume, J. Bentham, J. St. Mili, A. Comte, H. Spencer, L. Feuerbach, i inni. Wśród ostatnich nazwisk wymieniono także K. Marksa. Po II wojnie światowej następuje schyłek fi­ lozofii pozytywizmu logicznego, aczkolwiek sze­ reg wątków i tendencji pozytywistycznych utrwa­ lił się i rozwinął w prądach myśli analitycznej. Jedną z istotnych racji rzeczowych wywołu­ jących sprzeciw wobec pozytywizmu logicznego był atak na metafizykę, pojmowaną nazbyt sze­ roko, i to posługując się weryfikacyjną teorią znaczenia, która sama podlegała ż wielu powodów krytyce. Walka z metafizyką nie rozpoczęła się oczywiście w neopozytywizmie i ma swoją długą tradycję. Można ją odnaleźć w pismach autorów o orientacji empirystycznej i nominalistycznej, w starożytności u sofistów (Protagoras), w średnio­ 27

wieczu u Rogera Bacona, Dunsa Szkota, a przede wszystkim Wilhelma Ockhama. Zasada Ockhama, głosząca, że nie należy mnożyć bytów ponad ko­ nieczną potrzebę, zdobyła sobie sławę jako tzw. brzytwa Ockhama. Trzej empiryści angielscy XVII w., F. Bacon, T. Hobbes i J. Locke, nie tyl­ ko poddali burzącej krytyce metafizykę starożyt­ ną i średniowieczną, lecz położyli podwaliny całej późniejszej myśli empirystycznej i lingwistycznej. Pod tym względem znamienne są: teoria idoli F. Bacona, w szczególności idola fori; redukcjonizm T. Hobbesa, który wpłynął na „teorię fikcji” J. Benthama, zarówno jak krytyka dualizmu kartezjańskiego tegoż Hobbesa; sensualizm i psychologizm J. Locke’a i teoria języka z III Księgi jego Rozważań. O Locke’u mówi się czasem (np. A. Quinton) jako o prekursorze filozofii lingwistycz­ nej. Wiek XVIII przynosi pogłębienie krytyki me­ tafizyki w pismach G. Berkeleya, a przede wszyst­ kim D. Hume’a. To właśnie słynne ostatnie zda­ nie Hume’a z Badań dotyczących rozumu ludzkie­ go stało się głównym hasłem i wskazówką dla po­ zytywistów logicznych w XX w. Ten oto frag­ ment uczynił Hume’a właściwym ojcem filozofii pozytywistycznej: „Biorąc do ręki jakiś tom, traktujący np. o teologii albo szkolnej metafizyce, zapytajmy: Czy zawiera jakieś rozumowanie ab­ strakcyjne dotyczące wielkości lub liczby? Nie. Czy zawiera jakieś rozumowanie oparte na do­ świadczeniu, a dotyczące faktów i istnienia? Nie. A więc w ogień z nim, albowiem nie może zawie­ rać nic prócz sofistyki i złudzeń!” Kant niewiele miał już później do dodania w sprawie metafizy­ ki, a w każdym razie nie potrafił uczynić jej kry­ tyki bardziej bezkompromisową i zjadliwą. Jed­ nakże dla Kanta, a także Hume’a, iluzje metafi­ zyczne, chociaż są poznawczo bezużyteczne i nie mogą być uzasadnione jako prawdy, mogą być jednakże pomyślane i wyznawane, jako że czło­ wiek obdarzony jest naturalnym impulsem żywio­ łowego ekstrapolowania wyników własnego myś-

28

lenia poza zakres swego doświadczenia. Natomiast dla empirystów logicznych wszelkie twierdzenia, których prawdziwość nie może być uzasadniona logicznie lub empirycznie, nie mogą być uznane także za fałsze, gdyż jako nieweryfikowalne pozbawione są jakiegokolwiek sensu. Nie są więc one w ogóle twierdzeniami, lecz wypowiedziami bezładnymi. Czy można dodać coś jeszcze do tej neopozytywistycznej konkluzji? Wyrażenia nie bę­ dące tautologiami ani sprzecznościami logicznymi oraz nie poddające się empirycznej weryfikacji lub sfalsyfikowaniu wedle przyjętych kryteriów różnią się tylko z pozoru od bezładnej paplaniny ludzi pomylonych. Dodajmy, że niewiele jest wy­ powiedzi, które, poddane drobiazgowej analizie sensu,- spełniałyby wymagane kryteria. Destruk­ cyjna siła tej zasady godzi nieuchronnie we wszy­ stkie podstawowe twierdzenia filozofii tradycyj­ nej, a także we wszystkie problemy i spory, które jako nierozstrzygalne metodami logiki lub empirii uznane być muszą za jałowe i pozbawione ja­ kiegokolwiek sensu. Za takie właśnie uznane zo­ stały nie tylko spory teologiczne lub teozoficzne, nie tylko spory o wielość i naturę substancji mię­ dzy monistami i pluralistami oraz materialistami i spirytualistami, lecz także inne twierdzenia ogól­ ne o świecie jako całości, poza tym realistyczne rozwiązanie zagadnienia obiektywności przedmio­ tów naszych doświadczeń zmysłowych i wszelkie teorie wartości etycznych lub estetycznych. Te ostatnie mogą mieć jakieś znaczenie dla wywoły­ wania emocji, lecz naprawdę są literalnymi non­ sensami. G. E. Moore, a za nim filozofowie lingwistycz­ ni z Oksfordu, nie akceptował tak mocnej kry­ tyki metafizyki, uważał bowiem, iż podstawowym zadaniem filozofii powinno być zawsze dążenie do osiągnięcia poprawnego opisu świata jako całości, a więc formułowanie twierdzeń o świecie wykra­ czających poza zakres aktualnych i możliwych doświadczeń. Ponadto w tradycyjnych koncep­

29

cjach metafizycznych, powstałych w wyniku błęd­ nie przeprowadzonych analiz, znajduje się często ważna zawartość poznawcza, którą można i trze­ ba wydobyć za pomocą uważnych analiz. Walka z metafizyką jest przeto walką z błędami, z błęd­ nymi analizami lub anomaliami filozofii. Lecz jakkolwiek wielkie były to błędy, jakkolwiek pa­ tologiczne anomalie, poddają się one z pewnością korektom i zabiegom terapeutycznym. Metafizyk przestaje być traktowany jak przestępca lub sza­ leniec, który zatracił racjonalne poczucie sensu, lecz jak ktoś, kto się po prostu myli i nie jest zdolny własnymi siłami dostrzec natury i źródła swych błędów. Zamiast odrzucać teorje filozoficz­ ne jako nieuleczalne nonsensy, należy poddać je ponownym, drobiazgowym analizom pojęciowym i lingwistycznym i odkryć ich rzeczywiste znacze­ nie, z którego sami ich twórcy najczęściej nie zda­ wali sobie sprawy. Brytyjscy filozofowie analityczni (z nielicz­ nymi wyjątkami, jak A. J. Ayer) nie aprobowali także innych punktów programu pozytywizmu lo­ gicznego. Przede wszystkim obcy był im reduk­ cjonizm w wersji fizykalizmu, czyli program jed­ ności nauki sprowadzający się do postulatu przekładalności wszystkich twierdzeń nauk empirycz­ nych na twierdzenia fizyki jako jedynej uniwer­ salnej nauki o świecie. Zdania biologii lub psy­ chologii, ekonomii lub socjologii nie poddające się takiemu przekładowi muszą być uznane za po­ zbawione jakiejkolwiek wartości naukowej, po­ znawczej. Wszystkie inne twierdzenia muszą być podstawieniami reguł logiki i matematyki. Do te­ go dochodzi lekceważenie języka potocznego, któ­ ry traktowany jest jako nieprzebrany magazyn rupieci metafizycznych lub — w najlepszym przy­ padku — zbiór wzorcowych i tak zdumiewających błędów syntaktycznych i semantycznych, że aż dziw bierze, jak może on jeszcze spełniać funkcje użyteczne w codziennym życiu ludzi.

30

Z kolei, główny błąd pozytywistów logicznych polega na przesadnym i nie usprawiedliwionym zaufaniu do wartości przyjętych przez nich narzę­ dzi metodologicznych, zaufaniu, które popycha ich do wydawania ocen o języku nauk szczegóło­ wych i języku potocznym. Zamiast tej postawy osądzania, filozof powinien — zdaniem anality­ ków brytyjskich — podjąć się zadania skromniej­ szego: odkrywania różnorodnych i rzeczywistych funkcji języka oraz eksplikacji, czyli objaśniania lub ujaśniania znaczenia zdań badanego języka. Jest przy tym wątpliwe, czy filozof powołany jest do eksplikacji twierdzeń nauk szczegółowych, czy potrafi uczynić to lepiej od samych przedsta­ wicieli tych nauk. Niepohamowany redukcjonizm prowadzi go bardziej do prymitywnych uprosz­ czeń lingwistycznych niż do prostoty języka, do likwidacji całych dziedzin poznania niż do mode­ lowania wszelkiego poznania. Same badania ling­ wistyczne pojmowane są w pozytywizmie logicz­ nym (np. Carnap) czysto formalnie, tj. wyłącznie jako analizy syntaktyczne. Filozofia jako analiza zawężona została do logicznej składni języka nau­ ki, nie zajmuje się ona bowiem nawet znaczenia­ mi wyrażeń języka, tj. semantycznymi relacjami między językiem i światem. Swe antyneopozytywistyczne stanowisko najostrzej, jak zobaczymy, wyraził J. L. Austin, ale można je odkryć i u póź­ nego Wittgensteina, u Wisdoma, u Ryle’a, a także u wielu analityków amerykańskich, jak N. Mal­ colm, M. Lazarowitz, Max Black czy C. L. Ste­ venson, oraz skandynawskich, jak Joergen Joergensen. 4. FUNKCJE ANALIZY FILOZOFICZNEJ

To, co dotychczas powiedzieliśmy o filozofii analitycznej, obrazuje już jej złożony i zróżnico­ wany charakter. Owe różnice okaźą się jeszcze liczniejsze, gdy się przystąpi do zbadania takich zagadnień, jak stosunek języka i myślenia, natura

31

zdań analitycznych, istnienie zdań syntetycznych a priori, interpretacja przedmiotów spostrzeżeń zmysłowych itp. Obecnie zajmujemy się ogólnymi różnicami zdań co do funkcji, jakie ma spełniać metoda analityczna w filozofii. a) Na terapeutyczne funkcje filozofii wskazy­ wali przeważnie brytyjscy filozofowie lingwi­ styczni, zainteresowani analizą języka potocznego. U podstaw takiego rozumienia filozofii — sięga­ jącego po analogię z kliniką — znajduje się kon­ cepcja zagadnień filozoficznych jako trudności lub chorób intelektualnych. Zagadnienia filozo­ ficzne różnią się istotnie od pytań rozważanych w nauce lub życiu potocznym. Pytania filozoficzne są tak formułowane, że nie można dać na nie pro­ stej odpowiedzi. Zresztą, gdyby były proste i jas­ ne, nie byłyby zapewne pytaniami filozofii. Na­ turalnie, zagadnienia rozważane w nauce lub w życiu potocznym mogą być także bardzo kłopotli­ we i trudne do rozwiązania. Trudność takich za­ gadnień tkwi przede wszystkim w braku wystar­ czającej wiedzy, by na nie odpowiedzieć, w braku pewnej sumy niezbędnych informacji. Kłopotliwość pytań filozoficznych jest jednak innego ro­ dzaju. Nie polega ona na jakiejś ignorancji, nie­ wiedzy, braku określonych informacji, lecz wy­ pływa z niejasności tkwiącej w sposobie, w jaki używane są określone terminy w pytaniach filozo­ ficznych, a więc z pewnej mętności samych pytań. Pytania typu: „czy X postąpił tak z własnej woli?”, „co X faktycznie myślał o tym a o tym?”, nie spra­ wiają takich samych kłopotów, jak pytania filo­ zoficzne w rodzaju: „co to jest wolna wola?”, „czym jest myślenie?”, „skąd wiemy, że inni lu­ dzie w ogóle myślą?”, „czym jest poznanie, a czym działanie?”, „jak można wiedzieć coś o przeszło­ ści?”, „czy przeszłość istnieje obecnie?” itp. Wielu filozofów chorowało i nadal choruje na tego ro­ dzaju kłopoty intelektualne, przyprawiające o in­ telektualny ból głowy. Wiadomo, że aby leczyć, trzeba uprzednio postawić diagnozę, tj. w wypad­ 32

ku chorób filozoficznych ustalić rzeczywisty cha­ rakter kłopotliwości zagadnienia i rozpoznać jego źródła. Istota tych kłopotów sprowadza się najczę­ ściej do mętności, niejasności i wieloznaczności terminów, w jakich formułowane są pytania. A źródłem tych kłopotów jest przeważnie tendencja do posługiwania się zwykłymi terminami w sposób ogólny i do rozważania zagadnień abstrakcyjnych. Już Wittgenstein sugerował, że kłopoty językowe powstają wówczas, gdy język przestaje spełniać swe normalne funkcje w życiu człowieka, gdy znajduje się w „odświętnym” stanie rozleniwienia i bezczynności. Niezwykłe pytania filozoficzne po­ jawiają się wtedy, gdy słowa nie spełniają swych zwykłych funkcji. Słowo zmienia swe funkcje w różnych sytuacjach swego użycia. Poprawne zna­ czenie słowa określa (wedle przyjętej przez filozowów lingwistycznych tzw. use theory of meaning) funkcja, jaką spełnia to słowo, gdy użyte jest w normalnych (typowych) sytuacjach. Użycie danego słowa w sytuacji odmiennej, nietypowej wywołu­ je zakłopotanie analogiczne do tego, jakie powsta­ nie np., gdy o profesorze wypowiedziane zosta­ nie na seminarium przez niego prowadzonym twierdzenie prawdziwe „pan profesor jest dzisiaj trzeźwy”, chociaż na wszystkich prowadzonych w przeszłości seminariach, a nawet w całym dotych­ czas swym życiu, profesor był trzeźwy. Owe nie­ typowe (niewłaściwe) dla użycia danego słowa sytuacje bywają naturalnie znacznie bardziej zło­ żone i trudniejsze do rozpoznania jako sytuacje nietypowe. Środkiem zaradczym (leczniczym) bę­ dzie więc przede wszystkim wskazanie na po­ prawne, tj. normalne i społecznie utrwalone, spo­ soby użycia słów lub zdemaskowanie ich ukrytej wieloznaczności (wielofunkcyjności). Przebadanie naturalnych, przedfilozoficznych funkcji języka, w szczególności w potocznym po­ rozumiewaniu się ludzi, stanowi pierwszą i naj­ bardziej solidną podstawę znalezienia rozwią­ zania kłopotów filozoficznych. Trzeba ponadto 3 — Bryt. fil. analityczna

33

dokładnie zanalizować i wyjaśnić znaczenia, a ściślej funkcje, jakie słowa zaczerpnięte z języka potocznego lub zaprojektowane przez samych fi­ lozofów spełniają w ich systemach i dysputach. W tym celu trzeba by jednak dysponować ściśle ustaloną procedurą i precyzyjnymi narzędziami klaryfikacji wyrażeń. Dopiero po przebyciu tych dwóch szczebli analizy pojęć lub słów można uzy­ skać jako produkt końcowy jasne pojęcia lub rze­ czywiste funkcje słów w języku naturalnym i fi­ lozoficznym, co pozwoli na rozjaśnienie mętnych problemów filozoficznych, tj. ich rozstrzygnięcie lub ewentualne zdezawuowanie jako wadliwie sformułowanych. b) Filozofowie lingwistyczni z Cambridge i Oksfordu wskazywali także na systematyczne za­ dania analizy. Zajmowali się oni badaniem, opisy­ waniem, porządkowaniem różnorodnych własności i funkcji języka nie tylko w celach wyłącznie te­ rapeutycznych, tj. dla rozwikłania filozoficznych kłopotów. Podejmowali swe często żmudne i dro­ biazgowe badania po prostu dla dokładniejszego poznania języka potocznego. I wtedy, gdy ze swych badań nad językiem potocznym nie wypro­ wadzali żadnych konkluzji, które by mogły mieć znaczenie dla filozofii (a nie wyprowadzali takich konkluzji bądź dlatego, że nie potrafili tego uczy­ nić, bądź dlatego, że w konkluzjach takich nie byli w ogóle zainteresowani), spotykali się z roz­ maitego rodzaju zarzutami. Ich analizy określano np. jako trywialne i nudne oraz pozbawione cha­ rakteru filozoficznego. Niektórzy uważali je także za bezowocne nawet dla poznania języka potocz­ nego. Język ten jest bowiem tak złożony, wielo­ funkcyjny i zmienny, że nie poddaje się zabiegom porządkującym. Wydaje się więc, że nie jest moż­ liwe wyliczenie wszystkich funkcji, jakie wyraże­ nia językowe spełniają, a tym bardziej dokonanie pełnej ich klasyfikacji. Atakowano także metody, za pomocą których filozofowie lingwistyczni prze­ prowadzali swe systematyzacje. Głównym rzeczni­ 34

kiem takiej analizy, pod którego adresem kierowa­ no niejedną z powyższych obiekcji, był John Austin. c) Analizy lingwistyczne zmierzały także do wyjaśnienia struktury i funkcji badanego języka. Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytania ty­ pu: dlaczego posługujemy się określonymi wyra­ żeniami naszego języka w ten, a nie w inny spo­ sób? W odróżnieniu od systematyzujących funkcji analizy, nie chodzi tu po prostu o opis ani porząd­ kowanie faktycznych sposobów posługiwania się danymi wyrażeniami; idzie o coś więcej, mianowi­ cie o odkrycie powodów, dla których te wyraże­ nia działają w taki właśnie, a nie w inny sposób. Założeniem, na którym poszukiwanie wyjaśnień określonych struktur językowych i ich funkcji się opiera, jest przekonanie, że takie powody z pew­ nością istnieją i tkwią np. w strukturze świata, w sposobach jego doświadczania przez ludzi lub w zwykłych konwencjach językowych. Ogromne znaczenie dla osiągnięcia postępu w tej dziedzinie mają w szczególności badania nad zależnością apa­ ratury pojęciowej języka od różnych i zmiennych sytuacji, w jakich człowiek pozostaje wobec in­ nych ludzi i świata go otaczającego. Z kolei, sy­ tuacje, w jakich się człowiek znajduje w społe­ czeństwie i w świecie, zależą od struktury władz (np. zmysłowych, intelektualnych, emocjonalnych) samego człowieka, wyznaczających zakres jego aktualnych i możliwych doświadczeń. Jak widać, znalezienie adekwatnych wyjaśnień takiego a nie innego właśnie działania języka pozostaje zada­ niem niesłychanie skomplikowanym. Trudność jest tym większa, że nie zachodzi z pewnością jedynie jednostronna zależność aparatury językowej od struktury świata otaczającego i struktury naszych doświadczeń. Nasz sposób widzenia (rozumienia) świata otaczającego i sposób jego doświadczania także zależy od zastosowania takiej lub innej apa­ ratury pojęciowej języka. Naturalnie, szereg problemów związanych z wyjaśnieniem sposobu użycia wyrażeń języka 35

może znaleźć rozwiązanie za pomocą metod empi­ rycznych, którymi posługują się nauki szczegóło­ we. Filozof badający te zagadnienia nie zamierza jednak przeprowadzać specjalnych obserwacji lub eksperymentów, chociaż chętnie korzysta nie tyl­ ko z własnych codziennych obserwacji, lecz także z wyników obserwacji naukowych. Metoda filozo­ ficzna jest inna. Polega ona na wyobrażeniu so­ bie, w jaki sposób aktualnie stosowane pojęcia mogłyby się zmienić, gdyby okoliczności towarzy­ szące użyciu tych pojęć były inne niż są zazwy­ czaj. Ten wyobrażeniowy składnik wyjaśnień opar­ tych nie tylko, a może nawet nie tyle na faktach stwierdzonych empirycznie, lecz przede wszyst­ kim na faktach wyobrażonych (możliwych logicz­ nie), istotny jest dla filozoficznych badań nad ję­ zykiem. d) Projektowanie zmian języka starego lub konstruowanie nowej aparatury językowej zmie­ rza przede wszystkim do dokładniejszego opisu faktów już znanych. Podczas gdy w procedurze wyjaśniającej działanie języka czynności wyobra­ źni zmieniały sytuacje opisywane, pozostawiając nienaruszoną aparaturę pojęciową służącą do opi­ su, procedura projektowania języków angażuje wyobraźnię w kierunku przekształcania języków i tworzenia języków nowych, pozostawiając .bez zmian sytuacje opisywane. Wzoru takiego postę­ powania dostarczają filozofii teorie naukowe, któ­ re niejednokrotnie te same fakty opisują w no­ wy sposób (np. teoria Kopernika, teoria Einsteina). Język teorii naukowych zmienia się naturalnie wraz z odkrywaniem faktów nowych. Filozofowie natomiast dążyli do sformułowania takiego języka, który mógłby służyć do opisu dowolnego rodzaju faktów. Dlatego też pomysły filozofów w zakresie zmiany języka, którego funkcją byłoby opisywa­ nie faktów, miały zawsze swój tradycyjny aspekt „metafizyczny”. Język filozofów wprowadza no­ wy sposób „widzenia” faktów znanych, inny spo­ sób ich interpretacji, a więc modyfikuje dotych­

36

czasowy sposób myślenia. Przykładem może być Berkeleya teoria idei. Jednakże, konstruując no­ we języki służące do opisu faktów lub modyfiku­ jąc stare, filozofowie najczęściej nie traktowali ich jako po prostu alternatywnych sposobów opi­ su. Wprowadzone przez siebie języki uważali nie tylko za nowe, lecz także za jedynie poprawne sposoby opisu faktów. I na tym polega właśnie „metafizyczny” aspekt konstruowania lub rekon­ struowania przez filozofów systemów językowych. Także projekty zmiany języka proponowane przez współczesnych filozofów lingwistycznych zacho­ wują pewne cechy dawnych systemów metafizycz­ nych. I chociaż atak neopozytywistów na meta­ fizykę był z pewnością zbyt gwałtowny i nie zaw­ sze sprawiedliwy (co wynikało między innymi stąd, że wielcy metafizycy mówili często wprost o świecie, zamiast przedstawiać własne systemy jako nowe konstrukcje językowe), trudno zaprze­ czyć, że różnice między systemami filozoficznymi nie mają — jak wskazywali pozytywiści logiczni — charakteru empirycznego. I dopóki systemy me­ tafizyczne — będące faktycznie konstrukcjami ję­ zykowymi — pretendują wyłącznie do posiadania w większym lub mniejszym stopniu takich zalet, jak prostota, koherencja, oryginalność, zrozumia­ łość, czy też dostarczają satysfakcji intelektualnej, estetycznej lub moralnej, a nie pretendują do wy­ łącznej prawdziwości w sensie zgodności z rzeczy­ wistością — nie wprowadzają one dodatkowych kłopotów. Przeciwnie, stanowić mogą ważne uzu­ pełnienie języka potocznego lub naukowego. Słuszna była uwaga Strawsona, że to, co zaczyna się jako metafizyka, może zakończyć się jako nauka. Wyróżnione powyżej funkcje filozofii nigdy naturalnie nie występowały oddzielnie. Nie wy­ kluczają się one nawet wzajemnie. Dla zrozumie­ nia stylu filozofowania myślicieli, którzy nas w tej pracy najbardziej interesują, tj. Moore’a, Rus­ sella, Wittgensteina, Ryle’a i Austina, potrzebne 37

będą jeszcze dodatkowe charakterystyki indywi­ dualne, a powyższy ogólny przegląd prądów i róż­ nic występujących w filozofii analitycznej może stanowić tło, na którym cechy indywidualne tych filozofów ukażą się wyraźniej.

II. ZADANIA ANALIZY FILOZOFICZNEJ U GEORGE’A EDWARDA MOORE’A

G. E. Moore i B. Russell to dwaj twórcy brytyj­ skiej analizy filozoficznej, przy czym Moore gło­ sił, że swe zainteresowania filozofią zawdzięcza przede wszystkim Russellowi, a Russell ze swej strony przypisywał Moore’owi pierwszeństwo i przywództwo w kształtowaniu nowego prądu fi­ lozofii. George Edward Moore (1873—1958) był profe­ sorem w Cambridge, gdzie objął katedrę filozofii i logiki po Jamesie Wardzie. W 1939 r. zrezygnował z profesury, lecz do ostatnich lat życia intensyw­ nie pracował na polu filozofii. W latach 1921— —1947 był redaktorem „Mindu”. 1. FILOZOFIA I ZDROWY ROZSĄDEK

Interesujący i oryginalny był już sam sposób podejścia Moore’a do zagadnień filozoficznych. Filozofowie przeważnie czerpali swe problemy z refleksji nad światem, człowiekiem lub z rozwa­ żań nad wynikami nauk przyrodniczych. Proble­ my filozoficzne Moore’a pochodziły z innego źró­ dła. To raczej wypowiedzi filozofów o świecie i naukach przyrodniczych podsunęły Moore’owi py­ tania, które sprawiły, że zabrał się do filozofowa­ nia. Pytania swe formułował prosto, bezpośrednio i ze szczerą bezpretensjonalnością. Były to jedno­ cześnie pytania konkretne, uderzające w sedno sprawy i najczęściej bardzo kłopotliwe dla adresata. Pytał więc idealistów typu McTaggarta i Bradleya, dlaczego wypowiadają twierdzenia sprzecz-

39

G. E. MOORE

ne z przekonaniami zdrowego rozsądku, np. twier­ dzenie, że czas nie istnieje realnie, że istnieć to znaczy być postrzeganym itp. Jeśli czas nie jest rzeczywisty, to czy nie powinniśmy zaprzeczyć te­ mu, że przed obiadem jedliśmy śniadanie? A czy możemy temu zaprzeczyć? Co nas do tego zmusza? A co filozofowie rozumieją przez „czas”, przez „rzeczywistość”, przez „być”, przez „postrzegać”, gdy wypowiadają takie twierdzenia. Nie był więc Moore zainteresowany w odkrywaniu jakichś no­ wych prawd o świecie ani też w ocenianiu wyni­ ków nauk szczegółowych i przekonań zdrowego rozsądku. Swe zadania pojmował prościej: chciał wiedzieć dokładnie, co się rozumie w zdaniach wy­ powiadanych przez filozofów lub w przekonaniach zdrowego rozsądku, jakie jest znaczenie rzeczywi­ ste poszczególnych wyrażeń i ich terminów składowych. A dowiedzieć się o tym można tylko przez 40

dokonanie szczegółowej analizy tych przekonań, wyrażeń i terminów. Punktem wyjścia takich analiz muszą być — wedle Moore’a — te przeświadczenia, o których z pewnością wiemy, że są prawdziwe, a więc te, których znaczenie faktycznie rozumiemy. Takimi przeświadczeniami mają być przekonania zdrowe­ go rozsądku. Naturalna i ciągle aktualna tenden­ cja filozofów do znalezienia poprawnego opisu świata jako całości nie powinna i nie może sprze­ ciwiać się naturalnej postawie zdrowego rozsąd­ ku. Nie możemy w szczególności lekceważyć, a tym bardziej eliminować przekonań, że istnieją we wszechświecie przedmioty przestrzenne i trwa­ jące w czasie zarazem, czyli przedmioty material­ ne, oraz że z tymi przedmiotami związane są w pewien sposób nasze akty świadomości; nie moż­ na też lekceważyć przekonania, że wszystkie przedmioty istnieją także wtedy, gdy nie są uj­ mowane w żadnych aktach świadomości, tj. istnie­ ją niezależnie od świadomości. Moore dążył do uporządkowania poglądów zdrowego rozsądku, a przede wszystkim do dokładnego ich zanalizowa­ nia. To zadanie filozofii uważał za podstawowe i najtrudniejsze zarazem. I dopiero po jego wy­ konaniu można przystąpić do realizowania głów­ nego zadania filozofii, jakim jest podanie ogólne­ go opisu całości wszechświata. Żaden zespół prze­ konań zdrowego rozsądku — podkreślał Moore — nie tworzył i nie tworzy ogólnego opisu całości wszechświata. Zdrowy rozsądek nie pretenduje także do posiadania wiedzy szczegółowej w żadnej z wymienionych wyżej kwestii, chociaż każdemu jego poglądowi towarzyszy przeświadczenie, że rzeczywiście wiemy, iż jest tak, jak te poglądy głoszą. Szczegółów i uzasadnień winny dostarczać nauki szczegółowe, a uogólnień najwyższych — fi­ lozofia. Dla Moore’a było rzeczą najbardziej dziw­ ną i interesującą zarazem, w jaki sposób filozofo­ wie, usiłując podać ogólny opis całości wszech­ świata, wychodzą poza poglądy zdrowego rozsąd­

41

ku, a niektórzy z nich wypowiadają twierdzenia wyraźnie niezgodne z tymi poglądami. Filozofo­ wie twierdzą, że wiedzą, iż we wszechświecie ist­ nieją byty niedostępne poznaniu przez zdrowy rozsądek, a także twierdzą, iż we wszechświecie nie istnieją (lub co najmniej, że nie wiemy o tym, że istnieją) byty, o których istnieniu zdrowy roz­ sądek jest jak najbardziej przekonany. W szcze­ gólności, interesowały Moore’a te typy ogólnego opisu całości wszechświata, które pozostają w nie­ zgodzie ze zdrowym rozsądkiem. Ta niezgodność może — wedle Moore’a — ujawnić się na trzy róż­ ne sposoby. Po pierwsze, wyraża się ona w twier­ dzeniu niektórych filozofów, że we wszechświecie istnieją' pewne przedmioty substancjalne, od­ mienne od tych, których istnienie uznaje zdrowy rozsądek, tj. odmienne od rzeczy materialnych i aktów psychicznych. Do takich bytów zaliczali filozofowie Umysł Najwyższy, czyli Boga, akty świadomościowe istniejące w umysłach po śmierci ciał ludzi i niezależnie od jakichkolwiek rzeczy materialnych, a także jakiś byt substancjalny, odmienny od materii i świadomości, którego natu­ ra jest całkowicie niepoznawalna. Moore słusznie podkreślał, iż zdrowy rozsądek nie zajmuje żadne­ go stanowiska w sprawie istnienia we wszechświe­ cie tego rodzaju bytów. Po drugie, filozofowie sceptyczni wyraźnie przeciwstawiali się zdrowemu rozsądkowi i poda­ wali w wątpliwość istnienie bytów uznawanych bez wahań przez zdrowy rozsądek: rzeczy mate­ rialnych, niezależnych od jakiejkolwiek świado­ mości lub aktów świadomościowych ludzi. Inni znów filozofowie łączyli oba wymienione stanowiska i głosili, że istnieją we wszechświecie byty różne od uznawanych przez zdrowy rozsądek (a więc, dopełniali poglądy zdrowego rozsądku, jak filozofowie w stanowisku pierwszyrh), a zara­ zem negowali (jak w stanowisku drugim) istnienie bytów uznanych przez zdrowy rozsądek. Moore zaliczał tu wszystkich tych filozofów, którzy — 42

jak np. Berkeley lub Bradley — przeczyli istnie­ niu rzeczy materialnych lub przeżyć psychicznych oraz czasu i przestrzeni, a wszelkie bądź poszcze­ gólne składniki świata przez zdrowy rozsądek uznane uważali za przejaw jakiegoś innego bytu (ducha, Absolutu itp.). W odróżnieniu od wszystkich tych filozofów, Moore stwierdzał z naciskiem, że o każdym z prze­ świadczeń zdrowego rozsądku wie, że jest praw­ dziwe. Co innego jednak — dodawał — wiedzieć, że jakiś pogląd jest prawdziwy, a co innego wie­ dzieć, skąd wiemy lub na jakiej podstawie wie­ my, że jest on prawdziwy. Ta ostatnia kwestia na­ leży właśnie do dziedziny filozofii lub nauki. Za­ daniem filozofii jest podanie poprawnej analizy eksplikującej poglądy zdrowego rozsądku, czego dotychczas — jak sądził — nie udało się osiągnąć żadnemu filozofowi. Punktem wyjścia porządnej analizy filozoficznej zagadnień i twierdzeń filozo­ ficznych, zarówno jak potocznych czy naukowych, musi być język, w którym owe zagadnienia i ich rozstrzygnięcia są sformułowane. Obierając taki punkt wyjścia, Moore bynajmniej nie sądził, że czyni coś nowego. Po prostu, wszelkie problemy i poglądy wyrażone są zawsze w jakimś języku i tylko wtedy mogą być zrozumiane, gdy rozu­ miany jest język, w którym są one wyrażone. Wia­ domo także, że język filozofii lub nauk szczegóło­ wych wraz ze specjalną terminologią, jaką się po­ sługuje, jest zawsze późniejszy od języka potocz­ nego i w taki lub inny sposób z niego wyra­ sta. Otóż pierwszy błąd, jaki Moore zauważył u większości filozofów wypowiadających swe po­ glądy na wszechświat jako całość, polega na tym, że sądzą oni, iż posługują się terminologią zasad­ niczo odmienną od języka potocznego i z tego względu nie dającą się zrozumieć, a tym bardziej przełożyć na język potoczny. W związku z tą uwa­ gą Moore’a pozostaje obszerna dyskusja w brytyj­ skiej filozofii analitycznej na temat stosunku ję­ zyków sztucznych, w tym języków sformalizowa­ 43

nych, do języka potocznego oraz ich przydatności w rozważaniach filozoficznych. 2. MOORE’A KONCEPCJA ANALIZY

Jednakże właściwym przedmiotem nie jest dla Moore’a język ani potoczny, ani sztuczny. Przed­ miotem analiz są pojęcia i sądy w sensie logicz­ nym (conceptions, propositions). Moore niejedno­ krotnie protestował przeciwko rozumieniu doko­ nywanych przez niego analiz filozoficznych jako poszukiwania potocznego sposobu użycia słów (common usage). Przeprowadzić analizę, to nie to sa­ mo, co opisać sposoby i okoliczności użycia pew­ nych wyrażeń, chociaż odwołanie się do powszech­ nych lub zwyczajowych sposobów użycia określo­ nych terminów w określonych okolicznościach jest często pomocne dla analizy. Moore powoływał się w swych argumentach na „naturalny” lub „zdroworozsądkowy” sposób mówienia, gdy jednak analiza wymagała wprowa­ dzenia terminów nowych, Moore bez wahania to czynił. Nie interesowały go kwestie językowe w ścis­ łym sensie. Pozostawiał je literaturze i języko­ znawstwu. Poszukiwał istoty pewnych przedmio­ tów lub właściwych znaczeń pewnych pojęć. Sło­ wa i zdania jakiegoś języka pojmował jedynie ja­ ko środek — środek niezbędny i jedyny — ujaw­ niania i przekazywania treści myślanych. Treści (propositions, conceptions, ideas) zawarte w myś­ leniu zdroworozsądkowym są zasadniczo dostępne, czyli zrozumiałe powszechnie. Jeżeli pojęcia lub treści myślane przez filozofów (np. pojęcie abso­ lutu, ducha i inne) nie dadzą się zanalizować lub wyjaśnić za pomocą pojęć zdrowego rozsądku, mu­ szą one zawierać w sobie jakąś istotną wadę. Wa­ dą taką jest mętność i nieklarowność, tkwiąca w pojęciach i twierdzeniach filozofów oraz w sta­ wianych przez nich zagadnieniach.

44

Nierzadko bywa tak, że rozważane przez fi­ lozofów zagadnienie nie jest jednym zagadnie­ niem, lecz szeregiem różnych zagadnień. Pierw­ szym przeto obowiązkiem filozofa, zanim przy­ stąpi on do poszukiwania odpowiedzi, a nawet za­ nim sformułuje ostatecznie pytanie, na które za­ mierza odpowiedzieć, jest podjęcie szczegółowej analizy i wprowadzenie niezbędnych dyśtynkcji pojęciowych. Przy czym przez analizę zagadnienia Moore rozumiał jego rozszczepienie na szereg róż­ nych zagadnień szczegółowych, ustalenie wzajem­ nego stosunku między wyróżnionymi zagadnienia­ mi szczegółowymi oraz wyodrębnienie pytania klu­ czowego w danym zespole pytań. Zazwyczaj oka­ zuje się, że wykonanie tego zadania wstępnego nie jest łatwe, szczególnie wtedy, gdy rozważane zagadnienie występuje w pozornie bardzo prostej postaci. To samo dotyczy rozstrzygnięcia, czyli odpowiedzi na postawione pytania. I tym razem, nawet najprostsze twierdzenie narzucające się ja­ ko odpowiedź powinno być jak najdokładniej za­ nalizowane. Moore miał tu na myśli taką procedu­ rę postępowania, która zabezpieczałaby filozofa przed przeoczeniem jakichkolwiek niejasności lub fałszów, a także przed pominięciem wszelkich mo­ mentów niezbędnych do jednoznacznego rozumie­ nia twierdzenia lub jakichkolwiek argumentów ważnych dla uznania go za prawdziwe. Analiza jest dla Moore'a formą definicji, defi­ nicji nie słów, lecz pojęć lub sądów logicznych. Po­ lega ona na odkryciu pojęcia lub sądu równoważ­ nego pojęciu lub sądowi analizowanemu, ale da­ jącego się wyrazić w sposób odmienny, tj. za po­ mocą wyrażeń nie użytych explicite w przypadku pojęcia lub sądu analizowanego. Moore przyzna­ wał, że nie potrafił sformułować koniecznych i wy­ starczających warunków poprawnej analizy, a więc nie mógłby podać jej definicji. Uznał wszakże za warunek konieczny przeprowadzenia poprawnej analizy, aby analysans pojęcia analizowanego (tj. analysandum) był jego synonimem w języku, za 45

pomocą którego przeprowadzamy analizę1. Postu­ lat ten w niewystarczający sposób określał istotę analizy i rodził różne pytania, np.: jakie przyjąć kryterium synonimiczności wyrażeń? Czy jedno wyrażenie synonimiczne może być eksplikacją dru­ giego wyrażenia synonimicznego itp. Chociaż Moo­ re nie pojmował analizy wyłącznie lingwistycznie, to jednak zakładał, że pojęcia analizowane muszą być wyrażone w określonym języku. Podkreślał wszakże różnice między słowami i pojęciami oraz między zdaniami gramatycznymi (sentences) a są­ dami logicznymi (propositions). Analiza polega na klaryfikacji pojęć i sądów, a nie zdań i zwrotów gramatycznych, przy czym musi w analizie zacho­ dzić taka sytuacja — podkreślał stale Moore — że analysandum i analysans muszą być tym sa­ mym pojęciem (np. sądem), a wyrażenie użyte dla określenia analysandum. musi różnić się od wyra­ żenia użytego dla określenia analysans tym, że ostatnie wyrażenie musi explicite wymieniać tre­ ści nie wymienione w ten sposób przez wyrażenie pierwsze. W praktyce jednak Moore stosował analizę także w innym rozumieniu, mianowicie w sensie Russellowskiej definicji realnej. Nie polegała ona na podaniu definicji pojęcia i werbalnym jej wy­ rażeniu, lecz na odkryciu prostych składników określonych całości złożonych, które nie mają ani charakteru lingwistycznego, ani pojęciowego. Na przykład w rozprawie Odrzucenie idealizmu (1903) Moore poddał krytyce twierdzenie idealistyczne, że esse przedmiotów spostrzeganych polega na ich percipi, i przedstawił własny pogląd na naturę wrażenia. W tym celu poddał analizie wrażenie, a więc pewną całość złożoną, nielingwistyczną i niepojęciową. Biorąc za przykład wrażenie niebieskości, Moore wyróżnił trzy realne składniki tej całości, mianowicie niebieskość, świadomość i szcze­ gólną relację między świadomością a niebieskością.1 1 Por. P. A. Schilpp, The Philosophy of G. E. Moore 1942, s. 663. 46

Ten rodzaj analizy (w sensie formułowania defi­ nicji realnej) stosował Moore w swych rozważa­ niach nad problemem spostrzeżenia zmysłowego za pomocą wprowadzonej przez siebie terminologii danych zmysłowych w swych analizach natury dobra (por. Principia Ethica), a także w analizach natury prawdy, faktu czy uniwersaliów. W odróżnieniu jednak od wielu analityków, analiza pojęciowa czy realna nie stanowiła dla Moore’a punktu centralnego filozofii, lecz spełnia­ ła raczej funkcje pomocnicze, była narzędziem dla osiągnięcia zasadniczych zadań filozofii. Znajduje­ my także inne ważne różnice między analizą w ro­ zumieniu i wykonaniu Moore’a a analizą pozyty­ wistów logicznych, atomistów logicznych czy ana­ lityków lingwistycznych. Przede wszystkim nie znajdujemy u Moore’a tej wrogości wobec metafizyki, jaka cechuje empirystów logicznych. Odrzucenie wszelkiej meta­ fizyki zagrażałoby — zdaniem Moore’a — istnie­ niu filozofii, której zadaniem naczelnym pozostaje usiłowanie, by podać ogólny opis świata jako całości. Obca była także Moore’owi tendencja redukcjonistyczna. Nie dążył on do redukowania wszelkich bytów do przedmiotów bezpośrednio ob­ serwowanych lub dających się zaobserwować ani nie poszukiwał jakichś ostatecznych elementów fi­ zykalnych lub logicznych. W szczególności nie ak­ ceptował fizykalizmu neopozytywistów. Pojęcie istnienia było u Moore’a znacznie szersze niż u po­ zytywistów logicznych i obejmowało nie tylko przedmioty indywidualne, lecz także fakty i uniwersalia. Nie podzielał więc Moore stanowiska nominalistycznego, powszechnie akceptowanego wśród analityków. W związku z tym nie aprobo­ wał pozytywistycznego kryterium sensowności zdań, a w szczególności zasady weryfikacji jako uszczegółowienia tego kryterium w odniesieniu do 1 Por. G. E. Moore, Z głównych zagadnień filozofii, Warszawa 1967.

47

zdań egzystencjalnych. W odróżnieniu od ana­ lityków ligwistycznych nie ograniczał Moore — jak widzieliśmy — analizy filozoficznej do analizy znaczenia terminów lub powszechnie stosowanych sposobów użycia wyrażeń języka. Nie wymagał też, w odróżnieniu od logików symbolicznych i po­ zytywistów logicznych, aby analizy prowadzone były techniką formalno-logiczną. Analiza ma przede wszystkim zapobiegać nie­ jasnościom i błędom oraz wprowadzać optymalną jasność i wyrażność do myślenia filozoficznego. Bez niej łatwo, na przykład, wpaść w błąd utożsa­ miania dwóch myśli różnych, ale wyrażonych tymi samymi słowami, bądź też błędnego rozróżnienia tej samej myśli na podstawie jej wyrażenia w od­ mienny sposób. Błędy tego rodzaju zdarzają się często. Możemy mieć coś na myśli, nie wiedząc, że mamy to na myśli, lub nie wiedząc dokładnie, co mamy na myśli. Z tego powodu nie należy — zdaniem Moore’a — wierzyć filozofom bez spraw­ dzenia (poprzez analizę), że rzeczywiście rozumie­ ją oni przez dane pojęcia lub twierdzenia to właś­ nie, co mówią, że rozumieją. Filozof może mieć po prostu ,błędne poglądy na własne poglądy nie tyl­ ko w sprawach ich prawdziwości lub fałszywości, ale także odnośnie do ich sensu, ich treści. Po­ dawane przez filozofów definicje terminów, któ­ rymi się posługują, zawierają często ryzyko ta­ kiego błędu. „Tak więc fakt — pisał Moore w Głównych zagadnieniach filozofii (Warszawa 1967, s. 394—305) — że dany filozof podaje definicję jakiegoś słowa i mówi, iż to jest właśnie znacze­ nie, w jakim używa tego słowa, bynajmniej nie dowodzi, że to jest rzeczywiście znaczenie, w ja­ kim go on używa. To tylko dowodzi, że jest to znaczenie, jakie w swoim mniemaniu nadaje on temu słowu: ale to, co on rozumie przez nie w swoim mniemaniu, może być bardzo różne od tego, co rzeczywiście przez nie rozumie.” Na przykład, Bradley głosząc, że „czas jest nierzeczywisty” (time is unreal), wyjaśnia, że ter­ 48

minem „rzeczywisty” („realny”) posługuje się w znaczeniu technicznym, różnym od znaczenia po­ tocznego. Po przeprowadzeniu analizy tego twier­ dzenia z uwzględnieniem całego kontekstu, w ja­ kim się ono u Bradleya pojawia, Moore doszedł do wniosku, że jego wyjaśnienie znaczenia termi­ nu „rzeczywisty” jest błędne. Zaprzeczenie realno­ ści czasu przez Bradleya może mieć bowiem sens tylko wtedy, gdy terminowi „rzeczywisty” nada się potoczne, zdroworozsądkowe znaczenie. W prze­ ciwnym razie teza Bradleya nie godziłaby — wbrew jego intencji — w stanowisko zdrowego rozsądku. Inna sprawa, że termin „rzeczywisty” jest wieloznaczny także w obrębie zdrowego roz­ sądku, a wyróżnienie tych różnych znaczeń musi być wynikiem osobnej analizy. Widać z powyższego, że analizy pojęciowe Moore’a dotyczyły trzech zagadnień: 1. Jakie jest znaczenie wypowiadanych przez filozofa poglądów wedle interpretacji expressis verbis przez niego podanej? Czyli co filozof głosi, o tym, co ma na myśli, gdy wypowiada swe po­ glądy? 2. Co faktycznie filozof myśli, wypowiadając swe poglądy; lub inaczej: jakie znaczenie (sens, treść) filozof rzeczywiście przypisuje używanym przez siebie słowom i zdaniom gramatycznym? 3. Jakie jest poprawne i właściwe znaczenie używanych przez filozofów słów i zdań gramatycz­ nych? Lub: jaka jest istota pojęć lub treści myśla­ nych przez filozofa? Moore stał się mistrzem w rozwiązywaniu py­ tań tego rodzaju. By odpowiedzieć na pierwsze lub drugie pytanie, trzeba zanalizować same wy­ powiedzi lub teksty filozofów. Istotnie, tematy do swych rozważań czerpał Moore najpierw właśnie z pism filozofów, a nie z refleksji nad zdrowym rozsądkiem lub wynikami nauk szczegółowych. Z tego powodu nazywany był „filozofem filozo­ fów”. Nie dlatego naturalnie, aby był filozofem nad filozofami, ale dlatego, że filozofów i ich filo4 — Bryt. fil. analityczna

49

zofie uczynił przedmiotem swych analiz. Aby jed­ nak odpowiedzieć na pytanie trzecie, trzeba pod­ jąć samodzielnie analizy, które muszą być przede wszystkim oparte na bezpośredniej znajomości te­ go, co nam zdrowy rozsądek dyktuje. Dał także wzór takiej analizy w postaci swej teorii danych zmysłowych oraz w swej interpretacji prawdy i faktu.

III. BERTRAND RUSSELL: ANALIZA FORMALNA I IDEAŁ JĘZYKA DOSKONAŁEGO

Bertrand Arthur William Russell, brytyjski filo­ zof, matematyk i myśliciel społeczny, urodził się w Trelleck (Walia) w 1872 r. Był wnukiem lorda Johna Russella, premiera rządu w czasach królo­ wej Wiktorii. Rodzice B. Russella zmarli we wcze­ snym jego dzieciństwie. W latach 1890—94 stu­ diował matematykę (u Whiteheada) i filozofię (u H. Sidgwicka, J. Warda i G. F. Stouta) w Trinity College, Cambridge. Został członkiem (fellow) te­ go college’u w r. 1895 (do r. 1901), a wykładowcą filozofii w r. 1910 (do r. 1916). W tymże roku zo­ stał usunięty z college’u za działalność pacyfi­ styczną. Między rokiem 1900 a wybuchem pierw­ szej wojny światowej powstały główne dzieła Russella w dziedzinie matematyki i filozofii. W latach 1916—38 nie zajmował żadnego stano­ wiska akademickiego, nie licząc wykładów uni­ wersyteckich w Chinach w latach 1930—31, lecz wiele pisał i publikował, m.in. na tematy społecz­ ne, o wychowaniu, o moralności i małżeństwie itp. Około r. 1936 powrócił do swych zainteresowań filozoficznych. W r. 1938 zaczął wykładać filozo­ fię na uniwersytecie w Chicago i w Los Angeles, a od r. 1941 w Filadelfii. W r. 1944 powrócił do Cambridge, Trinity College. W r. 1950 otrzymał nagrodę Nobla w dziedzinie literatury; w uzasad­ nieniu określono Bertranda Russella jako „jedne­ go z najwybitniejszych rzeczników racjonalizmu i humanizmu naszych czasów oraz nieustraszone­ go bojownika o swobodę wypowiedzi i myślenia na Zachodzie”. Bogate życie Russella, jego dzia51

B. RUSSELL

łalność naukowa i społeczna jest przedstawiona w Autobiografii oraz jest przedmiotem wielu stu­ diów biograficznych różnych autorów. B. Russell zmarł w r. 1970. 1. ZAGADNIENIA EPISTEMOLOGICZNE I PLURALISTYCZ­ NA KONCEPCJA RZECZYWISTOŚCI

W młodości pozostawał Russell — podobnie jak Moore — pod przemożnym wpływem idealizmu obiektywnego McTaggarta i Bradleya. Bradley bronił monistycznej metafizyki Absolutu. Absolut, którego fragmentami lub aspektami jesteśmy my sami i wszystko, co jest przez nas doświadczane, ma być bytem bezosobowym, jednością wszelkiej różnorodności, i nie da się pojąć w kategoriach ja­ kichkolwiek atrybutów lub relacji. W Absolucie

52

myśl identyfikuje się z przedmiotem myślanym, doświadczenie z przedmiotem doświadczanym. Me­ tafizyka ta prowadziła do odrzucenia wszelkich twierdzeń zdrowego rozsądku i nauki. Po krótkim okresie zafascynowania idealizmem monistycznym, które trwało do r. 1898, Russell, pod wyraźnym wpływem Moore’a z jednej strony i pism Meinonga — z drugiej, opowiedział się za realizmem. Nie był to jednakże zwykły realizm zdrowego rozsąd­ ku. Podobnie jak Moore, Russell rozszerzył pogląd realistyczny daleko poza zakres charakterystyczny dla zdrowego rozsądku. Punktem wyjścia ataku Russella na ideali­ styczną i monistyczną koncepcję świata była teo­ ria relacji. F. H. Bradley bronił tzw. teorii relacji wewnętrznych, tj. twierdzenia, że relacje dadzą się zredukować do ich członów. Jeśli więc X pozostaje w jakiejś relacji do Y, znaczy to, że natu­ ra przedmiotu X zawiera się (całkowicie lub czę­ ściowo) w naturze przedmiotu Y, i odwrotnie. A ponieważ wszystko, co istnieje, pozostaje w jakiejś relacji do wszystkich innych przedmiotów w świę­ cie, więc natura dowolnego przedmiotu zawiera w sobie naturę dowolnego innego przedmiotu. In­ nymi słowy, wszystko, co istnieje, zawiera się we wszechobejmującym bycie absolutnym. Russell poddał krytyce tę teorię relacji wewnętrznych i zastąpił ją swą teorią relacji zewnętrznych. Rus­ sell wykazał najpierw, że teoria relacji wewnętrz­ nych prowadzi do sprzeczności, gdyż wychodząc z odróżnienia członów relacji prowadzi do ich utożsamienia. Po drugie, teoria ta nie wyjaśnia istoty sze­ regu relacji, bez których nie mogłaby istnieć ma­ tematyka, a w szczególności relacji niesymetrycz­ nych, np. „większy od”. Relacje, zdaniem Russella, są rzeczywiste w ścisłym sensie, to jest są nieredukowalne do swych członów ani ich własności. Są one zewnętrzne w odniesieniu do przedmiotów, między którymi zachodzą, nie w tym sensie, że są od nich niezależne, ale dlatego, że nie dadzą 53

się bez sprzeczności zrozumieć, jeśli opisane będą wyłącznie w kategoriach tych przedmiotów. Na podstawie swej teorii relacji zewnętrznych, uzupełnionej argumentami Moore’a za niezależno­ ścią przedmiotów świadomości od aktów świado­ mości, oraz pod wpływem A. Meinonga, Russell zbudował swą pluralistyczną koncepcję rzeczywi­ stości oraz referencyjną teorię znaczenia zdań. W teorii relacji zewnętrznych zawierają się już elementy późniejszej filozofii atomizmu logiczne­ go. Realistyczna interpretacja twierdzeń empi­ rycznych polega na uznaniu za zewnętrzne i nie­ zależne od umysłu nie tylko desygnatów nazw (rzeczowników i przymiotników), lecz także odpo­ wiedników czasowników, spójników, przysłów­ ków itp. Aby bowiem jakieś wyrażenie języka mo­ gło mieć znaczenie, musi istnieć coś, do czego to wyrażenie się odnosi. Na przykład zdanie „Mój samochód stoi w tym garażu” ma znaczenie tylko pod warunkiem, że każdemu składnikowi tego zdania odpowiada obiektywnie istniejący przed­ miot lub fakt, a całe to zdanie oznacza pewien fakt złożony. Istnieją więc nie tylko obiektywne odpo­ wiedniki słów „samochód” i „garaż”, lecz także słów „mój” (a odpowiednik słowa „mój” nie jest identyczny z odpowiednikiem słowa „ja”), „stoi” (który to odpowiednik jest czymś więcej niż od­ powiednik słowa „jest”), słówka „w” i „ten”. Wszelkie zdania opisują fakty, przy czym zdania złożone opisują fakty złożone. Poprzez analizę zdań możemy dokonać analizy faktów lub pew­ nych całości złożonych. Uznanie niezależnie egzy­ stujących całości, których składniki i ich własno­ ści pozostają w zewnętrznych do siebie relacjach, jest koniecznym warunkiem metafizycznym anali­ zy, która polega na odkrywaniu składników zło­ żonej całości. Analiza pojęta jako „myślenie relacjonalne” może wyjaśniać wszelkie doświadcze­ nie, dowolne kategorie nauki i zdrowego rozsądku, takie jak „przedmiot fizyczny”, „przestrzeń”, „czas”, „przyczynowość”, „ruch”, „poznanie”. Po­ 54

znanie przedmiotów polega na relacji między umy­ słem a bytem odmiennym od umysłu poznającego. Natomiast tak zwane czyste odczuwanie bezpoś­ redniości, do którego odwołują się idealiści, nie może być dla filozofa analitycznego alternatywą zadowalającą w stosunku do jego własnej metody analizy w jego dążeniu do zrozumienia rzeczywi­ stości. Pluralistyczna koncepcja rzeczywistości, przy­ jęta już w The Principles of Mathematics (1903) i opracowana głównie w The Problems of Philosophy (1912), przybrała postać podwójnego dualiz­ mu: dualizmu umysłu i materii oraz dualizmu uniwersaliów i przedmiotów jednostkowych. Traktu­ jąc rzeczywistość jako wielką całość dającą się zanalizować, Russell poszukiwał jej składników ostatecznych. A zastosowana przez niego analiza wskazała mu, przynajmniej w tym okresie jego rozwoju filozoficznego, który zamyka się w latach 1898—1912, że składniki te są umysłowe i fizyczne, ogólne i jednostkowe. Teorię relacji zewnętrznych zastosował Russell do krytyki i odrzucenia nominalizmu. Analiza pokazuje bowiem, że redukcja uniwersaliów do przedmiotów jednostkowych nig­ dy nie może być konsekwentna, gdyż opierać się musi na uznaniu podobieństwa za ogólną i nieredukowalną relację między określonymi przedmio­ tami (rzeczami, faktami lub własnościami) jedno­ stkowymi. Uniwersalia, nazywane także pojęciami lub ideami abstrakcyjnymi, to takie byty, jak bia­ łość, relacja zawierania się w, relacja znajdowa­ nia się pod, ponad lub na prawo, sprawiedliwość itp. Uniwersalia istnieją obiektywnie, tj. niezależ­ nie od umysłu, a ponieważ nie są ani czasowe, ani przestrzenne, ani nie mogą być spostrzegane za pomocą zmysłów, więc zamiast mówić o ich egzy­ stencji, Russell woli mówić o ich subsystencji. Russell zaakceptował Moore’a analizę przed­ miotów fizycznych, przynajmniej jeśli chodzi o po­ czątkowe wyniki tej analizy. Moore — zdaniem Russella — przekonywająco wykazał, że nie uświa­

55

damiamy sobie bezpośrednio obiektów fizycznych. Bezpośrednimi przedmiotami naszej świadomości są dane zmysłowe. Jednakże w odróżnieniu od Moore’a koncepcji wiedzy bezpośredniej, Russell przyjął w The Problems of Philosophy, że wiedza o istnieniu oraz o charakterze przedmiotów fi­ zycznych jest pośrednia, czyli osiągalna poprzez opis. Opisując przedmiot fizyczny, np. stół, za po­ mocą danych zmysłowych, które znamy bezpośred­ nio i za pomocą argumentu przyczynowego (dane zmysłowe są wywołane przyczynowo przez obiekty fizyczne), wnioskujemy z istnienia określonego szeregu danych zmysłowych o istnieniu i charak­ terze rzeczy materialnych. Rzecz materialna jest jednak wywnioskowana z danych bezpośrednich i sama nigdy nie jest bezpośrednio dana. Russell zauważył później wiele trudności, do których pro­ wadzi ta koncepcja, i poddawał ją coraz to innym modyfikacjom. Zauważmy, że po odrzuceniu idealizmu Rus­ sell opowiedział się początkowo za bardzo szeroko rozumianym realizmem. W The Principles of Mathematics głosił, że każdemu dającemu się pojąć terminowi, każdemu możliwemu przedmiotowi myślenia odpowiada jakiś byt niezależny od myś­ lenia o nim. Wszystkiemu, co mogłoby zawierać się w dowolnym twierdzeniu prawdziwym lub fał­ szywym, a więc w dowolnym twierdzeniu sensow­ nym, oraz samym tym twierdzeniom jako całoś­ ciom, odpowiadają jakieś przedmioty charaktery­ zujące się pewnym rodzajem realności. Także nazwom pustym i twierdzeniom fałszywym musi coś odpowiadać, jeśli mają one w ogóle mieć jakieś znaczenie. Tak więc liczby, bogowie Homera, re­ lacje oraz chimery i przestrzenie czterowymiarowe lub pięcioboczne kwadraty, wszystko to są przedmioty jakoś bytujące, w przeciwnym razie nie dałyby się w ogóle pomyśleć. W The Problems of Philosophy nie znajdujemy już wprawdzie tak wybujałego realizmu, ale rze­ czywistość, w rozumieniu Russella, obejmuje tam

56

jeszcze co najmniej cztery rodzaje bytów: umysły poznające, dane zmysłowe, uniwersalia i przedmio­ ty fizyczne. Wyróżnił też Russell dwa rodzaje sto­ sunku poznawczego między umysłem a przedmio­ tem poznania: poznanie przez uświadomienie (knowledge by acquaintance) i poznanie przez opis (knowledge by description). Poznanie przez uświa­ domienie zachodzi wówczas, gdy znamy coś na podstawie bezpośredniej świadomości tego czegoś bez pośredniczących procesów wnioskowania i bez posiadania wiedzy ogólnej. „Poznanie przez uświa­ domienie” pojmuje Russell na wzór „bezpośrednie­ go ujmowania” (direct apprehension) u Moore’a, z tą tylko różnicą, że nie traktuje w ogóle bezpoś­ redniego ujmowania jako wiedzy lub poznania, lecz jedynie jako warunek końieczny, aczkolwiek nie wystarczający, posiadania wiedzy właściwej. Przez bezpośrednie uświadomienie poznajemy więc dane zmysłowe i treść wszelkich twierdzeń i ich terminów składowych. W ten sposób poznawane są też uniwersalia. Natomiast umysły i przedmioty fizyczne znane są przez deskrypcję. Poznanie przez opis opiera się na poznaniu przez uświadomienie określonego szeregu danych zmysłowych, treści ja­ kiegoś twierdzenia i uniwersaliów, na uznaniu te­ go twierdzenia za prawdziwe, a także na okre­ ślonym wnioskowaniu (dedukcyjnym lub induk­ cyjnym). Wkrótce po ukazaniu się The Problems of Philosophy, Russell przystąpił do krytyki swych dotychczasowych pozycji filozoficznych. Matema­ tyczny umysł Russella i wysokie wymagania logi­ czne, jakie stawiał własnemu myśleniu, nie po­ zwoliły mu godzić się bezkrytycznie z własną kon­ cepcją rzeczywistości przeludnionej najrozmait­ szego rodzaju bytami. Począwszy od pracy zaty­ tułowanej Our Knowledge of the External World (1914), zaczyna działać w filozofii Russella brzyt­ wa Ockhama, czyli zasada maksymalnej prostoty, która głosi, że nie należy mnożyć bytów ponad konieczność. Przy tym, tradycyjną formułę Ockha57

ma: Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem przekształcił Russell w formułę: Gdziekol­ wiek jest to możliwe, należy zastąpić byty inferencyjnie wyprowadzone przez konstrukcje logicz­ ne. Przez byty zaś wyprowadzone inferencyjnie rozumiał wszystkie takie przedmioty, które nie mogą być nigdy znane bezpośrednio przez uświa­ domienie. Takimi bytami były dla Russella przede wszystkim przedmioty fizyczne w rozumieniu zdrowego rozsądku. W The Problems oj Philoso­ phy uznał je Russell za przedmioty realne, istnie­ jące niezależnie od naszej świadomości o nich, lecz znane pośrednio przez wnioskowanie z opisów da­ nych zmysłowych bezpośrednio uświadamianych. W książce Our Knowledge of the External World odrzucił ich zewnętrzne istnienie, a wnioskowanie, które było podstawą przekonania o ich istnieniu, uznał za niepoprawne. Świat zewnętrzny nie za­ wiera obiektów fizycznych, nie zawiera też umy­ słów ani uniwersaliów, jak to pokazał Russell w The Analysis of Mind (1921). Niewątpliwym skład­ nikiem świata są dane zmysłowe, tj. plamy barw­ ne, dźwięki, smaki i zapachy itp., pozostające w określonych relacjach przestrzenno-czasowych. W odróżnieniu od Moore’a, przez daną zmysłową (sense-datum) rozumiał Russell nie jakąś całość dostępną zmysłom w danym czasie; miał raczej na myśli część tej całości otrzymywaną przez je­ den tylko zmysł, np. poszczególną plamę barwną, poszczególne dźwięki itp. Ale fakt złożony, pole­ gający na tym, że ta plama czerwona jest na lewo od tej plamy niebieskiej, epistemologicznie nie różni się bardzo, według nowego stanowiska Rus­ sella, od poszczególnej danej zmysłowej, tj. nie różni się pod względem sposobu dostarczania wie­ dzy. Natomiast struktura logiczna takiego faktu złożonego jest bardzo odmienna. Doznanie danej zmysłowej to uświadomienie przedmiotu jedno­ stkowego, które sprowadza się do dwuczłonowej relacji, w której przedmiot może być nazwany,

58

lecz nie opisany, podczas gdy obserwacja faktu złożonego, którą nazwać poprawnie można spo­ strzeżeniem, dostarcza nie tylko świadomości przedmiotu jednostkowego, lecz dostarcza też wie­ dzy w postaci zdania, stwierdzenia. Różnica jest istotna, gdyż nazwanie nie podlega ocenie praw­ dziwościowej, natomiast stwierdzenia są praw­ dziwe lub fałszywe. Termin: dane zmysłowe (sense-data) na określenie przedmiotów jednostkowych ma zabarwienie epistemologiczne, podkreśla bo­ wiem to, że poszczególne przedmioty jednostkowe są dane umysłowi. Nie ma więc sensu pytać me­ tafizycznie, czy dane zmysłowe istnieją, nie będąc dane jakiemuś umysłowi. Można natomiast pytać, czy przedmioty jednostkowe, które mają status epistemologiczny danych zmysłowych, mogą ist­ nieć, nie będąc dane żadnemu umysłowi. Na pyta­ nie. to Russell odpowiada twierdząco, a przedmio­ ty te nazywa sensibiliami. Można powiedzieć, cho­ ciaż brzmi to trochę paradoksalnie, że sensibilia — to dane zmysłowe, które nie są dane żadnej świadomości. W dalszym toku rozważań Russell udowadniał, że wszystkie dane zmysłowe są sen­ sibiliami, tzn. istnieją obiektywnie. Jest to teza metafizyczna. Odrębne jest zagadnienie epistemo­ logiczne, czy istnieją takie sposoby, które pozwa­ lają na wyprowadzenie sensibiliów, które nie są dane, z takich, które są nam dane, czyli z danych zmysłowych. Pojawia się teraz pytanie, czy dane zmysłowe są umysłowe, czy fizyczne. Odpowiedź na to pyta­ nie odnosi się naturalnie także do sensibiliów, któ­ re muszą zachowywać ten sam charakter wtedy, gdy nie są nikomu dane. Odpowiedź Russella z 1914 r. brzmi: dane zmysłowe (sensibilia) są fi­ zyczne. I dodawał: nawet gdyby dane zmysłowe by­ ły wyłącznie związane z tym, że są dane, a więc nawet gdyby było logicznie niemożliwe, aby ist­ niały nie będąc danymi, nawet wtedy zachowywa­ łyby swój status fizyczny, a nie umysłowy. Stąd, że (jak chcą niektórzy) esse danych zmysłowych 59

polega na ich percipi, nie wynika, że są one umy­ słowe. Traktowanie danych zmysłowych jako przedmiotów umysłowych wypływa z nierozróżniania we wrażeniu świadomości danych zmysło­ wych od samych tych danych. Świadomość da­ nych jest umysłowa, lecz nie same te dane. Jeśli więc wszystko to, co nie jest umysłowe, uznać za fizyczne lub cielesne, dane zmysłowe są fizyczne. Zauważmy, że Russell we wszystkich okresach swego rozwoju filozoficznego zachował tendencję do uznawania dychotomii: umysłowe — cielesne. Istotnej modyfikacji tendencja ta uległa w książ­ ce The Analysis of Mind (1921). Nie jest także pra­ wdą, że jest logicznie niemożliwe, aby dane zmy­ słowe istniały niezależnie od umysłu. Nie ma żad­ nego apriorycznego argumentu, który by dowo­ dził, że przedmiot jednostkowy, jakim jest dana zmysłowa, nie może istnieć, gdy przestaje być da­ na umysłowi. Stąd wszakże, że dane zmysłowe lub sensibi­ lia mogą istnieć na zewnątrz świadomości, nie wynika, że istnieją zewnętrznie przedmioty fizycz­ ne w rozumieniu, zdrowego rozsądku, takie jak stoły, krzesła itp. Sensibilia uznane zostały przez Russella za ostateczne składniki świata fizyczne­ go. Odrębnym zagadnieniem okazała się jednak sprawa wzajemnego stosunku danych zmysło­ wych i takich przedmiotów jak stoły. Russell od­ rzucił swój pogląd poprzedni, że obiekty fizycz­ ne, czyli materialne, w rozumieniu zdrowego roz­ sądku istnieją niezależnie od danych zmysłowych i mogą być inferencyjnie wyprowadzone z tych ostatnich. Nie ma rzeczy materialnych i danych zmysłowych, istnieją wyłącznie dane zmysłowe lub sensibilia, natomiast rzeczy materialne oraz przestrzeń i czas są konstrukcjami logicznymi z danych zmysłowych. Kolejnym etapem w filozoficznym rozwoju Russella była koncepcja tzw. monizmu neutral­ nego, wyłożona we wspomnianej już pracy The Analysis of Mind (1921). Była ona wynikiem za60

stosowania nowych narzędzi analizy, a przede wszystkim metody konstrukcji logicznych. Trady­ cyjne zagadnienia filozofii w sprawie wzajemne­ go stosunku umysłu i materii postanowił Russell rozwiązać przez konsekwentne zastosowanie brzy­ twy Ockhama we własnej interpretacji. Okazało się, że takie byty, jak umysły, w równym stopniu nie dadzą się wyprowadzić inferencyjnie ze zja­ wisk obserwowanych, co byty materialne. Oka­ zało się także, że umysły, jak rzeczy materialne, dadzą się zredukować do przedmiotów bardziej szczegółowych. Aby pozbyć się kłopotów ze wza­ jemnym stosunkiem umysłu i materii, trzeba — zdaniem Russella — zrezygnować z prób, nie­ ustannie w filozofii ponawianych, sprowadzenia umysłu do materii lub materii do umysłu oraz zrezygnować z traktowania obu tych kategorii fi­ lozoficznych jako nazw bytów znajdujących się rzekomo poza lub istniejących niezależnie od re­ prezentujących je (a ściślej: rzekomo reprezentu­ jących) zjawisk. Tym samym, wykluczone zosta­ ną tradycyjne stanowiska materializmu, spirytualizmu i dualizmu. Nowe rozwiązanie Russella sprowadza się faktycznie do zaakceptowania kon­ cepcji Macha i wyrażenia jej za pomocą metody konstrukcji logicznych. Zarówno przedmioty fizy­ czne, jak umysły dadzą się wyprowadzić z ma­ teriału bardziej podstawowego, który nie ma cha­ rakteru ani fizycznego, ani umysłowego, lecz jest „neutralny". Materiałem tym są ostateczne skład­ niki jednostkowe świata (neutral particulars), któ­ re Russell określał także jako zdarzenia punkto­ we albo fakty atomowe. Przykładem takich skła­ dników jednostkowych są sensibilia, które nie ma­ ją wszakże być już traktowane jako przedmioty fizyczne. Czy zbiór neutralnych składników ma charakter fizyczny (cielesny, fizjologiczny), czy też umysłowy (psychiczny), to zależy od sposobu upo­ rządkowania składników jednostkowych w system i od odniesienia rozpatrywanego zjawiska (np. da­ nej zmysłowej lub doznania zmysłowego) do te­ 61

go lub innego systemu. Tym samym została po­ rzucona koncepcja jakiejś substancjalnej różni­ cy między umysłem a przedmiotem umysłowi da­ nym, a także różnica — przyjęta poprzednio przez Russella za Moore’em — między daną zmysłową a doznaniem danej zmysłowej, i zastąpiona róż­ nicą w sposobie uporządkowania. Jeśli zaś idzie o przedmioty złożone, rozumienie ich natury zale­ ży od tego, jak zostały one skonstruowane lub do jakich składników prostszych mogą być one zre­ dukowane. Pominiemy tutaj skomplikowane procedury, jakimi posłużył się Russell dla wykazania, że gó­ ry, drzewa, osoby, przestrzeń i czas są wyłącznie naszymi konstrukcjami. Pominiemy też złożoną argumentację Russella przeciwko realizmowi zdro­ worozsądkowemu. Zatrzymamy się natomiast jesz­ cze nad istotą i zadaniami analizy filozoficznej u Russella, której głównym rezultatem stała się filozofia atomizmu logicznego. 2. ANALIZA FORMALNA I ATOMIZM LOGICZNY

Swą filozofię atomizmu logicznego przedsta­ wił Russell w serii artykułów pt. The Philosophy of Logical Atomism („Monist”, 1918—19) oraz w .rozprawie Logical Atomism (1924). Zadania tej filozofii były niezwykle ambitne: osiągnąć główny cel wszelkiej metafizyki, czyli dokonać poprawnego opisu struktury świata. Acz­ kolwiek wszystkie dotychczasowe próby znalezie­ nia takiego opisu uznał Russell za nieudane lub wręcz wadliwe, to jednak samo przedsięwzięcie uważał zasadniczo za wykonalne, w szczególności gdy dysponujemy odpowiednimi narzędziami ana­ lizy logicznej. A nikt inny nie dysponował bogat­ szym asortymentem środków logicznych niż wła­ śnie Russell. Sam je wszak opracował. A znajdo­ wały się wśród nich m.in. teoria funkcji prawdzi­ wościowych, teoria typów, teoria deskrypcji i me­ toda konstrukcji logicznych. Przy ich pomocy, są­ 62

dził Russell, można przystąpić do rozwiązania tra­ dycyjnych zagadnień filozofii. Punktem wyjścia stały się funkcje prawdzi­ wościowe. Gdy prawdziwość lub fałszywość zda­ nia złożonego może być określona wyłącznie na podstawie prawdziwości lub fałszywości jego zdań składowych, takie zdanie złożone jest funkcją pra­ wdziwościową (truth-function) swych zdań skła­ dowych. Ponieważ logicy nie dysponują w obrę­ bie własnej dyscypliny środkami określania praw­ dziwości lub fałszywości składników funkcji pra­ wdziwościowych, nie mogą więc też określić pra­ wdziwości lub fałszywości samych tych funkcji prawdziwościowych. W rezultacie takimi funkcja­ mi, których prawdziwości nie potrafią określić własnymi środkami, logicy się nie zajmują. Ale istnieją dwa inne rodzaje funkcji praw­ dziwościowych: tautologie, czyli funkcje prawdzi­ wościowe, które są prawdziwe dla wszystkich mo­ żliwych wartości logicznych zdań składowych (np. „p lub nie-p”) oraz sprzeczności, czyli funkcje prawdziwościowe fałszywe, niezależnie od praw­ dziwości lub fałszywości ich składników (np. ,,p i nie-p”). Istnieją więc takie funkcje prawdzi­ wościowe, których prawdziwość lub fałszywość może być określona metodami czysto logicznymi, bez uciekania się do metod pozalogicznych, np. obserwacji i eksperymentu. Tautologie i sprzecz­ ności są takimi właśnie funkcjami. Za pomocą ne­ gacji i takich spójników jak „lub i „i” kon­ struują logicy ze zmiennych zdaniowych (ozna­ czanych np. symbolami p, q, r itp.) funkcje praw­ dziwościowe tautologiczne. A cały system lub ra­ chunek takich funkcji prawdziwościowych nazwa­ ny został rachunkiem ekstensjonaln y m.1 Te założenia logiki funkcji prawdziwościo­ wych, zwanej też teorią funkcji zdaniowych, sta-1 1 Por. J. O. Urmson, Philosophical Analysis, s. 8—11.

63

ły się dla Russella punktem wyjścia analizy języka zwykłego (np. potocznego). Zwykły język, w odróżnieniu od języka logiki symbolicznej, nie operuje zmiennymi zdaniowymi i ich symbolami, ani zmiennymi nazwowymi i ich symbolami, ani też funkcjami zdaniowymi, lecz zwykłymi zdania­ mi, nazwami, czasownikami i przymiotnikami po­ łączonymi ze sobą za pomocą różnego rodzaju spójników gramatycznych. Zastosowanie metod logicznych do analizy ję­ zyka naturalnego polega przede wszystkim na in­ terpretacji tego języka jako pewnego rodzaju ra­ chunku zdań. Język naturalny pojęty jest jako otwarty zbiór zdań elementarnych, nazwanych zdaniami atomowymi, których prawdziwość musi być ustalona metodami empirycznymi. Wszelkie zdania złożone natomiast są funkcjami prawdzi­ wościowymi takich zdań elementarnych, tzn. że prawdziwość lub fałszywość wszelkich zdań zło­ żonych zależy od prawdziwości lub fałszywości ich elementarnych zdań składowych. I chociaż praw­ dziwość lub fałszywość zdań elementarnych nie może być wykazana za pomocą samych metod lo­ gicznych, związki składniowe zdań podstawowych oraz zależność wartości logicznej zdania złożone­ go od wartości logicznej zdań podstawowych mo­ że być ustalona bez uciekania się do empirii, za pomocą samej tylko logiki. Wszystko zależy więc od prawdziwości zdań elementarnych. Prawdzi­ wość zdania elementarnego rozumiał Russell jako zgodność (correspondence) tego zdania z faktem, zgodnie z tzw. korespondencyjną teorią prawdy, wedle której zdaniu prawdziwemu musi odpowia­ dać fakt opisany w tym zdaniu. Natomiast odrzu­ cił Russell modną wśród pozytywistów logicznych tzw. koherencyjną koncepcję prawdy, wedle któ­ rej prawdziwość zdania polega na jego koherencji z systemem zdań, do którego to zdanie należy. Zdaniom elementarnym muszą więc odpowiadać jakieś fakty elementarne, zwane przez Russella faktami atomowymi. Prawdziwość zdań atomo-

64

wych jest logicznie niezależna od prawdziwości innych zdań atomowych. Zakładając izomorficz­ ną strukturę języka i świata faktów, Russell zało­ żył także, że za pomocą analizy struktury języka, może dokonać analizy struktury rzeczywistości (świata faktów). Z istnienia zdań atomowych pra­ wdziwych wywnioskował Russell istnienie odpo­ wiadających im faktów atomowych, ontologicznie niezależnych od innych faktów. Sądził bowiem, że bez domniemania takiej odpowiedniości między ję­ zykiem a rzeczywistością nie można by w ogóle wypowiadać się o świecie. Zastanówmy się teraz, co Russell rozumiał przez fakty atomowe i odpowiadające im zdania atomowe, oraz na czym polega owa korespondencja między faktami i zdaniami. Fakt atomowy polega na po­ siadaniu przez przedmiot jednostkowy (particular) jakiejś cechy lub na zachodzeniu relacji między dwoma lub więcej przedmiotami jednostko­ wymi. Fakt atomowy nazywany jest monadycznym (monadic), gdy przedmiot jednostkowy posia­ da najprostszą, ściśle określoną własność. Fakt ato­ mowy jest diadyczny (dyadic), gdy dwa indywidua ostateczne (particulars) połączone są najprostszą i ściśle określoną relacją; jest on triadyczny (triadic), gdy trzy indywidua są ze sobą tak połączone, oraz n-adyczny (n-adic), gdy n indywiduów połą­ czonych jest ze sobą określoną, najprostszą relacją. Fakt określony jest za pomocą indywiduum i jego własności lub relacji. Czym więc są owe indywidua, czyli przedmioty jednostkowe? Russell określał je jako człony relacji w faktach atomo­ wych. W języku indywiduom odpowiadają nazwy właściwe (proper names). Indywidua są niezależ­ ne od innych i całkowicie samoistne. Od trady­ cyjnych substancji różnią się tym tylko, że w za­ sadzie trwają przez bardzo krótki czas. Oczywiś­ cie ta koncepcja faktu atomowego i indywiduum jako podstawowych składników świata wprowa­ dzona została przeż Russella czysto apriorycznie i dopiero po ogólnym ich określeniu zastanawiał 5 — Bryt. fil. analityczna

65

się Russell, jakie może dać ich przykłady. Uwa­ żał to zresztą za całkowicie odrębną sprawę, czy i w jaki sposób fakty takie dadzą się odkryć do­ świadczalnie. Najlepszym, jaki potrafił podać, przykładem faktu atomowego jest poszczególna dana zmysłowa, np. plama barwna. Sprawa po­ łączenia teorii danych zmysłowych z atomizmem logicznym jest jednak osobnym zagadnieniem otwartym. I nie jest u Russella zupełnie jasne, czy dana zmysłowa ma być przykładem faktu atomowego monadycznego, czy też przykładem indywiduum ostatecznego. Z kolei relacja między zdaniem atomowym i faktem atomowym polega na jedno-jednoznacznej odpowiedniości między składnikami faktu a częściami składowymi zdania. Taka jedno-jednoznaczna odpowiedniość może naturalnie — wedle Russella — zachodzić tylko w przypadku języka logicznie doskonałego, a schemat takiego języka doskonałego zarysowany został przez Russella w pracy napisanej wspólnie z Whiteheadem: Princi­ pia Mathematica (1910—13). Można więc powiedzieć, że strukturze języka doskonałego, opracowanej apriorycznie w Princi­ pia Mathematica, odpowiadać ma rzeczywista stru­ ktura świata. Podobieństwo tej teorii Russella do siedemnastowiecznej teorii Leibniza jest aż nadto widoczne. Russell interesował się bardzo filozofią Leibniza, której poświęcił jedną ze swych prac historycznych (zresztą zajmował się mało historią filozofii): .A Critical Exposition of the Philosophy of Leibniz (1900). Samoistnym i izolowanym indy­ widuom (particulars) lub faktom atomowym od­ powiadają u Leibniza monady „bez okien”. Po­ dobnie koncepcja izomorfizmu struktury języka i struktury świata jest w istocie u obu filozofów identyczna. Istota jedno-jednoznacznej korespondencji zdań atomowych i faktów atomowych określona została u Russella w terminologii „obrazowania” (picturing). Język logicznie poprawny „obrazuje” 66

fakty, tzn. że struktura języka jest identyczna ze strukturą faktów. I tylko dzięki tej identyczności zdania mogą wyrażać lub opisywać fakty. Struk­ tura faktów jest taka, że zawierają one jeden komponent (tj. cechę albo relację) i n składników (czyli indywiduów najprostszych). Fakt monadyczny zawiera jeden komponent jednego składnika, czyli przedmiotu jednostkowego. Np. „To jest czerwone” obrazuje fakt o strukturze, którą moż­ na symbolicznie wyrazić F(a) lub R(a), gdzie a oznacza przedmiot jednostkowy. „Tamto jest więk­ sze od tego” oznacza fakt diadyczny, gdyż kompo­ nent jest relacją dwuczłonową, którą można zapi­ sać symbolicznie: aRb lub R(a, b). „Piotr oddał książkę Janowi” oznacza lub obrazuje fakt triadyczny o formie: R(a, b, c). Istnieje nieokreślona ilość «-składnikowych faktów dających się wyra­ zić w zdaniach jednostkowych. Zdania jednostko­ we obrazują bowiem różne rodzaje faktów ato­ mowych. Ilość nazw logicznie właściwych odpo­ wiada ilości składników lub członów danej okre­ ślonej relacji. Z kolei zdaniom ogólnym typu: „Wszelkie A są B”, skłonny był Russell początkowo przypi­ sywać fakty ogólne, odmienne i niezależne od fak­ tów atomowych. Także zdaniom egzystencjonalnym, jak „Istnieją ludzie”, „Góry istnieją”, miały odpowiadać fakty egzystencjalne. Przy tym, wszy­ stkie zdania egzystencjalne próbował Russell spro­ wadzić do faktów ogólnych, a nawet identyfiko­ wać jedne i drugie. Racją, która skłoniła Russella do uznania i istnienia faktów ogólnych, było ro­ zumowanie: każde zdanie prawdziwe musi wyra­ żać fakty, a ponieważ zdanie ogólne, np.: „Wszys­ cy ludzie są śmiertelni” nie może wyrażać serii faktów atomowych, więc zmuszeni jesteśmy uznać istnienie szczególnego rodzaju faktów: faktów ogólnych, nieredukowalnych do faktów atomo­ wych. Co więcej, Russell gotów był uznać także istnienie faktów negatywnych odpowiadających twierdzeniom przeczącym. Ale te fakty negatyw­

67

ne nie miały stanowić trzeciego rodzaju faktów. Trzeba by raczej wyróżnić u Russella cztery ro­ dzaje faktów: atomowe pozytywne, atomowe ne­ gatywne, ogólne pozytywne i ogólne negatywne. Np. zdaniu jednostkowemu przeczącemu „Sokra­ tes obecnie nie żyje” odpowiada w świecie realny fakt, że Sokrates nie żyje. Przy tym, aby być ro­ zumianym, Russell dodawał, że nie twierdzi sta­ nowczo, że takie fakty negatywne istnieją, na pod­ stawie jednak logicznej analizy języka, a przy­ najmniej analizy, jaka jest dla niego osiągalna, trzeba dopuścić możliwość ich istnienia. Argument Russella sprowadza się do odpowiedzi na pytanie: dlaczego zdanie „Sokrates obecnie żyje” jest fał­ szywe? Dlatego — odpowiadał — że zdanie to jest niezgodne z faktem. Musi istnieć fakt, z któ­ rym to zdanie jest niezgodne — fakt, że Sokrates nie żyje. I tylko dlatego zdanie: „Sokrates nie żyje” jest prawdziwe, że fakt w tym zdaniu wy­ rażony istnieje. Jak widzimy, Russell zakładał, że na podsta­ wie znajomości logicznej struktury języka, moż­ na wnioskować o strukturze rzeczywistości, świa­ ta faktów. Istotnie, w jednej ze swych później­ szych prac, mianowicie w An Inquiry into the Meaning and Truth (1940), Russell potwierdził raz jeszcze swe dawne przeświadczenie o potrze­ bie i możliwości takiego wnioskowania, które spro­ wadza się w istocie do hipostazowania, „substancjalizacji” lub „reifikacji” pojęć i struktur lin­ gwistycznych. Stanowiska filozofów w sprawie stosunku języka do faktów nielingwistycznych podzielił tam Russell na trzy podstawowe: a) mo­ żemy wnioskować o własnościach świata z włas­ ności języka; b) wiedza dotyczy wyłącznie języ­ ka; c) istnieje wiedza niewyrażalna w słowach, o której jednak można powiedzieć w słowach. Wśród filozofów zajmujących stanowiska a) wy­ mienił Russell: Parmenidesa, Platona, Spinozę, He­ gla i sam zgłosił swój akces do niego. Stanowisko b) upada nieuchronnie, gdyż sama wiedza o tym, 68

jakie słowa pojawiają się w zdaniu, jest pewnym faktem, niewerbalnym. Stanowisko c) jest intuicjonizmem i da się obalić przez wykazanie jego sprzeczności wewnętrznej. Warto zwrócić uwagę, że do tego stanowiska Russell zaliczył nie tylko Bergsona, pewne aspekty filozofii Hegla i Bradleya, lecz także Wittgensteina. Możemy więc, zdaniem Russella, wnioskować o własnościach świata z własności języka, lecz no­ torycznym błędem popełnianym w filozofii trady­ cyjnej było wnioskowanie o świecie z niepopraw­ nych wyrażeń językowych lub z wyrażeń niepo­ prawnie interpretowanych. Głównym narzędziem logicznym doskonalenia języka i odkrywania rzeczywistych znaczeń wy­ rażeń gramatycznych była dla Russella teoria deskrypcji, opracowana w zarysie już w słynnej roz­ prawie On Denoting („Mind”, 1905), następnie sze­ rzej w Principia Mathematica, w rozdz. III oraz we Wstępie do filozofii matematyki (1919; polski przekład J. Pelca w: Logika i język, 1967, s. 277— —293). Jeden ze słynnych logików i analityków angielskich, F. P. Ramsey, uznał teorię deskrypcji Russella za „paradygmat filozofii”, czyli wzorzec filozofowania, a inny wpływowy analityk z Cam­ bridge, John Wisdom, ogłosił, że „teoria deskryp­ cji rozpoczęła nową erę w metafizyce”. Opinie te podzielała większość filozofów analitycznych na świecie. Nawet po ukazaniu się szeregu krytyk tej teorii, a w szczególności znanego artykułu P. F. Strawsona, logika i filozofa lingwistycznego z Oksfordu, pt. On Referring („Mind”, 1950), teoria deskrypcji zachowała swój wpływ na rozwój ru­ chu analitycznego w filozofii. Rozważmy główną ideę teorii deskrypcji. W języku potocznym, w podmiotach zdań gramaty­ cznych występują najrozmaitsze słowa i wyraże­ nia, i chociaż wszystkie one są podmiotami gra­ matycznymi, to jednak ich rola w zdaniu jest czę­ sto bardzo różna. Niezdawanie sobie z tego spra­ wy prowadziło w przeszłości wielu filozofów, w

69

tym także Russella, do bardzo poważnych błędów. Tak np. Meinong, a pod jego wpływem także Rus­ sell, głosił, że skoro możemy budować zdania sen­ sowne, w których podmiotach znajdują się takie terminy jak: „złota góra”, „okrągły kwadrat”, „Hamlet” itp., a niektóre z tych zdań mogą być nawet prawdziwe, to muszą istnieć jakieś byty realne odpowiadające tym terminom. Wywód ten, pozornie logiczny, prowadzi w konsekwencji do zaludnienia świata realnego najbardziej dziwacz­ nymi bytami. Dzieje się tak dlatego, że filozofów zawodzi w takich wypadkach poczucie realności, które — jak obecnie uważa Russell — winno być zachowane w najbardziej nawet abstrakcyjnych badaniach. Logika — pisał we Wstąpię do filozo­ fii matematyki — nie może uznać istnienia jed­ norożca tak samo jak zoologia, albowiem logika równie szczerze zajmuje się światem rzeczywi­ stym jak zoologia, aczkolwiek zajmuje się bar­ dziej abstrakcyjnymi i ogólnymi własnościami te­ go świata. Istnieje tylko jeden świat realny i nie ma w nim miejsca dla jednorożców, złotych gór, czy Hamletów. Słowa oznaczające takie rzekome przedmioty wyglądają gramatycznie jak nazwy lub imiona własne, ale naprawdę są deskrypcjami nieokreślonymi. I chociaż zdanie o formie ,,X nie istnieje” jest zawsze sensowne, gdy „X” jest deskrypcją określoną lub nieokreśloną, a przy pew­ nych podstawieniach za „X” nawet prawdziwe (np. „Jednorożec nie istnieje”), to jednak ważne jest, aby zrozumieć, że deskrypcja nieokreślona nie tylko nie opisuje czegoś nierealnego, lecz że w ogóle nie opisuje ona niczego. Inaczej mó­ wiąc, nie ma takiej rzeczy, która byłaby rzeczą nierealną. Słowa: „jednorożec”, „Hamlet” itp. nie będąc nazwami, lecz nieokreślonymi deskrypcjami jakiejś rzeczy takiej a takiej, czyli treści ja­ kiegoś pojęcia, nie są w ogóle symbolami żad­ nych rzeczy realnych czy nierealnych. Podobnie zdania takie jak: „Ludzie istnieją” zawierają w podmiotach deskrypcje nieokreślone, czyli wielo­ 70

znaczne. Nie ma w świecie odpowiedników takich terminów jak: „jakiś człowiek”, „jakieś zwierzę” itp. Terminy te, jak i wszelkie inne terminy ogól­ ne, nie są nazwami w sensie logicznym, podobnie jak słowo „jednorożec”. Zdania takie jak: „Lu­ dzie istnieją” są faktycznie funkcjami prawdzi­ wościowymi, których prawdziwość zależy od tego, czy przynajmniej jedno zdanie o formie „X jest człowiekiem”, gdzie „X” jest imieniem, czyli na­ zwą w sensie logicznym, jest prawdziwe. Np.: „Sokrates jest człowiekiem”. W tym sensie deskrypcje nieokreślone nie prowadzą do większych trudności w analizie logicznej zdań gramatycz­ nych, w których podmiotach się pojawiają. Inaczej przedstawia się sprawa z deskrypcjami określonymi. Deskrypcja określona (definite description) jest wyrażeniem gramatycznym o for­ mie „ten przedmiot taki a taki” (the so-and-so) w odróżnieniu od wyrażenia o formie „jakiś taki a taki” („a so-and-so”), np. „ten (właśnie) nauczy­ ciel Platona” w odróżnieniu od „jakiś nauczyciel Platona” lub „jakiś nauczyciel”. Mimo pozorów, wszystkie te wyrażenia są deskrypcjami, chociaż w szczególności pierwsze wygląda na nazwę, gdyż określa jeden i tylko jeden przedmiot indywidual­ ny, nazwany imieniem „Sokrates”. Jednakże za­ chodzi istotna różnica między imieniem a deskrypcją określoną. Imię jest symbolem prostym, tzn. nie zawiera żadnych części, które byłyby symbo­ lami. Imię jest ponadto „symbolem kompletnym”, tzn. jego znaczenie jest całkowicie wyznaczone przez przedmiot oznaczany (nazywany). Termin wyglądający z pozoru jak imię (np. Hamlet), lecz nie oznaczający żadnego przedmiotu, nie jest sym­ bolem kompletnym, nie jest nawet symbolem pro­ stym. Faktycznie jest on deskrypcją i nie może figurować w podmiotach zdań podmiotowo-orzecznikowych. Jedną z ważnych konkluzji teorii deskrypcji jest twierdzenie, że tylko imiona własne logiczne, tj. symbole proste i kompletne zarazem, mogą występować w podmiotach zdań podmioto­ 71

wo-orzecznikowych. Z drugiej strony, termin po­ jawiający się w orzeczniku zdania, a wyglądający jak imię (np. „Hamlet”, „Sokrates”), nie jest imie­ niem, lecz deskrypcją nieokreśloną („Hamlet”) lub określoną („Sokrates”). Natomiast wyrażenie „nauczyciel Platona”, poprzedzone rodzajnikiem określonym (w ang. the), który czyni z tego wyrażenia deskrypcję określoną (w odróżnieniu od nieokreślonej, tj. po­ przedzonej rodzajnikiem nieokreślonym, w ang. a), składa się z części, które same są symbolami; mianowicie z syrnbolu „nauczyciel”, który jest de­ skrypcją, i z symbolu „Pląton”, który jest sym­ bolem prostym, imieniem. Całe zaś wyrażenie zmierza do określenia jednej i tylko jednej osoby (co zaznaczone jest przez rodząjnik określony the, czyli „ten właśnie”, poprzedzający to wyrażenie), która pozostaje do Platona w relacji bycia nau­ czycielem. Wyrażenie „Ten właśnie nauczyciel Platona” jest także symbolem niekompletnym, tzn. a) jego znaczenie może być określone tylko przez kontekst, w którym jest użyte, i b) może być za­ stąpione przez inne wyrażenie, w którym pojawi się jako deskrypcją. Np. zdanie gramatyczne „Ten właśnie nauczyciel Platona jest śmiertelny” może być sparafrazowane logicznie, jak następuje: „Ist­ nieje jeden i tylko jeden przedmiot, który jest nauczycielem Platona i jest śmiertelny”. Wyra­ żenie „nauczyciel Platona” pojawiło się tu już wyraźnie jako deskrypcją, a nie nazwa w rozu­ mieniu logicznym. Eliminacja pozornych podmiotów zdań i spro­ wadzenie ich do predykatów (orzeczników) pozwa­ la Russellowi na zanalizowanie znaczenia zdań w rodzaju „(Ten właśnie) obecny król Francji jest łysy”. Analiza ta pokazuje, że zdanie to, mimo po­ zorów, nie ma struktury logicznej zdania podmiotowo-orzecznikowego, lecz jest pewnego rodzaju zdaniem egzystencjalnym lub koniunkcją zdania egzystencjalnego i podmiotowo-orzecznikowego. Zdanie to może być sparafrazowane następująco: 72

„Istnieje jeden i tylko jeden przedmiot, który jest obecnym królem Francji i jest on łysy”. Dalsza analiza pokazuje, że zdanie to: a) jest sen­ sowne, b) jest zdaniem egzystencjalnym, i kto je wypowiada, ten głosi, że istnieje obecnie jeden i tylko jeden król Francji i że jest on łysy, c) by­ łoby prawdziwe, gdyby istniał obecnie jeden i tyl­ ko jeden król Francji i gdyby był on łysy, d) jest fałszywe. Bezpośrednim zadaniem teorii deskrypcji było przeprowadzenie odróżnienia między for­ mami językowymi gramatycznymi i logiczną for­ mą wyrażeń językowych. Teoria deskrypcji do­ starcza logicznych narzędzi eliminacji szeregu pa­ radoksów filozoficznych, np. paradoksu bytów nie istniejących. Paradoks taki powstanie nieuchron­ nie, gdy wyrażenie „ten (właśnie) nauczyciel Pla­ tona”, potraktujemy jako nazwę właściwą, czyli jako wyrażenie nazywające określoną osobę. Musimy pamiętać, że dla Russella jakieś słowo jest nazwą tylko wtedy, gdy istnieje osoba lub rzecz, która może być tym słowem nazwana. Gdy więc głosimy, że „Ten (właśnie) nauczyciel Platona nie żyje, czyli nie istnieje”, to wypowiadamy faktycz­ nie twierdzenie sprzeczne: „Istnieje pewna osoba X, która jest nauczycielem Platona i ta osoba X nie istnieje”. Podobnie: „Ten obecny król Francji nie istnieje”; wyrażenie to jest prima facie sen­ sowne, tj. sensowne w rozumieniu potocznym, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy do rozumienia i wypowiadania sądów egzystencjalnych negatyw­ nych. Z drugiej strony, jeśli podmiot gramatyczny tego zdania zinterpretujemy jako nazwę w rozu­ mieniu logicznym, wyrażenie takie okaże się po­ zbawione jakiegokolwiek sensu. Mówiąc inaczej, stoimy przed alternatywą: albo to wyrażenie jest bezsensowne, albo istnieje obecny król Francji. Rozwiązanie Russella polega na stwierdzeniu, że takie zdanie gramatyczne nie może mieć —mi­ mo pozorów — postaci zdania podmiotowo-orzecznikowego, a wyrażenie znajdujące się w podmio­ cie tego zdania nie może spełniać funkcji nazwy.

73

Deskrypcje określone nie są niezależnymi, czyli prostymi i kompletnymi symbolami, jak są nimi nazwy. Są one symbolami niekompletnymi. Wszędzie tam, gdzie podmiot gramatyczny zdania nie spełnia funkcji nazwy właściwej (a proper name), tj. nie jest nazwą bezpośrednio re­ prezentującą jakiś przedmiot, zdanie może i po­ winno być tak zanalizowane, aby usunięte zosta­ ły wyrażenia, które były podmiotami gramatycz­ nymi. Np. zdanie gramatyczne: „Okrągły kwadrat nie istnieje”, może i powinno być zastąpione zda­ niem: „Nieprawda (= fałszem jest), że istnieje przedmiot X, który jest jednocześnie okrągły i kwadratowy”. Dla pełniejszej ilustracji Russellowskiej ana­ lizy języka, zastosowanej w teorii deskrypcji, roz­ patrzmy następujące zdanie: Sienkiewicz jest autorem Pana Wołodyjowskiego. Zda­ nie to może zostać zredukowane do następujących trzech twierdzeń: 1'. przynajmniej jedna osoba napisała Pana Wołodyjowskiego, 2. co najwyżej jedna osoba napisała Pana Wołodyjowskiego, 3. nie ma takiej osoby X, która napisała Pa­ na Wołodyjowskiego i nie jest identyczna z Sien­ kiewiczem, czyli ten, kto napisał Pana Wołody­ jowskiego, był Sienkiewiczem. Wnioski z tej analizy: Słowo „Sienkiewicz” jest nazwą, czyli imieniem własnym, a w każdym razie w takiej funkcji tu występuje. Słówko „jest” nie wyraża tu identyczności, lecz relację podmiotu do predykatu, a dokładniej, służy ono do wyrażenia stwierdzenia, że własność bycia au­ torem Pana Wołodyjowskiego przysługuje Sien­ kiewiczowi, czyli osobie nazwanej „Sienkiewicz". Dalej: wyrażenie „autor Pana Wołodyjowskiego ’' nie jest nazwą, lecz deskrypcją określoną, tzn. że nie ma takiego przedmiotu w świecie, który mo­ że być poprawnie nazwany „autorem Pana Wołodyjowskiego”. Natomiast jest taki przedmiot

74

(jeżeli jest), który może być poprawnie opisany jako „autor Pana Wołodyjowskiego”. Innymi sło­ wy, zdanie zawierające deskrypcję określoną wy­ raża pewne stwierdzenie dotyczące bezpośrednio własności przysługującej pewnemu przedmiotowi, a nie bezpośrednio sam ten przedmiot posiadają­ cy tę własność. A oto wyniki teorii deskrypcji w odniesieniu do interpretacji zdań egzystencjalnych (zdań o ist­ nieniu lub nieistnieniu). Zdanie „Autor Pana Wo­ łodyjowskiego istnieje”, wyraża stwierdzenie, że własność bycia autorem Pana Wołodyjowskiego przysługuje pewnej osobie (ściślej, pewnej okre­ ślonej osobie). Istnienie nie jest w ogóle orzeczni­ kiem. Bowiem: a) Jeśli słówko „istnieje” powiązane jest w zdaniu z imieniem własnym, np. „Sienkiewicz ist­ nieje”, słowo „istnieje” nie orzeka egzystencji o osobie nazwanej Sienkiewicz, ponieważ już samo nazwanie pewnego przedmiotu jest stwierdzeniem faktu jego istnienia; nazywanie jest jedynym wła­ ściwym sposobem stwierdzenia istnienia. Wittgenstein mówił później, że wyrażenie o formie „X istnieje” jest równoważne temu: „Nazwa X mo­ że być zastosowana”. b) Jeśli słówko „istnieje” występuje bez orze­ cznika w zdaniu o postaci podmiotowo-orzecznikowej, a miejsce podmiotu zajmuje wyrażenie, które jest deskrypcją określoną, np. „Autor Pana Wołodyjowskiego istnieje”, wówczas pseudoorzecznik „istnieje” występuje w funkcji stwierdzania własności bycia autorem Pana Wołodyjowskiego, przysługującej pewnej osobie. Zdanie gramatycz­ ne: „Autor Pana Wołodyjowskiego istnieje” wyra­ ża faktycznie funkcję zdaniową: „Istnieje jedna i tylko jedna osoba X, która jest autorem Pana Wołodyjowskiego”, oraz przekonanie, że przy pod­ stawieniu określonej wartości za X, otrzymamy zdanie prawdziwe. Istnienie — pisał Russell w The Phiłosophy of Logicał Atomism — jest w istocie własnością

75

funkcji zdaniowej. Ważnym rezultatem teorii deskrypcji — pisał Russell w innym miejscu (por. Logical Atomism) — jest to, że wyrażenie „A ist­ nieje” jest pozbawione znaczenia, jeśli A nie jest wyrażeniem o formie deskrypcji określonej (ten właśnie taki a taki) lub nie zastępuje takiej des­ krypcji. Jeśli istnieje przedmiot opisany w des­ krypcji określonej i X jest tym przedmiotem, to nonsensem jest wyrażenie „X istnieje”. Tak więc „Sienkiewicz istnieje” jest pozbawione znaczenia, gdyż wyrażenie to w ogóle nie jest zdaniem w ścisłym sensie; a wyrażenie „Autor Pana Woło­ dyjowskiego istnieje” może być zinterpretowane w terminach nieegzystencjalnych. W obu wypad­ kach słowo „istnieje” jest pseudoorzecznikiem dającym się usunąć przy pomocy analizy. Późniejsze krytyki teorii deskrypcji skoncen­ trowały się na dwóch kwestiach: a) czy naprawdę wszystkie zdania sensowne muszą być prawdziwe albo fałszywe, b) czy naprawdę zdania, w któ­ rych podmiotach znajdują się deskrypcje określo­ ne, są zdaniami egzystencjalnymi, a same te de­ skrypcje konstrukcjami logicznymi z symboli kom­ pletnych i niekompletnych. W szczególności Strawson we wzmiankowanym artykule On Referring (którego przekład polski J. Pelca znajduje się w książce Logika i język) poddał krytyce i od­ rzucił oba te twierdzenia Russella, a tym samym podważył przeświadczenie o poprawności teorii des­ krypcji, zwłaszcza teorii deskrypcji określonych. Także wyniki zastosowania- teorii deskrypcji do interpretacji zdań ogólnych wywołały liczne komentarze i dyskusje. A wyniki te są takie, że terminy ogólne zinterpretowane zostały jako sym­ bole niezupełne, nie zaś jako imiona własne ozna­ czające fakty pewnego rodzaju. W rezultacie, Rus­ sell odrzucił swą poprzednią tezę o istnieniu uniwersaliów i faktów ogólnych, a w każdym razie uznał ją za niedostatecznie uzasadnioną. Twier­ dzenia ogólne nie wskazują na nowy rodzaj fak­ tów. Mogą być one potwierdzone lub obalone je­ 76

dynie przez odwołanie się do faktów atomowych. Ponieważ jednak twierdzenia ogólne nie dadzą się zinterpretować wyłącznie w kategoriach skoń­ czonej koniunkcji zdań atomowych, trzeba Więc je uznać po prostu za deskrypcje nieokreślone i wieloznaczne czegoś, co nie jest ani rzeczą jed­ nostkową, ani skończonym zbiorem rzeczy jedno­ stkowych. Właśnie z tego powodu pojawia się wątpliwość, czy one w ogóle są deskrypcjami cze­ gokolwiek realnego lub nierealnego. Wydaje się raczej, że są one pewnego rodzaju konstrukcjami logicznymi lub ,,fikcjami logicznymi”. B. Russell był pierwszym filozofem, który opracował i zastosował analizę logiczną jako me­ todę rozwiązywania problemów filozofii. Russellowski program reformy języka naturalnego i zbudowania języka idealnego oraz główne zamie­ rzenia atomizmu logicznego zostały w różnych wersjach podjęte przez filozofów z Cambridge i Oksfordu, przez pozytywistów logicznych i ana­ lityków amerykańskich. Wśród ważniejszych filo­ zofów, którzy tę metodę przyjęli i zastosowali, wymienić trzeba L. Wittgensteina, C. D. Broada, J. Wisdoma, S. Stebbing, G. Ryle’a, R. Carnapa i A. J. Ayera. Szczególny wpływ na dalszy roz­ wój analizy logicznej, a także na losy atomizmu logicznego wywarł Wittgenstein. Traktat Wittgen­ steina był zarówno zastosowaniem analizy formal­ nej i próbą realizacji programu atomizmu logicz­ nego, jak i analizą tej analizy. Analiza filozoficz­ na rozpoczęła się u Moore’a, analiza logiczna — u Russella, ale filozofię analizy zapoczątkował Wittgenstein. On też w późniejszym okresie na­ dał analizie charakter zupełnie odmienny od te­ go, który charakteryzował atomizm logiczny Rus­ sella.

77

IV. LUDWIG WITTGENSTEIN: FILOZOFIA ANALIZY

Ludwig Wittgenstein1 (1889—1951) urodził się w Wiedniu, w rodzinie żydowskiej, z ojca protes­ tanta (inżynier) i matki katoliczki. Wittgenstein studiował matematykę i nauki przyrodnicze w Linz (Austria) i w Berlinie. W 1908 r. wyjechał do Anglii, gdzie studiował inżynierię w Manche­ sterze, szczególnie inżynierię lotniczą. Zaintereso­ wania matematyką skierowały go ku czystej ma­ tematyce i filozoficznym podstawom matematyki. Pod wpływem The Principles oj Mathematics B. Russella, porzucił on studia inżynierskie i prze­ niósł się do Cambridge, gdzie Russell wykładał. W latach 1912—13 studiował matematykę, logi­ kę i psychologię w Trinity College. Wedle opinii jego najbliższego przyjaciela, Dawida Pinsenta, któremu poświęcił on później swój Traktat, Witt­ genstein miał charakter popędliwy, irytujący dla otoczenia, często wpadał w depresję, w stany lę­ kowe przed śmiercią, która może przerwać jego zamierzenia naukowe i, zanim zajął się filozofią, często myślał o samobójstwie. Sądził, że „nie ma prawa'żyć w świecie” i uciekając od świata chro­ nił się w Norwegii, gdzie w całkowitym odosob­ nieniu poświęcał się rozważaniom logicznym. Pozostał jednak w stałej korespondencji z Rus­ sellem. Po wybuchu I wojny światowej, Wittgenstein zgłosił się ochotniczo do armii austriackiej i słu-1 1 Podajemy podstawowe informacje biograficzne o Wittgensteinie z uwagi na ich znaczenie dla zrozu­ mienia całej filozoficznej twórczości tego autora.

78

L. WITTGENSTEIN

żył w artylerii rzecznej na Wiśle oraz w fabryce broni artyleryjskiej w Krakowie. Następnie jako oficer artylerii służył na froncie wschodnim i w artylerii górskiej w południowym Tyrolu. Je­ dnocześnie zapisywał swe myśli logiczne i filozo­ ficzne w notesie, który stale nosił ze sobą. W li­ stopadzie 1918 r. dostał się do niewoli włoskiej. Zaraz po wyjściu z niewoli, podjął starania w Wiedniu o wydanie swej pracy pod tytułem Logisch-Philosophische Abhandlung. Jednakże do­ piero w 1921 r. tekst ten ukazał się w języku niemieckim w „Annalen der Naturphilosophie”. W 1922 r. ukazał się dwujęzyczny, niemiecko-an­ gielski, tekst tej pracy pod tytułem Tractatus Logico-Philosophicus. Część notatek będących pod­ stawą dla Traktatu, a zapisanych w latach 1914— —16, została opublikowana pośmiertnie (1961), tak­ że w formie dwujęzycznej. 79

Spory majątek odziedziczony po śmierci ojca (1913) Wittgenstein rozdzielił między rodzeństwo i anonimowy fundusz pomocy artystom, a po za­ kończeniu wojny przyjął skromną posadę wiej­ skiego nauczyciela dzieci w wieku 9—10 lat, któ­ rą zajmował w latach 1920—26. Pracę swą trak­ tował bardzo poważnie i był wymagającym nau­ czycielem. Dla potrzeb swych uczniów, opracował słownik liczący ok. 7 tysięcy słów niezbędnych w wiejskiej szkole podstawowej, opublikowany w 1926 r. W tym czasie Wittgenstein, zapewne zniechęcony niezrozumieniem powszechnym jego Traktatu, poniechał myśli o pracy na polu filozo­ fii. W 1926 r. zrezygnował z posady nauczyciela i zabiegał usilnie, lecz bezskutecznie, o przyjęcie do zakonu. Uzyskał jednak miejsce pomocnika ogrodnika w zakonie Hiitteldorf koło Wiednia, a następnie, jako główny architekt, kierował bu­ dową domu dla swej siostry w Wiedniu. W tym czasie Moritz Schlick i grupa uczonych skupio­ nych w Kole Wiedeńskim zdołali nakłonić Wittgensteina do współpracy i dyskusji nad Trakta­ tem. Idee zawarte w Traktacie wywarły niemały wpływ na dalszy rozwój filozofii pozytywizmu lo­ gicznego. W styczniu 1929 r. Wittgenstein powrócił do Cambridge, aby ponownie zająć się filozofią. Opu­ blikował w „Proceedings of the Aristotelian So­ ciety” (1929) artykuł Some Remarks on Logical Form (Kilka uwag na temat formy logicznej). Wraz z Traktatem były to jedyne publikacje, któ­ re ukazały się za jego życia. Wykłady na uniwer­ sytecie w Cambridge Wittgenstein rozpoczął w styczniu 1930 r. i kontynuował do lata 1936 r. Wówczas ponownie usunął się do swej samotni w Norwegii i rozpoczął pisanie Philosophical In­ vestigations (Dociekania filozoficzne). W 1937 r. powrócił do Cambridge, a w 1939 r. objął kate­ drę filozofii po G. E. Moore. Wykładał z pasją bez żadnych notatek, bez zbytniej elokwencji i z dużym wysiłkiem intelektualnym. 80

W czasie II wojny światowej przerwał wykłady i pracował na różnych stanowiskach po­ mocniczych w szpitalu londyńskim, w laborato­ rium badawczym kliniki w Newcastle. W r. 1944 podjął wykłady w Cambridge, lecz nie był zadowolony ze swej pracy nauczycielskiej, wątpił w jej celowość i pożytek. Zniechęcił się w ogóle do uniwersytetów i życia akademickiego. Powróciły też dawne stany depresyjne i pragnie­ nie życia samotnego w pełnym odosobnieniu. Tyl­ ko w takich warunkach miał nadzieję ukończenia swych Investigations. Pod koniec 1947 r. zrezy­ gnował z katedry w Cambridge i osiadł na odlu­ dziu na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Zaczął cho­ rować. W 1949 r. wyjechał na parę miesięcy do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce po powrocie do Anglii dowiedział się, że jest chory na raka. Wia­ domość przyjął z całkowitym spokojem. W 1950 r. odwiedził swą rodzinę w Wiedniu, następnie prze­ bywał jakiś czas w Oksfordzie i w swej samotni w Norwegii. Po powrocie do Cambridge zamie­ szkał w domu swego lekarza, gdzie zamierzał do­ kończyć swych dni. Do ostatniej chwili usilnie pracował notując swe pomysły filozoficzne w no­ tesach. Po ostrym ataku 27 kwietnia 1951 r. do­ wiedział się od swego lekarza, że koniec już nad­ szedł. Wtedy wykrzyknął: „świetnie!” i, zanim stracił przytomność, dodał: „Powiedz im, że mia­ łem wspaniałe życie”. Zmarł 29 kwietnia 1951 r. Wittgenstein był, obok Moore’a i Russella, je­ dnym z głównych twórców filozofii jako analizy. Dwa podstawowe dzieła Wittgensteina, Tractatus Logico-Philosophicus i Philosophical Investiga­ tions, określają zarazem dwie różne jego postawy w sprawie natury i zadań filozofii.

1. TRAKTAT LOGICZNO-FILOZOFICZNY, CZYLI O CZYM MOŻEMY MÓWIĆ

Zarówno treść, jak i forma Traktatu wyróż­ nia się oryginalnością. Jest to seria uwag doty­ czących najważniejszych zagadnień filozofii, po6 — Bryt. fil. analityczna

81

numerowanych w układzie dziesiętnym, obejmu­ jących około 80 stron. Siedem twierdzeń wyzna­ cza treść i strukturę całości dzieła. Oto one: 1. Świat jest wszystkim, co zachodzi. (Niem.: Die Welt ist alles was der Fall ist.) (Ang.: The World is all that is the case.) 2. To, co zachodzi — fakt — jest istnieniem stanów rzeczy. (Niem.: Was der Fall ist, die Tatsache, ist das Bestehen von Sachverhalten.) (Ang.: What is the case — a fact — is the existence of states of affairs.) 3. Logicznym obrazem faktów jest myśl. (Niem.: Das logische Bild der Tatsachen ist der Gedanke.) (Ang.: A logical picture of facts is a thought.) 4. Myśl jest sądem sensownym. (Niem.: Der Gedanke ist der sinnvolle Satz.) (Ang,: A thougt is a proposition with a sen­ se.) 5. Sąd jest funkcją prawdziwościową sądów elementarnych. (Niem.: Der Satz ist eine Wahrheitsfunk­ tion der Elementarsätze.) (Ang.: A proposition is o truth-function of elementary propositions.) 6. Ogólną formą funkcji prawdziwościowej jest [p, I, N(4)J. Jest to ogólna forma sądu. (Niem.: Die allgemeine Form der Wahr­ heitsfunktion ist: [p, £, N(ł)l. Das ist die allgemeine Form des Satzes.) (Ang.: The general form of a truth-func­ tion is: [p, N(ï)l. This is the general form of a proposition.) 7. O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. (Niem.: Wovon man nicht sprechen kann, darüber muss man schweigen.)

82

(Ang.: What we cannot speak about, we must pass over in silence.) W tych siedmiu ogólnych twierdzeniach oraz w tezach będących ich eksplikacją Wittgenstein zamierzał zawrzeć rozwiązania wszystkich najwa­ żniejszych problemów filozofii. Wśród nich znala­ zły się takie problemy jak: struktura świata, isto­ ta myślenia, teoria sensowności zdań, zadania fi­ lozofii, natura logiki, a także podstawowe proble­ my etyki. Przy tym własne rozwiązania tych za­ gadnień uznał za niepodważalne i ostateczne. Wy­ raził je zresztą w sposób wzniosły i enigmatycz­ ny oraz uporządkował je nie tylko w pewnym po­ rządku logicznym, ale też z pewnym smakiem ar­ tystycznym. Cały sens Traktatu logiczno-filozoficznego przedstawił w swej „Przedmowie” tak oto: „Co się w ogóle da powiedzieć, da się jasno po­ wiedzieć; o czym zaś nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. 1 Jednakże twierdzenia Traktatu nie okazały się tak jasne i niepodważalne, jak tego się Witt­ genstein spodziewał. Chociaż Traktat uznany zo­ stał za dzieło klasyczne filozofii wieku dwudzie­ stego i stał się inspiracją zarówno dla filozofów zgrupowanych w Kole Wiedeńskim, jak i dla bry­ tyjskich analityków z Cambridge, zawierał wiele niejasności i wywołał szerokie dyskusje i spory interpretacyjne w sprawach natury logiki i ma­ tematyki, roli języka i jego stosunku do świata, a także właściwych zadań filozofii. Treść pierwszych stron Traktatu zawiera eksplikację twierdzeń ontologicznych 1 i 2, co może nasuwać sugestię, że zagadnienia ontologii są dla autora najważniejsze. W istocie, twierdzenia te są jedynie przygotowaniem do filozofii języka, w ob­ rębie której zamyka się cała zawartość Traktatu. Natomiast konkluzje Traktatu zawierają się —jak zobaczymy — głównie w ocenie języka filozofii.1 1 Por. Tractatus 1970, s. 3.

Logico-Philosophicus,

Warszawa

83

Świat jest ogółem faktów, stanów rzeczy. Rze­ czy są składnikami faktów. Rzeczy nie są jednak przedmiotami zdrowego rozsądku. Są to najprost­ sze, niezłożone substancje, niejako atomy świata, ostateczne jego składniki. Konfiguracja takich stałych i trwałych przedmiotów tworzy stan rze­ czy, czyli fakt. Ale czym są te substancjalne przedmioty ostateczne, jaka jest ich natura, tego Wittgenstein nie określał. Identyfikacja takich przedmiotów oraz najprostszych struktur stanów rzeczy nie należy już do filozofii, lecz do nauk szczegółowych. Istnienia najprostszych przedmio­ tów oraz najprostszych układów tych przed­ miotów, czyli stanów rzeczy — zwanych często (w nawiązaniu do terminologii B. Russella) „fak­ tami atomowymi” — domyślamy się na podsta­ wie analizy naszego języka. Mianowicie najprost­ szym zdaniom naszego języka muszą odpowiadać najprostsze fakty, a poszczególnym terminom w tych zdaniach, spełniającym funkcje nazw ści­ słych, muszą odpowiadać jakieś proste przedmioty. Tylko niektóre spośród faktów istnieją w przestrzeni lub w czasie. Natomiast wszystkie fak­ ty znajdują się w przestrzeni logicznej, tj. w prze­ strzeni możliwości. Fakty istniejące, zwane też pozytywnymi stanami rzeczy, są odpowiednikami zdań prawdziwych, fakty nie istniejące, czyli ne­ gatywne stany rzeczy, ukazywane są w zdaniach fałszywych. Logicznym obrazem faktów jest myśl (3), a ogół myśli prawdziwych jest obrazem świata (3.01). Każda myśl dotyczy sytuacji (stanu rzeczy) możliwej, cokolwiek da się pomyśleć, jest też mo­ żliwe (3.02). Nie można więc pomyśleć nic niemoż­ liwego, nic nielogicznego (3.03). Myśl wyraża się w sposób zmysłowo postrzegalny w zdaniu (3.1.). Mianowicie w zdaniu posługujemy się postrzegalnym znakiem fonetycznym lub graficznym dla wyrażenia myśli, która jest projekcją możliwej sytuacji (możliwego stanu rzeczy). Tylko fakty lub sytuacje (a nie przedmioty będące ich elemen­ 84

tami składowymi) mogą wyrażać sens zdania. Zdania są stwierdzeniami lub zaprzeczeniami za­ chodzenia faktów możliwych, tj. stwierdzeniami lub zaprzeczeniami istnienia stanów rzeczy. Myśl jest to sąd sensowny, wyrażony w zdaniu (gra­ matycznym). (4). Zdania są obrazami faktów lub jak gdyby ich modelami. Między strukturą zdania i faktu za­ chodzi ścisła, izoformiczna odpowiedniość. Jed­ nakże tylko zdania elementarne, czyli najprostsze zdania sensowne, odwzorowują fakty. Wszystkie zdania złożone są funkcjami prawdziwościowymi swych zdań elementarnych (5). Natomiast twier­ dzenia logiki, czyli tautologie i sprzeczności, są pozbawione sensu, gdyż nie obrazują świata. Jedną z centralnych myśli Traktatu jest twier­ dzenie, że granice naszego języka (czyli ogółu zdań) są granicami naszego świata. Czego nie mo­ żemy pomyśleć, te^o nie możemy też powiedzieć. A nie możemy pomyśleć tego, czego pomyśleć nie możemy: np. drugiej strony granicy naszego świa­ ta. Świat jest zawsze moim światem (por. 5.6— —6.62). W tej sprawie godził się Wittgenstein z solipsyzmem. W związku z tym wszelkie pretensje filozo­ fów do określania granic lub wychodzenia poza granice własnego myślenia, własnego języka i świata mają charakter metafizyczny i mistyczny; a wypowiedzi filozofii tradycyjnej nie są nawet fałszywe, są one pozbawione sensu. Byłyby fał­ szywe, gdyby błędnie przedstawiały fakty, ale one w ogóle nie przedstawiają faktów. Wypowie­ dzi metafizyczne mają postać zdań gramatycz­ nych, lecz nie mają charakteru zdań logicznych. Filozofia nie jest i nie może być teorią świata; fi­ lozofia w ogóle nie jest teorią, lecz pewną aktyw­ nością. Zadaniem tej aktywności jest analiza i roz­ jaśnianie zdań. Analiza filozoficzna ma prowadzić do rozłożenia wszelkich opisowych zdań złożo­ nych na zdania elementarne, a tych ostatnich — na ostateczne jednostki języka, czyli terminy nie 85

analizowalne. Te ostateczne jednostki języka (na­ zwy) reprezentują ostateczne składniki świata. Dzięki temu właśnie zdania elementarne obrazu­ ją fakty elementarne. Zadaniem analizy jest więc doprowadzenie każdego zdania do adekwatnego obrazu rzeczywistości opisywanej w tym zdaniu. Głównym postulatem tak rozumianej analizy jest tzw. teza ekstensjonalności, tj. postulat, że każde zdanie jest bądź logicznie proste (zdanie elemen­ tarne), bądź jest funkcją prawdziwościową takiego zdania. Analiza jest więc formą lingwistycznej transformacji zdań złożonych, bez względu na ich formę gramatyczną, na zdania proste, połączone ścisłymi związkami logicznymi, dzięki określonym operacjom. Wynikiem analizy jest ukazanie właś­ ciwej formy logicznej zdania gramatycznego, a tym samym wskazanie, o czym możemy, a o czym nie możemy mówić. Czy jednak sam Wittgenstein nie angażuje się w Traktacie w rozważania o charakterze me­ tafizycznym? Szereg twierdzeń Traktatu ma cha­ rakter tradycyjnych wypowiedzi metafizycznych. Należą do nich nie tylko takie twierdzenia jak: Świat jest niezależny od mej woli (6.373); Sens świata musi leżeć poza nim (6.41); Śmierć nie jest zdarzeniem w życiu (6.4311); Nie to, jaki jest świat, jest tym co mistyczne, lecz to, że jest (6.44); Jest zaiste coś niewyrażalnego; To, co się u w i d ac z n i a, jest tym co mistyczne (6.522); lecz także twierdzenia: Świat jest ogółem faktów, nie rze­ czy (1.1); Logicznym obrazem faktów jest myśl (3); Wielka zagadka nie istnieje (6.5); Granice mego języka wyznaczają granice mego świata (5.62). Wittgenstein zdawał sobie sprawę z pojawiają­ cego się tu paradoksu. Z jednej strony, zalecał, jako jedynie poprawną, następującą metodę filo­ zofii: „Poprawna metoda filozofii byłaby właści­ wie taka: nie mówić nic poza tym, co da się po­ wiedzieć, czyli poza zdaniami nauk przyrodniczych — a więc nic poza tym, co z filozofią nie ma nic wspólnego; a gdyby potem ktoś chciał powiedzieć 86

coś metafizycznego, wykazać mu, że pewnym zna­ kom swoich zdań nie nadał żadnego znaczenia. Byłaby to dla niego metoda niezadowalająca — nie miałby poczucia, że uczymy go filozofii — ale byłaby to jedyna metoda ściśle poprawna” (6.53). Ale z drugiej strony, przyznawał, że samo to za­ lecenie musi być uznane za niedorzeczne. Pisał: „Tezy moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie — po nich — wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy.) Musi te tezy przezwyciężyć, wte­ dy świat przedstawi mu się właściwie” (6.54). Traktat kończy się słynnym zdaniem: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” (7). Jed­ nocześnie cały Traktat był dobitnym zaprzecze­ niem tej zasady, bo wyraźnie ukazywał, że można i trzeba mówić o tym, o czym zalecał mil­ czeć. Natomiast Traktat nie tylko nie ukazywał tego, że „co można pokazać, tego nie można powiedzieć” (4.1212), lecz ukazywał i wypowiadał myśl, że czego nie można powiedzieć, to można po­ kazać. Ponadto, nie tylko ukazywał, c o można powiedzieć, lecz także wypowiadał, c o można po­ kazać. 2. BADANIA JĘZYKA POTOCZNEGO JAKO METODA TERAPII FILOZOFICZNEJ

Po ukazaniu się Traktatu Wittgenstein na wiele lat porzucił filozofię. Po powrocie do niej, spróbował raz jeszcze sformułować — w duchu Traktatu— zadania filozofii. W odczycie (1929) na posiedzeniu The Aristotelian Society dowodził, że filozofia winna zmierzać do skonstruowania języ­ ka idealnego, tj. języka, w którym wszystkie ter­ miny byłyby dokładnie zdefiniowane, a zdania ukazywałyby w sposób jednoznaczny logiczną for­ mę faktów, do których się odnoszą. Rychło jednak Wittgenstein całkowicie porzucił tę koncepcję fi­ lozofii i dojrzał w Traktacie poważne błędy. Daw­ na koncepcja filozofii rozpadła się nagle jak do­

87

mek z kart. Dążenie filozofii do zbudowania ideal­ nego języka ukazało się Wittgensteinowi jako zwykła iluzja, niemożliwa do zrealizowania i opar­ ta na istotnym niezrozumieniu natury języka. Bezzasadne jest w szczególności poszukiwanie ostatecznych składników zdań (atomów logicz­ nych) i nieuprawniony jest domysł o istnieniu ostatecznych składników świata (przedmiotów jednostkowych lub faktów atomowych). Podwa­ żenie tego domysłu musi z kolei prowadzić do podważenia i odrzucenia denotacyjnej teorii zna­ czenia wyrażeń i zdań języka. Filozofowie sami wpadają w pułapkę, z której nie mogą się na­ stępnie wydostać. Pułapką taką jest właśnie ideał całkowitej jasności i wyraźności języka, ideał, który filozofowie — łącznie z. autorem Traktatu — próbowali osiągnąć za pomocą „analizy", tj. poszukiwania coraz to jaśniejszych i prostszych wyrażeń, którymi można by zastąpić wyrażenia języka naturalnego. W poszukiwaniach tych filo­ zofowie stawiali najczęściej pytania dotyczące struktury i istoty zjawisk badanych, a tym sa­ mym wpadali w nowe kłopoty, z którymi nie byli już w stanie sobie poradzić. Wittgenstein proponuje przeto nową metodę dla filozofii: metodę uważnego zbadania sposobu lub różnych sposobów używania w języku natu­ ralnym wyrażeń i terminów interesujących filo­ zofię. Metodę tę zastosował już w swych wykła­ dach w Cambridge w roku akademickim 1933/34 i 1934 '35. Notatki słuchaczy Wittgensteina z tych lat znane są pod nazwą The Blue and Brown Books. Myśli w nich wyrażone i nowy styl filozo­ fowania były przygotowaniem i zapowiedzią dru­ giego po Traktacie, głównego dzieła Wittgensteina, Philosophical Investigations (Dociekania filozoficz­ ne). Zadania, jakie sobie Wittgenstein postawił do rozwiązania, przypominają do pewnego stopnia problemy Traktatu. W Dociekaniach, podobnie jak w Traktacie, położony został nacisk na odrębny

88

charakter filozofii i nauki. Filozofia nie jest nau­ ką, tzn. nie dostarcza żadnych nowych ipformacji o faktach, nie buduje teorii wyjaśniających fakty. Filozofia ma za swój przedmiot język i zmierza do rozwiązania lub likwidacji proble­ mów językowych. Jednakże Wittgenstein zmienił swój pogląd na charakter tych problemów oraz na sposób ich rozwiązywania. Problemy, które w Traktacie uważał jeszcze za istotne dla filozo­ fii, jak problem ogólnej formy logicznej (czyli istoty) wszelkich zdań, problem natury znaczenia, problem stosunku języka do świata, problem te­ go co można, a czego nie można powiedzieć, czyli problem granic naszego myślenia, wszystkie te problemy uznał następnie za pozorne na równi z tradycyjnymi pytaniami metafizycznymi, tj. za takie, które wymagają rozwiązania nie w sensie podania na nie odpowiedzi, lecz rozwiązania przez wykazanie, że nie powinny się one były w ogóle pojawić. Główne zadanie nowej filozofii Wittgensteina jest przede wszystkim negatywne: polega ono na usuwaniu kłopotów dotychczasowej filozo­ fii, na leczeniu frustracji intelektualnej, na usu­ waniu wszelakich „filozoficznych bólów głowy”. Sposób filozofowania zaprezentowany w Docieka­ niach ma więc nade wszystko charakter metody terapeutycznej, działającej analogicznie do klinicz­ nego zastosowania psychoanalizy. Metodą tą jest opis szczegółowy sposobu dzia­ łania języka danego rodzaju, czyli w danym re­ gionie jego zastosowania, wskazanie na charakter »gry językowej”, w jaką uwikłane są interesują­ ce nas wyrażenia lub terminy. Mówiąc o opisie języka, Wittgenstein ma na myśli język zwykły, codzienny język ludzi. Nie idzie mu jednak o ję­ zyk angielski, niemiecki czy francuski, lecz raczej np. o język budowniczych stosowany praktycznie w procesie samego budowania lub język barw w zastosowaniu artystów malarzy, czy też język, w którym wyrażamy nasze wewnętrzne przeżyć cia: cierpienia, radości itp. Istnieje ogromna ilość

89

różnych języków zazębiających się ze sobą, języ­ ków różnych dziedzin i różnych poziomów. Spo­ sób, w jaki posługujemy się tymi poszczególnymi językami, ukazał Wittgenstein przez analogię do sposobu, w jaki rozgrywamy jakieś gry, reguły zaś porządkujące sposoby używania tych języków do reguł stosowanych w grach, np. w grze w sza­ chy, w piłce nożnej itp. Wszystkie wyrażenia ję­ zyka pojawiają się w obrębie określonej „gry ję­ zykowej” i pytać o sposób użycia tych wyrażeń, to pytać o sposób ich funkcjonowania w samej tej grze. Przy tym sposobów użycia słowa w obrębie danej „gry językowej” może być wiele. Taką roz­ gałęzioną siatkę nachodzących na siebie i przeci­ nających się sposobów funkcjonowania wyrażenia w obrębie danej gry językowej nazwał Wittgen­ stein „rodziną” użycia danego wyrażenia. Otóż „rodzina” danego wyrażenia wyczerpuje sobą „istotę” lub „znaczenie” badanego pojęcia. Nie można podać definicji danego pojęcia, np. „pozna­ nia”, „prawdy”, „faktu”, „świata” itp. Można je­ dynie szczegółowo opisać „rodzinę” jego użycia lub wskazać wzorcowe przykłady różnych sposo­ bów użycia. I na wykonaniu tego opisu zadanie filozofa się kończy, niczego więcej uczynić on nie może. Ścisłe definicje, wyjaśnienia i analizy reduk­ cyjne 1 podawane są w naukach szczegółowych, nie w filozofii. Kłopoty filozofów pojawiają się wówczas, gdy — zamiast pytać o faktyczne spo­ soby użycia wyrażenia w danej grze językowej lub pytać o wzorcowe przykłady jego użycia — zaczynają pytać, „dlaczego” jakieś wyrażenie ma takie użycie. Wittgenstein oddala takie pytania ja­ ko bezpodstawne. Można pytać w obrębie da­ nej gry, np. w szachy, czy i dlaczego dane posu­ nięcie jest poprawne, tj. zgodne z regułami gry; można też pytać o same reguły gry, które to py­ tanie jest faktycznie pytaniem o wzorcowe przy-1 1 Pojęcie analizy rozdz. VII.

90

redukcyjnej

wyjaśniam niżej w

kłady gry. Nie można jednak pytać, dlaczego w danej grze przyjmuje się takie właśnie reguły; nie ma sensu np. pytać, dlaczego ,,król” może się w szachach przesuwać tylko o jedno pole. Od­ powiedzią może być tylko: „bo to jest taka wła­ śnie gra”. Analogicznie, można pytać o długość dowolnych przedmiotów, ale nie można zapy­ tać, ile jednostek metrycznych zawiera długość wzorcowego metra, który znajduje się w Sèvres pod Paryżem. Na pytanie takie można odpowie­ dzieć jedynie, że metr wzorcowy jest wzorcem, a więc nie ma sensu pytać, ile ma metrów. A jeśli pytający chce czegoś więcej, to znaczy, że nie ro­ zumie on sposobu użycia terminu „jednostka dłu­ gości w systemie metrycznym”, nie rozumie za­ sad gry. Przy tym gry są różne. Gry sztucznie skon­ struowane, jak gra w szachy lub „gra metrycz­ nych pomiarów”, mają wyraźnie określone i sta­ łe reguły, czyli przykłady wzorcowe (paradyg­ maty). Naturalne gry językowe, np. z takimi słowami jak: myśleć, wiedzieć, prawdziwy itp., nie mają stałych reguł, gdyż nie zostały one sztucznie określone. I żadna sztucznie utworzo­ na gra językowa nie może zastąpić, ani udosko­ nalić, naturalnej gry językowej. W razie poja­ wienia się wątpliwości co do sposobu użycia ja­ kiegoś terminu z języka naturalnego, musimy po prostu dążyć do prześledzenia jak najszerszego pola lub „rodziny” faktycznie stosowanych użyć. Pewne ppwtarzające się sposoby użycia będziemy mogli przyjąć wówczas za wzorce. Ale wzorce ta­ kie nigdy nie będą całkowicie określone i trwałe, tym bardziej że naturalne gry językowe zmienia­ ją się, przekształcają; jedne zamierają, a inne powstają. Pisma Wittgensteina od r. 1930 odzwierciedla­ ją jego intensywne rozważania nad rozmaitymi grami językowymi. W Wyborze pism zamieściliś­ my przekłady niektórych fragmentów z Zettel (Kartki) Wittgensteina, które są jak gdyby albu­

91

mem różnych, luźno powiązanych rozważań auto­ ra nad zagadnieniem stosunku myślenia i działa­ nia oraz nad sposobami używania takich słów jak: myśleć, mieć zamiar, oczekiwać, wyobrażać sobie, i innych gier językowych. Oddają one za­ równo styl, jak i poglądy autora; podyktował je Wittgenstein swym uczniom w latach 1945—1948.

V. GILBERT RYLE: ANALIZA PRZECIW MITOM

Najbardziej znanym reprezentantem filozofii ję­ zyka potocznego jest Gilbert Ryle (ur. w 1900 r.), filozof z Oksfordu. G. Ryle był profesorem Uni­ wersytetu Oksfordzkiego od 1945 r., obecnie jest na emeryturze, lecz aktywnie działa w Magdalen College oraz nadal wydaje „Mind”, którego redak­ torem pozostaje od wielu lat. Głównymi pracami Ryle’a są dwie książki: The Concept of Mind (1949) (przekład polski W. Marciszewskiego: Czym jest umysł?, Warszawa 1970) oraz Dilemmas (1953). Filozofia Ryle’a ukształtowała się na pod­ stawach filozofii klasycznej, a wśród kierunków, które na nią oddziaływały, należy wymienić filo­ zofię Arystotelesa, Cooka Wilsona (profesora w Oksfordzie na początku XX w.), a także Husserla i Meinonga. Jednakże stylem filozofowania i zainteresowaniami przypominał Ryle Wittgensteina z drugiego okresu jego filozofii. Gdy w Cambridge kształtowała się nowa filozofia Wittgensteina, Ryle nadawał podobny kierunek filozo­ fii w Oksfordzie. Już w 1931 r. (w artykule Systematically Misleading Expressions) wystąpił Ryle z poglądem, że głównym zadaniem filozofii jest wykrywanie źródeł absurdalnych teorii filozoficznych i błęd­ nych konstrukcji. Źródła te mają, zdaniem Ryle’a, charakter błędów językowych. A polegają one na tym, że ogromna ilość zdań gramatycznych języka potocznego ma taką formę syntaktyczną, która mo­ że sugerować i faktycznie błędnie sugeruje, jakoby istniała odpowiadająca jej forma faktów. Wyraże­ 93

nia takie wprowadzają systematycznie w błąd: np. zdanie w rodzaju „Pan Pickwick jest osobą fik­ cyjną” jest gramatycznie podobne do zdania „Pan Menziens jest politykiem” i może sugerować, że — podobnie jak zdanie drugie — jest ono opisem ja­ kiejś osoby, której własnością jest fikcyjność. Błę­ dy tego rodzaju prowadzą w konsekwencji do za­ ludniania świata rozmaitego rodzaju najdziwacz­ niejszymi bytami. Analiza takich zdań wykazuje jednak, że nie są one opisami przedmiotów nieprzestrzennych lub pozaczasowych. O Panu Pickwicku nie możemy wszak powiedzieć, że urodził się w roku takim a takim. Zdanie „Pan Pickwick jest osobą fikcyjną” nie może więc być opisem żadnej osoby nierealnej, lecz jest opisem real­ nej osoby, mianowicie Dickensa lub realnej książki Dickensa. Ryle zdawał sobie sprawę z te­ go, że wypowiedzi o przedmiotach fikcyjnych rzadko wprowadzają w błąd zwykłych ludzi. Na­ tomiast filozofowie, zainteresowani w badaniu rozmaitych kategorii i rodzaju bytów, skłonni są do hipostazowania, czyli domyślania się pewnego sposobu istnienia jakichś przedmiotów na podsta­ wie pewnych form językowych. W ten sposób wprowadzili filozofowie takie rodzaje bytów, jak uniwersalia, fakty negatywne i inne przedmioty nierealne. Źródłem takiego hipostazowania są błę­ dy kategorialne. W artykule o kategoriach (Categories, 1937), Ryle starał się zachować to, co uważał za wartoś­ ciowe w arystotelesowskiej i kaniowskiej nauce o kategoriach. Zaproponował także określony spo­ sób rozpoznania, czy dwa wyrażenia należą do tej samej kategorii. Za podstawę należy przyjąć od­ powiednie wyrażenie niekompletne (nazwane przez Ryle’a „zdaniem ramowym”), np.: „...jest zielony”. Dwa słowa lub wyrażenia będą należeć do róż­ nych kategorii logicznych wtedy, gdy po podsta­ wieniu jednego z nich otrzymamy zdanie sensow­ ne, prawdziwe lub fałszywe, a w wyniku podsta­ wienia słowa drugiego otrzymamy absurd, czyli

94

bezład semantyczny. Już na podstawie przytoczo­ nego wyrażenia niekompletnego widać, że słowa „drzewo” i „sobota” należą do różnych kategorii. Jeśli wszakże dwa słowa podstawione w wyraże­ niu niekompletnym (np. słowa „drzewo” i „liść”) dadzą w wyniku zdania sensowne, nie dowodzi to jeszcze, że słowa te należą do tej samej kategorii. Mogłoby się bowiem znaleźć takie wyrażenie nie­ kompletne, którego nie można sensownie uzupeł­ nić równocześnie jednym i drugim słowem. Oto inny przykład: wyrażenia „on” i „autor tej książ­ ki” zdają się należeć do tej samej kategorii, gdyż w sposób sensowny wypełniają takie wyrażenia niekompletne jak: „...czytał Arystotelesa”, „...zjadł dzisiaj śniadanie” i inne. Jednakże nie można wy­ mienić obu tych wyrażeń w zdaniu ramowym: „ ...nigdy nie napisał książki” bez popadnięcia w sprzeczność, a więc absurd innego rodzaju. Wszel­ kie absurdy językowe, czy to w języku potocz­ nym, czy filozoficznym, pojawiają się w wyniku niewłaściwego uzupełniania wyrażeń niekomplet­ nych. Jednakże absurdy potoczne są przeważnie łatwe do zidentyfikowania. Istnieją jednak takie wyrażenia niekompletne, których wypełnienie określonymi słowami nie prowadzi w sposób oczy­ wisty do bezsensu lub sprzeczności. Do takich zdań ramowych należą: ’’...jest fałszywe”, „..jest prawdziwe”, „...myśli”, „...jest procesem umysło­ wym”, „...jest materialne” itp. Takie właśnie nie­ oczywiste sposoby uzupełniania wyrażeń niekom­ pletnych są szczególnym przedmiotem zaintereso­ wania filozofów. Filozofowie wówczas dopiero mogą tworzyć nowe typy kategorii, gdy spostrze­ gą absurdalność zastosowania różnych słów lub wyrażeń do jakiegoś wyrażenia niekompletnego. Filozofowie po to właśnie tworzą własne systemy kategorii, aby uniknąć możliwych absurdów i an­ tynomii. I odwrotnie, jeśli jakiś system kategorii wydaje się podejrzany, wówczas filozofowie po­ szukują ukrytych antynomii, do których musi on prowadzić, a odkrycie tych antynomii uznają za 95

dowód wystarczający błędności systemu kategorialnego. Na tę burzącą funkcję badań filozoficznych zwrócił też Ryle uwagę w artykule o argumenta­ cji filozoficznej (Philosophical Arguments, 1945). Dowody filozoficzne nie mają charakteru ani uza­ sadnień indukcyjnych, ani dedukcyjnych. Filozo­ fia ma swe własne metody postępowania, wśród których najbardziej charakterystyczną jest meto­ da reductio ad absurdum. Ukazując sprzeczność między zdaniami wynikającymi z jakiegoś zdania wyjściowego lub zbioru takich zdań filozof wyka­ zuje tym samym absurdalność danego zdania wyj­ ściowego lub zbioru zdań. Eliminacja takich ab­ surdów jest pierwszym zadaniem filozofii. Jed­ nakże — jak to wyraźnie pokazały następne prace Ryle’a — nie stawiał on przed argumentacją filo­ zoficzną zadań jedynie destrukcyjnych. Najlepiej tego dowodzi książka Ryle’a o umyśle (The Concept of Mind). Książka ta zawiera nie tylko dro­ biazgową analizę krytyczną dotychczasowego ję­ zyka — języka metafizyki dualistycznej — za po­ mocą którego filozofowie opisywali życie umy­ słowe człowieka, lecz oferuje także propozycje pozytywnego rozwiązania kłopotów filozoficznych. Rozważania te mają naturalnie przede wszystkim charakter lingwistyczny, lecz poprzez zmianę ję­ zyka zmienia Ryle także nasz sposób widzenia kłopotliwych faktów, które zaczynają się nam ukazywać w nowym świetle. W swej filozofii umysłu Ryle nie zamierza podawać jakichś no­ wych informacji o umyśle. Przeciwnie, zamierza oprzeć się na informacjach nam znanych i do nich się ograniczyć. We „Wprowadzeniu” do swej książki pisał: „Argumenty filozoficzne, które skła­ dają się na tę książkę nie mają przyczynić się do wzrostu naszej wiedzy o umyśle, mają natomiast skorygować mapę logic'zną tej wiedzy, którą już posiadamy”. Zadanie, jakie sobie Ryle postawił, polega raczej na uporządkowaniu i logicznym

96

oświetleniu jak najszerszego zakresu pola naszych wiadomości o życiu psychicznym. Otóż nasze wiadomości w tej tak ważnej dla nas dziedzinie są od dawna, tj. co najmniej od czasów Kartezjusza, błędnie poukładane. W co­ dziennym życiu potrafimy wprawdzie zupełnie dobrze sobie radzić przy rozpoznawaniu podsta­ wowych cech charakteru ludzi, ich inteligencji lub głupoty, potrafimy oceniać moralnie postępki, od­ najdywać ich motywy, zauważać pomyłki, perswa­ dować, rozumieć dowcipy i drwiny, wywoływać radości i smutki. W związku z tym potrafimy le­ piej lub gorzej posługiwać się odpowiednimi wy­ rażeniami naszego języka służącymi do określania najrozmaitszych stanów, procesów i własności na­ szych umysłów; takimi terminami jak: „inteligen­ tny”, „głupi”, „pomysłowy”, „roztargniony”, „dow­ cipny”, „wesoły”, „szczęśliwy”, „łatwowierny” i wieloma innymi. Łatwiej jest wszakże wypowia­ dać się za pomocą tych słów, niż wypowiadać się o tych słowach. Z filozoficznego punktu widze­ nia ważna jest nie tyle umiejętność trafnego za­ stosowania takich słów w poszczególnych konkret­ nych sytuacjach, lecz nade wszystko znajomość ich „siły logicznej”. A przez „siłę logiczną” wyra­ żeń naszego języka Ryle rozumie logiczny zwią­ zek między pojęciami, jakie one wyrażają. Te związki logiczne między pojęciami danej dziedzi­ ny (np. pojęciami odnoszącymi się do obszernej sfery życia umysłowego ludzi) oraz związki i róż­ nice między pojęciami z różnych dziedzin wyzna­ czają jednocześnie granice ważności tych pojęć, a tym samym granice stosowalności terminów wy­ rażających te pojęcia. Rozpoznanie takich związ­ ków nazywał Ryle ustalaniem geografii logicznej pojęć, czyli tworzeniem mapy logicznej pojęć. Próbami sformułowania takich map są do­ tychczasowe filozoficzne teorie poznania, teorie etyczne, estetyczne, teorie socjologiczne, logiczne itp. Poza logiką matematyczną, która poczyniła znaczne postępy, mapy filozoficzne wielu dziedzin 7 — Bryt. fil. analityczna

97

różnią się między sobą istotnie i zawierają poważ­ ne błędy. W dziedzinie naszych pojęć dotyczących życia psychicznego ludzi występuje szczególnie wiele poważnych nieporozumień i błędów. Na przeszkodzie do osiągnięcia poprawnej mapy po­ jęć w tej dziedzinie znajduje się zakorzeniony od dawna mit, który Ryle nazywa „mitem kartezjańskim” lub „mitem ducha w maszynie”. Walce z tym mitem, któremu — jak Ryle przyznawał — on sam przez długi czas ulegał, poświęcona jest książka o umyśle i wiele artykułów. Ryle zmierza mianowicie do pokazania paradoksalności tego mi­ tu oraz do wskazania, do jakich innych paradok­ sów prowadzi jego akceptacja. Mit jest bowiem czymś innym niż bajka, którą można zdekonspirować przez odwołanie się do faktów. Mit polega na tym, że fakty należące do jednej kategorii uj­ muje się w pojęciach właściwych dla innej kate­ gorii. Burzenie mitów nie polega więc na kwestio­ nowaniu faktów, lecz na zastąpieniu przyjętego w micie „porządku” (a ściślej: nieporządku) po­ jęć właściwym porządkiem pojęć. „Filozofia jest zastępowaniem nawykowego myślenia w pewnych kategoriach przez myślenie dopracowujące się świadomie kategorii właściwych”.1 Na czym polega ów „mit kartezjański”, który od dawna funkcjonuje w charakterze oficjalnej doktryny? Polega on na tym, że ogromny obszar faktów dotyczących świadomego zachowania się ludzi został „uporządkowany” za pomocą siatki pojęciowej, charakterystycznej dla metafizyki du­ alistycznej. W rezultacie, ten ogromny zakres naj­ różnorodniejszych faktów ukazał się w sposób nad wyraz uproszczony i zniekształcony. Oto istnieć mają dwa światy bytów substancjalnych: ciała (organizmy ludzkie) znajdujące się w przestrzeni i dusze nieprzestrzenne trwające w czasie. Sub­ stancje cielesne podlegają zmianom przestrzen-1 1 Ryle: Czym jest umysł? cyt. wyd. s. 39.

98

nym zgodnie z prawami fizyki, a dusze podlegają stanom lub zawierają w sobie procesy zachodzące w czasie. Przy tym, podstawowym dogmatem te­ go mitu jest twierdzenie (którego paradoksalność jest oczywista), że nieprzestrzenna dusza znajdu­ je się w przestrzennym organizmie człowieka i kieruje (stymuluje, kontroluje) zachowaniem się tego organizmu. Zachowanie się ciał i wszelkie procesy, jakim ciała podlegają, są obserwowalne zewnętrznie, tj. przez zewnętrznego obserwatora. Natomiast procesy, stany i właściwości duszy są wewnętrzne, odbywają się jak gdyby w ukryciu i dlatego z istoty swej są niedostępne obserwa­ cjom z zewnątrz. Takie wewnętrzne procesy mo­ gą być rozpoznane jedynie przez osobę, która je przeżywa za pomocą obserwacji wewnętrznej, czyli introspekcji. Człowiek przeżywa przeto dwa różne życia, dwie różne historie: jedna rozgrywa się w przestrzeni i składa się ze zdarzeń, które przydarzają się ciału, druga zaś składa się ze zda­ rzeń czasowych rozgrywających się we „wnętrzu”, czyli w duszy człowieka. To rozdwojenie faktów na cielesne i duchowe wyrażane jest najczęściej podziałem faktów na „zewnętrzne” i „wewnę­ trzne”. I chociaż sam ten podział interpretowany jest — dla uniknięcia oczywistych paradoksów, ponieważ procesy umysłowe jako nieprzestrzenne nie dadzą się bez sprzeczności opisać jako zacho­ dzące przestrzennie wewnątrz czegoś — jako me­ tafora, to jednak siła tej przenośni jest tak wiel­ ka, że kto ją początkowo przyjmie jako przenoś­ nię, ten musi traktować ją w końcu bez przenośni. Jak widać, i mity mają swą siłę. A widać to w sposobie, w jaki filozofowie rozważają stare za­ gadnienie stosunku ciała i duszy oraz związków szczegółowych między procesami umysłowymi i cielesnymi. Tak więc z całą powagą i już bez przenośni rozważają oni takie na przykład za­ gadnienia: w jaki sposób ukłucie szpilką wywo­ łuje ból? (a ból jest zinterpretowany jako zda­ rzenie nieprzestrzenne, mimo częstych pozorów);

99

w jaki sposób działanie mej woli może wywołać ruchy rąk, nóg, tułowia czy chociażby języka w czasie mówienia?; w jaki sposób fale świetlne, działając na siatkówkę oka i wywołując kolejne procesy w nerwach i mózgu, wywołują wreszcie nieprzestrzenne wrażenia wzrokowe? We wszyst­ kich takich pytaniach idzie o związek, o jakieś połączenie między zdarzeniami z dwóch różnych światów: materialnego i duchowego, zewnętrzne­ go i wewnętrznego, obiektywnego i publicznego zarazem oraz subiektywnego i prywatnego. Wy­ myślone zostały najróżnorodniejsze, czasem nie­ zwykle pomysłowe, systemy filozoficzne dla uka­ zania tego związku, czyli przejścia lub „mostu” między tymi dwoma światami. Ale tu znowu po­ jawia się paradoks, nie zawsze zresztą zauważany, mianowicie: same te związki, te połączenia lub przejścia, gdyby istniały (a ich istnienie wszak się zakłada i dąży do ich identyfikacji), nie mo­ głyby oczywiście należeć same do żadnego ze światów, które mają łączyć. Nie mogą więc one być opisane ani w kategoriach związków lub od­ działywań przestrzennych (fizycznych), ani w ka­ tegoriach związków lub oddziaływań czasowych i nieprzestrzennych (psychicznych, świadomościo­ wych). Tym samym akceptacja języka dualistycz­ nego prowadzi w konsekwencji do uznania ko­ nieczności istnienia języka niedualistycznego. Ale ponieważ paradoks ten nie zawsze jest zauważany i dualiści usiłują wszelkimi sposobami zachować swoje pozycje, więc utrzymują się stare trudności w sprawie wzajemnego związku między dwoma światami. W istocie, u źródeł całego mitu o dwóch świa­ tach znajduje się — wskazywał Ryle — cała ro­ dzina błędów kategorialńych. Błąd podstawowy polega na tym, że umysły potraktowane zostały w tych samych kategoriach co ciała (rzeczy ma­ terialne). Termin „umysł” ma rzekomo oznaczać jakiś byt analogiczny do bytu określanego mia­ nem „ciała”, aczkolwiek byt całkowicie od tego 100

ostatniego odmienny. W wyrażeniu „ciało i umysł” słówko „i” sugeruje wyraźnie, że ma się na myśli przedmioty tego samego poziomu lub tej samej kategorii, mianowicie przedmioty nale­ żące — mimo różnic w ich naturze — do kategorii rzeczy lub „substancji”. Tymczasem błąd, jaki tu został popełniony, analogiczny jest do błędu po­ mieszania elementów zbioru ze zbiorem elemen­ tów. Nazwa zbioru (o ile jest to w ogóle nazwa) nie należy do tej samej kategorii logicznej co na­ zwa elementu tego zbioru. Zaliczenie terminu określającego zbiór rzeiczy do kategorii nazw rze­ czy sugeruje, że istnieje coś (istnieje w podobny sposób, jak istnieją rzeczy), oprócz rzeczy, co mo­ że być nazwane. A pohieważ tego czegoś nie mo­ żna zobaczyć ani umiejscowić w przestrzeni, więc pojawia się domysł, że jest coś niewidzialnego i nieprzestrzennego. „Umysł”, „umysłowy”, „rozum” „inteligencja”, „inteligentny”, „wola”, „namięt­ ność” itp. są to terminy, które nie oznaczają żad­ nych tajemniczych bytów. Funkcją tych terminów jest opisywanie określonego zachowania się ludzi lub ich dyspozycji do określonego zachowania się. Zamiast jednak pytać, w jaki sposób odróżnić in­ teligentne zachowanie się ludzi od nieinteligen­ tnych, filozofowie (przede wszystkim Kartezjusz) poszukują jakiejś osobnej zasady, która tłumaczy­ łaby występowanie zachowań inteligentnych, i w ten sposób dochodzą do koncepcji ducha w ma­ szynie. Jednakże człowiek, niezależnie od tego, czy zachowuje się inteligentnie, czy nieinteligentnie, nie jest ani duchem, ani maszyną, ani duchem w maszynie. Odrzucenie mitu ducha w maszynie nie musi więc pociągać za sobą interpretacji czło­ wieka w kategoriach maszyny, czego tak bardzo obawiają się idealiści. Człowiek może być po pro­ stu pojęty jako istota żywa, należąca do wyższe­ go rzędu ssaków, która w różnych sytuacjach i z różnych powodów zachowuje się różnie: in­ teligentnie lub nieinteligentnie, celowo lub nie­

101

celowo, chętnie lub niechętnie, jest zadowolo­ na lub nie itp. Na czym polegają te zachowania lub dyspozycje do określonego zachowania, jak odróżnić jedne od drugich, które są przeciw­ stawne którym, to są pytania dające się rozwią­ zać bez pomocy mitów, bez hipostazowania. Same te zachowania są szczegółowo badane przez psy­ chologię (Ryle akceptuje ogólne wyniki behavioryzmu w psychologii, ale nie akceptuje tendencji mechanistycznych lub paramechanistycznych behavioryzmu tradycyjnego). Zadaniem filozofa na­ tomiast powinna być walka z błędami kategorialnymi, które rodzą iluzje i mity, oraz dążenie do uporządkowania pojęć, a tym samym do zakre­ ślania granic stosowania określonych wyrażeń naszego języka. Rezultatem dogmatu „ducha w maszynie” jest twierdzenie, że podstawowym zajęciem umysłu jest dociekanie prawdy, dążenie do wiedzy, która mogłaby następnie i powinna być zastosowana w działaniu. Myślenie teoretyczne ma być przeto podstawą rozumnego działania. Aby wiedzieć, jak mamy działać, trzeba uprzednio wiedzieć, ż e tak a tak się rzeczy mają. Koncepcję tę wraz z od­ różnieniem wiedzy teoretycznej od umiejętności praktycznej, myślenia od działania — nazwał Ry­ le „doktryną intelektualistyczną”. Myślenie teore­ tyczne nie jest jednak czymś odrębnym i wyprze­ dzającym w czasie rozumne postępowanie. Myśle­ nie teoretyczne prowadzące do „wiedzy, że” jest tylko pewnym gatunkiem rozumnego zachowania się. Większość spośród naszych inteligentnych za­ chowań się sprowadza się do umiejętności prakty­ cznych, do „wiedzy, jak”: jak doprowadzić do za­ mierzonych celów, jak działać skutecznie, np. bu­ dować dom, rozgrywać grę, mówić w języku ob­ cym itp. Ryle godzi się na to, że czym innym jest umieć coś uczynić (np. zbudować szałas lub dom, rozegrać grę, mówić we własnym lub obcym języ­ ku), czyli — jak to określił — „wiedzieć, jak”, a czym innym opisywać fakty, formułować pra­

102

wa ogólne, tworzyć systemy teoretyczne lub znać fakty, prawa (np. prawa mechaniki) i reguły (np. reguły gramatyczne języka) oraz systemy praw i reguł, czyli „wiedzieć, że”. Jednakże wzajemne związki między „wiedzą, że” i „wiedzą, jak” są bardzo różnorakie i nie dadzą się sprowadzić do prostego następstwa: najpierw teoria, potem prak­ tyka. Przede wszystkim, sama teoria, to nie jest coś, co rozgrywa się w głowie wewnątrz, po cichu itp. Są różne sposoby myślenia teoretycznego, a wszystkie one są określonymi czynnościami inte­ ligentnego zachowania się. Myślenie jest także czynnością, która, aby została wykonana inteli­ gentnie, nie musi być poprzedzona przez myśle­ nie o niej samej itd. ad infinitum. To samo do­ tyczy innych czynności inteligentnych, różnych od myślenia teoretycznego, np. aby mówić dow­ cipnie, nie potrzeba najpierw planować dowcipów. Gdy tylko uznamy taką konieczność, natychmiast popadamy w nieskończony regres, gdyż planowa­ nie może być dobre lub złe, a wybór miedzy jed­ nym a drugim wymagałby przemyślenia, które znowu jest czynnością, którą można wykonać dob­ rze lub żle, a więc ... itd. Wiedza ma charakter dyspozycyjny, ale ter­ min „dyspozycja” nie oznacza jakiegoś szczegól­ nego bytu, ukrytego jakoby we wnętrzu podmio­ tu lub ciała ludzkiego. Powiedzieć, że coś ma ja­ kąś dyspozycję, to po prostu tyle, co powiedzieć, że zachowanie tego czegoś ma charakter prawi­ dłowy, regularny. „Inteligencja”, „ambicja”, „umiejętność” to terminy określające różne ro­ dzaje dyspozycji do określonego zachowania się. Posługując się opisem przypominającym opisy fenomenologiczne (Ryle znał prace fenomenologi­ czne Husserla i Ingardena), odrzucił on twierdze­ nia fenomenologów i Moore’a o istnieniu szcze­ gólnych procesów lub aktów umysłowych. Wiedze­ nie lub przypominanie nie są żadnymi szczególny­ mi aktami, gdyż nie są one w ogóle żadnymi akta­ mi lub czynnościami. Słowa takie jak: „wiedzieć”,

103

„słyszeć”, a także „rozumieć”, „przypominać” itp. nie oznaczają procesów, lecz są to raczej słowa określające określone wyniki, osiągane w zakoń­ czeniu procesu. Są one analogiczne do czasownika „zwyciężać", który także nie oznacza żadnego pro­ cesu, nie może być bowiem początku, środka i koń­ ca zwyciężania: zwycięstwo, np. w wyścigu, nie jest w ogóle procesem, nie trwa w czasie. Szcze­ gółowe rozważania Ryle’a na temat rzekomych pro­ cesów spostrzegania zawarte są w jego rozprawie O percepcji (zamieszczonej w Dilemmas, 1954). Wspomniane Dilemmas (Dylematy) zawierają przegląd głównych dylematów filozoficznych, po­ zornie nierozwiązywalnych. Filozof znajduje - się często w sytuacji, gdy musi przyjąć dwa twier­ dzenia, z których każde osiągnięte zostało w po­ prawnym rozumowaniu, ale jedno z tych twier­ dzeń zdaje się wykluczać drugie. Nie chodzi tu jednak o dwa twierdzenia sprzeczne lub dwie sprzeczne teorie dotyczące tego samego rodzaju zjawisk, lecz o teorie dotyczące różnych stron tych samych zjawisk. Na przykład zdroworozsądkowy pogląd na własności przedmiotów spostrzeganych zdaje się kolidować z poglądem nauki: czy przed­ mioty są masywne, barwne, pachnące itp., czy też są zbiorami elektronów, pozbawionych barw i in­ nych jakości zmysłowych? Czy spostrzegamy bez­ pośrednio same przedmioty zewnętrzne, czy też ra­ czej jedynie skutki ich oddziaływania na nas? Sta­ nowisko nauki (fizyki, neurofizjologii itp.) zdaje się kolidować w takich sprawach z poglądem po­ tocznym, z naszym codziennym doświadczeniem. Podobnie wygląda — zdaniem Ryle’a — konflikt między nauką a religią, aczkolwiek tego wątku Ryle nie rozwinął. We wszystkich takich wypad­ kach nie można, wedle opinii Ryle’a, mówić o rzeczywistych konfliktach lub o nie dającym się przezwyciężyć impasie. Dylematy takie są w istocie iluzoryczne, a po przezwyciężeniu wszelkich niejasności i nieporozumień dotyczących sposobu ujmowania przedmiotu rozważanego i wy­ 104

nikających z różnych zainteresowań tym przed­ miotem, okaże się, że pozorni antagoniści napraw­ dę nie zajmują stanowisk wzajemnie się wyklu­ czających. Neurofizjolog i fizyk nie zajmują bar­ dziej przeciwstawnych stanowisk wobec zdrowego rozsądku niż geolog i artysta malarz, z których każdy na swój własny sposób przedstawia ten sam wycinek krajobrazu. Zrozumienie różnych sposo­ bów ujęcia pozornie tego samego zagadnienia pro­ wadzi do złagodzenia konfliktów, do tolerancji. Ta postawa Ryle’a spotkała się z powszechną aproba­ tą w filozofii brytyjskiej, aczkolwiek zdumienie wywołuje ewentualna tolerancja wobec teologii i religii. Żadnego z rozważanych przez siebie dy­ lematów Ryle nie rozwiązał, gdyż bądź nie potra­ fił, bądź nie zamierzał nawet tego uczynić. Ryle nie uważał, że udało mu się odkryć uni­ wersalną metodę rozwiązywania wszelkich zawi­ łości filozoficznych. Przyznawał otwarcie, że cza­ sem nie widzi wyjścia. Tak więc pisał w Dilemmas: '„Muszę teraz przejść do pewnej bardzo szczególnej plątaniny lub splotu plątanin, która — jak sądzę — dla wielu ludzi znajduje się gdzieś w centrum ich kłopotów odnośnie do relacji mię­ dzy tzw. światem fizyki a tzw. światem codzien­ nym. Możemy ją nazwać „problemem percepcji”. Nie będę rozplątywał całego tego splotu, a to z te­ go prostego powodu, że nie wiem, jak to zrobić. Są tam miejsca, i to bardzo ważne, w których czuję się jak mucha w pajęczynie. Brzępzę, ale nie wydostaję się”. Znalezienie sposobu wydobycia się z zawiłości filozoficznych, to było główne za­ danie filozofów analitycznych. L. Wittgenstein, odpowiadając na pytanie o zadania filozofii, po­ służył się analogią: „Zamierzam — pisał — po­ kazać musze wyjście z butelki na muchy” (to show the fly the way out of the fly-bottle).

VI. JOHN LANGSHAW AUSTIN: 'FENOMENOLOGIA LINGWISTYCZNA'

Najwybitniejszym i najbardziej wpływowym filo­ zofem języka potocznego, w latach 1950—1960, był John Langshaw Austin (1911—1960), profe­ sor w Oksfordzie (1952—1960). Austin nie pisał wiele. Oddziałał głównie swymi wykładami i wystąpieniami na kongresach filozoficznych. Poza szeregiem arykułów, które publikował za życia, ukazały się pośmiertnie trzy pozycje książ­ kowe: Philosophical Papers (Oxford, 1961), Sense and Sensibilia (Oxford, 1962) i How To Do Things With Words (Oxford, 1962), Austin pozostawał pod wpływami H. A. Pricharda, I. Berlina i Moore’a. Niewiele natomiast wiedział o Wittgensteinie. Au­ stin podzielał neopozytywistyczną krytykę metafi­ zyki, ale nie aprobował ani metody, ani wniosków końcowych filozofii Koła Wiedeńskiego. Z daw­ nych filozofów cenił bardzo Arystotelesa, intere­ sował się Leibnizem, na Kartezjusza powoływał się jako na przykład niedobrej, tj. niedokładnej, nieścisłej, powierzchownej i schematycznej filozo­ fii, a filozofię Hume'a uważał za najgorszą ze wszystkich. W szczególności Austin manifestował swą nie­ chęć wobec wzniosłego tonu i dramatycznej reto­ ryki filozofów zmierzających do przekształcenia świata wedle programów zrodzonych w wyobraź­ ni lub ogłaszających własne konstrukcje intele­ ktualne jako teorie prawdziwe. Sam prowadził wywód w tonie spokojnym, rzeczowym, argumen­ tując bardzo dokładnie, rozważając słowo po sło­ wie, zdanie po zdaniu. Pracował tak, jak pracuje

106

J. L. AUSTIN

filolog klasyczny (był nim zresztą z wykształce­ nia), za pomocą słowników i gramatyki oraz do­ kładnej obserwacji sposobów użycia języka. Zada­ nie filozofii rozumiał jako interpretację języka potocznego, tj. odkrywanie rzeczywistej struktury i rzeczywistych funkcji tego języka. Aczkolwiek niejednokrotnie badania swe określał jako wyłącz­ nie „gramatyczne”, miał nieufny stosunek do go­ towych podręczników gramatyki i uogólnień lek­ sykografów. Sądził bowiem, że szerokie uogólnie­ nia gramatyczne muszą być z natury rzeczy nie­ dokładne i mętne. Gramatyka języka potocznego czeka dopiero na szczegółowe opracowanie. Do wykonania tego zadania predestynowani są, we­ dle Austina, przede wszystkim filozofowie, a nie zawodowi językoznawcy, których uogólnienia opierają się z reguły na jakichś założeniach filo­

107

zoficznych, o których naturze, a tym bardziej ewentualnej fałszywości, nie mają oni pojęcia. Stanowisko Austina w sprawie filozoficznych badań nad językiem można rozumieć jako zasto­ sowanie zasady racji dostatecznej Leibniza do utrwalonych form mowy potocznej. Teza brzmi: dla każdego słowa lub idiomu w mowie potocznej można znaleźć rację wyjaśniającą jego istnienie. Badania wystarczająco uważne wykażą zawsze, że każde rozróżnienie uzyskane jest w mowie potocz­ nej za pomocą najbardziej ekonomicznych środ­ ków lingwistycznych. Jeśli więc spróbujemy wpro­ wadzić sztucznie jakieś nowe dystynkcje języko­ we (np. dla celów filozoficznych), często okaże się, że zburzymy tym samym ekonomię języka przez zamazanie w jakimś innym miejscu dystynkcji już rozpoznanych. Jest to zasada pełności języka, ja­ ko wniosek z zasady racji dostatecznej; mówiąc obrazowo — wszelkie możliwe miejsca w języku naturalnym są zajęte, czyli każdemu znaczeniu od­ powiada określone wyrażenie, a każdej różnicy werbalnej odpowiada różnica w znaczeniu, posia­ dająca swe niezbędne miejsce w języku. W artykule A Plea for Excuses oraz na swych seminariach i w dyskusjach Austin badał, jak da­ leko można posunąć się w modyfikowaniu na róż­ na sposoby takiego np. prostego twierdzenia jak: „on zrobił to a to”. Idzie o to, na jakie modyfika­ cje tego twierdzenia pozwala nam dziedzina użycia tego wyrażenia. W badaniach nad sposobami uży­ cia słów i całych zwrotów nie można, wedle Au­ stina, lekceważyć najdrobniejszych nawet odcieni znaczeniowych, gdyż wcześniej lub później odbije się to na wynikach tych badań. Dopiero gdy w sposób metodyczny, krok za krokiem, przeba­ damy cały zakres różnic znaczeniowych, stosując metodę stopniowych przybliżeń, możemy mieć na­ dzieję prawidłowego zakreślenia granic pojęcia ba­ danego (np. pojęcia „działania”). Natomiast pyta­ nie o definicję, np. „co to jest działanie?”, nie ro­ kuje otrzymania poprawnego rozwiązania. Wszel­ 108

kie ogólne formuły definicyjne upraszczają, znie­ kształcają naturę badanego pojęcia, gdyż zamazu­ ją lub pomijają ważne odcienie znaczeniowe. Wszelkie pytania typu „czym jest to a to”, np.: „czym jest prawda?”, „co to jest rzeczywistość?”, „czym jest myślenie?”, świadczą o prymitywnym postawieniu zagadnienia, o jego formułowaniu w sposób tak abstrakcyjny i ogólny, że już z góry uniemożliwia odpowiedź poprawną. Pytania takie oparte są, wedle Austina, na płytkich, kulawych i naiwnych dychotomiach w rodzaju: byt—zja­ wisko, prawda—fałsz, myślenie—działanie. Za­ miast takich symplikacji — wyrażających „relikty z prehistorii przedmiotu” — należy zwrócić się ku złożonym faktom języka naturalnego i zbliżać się coraz bardziej (metoda aproksymacji) do zrozu­ mienia rzeczywistych znaczeń terminów ważnych w badaniach filozoficznych, np. terminów: „rze­ czywisty”, „pozorny”, „prawdziwy”, „fałszywy” itp. Wymienione tu terminy są tego rodzaju, że należą one do nierozdzielnej pary przeciwieństw. Dlatego, aby zrozumieć znaczenie słowa „praw­ da”, trzeba dokonać szczegółowego przeglądu roz­ maitych odcieni znaczeniowych słowa „fałsz”. Ta metoda poszukiwania najmniejszych różnic i od­ cieni znaczeniowych oparta jest na założeniu — przyjętym przez Austina niemal za pewnik — że każda różnica werbalna i odpowiadająca jej różni­ ca znaczeniowa mają swe uzasadnienie w subtel­ nej ekonomii języka naturalnego jako całości. Dy­ stynkcje znaczeniowe języka naturalnego zawiera­ ją w sobie mądrość długiego doświadczenia wielu pokoleń. Jest ich zresztą znacznie więcej, i są one głębsze i bardziej subtelne, niż to się filozofom zdaje. Żadne aprioryczne reformowanie języka naturalnego nie może go usprawnić, lecz zawsze musi w nim coś zepsuć, a przede wszystkim za­ mazać ostrość faktów naszego doświadczenia, dla których wyrażenia (lecz nie tylko dlatego) język ten się ukształtował. Dystynkcje znaczeniowe i terminy techniczne, wprowadzane przez filozofów,

109

mogą okazać się pożyteczne jedynie dla rozwią­ zania niezwykłych zagadnień. Ale i wówczas te znaczenia i terminy muszą być odnoszone do okre­ ślonych faktów, w przeciwnym bowiem razie nig­ dy nie będzie wiadomo, czego one dotyczą. Tradycyjnym błędem filozofów, wielokrotnie demaskowanym i na różne sposoby ponownie po­ pełnianym, było — zdaniem Austina — ogranicza­ nie się do wybrania kilku ulubionych przykładów i budowanie na tej kruchej podstawie szerokich uogólnień. W rezultacie, filozofowie ze szkoły prze­ ciwnej mogli z łatwością kwestionować takie uogólnienia i przeciwstawiać im własne, oparte na innym, równie niepełnym, zespole faktów. Stąd wywodziły się notoryczne braki w filozoficznej ar­ gumentacji oraz owa skandaliczna niekonkluzywność rozważań filozoficznych. Alternatywą dla fi­ lozofii tradycyjnej może być jedynie — wskazy­ wał Austin — kolektywna, spokojna praca filozo­ fów pozbawionych ambicyjnych emocji, podejrzli­ wych wobec wszelkich pochopnych uogólnień i zmierzających do zebrania i uporządkowania fak­ tów z badanej dziedziny. W logicznym porządko­ waniu tych faktów filozofowie muszą sami opra­ cować gramatykę języka naturalnego, gdyż do­ tychczasowe podręczniki gramatyki — a czytał je Austin uważnie — pełne są upiorów prymitywnej logiki i prymitywnej ontologii. Musi więc być wy­ konana ogromna praca konstruktywna, aczkol­ wiek na pierwszym etapie filozofowie muszą skoncentrować swą uwagę na poprawnym opisie faktów. Austin wierzył, że filozofowie osiągną wartościowe wyniki, jeśli potrafią posłużyć się ta­ kimi środkami, jak dokładna analiza języka natu­ ralnego, z jednej strony, a logika matematyczna, z drugiej. Austin zwracał uwagę, że przez analizę języka rozumie przede wszystkim uważne i cierpliwe ba­ danie faktów, badanie, które prowadzi do widze­ nia ich takimi, jakimi są one rzeczywiście, nie za­ mąconymi mętnymi uogólnieniami. W A Plea for 110

Excuses Austin pisał: „Gdy badamy, co kiedy po­ winniśmy mówić, jakich słów w jakich sytuacjach powinniśmy używać, nie zwracamy się wyłącz­ nie ku słowom (lub „znaczeniom”, czymkolwiek mają one być), lecz także ku rzeczywistości, o któ­ rej mówimy posługując się słowami; wyostrzona świadomość słów służy nam do tego, aby wyo­ strzyć naszą percepcję zjawisk, a nie by je osą­ dzać. Z tego powodu, jak sądzę, byłoby lepiej, gdybyśmy na określenie tego sposobu uprawiania fi­ lozofii użyli mniej mylnej nazwy niż wyżej podane (tj. „filozofia analityczna” lub „filozofia lingwistyczna” — przyp. MH) — na przykład „fe­ nomenologia lingwistyczna”, tylko że jest ona ra­ czej trudna do wymówienia”. Za pomocą języka zwracamy się ku samym faktom, a za pomocą faktów sprawdzamy nasz język. Nazwa „fenome­ nologia lingwistyczna” wprowadzona na oznacze­ nie filozofii Austina może więc być rozumiana ja­ ko fenomenologia języka naturalnego, ale także i przede wszystkim jako fenomenologia faktów naszego doświadczenia. Termin „fenomenologia” sugeruje porówna­ nie Austina z Husserlem. Istotnie, respekt dla fak­ tów był u Husserla nie mniejszy niż u Austina. Porównanie nie sięga jednak tak głęboko, jak mo­ żna by oczekiwać. Austin nie akceptował żadnego konstruowania faktów ani tezy o rzekomej ich za­ leżności od czystej świadomości. Ponadto nie ma u Austina nawet śladu intuicyjnego wglądu w „istotę rzeczy”. Twierdzenia wysnute z takiej in­ tuicji uznałby za aprioryczne, oparte na wątłej podstawie, a więc niepewne i niejasne. Sposobem filozofowania przypominał raczej Moore’a niż ja­ kiegokolwiek innego ze współczesnych mu filozo­ fów. Natomiast myśl podstawowa filozofii Austi­ na: rozwiązywanie sporów filozoficznych przez od­ wołanie się do języka naturalnego i rozumienie języka przez odwołanie się do szerokiego zakresu faktów doświadczenia potocznego, i odwrotnie, czyli odwołanie się do rozróżnień spotykanych w 111

języku naturalnym dla lepszego rozumienia fak­ tów — otóż myśl tę można z łatwością odkryć w późnych pismach Wittgensteina, aczkolwiek nie ma żadnych podstaw, by mówić o zależności Au­ stina od Wittgensteina. Rozważmy teraz pokrótce główne rezultaty zastosowania w badaniach Austina przedstawio­ nej wyżej metody. Zwróćmy najpierw uwagę, że Austin — podobnie jak Wittgenstein i Ryle — nie opracował własnej „filozofii” w sensie systemu uporządkowanych twierdzeń. Były to raczej luź­ ne badania poszczególnych dziedzin języka, bada­ nia, które ani nie opierały się na jakimś określo­ nym zespole twierdzeń ogólnych, ani też nie pro­ wadziły do takiego zespołu twierdzeń. Jednakże rezultaty tych badań można by ująć z grubsza w trzech punktach: 1. krytyka i odrzucenie teorii danych zmysłowych (zawarta w wykładach oksfordzkich Austina, wydanych pt. Sense and Sensibilia), 2. teoria performatywów; 3. teoria illokucji. Dwie ostatnie teorie są oryginalnym wkładem Austina do filozofii analitycznej. Najpełniej zosta­ ły one przedstawione w wykładach harvardzkich Austina w 1955 r. i wydane pt. How To Do Things With Words (Jak uczynić coś za pomocą słów?). 1. KRYTYKA JĘZYKA DANYCH ZMYSŁOWYCH

Od chwili wprowadzenia przez Moore’a języ­ ka danych zmysłowych do opisu doświadczenia zmysłowego w brytyjskiej filozofii analitycznej rozpowszechniły się rozmaite wersje teorii danych zmysłowych: B. Russella, C. D. Broada, H. H. Price’a i A. J. Ayera. Wszystkie one przyjmowały, że bezpośrednim przedmiotem widzenia, słyszenia itp. nie są przedmioty materialne, lecz subiektyw­ ne dane zmysłowe, których esse=percipi. Przeciw­ ko tym teoriom, a głównie przeciwko wersji A. J. Ayera, Austin wytoczył argumentację oryginal­ ną, opartą na subtelnej analizie lingwistycznej, lecz nie prowadzącą do własnego rozstrzygnięcia 112

rozważanych zagadnień percepcji. (Szczegółowe przedstawienie teorii danych zmysłowych w bry­ tyjskiej filozofii analitycznej, wraz z jej „lingwi­ styczną” wersją u Ayera i jej krytyką przez Au­ stina, czytelnik znajdzie w mojej pracy Problemy percepcji, Warszawa 1969.) Przedstawiamy tu naj­ ogólniej główne momenty stanowiska Austina. Aczkolwiek problemy percepcji należą do naj­ starszych zagadnień filozofii, nie wynika stąd, że zawierają one rzeczywiste trudności. Te ostatnie pojawiły się w wyniku głęboko zakorzenionej w filozofii tendencji do abstrakcyjnego rozwa­ żania zagadnień i poszukiwania najogólniejszych odpowiedzi. Zdaniem Austina, filozofię wyprowa­ dził na manowce już Tales swym ogólnym, ale nazbyt uproszczonym zagadnieniem: z czego skła­ da się świat? Podobnie pytanie: co spostrzegamy — przedmioty materialne, czy dane zmysłowe, jest nazbyt uproszczone i prowadzi do ślepego zaułka. Filozofowie poszukując jakiegoś jednego rodzaju przedmiotów spostrzeżeń ulegają prze­ ważnie dwom obsesjom: a) obsesji wobec kilku słów niedokładnie zanalizowanych i niewłaściwie rozumianych, takich jak: „wygląda”, „wydaje się”, „spostrzegać”, „przedmiot bezpośrednio spostrze­ gany”, „rzecz materialna” itp.; b) obsesji wobec kilku wybranych, zawsze tych samych faktów, niedostatecznie przebadanych i niepoprawnie opi­ sanych, takich jak: „fakty” rzekomych złudzeń wzrokowych (eliptyczny wygląd monety, kij za­ nurzony w wodzie), spostrzeganie przedmiotów odległych, fakty z zakresu neurofizjologii i fizyki itp. W rezultacie filozofowie dochodzą do takich sztucznych dychotomii jak: spostrzeżenia popraw­ ne — spostrzeżenia iluzyjne, przedmioty bezpo­ średnio spostrzegane — przedmioty spostrzegane pośrednio, rzeczy materialne — dane zmysłowe. Przy tym filozofowie z jednej szkoły atakowali jeden z członów tych przeciwieństw, a filozofowie z innej szkoły — drugi. Idealiści uważali za nie­ jasny termin „rzecz materialna”, a realiści termin 8 — Bryt. fil. analityczna

113

„idea zmysłowa” lub „dana zmysłowa”. Jedni wy­ rażali tendencję do uznawania wszelkich spostrze­ żeń za poprawne, a inni — za mylne, jeszcze inni zajmowali któreś z licznych stanowisk pośrednich. Dyskusjom i sporom nie było końca. Tymczasem godne zaatakowania są — zdania Austina — nie poszczególne człony wspomnianych przeciwieństw, lecz same te przeciwieństwa. To samo dotyczy takich przeciwieństw jak: ogólne—jednostkowe, myślenie—działanie, myślenie—mówienie, mówie­ nie—działanie itd. Dychotomie tego rodzaju powstają w wyniku uproszczonej klasyfikacji bada­ nych przedmiotów lub sytuacji, a więc żadne próby zinterpretowania jednego z tych członów w ka­ tegoriach drugiego nie mogą się udać. I chociaż Austin poddawał krytyce przede wszystkim stano­ wiska idealizmu i fenomenalizmu w filozofii per­ cepcji, stanowiska realizmu i materializmu uzna­ wał także za błędne. Nie ma jakiegoś jednego ro­ dzaju ani dwóch rodzajów przedmiotów na świecie; nie ma także jakiegoś jednego lub dwóch ro­ dzajów rzeczy spostrzegalnych. Także widzenie, słyszenie itp. są znacznie bardziej różnorodne, niż to się filozofom zdaje. Widzimy góry, kwia­ ty, obrazy, tęcze, płomienie, cienie, poświaty, powidoki, odczuwamy ciepło, smaki, zapachy w najrozmaitszych postaciach i sytuacjach, i nie ma żadnej nadziei, aby móc je wszystkie spro­ wadzić do jakiegoś jednego rodzaju rzeczy. Ponadto od czasów Kartezjusza i Locke’a po­ jawia się w filozofii notorycznie pewna błędna sugestia. Filozofowie głoszą mianowicie, że zwy­ kli ludzie są „naiwni”, gdyż nie wątpią o tym, o czym wątpić powinni (np. w wiarygodność świadectwa zmysłów) oraz nie odczuwają potrze­ by uzasadnienia tego, co powinno być rzekomo uzasadnione (a przede wszystkim gór, domów i innych rzeczy materialnych). Ta fałszywa suge­ stia filozoficzna w sprawie potrzeby wątpienia i przedmiotu wątpienia doprowadza do licznych kłopotów filozoficznych, z których wyjście widzą 114

filozofowie w poszukiwaniu ostatecznych podstaw wiedzy, w poszukiwaniu tego, co niewątpliwe. Zrodziły się więc nowe spory filozoficzine i nowe stanowiska: empiryzmu lub aprioryzmu, które podjęły beznadziejną próbę sprowadzenia wszel­ kich typów uzasadnień do jakiegoś jednego typu oraz zredukowania ogromnej ilości różnorodnych wypowiedzi lub zdań do jakiegoś jednego typu wypowiedzi. W konkluzji Austin przyjmował: Po pierwsze, nie istnieje żaden rodzaj lub klasa zdań, które można by uznać za podstawowe i niepodważalne i na których można by oprzeć wszelkie inne rodzaje zdań. Po drugie, nie jest prawdą, że zdania o rze­ czach materialnych wymagają weryfikacji szcze­ gólnego rodzaju, ani tym bardziej, że nie mogą być one ostatecznie zweryfikowane. Po trzecie, nie może być żadnej ogólnej od­ powiedzi na pytania: co jest świadectwem czego? Co jest wątpliwe? Co jest pewne? Jeśli teoria poznania ma polegać na poszukiwaniu odpowie­ dzi ogólnej na takie pytania, beznadziejność tych poszukiwań uniemożliwia w ogóle uprawianie teorii poznania. 2. TEORIA PERFORMATYW0W

Austin podał najpierw w wątpliwość rozpo­ wszechnione wśród filozofów twierdzenie, że wszystkie zdania sensowne są prawdziwe lub fał­ szywe i wszystkie zdania prawdziwe lub fał­ szywe są zdaniami orzekającymi lub opisującymi. Po pierwsze, zdania, które są prawdziwe lub fał­ szywe (a Austin opowiadał się za korespondencyj­ ną koncepcją prawdy i podjął nawet wstępne pró­ by dokładniejszego sprecyzowania charakteru tej korespondencji, czyli zgodności z faktami) nie tyl­ ko opisują fakty, lecz spełniają także szereg in­ nych funkcji, jak stwierdzanie, wskazywanie, in­ formowanie, potwierdzanie i jakieś inne jeszcze 115

formy konstatowania. Wszystkie takie zdania gramatyczne lub wypowiedzi nazwał Austin „zda­ niami konstatującymi”. Po drugie, istnieje inny typ zdań gramatycznych lub wypowiedzi, które nie są bynajmniej nonsensowne, aczkolwiek mogą one stawać się w pewien sposób nonsensowne (lub nieudane), i które — mimo że nie są pytaniami, okrzykami lub poleceniami i nie posiadają podej­ rzanej struktury zdań hipotetycznych ani nie za­ wierają żadnego ze słów wyglądających podejrza­ nie dla filozofów, takich jak: „dobry”, „powinien”, „musi”, „może”, „wszystkie”, „każdy” itp. — to: a) nic w ogóle nie konstatują, nie są więc pra­ wdziwe ani fałszywe; b) ponadto spełniają pewną czynność, która normalnie nie byłaby opisana jako wypowiadanie czegoś. Wypowiedzi takie mogą mieć nawet postać zdań gramatycznych, sformuło­ wanych w pierwszej osobie liczby pojedynczej, w trybie oznajmującym strony czynnej, a mimo to nie mogą być scharakteryzowane w kategoriach prawdy lub fałszu, gdyż ich wygłoszenie spełnia określoną czynność różną od opisywania lub ja­ kiejkolwiek innej formy konstatacji. Do wypowie­ dzi takich należą: „Nazywam tein okręt imieniem «Bolesław Chrobry»” (która to wypowiedź jest częścią procedury chrztu statku), „Swój zegarek zostawiam w spadku memu bratu” (zdanie z te­ stamentu), „Obiecuję, że będę punktualnie o 12-tej”, „Gratuluję ci sukcesu”, „Przepraszam”, „Zwalniam pana z zajmowanego stanowiska” itp. Wszystkie takie wypowiedzi charakteryzują się tym, że ich wygłoszenie (zapisanie) jest spełnieniem pewnej czynności, dokonaniem jakiegoś^ aktu, np. nadania imienia, darowizny, obietnicy, gratulacji, przeprosin i szeregu innych. Wszystkie takie wy­ powiedzi nazwał Austin „wypowiedziami spełnia­ jącymi” lub „performatywami” (performatwes). „On przebaczył mu”, „Oni wypowiedzieli wojnę” — to są wypowiedzi konstatujące, prawdziwe lub fałszywe. Ale wygłoszenie wypowiedzi, która jest zarazem dokonaniem określonego czynu, jest już 116

performatywne. Podobnie wypowiedź: „Zamknij drzwi” — ma charakter performatywu, a zdanie „On zamyka drzwi” jest konstatacją. Zarówno performatywy, jak konstatacje mogą być na swój sposób udane lub nieudane, „szczę­ śliwe” lub „nieszczęśliwe”. Prawdziwe konstata­ cje są udane, „szczęśliwe”, fałszywe — nieudane, „nieszczęśliwe”. Naturalnie „szczęśliwość” lub „nieszczęśliwość” performatywów nie może pole­ gać na ich prawdziwości lub fałszywości. Perfor­ matywy są niefortunne, „nieszczęśliwe” (unhappy), gdy wygłoszeniu danego wyrażenia spełniającego nie towarzyszy spełnienie tego właśnie czynu, któ­ ry określony jest w formie tego wyrażenia. Np. gdy mówiąc „współczuję ci” — wcale nie współczuję; mówiąc „żałuję tego bardzo” — wcale nie żałuję; wypowiadając formułę „mianuję cię ka­ pralem”, nie dokonuję aktu nominacji lub pro­ mocji, gdyż nie mam po temu władzy ani prawa. „Szczęśliwymi” natomiast są te performatywy, któ­ re nie są puste ani nieszczere i faktycznie spełnia­ ją czyn wyrażony w wypowiedzi. Performatywy mogą pojawiać się w najróż­ norodniejszych formach. Mają one formę podsta­ wową (primary) w wyrażeniach: „Będę tam pun­ ktualnie”, „Nie będę tolerował takiego postępo­ wania”, „Lepiej wyjdź stąd”; natomiast formę otwartą (explicit performatives) w wypowiedziach: „Obiecuję, że będę tam punktualnie”, „Ostrzegam cię, że nie będę tolerował...”. Forma otwarta może być wyprowadzona jako rozwinięcie i wyraźne ujawnienie podstawowej formy performatywów. Ponadto, performatywy mogą być wyrażone nie tylko w pierwszej osobie liczby pojedynczej cza­ su teraźniejszego strony czynnej, lecz także w dru­ giej lub trzeciej osobie liczby pojedynczej lub mnogiej, czasu przyszłego lub przeszłego, w stro­ nie biernej, w trybie warunkowym, rozkazują­ cym lub pytającym, a nawet w postaci pojedyn­ czych słów. Wtedy mogą naturalnie pojawić się kłopoty z ich odróżnieniem od konstatacji. Ale

117

kontekst, intonacja głosu lub gest towarzyszący wypowiedzi wskazują na jej charakter: performatywny, konstatujący lub jakiś jeszcze inny. (Austin nie akceptował sugestii, że wszystkie wy­ rażenia są konstatacjami lub performatywami, nie miał bowiem zaufania do sztywnych dychotomii). Tak więc performatywami są także np. takie wy­ rażenia: „Pasażerowie proszeni są o odsunięcie się od toru” (ostrzeżenie, a nie tylko informacja); „Zły pies” (to znowu ostrzeżenie, a nie informacja o rodzaju fauny za ogrodzeniem); „Cisza” (pole­ cenie, rozkaz); „Pan NN niniejszym upoważniony jest do...” W razie pojawienia się wątpliwości, czy dana wypowiedź jest performatywem, Austin zalecał rozważenie, czy może być ona uzupełniona słówkiem „niniejszym”. Jednakże Austin dostrzegał poważniejsze tru­ dności w odróżnianiu performatywów od konsta­ tacji. Zauważał bowiem wielofunkcyjny charakter wypowiedzi. Powiedzieć coś, to dokonać czegoś. Ale dotyczy to nie tylko performatywów. Wszak konstatacje także dokonują określonych aktów: stwierdzania, wskazywania, informowania, opisy­ wania, aprobaty. Wyrażenia o formie „Stwier­ dzam, że jest tak a tak” lub „Twierdzę, że S jest P” zaliczał Austin do konstatacji. Ale konstatacje te spełniają wszelkie kryteria performatywów. Wszak dokonują one jakiegoś aktu. Czy w takim razie wyrażenia prostsze: „Jest tak a tak”, ,,S jest P” także nie dadzą się sprowadzić, przez ich roz­ winięcia, do postaci performatywów? Na przykład do wyrażeń: „Myślę, że jest tak a tak”, „Jestem pe­ wien, że S jest P”, „Przypuszczam, że S jest P”, „Wierzę, że ...”, „Wiem, że S jest P”. A więc tak­ że w konstatacjach nie można przeciwstawiać słów i czynów. Podobieństwo między konstatacjami i per­ formatywami ujawnia się w trzech momentach: po pierwsze (pomijając trywialny fakt dokonywania aktu wypowiadania słów), spełniają one rozmaite akty konstatacji: akty stwierdzania, informowa­ 118

nia, opisywania itp.; po drugie, konstatując, jed­ nocześnie spełniają one często akty (charaktery­ styczne dla performatywów) ostrzegania, obiecy­ wania, gwarantowania, zapewniania, przekonywa­ nia, nalegania, powstrzymywania itp.; po trzecie, nie tylko performatywne funkcje konstatacji, lecz również samo konstatowanie może być „szczęśli­ we” lub „nieszczęśliwe”. Podobnie jak nie mogę obiecywać tego, czego wykonać nie mogę, ani darować tego, czego nie posiadam, nie mogę twierdzić czegoś, o czym nie jestem przekonany. Jeśli więc wypowiadam zdanie typu ,,S jest P” lub „Twierdzę, że S jest P”, to wypowiedź ta­ ka może być w ten sam sposób „nieszczęśliwa” co wyrażenie performatywne „Daję ci w darze wawelski dzwon Zygmunta”. Ponadto, właśnie „nieszczęśliwe”, a nie fałszywe są takie wypowie­ dzi konstatujące jak: „Obecny król Francji jest łysy” (skoro nie ma króla Francji, jakiekolwiek wypowiedzi o jego łysinie są bezprzedmiotowe, puste, niestosowne); „Wiem, że osoba NN spędzi najbliższy swój urlop w górach” (tego nie można oczywiście wiedzieć, lecz co najwyżej być przeko­ nanym, przypuszczać, zgadywać itp.). Austin zwracał uwagę na to, że słówko’ „wiem” jest nie tyle opisem jakiegoś szczegól­ nego stanu umysłu, a raczej w ogóle nie jest opi­ sem, lecz spełnia rolę zapewnienia, gwarantowa­ nia swoim słowem i autorytetem, że S jest P lub że zdanie jest prawdziwe. Słowo „wiem” jest performatywem, nie konstatacją, i spełnia analogicz­ ne funkcje do performatywu „obiecuję”. Lecz skoro nie ma ostrej granicy między performatywami i konstatacjami i performatywy nie mogą być ani prawdziwe, ani fałszywe, czy wy­ nika stąd, że konstatacje, a przynajmniej te kon­ statacje, które spełniają jednocześnie akty charak­ terystyczne dla performatywów, nie mogą być także prawdziwe ani fałszywe? Skoro wyrażenie „Wiem, że zdanie p jest prawdziwe” jest wyraże­ niem performatywnym, a nie konstatacją, czy tak­

119

że wyrażenie „Zdanie p jest prawdziwe” ma cha­ rakter performatywny wyłącznie? Takie wnioski zdawał się wyprowadzać z koncepcji Austina inny filozof oksfordzki P. F. Strawson. Lecz Austin za­ protestował. Twierdzić, że zdanie p jest prawdzi­ we, to twierdzić, że p jest zgodne z faktami; a zda­ nie p (np. „Kot siedzi na macię”) odpowiada fak­ tom, gdy (mówiąc ogólnikowo) jest poprawnym opisem sytuacji, na którą samo wskazuje. Austin podjął także próbę określenia warunków niezbęd­ nych takiego poprawnego opisu oraz warunków wskazywania przez zdanie na daną sytuację hi­ storyczną. Ale utrzymanie tezy o prawdziwości lub fałszywości konstatacji nie rozwiązuje jeszcze trud­ ności związanych z przeplataniem się prawdziwoś­ ci konstatacji z ich „szczęśliwością” lub ich fałszywości z „nieszczęśliwością”. Nie można także wykluczyć wypadku, że jakaś konstatacja będzie „szczęśliwa” (np. gdy będziemy mieli prawo do stwierdzenia lub informowania), a mimo to będzie ona fałszywa. Te i tym podobne kłopoty skłoniły Austina do porzucenia podziału: konstatacje — performatywy, i do przeprowadzenia analizy tych wyrażeń w innych kategoriach. Wynikiem tej ana­ lizy jest teoria ogólniejsza, którą można nazwać „teorią illokucji”. 3. TEORIA ILLOKUCJI

Jest to ogólna teoria aktów mowy (the theory of speech-acts), teoria typów funkcji języka (the doctrine of the different types of function of language), którą Austin nazywał najczęściej teorią illokucyjnych mocy języka (the doctrine of illocutionary forces). Punktem wyjścia dla Austina by­ ło odrzucenie jako nieuprawnionego przeci­ wieństwa: mówić—robić. Teza, że czym innym jest mówić coś, a czym innym czynić coś, nie ma — poza bardzo wyjątkowymi sytuacjami — żad­ nego uzasadnienia. W rozróżnieniu: konstatacje—

120

performatywy utrzymało się w pewnej postaci to niesłuszne przeciwstawienie słów czynom. Powie­ dzieć coś, to zawsze zrobić coś. Nie może więc być czystych konstatacji ani też czystych performatywów. Ale bardzo różnorodne jest zarówno to, c o wyrażenia języka (w sensie mowy) czynią, jak i to, jak one to czynią. Na te właśnie pyta­ nia: co? i jak? zamierza odpowiedzieć teoria illokucji. Słowa lub wyrażenia spełniają określone czy­ ny w trojaki sposób: A. powiedzieć coś to to samo co zrobić coś (akt lokucyjny); B. mówiąc coś (i dokonując aktu lokucyjnego), czynimy coś innego (akt illokucyjny, czyli illokucja). C. przez powiedzenie czegoś (i wykonanie aktu illokucji), czynimy coś jeszcze innego (akt perlokucji). A. Spełnienie aktu lokucyjnego (a locutionary act), czyli lokucja (locution), to powiedzenie czegoś w zwykłym, normalnym rozumieniu sło­ wa „powiedzieć”. Każde powiedzenie lub wyraże­ nie jako jednostka mowy jest naturalnie aktem złożonym. Zawiera bowiem, po pierwsze, akt wy­ dawania dźwięków (akt fonetyczny); po drugie, wydawanie dźwięków pewnego typu, czyli słów należących do pewnego słownika i spełniających wymogi jakiejś gramatyki (tzw. akt fatyczny, phatic act); po trzecie, użycie tych słów w określo­ nym sensie i w odniesieniu do czegoś (tzw. akt re­ tyczny, rhetic act). Naturalnie, aby spełnić akt fa­ tyczny, trzeba spełnić akt fonetyczny, i aby spełnić akt retyczny, trzeba spełnić akt fatyczny. Wyra­ żenie osoby X: „kot siedzi na macie” spełnia oczy­ wiście akt fonetyczny, spełnia akt fatyczny (czyli jest wyrażeniem sensownym, ma określone zna­ czenie w określonym języku, czyli słowniku i gra­ matyce) oraz spełnia akt retyczny (tzn. X powie­ dział, że kot siedzi na macie). Natomiast wyraże­ 121

nie „kot chociaż dlatego” jest aktem fonetycznym, lecz nie fatycznym ani retycznym. B. Gdy dokonujemy aktu lokucji, posługuje­ my się mową. Istnieje jednak wiele funkcji mo­ wy lub sposobów jej użycia. Wyrażenia (lokucje) mogą zawierać w sobie moc obietnicy, oceny, su­ gestii, rady lub rozkazu i gdy zostaną wypowie­ dziane, spełniają nie tylko akt lokucji, lecz zara­ zem takie akty jak: obiecywanie, ocenianie, su­ gerowanie, stwierdzanie, rozkazywanie itp., czyli akty illokucji (an iUocutionary act, illocution). Powiedzenie czegoś (lokucja) spełnia zazwyczaj także taką funkcję, że w powiedzeniu tego cze­ goś (in saying something) spełniamy coś różnego od samego tego powiedzenia (lokucji). To c o ś mo­ że być stwierdzeniem, obietnicą, radą itp. (Ostate­ cznym celem teorii illokucji ma być właśnie prze­ prowadzenie klasyfikacji różnych typów aktów mowy i różnych typów illokucyjnych mocy tych aktów.) Jak widać, wśród aktów illokucji znajdują się zarówno performatywy, jak konstatacje. C. Powiedzenie czegoś wywiera często, a na­ wet w zasadzie, określony wpływ na uczucia, my­ śli i działania innych osób. Nasze powiedzenia spełniające akty illokucji mogą więc spełniać ja­ kieś inne akty, nazwane przez Austina aktami perlokucji (perlocutionary acts), a jeśli je spełnia­ ją, powiedzenia takie zwane są perlokucjami (perlocutions). Wyrażenia mowy działają w perlokucjach inaczej niż w illokucjach. Mianowicie przez wypowiedzenie czegoś (by saying something), czynimy coś. A ponieważ illokucje są już czynami, więc Austin powiada, że perlokucje pole­ gają na tym, że przez zrobienie czegoś zrobiliśmy coś innego (by doing X I was doing Y). Na przy­ kład: argumentując, przekonujemy; radząc, nakła­ niamy; rozkazując, zmuszamy itp. Oto przykład bardziej szczegółowy: powiedzenie „duszno tu” w określonej sytuacji może spełniać illokucyjne akty stwierdzania i wyrażania wyr.zutu w rodzaju „tak

122

nakopciłeś papierosami, że nie ma czym oddychać”, a przez dokonanie tych aktów może spełniać akt perlokucyjny, tj. skłonić drugą osobę do powie­ dzenia „przepraszam” i otwarcia okna. Aby więc dokonać aktu illokucji, trzeba do­ konać aktu lokucji, i aby spełnić akt perlokucji, trzeba spełnić akt illokucji. Najważniejszą rolę w funkcjonowaniu naszego języka (mowy) odgrywa­ ją illokucje. O posiadaniu przez wyrażenia mowy mocy illokucyjnej decyduje to, czy zostały one właściwie użyte we właściwych sytuacjach. A naj­ większa i najogólniejsza trudność w posługiwaniu się mową polega na tym, czy w określonej sytua­ cji, przy całej dostępnej nam wiedzy o niej, ma­ my prawo dla zrealizowania naszych zamiarów powiedzieć to właśnie, a nie co innego; wszyst­ kie inne problemy, łącznie z problemem pra­ wdy—fałszu, „szczęśliwości ”—„nieszczęśliwości” są tylko szczegółowymi przypadkami tej trudności ogólnej. Poprzednia teoria performatywów ma się do teorii illokucji tak, jak teoria szczegółowa do teo­ rii ogólnej. Na tle teorii illokucji podział wyra­ żeń na konstatacje i performatywy wygląda teraz tak: a) wyodrębniając konstatacje, abstrahujemy od illokucyjnego (a tym bardziej perlokucyjnego) aspektu aktów mowy i koncentrujemy się na ich aspekcie lokucyjnym, a w związku z tym używa­ my uproszczonego pojęcia zgodności z faktami, od­ wołując się do prawdy, która dawałaby nam pra­ wo mówienia czegoś we wszelkich sytuacjach, dla wszelkich celów i przed dowolnym audyto­ rium; b) wyodrębniając performatywy, uwzględ­ niamy wyłącznie illokucyjną siłę wyrażeń i ab­ strahujemy od wymiaru ich zgodności z faktami. W niektórych wypadkach znajdujemy w realnym życiu przybliżone odpowiedniki takich abstrakcji, ale najważniejszą rzeczą jest odróżnienie aktów lokucyjnych i illokucyjnych oraz odkrycie rozmai­ tych rodzajów illokucji.

123

Ogólne wnioski teorii illokucji są takie: a) Zmierza ona jedynie do rozjaśnienia ta­ kiego fenomenu, jakim jest pełny akt mowy w pełnej sytuacji jego dokonania. b) Stwierdzanie, opisywanie itp. to nazwy tylko pewnych odmian aktów illokucyjnych, a ak­ ty stwierdzania i opisywania nie zajmują wśród illokucji żadnej pozycji wyróżnionej. c) W szczególności, nie mają one (tj. akty stwierdzania, opisywania) żadnego szczególnego przywileju w ukazywaniu stosunku do faktów, który wyrażałby się w ich prawdziwości lub fałszywości; prawda i fałsz nie są bowiem (poza wy­ jątkowymi i sztucznymi abstrakcjami, które są dla pewnych celów uprawnione) nazwami rela­ cji, własności itp., lecz określają wymiar na­ szego prawa do użycia danych wyrażeń wzglę­ dem danych faktów, zdarzeń, sytuacji itp. d) Teoria postuluje eliminację uproszczonej dychotomii wyrażeń na normatywne i opisowe (tj. dotyczące faktów). e) Postuluje także konieczność zreformowa­ nia referencyjnej teorii znaczenia. Ponadto, Austin spróbował wyodrębnić ogól­ ne klasy lub rodziny illokucji. Wymienił ich pięć: rozstrzygające (verdictives), wyzwalające (exercitives), zlecające (commissives), wyrażające posta­ wy (behabitives) i wykładniowe (expositives), ale uważał je za prowizorycznie wyznaczone. Każdą z nich dzielił na podklasy i wypełniał czasowni­ kami zaczerpniętymi ze słowników. Pożytek tej ogromnej pracy (gdyby została ona zakończona pomyślnie) dla badań filozoficznych ujawni się — zdaniem Austina — wtedy, gdy zastosujemy otrzy­ mane listy illokucji przy rozwiązaniu jakiegoś problemu filozofii. Bez kompletnej listy aktów illokucyjnych, spełnianych w różnych sytuacjach przez takie słowa jak: „prawda”, „dobro” i ich synonimy, nie można nawet marzyć o rozwiąza­ niu zagadnienia, w którym te kategorie są uwi­ kłane. 124

VII. ALFRED JULES AYER: ANALIZA REDUKCYJNA I FENOMENALIZM LINGWISTYCZNY

Alfred Jules Ayer (ur. 1910) kształcił się w Eton i w Oksfordzie (Christ Church College). Studia podyplomowe odbywał w Wiedniu (1932) pod kie­ runkiem Schlicka i Carnapa, gdzie zapoznał się z pozytywizmem logicznym. Po powrocie do Oks­ fordu stał się jednym z głównych rzeczników po­ zytywizmu logicznego na terenie W. Brytanii. Do wybuchu II wojny światowej był wykładowcą w Christ Church College w Oksfordzie. W czasie wojny służył w armii, a w 1945 r. został dzieka­ nem Wadham College w Oksfordzie. W latach 1946—1959 zajmował stanowisko profesora w Uni­ versity College w Londynie. Od 1959 r. jest pro­ fesorem logiki w Oksfordzie. 1. ZASADA SPRAWDZALNOŚCI I ODRZUCENIE METAFIZYKI

Własną koncepcję filozofii wyłożył Ayer po raz pierwszy w trzech początkowych rozdziałach swej książki Language, Truth and Logic (1936). Książka ta, pozostająca pod wyraźnym wpływem filozofów Koła Wiedeńskiego, rozpowszechniła my­ śli pozytywizmu na terenie brytyjskim. Konce­ pcja filozofii Ayera zespala neopozytywizm z tra­ dycyjnym empiryzmem Berkeleya i Hume’a w lingwistycznej interpretacji. Jakkolwiek w póź­ niejszych pismach Ayera wpływ pozytywizmu Schlicka i Carnapa maleje, podstawowe myśli empiryzmu logicznego, jak odrzucenie metafizyki, uznanie kryterium sprawdzalności empirycznej, 125

procedura redukcjonistyczna, procedura konstruk­ cji logicznych zostały zachowane w zmodyfikowa­ nej postaci. Oprócz wpływów neopozytywistów i Wittgensteina (filozofia języka), wyraźne są u Ayera wpływy analityków z Cambridge, głów­ nie Moore’a (teoria danych zmysłowych i pojęcie filozofii jako analizy) i B. Russella (teoria deskrypcji i teoria sensibiliów), a także oksfordzkiej gru­ py filozofów, przede wszystkim Price’a, Pricharda i Ryle’a. Mimo uznania filozofii za analizę lin­ gwistyczną, różnił się Ayer w pojmowaniu tej analizy od innych filozofów brytyjskich i najwy­ raźniej nie aprobował metody Austina. Atak na metafizykę filozofii tradycyjnej to motyw przewodni pierwszej książki Ayera. Po­ gląd, że filozofia dostarcza nam wiedzy o rzeczy­ wistości transcendentnej, pozadoświadczalnej, wie­ dzy, której nie mogą dostarczyć ani zdrowy roz­ sądek, ani nauka, jest całkowicie błędny i bez­ podstawny, a wypowiedzi zawierające tę rzekomą wiedzę są w ogóle pozbawione sensu. Wszelkie twierdzenia można zaliczyć — jak to wykazał Hume — do dwóch klas: twierdzenia empiryczne, odnoszące się do faktów, orąz twierdzenia o sto­ sunkach między ideami (pojęciami). Sprawdzia­ nem, czy zdanie wyraża hipotezę empiryczną, jest zastosowanie zasady sprawdzalności empirycznej, natomiast twierdzenia o stosunkach między poję­ ciami są tautologiami lub konwencjami języko­ wymi. Jeśli jakieś wyrażenie mające postać zda­ nia gramatycznego nie wyraża ani hipotezy empi­ rycznej (twierdzenia o faktach), ani tautologii lub konwencji werbalnej, jest ono metafizyczne, nie wyraża żadnego twierdzenia (zdania w sensie lo­ gicznym), nie jest więc ani prawdziwe, ani fałszy­ we, lecz nonsensowne. Do takich rzekomych twier­ dzeń, a w istocie niezrozumiałych wypowiedzi na­ leżą: „istnieje nieempiryczny świat wartości”, „ludzie mają dusze nieśmiertelne”, „istnieje Bóg transcendentny” itp. Wypowiedzi takie pojawiają się najczęściej w wyniku tendencji do osiągnięcia

126

wiedzy o rzeczywistości wykraczającej poza ja­ kiekolwiek doświadczenie. Ale można być także metafizykiem — wskazywał Ayer — nie wierząc w rzeczywistość transcendentną. Wiele wypowie­ dzi metafizycznych pojawia się nawet bardziej w wyniku błędów logicznych niż na skutek świado­ mego dążenia do wykroczenia poza granice do­ świadczenia. Można próbować obalić twierdzenia metafizy­ czne krytykując sposób ich osiągnięcia. Można więc wskazać, że metafizyk musi wyprowadzać swe twierdzenia z przesłanek opartych na świa­ dectwie zmysłów. Wszelkie twierdzenia bowiem, w ostatecznym rachunku, oparte są na tym świa­ dectwie, jeśli w ogóle są na czymkolwiek oparte. Można więc argumentować, że z przesłanek empi­ rycznych nie wynikają żadne twierdzenia o włas­ nościach, a nawet o istnieniu czegoś nieempirycznego. Ale metafizyk może temu zaprzeczyć; mo­ że głosić, że obdarzony jest władzą intuicji inte­ lektualnej, która uzdolnią go do poznania faktów niedostępnych w doświadczeniu zmysłowym. Otóż gdyby nawet udało się wykazać, że wszystko, co głosi metafizyk, opiera się na przesłankach empi­ rycznych oraz że przejście od tych przesłanek do twierdzeń o świecie nieempirycznym jest logicz­ nie nieuprawnione, nie wynikałoby stąd jeszcze, że jego twierdzenia dotyczące tego świata nie mogą być prawdziwe. Fakt bowiem, że konkluzja nie wynika z rzekomej przesłanki, nie wystarcza do wykazania fałszywości konkluzji. W rezulta­ cie, nie można obalić systemu transcendentnej metafizyki krytykując jedynie sposób jego wypro­ wadzenia. Potrzebna jest raczej krytyka języka, w jakim ten system został wyrażony. Zarzut Ayera wobec metafizyka polega nie na tym, że ten ostatni próbuje bezskutecznie wykro­ czyć poza granice doświadczenia możliwego, lecz na tym, że wypowiada on zdania, które nie speł­ niają warunków literalnej ich sensowności. Po­ trzebne jest więc kryterium, które pozwoliłoby 127

nam sprawdzić, czy zdanie wyraża autentyczne twierdzenia o faktach czy nie. Takim kryterium jest sprawdzalność zdania. Zdanie znaczy coś faktycznie dla danej osoby wte­ dy i tylko wtedy, gdy wie ona, jak sprawdzić twierdzenie wyrażone przez to zdanie, tj. jeśli wie, jakie obserwacje mogłyby prowadzić, pod pewny­ mi warunkami, do zaakceptowania twierdzenia ja­ ko prawdziwego lub odrzucenia jako fałszywego. Ponieważ zasada sprawdzalności odgrywa tu istotną rolę, Ayer przeprowadził szczegółową jej analizę. Przede wszystkim, przeprowadził rozróż­ nienie między sprawdzalnością w praktyce i sprawdzalnością w zasadzie. Istnieją twierdzenia, któ­ re rozumiemy i w wielu wypadkach uznajemy, chociaż nie podjęliśmy kroków, aby je sprawdzić. Wiele z tych twierdzeń moglibyśmy sprawdzić, gdybyśmy zadali sobie nieco trudu. Te są spraw­ dzalne w praktyce. Ale wśród nich znajduje się także wiele twierdzeń, których nie potrafilibyśmy sprawdzić, nawet gdybyśmy podjęli niezbędny po temu wysiłek. Do niedawna należało do nich twierdzenie (przytoczone przez Ayera w 1936 r.), że na odwrotnej stronie Księżyca znajdują się gó­ ry. Ale już wówczas wiedzieliśmy, jakie obserwa­ cje mogłyby rozstrzygać o wartości logicznej te­ go twierdzenia. Twierdzenie, którego sprawdzenie przez określone obserwacje jest teoretycznie moż­ liwe, jest sprawdzalne w zasadzie, chociaż nie w praktyce, a więc jest sensowne. Następnie odróżnił Ayer „silny” i „słaby” sens terminu „sprawdzalny”. Twierdzenie spraw­ dzalne jest w „silnym” rozumieniu wtedy i tylko wtedy, gdy jego prawdziwość może być ostatecz­ nie potwierdzona w doświadczeniu. Twierdzenie jest weryfikowalne w sensie słabym, gdy doświad­ czenie może wykazać jego prawdopodobieństwo. Ayer zauważył, że jeśli warunkiem sensow­ ności twierdzenia uczynimy jego sprawdzalność w sensie mocnym, wszystkie zdania ogólne będziemy musieli potraktować w ten sam sposób co twier128

dzenia metafizyków; np. zdania: „arszenik jest tru­ cizną”, „wszyscy ludzie są śmiertelni” itp. Praw­ dziwość tych twierdzeń, z samej ich istoty, nie może być potwierdzona z pewnością w żadnym skończonym szeregu obserwacji. Nie są więc one weryfikowalne. A jeśli takie ogólne twierdzenia obejmują nieskończoną ilość wypadków, nie mogą być one, nawet w zasadzie, ostatecznie zwery­ fikowane. Wobec tej trudności, Ayer odrzucił paradok­ salny pogląd, który odważyli się przyjąć niektó­ rzy pozytywiści (np. Schlick), że takie ogólne twierdzenia są nonsensami, chociaż nonsensami wartościowymi. To samo dotyczy zdań o odległej przeszłości, nie dających się sprawdzić przez od­ wołanie się do pamięci, która mogłaby być świa­ dectwem minionych obserwacji. Powiedzieć o wszelkich zdaniach tego rodzaju, że tworzą one ważny lub nieważny typ nonsensów, nic nie za­ łatwia. Wszelkie twierdzenia nie będące tautolo­ giami nie mogą być zapewne niczym więcej, jak tylko prawdopodobnymi hipotezami. W takim ra­ zie zasada, że zdanie może być sensowne, jeśli wyraża to, co jest ostatecznie sprawdzalne empi­ rycznie, zostaje ośmieszona jako kryterium senso­ wności, prowadzi bowiem do wniosku, że nie jest w ogóle możliwe zdanie sensowne o faktach. W re­ zultacie Ayer odrzucił „silną” zasadę sprawdzalności. Nie przyjął także Ayer propozycji Poppera z Logik der Forsćhung, aby za empirycznie sensowne uznać takie i tylko takie zdania, któ­ re wyrażają twierdzenia dające się ostatecznie obalić w doświadczeniu. Zwolennicy tej zasady (tj. zasady falsyfikacji) przyjmują, że chociaż żaden skończony szereg obserwacji nie wystar­ cza dla ostatecznego potwierdzenia prawdziwoś­ ci jakiejś hipotezy, istnieją decydujące wypadki, gdy pojedyncza obserwacja lub seria obserwacji może ostatecznie ją obalić. Lecz założenie to jest, 9 — Bryt. fil. analityczna

129

zdaniem Ayerą, fałszywe. Hipoteza nie może być ostatecznie obalona ani ostatecznie potwierdzona. Gdy bowiem odwołujemy się do określonych ob­ serwacji jako dowodu fałszywości ,danej hipotezy, zakładamy istnienie określonych warunków. I cho­ ciaż może być bardzo prawdopodobne, że założe­ nie to było fałszywe, nie jest ono logicznie nie­ możliwe. Nie ma sprzeczności w przypuszczeniu, że odnośne okoliczności nie są takie, za jakie je bierzemy, a więc, że hipoteza nie została faktycz­ nie obalona. Ale jeśli nie możemy przyjąć, że hipo­ teza może być ostatecznie obalona, nie możemy głosić, że sensowność twierdzenia empirycznego opiera się na możliwości jego ostatecznego obalenia. Cechą autentycznego twierdzenia o faktach jest więc nie to, że winno być ono równoważne jakiemuś twierdzeniu doświadczalnemu (tj. opi­ sującemu aktualne lub możliwe obserwacje) lub skończonej liczbie twierdzeń doświadczalnych, lecz jedynie to, że jakieś twierdzenia doświadczal­ ne mogą być z niego wydedukowane w połącze­ niu z pewnymi innymi przesłankami, nie mogąc być dedukcyjnie wyprowadzone z samych tych przesłanek. W przeciwieństwie do zasady ostatecznej sprawdzalności empirycznej, kryterium to jest o tyle liberalne, że nie odmawia sensowności zda­ niom ogólnym lub twierdzeniom o przeszłości. Jednocześnie może służyć jako kryterium elimi­ nacji nonsensów metafizycznych. Dla rozstrzyg­ nięcia sporów, które wzniecają pytania: *czy świat dostępny w doświadczeniu zmysłowym jest realny?; ile jest substancji świata?; jaka jest na­ tura substancji? itp., nie można sobie wyobrazić żadnych serii obserwacji, które pozwoliłyby określić prawdopodobieństwo ewentualnych odpo­ wiedzi. Ale jeśli ’żadne możliwe obserwacje nie mo­ głyby pomóc w rozwiązaniu takich pytań, muszą być one uznane za pozbawione jakiegokolwiek li­ teralnego znaczenia. Problemy takie mogą zawie­ rać kwestie logiczne, które są rozstrzygalne bez 130

odwoływania się do jakichkolwiek obserwacji, lecz kwestie logiczne nie dotyczą spraw faktycz­ nych. Ayer porównywał metafizyków do poetów, których wypowiedzi wyrażają emocje i podlega­ ją ocenom etycznym lub estetycznym. Nie mają one sensu literalnego, gdyż nie wyrażają żad­ nych twierdzeń prawdziwych lub fałszywych. Mo­ gą mieć one jednak jakiś sens moralny, estetycz­ ny, religijny, polityczny itp. Ayer rozumie to w ten sposób, że intencją poetów i wszelkiego ro­ dzaju artystów nie jest wypowiadanie prawd lub fałszów, chociaż wypowiedzi te mogą zawierać prawdy, a częściej fałsze. Prawdziwość lub fałszywość wypowiedzi artystów nie ma żadnego znaczenia dla określenia wartości estetycznej lub moralnej tych wypowiedzi. Natomiast metafizycy, chociażby zamierzali wypowiadać prawdy i ana­ lizować fałsze, faktycznie wyrażają — w inny sposób niż artyści — jedynie własne emocje, a ich dzieła mogły mieć co najwyżej pewną war­ tość artystyczną. Twierdzenia metafizyków są nonsensami logicznymi wynikłymi z błędów se­ mantycznych lub błędów rozumowania. W szcze­ gólności, nie mogąc dla swych wypowiedzi znaleźć realnych odpowiedników w sensie doświadczal­ nym, zaczęli domyślać się ich realności w jakimś sensie pozadoświadczalnym. W ten sposób po­ wstał swego rodzaju świat nieempiryczny, zapeł­ niony „bytami” najrozmaitszego rodzaju. 2. FILOZOFIA JAKO LINGWISTYCZNA ANALIZA REDUKCYJNA

Głosząc, że filozofia nie jest i nie może być metafizyką, Ayer odrzucił tym samym pogląd Moore’a, że powinna ona dążyć do osiągnięcia ogólnego opisu świata jako całości. Odrzucił tak­ że program atomizmu logicznego, tj. program od­ krywania struktury świata na podstawie analizy struktury języka. Nie ma takiej dziedziny do­

131

świadczeń, która z zasady nie podlegałaby pra­ wom nauki jakiegoś rodzaju. Filozofia nie konku­ ruje z nauką w poznawaniu świata i nie może dostarczyć żadnej wiedzy, której nie mogłaby do­ starczyć nauka. Pogląd, że filozofia bada „rzeczy­ wistość jako całość” jest bezpodstawny i oparty na metafizycznym założeniu, że ta „całość” jest czymś z istoty swej różnym od rzeczywistości badanej częściami przez nauki szczegółowe. Zadanie filo­ zofii jest wyłącznie krytyczne. Nie polega ono jed­ nak na sprawdzeniu prawomocności hipotez nauko­ wych i przeświadczeń potocznych. Filozofia nie jest w stanie przekonać ludzi, aby przyjmowali takie lub inne poglądy. Jedyne, co filozof może uczynić — poza wykazywaniem spójności poglą­ dów uznawanych przez ludzi — to wskazanie, za pomocą jakich kryteriów określa się prawdziwość lub fałszywość tych poglądów. Ale filozofia nie uprawomocnia żadnych przekonań. Dotyczy to zarówno praw nauki, jak i zasad zdrowego roz­ sądku. Trzeba odrzucić przesąd — pisał Ayer — że nauki przyrodnicze nie mogą obejść się bez fi­ lozofii, np. bez rozstrzygnięcia przez filozofów problemu indukcji. Problem indukcji, mówiąc z grubsza, polega na znalezieniu sposobu spraw­ dzenia pewnych uogólnień empirycznych, wy­ prowadzonych z przeszłego doświadczenia, a roz­ ciągających się także na przyszłość. Jeśli przyjąć, że problem ten nie jest pozorny, istnieją tylko dwa sposoby jego potraktowania. I żaden z nich nie prowadzi — zdaniem Ayera — do rozwiąza­ nia. Twierdzenie, które zamierzamy sprawdzić, możemy próbować wyprowadzić z zasady czysto formalnej lub z zasady empirycznej. W pierwszym wypadku, błędem jest przypuszczać, że z tautologii można wyprowadzić dedukcyjnie twierdzenie o faktach. W drugim wypadku, zostaje założone to, czego się próbuje dowieść. Problem indukcji w zwykłym rozumieniu jest więc nierozstrzygalny. A więc jest to problem fikcyjny. Sprawdzianem 132

procedury naukowej jest wyłącznie jej praktyczna skuteczność, tj. trafność podawanych przepowied­ ni. Naturalnie z faktu, że pewien typ procedury był zawsze skuteczny w praktyce, nie można wy­ prowadzić gwarancji logicznej, że będzie tak w przyszłości. Ale błędem jest wymagać gwarancji tam, gdzie nie można jej osiągnąć. Nie znaczy to wcale, że jest czymś irracjonalnym oczekiwać do­ świadczenia przyszłego na podstawie przeszłego. Zadaniem filozofa nie jest także uprawomoc­ nienie lub obalenie przekonań zdrowego rozsąd­ ku. Zapominają o tym filozofowie zainteresowani zagadnieniami teorii poznania. Niektórzy z nich twierdzą, że dopóki nie zostanie podana zadowa­ lająca analiza sytuacji spostrzeżeniowej, nikt nie jest uprawniony do uznawania istnienia rzeczy materialnych. Ale jest to absolutny błąd. Fakt, że ktoś posiada określone wrażenia, wystarcza, aby uznawać istnienie pewnej rzeczy materialnej; po­ wiedzieć bowiem, że rzecz istnieje, równoważne jest powiedzeniu, że takie a takie wrażenia są osiągalne. Zadaniem filozofa natomiast jest dostar­ czenie poprawnej definicji rzeczy materialnych. Ale czy filozofowi uda się sformułować taką defi­ nicję czy nie, nie ma to żadnego wpływu na waż­ ność sądów spostrzeżeniowych. Ważność tych są­ dów zależy jedynie od aktualnego doświadczenia, a nie od filozoficznych analiz i definicji. Filozof nie ma więc prawa lekceważyć prze­ konań zdrowego rozsądku. Filozof musi ograni­ czyć się do objaśniania i analizy. Analiza nie ma jednak charakteru analizy realnej lub doświad­ czalnej. Filozofia jest całkowicie niezależna od meta­ fizyki, ale nie jest także zależna od jakichkolwiek założeń empirycznych, czy to naukowych, czy zdroworozsądkowych. Program analizy nie może więc polegać na poszukiwaniu jakichś ostatecz­ nych składników wszechświata. Powiedzieć, że świat jest sumą jakichś ostatecznych składników połączonych ze sobą relacjami zewnętrznymi, to

133

wypowiedzieć taki sam nonsens metafizyczny, jak powiedzieć, że świat jest Wodą, Ogniem lub Do­ świadczeniem. Ayer nie czuje się związany żadną doktryną atomizmu. Jednocześnie analiza filozo­ ficzna nie zależy od jakiejkolwiek hipotezy empi­ rycznej. Jako analityk, filozof nie zajmuje się opisywaniem żadnych przedmiotów empirycz­ nych, ani fizycznych, ani umysłowych. Zajmuje się on jedynie sposobem, w jaki mówimy o rze­ czach. Twierdzenia filozofii zawierają się w de­ finicjach lub formalnych konsekwencjach defini­ cji. Ayer skłonny jest więc uważać filozofię za dział logiki. Charakterystycznym znamieniem ba­ dań czysto logicznych jest bowiem to, że dotyczą one formalnych konsekwencji naszych definicji, a nie zagadnień odnoszących się do faktów empi­ rycznych. Nieporozumienia co do natury analizy filozo­ ficznej wypływają — zdaniem Ayera — stąd, że twierdzenia i zagadnienia naprawdę lingwistycz­ ne wyrażane są w taki sposób, że wydają się być empiryczne. Na przykład twierdzenie, że rzecz materialna nie może znajdować się w dwóch miejscach jednocześnie, wygląda jak twierdzenie empiryczne. Ale bardziej krytyczna analiza wskaże, że nie jest to w ogóle zdanie empiryczne, lecz lingwistyczne. Opiera się ono na uznaniu pew­ nych konwencji językowych. Nie zawiera ono nic, co by wskazywało, że posiadamy określoną wie­ dzę o empirycznych własnościach rzeczy. Z logicz­ nego punktu widzenia moglibyśmy tak zmienić definicję zdania „Rzecz nie może być w dwóch miejscach jednocześnie”, że będzie ono wyrażać sprzeczność, a nie prawdę konieczną. Podobnie, zagadnienie: jaka jest natura przedmiotu mate­ rialnego? wymaga definicji terminu „rzecz mate­ rialna”. A pytać o definicję terminu „rzecz mate­ rialna”, to pytać, w jaki sposób twierdzenia o przedmiotach materialnych mogą być przełożo­ na na twierdzenia o treściach zmysłowych. Podo­ bnie, pytać, czym jest liczba, to pytać, czy można

134

przełożyć twierdzenia o liczbach naturalnych na twierdzenia o klasach. Wszelkie pytanie typu „czym jest x” lub „jaka jest natura x-a” wyma­ ga podania definicji. Twierdząc, że filozofia dostarcza definicji, Ayer nie głosi, że zadaniem filozofa jest układa­ nie słownika w zwykłym sensie. Definicje, jakich wymaga się w filozofii, są innego rodzaju niż de­ finicje słownikowe. W słowniku poszukujemy te­ go, co Ayer nazwał definicją wyraźną (explicit). Definiujemy symbol wyraźnie, gdy zamiast niego podajemy inny symbol lub wyrażenie sym­ boliczne, które jest synonimem symbolu definio­ wanego, a słowa „synonim” używa Ayer w taki sposób, że dwa symbole należące do tego samego języka nazywamy synonimami wtedy i tylko wte­ dy, gdy proste zastąpienie jednego symbolu dru­ gim w dowolnym zdaniu, w którym jakikolwiek z tych symbolów występuje sensownie, daje zaw­ sze nowe zdanie równoważne z poprzednim. A po­ wiadamy o dwóch zdaniach tego samego języka, że są równoważne, gdy mając daną ich koniunkcję z tą samą grupą innych zdań, sąd, jaki wy­ ciąga się z jednego, daje się wyciągnąć równie dobrze z drugiego. Ogromna większość definicji podawanych w zwykłych sporach ma charakter definicji wyraź­ nych. Takimi definicjami są w szczególności de­ finicje per genus et differentiam. Ale nie takimi definicjami — podkreślał Ayer — zajmuje się fi­ lozofia. Zadaniem filozofii jest budowanie defi­ nicji in use. Symbol definiowany jest in use nie przez wskazanie symbolu będącego jego synonimem, lecz przez wskazanie, w jaki sposób zdania, w których symbol definiowany występuje sensow­ nie, mogą być przetłumaczone na zdania równo­ ważne, nie zawierające ani definiendum, ani żad­ nego jego synonimu. Np. definicja in use sym­ bolu „e” polega na przełożeniu zdań, w których pojawia się ten symbol, na zdania, które nie za­

135

wierają symbolu ,,e”, ani żadnego symbolu będą­ cego synonimem „e”, lecz zawierają symbole ,,b”, „c”, „d”. Symbol „e” jest w takich razach kon­ strukcją logiczną z ,,b”, „c”, ,,d”. Przykładów takiej procedury definiowania dostarczała Russellowska teoria deskrypcji. Za­ daniem takich definicji in use, które są definicja­ mi projektującymi, a nie analitycznymi, jest osią­ gnięcie dokładnego zrozumienia struktury danego języka, a tym samym możliwości eliminowania wszelkich nieporozumień lub pomieszań znacze­ niowych mających swe źródło w wieloznaczności. Podobnie jak Russell, Ayer zwracał uwagę na to, że równoważność (przekładalność) dwóch zdań to jeszcze nie ich równoznaczność. Dwa zda­ nia mają dla kogoś to samo znaczenie, jeśli poja­ wienie się jednego zdania ma ten sam skutek w jego myśleniu i działaniu, co pojawienie się dru­ giego zdania. Jasne więc jest, że dwa zdania mo­ gą być równoważne, chociaż nie będą wywoływa­ ły jednakowych skutków u danej osoby. Filozofia nie zajmuje się jednak badaniem psychologicznych skutków pojawienia się pew­ nych symboli, wywieranych na jakąś grupę ludzi. Badania takie mogą być elementem socjologii i językoznawstwa. Ayer nie aprobuje także okre­ ślenia filozofii jako badania użycia pewnych sym­ boli. Określenie takie sugeruje bowiem, że twier­ dzenia filozofii są empiryczne. Filozof opisuje jedynie konsekwencje, z któ­ rych wydedukowuje swoje definicje. Przeważnie definicje takie uzyskuje się na podstawie zasta­ nych konwencji. Jest to nawet warunek koniecz­ ny użyteczności definicji jako środka wyjaśnia­ nia. Nie wynika stąd wszakże, że treścią defini­ cji filozoficznych jest stwierdzenie istnienia ja­ kichś stosowanych już konwencji. Aby rzecz sta­ ła się zupełnie jasna, Ayer dodawał: istnieją pod­ stawy, . by powiedzieć, że filozof zawsze zajmuje się językiem sztucznym, ponieważ konwencje, do których stosujemy się w naszych faktycznych

136

sposobach użycia słów, nie są zupełnie systema­ tyczne i dokładne. Zastosowanie sztucznej symboliki (na wzór Principia Mathematica Russella i Whiteheada) zna­ cznie ułatwia analizę języka potocznego lub ję­ zyka nauki. Nie jest jednak konieczne, aby język, w którym przeprowadzona jest analiza, musiał się różnić od języka analizowanego. Ayer nie godził się z sugestią Russella, że każdy język ma taką strukturę, że w tym języku niczego nie można o niej powiedzieć, poza wskazaniem innego języ­ ka o innej strukturze, w którym rozważana jest struktura języka pierwszego, oraz że dla tej hie­ rarchii języków nie może być końca. I godził się w tej sprawie z Carnapem, który dowodził, że można bez sprzeczności posłużyć się danym języ­ kiem do analizy jego samego. Założenia Ayera sformułowane w Language, Truth and Logic znalazły swe zastosowanie prze­ de wszystkim w pracy Foundations of Empirical Knowledge (1940) (Podstawy wiedzy empirycznej), zawierającej zwarty wykład teorii danych zmy­ słowych w ujęciu lingwistycznym. W pracy tej, jak w późniejszych pismach Ayera (np. w Pro­ blemie poznania, przekład polski 1965), mimo zna­ cznego odejścia od filozofii neopozytywistycznej, pozostały w zmienionej i złagodzonej postaci wszystkie jej główne tendencje. Świadczy o tym także wykład inauguracyjny, wygłoszony w Oks­ fordzie w listopadzie 1960 r., pt. Philosophy and Language (którego przekład zamieszczamy w Wy­ borze tekstów), będący jak gdyby manifestem fi­ lozoficznym Ayera. Autor ujawnia w nim także swój stosunek do powojennych koncepcji filozo­ fii w brytyjskim ruchu analitycznym. Ayer utrzymał swe twierdzenie, że autenty­ czna filozofia jest zawsze analizą. Uznał jedno­ cześnie, że analiza nie musi być lingwistyczna w rozumieniu filozofów oksfordzkich (Austina, Ryle’a), a w niektórych wypadkach analiza nie jest tak dalece lingwistyczna, jak to się wydaje na 137

pierwszy rzut oka (np. u Wittgensteina i Ryle’a). W obrębie filozofii lingwistycznej, Ayer nie tyl­ ko odróżniał formalne i nieformalne metody po­ stępowania, lecz także wśród metod nieformal­ nych dostrzegał szereg różnych procedur płod­ nych pod względem filozoficznym. Nie znaczy to, że uznał stosowanie metod formalnych za mało owocne. Przeciwnie, głosił, że konstruowanie ję­ zyków sztucznych metodami formalnymi ma, dla rozwiązania zagadnień filozoficznych, stałą prze­ wagę nad analizami języka potocznego. Język na­ turalny posługuje się bardzo różnorodnymi for­ mami zdań w sposób nazbyt elastyczny. Nie ma on jednolitej składni ani określonych reguł wnio­ skowania. Nie są też określone obserwowalne sta­ ny rzeczy, do których większość zdań języka na­ turalnego się odwołuje. Wszystkich tych braków nie ma w języku sztucznym. Składnia, a jeśli zaj­ dzie tego potrzeba, semantyka takiego języka mo­ gą być sformalizowane, tj. możliwe jest określe­ nie, jaka kombinacja znaków tworzy zdanie te­ go języka. Jednakże oprócz wielu zalet, konstruk­ cje językowe posiadają ograniczenia, których nie ma w językach naturalnych. Konstruowanie ję­ zyków sztucznych warto przeto łączyć z próba­ mi modelowania i formalizowania języków natu­ ralnych. Przykładem takiego uprawiania filozofii wraz z wszelkimi zaletami i brakami była dla Ayera książka A. Tarskiego, Pojęcie prawdy w językach sformalizowanych, a także analizy Carnapa. Szczególnie płodne jest zastosowanie metod formalnych, opartych na logice matematycznej w analizie redukcyjnej. Analiza redukcyjna to jedna z tradycyjnych metod stosowanych w filo­ zofii. W dawnych systemach filozoficznych sto­ sowano ją przy próbach rozwiązania zagadnienia: co jest bytem podstawowym w świecie, lub proś­ ciej, co istnieje rzeczywiście? Chodziło więc o re­ dukowanie jednych bytów do innych, np. przed­ miotów obserwowalnych do nieobserwowalnych

138

(poszukiwanie arche świata). W ostatnich czasach, pytanie o to, co istnieje rzeczywiście, ukształto­ wało się w zagadnienie, czy wszystko, co zdaje się istnieć, istnieje rzeczywiście. A wśród roz­ wiązań tego zagadnienia znajdują się takie twier­ dzenia jak: nie ma takich bytów jak liczby, ist­ nieją jedynie liczebniki; nie ma sądów w sensie logicznym (propositions), ale są zdania grama­ tyczne (sentences); nie ma klas, są tylko indy­ widua; nie ma umysłów, są tylko ciała; nie ma ciał i umysłów, lecz tylko percepcje, dane zmy­ słowe, sensibilia. Wszelkie tego rodzaju przykłady procedury redukcyjnej mogą być ujęte w postaci lingwi­ stycznej. Tradycyjna analiza redukcyjna przybie­ ra więc u Ayera postać redukcji lingwistycznej. Zamiast wypowiadać założenie (przyjmowane u podstaw każdej procedury redukcyjnej), że nie­ które byty są filozoficznie podejrzane, czyli mniej pewne od innych bytów, Ayer woli powiedzieć po prostu, że zdania zawierające wyrażenia pewnego typu, tj. wyrażenia kłopotliwe, mogą być zastą­ pione przez zdania nie zawierające tych wyrażeń, lecz jakieś inne wyrażenia. Np. zdania o liczbach mogą być zastąpione przez zdania o liczebnikach lub wypowiedzi o klasach zastąpione przez wypo­ wiedzi o indywiduach. Przy tym pojęcia „liczba” i „klasa” okażą się po prostu konstrukcjami lo­ gicznymi z ich pojęć składowych. Podobnie, wy­ powiedzi o stanach lub procesach umysłowych mogą być zanalizowane redukcyjnie jako wypo­ wiedzi skrótowe o zachowaniu się ciał. Ciała z kolei, czyli rzeczy materialne, mogą być zanali­ zowane w kategoriach danych zmysłowych, a poddane procedurze odwrotnej do redukcji, okażą się konstrukcjami logicznymi z danych zmysło­ wych. 11 1 Teorię danych zmysłowych A. J. Ayera przedsta­ wiłem szczegółowo w pracy Problemy percepcji, War­ szawa 1969.

139

Ayer zdawał sobie sprawę z trudności, które stwarza koncepcja filozofii jako analizy reduk­ cyjnej. Nie widział istotnych trudności w zastą­ pieniu tradycyjnej redukcji ontologicznej, czyli redukcji jednych bytów do bytów innego rodza­ ju, redukcją lingwistyczną. Redukcja lingwistycz­ na polega na przekładzie zdań jednego rodzaju na zdania innego rodzaju. Przekład taki może zo­ stać dokonany bądź na podstawie określonych kryteriów synonimiczności wyrażeń (warunek mocniejszy), bądź na podstawie spełnienia warun­ ku (słabszego) równoważności zdań. Otóż nie jest łatwo wykazać, że w określonej procedurze re­ dukcyjnej któryś z tych warunków został speł­ niony. Dotyczy to w szczególności fenomenalistycznego programu redukcji zdań o rzeczach ma­ terialnych do zdań o danych zmysłowych. Mimo to Ayer dostrzegał ważne racje dla zaakceptowania programu redukcjonistycznego w filozofii. Racja redukcji lingwistycznej tkwi w przekonaniu, że pewne wyrażenia danego języka nic nie oznaczają, a przynajmniej jest wątpliwe, czy cokolwiek one oznaczają. Wątpimy zaś o ist­ nieniu pewnych bytów, gdyż nie są one obserwowalne, to znaczy, że wyrażenia określające takie byty wątpliwe nie mają charakteru empiryczne­ go. Wymaganie zaś, aby akceptować zdania egzy­ stencjalne opierając się na obserwacjach, jest charakterystyczne dla stanowiska empiryzmu. Wprowadzenie analizy redukcyjnej jest więc kon­ sekwencją zajęcia postawy radykalnego empiryzmu i podyktowane jest dążeniem do opisu zjawisk w terminach przedmiotów obserwowalnych. Tu znowu pojawia się trudność innego rodza­ ju, mianowicie zagadnienie stosunku języka i fak­ tów. Filozofowie analizujący znaczenia wyrażeń języka potocznego zalecają sprawdzanie języka przez odwołanie się do faktów, tj. przez poszuki­ wanie rozmaitych przykładów wzorcowych. Za­ pominają oni jednak czasem — wskazywał Ayer — że wszystkie przykłady muszą być zinterpre­ 140

towane. Nigdy zresztą nie mamy do czynienia z faktami niezinterpretowanymi. Główną przyczyną utrzymywania się tych samych zagadnień filozo­ ficznych oraz przeciwstawnych kierunków ich roz­ wiązań jest właśnie różnorodność interpretacji faktów. Trudność tym większa, że filozofowie po­ wołują się przeważnie na fakty przez siebie wy­ obrażone, nie zaobserwowane. Ale i odwołanie się do bezpośrednich obserwacji faktów potocznych lub naukowych nie usuwa podstawowych różnic między kierunkami filozoficznymi. 3. FENOMENALIZM LINGWISTYCZNY

Głównym wynikiem zastosowania przez Ayera metody analizy redukcyjnej do rozwiązywania zagadnień filozoficznych było stanowisko tzw. fenomenalizmu lingwistycznego. Pojawiło się ono w wyniku epistemologicznych zainteresowań Ayera i jego prób znalezienia odpowiedzi na py­ tania sceptyków. Sceptycy kwestionują zasadność teorii realistycznych, głoszących, że rzeczy mate­ rialne (czyli przedmioty przestrzenno-czasowe w rozumieniu potocznym lub naukowym) istnieją nie tylko wtedy, gdy są spostrzegane, lecz także wtedy, gdy spostrzegane nie są. W rezultacie szcze­ gółowej argumentacji (zreferowanej przez Ayera w Problemie poznania) sceptycy głoszą, że nie można uprawomocnić twierdzeń o rzeczach mate­ rialnych za pomocą rozumowań dedukcyjnych ani indukcyjnych, a więc nie ma żadnych podstaw do ich akceptacji. Podstawą tego wniosku sceptycz­ nego jest przekonanie, że twierdzenia o istnieniu i naturze rzeczy materialnych muszą być wypro­ wadzone z twierdzeń opisujących nasze wrażenia zmysłowe, czyli z twierdzeń o danych zmysłowych. Ayer zauważył, że nie można rozwiązać za­ gadnienia stosunku rzeczy materialnych do danych zmysłowych, gdy wyrażenia „rzeczy materialne” i „dane zmysłowe” zinterpretowane zostaną jako nazwy różnych rodzajów bytów. W pewnym sensie 141

można powiedzieć poprawnie, że istnieją zarówno rzeczy materialne, jak dane zmysłowe, gdyż zda­ nia dotyczące zarówno jednych, jak i drugich mogą być prawdziwe. Nie wynika stąd jednak, że jedne i drugie istnieją w tym samym sensie. Ter­ minu „dana zmysłowa” używał Ayer w takim ro­ zumieniu, że oznaczał on dowolny fakt empiryczny. Nie wszystkie natomiast fakty empiryczne mogą być opisane w terminach „rzeczy materialnych”. W każdym razie przyjęte przez Ayera konwencje języka danych zmysłowych wymagają, aby wszyst­ kie wypowiedzi o rzeczach materialnych mogły być (przynajmniej w zasadzie) zinterpretowane w terminach danych zmysłowych, lecz nie odwrotnie. Fenomenalizm, rozumiany ogólnie jako dąże­ nie do rozumienia rzeczy materialnych w katego­ riach danych zmysłowych, przybierał najczęściej postać tzw. fenomenalizmu faktualnego. Fenome­ nalizm faktualny traktuje rzeczy materialne i dane zmysłowe jako byty odmiennego rodzaju i określa stosunek między nimi bądź w postaci tezy, że dane zmysłowe reprezentują rzeczy materialne (reprezentacjonizm), bądź też, że rzeczy materialne skła­ dają się z danych zmysłowych (idealizm epistemologiczny). Ayer nie uznał żadnego z tych rozwią­ zań za poprawne i odrzucił tym samym stanowi­ sko fenomenalizmu faktualnego. Nie zrezygnował jednak z twierdzenia podstawowego, mianowicie z przekonania, że rzeczy materialne muszą być opisane w kategoriach danych zmysłowych. Główne zadanie fenomenalizmu, tj. zinterpre­ towanie rzeczy materialnych w kategoriach danych zmysłowych, Ayer postanowił rozwiązać metodą lingwistyczną. Fenomenalizm Ayera przybrał więc postać tzw. fenomenalizmu lingwistycznego. Ayer zastąpił zagadnienie stosunku rzeczy materialnych do danych zmysłowych zagadnieniem relacji mię­ dzy dwoma językami, a nie dwoma rodzajami by­ tów. Zagadnienie to zamierzał on rozwiązać za po­ mocą fenomenalistycznej redukcji lingwistycznej: za pomocą przekładu zdań o rzeczach material­

142

nych na zdania o danych zmysłowych, a tym samym skonstruować pojęcie „rzeczy materialnej” z symboli oznaczających dane zmysłowe. Wspomniane już Podstawy wiedzy empirycz­ nej Ayera zawierają bardzo szczegółowe i drobiaz­ gowe rozważania, które miały zapewnić sukces realizacji programu fenomenalistycznej redukcji. Początkowo Ayer żywił nawet przekonanie, że ten sukces osiągnął. Później wszakże musiał się przy­ znać (najwyraźniej uczynił to w Problemie pozna­ nia) do niepowodzenia. Okazało się, że fenomenalistyczna redukcja zdań o rzeczach materialnych do zdań o danych zmysłowych nie może ■ być nigdy całkowita. W szczególności, nie można sparafrazować w języ­ ku fenomenalizmu zdań o takich własnościach rzeczy materialnej, jak np. jej istnienie odrębne i niezależne od danych zmysłowych. Skoro istnie­ nie danych zmysłowych sprowadza się do ich percipi, a więc do istnienia subiektywnego, nie można zrozumieć w ich kategoriach istnienia rzeczy ma­ terialnej. Skoro natura danych zmysłowych jest taka i tylko taka, jaka jest spostrzegana lub do­ znawana, nie można wyjaśnić natury rzeczy mate­ rialnych w kategoriach danych zmysłowych. Pro­ gram fenomenalizmu — czyli zadanie dokonania pełnego przekładu zdań o rzeczach materialnych na zdania o danych zmysłowych — okazał się nie­ wykonalny. „Musimy zatem stwierdzić — pisał już Ayer w Problemie poznania — że programu fenomenalistycznego nie da się przeprowadzić. Zdań o przedmiotach fizycznych nie można for­ malnie przełożyć na zdania o danych zmysłowych.” Jeśli więc zdania o danych zmysłowych nie mogą być równoważne zdaniom o rzeczach materialnych, analiza redukcyjna nie spełnia nawet warunku słabszego (z dwu wymienionych przez Ayera) prze­ prowadzenia poprawnej redukcji. Czy oznacza to, że Ayer zrezygnował z zaj­ mowania stanowiska fenomenalizmu? Nie! Osłabił jedynie program fenomenalizmu. Zdań o przed­

143

miotach fizycznych nie można wprawdzie spro­ wadzić do opisu żadnego zespołu wyglądów, ale prawdą pozostaje teza główna, że mówienie o przedmiotach fizycznych jest sposobem interpre­ tacji naszych doświadczeń zmysłowych. W swej następnej książce The Origins of Pragmatism (1968) Ayer podejmuje ten sam problem, lecz pró­ buje go rozwiązać za pomocą zupełnie odmiennej aparatury pojęciowej. Teoria danych zmysłowych ustąpiła tam miejsca tzw. theory of qualia. Qualia to dowolne składniki naszego doświadczenia. W od­ różnieniu od danych zmysłowych, pojęte są one nie jako przedmioty jednostkowe, lecz jako uniwersalia. Quale — to powszechnik. I tylko za po­ mocą zasady organizacji czasoprzestrzennej qualiów można dokonać konstrukcji dowolnego przed­ miotu empirycznego: konstrukcji przedmiotów fi­ zycznych w rozumieniu potocznym (góry, domy) lub w rozumieniu nauki (elektrony itp.). Jest to więc jeszcze jedna próba utrzymania fenomena­ lizmu w innej terminologii i bez pretensji do tego, by sprowadzić całkowicie zdania o przedmiotach fizycznych do wypowiedzi o naszych doświadcze­ niach.

SŁOWO KOŃCOWE: GŁÓWNE OBIEKCJE PRZECIWKO FILOZOFII ANALITYCZNEJ

Brytyjska filozofia analityczna należy bez wątpie­ nia do postępowych prądów współczesnej filozofii zachodniej. Ukształtowała się ona w ostrej walce z irracjonalizmem, idealizmem subiektywnym i metafizyką spirytualistyczną. Uzyskała także war­ tościowe wyniki w badaniach logicznych i semiotycznych, w rozwiązywaniu i likwidacji szeregu antynomii i absurdów filozofii tradycyjnej. Dopro­ wadziła do sprecyzowania szeregu pojęć mętnych, odkryła nowe, ważne zagadnienia i zaproponowa­ ła nowe sposoby ujęcia zagadnień dawnych. Ata­ kując metafizykę, filozofowie analityczni usiłowali zarazem uniknąć błędów neopozytywizmu. Nietrudno jednak zauważyć, że już przy pierwszych próbach sformułowania nowego pro­ gramu filozofii napotykali oni trudności. Moore zatrzymał się w swych badaniach niejako w pół drogi, a jego wyniki nie były tak rewelacyjne, jak można by tego oczekiwać. Zdawał on sobie spra­ wę, że porządna filozofia musi opierać się na uważnej i dokładnej analizie oraz że sama anali­ za nie jest celem filozofii, lecz środkiem osiągnię­ cia poprawnego, ogólnego opisu świata jako cało­ ści. Moore zatrzymał się na analizie przekonań zdrowego rozsądku i nie ukończył jej. Russell za­ akceptował koncepcję filozofii zaproponowaną przez Moore’a, lecz zmienił metody analizy. Jego koncepcja języka idealnego została niebawem pod­ dana krytyce, głównie przez Wittgensteina, Wisdoma i filozofów oksfordzkich. Wytknięto także Russellowi uwikłanie się w metafizykę, do której 10 — Bryt. fil. analityczna

145

doprowadziły go aspiracje nakreślenia ogólnego poglądu na świat. Sam Russell nigdy nie zrezygno­ wał z metafizyki, lecz próbował przezwyciężyć za­ równo metafizykę idealizmu jak materializmu. Program przezwyciężenia kontrowersji materia­ lizm—idealizm podjęli następnie wszyscy filozofo­ wie analityczni i na rozmaite sposoby usiłowali go zrealizować. Prowadziło to w rezultacie do nie­ ustannego oscylowania w poszczególnych kwe­ stiach między poglądami materialistów i ideali­ stów. Filozofia Russella czeka jeszcze na swą syn­ tezę w literaturze polskiej. Ale już od dawna wie­ dziano, że koncepcji języka Russella nie da się utrzymać, w szczególności tezy o odzwierciedlaniu struktury świata w strukturze języka. Język jest znacznie bogatszy i bardziej wielofunkcyjny, niż to Russell przyjmował. Gdy Wittgenstein nawoły­ wał, w latach trzydziestych, by nie pytać o zna­ czenie wyrażeń języka, lecz o sposób i cel ich użycia, oznajmiał tym samym upadek koncepcji filozofii jako analizy znaczenia terminów. Filozo­ fia ma jeszcze bardziej zawęzić przedmiot swych zainteresowań. Ma bowiem nie tylko zrezygnować z aspiracji do ogólnego opisu świata, lecz także z poszukiwania właściwych znaczeń terminów fi­ lozofii tradycyjnej, następnie z dążeń do sformu­ łowania poprawnej teorii poznania, teorii znacze­ nia i prawdy, teorii uzasadniania twierdzeń, po­ nadto z prób skonstruowania dającego się zaak­ ceptować zbioru reguł moralnych. Filozofia nie po­ winna także niczego proponować, w szczególności nie powinna przedstawiać programów zmian spo­ łecznych. Filozofia ma opisywać, ale nie świat, nie człowieka ani zbiorowości ludzkie, lecz jedynie funkcjonowanie języka. Tylko tak rozumiana, mo­ że ona zmierzać do wyzwolenia się z tradycyjnych kłopotów, do wyleczenia „filozoficznych bólów głowy”, a więc do ... samounicestwienia. Jeśli bo­ wiem istota filozofii sprowadza się do jej funkcji terapeutycznych, z chwilą wypełnienia tych funk­ cji przestaje ona być potrzebna. 146

Niektórzy filozofowie analityczni dostrzegali' niebezpieczeństwo tak daleko posuniętego ograni­ czenia zadań filozofii. Lecz jeszcze bardziej oba­ wiali się wielkich światopoglądowych uogólnień i społeczno-politycznych ideologii, do których nie posiadali żadnego zaufania. W rezultacie, ograni­ czali się wyłącznie do interpretacji i precyzowania poglądów już znanych, nie pretendując do uzys­ kania wiedzy nowej. Filozofia, ogłaszali, nie jest ideologią i — w odróżnieniu od nauk szczegóło­ wych — nie dostarcza wiedzy o świecie. Nietrudno zauważyć, że programowa elimina­ cja treści ideologicznych z filozofii i świadome powstrzymywanie się od zaangażowania w proble­ my moralne świata współczesnego prowadzą nie tylko do obojętności w stosunku do dowolnych programów społeczno-politycznych, lecz na skutek tej obojętności, także do tolerowania — chociażby nie zamierzonego — wstecznych i niehumanistycznych prądów społecznych i politycznych. Zarzut ten pojawił się w pismach i wystąpieniach filozo­ fów, także analitycznych, po II wojnie światowej. Wojna ta ukazała skutki obojętności w sprawach społeczno-politycznych. Dowiodła też konieczności szerszego zaangażowania w sprawy społeczno-moralne, co powinno dotyczyć przede wszystkim naj­ bardziej oświeconych warstw społeczeństwa. Zro­ zumienie tego postulatu dotarło po wojnie także do ruchu analitycznego w filozofii. Rzucono ha­ sło: Clarity is not enough! — jasność nie wystar­ czy! Ale poza nielicznymi wyjątkami (do nich na­ leży z pewnością B. Russell, a także A. J. Ayer), filozofowie analityczni nie rozszerzyli swych pro­ gramów i kontynuowali swe wąskie badania spe­ cjalistyczne na stary sposób, jak gdyby w ukry­ ciu przed szerokimi kręgami społeczeństwa i w seperacji od burzliwych przemian ogólnoświato­ wych. Taka postawa większości filozofów anali­ tycznych zrodziła szereg rozmaitych krytyk i pro­ testów, krytyk wytaczanych z różnych pozycji, lecz zawsze godzących w nadmierne zacieśnienie 147

przedmiotu badań filozoficznych i w lekceważe­ nie wagi uogólnień ideologicznych. To prawda, że filozofowie analityczni niejed­ nokrotnie, przy różnych okazjach, wyrażali swą akceptację dla postawy racjonalizmu (w sensie: antyirracjonalizmu) i tolerancji ideologicznej, wi­ dząc w takiej postawie ratunek przed niebezpiecz­ nymi skutkami szerzenia się irracjonalnych na­ miętności, wybujałych pretensji, apodyktyczności i agresywności. Separowanie się filozofów od sze­ rokich problemów światopoglądowych doprowadza jednak do tego, że postulat racjonalizmu, aby roz­ patrywać jednakowo uważnie wszystkie możliwo­ ści logiczne rozwiązania badanego problemu i ak­ ceptować poglądy, za którymi przemawiają racje mocniejsze, przekształca się często w usprawiedli­ wienie dla wahań i niezdecydowania. Filozofowie analityczni nie dostrzegali także, iż nadmierna to­ lerancja może okazać się w wielu wypadkach nie mniej szkodliwa od fanatyzmu. Coraz wyraźniej okazuje się, że funkcją filo­ zofowania nie może być samo tylko objaśnianie i klaryfikacja, ani też obiektywistyczne rozważa­ nie rozmaitych możliwości logicznych w poszcze­ gólnych kwestiach. Wspomniany postulat racjona­ lizmu należy bez wątpienia do podstawowych re­ guł porządnego filozofowania. Ale prawdą jest również, że oprócz intelektu, ogromną rolę w roz­ ważaniach filozoficznych odgrywa wyobraźnia, ambicja i wola. Filozof musi się angażować i opo­ wiadać po określonej stronie, a jego decyzje nie mogą mieć charakteru wyłącznie logicznego, gdyż zagadnienia, jakie powinien podjąć, wykraczają poza dziedzinę logiki. Wszystko wskazuje więc na to, że filozof au­ tentyczny nie może uniknąć wyprowadzenia ze swych szczegółowych badań określonych uogólnień światopoglądowych. A jeśli powstrzymuje się od ich formułowania, pozostawia tym samym całko­ witą swobodę wykonania tego zadania innym, mniej kompetentnym. Powód — czy raczej pre­ 148

tekst do zachowania ostrożności wobec światopo­ glądów i ideologii upatrują często filozofowie w przekonaniu, że dyscyplina, którą uprawiają, nie dostarcza uogólnień empirycznych, nie jest w ogó­ le wiedzą w literalnym sensie słowa, a tym bar­ dziej nie dostarcza wiedzy nowej. Otóż wydaje się, że przekonanie to jest nie tyle racją, co następ­ stwem negatywnej oceny wszelkich światopoglą­ dów i ideologii. Jeżeli filozofia nie jest wiedzą, fakt ten nie może powstrzymać filozofów od zaangażo­ wania się w ideologię, która także wiedzą nie jest. Ale z drugiej strony, jeżeli przez „wiedzę” rozu­ mieć będziemy znajomość zdań prawdziwych i uza­ sadnione ich akceptowanie, filozofia będzie wiedzą lub będzie zawierać wiedzę, albo w ogóle nie bę­ dzie filozofią, lecz pustą werbalistyką. Natomiast uogólnienia światopoglądowe, do których filozofia doprowadzi, bądź także będą zawierać wiedzę, bądź przynajmniej będą na niej oparte. W ogólności, można u filozofów analitycznych zauważyć jednostronne zafascynowanie językiem. Skoncentrowanie uwagi na samym języku prowa­ dzi do zatarcia jego przejrzystości; przestaje on słu­ żyć jako środek dotarcia do rzeczywistości lub — jak się kiedyś wyraził prof. R. Ingarden — do „naszej rozgrywki z rzeczywistością”. Utracenie związku z rzeczywistością pozajęzykową prowadzi w konsekwencji do swoistej postaci agnostycyzmu lub fenomenalizmu lingwistycznego. Austin słusz­ nie podkreślał, że język jako nasz instrument do­ ciekania faktów winien być „czysty”, ale warto pamiętać i o tym, że filozofowanie nie może ogra­ niczać się do procedury oczyszczania, precyzowa­ nia, poznawania i doskonalenia języka, gdyż wów­ czas nie będzie on już spełniał swych funkcji in­ strumentalnych, lecz stanie się jedynym przedmio­ tem dociekań. Uwagi powyższe nie prowadzą do wniosku, że badania lingwistyczne i analizy logiczne odgry­ wają w filozofii rolę drugorzędną. Przeciwnie, do­ ceniając pierwszorzędną dla filozofii rolę tych ba­

149

dań, zmierzają one do wzmocnienia tezy, że filo­ zofowanie się na nich nie kończy, lecz od nich do­ piero się rozpoczyna.

BIBLIOGRAFIA

1.

Ważniejsze pisma filozofów analitycznych

Austin J. L., Ifs and Cans, London 1956. Austin J. L., Philosophical Papers, Oxford 1961. Austin J. L., Sense and Sensibilia. Reconstructed from the Manuscript notes by G. J. Warnock, Oxford 1962. Austin J. L., How to Do Things with Words, Oxford 1962. Austin J. L., Other Minds, w: „The Proceedings of the Aristotelian Society”, suppl., vol. XX, 1946, oraz w „Philosophical Papers“, Oxford 1961, ss. 44—84. Austin J. L., A Plea for Excuses, w: „The Proceedings of the Aristotelian Society“, vol. LVII, 1956—57, ss. 1—30, oraz w „Philosophical Papers” ss. 123—152. Ayer A. J., Language, Truth and Logic, London 1936. Ayer A. J., The Foundations of Empirical Knowledge, London 1940. Ayer A. J., Thinking and Meaning, London 1947. Ayer A. J., Philosophical Essays, London 1954. Ayer A. J., The Problem of Knowledge, London 1956. Ayer A. J., The Concept of a Person and Others Es­ says, London 1964. Ayer A. J., The Origins of Pragmatism, London 1968. Moore G. E., Principia Ethica, Cambridge 1903. Moore G. E., Ethics, London 1912. Moore G. E., Philosophical Studies, London 1922. Moore G. E., Proof of an External World, British Aca­ demy: Annual Philosophical Lecture, 1939. Moore G. E., Some Main Problems of Philosophy, Lon­ don 1953. Russell B., A Critical Exposition of the Philosophy of Leibniz, Cambridge 1900.

151

Russell B., The Principles of Mathematics, Cambridge 1903. Russell B., The Problems of Philosophy, Home Uni­ versity Library, 1912. Russell B., Our Knowledge of the External World, Chicago and London 1914. Russell B., Mysticism and Logic, London 1918. Russell B., Introduction to Mathematical Philosophy, London 1919. Russell B., The Analysis of Mind, London 1921. Russell B., The Analysis of Matter, London 1927. Russell B., An Outline of Philosophy, London 1927. Russell B., An Inquiry into Meaning and Truth, Lon­ don 1940. * Russell B., A History of Western Philosophy, London 1946. Russell B., Human Knowledge: Its Scope and Limits, London 1948. Russell B., Logic and Knowledge, Essays 1901—1950, London 1956. Russell B. and Whitehead A. N., Principia Mathematica, Cambridge, Vol. I, 1910; Vol. II, 1912; Vol. Ill, 1913. Ryle G., Philosophical Arguments, London 1945. Ryle G., The Concept of Mind, London 1949. Ryle G., Dilemmas, Cambridge 1954. Strawson P. F., Introduction to Logical Theory, Lon­ don 1952. Strawson P. F., On Referring, w: „Mind“, 1953. Strawson P. F., Truth, w: „Analysis“, Vol. 7, 1940. Wisdom J., Problems of Mind and.Matter, Cambridge 1934. Wisdom J., Other Minds, Oxford 1952. Wisdom J., Philosophy and Psycho-Analysis, Oxford 1953. Wittgenstein L., Tractatus Logico-Philosophicus, Lon­ don 1922. Wittgenstein L., Philosophical Investigations, Oxford 1953. Wittgenstein L.,- Remarks on the Foundations of Ma­ thematics, Oxford 1956.

152

Wittgenstein L., The Blue and Brown Books, Oxford 1958. Wittgenstein L., Zettel, Oxford 1967. 2. Opracowania

i

prace

monograficzne

Ayer A. J., Logical Positivism (zawiera bibliografię), Glencoe, Illinois 1959. Black M., Philosophical Analysis, Ithaca 1950. Black M., Language and Philosophy, Ithaca 1949. Black M., Critical Thinking, New York 1952. Black M., Problems of Analysis, London 1954. Black M., Language and Reality, w: Clarity is not Enough, by H. D. Leis, London 1963. Blanshard B., Reason and Analysis, London 1962. Braithwaite R. B., Scientific Explanation, Cambridge 1953. Broad C. D., Scientific Thought, London 1925. Broad C. D., The Mind and Its Place in Nature, Lon­ don 1925. Caton C. E., Philosophy and Ordinary Language, Ur­ bana 1963. Charlesworth M. J., Philosophy and Linguistic Analy­ sis, Pittsburgh 1959. Dray W., Laws and Explanation in History, Oxford 1957. Feigl R. and Sellars W. (eds.), Readings in Philoso­ phical Analysis, New York 1949. Flew A. G. N. (ed.), Logic and Language (first series), Oxford 1951. Flew A. G. N. (ed.), Logic and Language (second se­ ries), Oxford 1953. Flew A. G. N. (ed.), Essays in Conceptual Analysis, London 1956. Gellner E., Words and Things, London 1959. Goodman N., The Structure of Appearance, Cambri­ dge 1951. Hampshire St. N., J. L. Austin, w: „The Proceedings of the Aristotelian Society”, LX. 1959—60, ss. I-XIV. Hare R. M., The Language of Morals, Oxford 1952.

153

Hart H. L. A., Definition and Theory in Jurispruden­ ce, Oxford 1953. Joad C. E. M., A Critique of Logical Positivism, Lon­ don 1950. Jorgensen J., A Treatise of Formal Logic, London 1931. Jorgensen J., The Development of Logical Empiricism, Chicago 1951. Klibansky R., Philosophy in the Mid-Century, Firen­ ze 1958. Lewis C. I., Mind and the World Order, New York 1929. Lewis C. L., An Analysis of Knowledge and Valuation, La Salle 1946. Lewis H. D., Clarity Is Not Enough, London 1963. Lewis H. D., (ed.), Contemporary British Philosophy (third series), London 1956. Linsky L. (ed.), Semantics and the Philosophy of Lan­ guage, Urbana 1952. Macdonald M. (ed.), Philosophy and Analysis, Oxford 1954. Mace C. A. (ed.), British Philosophy in the Mid-Cen­ tury, London 1957. Malcolm M. N., Moore and Ordinary Language, w: The Philosophy of G. E. Moore, ed. by P. A. Schilpp, Evanston 1942. Malcolm M. N., Ludwig Wittgenstein — A Memoir, London 1958. Mehta V., Fly and the Fly-Bottle, Encounters with Bri­ tish Intellectuals, London 1963. Mitchel B. (ed.), Faith and Logic, London 1957. Montefiore A. And B. Williams (eds.), British Analy­ tical Philosophy, London 1966. Muirhead J. H. (ed.), Contemporary British Philoso­ phy (first and second series), London 1924 and 1925. Ogden C. K. and Richards I. A., The Meaning of Meaning, London 1923. Pap A., Elements of Analytic Philosophy, New York 1949. Pap A., Analytische Erkenntnistheorie, Vienna 1955.

154

Passmore J., A Hundred Years of Philosophy, London 1957. Pears D. F. (ed.), The Nature of Metaphysics, London 1957. Pears D. F., Wittgenstein and Austin, w: British Ana­ lytical Philosophy, ed. by B. Williams and A. Montefiore, London 1966. Price H. H., Perception, London 1932. Price H. H., Hume's Theory of the External World, Oxford 1940. Price H. H., Thinking and Representation, London 1946. Price H. H., Thinking and Experience, London 1953. Price H. H., Clarity Is Not Enough, w: „The Procee­ dings of Aristotelian Society“, suppl., vol. XIX, July 1945. Quinton A., Linguistic Analysis, w: Klibansky R. (ed.), Philosophy in the Mid-Century. Firenze 1958. Runes D. (ed.), Twentieth Century Philosophy, New York 1943. Schilpp P. A. (ed.), The Philosophy of G. E. Moore, Evanston 1942. Schilpp P. A. (ed.), The Philosophy of Bertrand Rus­ sell, Evanston 1944. Skolimowski H., Polish Analytical Philosophy, London 1967. Stebbing L. S., Logical Positivism and Analysis, Bri­ tish Academy: Annual Philosophical Lecture, 1933. Stevenson C. L., Ethics and Language, New Haven 1945. Toulmin'S. E., The Uses of Argument, Cambridge 1958. Urmson J. O., Philosophical Analysis, Oxford 1956. Waismann F., The Principles of Linguistic Philoso­ phy, London 1965. Warnock G. J., English Philosophy Since 1900, London 1958. Weinberg J. K., An Examination of Logical Positivism, London 1936. White A. R., G. E. Moore. A Critical Exposition, Ox­ ford 1958.

155

Zob. także: The Encyclopedia of Philosophy, New York 1966. 3. Literatura w języku polskim

Ayer A. J., Problem, poznania, Warszawa 1965. Buczyńska H., Kolo Wiedeńskie. Początek neopozytywizmu, Warszawa 1960. Geach P. T., Russellowska teoria deskrypcji, w: Pelc J., Logika i język. Studia z semiotyki logicznej, War­ szawa 1967. Goodman N., O pewnych różnicach zdań w sprawie znaczenia, w: Pelc J., Logika i język. Hempoliński M., Problemy percepcji. Teoria danych zmysłowych w brytyjskiej filozofii analitycznej. War­ szawa 1969. Hempoliński M., U źródeł filozofii zdrowego rozsądku, Warszawa 1966. Hempoliński M., W obronie realizmu zdrowego rozsąd­ ku, w: „Studia Filozoficzne“, nr 2, 1968. Kołakowski L., Filozofia pozytywistyczna (od Hume‘a do Kola Wiedeńskiego), Warszawa 1966. Linsky L., Mówienie o czymś i to, o czym mowa, w: Pelc J., Logika i język. Moore G. E., Zasady etyki, Warszawa 1919. Moore G. E., Z głównych zagadnień filozofii, Warsza­ wa 1967. Niedźwiecka M. —■ Ossowska, Ontologia B. Russella, w: „Przegląd Filozoficzny“, 1924. Pelc J., Logika i język. Studia z semiotyki logi­ cznej, Warszawa 1967. Półtawski A., Rzeczy i dane zmysłowe. Świat i spo­ strzeżenie u G. E. Moore‘a, Warszawa 1966. Russell B., Poglądy i widoki nauki współczesnej, War­ szawa 1936. Russell B., Szkice sceptyczne, Warszawa 1957. Russell B., Zarys filozofii, Warszawa 1939. Russell B., Wstęp do filozofii matematyki, Warszawa 1958. Russell B., Denotowanie, w: Pelc J., Logika i język. Russell B., Deskrypcje, w: Pelc J., Logika i język.

156

Ryle G., Heterologiczność, w: Pelc J., Logika i język. Ryle G., Teoria znaczenia, w: Pelc J., Logika i język. Ryle G., Czym jest umysł, Warszawa 1970. Strawson P. F., Prawda, w: Pelc J., Logika i język. Strawson P. F., O odnoszeniu się użycia wyrażeń do przedmiotów, w: Pelc J., Logika i język. Studnicki F., O wypowiedziach dokonawczych, w: „Stu­ dia cywilistyczne”, tom XIII—XIV, Kraków 1969. Wittgenstein L., Tractatus logico-philosophicus, War­ szawa 1970. Wittgenstein L., Dociekania filozoficzne, Warszawa 1972. Wolniewicz B., Rzeczy i fakty. Wstęp do pierwszej fi­ lozofii Wittgensteina, Warszawa 1968 (zawiera biblio­ grafię).

Wybór pism

GEORGE EDWARD MOORE

CZY DOBRO JEST WŁASNOŚCIĄ?

Zamieszczamy poniższy tekst głównie jako przykład pole­ micznego stylu Moore'a i jego drobiazgowości, pedantycznej dociekliwości w badaniu zagadnień. Artykuł is Goodness a Quality, opublikowany pierwotnie w „Proceedings of the Aristotelian Society” (Suppl., vol. XI, 1932), przedrukowany został w zbiorze artykułów Moore’a Philosophical Papers (London, 1959 I wyd., 1963 II wyd., G. Allen and Unwin).

J^fie uważam, że te słowa: „Czy dobro jest własnoś­ cią?” mają jasne znaczenie. Lecz zagadnienie, które za­ mierzam podjąć, jest — jak sądzę — całkowicie wy­ raźne; i mogę całkiem prosto to zagadnienie przedsta­ wić. W swej ostatniej książce, Some Problems in Ethics, pan Joseph powiada nam w pewnym miejscu (s. 75), że zamierza „bronić twierdzenia, że dobro nie jest własnością“. Wobec tego pytanie: „Czy to, co pan Joseph w tym miejscu rozumie przez słowa: -«Dobro nie jest własnością», jest prawdziwe, czy fałszywe?" jest, jak mi się wydaje, zagadnieniem wyraźnym. I to jest to zagadnienie, które zamierzam podjąć. Inni lu­ dzie mogą, niewątpliwie, rozumieć słowa: „Dobro nie jest własnością“ w sensie bardzo różnym od tego, w jakim pan Joseph je rozumie; i może z równym, a na­ wet większym uprawnieniem. Lecz nie chcę rozważać tego, czy to, co inni ludzie rozumieją przez słowa: „Do­ bro nie jest własnością“, jest, czy nie jest prawdą. Chcę tylko rozważyć, czy to, co pan Joseph rozumie przez to zdanie, jest prawdą. Będę przeto rozumiał sło­ wa „Czy Dobro jest własnością?“ po prostu jako skrót słów: „Czy to, co pan Joseph, w tym miejscu, rozumie przez -«Dobro nie jest własnością» jest prawdziwe, czy nie?“

160

Myślę, że to jest wyraźne zagadnienie; lecz nie wydaje mi się, abyśmy mogli rozpatrzyć to zagadnienie bez uprzedniego rozważenia, co pan Joseph rozumie przez te słowa. Wydaje mi się bowiem, że nie udało mu się całkiem jasno przedstawić tego, co ma na myśli. Są dwie odrębne sprawy, z których każda mnie osobiście bardzo zastanawia: mianowicie, po pierwsze, jak uży­ wa on słowa „dobro“, a po drugie, jak używa on sło­ wa „własność“. Spróbuję jasno wytłumaczyć, na czym polegają moje wątpliwości odnośnie do użycia przez niego każdego z tych słów, w nadziei, że pomoże nam to wytłumaczyć mu jasno, jak faktycznie posługuje się on nimi. Zacznijmy od słowa „dobro“. My wszyscy bardzo często używamy i rozumiemy zda­ nia, w których pojawia się przymiotnik „dobry“. Lecz wydaje się niemal pewne, że w różnych zdaniach uży­ wamy tego słowa i rozumiemy je na wiele różnych sensów. Inaczej mówiąc, słowo „dobry“ jest wysoce wieloznaczne: nie tylko jest używane, lecz jest popra­ wnie używane w wielu różnych sensach. Wydaje się, że słusznie zwrócił na to uwagę Dr Ross w swej pra­ cy The Right and The Good. (...) 111 Lecz jeśli tak, i je­ śli używamy słowa „dobro“ (jak to czyni, wnoszę, pan Joseph) po prostu jako rzeczownika odpowiadającego przymiotnikowi „dobry“, będzie równie wiele sensów „dobra“, jak wiele jest sensów słowa „dobry“. Stąd więc, gdy dochodzimy do pytania, jak pan Joseph uży­ wa „dobro“ w słowach: „Dobro nie jest własnością“, stajemy wobec zagadnienia: Czy mówi on może o wszystkich różnych sensach „dobra“ i powiada, że w żadnym z nich nie jest ono własnością? A może mówi nie o wszystkich, lecz o paru wybranych sensach, i powiada, że w żadnym z nich nie jest ono własnoś­ cią? A może ma on na względzie jeden i tylko jeden sens i tylko o nim powiada, że w tym sensie dobro nie jest własnością? A jeśli jedna z dwu ostatnich alter­ natyw jest prawdziwa, to jakie są to sensy, o których

1 Fragment opuszczony w tłumaczeniu. 11 — Bryt. fil. analityczna

161

powiada, że w nich dobro nie jest własnością, lub jaki to jest sens, w którym nie jest ono własnością? Na żadne z tych pytań nie potrafię znaleźć jakiejś pe­ wnej odpowiedzi. Nie wiem nawet, czy pan Joseph przyjmuje, że słowo „dobry“ jest wieloznaczne. Może sądzi, że nie jest, oraz że używamy go zawsze w do­ kładnie tym samym sensie. Jeżeli tak, wówczas, o ile jest ono faktycznie wieloznaczne, zakładałby on, oczy­ wiście, że w żadnym ze swoich sensów nie jest dobro własnością; i zapewne, w każdym razie, tak właśnie utrzymuje. Ale nawet jeśli tak, istnieje, jak mniemam, pewien powód, by sądzić, że to tylko w odniesieniu do specjalnie wybranej grupy sensów zależy mu głów­ nie na twierdzeniu, że dobro nie jest własnością. I spróbuję wytłumaczyć, tak jasno jak potrafię, jakie to są, jak myślę, sensy. (...) Przyjmuje on jako przesłankę, że jeśli dobro nie jest własnością, to żaden rodzaj „dobra wewnętrzne­ go“ nie jest własnością (s. 75). I wydaje mi się jasne, że używa on wyrażenia: „Żadna postać dobra nie jest własnością“ w dokładnie takim samym sensie jak wy­ rażenia: „Żaden rodzaj dobra wewnętrznego nie jest własnością“. I zmierzał -on właśnie do wykazania, że „żaden rodzaj dobra wewnętrznego nie jest własnoś­ cią“. A jego argument przybiera następującą postać. Jako przesłankę przyjmuje się, że z sądu: „Dobro nie jest własnością“ wynika sąd: „Żaden rodzaj dobra we­ wnętrznego nie jest własnością“. Wówczas wynika z te­ go to, co uważa on za argument dowodzący konkluzji: „Dobro nie jest własnością“. A z tej konkluzji, wraz z przyjętą przesłanką, będzie oczywiście wynikać sąd: „Żaden rodzaj dobra wewnętrznego nie jest własnoś­ cią“. Wydaje się więc jasne, że panu Josephowi zależało głównie na wykazaniu, że to, co nazywa on „postacia­ mi” lub „rodzajami”, lub „gatunkami” (w różnych miejscach używa on wszystkich trzech wyrażeń) „do­ bra wewnętrznego”, to w żadnym wypadku nie są to „własności“. A to sugeruje, że jest on głównie zainte­ resowany tymi sensami słowa „dobry“ (jeśli jest ich kilka), w których „dobry” oznacza cechę, która jest

162

w pewnym sensie „wewnętrzna” wobec czegokolwiek, co jest „dobre“ w poszukiwanym sensie. Z faktu (gdy­ by to był fakt), że żadna z „wewnętrznych“ cech ozna­ czonych przez słowo „dobry“ nie jest własnością, mo­ głoby zapewne wynikać, że żaden z „rodzajów“ we­ wnętrznego dobra nie jest własnością. Natomiast gdybyśmy wzięli jakiś sens słowa „dobry”, w którym nie oznacza ono jakiejś „wewnętrznej“ cechy *, trudno by­ łoby zrozumieć, jak z faktu (gdyby to był fakt), że ta cecha nie jest własnością, mogłoby wynikać, że żaden „rodzaj“ wewnętrznego dobra nie jest własnością. Wydaje się więc jasne, że nawet jeśli pan Joseph istotnie chce twierdzić, że żadna z różnych „cech“, jakie w swych różnych sposobach użycia oznacza słowo „do­ bry“, nie jest własnością, to tylko ta część jego twier­ dzenia może mieć zastosowanie w jego argumencie, która głosi, że żadna z wewnętrznych cech oznaczanych przez to słowo nie jest własnością. A to daje powód do sądzenia, że gdy powiada on: „Dobro nie jest wła­ snością“, ma on głównie na myśli tę specjalnie wybra­ ną grupę sposobów .użycia słowa „dobry”, w której oznacza ono wewnętrzną cechę. Myślę więc, że pan Joseph zainteresowany jest głów­ nie tymi sposobami użycia słowa „dobry“ (o ile jest ich kilka) lub tym jednym spośród tych sposobów (o ile jest tylko jeden), w którym słowo to oznacza jakąś cechę, która jest, w pewnym sensie, „wewnę­ trzna“. Na pewno zaś twierdzi, że jest jedna cecha wewnętrzna lub więcej wśród tych cech, które ozna­ cza to słowo, i z pewnością jednym z głównych jego zadań jest wykazanie, że żadna z nich nie jest „wła­ snością“. Lecz nawet jeśli podstawimy bardziej wyra­ źne twierdzenie: „żadna z wewnętrznych cech ozna­ czanych przez słowo «dobry» nie jest własnością“ za 1 Terminem „cecha” zastępuję ang. character, a ter­ minem „własność“ ang. quality. W tekście bowiem znaczenie terminu character jest różne od znaczenia terminu quality i oznacza cechę lub naturę wewnętrz­ ną czegoś, podczas gdy słowo quality (oddane przez Moore’a w jednym miejscu za pomocą terminu rela­ tional property) oznacza tzw. własność relacyjną przedmiotu (przyp. M.H.).

163

jego pierwotne twierdzenie: „dobro nie jest własnoś­ cią“, obawiam się, że nie znajdziemy się jeszcze u kre­ su dyskusji nad tym, co właściwie ma on na myśli. W jakim bowiem sensie używa on słowa „wewnę­ trzny”? Co rozumie przez „wewnętrzne dobro”? Nie sądzę, aby znaczenie tego wyrażenia było całkiem jas­ ne. Myślę, że może być ono używane i jest używane w więcej niż jednym znaczeniu. I, o ile go rozumiem, pan Joseph nie podjął próby wyjaśnienia, w którym z tych różnych znaczeń używa tego wyrażenia. Lecz dopóki nie wiemy, co się ma na myśli, mówiąc o po­ szczególnych użyciach słowa „dobry“, że cecha, którą ono oznacza w tym użyciu, ma charakter „wewnętrz­ ny“, dopóty nie możemy wiedzieć, w którym z użyć (jeśli jest takie) słowo „dobry” oznacza jakąś „wewnę­ trzną” cechę; ani też, na którym ze sposobów użycia słowa „dobry“ zależy szczególnie panu Josephowi, aby głosić, że cecha oznaczona w tych sposobach użycia (lub danym sposobie użycia) nie jest własnością. To zadanie wyjaśnienia sobie i wytłumaczenia innym, jak używane jest wyrażenie „wewnętrzna wartość“ lub „wewnętrznie dobry“, stale w najwyższym stopniu mnie zastanawia. Pisałem już o tym dwukrotnie. W swej pracy Ethics (s. 65), określam „x jest wewnętrznie do­ bry“ w sensie „byłoby dobrze, gdyby x istniało, nawet gdyby x istniało zupełnie samotnie, bez jakichkolwiek dalszych dodatków lub skutków“. I ciągle uważam, że jest to jeden ze sposobów, w jakim wyrażenie „we­ wnętrznie dobry” może być poprawnie użyte, oraz że istnieją rzeczy, które są w tym sensie wewnętrznie do­ bre. Lecz w odniesieniu do tego sposobu użycia tego wyrażenia, niektórzy mogliby, i myślę że powinni, uczynić następujące zastrzeżenie. Można powiedzieć: „Gdy mówisz, że przez «x jest wewnętrznie dobry * rozumiesz «byłoby dobrze, by x istniało, nawet gdyby istniało zupełnie samotnie», słowa «byłoby dobrze by» mają być zapewne rozumiane w jednym z tych sen­ sów, w jakich są potocznie używane. W istocie jednak wszystkie sensy, w jakich słowa te są używane, są ta­ kie, że powiedzieć o czymś, o x, »byłoby dobrze, by x istniało zupełnie samotnie», jest wewnętrznie sprzecz­

164

ne. Twoja koncepcja dobra wewnętrznego przeto, cho­ ciaż dostatecznie jasna, jest wewnętrznie sprzeczna; a więc, jest zupełnie niemożliwe, aby coś mogło być »wewnętrznie dobre« w twoim znaczeniu.” Cóż, nie myślę, by to było prawdą; lecz wykazać, że to nie jest prawda, nie jest z pewnością rzeczą łatwą. Nie jest bynajmniej oczywiste, że nie jest wewnętrznie sprze­ czne powiedzenie o czymś, że byłoby dobrze, aby to istniało, nawet gdyby istniało zupełnie samotnie. Nie­ łatwo jest więc pokazać, że dowolne znaczenie, w któ­ rym faktycznie posługujemy się słowem „dobry“, jest tym znaczeniem, w którym słowo „dobry“ znaczy to samo, co „wewnętrznie dobry“ w wymienionym zna­ czeniu. I podobne zastrzeżenie dotyczy innego i od­ miennego określenia „wartości wewnętrznej“, które podałem w Philosophical Studies (s. 260). Powiadam tam: „Powiedzieć, że jakiś rodzaj wartości jest «we­ wnętrzny», oznacza jedynie, że zagadnienie, czy rzecz posiada tę wartość i w jakim stopniu ją posiada, za­ leży jedynie od wewnętrznej natury tej rzeczy“. I w tej sprawie nadal sądzę, że mam rację przypuszczając, że jednym z właściwych rozumień wyrażenia „x jest wewnętrznie dobre“ lub „wewnętrznie wartościowe“ jest następujące rozumienie: „x jest dobre (lub war­ tościowe) w tym sensie, że zagadnienie, czy jakaś rzecz jest dobra (lub wartościowa) w tym sensie i w jakim stopniu jest ona taka, zależy jedynie od wewnętrznej natury x“; a także mam rację w tym, że pewne rze­ czy są „wewnętrznie dobre“ w takim sensie. Ale tak­ że w tej sprawie wielu ludzi powiedziałoby (i może słusznie), że nie ma takiego sensu, w jakim posługuje­ my się słowami „dobry“ lub „wartościowy“, który po­ legałby na tym, że zagadnienie, czy jakaś rzecz jest „dobra“ lub „wartościowa“ w tym sensie i w jakim stopniu jest ona taka, zależy istotnie jedynie od jej wewnętrznej natury, w wyjaśnionym znaczeniu słowa „zależność“. Czy nie ma innego sposobu wyjaśnienia, jak używane jest wyrażenie „wewnętrznie dobry“, który nie byłby narażony na tego rodzaju obiekcję? Myślę, że jest. Wy­ rażenie, które jest dość powszechnie używane, a któ­

165

re jest, jak myślę, dla każdego zrozumiałe, to wyra­ żenie, którym posługujemy się, gdy mówimy o przeży­ tym doświadczeniu, że „warto było je przeżyć dla nie­ go samego“. „Warte przeżycia dla niego samego“ 1 nie oznacza tego samego, co „warte przeżycia“; wszak mo­ żemy o jakimś doświadczeniu powiedzieć, np.: „To do­ świadczenie było warte przeżycia, ponieważ było dla mnie nauczką“, natomiast powiedzenie: „To doświad­ czenie jest warte przeżycia dla niego samego, ponie­ waż było dla mnie nauczką“ byłoby wewnętrznie sprzeczne; aczkolwiek, oczywiście, powiedzenie: „To doświadczenie było warte przeżycia zarówno dla nie­ go samego, jak i dlatego, że było dla mnie nauczką“, nie jest wewnętrznie sprzeczne i zupełnie dobrze mo­ że być prawdziwe. Możemy, oczywiście, powiedzieć, że „To doświadczenie było warte przeżycia“ oznacza to samo co: „To było dobre doświadczenie“, w innym sensie użycia wyrażenia „dobry“. I możemy także po­ wiedzieć, że „Tamto moje doświadczenie było warte przeżycia“ oznacza to samo co: „To dobrze, że prze­ żyłem tamto doświadczenie”, w jednym z sensów wy­ rażenia: „To dobrze, że...”; oraz że: „Tamto moje do­ świadczenie warte było przeżycia dla.niego samego“ znaczy to samo co: „To dobrze, że przeżyłem tamto do­ świadczenie“ w innym sensie wyrażenia: „To dobrze, że...“. Przypuśćmy teraz, że powiemy: Używam wyra­ żenia „wewnętrznie dobry“ w rozumieniu dokładnie tym samym co „warty posiadania dla niego samego“; i używam wyrażenia: „słowo «Dobry», w tym sposobie użycia, oznacza cechę wewnętrzną“ w rozumieniu do­ kładnie tym samym co wyrażenia: „słowo «Dobry», w tym sposobie użycia, znaczy to samo co «warty po-1

1 Ang. worth having for its own sake. Gdy zwrot ten nie odnosi się do doświadczenia lub odnosi się nie tyl­ ko do doświadczenia, wówczas tłumaczę go przez: „warte posiadania dla niego samego“. Przy tym zai­ mek „niego“ odnosi się raczej do tego, co warte jest posiadania niż do posiadania; aczkolwiek różnica ta wydaje się nie zachodzić u Moore'a w odniesieniu do doświadczenia i przeżywania doświadczenia (przyp. M.H.).

166

siadania dla niego samego«”. Wydaje mi się, że gdy to powiemy, podamy jasne wytłumaczenie użycia wyra­ żenia „wewnętrznie dobry“, a także wyrażenia: „sło­ wo -«Dobry»-, w tym sposobie użycia, oznacza cechę wewnętrzną“; oraz wykażemy, że wiele ludzi używa tych wyrażeń w ten sposób. A jeśli ograniczymy się do powiedzenia, że wyrażenia „wewnętrznie dobry“ używamy w ten sposób, nie może nas spotkać zarzut, że to, co wyrażamy za pomocą tych słów, jest wewnę­ trznie sprzeczne lub że nie odnosi się do niczego; bo­ wiem wyrażenie „warte posiadania dla niego samego“ z pewnością coś znaczy, i coś niesprzecznego wewnę­ trznie, i z pewnością wiele doświadczeń może być war­ tych przeżycia dla nich samych. Myślę, że związek między tym sposobem wyjaśnienia użycia wyrażenia „wewnętrznie dobry“ a dwoma innymi sposobami jest następujący. Można utrzymywać, a ja skłonny byłbym utrzymywać, że wyrażenie: „To doświadczenie było warte przeżycia dla niego samego“ znaczy dokładnie to samo co wyrażenie: „To doświadczenie byłoby warte przeżycia, nawet gdyby tylko ono istniało“. Lecz jeśli w ten sposób powiemy, że te dwa wyrażenia rzeczy­ wiście znaczą to samo, powiemy coś, co może być za­ kwestionowane i co zapewne nie będzie prawdą. Po­ dobnie, skłonny jestem utrzymywać, że cecha wyrażo­ na w powiedzeniu „warte posiadania dla niego samego“ jest faktycznie taką cechą, że to, czy doświad­ czenie ją posiada oraz w jakim stopniu ją posiada, za­ leży wyłącznie od wewnętrznej natury tego doświad­ czenia. Lecz to, czy taka cecha istnieje, jest już wąt­ pliwe i może oraz powinno podlegać dyskusji. Jak dłu­ go jedynie mówię, że używam wyrażenia „wewnętrznie dobry“ w tym samym rozumieniu, co „warty posiada­ nia dla niego samego“, myślę, że wyjaśniam dość ja­ sno, jak używam tego terminu, bez opowiadania się za żadnym z tych wątpliwych stwierdzeń. Można zauważyć, że jeśli używamy wyrażenia „we­ wnętrznie dobry“ w tym sensie, używamy go w sensie, w którym nic oprócz doświadczenia nie może być „we­ wnętrznie dobre“, gdyż nic oprócz doświadczenia nie może być „posiadane“ w tym sensie, w jakim do­

167

świadczenie jest „posiadane“: nic oprócz moich do­ świadczeń nie może być „moje“ w tym samym sensie słowa „moje“, w jakim doświadczenia są „moje“. A fakt ten wydaje się wskazywać, że nie może być to je­ dyny sens, w jakim pan Joseph używa wyrażenia „we­ wnętrznie dobry“; bowiem z przykładów, jakie podaje na s. 78—79, wyglądałoby, że wyrażenia „wewnętrznie dobry“ używa on zarówno w tym sensie, że powiedzieć o człowieku, że jest on dobry, to to samo co powie­ dzieć, że jest „wewnętrznie dobry“, a także w takim sensie, że powiedzieć o wierszu, że jest dobry, to to samo co powiedzieć, że jest „wewnętrznie dobry”. Wydaje mi się całkiem pewne, że te dwa sensy słowa „dobry“ różnią się zarówno od siebie, jak i od tego, w którym używamy go w rozumieniu tym samym co wyrażenia „warty posiadania dla niego samego“. I cho­ ciaż ten sens wyrażenia „wewnętrznie dobry“ nie jest zapewne jedyny, w jakim pan Joseph używa tego wy­ rażenia, myślę, że jest to jeden z tych, jakim się po­ sługuje, a ponadto jest tym, którym posługuje się w związku ze swym głównym problemem, dotyczącym słusznego działania. Gdy mówi, że słuszne działania są czasami „wewnętrznie dobre“, myślę, że używa on ter­ minu „słuszne działanie“ w takim sensie, że „słuszne działanie“ sprowadza się zawsze, przynajmniej częś­ ciowo (a może całkowicie?), do posiadania (przeżywa­ nia) pewnego doświadczenia. I zgodziłbym się z nim, że część przynajmniej doświadczenia, na którego prze­ żywaniu ono polega, jest często warte przeżycia dla niego samego. We wszystkich wypadkach, przynajmniej częścią tego, co rozumie on przez „Dobro nie jest wła­ snością“, musi, jak sądzę, być to, że cecha, którą przy­ pisujemy doświadczeniu, gdy powiadamy, że było ono „warte przeżycia dla niego samego“, nie jest własnoś­ cią; a sąd ten, jeśli tylko potrafilibyśmy odkryć, jak yżywa on słowa „własność“, mógłby być, myślę, do­ statecznie wyraźny, aby nad nim dyskutować. Jak więc używa on terminu „własność“? Jest to, myślę, pytanie nawet bardziej zagadkowe niż pytanie o to, jak używa on słowa „dobro“. To co mo­ gę uczynić, to spróbować wybrać pewne uwagi roz­

168

siane w trakcie jego „obrony“ twierdzenia, że „Dobro nie jest własnością“. Na czym ta „obrona“ polega? Zaczyna się od stwierdzenia „że (sąd, że) dobro nie jest własnością, to punkt centralny argumentacji Ary­ stotelesa w Etyce Nikomachejskiej, I, VI, aczkolwiek w równym stopniu nauki Platona w Państwie“. I pier­ wsza z tych referencji z pewnością powinna rzucić ja­ kieś światło na to, co pan Joseph rozumie przez „Do­ bro nie jest własnością“, jeśli można by tylko odkryć, na czym punkt centralny tego bardzo mętnego rozdzia­ łu polega. Wedle mnie, przyznaję, treść Arystotelesa jest zbyt mętna, aby mogła w jakikolwiek sposób oświetlić pana Josepha; i nie mogę powstrzymać się od wątpienia, czy istnieje tam chociażby jeden sąd, który można by właściwie nazwać punktem central­ nym jego argumentacji. Jeśli idzie o odwołanie się do Platona, to musi być ono bezużyteczne dla celów klaryfikacji, dopóki pan Joseph nie powie nam, która z tysiąca nauk Platona zawartych w Państwie jest tą, którą identyfikuje on ze swym sądem. Później następuje półtorej strony cytatów z moich Principia Ethica, cytatów zmierzających do wykazania, że „nie udało mi się uznać, lub przynajmniej wyrazić się tak, jak gdybym uznał“, że „dobro nie jest włas­ nością“; i kończy się stwierdzeniem: „Wszystko to, je­ śli mogę tak powiedzieć, wydaje mi się błędem“. Jed­ ną z pozycji wśród tych „wszystkich“ jest cytat, w któ­ rym powiadam, że „słowo dobry oznacza prostą i niedefiniowalną własność“. A co rozumiałem przez po­ wiedzenie, że słowo „dobry“ oznacza własność, o tym, jak sądzę, mogę powiedzieć całkiem prosto. Rozumia­ łem jedynie to, i nic poza tym, że cecha bycia war­ tym posiadania dla niego samego, to pewna cecha, a nie własność relacyjna (relational property). Lecz to nie może być to, czemu pan Joseph zamierza zaprzeczyć, gdy powiada: „Dobro nie jest własnością“. Gdyby bo­ wiem o to chodziło, po co wprowadzałby wszystkie pozostałe cytaty, które nie mają nic wspólnego z tą prostą sprawą? Jak dotąd, nie udało mi się znaleźć jakiejkolwiek

169

„obrony” stwierdzenia, że „Dobro nie jest własnością”, ani niczego, co pomogłoby w wyjaśnieniu, jak pan Joseph używa słowa „własność“. Musimy zajrzeć do następnych dwóch stron jego „obrony” (s. 78—79); i znajdujemy tam, co następuje: (1) Pan Joseph powiada nam, że dobro Boga „nie mo­ że być pomyślane jako pewna własność, którą mógłby on uzyskać lub stracić“. To sugeruje, że częścią tego, co ma on na myśli, gdy powiada, że cecha bycia war­ tym posiadania dla niego samego „nie jest własnością“, jest po prostu to, że nie może być ona „uzyskana lub stracona“. I o ile to właśnie ma on na myśli, całkowi­ cie się z nim zgadzam. (2) Powiada: „Charakterystyczne dla dobra jest to, że jeśli potrafimy zdefiniować to, co jest dobre lub posia­ da dobro (co wedle profesora Moore‘a może być zdefi­ niowane), tym samym zdefiniujemy jego dobro (które, wedle profesora Moore‘a, nie może być zdefiniowane). Dotyczy to dowolnego przedmiotu, który jest dobry... Prawdą jest, że dobro jakiegoś wiersza identyczne jest z tym wierszem... Jeśli z kolei poeta jest dobry, jego dobro jest identyczne z nim samym...“ A później (na s. 79): „Przypuśćmy, że może istnieć doskonale dobry wiersz... Jego dobro nie mogłoby być uchwycone przez czytanie innego wiersza ani bez czytania tego właś­ nie wiersza; a jedyną definicją dobra tego wiersza jest faktycznie sam ten wiersz“. Fragmenty te napomykają, jak sądzę, o tym, co istot­ nie najważniejsze w poglądzie pana Josepha, gdy po­ wiada o dowolnej cesze — znajdującej się wśród tych, dla wyrażenia których używane jest czasem słowo „do­ bry” — że „nie jest własnością”; napomykają o tej części jego poglądu, na którego utrzymaniu naprawdę mu zależy. Ale napomykają one także o tym, że coś innego — coś, jak sądzę, w tej sprawie mniej istot­ nego — jest także częścią jego poglądu; i najpierw wymienię tę stosunkowo nieważną rzecz, aby usunąć ją z drogi. (a) I pierwsze, i ostatnie zdanie cytowane głosi, że ta­ kie lub inne „dobro“ jest definiowalne, że ma defini­ cję. I fakt, że pan Joseph uznaje to za warte stwier­

170

dzenia w swej „obronie“, sugeruje, że częścią tego, co ma on na myśli, gdy powiada o dowolnej cesze, którą wyraża słowo „dobry“, że ona „nie jest własnością“, jest po prostu to, że ona jest definiowalna. Gdy weźmiemy więc określoną cechę „bycia wartym posiada­ nia dla niego samego“, częścią jego poglądu, że cecha ta „nie jest własnością“, wydaje się być po prostu to, że jest ona definiowalna. A jeśli to jest część tego, co ma on na myśli, powiem od razu, że o ile idzie o tę część, myślę, że ma on prawdopodobnie rację. W Prin­ cipia twierdziłem i przedłożyłem do sprawdzenia po­ gląd, że słowo „dobry“ jest niedefiniowalne i myślę, że czasami, chociaż chyba nie zawsze, używałem tego słowa w tym samym znaczeniu co „warty posiadania dla niego samego“. Lecz wszystkie moje rzekome do­ wody były z pewnością błędne; bynajmniej nie dowo­ dziły one, że „warty posiadania dla niego samego“ jest niedefiniowalne. I myślę, że chyba jest definiowalne: nie wiem. Ale ciągle myślę także, że jest bardzo praw­ dopodobne, że jest niedefiniowalne. I zupełnie nie uda­ ło mi się dojrzeć, aby pan Joseph wysunął jakąś słu­ szną rację dla swego poglądu, że jest definiowalne. Je­ dyna racja, przytoczona przez niego, jaką mogłem zna­ leźć, sprowadza się do tej, którą zamierzam teraz roz­ ważyć; i przytoczę swe racje po temu, że nie jest ona słuszna. (b) Jakie inne wzmianki zawierają przytoczone frag­ menty, które mogą wchodzić w skład poglądu pana Jo­ sepha? Zauważymy, że pierwsza z nich polega na tym, że to, co jest dobre, jest identyczne z swoim dobrem”: dobry wiersz jest identyczny z „swoim dobrem“; do­ bry człowiek jest identyczny z „swoim dobrem“. I po­ dobnie, gdybyśmy wzięli ten szczególny sens słowa „dobry“, w którym „dobry“ znaczy „warty posiadania dla niego samego”, przypuszczam, że pan Joseph nale­ gałby, że dowolne, poszczególne doświadczenie, które byłoby „dobre“ w tym sensie, byłoby identyczne z swoim dobrem, a dowolne inne, różne od pierwszego, identyczne z kolei z sobą samym. Lecz wyrażenie „swoje dobro“, jakikolwiek poszczególny sens słowa „dobry“ przyjmiemy, jest zawsze dwuznaczne: może

171

ono znaczyć jedną z dwóch zupełnie różnych rzeczy. Załóżmy, na przykład, że przyjmujemy ten sens słowa „dobry”, w którym posługujemy się tym słowem mó­ wiąc, że wiersz jest dobry. Wówczas zdanie dotyczące poszczególnego wiersza i głoszące, że jest on identycz­ ny z swoim dobrem, może znaczyć jedną z dwóch zu­ pełnie różnych rzeczy. (1) Możemy użyć wyrażenia „je­ go dobro“ w taki sposób, że możemy podstawić pod te słowa: „cecha, którą słusznie przypisujemy temu wier­ szowi, gdy mówimy, że jest on dobry“. Jeśli tak, to zdanie: „Ten wiersz jest identyczny z swoim dobrem“ będzie znaczyć: „Ten wiersz jest identyczny z cechą, którą słusznie przypisujemy mu, mówiąc, że jest on dobry“. A stąd wyniknie, że cecha, którą słusznie przy­ pisujemy jednemu wierszowi, gdy mówimy, że jest on dobry, nie może być w ogóle identyczna z tą, którą przypisujemy innemu (wierszowi), gdy mówimy, że on jest dobry. Czyli, krótko mówiąc, gdy mówimy o jed­ nym wierszu, że jest dobry, nigdy nie używamy słowa „dobry“ w tym samym sensie, gdy mówimy o innym wierszu, że jest dobry. Przeciwnie, gdy powiadamy o pewnym wierszu: „Ten wiersz jest dobry“ wypowia­ damy jedynie tautologię: „Ten wiersz jest tym wier­ szem“, a gdy mówimy o innym wierszu, że on jest dobry, wypowiadamy jedynie inną tautologię: „Ten wiersz jest tym wierszem“. (2) Możemy jednak użyć wyrażenia „jego dobro“ w zupełnie odmienny sposób. Możemy użyć go tak, że za słowa „jego dobro“ podsta­ wimy słowa „szczególny układ cech, który uprawnia nas do nazwania go dobrym wierszem“. Zdanie: „Ten wiersz jest identyczny z jego dobrem“ będzie znaczy­ ło: „Ten wiersz jest identyczny ze szczególnym ukła­ dem cech, który uprawnia nas do nazwania go do­ brym”. Oto, jak mi się wydaje, tak pan Joseph uży­ wa wyrażenia „jego dobro“, gdy na s. 79 powiada: „Przypuśćmy, że może istnieć doskonale dobry wiersz... jego dobro nie mogłoby być uchwycone przez czytanie innego wiersza ani bez czytania tego właśnie wiersza”; a fakt, że to, co on tam mówi, uderza nas jako praw­ dziwe, wskazuje, myślę, że wyrażenie „jego dobro“ mo­ że być w sposób naturalny użyte w ten sposób. „Jego

172

dobro“ może więc znaczyć każdą z dwóch całkowicie różnych rzeczy, gdy używamy słowa „dobry“ w sensie jego zastosowania do wiersza. Dokładnie ta sama dwu­ znaczność pojawia się wtedy, gdy używamy go w sen­ sie, w którym znaczy ono to samo co „warty posiada­ nia dla niego samego“. Zdanie dotyczące poszczególne­ go doświadczenia złożonego: „To doświadczenie jest identyczne z swoim dobrem“ może znaczyć albo (1) „To doświadczenie jest identyczne z cechą, którą słusznie przypisujemy mu, gdy mówimy, że jest ono warte prze­ życia dla niego samego“, w którym to wypadku wy­ nikałoby, że gdy mówimy o dwóch różnych doświad­ czeniach, że warte są one przeżycia dla nich samych, to nigdy nie używamy słów „warte przeżycia dla nie­ go samego“ w tym samym znaczeniu w obu wypad­ kach; albo (2) „To doświadczenie jest identyczne ze szczególnym układem cech, który uprawnia nas do po­ wiedzenia, że jest ono warte przeżycia dla niego sa­ mego“. Wydaje mi się, że częścią tego, co pan Joseph rozumie przez zdanie, że cecha bycia wartym posiadania dla niego samego „nie jest własnością“, musi sprowadzać się do jednego lub drugiego lub do obu następujących zdań: (a) że w przypadku każdego doświadczenia, któ­ re jest warte przeżycia dla niego samego, (1) może być powiedziane prawdziwie, albo (b) że w przypadku każ­ dego takiego doświadczenia (2) może być powiedziane prawdziwie. Które z tych dwóch, (a) czy (b), pan Jo­ seph przymuje, a może oba? Myślę, że oba, i że oba pomieszał. Na to, że stwierdza on (a), wskazują trzy rzeczy. Wskazuje na to fakt, że w pierwszym zdaniu stwierdza, że uznałem wyrażenie „jego dobro” za niedefiniowalne, musiał on bowiem wiedzieć, że wy­ rażenie „jego dobro“ uznałem za niedefiniowalne, gdy ujęte jest w sensie „cechy, którą słusznie przypisuje,my temu, o czym powiadamy, że to jest dobre“, a nie w sensie „zespołu cech, które uprawniają nas do na­ zwania tego dobrym“. Następnie wskazuje na to fakt, że tylko z (a), a nie z (b) wynika, że cecha, którą przy­ pisujemy doświadczeniu, gdy mówimy, że jest ono warte przeżycia dla niego samego, jest niedefiniowal-

173

na. A dalej, wskazuje na to fakt, że na s. 83 wyraź­ nie przyjmuje on sprzeczny sąd, że „w pewnych wy­ padkach tego, co dobre, dobro jest jednocześnie (a) identyczne z tym, co jest dobre...; a także (b) odróżnialne od tego, co jest dobre“. Jednakże, o ile akceptuje on (a), wydaje mi się, że jest on całkowicie w błędzie. Wydaje mi się zupełnie pew­ ne, że gdy stwierdzam o dwóch różnych doświadcze­ niach, że oba są warte przeżycia dla nich samych, cecha, jaką przypisuję jednemu, jest dokładnie taka sama jak ta, którą przypisuję drugiemu, a więc, że ce­ cha ta nie może być w ogóle identyczna z żadnym z tych dwóch doświadczeń. I o ile akceptuje on (b), myślę, że jest on także w błę­ dzie. Myślę, że szczególny układ cech, który uprawnia nas do powiedzenia, że jakieś doświadczenie jest warte przeżycia dla niego samego, nigdy nie jest identyczny z tym doświadczeniem. Z tego prostego powodu, że zawsze możliwe jest, że pojawi się inne doświadczenie posiadające dokładnie ten sam układ cech. Myślę, że pana Josepha wprowadziło chyba w błąd w tej spra­ wie rozważanie „dobra“ w tym sensie, w jakim przy­ sługuje ono wierszowi. W tym wypadku, myślę, że mogłoby być prawdą, że doskonale dobry wiersz był­ by naprawdę identyczny ze szczególnym układem cech, który uprawniałby nas do nazwania go dobrym. Nie może być bowiem dwóch różnych wierszy dokładnie do siebie podobnych: takie przypuszczenie jest non­ sensowne. Natomiast z pewnością nie jest nonsensow­ ne przypuszczenie, że ipogą pojawić się dwa różne do­ świadczenia dokładnie do siebie podobne. Tłumaczył M. HEMPOLIŃSKI

BERTRAND RUSSELL

FAKTY I SĄDY

Poniżej zamieszczamy fragment z serii odczytów B. Russella poświęconych filozofii atomizmu logicznego, wygłoszonych w 1918 r. Fragment poniższy ogranicza się do pierwszego odczy­ tu poświęconego zagadnieniom faktów i sądów1 (Facts and Propositions). Odczyty Russella pt. The Philosophy of Logical Atomlsm opublikowane zostały najpierw w czasopiśmie „The Monist” (1918), a później w zbiorze artykułów B. Russel­ la, wydanym przez R. C. Marsha pt. Logic and Knowledge, (London 1956).

Serię odczytów, którą właśnie rozpoczynam, nazwałem Filozofią Atomizmu Logicznego. Może zacznę naj­ pierw od paru słów, w których wyjaśnię, co rozumiem przez ten tytuł. Filozofia, za którą pragnę się opo­ wiedzieć, a którą nazwałem atomizmem logicznym, na­ rzuciła mi się w toku rozmyślań nad filozofią matema­ tyki, aczkolwiek trudno by mi było dokładnie powie­ dzieć, jak daleko sięgają określone związki logiczne między obu filozofiami. Sprawy, o których zamierzam w tych odczytach mówić, obejmują głównie moje oso­ biste przekonania, i nie pretenduję do niczego więcej. Jak już starałem się dowieść w The Principles of Mathematics, gdy analizujemy matematykę, sprowadzamy ją całkowicie do logiki. W całości sprowadza się ona do logiki w najściślejszym i najbardziej formalńym sensie. W obecnych odczytach, spróbuję przedstawić1 1 W niniejszym przekładzie ang. proposition tłumaczy­ my jako „sąd“, w sensie tego c o sądzimy, a nie sa­ mego sądzenia; przyjmujemy, że ang. believe, to tyle, co „sądzić“ lub być przekonanym, ang. belief to „prze­ konanie”, ang. judgement, to „sądzenie” lub „osądza­ nie”, lecz często równoznaczne z belief; ang. sentence to „zdanie”, najczęściej „zdanie gramatyczne”, a state­ ment to „twierdzenie”, „stwierdzenie”, a czasem po prostu „zdanie”.

175

w zarysie, skrótowo i raczej niezadowalająco, pewnego rodzaju teorię logiczną, która — jak mi się wydaje — wynika z filozofii matematyki. Nie jest to teoria ściś­ le logiczna, lecz — na tyle, na ile można ją ocenić po jej początkach — pewnego rodzaju teoria logiczna oraz oparta na niej pewnego rodzaju metafizyka. Logika, za którą się opowiadam, jest atomistyczna, w przeci­ wieństwie do logiki monistycznej tych, którzy mniej lub bardziej nawiązują do Hegla. Gdy mówię, że mo­ ja logika jest atomistyczna, mam na myśli to, że po­ dzielam zdroworozsądkowe przekonanie o istnieniu wielu oddzielnych rzeczy; nie uważam, aby widoma różnorodność świata sprowadzała się jedynie do aspek­ tów i nierealnych zróżnicowań jakiejś jedynej niezróżnicowanej Rzeczywistości. Wynika to stąd, że znaczna część tego, co można uczynić dla uzasadnienia takiej filozofii, za którą się opowiadam, polega na uzasad­ nieniu procedury analizy. Mówi się często, że analiza jest falsyfikacją, że gdy analizujemy jakąś konkretną całość, wówczas ją falsyfikujemy, oraz że rezultaty analizy nie są prawdziwe. Nie sądzę, by to był pogląd słuszny. Nie zamierzam oczywiście powiedzieć — i nikt nie mógłby tego utrzymywać — że po zanali­ zowaniu czegoś zachowujemy wszystko, co mieliśmy przed zanalizowaniem. A jeśli zachowalibyśmy, nigdy nie uzyskalibyśmy niczego poprzez analizowanie. Nie zamierzam sprzeciwiać się poglądom, z którymi się nie zgadzam, za pomocą krytyki i argumentów przeciwko nim skierowanym, lecz raczej przez pozytywne przed­ stawienie tego, co uważam za prawdę w tej sprawie, oraz starając się cały czas, aby poglądy, za którymi się opowiadam, nieuchronnie wypływały z absolutnie nie­ zaprzeczalnych danych. Gdy mówię o „niezaprzeczal­ nych danych“, nie należy uważać tego wyrażenia za sy­ nonim „prawdziwych danych“, ponieważ słowo „nieza­ przeczalny“ jest terminem psychologicznym, a „praw­ dziwy“ — nie. Gdy mówię, że coś jest „niezaprzeczal­ ne“, mam na myśli, że nie jest to coś takiego, czemu każdy gotów byłby zaprzeczyć. Z tego nie wynika, że to jest prawdziwe, aczkolwiek wynika, że będziemy to wszyscy uważać za prawdziwe oraz że jest to na tyle

176

bliskie prawdy, na ile — jak się nam zdaje — jesteśmy ją zdolni osiągnąć. Gdy rozważamy jakąś dowolną teo­ rię poznania, wówczas bardziej lub mniej związani je­ steśmy z pewnym nieuniknionym subiektywizmem, po­ nieważ nie interesuje nas po prostu pytanie, co jest prawdziwe o świecie, lecz „co mogę wiedzieć o świę­ cie?“ Jakkolwiek argumentację musimy zawsze rozpo­ czynać od czegoś, co ukazuje się nam jako prawdziwe: a jeśli coś ukazuje się nam jako prawda, niczego wię­ cej uczynić nie możemy. Nie możemy wyjść poza siebie i rozpatrzyć abstrakcyjnie, czy to, co ukazuje się nam jako prawda, jest prawdą; można to uczynić w jakimś poszczególnym przypadku, gdy jedno z naszych przeko­ nań uległo zmianie w rezultacie zmiany innych na­ szych przekonań. Teorię swą nazywam logicznym atomizmem dla­ tego, że atomy, do których zamierzam dotrzeć, będące jak gdyby ostatnimi składnikami analizy, są atomami logicznymi, a nie atomami fizycznymi. Niektóre z nich będą, jak je nazywam, „przedmiotami jednostkowy­ mi“ (particulars), czyli takimi rzeczami jak plamki barwne lub dźwięki, przedmioty momentarne, inne na­ tomiast będą cechami lub relacjami itp. Istotne jest to, że atom, do którego zamierzam dotrzeć, jest ato­ mem analizy logicznej, a nie atomem analizy fizycz­ nej. To dosyć dziwne, że w filozofii te dane, od których należałoby niewątpliwie zaczynać, są przeważnie zaw­ sze niejasne i niewyraźne. Można na przykład powie­ dzieć: „W tym pokoju znajduje się w tej chwili szereg osób“. To jest oczywiście w pewnym sensie niewątpli­ we. Ale gdy spróbujemy zdefiniować, czym jest ten pokój i co to znaczy, że jakaś osoba znajduje się w pokoju, oraz w jaki sposób zamierzamy odróżnić jedną osobę od drugiej itd., okaże się, że to, co po­ wiedzieliśmy, jest jak najbardziej niejasne, oraz że naprawdę nie wiemy, co mamy na myśli. Jest faktem dość osobliwym, że nie znamy znaczenia tego wszyst­ kiego, o czym jesteśmy naprawdę pewni od razu, a z chwilą uzyskania ścisłego stwierdzenia, nie będziemy pewni, czy jest ono prawdziwe czy fałszywe, przynaj12 — Bryt. fil. analityczna

177

mniej od razu. Głębokie filozofowanie polega głównie, moim zdaniem, na przechodzeniu’ od takich oczywi­ stych, niejasnych i mętnych rzeczy, w odniesieniu do których mamy poczucie całkowitej pewności, do czegość ścisłego, jasnego, określonego, co zawiera się — jak pokazuje refleksja i analiza — w tym, co niejasne i od czego zaczęliśmy; można by powiedzieć, że to, co jasne, jest rzeczywistą prawdą, a ta niejasna rzecz, od której zaczęliśmy, jest czymś w rodzaju jej cienia. Chciałbym, gdybym miał więcej czasu i gdybym wie­ dział więcej niż wiem, poświęcić cały odczyt pojęciu niejasności. Myślę, że zagadnienie niejasności jest w teorii poznania o wiele bardziej istotne niż moglibyś­ my to przyznać na podstawie większości literatury. Wszystko jest w najwyższym stopniu niejasne, i nie zauważamy tego, dopóki nie spróbowaliśmy dokonać uściśleń; a wszystko, co jest ścisłe, jest tak odległe od tego, za co je normalnie uznajemy, że ani przez chwi­ lę nie potrafimy przypuszczać, czym naprawdę jest to, co mamy na myśli, gdy mówimy, o czym myślimy. Gdy przechodzimy od tego, co niejasne, do tego, co ścisłe, za pomocą metody analizy i refleksji, o której mówię, zawsze podlegamy pewnemu ryzyku błędu. Jeśli rozpocznę od stwierdzenia, że w tym pokoju jest tyle a tyle osób, a następnie zabiorę się do jego uściś­ lenia, narażę się na ogromne ryzyko, i byłoby wysoce prawdopodobne, że żadne z uściśleń, jakich bym doko­ nał, nie byłoby w ogóle prawdziwe. Nie jest więc ani łatwo, ani prosto przejść od tych niejasnych, nieza­ przeczalnych rzeczy do rzeczy ścisłych, które zacho­ wałyby niezaprzeczalność punktu wyjścia. Ścisłe twierdzenia, do których dochodzimy, mogą stać się przesłankami logicznymi dla systemu, jaki na ich podstawie budujemy, ale nie są one przesłankami epistemologicznymi. Ważne jest, aby dostrzegać róż­ nicę między tym, z czego nasze poznanie faktycznie się wywodzi, a tym, z czego jest ono dedukowane, gdy dysponujemy już pełnym poznaniem. To są całkiem odmienne rzeczy. Przesłanki naukowe, jakie wyodręb­ ni logik, nie będą tymi twierdzeniami, które są naj­ wcześniej i najłatwiej poznawane. Będą to twierdze­

178

nia o wielkiej sile dedukcyjnej, argumentacyjnej i du­ żej ścisłości, a więc całkiem odmienne od właściwych przesłanek, od których zaczyna się nasze poznanie. Gdy mówimy o przesłankach teorii poznania, nie mó­ wimy o niczym obiektywnym, lecz o czymś, co zależy od poszczególnych ludzi, ponieważ przesłanki epistemologiczne jednego człowieka będą odmienne od odpo­ wiednich przesłanek człowieka drugiego. W pewnej, szeroko rozpowszechnionej szkole istnieje tendencja, aby uważać, że usiłowania w dziedzinie filozofii po­ znania winny zaczynać się od poszukiwania możliwie najwcześniejszych przesłanek, coraz dalej i dalej w sferze nieścisłości i mętności, poza granicą nas sa­ mych, aż we wczesnym dzieciństwie lub u małpy, oraz że nic, cokolwiek wydaje się nam znane — a co psycholog rozpoznałby jako rezultat naszych wcześ­ niejszych myśli oraz analizy i refleksji — nie może naprawdę być uważane za przesłankę naszego własne­ go poznania. Teoria ta, powiadam, jest bardzo szeroko rozpowszechniona i przytacza się ją przeciwko temu analitycznemu poglądowi, jaki zamierzam zalecić. Wydaje mi się, że gdy przedmiotem naszych docie­ kań nie jest po prostu historia czy też rozwój inte­ lektu, lecz natura świata, nie potrzebujemy cofać się wstecz dalej, niż już jesteśmy. Nie potrzebujemy cofać się do niewyraźności u dziecka lub małpy, gdyż zau­ ważymy, że całkiem wystarczające trudności wynika­ ją z powodu naszych własnych mętności. Lecz wów­ czas znajdujemy się wobec jednej z tych trudności, która stale pojawia się w filozofii, gdy mianowicie mamy dwa przeciwstawne, ostateczne uprzedzenia i gdy argumentacja ustaje. Istnieje taki pogląd, wedle którego tzw. doświadczenie pierwotne uznane musi być za lepsze wprowadzenie do mądrości niż doświad­ czenie osoby myślącej; oraz istnieje pogląd zajmujący stanowisko dokładnie przeciwstawne. Dla rozstrzyg­ nięcia tej sprawy nie potrafię dostrzec jakiegokolwiek argumentu. Jest całkiem zrozumiałe, że osoba o wy­ sokim wykształceniu widzi, słyszy, odczuwa i czyni wszystko w sposób bardzo odmienny od małego dziec­ ka lub zwierzęcia, oraz że cały ten sposób doświad­

179

czania świata i myślenia o świecie jest znacznie bar­ dziej analityczny niż w doświadczeniu bardziej prymitywnym. We wszelkiego rodzaju czynnoś­ ciach analizy, musimy przyjmować za przesłanki to, co wydaje się nam niezaprzeczalne — nam, tu i te­ raz, takim jakimi jesteśmy — i w ogólności, uważam, że tego rodzaju metoda, jaką przyjął Kartezjusz, jest trafna: mianowicie, że powinniśmy zabrać się do rze­ czy wątpliwych i utrzymać to tylko, w co nie możemy wątpić z powodu jego jasności i wyraźności, a nie dlatego, że jesteśmy pewni, że nie ulegamy błędowi; nie istnieje bowiem metoda zabezpieczająca przed możliwością błędu. Pragnienie doskonałego zabezpie­ czenia, to jedna z tych pułapek, w które stale wpa­ damy; lecz jest ono nie do utrzymania w dziedzinie poznania w takim samym stopniu jak w dowolnej in­ nej dziedzinie. Przyjmując to wszystko, myślę mimo to, że metoda Kartezjusza jest na początek w ogólno­ ści dobra. Wszelką argumentację, jaką mam przeprowadzić, za­ mierzam przeto rozpoczynać od odwołania się do da­ nych, które będą aż śmiesznie oczywiste. Biegłość w filozofii, jaka jest niezbędna, będzie polegała na wyodrębnieniu tych danych, które mogą być w znacz­ nym stopniu poddane refleksji i analizie, od danych samej refleksji i analizy. To, co powiedziałem dotychczas, miało charakter wprowadzenia. Pierwszy truizm, na który pragnę zwrócić waszą uwa­ gę — i mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną, że to, co nazywam truizmem, jest tak oczywiste, że niemal śmieszne jest o tym wspominać — polega na tym, że świat zawiera fakty, które są takie, jakie są, nieza­ leżnie od tego, cokolwiek byśmy o nich myśleli, oraz że istnieją także przekonania odnoszące się do faktów, które — przez odniesienie do faktów — są bądź praw­ dziwe, bądź fałszywe. Spróbuję przede wszystkim po­ dać wam wstępne wyjaśnienie tego, co rozumiem przez „fakt“. Gdy mówię o fakcie — nie podejmuję próby podania ścisłej definicji, lecz pewnego wyjaś­ nienia, abyście wiedzieli, o czym mówię — mam na

180

myśli coś takiego, co czyni jakiś sąd prawdziwym lub fałszywym. Jeśli powiadam: „Teraz pada”, to, co mó­ wię, jest prawdziwe w pewnych warunkach atmosfe­ rycznych i fałszywe w innych warunkach atmosfe­ rycznych. Sytuacja atmosferyczna, która czyni moje stwierdzenie prawdziwym (lub fałszywym, jak może się zdarzyć), jest tym, co nazywam „faktem”. Jeśli powiem: „Sokrates nie żyje“, moje stwierdzenie bę­ dzie prawdziwe dzięki pewnemu określonemu zdarze­ niu fizjologicznemu, które dawno temu zaszło w Ate­ nach. Jeśli powiadam: „Grawitacja zmienia się od­ wrotnie proporcjonalnie do kwadratu odległości“, moje stwierdzenie okazuje się prawdziwe na podstawie faktu astronomicznego. Jeśli mówię: „Dwa plus dwa równa się cztery“, fakt arytmetyczny czyni moje twierdzenie prawdziwym. Z drugiej strony, gdy mó­ wię: „Sokrates żyje“ lub „Grawitacja zmienia się proporcjonalnie do odległości”, albo „Dwa plus dwa równa się pięć“, te same właśnie fakty, które czyniły moje poprzednie twierdzenia prawdziwymi, wskazują, że te nowe twierdzenia są fałszywe. Chciałbym, abyście zdawali sobie sprawę z tego, że gdy mówię o fakcie, nie mam na myśli jakiejś po­ szczególnej, istniejącej rzeczy, takiej jak Sokrates, deszcz czy słońce. Sam Sokrates nie czyni żadnego twierdzenia prawdziwym ani fałszywym. Może skłon­ ni jesteście przypuszczać, że mógłby on sam przez się dostarczyć prawdziwości twierdzeniu „Sokrates ist­ niał“, lecz w istocie jest to błąd. Wywodzi się on z po­ mieszania, które spróbuję wyjaśnić w szóstym odczy­ cie tej serii, gdy zajmę się pojęciem istnienia. Sam Sokrates * ani jakakolwiek rzecz poszczególna sama przez się nie czyni sądu prawdziwym ani fałszywym. „Sokrates nie żyje“ i „Sokrates żyje“, oba te twier­ dzenia odnoszą się do Sokratesa. Jedno jest prawdzi­ we, a drugie fałszywe. To, co nazywam faktem, to * Traktuję tu Sokratesa jako „przedmiot jednostko­ wy“. Lecz wkrótce zobaczymy, że pogląd ten wymaga modyfikacji.

181

coś takiego, co wyrażone jest przez całe zdanie, a nie przez pojedynczą nazwę, jak „Sokrates“. Jeśli poje­ dyncze słowo zaczyna wyrażać fakt, np. „pożar“ lub „wilk“, to tylko dzięki jakiemuś nie wyrażonemu kon­ tekstowi, natomiast pełne wyrażenie faktu zawsze wy­ stąpi w zdaniu. Wyrażamy fakt, na przykład, gdy mó­ wimy, że jakaś rzecz ma jakąś własność, lub że rzecz ta pozostaje w pewnej relacji do innej rzeczy; ale rzecz posiadająca tę własność lub pozostająca w tej relacji nie jest tym, co nazywam „faktem“. Warto zauważyć, że fakty należą do świata obiektyw­ nego. Nie są one stwarzane przez nasze myśli lub przekonania, oprócz szczególnych przypadków. To jest jedna z tego rodzaju rzeczy, które zaliczam do oczy­ wistych truizmów, lecz, naturalnie, zdajemy sobie sprawę z tego, jeśli w ogóle czytaliśmy cokolwiek z filozofii, jak wiele trzeba by powiedzieć, zanim takie twierdzenie jak powyższe stanie się, jak tego chcemy, tego rodzaju stanowiskiem. Pragnę najpierw podkre­ ślić, że świat zewnętrzny — świat, że tak powiem, do poznania którego zmierzamy — nie jest całkowicie określony przez mnogość „przedmiotów jednostko­ wych“ (particulars), lecz musimy także wziąć pod uwagę to, co nazywam faktami, a więc to, co wyrażamy za pomocą zdań; i fakty te są, tak samo jak poszcze­ gólne krzesła i stoły, częścią świata realnego. Nie li­ cząc psychologii, w większości naszych twierdzeń nie zamierzamy jedynie wyrażać stanu naszego umysłu, aczkolwiek często do tego tylko to się sprowadza. W zdaniach zamierzamy wyrażać fakty, które (nie licząc faktów psychologicznych) byłyby faktami świata ze­ wnętrznego. O takie fakty chodzi, zarówno wtedy, gdy wypowiadamy prawdę, jak i wtedy, gdy wypowiada­ my fałsz. Gdy wypowiadamy fałsz, to właśnie jakiś fakt obiektywny czyni to, co mówimy, fałszywym, i ja­ kiś fakt obiektywny czyni to, co mówimy, prawdzi­ wym, gdy wypowiadamy prawdę. Istnieje bardzo wiele różnych rodzajów faktów i w późniejszych odczytach zapoznamy się z pewnymi wy­ nikami klasyfikacji faktów. Na początek, wskażę na kilka rodzajów faktów, abyście nie myśleli, że wszyst­

182

kie fakty są do siebie podobne. Istnieją fakty je­ dnostkowe (particular facts), takie jak: „To jest białe“; następnie istnieją fakty ogólne (general facts), takie jak: „Wszyscy ludzie są śmiertelni“. Oczy­ wiście zachodzi bardzo ważna różnica między faktami jednostkowymi i ogólnymi. To byłby znów bardzo wielki błąd, gdybyśmy sądzili, że można całkowicie opisać świat za pomocą samych faktów jednostkowych. Przypuśćmy, że udało nam się wymienić każdy poje­ dynczy fakt jednostkowy zawarty w świecie i nie po­ został ani jeden fakt jednostkowy jakiegokolwiek ro­ dzaju, którego byśmy nie wymienili, to i tak nie bę­ dziemy mieli pełnego opisu świata, dopóki nie dodamy także tego zdania: „To, co wymieniłem, to są wszyst­ kie fakty jednostkowe, jakie istnieją“. Tak więc nie można oczekiwać pełnego opisu świata nie posiadając zarówno faktów ogólnych, jak i faktów jednostko­ wych. Inna różnica, być może nieco trudniejsza do przeprowadzenia, zachodzi między faktami pozytywny­ mi i faktami negatywnymi, takimi jak: „Sokrates żył’* (fakt pozytywny) i „Sokrates nie żyje“, który można nazwać faktem negatywnym *. Ale trudno jest prze­ prowadzić ścisłe rozróżnienie. Następnie istnieją fakty dotyczące poszczególnych rzeczy lub poszczególnych własności lub relacji oraz, niezależnie od nich, całkiem ogólne fakty tego rodzaju, jakie mamy w logice, w których nie ma mowy o jakichkolwiek składnikach świata rzeczywistego, nie ma mowy o jakichkolwiek poszczególnych rzeczach, poszczególnych własnościach lub poszczególnych relacjach; w istocie, mówiąc do­ kładniej, nie ma mowy o niczym. To jest właśnie jedna z cech sądów logicznych, że nić mówią one o niczym. Takim sądem jest: „Jeśli jedna klasa jest częścią drugiej, element należący do pierw­ szej należy także do drugiej“. Wszystkie takie słowa, które występują w twierdzeniach sądów czysto logicz­ nych, są słowami należącymi w istocie do składni. 1 Fakty negatywne są szerzej omówione w później­ szym odczycie.

183

Słowa te wyrażają jedynie formę lub związek i nic nie mówią o poszczególnych składnikach sądu, w któ­ rym się pojawiają. To, oczywiście, wymaga uzasad­ nienia; nie przytaczam tego zdania jako zrozumiałego samo przez się. Istnieją następnie fakty dotyczące własności pojedynczych rzeczy oraz fakty dotyczące relacji między dwiema rzeczami, trzema rzeczami itd.; a także szereg różnych klasyfikacji tych samych faktów świata, klasyfikacji istotnych dla różnych ce­ lów. Nie ma, oczywiście, żadnego dualizmu faktów praw­ dziwych i faktów fałszywych, istnieją jedynie po pro­ stu fakty. Byłoby, bez wątpienia, błędem powiedzieć, że wszystkie fakty są prawdziwe. Byłoby to błędem, ponieważ prawdziwość i fałszywość są od siebie za­ leżne, i możemy tylko o tym powiedzieć, że jest praw­ dziwe, jeśli to jest coś takiego, co mogłoby być także fałszywe. Fakt nie może być ani prawdziwy, ani fał­ szywy. Dochodzimy tu do sprawy stwierdzeń albo są­ dów, albo przekonań, do tego wszystkiego, co charak­ teryzuje się dualizmem prawdziwości i fałszywości. Dla celów logiki, chociaż — jak sądzę — nie dla celów teorii poznania, najlepiej skoncentrować się na sądzie, który będzie naszym typowym nośnikiem dualizmu prawdy i fałszu. Sąd, można powiedzieć, jest zdaniem oznajmującym, zdaniem stwierdzającym coś, a nie py­ tającym, rozkazującym lub wyrażającym życzenie. Mo­ że to być także zdanie, które poprzedzone jest słów­ kiem „że“. Na przykład, „Że Sokrates żyje“, „Że dwa plus dwa równa się cztery“, „Że dwa plus dwa równa się pięć“, wszystko w tym rodzaju będzie sądem. Sąd jest po prostu symbolem. Jest on symbolem zło­ żonym w tym sensie, że zawiera części składowe, które są także sytnbolami: symbol może być określony jako złożony, gdy jego części są także symbolami. W zda­ niu zawierającym kilka słów każde z. tych słów jest symbolem, a zatem zdanie porządkujące te słowa jest w tym sensie symbolem złożonym. Teoria symboli jest niezwykle ważna w filozofii, znacznie bardziej niż kiedyś sądziłem. Myślę, że jej znaczenie jest prawie całkiem negatywne, tj. jej znaczenie polega na tym,

184

że dopóki dobrze nie zapoznamy się z symbolami, do­ póki nie uświadomimy sobie całkowicie relacji sym­ bolu do tego, co symbolizuje, dopóty przywiązani bę­ dziemy wyłącznie do rzeczowych własności przysługu­ jących samemu tylko symbolowi. Jest to, oczywiście, szczególnie prawdopodobne w badaniach bardzo ab­ strakcyjnych, takich jak logika filozoficzna, ponie­ waż przedmiot, a którym mamy myśleć, jest tak niez­ miernie trudny i nieuchwytny, że ktokolwiek próbo­ wał o tym kiedykolwiek myśleć, wie, że nie myślimy o tym częściej niż raz na pół roku przez pół minuty. Resztę czasu myślimy o symbolach, gdyż one są uchwytne, lecz przedmiot, o którym mamy myśleć, jest okropnie trudny i często komuś nie uda się o nim pomyśleć. Naprawdę dobry filozof to ten, któremu się to udaje raz na pół roku przez minutę. Złym filo­ zofom nigdy się to nie udaje. Oto dlaczego teoria sym­ boli ma ważne znaczenie, bez niej bowiem na pewno weźmiemy błędnie własności symboli za własności rze­ czy. Ma ona także inne interesujące wątki. Istnieją różne rodzaje symboli, różne rodzaje relacji między symbolem a tym co symbolizowane, i niezdawanie sobie z tego sprawy prowadzi do bardzo istotnych błędów. Określonego rodzaju sprzeczności, o których będę mówił w późniejszym odczycie w związku z ty­ pami, pojawiają się w wyniku błędów w symbolice, a w szczególności umieszczenia jednego rodzaju sym­ bolu w miejscu, w którym powinien znajdować się symbol innego rodzaju. Niektóre pojęcia, uważane za absolutnie podstawowe w filozofii, pojawiły się, jak sądzę, wyłącznie na skutek błędów odnośnie do sym­ boliki — np. pojęcie istnienia lub, jeśli chcecie, rzeczy­ wistości. Te dwa słowa, to w znacznej mierze przed­ miot dotychczasowych dyskusji w filozofii. Istnieje teoria, że każdy sąd jest naprawdę opisem rzeczywi­ stości jako całości itp.; widać z tego, że te dwa poję­ cia: rzeczywistości i istnienia, odgrywają bardzo do­ niosłą rolę w filozofii. Otóż, jestem przekonany, że gdy pojawiły się one w filozofii, były całkowicie wynikiem zamętu w symbolice, oraz że gdy uporządkujemy ten zamęt, okaże się, że praktycznie wszystko, co powie­

185

dziano o istnieniu, jest po prostu zwykłym błędem, i że niczego więcej nie możemy na ten temat powie­ dzieć. Przejdę do tej sprawy w późniejszym odczycie, lecz jest to przykład na to, jak bardzo ważna jest symbolika. Powinienem prawdopodobnie powiedzieć parę słów o tym, co rozumiem przez symbolikę, gdyż przypusz­ czam, że niektórzy uważają, że gdy mówimy o sym­ bolice, mamy na myśli jedynie symbole matematyczne. Posługuję się tym terminem w takim sensie, że obej­ muję nim wszelki język, dowolnego rodzaju i odmia­ ny, tak że każde słowo jest symbolem i każde zdanie itd. Gdy mówię o symbolu, po prostu rozumiem przez to coś, co coś „znaczy“, ale nie potrafię powiedzieć, co rozumiem przez „znaczenie“. Później wyliczę ogromną ilość różnych rozumień „znaczenia“, ale nie będę tego uważał za wyczerpanie dyskusji. Myślę, że pojęcie znaczenia zawsze jest bardziej lub mniej psy­ chologiczne i że nie można mieć czysto logicznej teorii znaczenia, a więc i symboliki. Myślę, że do samej isto­ ty wyjaśnienia tego, co rozumiemy przez symbol, na­ leży wyjaśnienie takich spraw jak: poznawanie, re­ lacje poznawcze i, prawdopodobnie także, kojarzenie. W każdym razie, jest całkiem jasne, że teoria symboli i ich użycie nie mogą być wyjaśnione czysto logicz­ nie, bez uwzględnienia różnych relacji poznawczych, w jakich pozostajemy do rzeczy. Podam parę ilustracji tego, co rozumie się przez „zna­ czenie“. Powiecie, na przykład, że słowo „Sokrates“ oznacza jakiegoś człowieka; słowo „śmiertelny“ ozna­ cza pewną własność; a zdanie: „Sokrates jest śmier­ telny“ oznacza pewien fakt. Lecz te trzy rodzaje zna­ czenia są całkowicie odmienne i popadlibyśmy w naj­ bardziej beznadziejne sprzeczności, gdybyśmy sądzili, że w każdym z tych trzech wypadków słowo „zna­ czenie“ ma to samo znaczenie. Ważne jest, abyśmy nie przypuszczali, że istnieje po prostu jakaś jedna rzecz, którą się rozumie przez „znaczenie“, oraz że istnieje tym samym po prostu jeden rodzaj, relacji symbolu do tego, co jest symbolizowane. Nazwa bę­ dzie właściwym symbolem, jakiego możemy użyć w

186

stosunku do osoby; zdanie (lub sąd) — jest właści­ wym symbolem dla faktu. Dualizm prawdy i fałszu przysługuje przekonaniom lub stwierdzeniom, nie faktom. Przekonanie lub stwierdzenie zawsze zawiera sąd. Powiadamy, że ktoś jest przekonany, że zachodzi to a to. Ktoś jest prze­ konany, że Sokrates nie żyje. Widać od razu, że to, o czym jest on przekonany, to sąd, i dla celów for­ malnych wygodnie jest przyjąć sąd za zasadniczy pod­ miot dualizmu prawdy i fałszu. Bardzo ważne jest, aby zdawać sobie sprawę, na przykład, z tego, że sądy nie są nazwami faktów. Staje się to całkiem oczywiste, gdy tylko się nad tym zastanowimy, lecz faktycznie nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie zwrócił mi na to uwagi mój poprzedni uczeń, Wittgenstein. Gdy tylko pomyślimy o tym, staje się absolut­ nie oczywiste, że sąd nie jest nazwą faktu. Widać to stąd, że każdemu faktowi odpowiadają dwa sądy. Przyjmijmy, że faktem jest, że Sokrates nie żyje. Ma­ my dwa sądy: „Sokrates nie żyje“ i „Sokrates żyje“. Tym dwom sądom odpowiada ten sam fakt, istnieje jeden fakt w świecie, który czyni jeden z tych sądów prawdziwym, a drugi z nich fałszywym. Nie jest to przypadkowe i ilustruje, jak całkowicie odmienna jest relacja sądu do faktu od relacji nazwy do rzeczy na­ zywanej. Dla każdego faktu istnieją dwa sądy, jeden prawdziwy, a drugi fałszywy, i w naturze symbolu nie ma niczego, co wskazywałoby, który z tych sądów jest prawdziwy, a który fałszywy. Gdyby symbole posia­ dały takie znamiona, moglibyśmy ustalać prawdy o świecie przez badanie sądów, bez potrzeby rozgląda­ nia się dookoła siebie. Jak widzimy, istnieją dwie różne relacje, w jakich sądy pozostają do faktu: jedną relację możemy na­ zwać relacją bycia prawdziwym w stosunku do faktu, a drugą — relacją bycia fałszywym w stosunku do faktu. Obie są równie istotnie relacjami logicznymi, jakie mogą zachodzić między sądem a faktem, nato­ miast w wypadku nazwy, zachodzi tylko jedna relacja, w jakiej nazwa może pozostawać do tego, co nazywa. Nazwa może po prostu nazywać jakiś przedmiot jed­

187

nostkowy, albo — jeśli nie nazywa — nie jest w ogóle nazwą, jest jakimś dźwiękiem. Nie może być nazwą nie pozostając w tej jedynej właśnie, szczególnej re­ lacji nazywania jakiejś rzeczy, podczas gdy sąd nie przestaje być sądem, gdy jest fałszywy. Własności by­ cia nazwą odpowiadają w sądzie zarówno własność bycia prawdą, jak i własność bycia fałszem. W taki sam sposób jak słowo może być nazwą lub może nie być nazwą, lecz po prostu bezsensownym dźwiękiem, wyrażenie, które uważamy za sąd, może być bądź prawdziwe, bądź fałszywe, albo też może być bezsen­ sowne, lecz prawdziwość i fałszywość łącznie przeciw­ stawne są bezsensowności. Wskazuje to, oczywiście, że formalne własności sądów są całkowicie odmienne od własności nazw, że pozostają one w różnych relacjach do faktów, a więc że sądy nie są nazwami faktów. Ale nie powinna pozostać w nas myśl, że możemy na­ zywać fakty w jakiś inny sposób; nie możemy. Nie możemy ich w ogóle nazywać. Nie możemy we wła­ ściwy sposób nazwać faktu. Jedyne, co możemy uczy­ nić, to stwierdzić fakt lub mu zaprzeczyć, pożądać go, chcieć lub pragnąć, albo kwestionować, ale we wszyst­ kich tych wypadkach mamy do czynienia z całym sądem. Tego, co czyni sąd prawdziwym lub fałszy­ wym, nigdy nie możemy podstawić w miejsce pod­ miotu logicznego. Może ono być tam umieszczone je­ dynie jako to, co ma być stwierdzone lub zaprzeczone, lub coś w tym rodzaju, ale nie jako coś, co ma być nazwane. Tłumaczył M. HEMPOLIŃSKI

LUDWIG WITTGENSTEIN

O OSOBLIWOŚCIACH MYŚLENIA I JĘZYKA

Proponujemy Czytelnikowi zapoznanie się z fragmentami ma­ ło znanych zapisków filozoficznych Wittgensteina, pochodzą­ cych z lat 1929—1948, pt. Zettel, wydanych przez G. E. M. Anscombe i G. H. Wrighta, Oxford 1966, Basil Blackwell. Treścią tych fragmentów są dociekliwe refleksje nad osobliwościami myślenia, uczuć i języka, wyrażone w stylu charakterystycz­ nym dla drugiego okresu twórczości Wittgensteina. Tytuł 1 podtytuły pochodzą od autora tego tomiku. ZAMIAR I OCZEKIWANIE

37. Chciałoby się spytać: „Czy ktoś, kto mógłby zaj­ rzeć do twojego umysłu, byłby w stanie zobaczyć, że chciałeś to właśnie powiedzieć?“ Przypuśćmy, że zapisałem mój zamiar na kartce pa­ pieru, tak że ktoś mógłby to przeczytać. Czy mogę sobie wyobrazić, że on mógłby w jakikolwiek sposób poznać to z większą pewnością? Niewątpliwie nie. 38. Przerwij człowiekowi, który mówi zupełnie bez przygotowania, płynnie. Potem spytaj go, co chciał po­ wiedzieć: w wielu wypadkach potrafi on dokończyć zaczęte zdanie. A zatem to, co chciał powiedzieć, mu­ síalo już przedtem pojawić się w jego umyśle. Czy nie to zjawisko jest przypadkiem podstawą powiedze­ nia, że miał on w umyśle dalszy ciąg? 39. Ale czyż to nie jest rzecz osobliwa, że w ogóle jest coś takiego, jak ta reakcja, to wyznanie intencji? Czyż nie jest to instrument języka w najwyższym sto­ pniu zasługujący na uwagę? Co tu jest właściwie god­ ne uwagi? Cóż, trudno jest wyobrazić sobie, jak czło­ wiek uczy się takiego użycia słów. To jest takie sub­ telne. 42. A jak (dziecko) uczy się używać wyrażenia „właś­ 189

nie miałem rzucić...“? I skąd wiemy, że ono naprawdę było wtedy w takim stanie duchowym, jaki ja okre­ ślam wyrażeniem „właśnie zamierzałem“? 43. A gdyby ktoś nigdy nie używał wyrażenia „właśnie czułem...” lub „właśnie zamierzałem...” i nie mógł się go nauczyć? Człowiek może przecież myśleć wiele, nie myśląc tego właśnie. Może on opanować rozległą dzie­ dzinę gier językowych, nie opanowując tej właśnie. Czyż nie jest jednak dziwne, że wśród całego zróżni­ cowania rodzaju ludzkiego, nie spotykamy ludzi upo­ śledzonych pod tym względem? A może tacy ludzie zda­ rzają się wśród umysłowo upośledzonych, tylko nikt dostatecznie dokładnie nie zbadał, jakie sposoby uży­ cia języka są tym ludziom dostępne, a jakie nie? 44. „Miałem zamiar...“ nie wyraża przypomnienia sobie pewnego przeżycia. (Podobnie jak nie wyraża go: „Mia­ łem właśnie...“) 45. Zamiar nie jest ani stanem uczuciowym, ani na­ strojem, ani - doznaniem, ani wyobrażeniem. Nie jest stanem świadomości. Nie ma autentycznego trwania. 46. „Mam zamiar jutro wyjechać.“ — Kiedy' masz ten zamiar? Cały czas, czy też z przerwami? 47. Zajrzyj do szuflady, w której spodziewasz się coś znaleźć. Szuflada jest pusta. — Sądzę, że szukałeś cze­ goś wśród doznań. Zastanów się, co by to właściwie mogło znaczyć: „mieć zamiar z przerwami“. To by chyba znaczyło mieć za­ miar, porzucić go, wrócić do niego, i tak dalej. 48. W jakich okolicznościach mówi się: „To urządze­ nie, to hamulec, ale on nie działa? To przecież tyle co: ono nie spełnia swego zadania. Na czym to polega, że ono ma to zadanie? Można by również powiedzieć: „Był taki zamiar, żeby to działało jako hamulec“. Czyj zamiar? Tutaj zamiar jako stan umysłu komplet­ nie się nam wymyka. Czy nie można by nawet wyobrazić sobie, że więcej lu­ dzi miało jakiś zamiar i wykonało go, choć nikt z nich nie miał tego zamiaru? W ten sposób rząd może mieć jakiś zamiar, którego nie ma żaden człowiek. 49. Mógłby istnieć czasownik, który by znaczył: wyra­ zić zamiar w słowach albo innych znakach, na głos

190

alba w myśli. Ten człowiek nie byłby równoznaczny z naszym „mieć zamiar“. Mógłby istnieć czasownik, który by znaczył: działać zgodnie z jakimś zamiarem; to również nie byłoby równoznaczne z naszym „mieć zamiar“. Jeszcze inny mógłby znaczyć: rozważać pewien zamiar; albo rozpatrywać ze wszystkich stron. 50. Można przeszkodzić komuś w myśleniu — ale w zamierzaniu? Z pewnością, w planowaniu. Również w utrzymywaniu jakiegoś zamiaru, mianowicie w myśle­ niu albo w działaniu. 52. Czy można kazać komuś rozumieć zdanie? Dlacze­ go nie można rozkazać komuś: „Zrozum to“? Czy nie mógłby posłuchać rozkazu: „Zrozum to greckie zdanie“ ucząc się greckiego? — Podobnie: można powiedzieć: „Wywołaj w sobie ból“, ale nie „Niech cię boli“. Mówi się: „Wpraw się w taki stan“, ale nie: „Bądź w takim stanie.“ 53. Oczekuję lada chwila wybuchu. Nie mogę na ni­ czym innym skupić w pełni uwagi; patrzę w książkę, ale nie czytam. Zapytany, czemu jestem roztargniony albo zdenerwowany, mówię, że lada chwila oczekuję wybuchu. — Więc jak to jest: czy to zdanie opisuje jakieś zachowanie? Ale jak w takim razie różni się proces oczekiwania na wybuch od procesu oczekiwania na jakieś zupełnie inne wydarzenie, na przykład na określony sygnał? I jak odróżnić oczekiwanie na jeden sygnał od oczekiwania na nieco inny? A może mój sposób zachowania był tylko efektem ubocznym właś­ ciwego oczekiwania, które było szczególnym procesem umysłowym? I czy ten proces był jednorodny, czy też rozczłonkowany, podobnie jak zdanie (z wewnętrznym początkiem i końcem)? — Ale skąd ktoś, u kogo to zachodzi, wie, jakie wydarzenie jest przedmiotem te­ go oczekiwania. Bo nie wydaje się, by nie był on tego pewien. To nie jest tak, jak gdyby obserwował on ja­ kiś umysłowy lub inny stan i — snuł domysły na te­ mat jego przyczyny. Może wprawdzie powiedzieć: „Nie wiem, czy to tylko to oczekiwanie czyni mnie dziś tak niespokojnym’1; ale nie powie „Nie wiem: czy ten stan

191

umysłu, w którym się teraz znajduję jest oczekiwaniem na wybuch lub na coś innego“. Stwierdzenie: „Oczekuję lada moment huku“ jest uze­ wnętrznieniem oczekiwania. Ta relacja słowna jest po­ ruszeniem strzałki, która wskazuje przedmiot oczeki­ wania. Wydaje się, że oczekiwanie i fakt spełniający to ocze­ kiwanie jak gdyby jakoś do siebie pasują. Chciałoby się opisać oczekiwanie i odpowiadający mu fakt tak, żeby było widać, na czym ta zgodność polega. Tutaj od razu nasuwa się myśl o dopasowaniu jakiejś bryły do odpowiedniej formy. Ale kiedy się chce je opisać, do­ strzega się, że o tyle, o ile pasują one do siebie, jeden i ten sam opis stosuje się do nich obu. (Z drugiej stro­ ny porównaj z tym: „Te spodnie nie pasują do tej ma­ rynarki“.) 55. Jak wszystko, co metafizyczne, harmonię między myślą i rzeczywistością odnaleźć można w gramatyce języka. 56. Oto moja myśl: Gdyby ktoś mógł zobaczyć samo oczekiwanie — musiałby zobaczyć to, czego się ocze­ kuje. (Ale tak, że przejście od tego, co widzi, do ocze­ kiwanego faktu nie wymagałoby już żadnej metody projekcji ani metody porównawczej.) Ale tak to właśnie jest: kto widzi wyrażone oczekiwa­ nie, widzi „to, czego się oczekuje“. 57. Myśl, że dopiero znalezienie pokazuje nam, czego szukaliśmy, albo że dopiero spełnienie życzenia poka­ zuje, czegośmy sobie życzyli, oznacza, że osądza się ten proces tak jak oznaki oczekiwania czy szukania u ko­ goś innego. Widzę go, jak niespokojnie chodzi po po­ koju, potem ktoś podchodzi do drzwi i on uspokaja się i okazuje oznaki zadowolenia. Powiadam wtedy: „Najwidoczniej oczekiwał tej osoby“. 58. Mówimy, że wyrażone oczekiwanie „opisuje“ ocze­ kiwany fakt, i myślimy o nim jako o przedmiocie czy układzie, który sprawia, że jego pojawienie się jest spełnieniem oczekiwania; — ale nie to, co oczekiwane, jest spełnieniem, lecz jego nadejście. Błąd jest głęboko zakorzeniony w naszym języku: mó-

192

wimy „oczekuję go“ i „oczekuję jego przybycia“ oraz „oczekuję, że przybędzie“. 59. Trudno nam jest uwolnić się od porównania: człowiek nadchodzi — wydarzenie nadchodzi. Tak jak­ by pewne wydarzenie stało już teraz w pogotowiu przed drzwiami rzeczywistości i miało następnie w nią (jak do jakiegoś pokoju) wkroczyć. 60. Realność nie jest cechą, której brak jeszcze temu, na co się oczekuje, i która dołącza się wtedy, gdy ocze­ kiwanie się wypełnia. Realność nie jest też jak to świa­ tło dzienne, dzięki któremu rzeczy nabierają barwy, podczas gdy w ciemności były jeszcze jakby bezbar­ wne. 62. Antycypowanie faktu polega na tym, że my już teraz możemy myśleć, że zdarzy się to, co dopiero ma się zdarzyć. Albo, jak to się myląco mówi: możemy teraz myśleć to (lub o tym), co ma się dopiero zdarzyć. 63. Niektórzy zechcą być może powiedzieć: „Oczekiwa­ nie jest myślą“. To odpowiada często użyciu słowa „oczekiwać“. Trzeba tylko pamiętać o tym, że proces myślenia może być bardzo różnoraki. 65. Jeśli mówię: „Oczekuję...”, czy jest to stwierdze­ nie, że sytuacja, moje czynności, myśli itp. mają chara­ kter właściwy oczekiwaniu danego wydarzenia, czy też słowa: „Oczekuję...“ należą do procesu oczekiwania? W pewnych okolicznościach te słowa będą znaczyć (bę­ dzie je można zastąpić przez): „Sądzę, że zdarzy się to a to“. Czasami również: „Bądź przygotowany, że to się zdarzy...“. 66. Psychologiczne — trywialne — rozprawy na temat oczekiwania, kojarzenia itp. zawsze omijają to, co jest naprawdę godne uwagi, i można zauważyć, że błądzą one dokoła, nie dotykając punktu zasadniczego. 68. Spełnienie się oczekiwania nie polega na tym, że zdarza się coś trzeciego, co może być opisane także ina­ czej niż jako „spełnienie się jego oczekiwania“, na przykład jako uczucie zadowolenia albo radości czy co­ kolwiek bądź innego. Oczekiwanie, że coś się zdarzy, jest tym samym, co oczekiwanie na spełnienie się te­ go oczekiwania. (Uwaga na marginesie: Oczekiwanie tego, czego nie ma.) 13 — Bryt. fil. analityczna

193

MYŚLENIE I JĘZYK

100. Wyobraźmy sobie, że ktoś wykonuje pracę, któ­ ra zakłada porównywanie, wypróbowanie, wybór. Po­ wiedzmy, że wykonuje on jakiś przedmiot użytkowy z różnych kawałków takiej czy innej materii, za po­ mocą określonego zestawu narzędzi. Raz po raz powstaje problem: „Czy ma użyć tego kawałka?“— Od­ rzuca jeden kawałek, próbuje inny. Przymierza do sie­ bie różne kawałki, potem odkłada je; szuka takiego, który by pasował itd., itd. Otóż wyobrażam sobie całą tę procedurę sfilmowaną. Robotnik, być może, wydaje również odgłosy w rodzaju „hm“ albo „ha“! Coś jakby dźwięki wahania, nagłego znalezienia, decyzji, zado­ wolenia, niezadowolenia. Ale nie wypowiada żadnego słowa. Te efekty dźwiękowe mogą być włączone do filmu. Pokazują mi ten film, i teraz ja wymyślam mo­ nolog dla robotnika, takie rzeczy, które by pasowały do jego sposobu pracy, do jej rytmu, do jego mimiki, gestów i do wydawanych przez niego dźwięków; wy­ myślone przeze mnie słowa odpowiadają temu wszyst­ kiemu. A więc, czasem każę mu mówić: „Nie, ten ka­ wałek jest za długi, może inny będzie lepiej pasować“. — Albo: „Co mam teraz zrobić?“ „Mam go“. — Albo: „Ten jest niezły“ itd. Gdyby pracujący mógł opowiedzieć — czy byłoby to fałszowaniem rzeczywistego przebiegu pracy, jeśli ma­ jąc opisać go ściśle, powiedziałby na przykład: „Wtedy pomyślałem: nie, tak się nie da, muszę spróbować ina­ czej“ itd. — mimo że ani nie mówił podczas pracy, ani sobie tych słów nie wyobrażał? Chcę powiedzieć: czy nie może on później wyrazić swoich bezsłownych myśli w słowach. I to w taki spo­ sób, abyśmy my, świadkowie jego procesu pracy, mo­ gli zgodzić się z tym przykładem. Zwłaszcza gdybyśmy obserwowali jego pracę często, a nie tylko raz. 101. Oczywiście nie możemy oddzielić jego „myślenia“ od jego działania. Bo myślenie nie bardziej współwystępuje w pracy niż w rozważnym mówieniu. 102. Gdybyśmy zobaczyli pracujące istoty, których

194

rytm pracy, mimika itd. byłyby podobne do naszych własnych, ale które by nie mówiły, być może powinni­

śmy powiedzieć, że one myślą, rozważają, podejmują decyzje. Wiele odpowiadałoby tu działaniu zwykłych ludzi. A nie można rozstrzygnąć, jak dokładna musi być ta odpowiedniość, abyśmy mieli prawo stosować pojęcie „myślenia“ również do nich. 103. A zresztą, po co mielibyśmy o tym rozstrzygać? Jest rzeczą ważną, abyśmy rozróżniali istoty, które mo­ gą nauczyć się wykonywać pracę, nawet skompliko­ waną, w sposób „mechaniczny“, i istoty, które, pracu­ jąc, próbują i porównują. — Ale co to jest „próbowa­ nie“ i „porównywanie“, to z kolei mogę wyjaśnić tyl­ ko na przykładach, i te przykłady zaczerpniemy z na­ szego życia albo z życia, które jest do naszego po­ dobne. 104. Jeśli ktoś opracował jakiś układ dla zabawy albo przypadkiem, a teraz posługuje się nim jako metodą robienia tego czy owego, to powiemy, że myśli. Za­ stanawiając się nad tym, dokonałby w myśli przeglądu środków i sposobów. Ale aby to zrobić, musi już mieć jakieś w zapasie. Myślenie daje mu możliwość udosko­ nalenia swoich metod. Albo raczej: ktoś „myśli“, gdy w określony sposób udoskonala swoją metodę. (Uwaga na marginesie: Jak wobec tego wygląda poszukiwa­ nie?) 105. Można by również powiedzieć, że człowiek myśli, gdy uczy się w pewien określony sposób. 106. I jeszcze to (można by powiedzieć): ktoś, kto przy pracy myśli, będzie przeplatać swą pracę czyn­ nościami pomocniczymi. Słowo „myślenie“ nie oznacza tych czynności pomocniczych, tak samo jak myślenie nie jest mówieniem. Chociaż pojęcie „myśleć“ zostało utworzone na sposób wyimaginowanej czynności po­ mocniczej. (Tak samo jak można by powiedzieć, że po­ jęcie ilorazu różniczkowego zostało utworzone na wzór pewnego ilorazu idealnego.) 107. Te czynności pomocnicze nie są myśleniem; ale człowiek wyobraża sobie myślenie jako strumień, któ­ ry musi płynąć pod powierzchnią tych środków pomo­

195

cniczych, jeśli nie mają one być po prostu tylko me­ chanicznymi działaniami. 109. Gdyby było tylko bardzo niewielu ludzi, którzy by potrafili rozwiązać zadanie rachunkowe bez mó­ wienia i pisania, nie można by powoływać się na nich jako na świadectwo, że rachowanie nie wymaga zna­ ków. A mianowicie dlatego, że nie byłoby jasne, iż ci ludzie w ogóle „rachują“. Podobnie świadectwo Ballarda (u Jamesa) nie może nas przekonać, że można myśleć bez języka. Otóż właśnie, dlaczego mielibyśmy mówić o „myśleniu“ tam, gdzie nie używa się języka? Jeśli się tak robi, mó­ wi to coś o pojmowaniu myślenia. 110. „Myślenie“, pojęcie szeroko rozgałęzione. Pojęcie, które obejmuje wiele przejawów życia. Fenomeny my­ ślenia są rozsiane na szerokim obszarze. 111. Nie jesteśmy wcale przygotowani do takiego za­ dania, jakim jest np. opis użycia słowa „myśleć“. (A dlaczego mielibyśmy być? Do czego jest potrzebny ta­ ki opis?) A naiwne wyobrażenie, które sobie na ten temat wy­ twarzamy, nie odpowiada wcale rzeczywistości. Ocze­ kujemy gładkiego, regularnego konturu, a to, co się nam ukazuje, jest postrzępione. Tutaj naprawdę moż­ na by powiedzieć, że wytworzyliśmy sobie fałszywy obraz. 112. Nie należy oczekiwać od tego słowa, że będzie ono miało jednolite zastosowanie; raczej powinniśmy spo­ dziewać się czegoś przeciwnego. 113. Skąd bierzemy to pojęcie „myślenia“, które tutaj chcemy rozważać? Z języka potocznego. Tym, co naj­ pierw nadaje kierunek naszej uwadze, jest słowo „my­ śleć“. Ale użycie tego słowa jest mętne. I trudno ocze­ kiwać czego innego. I to samo można naturalnie po­ wiedzieć o wszystkich słowach psychologicznych. Ich użycia nie da się przewidzieć tak jasno i łatwo, jak na przykład użycia słów mechaniki. 114. Uczymy się słowa „myśleć“, tzn. jego użycia, w określonych okolicznościach, a nie uczymy się opisy­ wania tych okoliczności.

196

115. Ale potrafię nauczyć kogoś użycia tego słowa! Bo opisywanie owych okoliczności nie jest do tego potrzebne. 116. Po prostu uczę go tego słowa w określonych oko­ licznościach.

117. Być może, uczymy się mówić tak tylko o lu­ dziach; twierdzić to lub zaprzeczać temu tylko w od­ niesieniu do ludzi. Pytanie: „Czy ryba myśli?“ nie ist­ nieje wśród zastosowań języka, nie stawia się go. (Cóż może być bardziej naturalnego niż taki stan, takie użycie języka?) 118. „Nikt nie pomyślał o tym wypadku“ — można by powiedzieć. Nie mogę wszak wyliczyć okoliczności, w jakich używa się słowa „myśleć” — ale jeśli w ja­ kiejś sytuacji powstaje wątpliwość co do użycia go, mogę to stwierdzić, mogę też powiedzieć, jak ta sy­ tuacja odbiega od zwykłych. 122. Pamiętaj, że nasz język mógłby posiadać różne słowa: dla „myślenia na głos“; dla rozmowy prowadzo­ nej w myśli z samym sobą; na wewnętrzne pauzy, w czasie których coś nam się majaczy, co później pozwa­ la nam jednakże bez wahania dać odpowiedź. Jedno słowo na myśl wyrażoną w zdaniu; jedno na przebiegającą w myśli błyskawicę, którą mogę później „ubrać w słowa”; jedno na bezsłowne myślenie w pracy. 123. „Myślenie jest czynnością umysłową.“ — Myśle­ nie nie jest czynnością cielesną. Czy myślenie jest czynnością? Otóż, można powiedzieć komuś: „Przemyśl to". Ale jeśli ktoś wykonując to polecenie mówi sam do siebie, czy nawet do kogoś innego, to czy wykonuje wtedy dwie czynności? 125. Porównaj zjawisko myślenia ze zjawiskiem pale­ nia się. Czy palenie się, płomień, nie mogą wydawać się nam zagadkowe? A dlaczego płomień bardziej niż stół? — I jak objaśnisz tę zagadkę? A więc jak ma być rozwiązana zagadka myślenia? Czy tak jak płomienia? 126. Czy nie dlatego płomień jest zagadkowy, że jest nieuchwytny? Dobrze — ale dlaczego to go czyni za­ gadkowym? Dlaczego to, co nieuchwytne, miałoby być

197

bardziej tajemnicze niż to, co uchwytne? Chyba dla­ tego, że my chcemy to uchwycić. 127. Mówi się, że dusza opuszcza ciało. Żeby zaś usu­ nąć podobieństwo z ciałem, i żeby nie wywołać myśli, że chodzi o coś w rodzaju gazu, mówi się, że dusza jest niecielesna, nieprzestrzenna; ale i tak powiedzia­ ło się już wszystko owym słowem „opuszcza“. Pokaż mi, jak używasz słowa „duchowy“, a zobaczę, czy du­ sza jest „niecielesna“, i co rozumiesz przez słowo „duch“. 128. Jestem skłonny mówić o tym, co nieożywione, jako o czymś pozbawionym czegoś. Bezwarunkowo widzę życie jako pewien plus, jako coś dodanego do tego, co nieożywione. (Atmosfera psychologiczna.) 129. Nie mówi się o stole czy krześle „ono teraz my­ śli“, ani też „ono teraz nie myśli“, ani „ono nigdy nie myśli“; nie mówi się też tak o roślinach, ani o rybach, ani chyba nawet o psach; tylko o ludziach. I nawet nie o wszystkich ludziach. „Stół nie myśli“ nie da się porównać do wypowiedzi w rodzaju „stół nie rośnie“. (Nie wiedziałbym zupełnie, „jak by to było, gdyby” stół myślał). I najwidoczniej zachodzi tutaj stopniowe przejście w odniesieniu do ludzi. 130. Mówimy o „myśleniu“ jedynie w zupełnie okre­ ślonych okolicznościach. 131. Jak więc sens i prawdziwość (albo prawdziwość i sens) zdań mogą wzajemnie się załamywać. (Razem utrzymywać się lub upadać?) 132. I czy to nie jest tak, jakbyś chciał powiedzieć: „Jeśli to a to nie zachodzi, to nie ma sensu mówić, że zachodzi“? 133. Na przykład: „Gdyby zawsze dokonywano fałszy­ wych pociągnięć, nie miałoby sensu mówić o fałszy­ wych pociągnięciach“. Ale to jest tylko paradoksalny sposób wypowiedzenia tego. Nieparadoksalny sposób byłby taki: „Opis ogólny ...nie ma żadnego sensu“. 134. Zamiast „nie można“, mów: „w tej grze nie wy­ stępuje“. Zamiast „nie można roszować w warcabach“ — „w warcabach nie ma roszowania“; zamiast „nie mogę pokazać moich odczuć“ — „w użyciu słowa «od­

198

czucie» nie ma nic takiego jak pokazywanie czegoś, co się ma“; zamiast „nie można wyliczyć wszystkich liczb kardynalnych“ — „nie ma tu czegoś takiego jak wy­ liczenie wszystkich elementów“. STANY UCZUCIOWE I ICH WYRAŻANIE

488. Dalszy ciąg klasyfikacji pojęć psychologicznych. Stany uczuciowe. Wspólne im: rzeczywiste trwanie, przebieg. (Gniew zapala się, opada, znika, podobnie radość, przygnębienie, strach.) Różnice w stosunku do doznań: nie są umiejscowione (a przecież nie są też rozproszone!). Wspólne: wyrażają się w charakterystycznym zacho­ waniu. (Wyraz twarzy.) A stąd biorą się charaktery­ styczne doznania. Tak więc smutkowi towarzyszy płacz, a płaczowi — charakterystyczne doznania. (Głos nabrzmiały łzami.) Ale te doznania nie są sta­ nami uczuciowymi. (W takim sensie, w jakim cyfra 2 nie jest liczbą 2.) Wśród stanów uczuciowych można wyróżnić ukierun­ kowane i nieukierunkowane. Strach przed czymś, ra­ dość z czegoś. To coś jest przedmiotem danego stanu uczuciowego, a nie jego przyczyną. 489. Gra językowa „boję się“ zawiera już przedmiot. Niepokojem można by nazwać nie ukierunkowany strach, o tyle, że jego przejawy są podobne do prze­ jawów strachu albo wręcz jednakowe. Treść określonego stanu uczuciowego — przedstawia­ my ją sobie jako pewien obraz albo jako coś, z czego można by utworzyć obraz. (Ciemność przygnębienia, ogarniającą człowieka, płomień gniewu.) 490. Twarz ludzką można by również nazwać takim obrazem i przebieg namiętności przedstawić przez jej zmiany. 491. Co różni je od doznań: nie mówią nam one nic o świecie zewnętrznym. (Uwaga gramatyczna). Miłość i nienawiść można by nazwać dyspozy­ cjami uczuciowymi, a w pewnym sensie również strach.

199

492. Odczuwać przeszywający strach i bać się kogoś „chronicznie“, to są dwie różne cechy. Ale strach nie jest doznaniem. „Okropny strach“: czy to doznania są takie okropne? Typowe przyczyny bólu z jednej strony, a przygnę­ bienia, smutku, radości — z drugiej. Ich przyczyna jest zarazem ich przedmiotem. Zachowanie charakterystyczne dla bólu i zachowanie charakterystyczne dla smutku. Można je opisać tylko razem z ich zewnętrznymi przyczynami (kiedy matka zostawia dziecko samo, może ono płakać z żalu; jeśli upadnie, z bólu). Zachowanie i rodzaj przyczyny sta­ nowią całość. 493. Są myśli zatrwożone, ufne, radosne, gniewne itd. 494. Stany uczuciowe wyrażają się w myślach. Można mówić gniewnie, nieśmiało, smutnie, radośnie itp., ale nie reumatycznie. Myśl wywołuje we mnie stany uczuciowe (strach, smutek itp.), ale nie cielesny ból. 495. Chciałbym niemal powiedzieć: nie bardziej smu­ tek odczuwany jest w ciele niż widzenie w oczach. 496. (To co okropne w strachu, to nie doznania związa­ ne ze strachem.) Ta sprawa przywodzi też na myśl słyszenie dźwięku z jakiegoś określonego kierunku. To prawie tak, jakby się odczuwało ucisk w okolicy żo­ łądka, utratę tchu, od strony strachu. To znaczy właś­ ciwie, że „niedobrze mi ze strachu“ nie podaje przy­ czyny strachu. 497. „Gdzie odczuwasz zmartwienie?“ — W umyśle. — Jakie konsekwencje wyciągamy z tego podania miejsca? Jedna jest taka, że nie mówimy o cielesnym miejscu zmartwienia. A jednak wskazujemy na nasze ciało, tak jakby zmartwienie było w nim. Czy dlatego, że stwierdzamy u siebie cielesne, złe samopoczucie? Nie znam przyczyny. Ale dlaczego miałbym przyjmo­ wać, że to jest cielesne, złe samopoczucie? 498. Zastanów się nad taką sprawą: czy można po­ myśleć sobie ból, powiedzmy ból taki jak reumatycz­ ny, ale nieumiejscowiony? Czy można to sobie wyo­ brazić?

200

Kiedy zaczynasz się nad tym zastanawiać, to widzisz, jak bardzo chciałbyś zmienić wiedzę o położeniu bólu w cechę tego, co jest odczuwalne, w cechę pewnej da­ nej zmysłowej, tego prywatnego przedmiotu, który ob­ serwuję w myśli. 499. Jeżeli trwoga jest straszna i jeżeli w czasie, gdy trwa, jestem świadomy swego oddechu i napięcia mięś­ ni twarzy — czy to znaczy, że to te odczucia są dla mnie straszne? Czy nie mogą one przynosić raczej pewnej ulgi? (Dostojewski). 500. Dlaczego używa się słowa „cierpieć“ zarówno w odniesieniu do bólu, jak i do strachu? No cóż, jest tu przecież sporo powiązań. 501. Wypowiedź: „Nie mogę o tym myśleć bez strachu“ spotyka się z odpowiedzią: „Nie ma powodu do stra­ chu, bo...“ W każdym razie jest to jeden ze sposobów łagodzenia strachu. Porównaj z bólem. 502. To, że istnieje charakterystyczny dla strachu ze­ spół doznań, myśli itd. (na przykład), nie znaczy, że strach jest zespołem objawów (syndromem). 504. Miłość nie jest uczuciem. Miłość można podda­ wać próbom, bólu — nie. Nie mówi się: „To nie był prawdziwy ból, w przeciwnym razie nie minąłby tak szybko“. 505. Jedno z powiązań między nastrojami a wrażenia­ mi zmysłowymi jest takie: używamy pojęć wyrażają­ cych nastroje do opisywania wrażeń zmysłowych i wy­ obrażeń. Mówimy o temacie, o krajobrazie, że jest smutny, wesoły itp. Ale oczywiście o wiele ważniej­ sze jest to, że za pomocą wszelkich pojęć dotyczących nastrojów opisujemy ludzkie twarze, czynności, za­ chowania. 506. Przyjazne usta, przyjazne oczy. Jak myślelibyśmy o przyjaznej ręce? Prawdopodobnie jako o otwartej, a nie zwiniętej w pięść. A czy moglibyśmy myśleć o ko­ lorze włosów człowieka jako o tym, co wyraża przy­ jaźń lub jej przeciwieństwo? Ale pytanie tak sformu­ łowane wygląda tak, jakby chodziło o to, czy my po­ trafimy tak myśleć. Pytanie powinno brzmieć: czy chcemy nazywać coś przyjaznym albo nieprzyjaznym kolorem włosów? Gdybyśmy chcieli nadać tym sło­

261

wom jakiś sens, powinniśmy chyba wyobrazić sobie człowieka, którego włosy ciemniałyby w chwilach gniewu. Ale wyczytanie gniewnego wyrazu w ciem­ nych włosach dokonałoby się poprzez już wcześniej utworzoną ideę. Można powiedzieć: przyjazne oczy, przyjazne usta, psie machanie ogonem należą między innymi do pier­ wotnych i niezależnych od siebie symboli przyjaznego usposobienia; rozumiem przez to: są one częściami zjawiska zwanego przyjaźnią. Jeżeli się chce pomyśleć jakieś inne wyglądy jako oznaki przyjaźni, wyczytuje się w nich te symbole. Mówimy: „On ma posępne spojrzenie“; być może dlatego, że jego oczy są mocniej ocienione brwiami; a teraz przenosimy pojęcie ciem­ ności na kolor włosów. 507. Ten, kto pyta, czy przyjemność jest doznaniem, prawdopodobnie nie odróżnia źródła od przyczyny, bo inaczej przyszłoby mu do głowy, że choć przyjem­ ność ma się z czegoś, nie znaczy to, że to coś wytwa­ rza w nas doznanie. 508. W każdym razie jednak, przyjaźni towarzyszy pe­ wien wyraz twarzy; i chociaż nikt nie może widzieć go u siebie, wyczuwamy go wszakże. Spróbuj tylko pomyśleć o czymś bardzo smutnym, ma­ jąc promiennie radosny wyraz twarzy. 509. Możliwe, że wydzielanie, gruczołów jest u czło­ wieka smutnego inne niż u wesołego; a także, że to wydzielanie jest przyczyną lub jedną z przyczyn smut­ ku. Ale czy z tego wynika, że smutek to jest doznanie wywołane tym wydzielaniem? 510. Ale tutaj myśl jest taka: „Mimo wszystko smutek się odczuwa — więc musi się odczuwać go gdzieś; inaczej byłby chimerą“. Ale jeśli chcesz tak myśleć, pamiętaj o różnicy między widzeniem a bólem. Od­ czuwam ból w ranie — ale czy kolor w oku? A więc gdy chcemy zastosować tutaj jakiś schemat, zamiast po prostu odnotować to, co rzeczywiście wspólne, wi­ dzimy wszystko uproszczone. 513. Mówi się o odczuwaniu przekonania, ponieważ istnieje ton przekonania. Otóż, cechą charakterystycz­ ną wszelkich „odczuć“ jest to, że wyrażają się one

202

w określony sposób, tj. w określonych minach, ges­ tach. 514. Można by teraz powiedzieć tak: Twarz człowieka bynajmniej nie zawsze ma jednakowy wyraz. Zmie­ nia się z minuty na minutę; czasami nieznacznie, cza­ sami aż nie do poznania. Mimo to można narysować obraz jego fizjonomii. Oczywiście rysunek obrazujący twarz w uśmiechu nie pokazuje, jak wygląda w chwili płaczu. Ale pozwala na wyciąganie wniosków na ten temat. Moglibyśmy więc także opisać przeciętną fiz­ jonomię przekonania (np.). 518. Dlaczego pies może odczuwać strach, ale nie skru­ chę? Czy byłoby słuszne powiedzieć: „Bo nie może mówić“? 519. Tylko ktoś, kto może zastanawiać się nad prze­ szłością, może odczuwać żal. Ale to nie znaczy, iż tylko na podstawie faktów doświadczalnych jest się zdol­ nym do żalu. 520. Nie jest niczym zdumiewającym, że pewne po­ jęcia stosują się tylko do istot, które np. posiadają mowę. 521. „Pies machając ogonem czegoś chce“. Jak można by to uzasadnić? Czy mówi się też: „Zrzucając na ziemię liście, roślina chce wyrazić, że potrzebuje wo­ dy“? 522. Zapewne nie pytalibyśmy, czy krokodyl, gdy się zbliża do człowieka z otwartą paszczą, chce przez to coś wyrazić. Powiedzilibyśmy: krokodyl nie może my­ śleć, a więc nie może tu być właściwie mowy o żad­ nej chęci wyrażenia czegoś. Wybrała i przełożyła ANNA WIERZBICKA

GILBERT RYLE

DYLEMATY FILOZOFICZNE

Charakter dylematów filozoficznych najwyraźniej ukazał Ry­ le w odczytach wygłoszonych w Cambridge w 1953 r. i opu­ blikowanych pt. Dilemmas, The Tamer Lectures, Cambridge. 1954. Pierwszy fragment pochodzi z odczytu pierwszego, któ­ rego tytuł jest identyczny z tytułem książki. Fragment drugi jest tłumaczeniem, z drobnymi tylko opuszczeniami, odczytu piątego, The World of Science and The Everyday World, prezentującego jeden z przykładów dylematów w filozofii. DYLEMATY

Różne są rodzaje konfliktów między teoriami. Jeden znany nam rodzaj konfliktu to ten, gdy dwóch lub więcej teoretyków oferuje przeciwstawne rozwiązania tego samego problemu. W najprostszych wypadkach ich rozwiązania są przeciwstawne w tym sensie, że gdy jedno z nich jest prawdziwe, pozostałe są fał­ szywe. Częściej, oczywiście, spór jest bardziej zagma­ twany i każde z rozwiązań proponowanych jest częściowo słuszne, częściowo błędne, a częściowo po prostu niepełne lub mgliste. Nie ma powodu do narze­ kania na istnienie tego rodzaju niezgodności. Jeśli na­ wet w końcu wszystkie przeciwstawne teorie, oprócz jednej, zostaną całkowicie obalone, to jednak spór między nimi dopomógł do potwierdzenia i rozwinię­ cia siły argumentów przemawiających na korzyść tej, która pozostała. Nie jest to jednak ten rodzaj konfliktu teoretycznego, który nas będzie interesował. Chciałbym zwrócić wa­ szą uwagę na całkiem odmienny charakter dysput i tym samym na całkiem odmienny rodzaj rozstrzyga­ nia tych dysput.

204

Często pojawiają się spory między teoriami lub — mówiąc ogólniej — między kierunkami myślenia, któ­ re nie podają przeciwstawnych rozwiązań tego same­ go problemu, lecz raczej podają rozwiązania lub rze­ kome rozwiązania różnych problemów, a które mimo to wydają się być ze sobą niezgodne. Autor akceptują­ cy jedno z tych rozwiązań wydaje się być logicznie zo­ bowiązany do odrzucenia drugiego, mimo że badania, z których te teorie się wywodzą, miały od początku całkowicie rozbieżne cele. W sporach tego rodzaju okazuje się często, że jeden i ten sam autor jest w znacznym stopniu skłonny bronić obu stron, a jed­ nak w tym samym czasie skłonny jest całkowicie odrzucić jedno z rozwiązań właśnie dlatego, że posia­ da znaczną skłonność do podtrzymania rozwiązania drugiego. Zadowalają go w równym stopniu podstawy logiczne obu punktów widzenia, a jednocześnie jest pewien, że jeden z nich musi być całkowicie błędny, o ile drugi jest nawet w pewnym zakresie słuszny. Wewnętrzny porządek każdego z nich wydaje się być bez zarzutu, ale wydaje się, że w stosunkach dyploma­ tycznych ze sobą oba punkty widzenia prowadzą do wzajemnego wyniszczenia. Cały ten cykl odczytów poświęcony jest zbadaniu róż­ nych, konkretnych przykładów dylematów tego dru­ giego rodzaju. (...) (...) We wszystkich dylematach, jakie będziemy roz­ ważać, każde ze stanowisk pozornie nie dających się uzgodnić może posiadać wszelkie podstawy, jakich ktokolwiek mógłby wymagać. (...) Niektóre rodzaje dysput teoretycznych, takich jak te, które zamierzamy rozważyć, mogą być zakończone nie przez jakieś wzmocnienie tych stanowisk bezpośrednimi dowodami, lecz za pomocą arbitrażu zupełnie odmiennęgo ro­ dzaju; więc na przykład — by wyłożyć swe karty na stół — nie przez dodatkowe badania naukowe, lecz poprzez dociekania filozoficzne. Interesuje nas nie ry­ walizacja przebiegająca między kierunkami myślenia, lecz prawna strona sporu; idzie nie o to, która strona zwycięży, a która przegra, lecz o to, jakie są ich pra­ wa i zobowiązania vis à vis siebie, a także vis à vis

205

wszelkich innych możliwych stanowisk oskarżających i pozwanych. W dwóch sporach, które dotychczas rozważyliśmy, jawnie skłócone teorie lub kierunki myślenia były w ogólności poglądami dotyczącymi tego samego przedmiotu, mianowicie w pierwszym przypadku po­ stępowania ludzi, w drugim — spostrzeżenia. Lecz nie były to przeciwstawne rozwiązania tego samego za­ gadnienia dotyczącego tego samego przedmiotu. Sąd, że ludzie mają tendencję do takiego zachowania się, do jakiego zostali przyuczeni, jest chyba jakąś ba­ nalną odpowiedzią na pytanie: „Jaki wpływ wywarły na osobę udzielone jej połajania i zachęty, wskazane jej przykłady, otrzymane przez nią rady, homilia i chłosty itp.“? Lecz sąd, że jakieś postępowanie jest naganne, jest uogólnieniem odpowiedzi na pytania ty­ pu: „Czy postąpił on niesłusznie czyniąc to“? albo: „Czy on uczynił to pod przymusem, czy też w ataku epilepsji“? Podobnie sąd, że możemy odkryć pewne rzeczy za pomocą patrzenia, inne za pomocą słyszenia, lecz żad­ nych za pomocą marzenia, zgadywania, romansowania lub wspominania, nie jest odpowiedzią ani prawdziwą, ani fałszywą na pytanie: „Jaki jest mechanizm per­ cepcji?“ Jest to raczej banalne uogólnienie odpowiedzi na pytania takie jak: „W jaki sposób spostrzegłeś, że zegarek stanął?“ lub „że farba jest świeża?“ W nieliteralnym sensie słowa „fabuła” może być wie­ le, dwie lub dwadzieścia, całkowicie różnych rodzajów fabuł dotyczących tego samego przedmiotu, a. każda z nich może być poparta najlepszymi z możliwych ra­ cji dla danego rodzaju fabuły, a jednak akceptacja jednej z tych fabuł wydaje się czasem wymagać cał­ kowitego odrzucenia przynajmniej jednej z pozosta­ łych, nie jako po prostu błędnej fabuły danego ro­ dzaju, lecz jako niewłaściwego rodzaju fabuły. Świa­ dectwa takiej fabuły, jakkolwiek doskonałe w swoim rodzaju, na nic się nie zdadzą, gdyż ten rodzaj świa­ dectw jest bezwartościowy. (...) Zbierzemy te wątki. Autorzy sprzeczają się czasami ze sobą nie dlatego, że ich sądy są przeciwstawne, lecz

206

dlatego, że wyobrażają oni sobie, że są one przeciw­ stawne. Zdaje się im, że podają, przynajmniej pośred­ nio, przeciwstawne odpowiedzi na te same pytania, gdy faktycznie tak nie jest. Dyskutują więc ze sobą rozmijając się intencjami. Przydatne może być okre­ ślenie tych odmiennych intencji powiedzeniem, że dwie strony opierają w pewnych sprawach swe ar­ gumenty na pojęciach odmiennych kategorii, chociaż zakładają, że opierają je na różnych pojęciach tej sa­ mej kategorii lub vice versa. Charakterystyka taka jest przydatna, lecz nic ponadto. Pozostaje jeszcze wy­ kazać, że dane sprzeczności są sprzecznościami takiego ogólnego rodzaju, a można tego dokonać jedynie przez wykazanie w szczegółach, jak metiers (działania) po­ jęć krytykowanych w rozumowaniu są bardziej nie­ podobne do siebie albo mniej niepodobne, niż to spie­ rający się zakładają nieświadomie.

ŚWIAT NAUKI I ŚWIAT ŻYCIA CODZIENNEGO

Próbowałem dotychczas przedstawić niektóre cechy, które mogą charakteryzować spory między nie rywa­ lizującymi ze sobą teoriami lub liniami myślenia, przez rozważenie niektórych raczej szczególnych i wą­ skich zagadnień. (...) Przystąpię teraz do rozważenia pajęczyny logicznych trudności, która nie ukrywa się w zakamarku, lecz znajduje się w samym centrum (sporów filozoficznych). Jest nią notoryczna trudność dotycząca relacji między Światem Nauki a Światem Życia Codziennego. Gdy znajdujemy się w określonym nastawieniu inte­ lektualnym, wydaje nam się, że odnajdujemy kolizję między tym, co opowiadają nam przyrodnicy o na­ szych meblach, ubraniach i ciałach, a tym, co my o nich mówimy. Skłonni jesteśmy wyrażać te odczu­ wane przeciwieństwa mówiąc, że świat, którego czę­

207

ści i składniki opisują przyrodnicy, różni się od świa­ ta, którego części i składniki sami opisujemy, a jednak, skoro może istnieć jeden tylko świat, jeden z tych rze­ komych światów musi być światem na niby. Ponadto, skoro nikt dzisiaj nie ośmieli się wyrazić lekcewa­ żąco o nauce, przeto świat przez nas opisywany musi być tym światem na niby. Zanim bezpośrednio podejmę ten spór, pozwólcie, że wspomnę o sporze częścio­ wo równoległym, który, chociaż zajmował naszych pradziadków i dziadków, nie budzi w nas już poważ­ nego zainteresowania. Gdy ekonomia weszła w okres dojrzałości jako nauka, uczeni odczuwali wahania między dwoma przeciw­ stawnymi opisami człowieka. Wedle nowego, schema­ tycznego opisu przedstawionego przez ekonomistów, człowiek jest istotą pobudzaną do działania jedynie przez rozważania nad zyskami i stratami, albo przy­ najmniej na tyle jest taki, na ile jest wykształcony. Bieg jego życia, albo przynajmniej jego życia racjo­ nalnego, rządzony jest zasadami podaży i popytu, zmniejszającej się wydajności, prawem Greshama i paroma innymi. Lecz tak ukazany, człowiek wydaje się być fatalnie odmienny od człowieka, jakiego przed­ stawiają kaznodzieje, biograf, żona i on sam siebie. Który więc z nich jest człowiekiem realnym, a który człowiekiem na niby, człowiek ekonomistów, czy człowiek z życia codziennego? Wybór jest trudny, i Jak można by opowiedzieć się przeciwko człowiekowi ekonomistów, bez opowiedze­ nia się przeciwko naukowej koncepcji, na rzecz nie­ naukowej? Wydaje się, że pojawia się tu śmiertelne przeciwieństwo między tym, co ekonomiści mówią o motywach i sposobach postępowania ludzi, a tym, co zwykli ludzie mówią o motywach i sposobach postę­ powania ludzi, wśród których żyją; i wydaje się, że to właśnie ostatnia koncepcja winna być odrzucona jako skazana na niepowodzenie. Brat, którego zwykle opi­ suję jako gościnnego, oddany swej dziedzinie badań i nie dbający o stan swego konta bankowego, musi okazać się bratem na niby, jeśli mam poważnie trak­ tować naukę. Mój rzeczywisty brat, mój brat ekonomii

208

zainteresowany jest jedynie zwiększeniem swych zys­ ków i zmniejszeniem swych strat. Te jego wysiłki i wydatki, które się nie opłacają, poczynione są w wyniku nieznajomości stanu rynku albo też wynikają z nierozsądnych kalkulacji. Myślę, że wyrośliśmy z tego odczucia, które przeżywa­ li nasi dziadkowie, że musimy wybrać między bratem ekonomii a bratem, którego znamy. Nie sądzimy już, ani nie próbujemy sobie nawet wyobrazić tego, że to, co ekonomiści mówią o poczynaniach rynkowych ludzi zmierzających do zmniejszenia strat i zwiększenia zy­ sków, jest ogólną diagnozą ludzkich motywów i inten­ cji. Stwierdzamy, że nie ma niezgodności między (1) powiedzeniem, że mój brat nie bardzo zainteresowa­ ny jest transakcjami wymiany, a (2) powiedzeniem, że wtedy, gdy zajmuje się on taką transakcją z zamia­ rem osiągnięcia możliwie najlepszych rezultatów, wów­ czas — o ile inne sprawy na to pozwalają — z dwóch artykułów podobnych wybiera tańszy i lokuje swe oszczędności tam, gdzie ryzyko strat jest mniejsze, a widoki na zdobycie udziałów są względnie dobre. Znaczy to, że nie zakładamy już, że ekonomista przed­ stawia charakterystykę, ani też że przedstawia błędną charakterystykę mego brata lub czyjegokolwiek bra­ ta. Czyni on coś zupełnie odmiennego. Przedstawia opis pewnych tendencji rynkowych, który odnosi się do mego brata lub obejmuje go o tyle, o ile interesuje się on sprawami rynkowymi. Lecz ekonomista nie mó­ wi, że mój brat musi interesować się tymi sprawami, ani że często lub kiedykolwiek się nimi zajmuje. Fak­ tycznie nie wspomina on w ogóle o nim. Mówi on z pewnością o konsumencie, o dzierżawcy, o inwesto­ rze, o pracowniku. Lecz w pewnym ważnym sensie ta anonimowa postać nie jest ani moim bratem, ani nie moim bratem, ani bratem kogoś innego. Nie ma ona nazwiska, aczkolwiek ludzie posiadający nazwi­ ska często są — oprócz tysiąca innych przysługują­ cych im cech — konsumentami, inwestorami, dzier­ żawcami i pracownikami. W pewnym sensie ekono­ mista w ogóle nie wypowiada się o moim bracie lub czyimkolwiek bracie. Nie wie on, ani nie potrzebuje 14 — Bryt. fil. analityczna

209

wiedzieć, że mam brata, ani też jaki on jest. Nic z tego, co mówi ekonomista, nie wymagałoby zmiany, gdyby zmienił się charakter mego brata lub sposób jego życia. Jednakże w innym sensie ekonomista z pewnością wypowiada się o moim bracie, gdyż mó­ wi on o każdym dokonującym zakupów, inwestują­ cym swe oszczędności lub zarabiającym — kimkol­ wiek i jakikolwiek mógłby on być — a mój brat spełnia lub mógłby spełniać te czynności. Ezop opowiadał bajkę o psie, który porzucił kość, aby zdobyć kuszące jej odbicie. Żadne dziecko nie pomyśli, że miała to być zwykła anegdota o rzeczywistym psie. Miała to być lekcja o ludziach. Ale jakich ludziach? Może o Hitlerze. Ale Ezop nie wiedział, że będzie ist­ nieć Hitler. Dobrze, więc o Każdym. Ale nie ma ni­ kogo takiego jak Każdy. Bajka Ezopa dotyczyła, w pe­ wnym sensie, Hitlera lub kogokolwiek innego, kogo zechcecie wymienić. W innym sensie nie dotyczyła ona żadnej osoby, którą możecie wymienić. Gdy rozumiemy te różne sensy, w których morał lub stwierdzenie eko­ nomisty dotyczy i nie dotyczy jakiejś osoby, przestajemy uważać, że mój brat jest dobrze zamaskowanym człowiekiem ekonomii, albo że ekonomista nakłania nas do wierzenia w bajki. Śmiertelny konflikt między ekonomią a rzeczywistym życiem, odczuwany przez naszych dziadków, nie bardzo już nas martwi, dopóki przynajmniej nie staniemy się na tyle wzniośli, by my­ śleć nie o naszych braciach, lecz o kapitaliście i robot­ niku. Są oni, oczywiście, czymś zupełnie różnym od czyichś braci. Lecz myślę, że nie wyrośliśmy z poczucia, że między światem fizyki i światem realnego życia zachodzi prze­ ciwieństwo oraz że jeden z tych światów, przypuszczal­ nie — powiedzmy ze smutkiem — ten dobrze nam zna­ ny, jest światem z pozoru. Chcę was przekonać, że ta­ kie pojmowanie jest wynikiem wpływania na siebie, w obrębie teorii, rozmaitych krzyżujących się zamie­ rzeń, oraz pokazać wam niektóre ze źródeł tych prze­ cinających się zamierzeń. Tytułem wstępu do poważnej części argumentu chcę pomniejszyć dwie nazbyt rozdmuchane idee, z których

210

wywodzi się nie tyle nieodpartość, co pewna sugeśtywność argumentu za niemożliwością pogodzenia świata nauki ze światem codziennym. Jedną jest idea n a uk i, drugą — idea świata. (a) Nie istnieje takie zwierzę jak „Nauka“. Jest mnó­ stwo nauk. Większość tych nauk jest taka, że ich zna­ jomość lub — co jest nawet bardziej pociągające — wiedza o nich uzyskana ze słyszenia nie skłania nas w najmniejszym stopniu do przeciwstawiania świata tych nauk i świata codziennego. Filologia jest nauką, lecz nawet popularyzacja jej odkryć nie wywołałaby u nikogo przeświadczenia, że świat filologii nie może się znaleźć w obrębie świata znanych ludzi, rzeczy i zdarzeń. Niech filologowie odkrywają wszystko, co da się odkryć odnośnie do struktury i źródeł używanych przez nas wyrażeń; lecz ich odkrycia nie zawierają ten­ dencji do zmuszania nas, byśmy wykreślili jako zupeł­ nie chybione wyrażenia, których używamy i których filologowie także używają. Samo zdumienie, jakie wy­ wołuje w nas zapoznanie się z dowolnym tematem fi­ lologii, pokrewne jest temu, jakiego czasem doświad­ czamy, gdy dowiadujemy się, że powiedzmy — nasz stary, znany przycisk do papierów był kiedyś nasadą topora używanego przez prehistorycznego wojownika. Coś zupełnie zwykłego staje się, tylko na chwilę, brze­ mienne również w historię. Zwykły przycisk do pa­ pierów staje się, tylko na chwilę, również śmiercio­ nośną bronią. Ale to wszystko. Również większość innych nauk nie dostarcza nam poczucia, że przeżywamy nasze życie codzienne w ja­ kimś świecie z bańki mydlanej. Botanicy, entomologo­ wie, meteorologowie i geologowie nie wydają się za­ grażać ścianom, podłogom i sufitom w zwykłych miej­ scach naszego zamieszkania. Przeciwnie, wydaj e się, że wzbogacają oni wyposażenie tych miejsc i doskonalą w nich ład. Nie jest nawet tak, jak można by przy­ puszczać, że wszystkie gałęzie fizyki wywołują w nas ideę, że nasz świat codzienny jest światem na niby. Odkrycia i teorie astronomów i astrofizyków mogą spowodować w nas odczucie, że ziemia jest bardzo ma­ ła, lecz tylko w ten sposób, że wywołują w nas odczu­

211

cie, że niebo jest ogromne. To dręczące podejrzenie, że zarówno sfera ziemska, jak i ponadziemska są w jed­ nakiej mierze tylko namalowanymi tłami scenicznymi, nie powstanie nawet z zasłyszanej wiedzy o fizyce ciał ogromnych rozmiarów. Ani też nie powstanie z zasły­ szanej wiedzy o fizyce ciał średniej wielkości. Teoria dotycząca wahadła, kuli armatniej, pompy wodnej, punktu podparcia, balonu i maszyny parowej sama przez się nie prowadzi nas do wyboru między światem codziennym a tak zwanym światem nauki. W obrębie naszego świata codziennego możemy umieścić — bez teoretycznych kłopotów — nawet ciała stosunkowo małe. Pyłki kwiatowe, kryształki lodu i bakterie, acz­ kolwiek odkrywane jedynie za pomocą mikroskopu, same przez się nie skłaniają nas do wątpienia, czy rze­ czy średniej wielkości i ogromnych rozmiarów nie mo­ gą należeć do świata, do którego należą tęcze i mira­ że lub nawet marzenia senne. Zawsze wiedzieliśmy, że istnieją rzeczy nazbyt małe, aby mogły być ujrzane gołym okiem; szkło powiększające i mikroskop za­ dziwiły nas nie tym, że ustaliły ich istnienie, lecz tym, że odkryły ich rozmaitość oraz — w niektórych wypadkach — ich ważność. Myślę, że są dwie gałęzie nauki, które prowadzą — szczególnie, gdy pozostają w zgodzie ze sobą — do te­ go, co mogę opisać jako „skutek łabędziego śpiewu“, w wyniku niemal przekonania nas, że najlepsi nasi przyjaciele są naprawdę najgorszymi naszymi wroga­ mi. Jedną jest fizyczna teoria o ostatecznych składni­ kach materii, drugą jest ta dziedzina fizjologii czło­ wieka, która bada mechanizm i funkcjonowanie na­ szych organów percepcji. Nie sądzę, by w tym sporze większą różnicę sprawiło, czy owe ostateczne skład­ niki materii opiszemy tak, jak opisywali je atomiści greccy, czy tak, jak opisuje je dwudziestowieczny fizyk nuklearny. Nie sądzę też, by sprawiło to większą róż­ nicę, czy weźmiemy pod uwagę przestarzałe domysły czy też ostatnie, udowodnione odkrycia dotyczące me­ chanizmu percepcji. Niepokojący morał wyprowadzony przez Epikura, Galileusza, Syndenhama i Locke’a jest dokładnie ten sam, jaki wyciągnęli Eddington, She-

212

rrington i Russell. Fakt, że ten niepokojący morał wy­ prowadzono kiedyś z częściowej spekulacji, a obecnie oparty jest na dobrze utrwalonej teorii naukowej, nie czyni żadnej różnicy. Wyprowadzony morał nie jest częścią porządnej nauki obecnie i nie był on częścią złej nauki wcześniej. Wnosimy więc, że tzw. świat nauki, posiadający tytuł do zastąpienia naszego świata codziennego, nie jest — jak sugeruję — światem nauki w ogóle, lecz światem fizyki atomowej i subatomowej w szczególności, uzu-> pełnionej niektórymi niezupełnie stosownymi dodatka­ mi zaczerpniętymi z określonej gałęzi neurofizjologii. (b) Drugą ideą, która wymaga wstępnego ograniczenia, jest idea świata. Gdy słyszymy, że zachodzi poważna niezgodność między naszym światem codziennym i światem nauki lub — mówiąc bardziej szczegółowo — światem jednej gałęzi fizyki, trudno nam otrząsnąć się z wrażenia, że istnieją pewni fizycy, którzy — dzięki swym eksperymentom, kalkulacjom i teoretyzowaniu — czują się upoważnieni do powiedzenia nam wszyst­ kiego, cokolwiek by to było, co jest naprawdę ważne odnośnie do kosmosu. Podczas gdy teologowie byli ty­ mi, którzy opowiadali nam o stworzeniu i zarządzaniu kosmosem, ci fizycy są tu obecnie ekspertami, mimo że w artykułach i książkach, które piszą dla swych ko­ legów i uczniów, rzadko pojawia się słowo „świat”, a wielkie słowo „kosmos“ nie pojawia się chyba nigdy. Istnieje tu pewne ryzyko zamętu czysto słownego. Wie­ my, że wielu ludzi zajmuje się drobiarstwem i nie by­ liby oni zdumieni odkryciem czasopisma zatytułowa­ nego „Świat drobiu“. Słowo „świat“ nie jest tu użyte tak, jak używają go teologowie. Jest to rzeczownik ko­ lektywny, użyty dla objęcia wszystkich spraw dotyczą­ cych hodowli drobiu. Może być ono sparafrazowane przez słowo „pole“ lub „sfera zainteresowania“ lub „dziedzina”. W takim użyciu nie pojawia się kwestia wendety między światem drobiu a światem chrześci­ jańskim, ponieważ, gdy w wyrażeniu „świat chrześci­ jan“, słowo „świat“ mogłoby być sparafrazowane przez słowo „kosmos“, nie mogłoby być tak sparafrazowane w wyrażeniu drugim.

213

Oczywiście, jest czymś zupełnie nieszkodliwym mówić o świecie fizyków, jeśli czynimy to w sposób, w jaki mówimy o świecie hodowcy drobiu lub o świecie roz­ rywek. Moglibyśmy mówić odpowiednio o świecie ba­ kteriologa i świecie zoologa morskiego. W tym użyciu nie pojawia się konotacja powagi kosmicznej, gdyż słowo „świat“ w tym użyciu nie znaczy „ten świat“ lub „ten kosmos". Przeciwnie, oznacza ono określony dział zainteresowań, który ukonstytuowany jest przez zainteresowania fizyków. Ale to nie wszystko. Gdy bowiem istnieją całe zastę­ py zainteresowań naukowych, politycznych, artystycz­ nych itd., od których różnią się zainteresowania właś­ ciwe dla fizyków, gdy więc istnieją całe zastępy dzia­ łów zainteresowań odmiennych od działu zaintereso­ wań fizyków i nie pozostających z nim w konflikcie, pozostaje ważny wzgląd, z uwagi na który przedmiot podstawowej teorii fizycznej obejmuje lub nakłada się na przedmiot wszystkich innych nauk przyrodniczych. Próbki zebrane przez biologa morskiego, chociaż nie są przedmiotem szczególnego zainteresowania teorety­ ka fizyki, są wszakże, w sposób pośredni, próbkami te­ go, czym jest on szczególnie zainteresowany. Takimi są także przedmioty badane przez geologa, mikologa i fi­ latelistę. Nie ma niczego, co badałby przyrodnik, do czego nie odnosiłyby się prawdy fizyki; a stąd pokusa do uogólnienia, że fizyk mówi przeto o wszystkim, a tym samym, że mówi on przede wszystkim o kosmosie. Tym samym, przede wszystkim kosmos musi być opi­ sany wyłącznie w jego terminach, a tylko błędnie mo­ że być opisany w terminach którejś z tych innych nauk szczegółowych albo, rażąco błędnie, w terminach teologicznych, albo — najbardziej rażąco ze wszyst­ kich — w terminach potocznych konwersacji. Pozwólcie, że przypomnę wam, że właśnie przed chwi­ lą nie znalazłem wady w teorii ekonomii, gdy dowo­ dziłem, że nie wypowiada ona ani kłamstwa, ani prawd o charakterze mego brata; tak samo nie znajduję obe­ cnie wady w teoriach fizyków, gdy dowodzę, że nie wypowiadają oni ani kłamstw, ani prawd o świecie w jakimś wzniosłym sensie słowa „świat“. Tak jak

214

wówczas dowodziłem, że teoria ekonomii, nie wymie­ niając mego brata, wypowiada prawdy o dowolnych transakcjach rynkowych, w które on lub ktokolwiek inny mógłby się zaangażować, tak obecnie dowodzę, że prawdy podstawowej teorii fizycznej są, bez wy­ mieniania kosmosu, prawdami o wszelkich dowolnych przedmiotach w świecie. Nie próbuję bynajmniej wykładać jakiejś teorii nau­ kowej, ani też czegokolwiek do niej dodawać. Nie mam po temu kompetencji, a jeślibym ją miał, przypusz­ czam, że nie miałbym takiej skłonności. Zależy mi je­ dynie na wykazaniu, że pewne nienaukowe wnioski wydają się wypływać — ale nie wypływają — z pew­ nego rodzaju teorii naukowej. Nie kwestionuję nicze­ go, co jakiś przyrodnik wypowiada w dzień powszedni rzeczowym tonem. Ale z pewnością kwestionuję więk­ szość tego, co bardzo nieliczni z nich mówią wznios­ łym tonem w niedzielę. Zamierzam teraz spróbować ukazać ukryty schemat lo­ giczny poglądu, że prawdy fizyki wykluczają prawdy życia codziennego, a uczynię to za pomocą szeroko przeprowadzonej analogii, którą — mam nadzieję — przez krótki czas potraktujecie z wyrozumieniem. Stu­ denta pewnego college’u dopuszczono któregoś dnia do wglądu w rachunki college’u i do przedyskutowania ich z lustratorem. Dowiaduje się on, że rachunki te wskazują, jak działał college w ciągu roku. „Zoba­ czysz“, powiadają mu, „że wszystkie poczynania col­ lege^ przedstawione są w tych kolumnach. Studenci pobierali naukę, a tu są wniesione przez nich opłaty za naukę. Wykładowcy ich uczą, a tu są honoraria, jakie oni otrzymują. Rozgrywano zawody, a oto cyfry: tyle za czynsz, tyle płacą stróżowi itd. Wymienione są także wasze rozrywki; oto co wypłacono w sklepie mięsnym, w sklepie spożywczym i w owocowym, tu są wydatki na kuchnię, a tu wasze wpłaty na cze­ sne“. Początkowo zainteresowało to studenta tylko w niewielkim stopniu. Przyznał, że te kolumny dają mu odmienny pogląd na życie college’u od wyryw­ kowych poglądów uzyskanych poprzednio z jego do­ świadczeń pracy w bibliotece, gry w piłkę nożną', spo­

215

żywania posiłków z przyjaciółmi, i innych. Lecz po­ tem pod wpływem powagi i rzeczowego tonu lustra­ tora zaczyna się nagle zdumiewać. Wszystko z życia college’u jest tu systematycznie uporządkowane i wy­ rażone w terminach, które — chociaż bezbarwne — są precyzyjne, bezosobowe i dające się do końca sprawdzić. Każdemu plusowi odpowiada tam równo­ ważny przeciwstawny mu minus; wpływy są sklasy­ fikowane; wykazane są źródła i przeznaczenie wszyst­ kich wypłat. Ponadto, sięgnięto po ogólną konkluzję; przedstawiono finansową sytuację college’u i poró­ wnano z jego sytuacją w poprzednich latach. Czyż więc ten sposób myślenia rzeczoznawcy o życiu col­ lege^ nie jest, może, właściwym sposobem, a inne spo­ soby, mętne i obciążone emocjonalnie, do których był on przyzwyczajony, sposobami błędnymi? Najpierw wierci się niespokojnie i sugeruje: „Czy te rachunki nie przedstawiają nam może tylko jednej części życia college’u? Kominiarz i kontroler liczników prądu elektrycznego dostrzegają swe wąskie odcinki działalności college’u; lecz niikt nie przypuszcza, by mieli oni opowiedzieć coś więcej niż drobny fragment całości. Może pan, panie lustratorze, podobny jest do nich i widzi tylko małą część tego, co się dzieje“. Lecz lustrator odrzuca tę sugestię. „Nie“, powiada, „tu są opłaty na kominiarza, po tyle za każdy oczyszczony ko­ min, a tu są wpłaty dla zakładu energetycznego, poty-, le za jednostkę. Udział każdej osoby w życiu college’u, łącznie, z moim własnym, jest wykazany tu w cyfrach. Nie ma niczego cząstkowego w księgowości college’u. Wszystko jest objęte. Co więcej, cały system księgo­ wości jest jednolity dla wszystkich college’ów i jest jednolity, przynajmniej w głównych zarysach, dla wszelkich firm, administracji rządowej i rad miejskich. Nie przyjmuje się żadnych spekulacji czy hipotez; za pomocą wspaniałej zasady podwójnego księgowania nasze wyniki wznoszą się poza zasięg opinii i przesą­ du. Księgi te mówią prawdę obiektywną o całym ży­ ciu całego college’u; historie, które wy opowiadacie o college’u swoim braciom i siostrom, są tylko malow­

216

niczymi trawestacjami zaksięgowanych faktów. To tyl­ ko marzenia. Tu jest rzeczywistość.“ A co student na to? Nie może zakwestionować dokładności ksiąg, ich zasięgu i wyczerpującego ich charakteru. Nie może oskarżyć ich o to, że obejmują pięć lub sześć stron ży­ cia college’u, lecz nie obejmują pozostałych szesnastu stron. Wszelkie strony, o jakich może on pomyśleć, są istotnie należycie objęte. Może będzie on dostatecznie bystry, by podejrzewać, że ze słowem „objęty“, wykonano tu jakąś subtelną sztuczkę. Płatna konsultacja, którą odbył w zeszłym semestrze u lektora języka anglosaskiego, została rze­ czywiście objęta, lecz księgi rachunkowe milczą na te­ mat tego, co było przedmiotem konsultacji, a lustra­ tor nie zdradza żadnej dociekliwości odnośnie do po­ stępu w nauce u studenta. On sam, student, także ob­ jęty został w wielu pozycjach ksiąg rachunkowych ja­ ko odbiorca stypendium, jako uczeń lektora języka anglosaskiego itd. Objęto go, ale nie scharakteryzowa­ no, chociażby błędnie. Nie powiedziano o nim nic, co by nie pasowało do wyższego wzrostem stypendysty albo znacznie mniej zapalonego studenta języka anglo­ saskiego. Niczego w ogóle nie powiedziano o nim oso­ biście. Nie został on opisany, chociaż został finansowo rozliczony. Rozważmy szczególny przypadek. W pewnym sensie, lustratora bardzo interesują książki zakupione przez bibliotekarza do biblioteki college’u. Muszą być one szczegółowo rozliczone, musi być zaksięgowana cena zapłacona za każdą książkę, fakt odbioru książki musi być odnotowany. Lecz w innym sensie, lustratora nie muszą w ogóle interesować te książki, nie musi on bo­ wiem posiadać jakiegokolwiek pojęcia o treści książek ani o tym, czy ktokolwiek je czyta. Książka jest dla niego tylko tym, co ukazuje cena na okładce. Różnice między jedną książką a drugą, to dla niego różnice w szylingach. Cyfry w rubryce przeznaczonej na rozli­ czenia biblioteki istotnie obejmują każdą z faktycznie zakupionych książek; jednakże, te cyfry nie byłyby in­ ne, gdyby te książki były inne w treści, w innym ję­ zyku, stylu i innej okładce, jak długo ich ceny pozo­

217

staną te same. Te rozliczenia nie mówią ani kłamstw, ani prawd o treści którejkolwiek z tych książek. W tym sensie słowa „opisać“, jakiego używa recenzent, nie opisują one żadnej z książek, aczkolwiek skrupulatnie obejmują wszystkie książki. Która więc książka jest realna, a która pozorna: książ­ ka czytana przez studenta, czy książka, której cena za­ księgowana jest w księgach rachunkowych biblioteki? Oczywiście, nie ma na to odpowiedzi. Nie ma dwóch książek, ani też jednej realnej książki, a obok niej drugiej książki pozornej, z których ostatnia, co brzmi podejrzanie, byłaby tą, która jest użyteczna w bada­ niach. Istnieje po prostu książka dostępna dla studenta oraz zapis w księgach rachunkowych wyszczególniający ce­ nę zapłaconą za nią przez college. Nie mogłoby być żadnego takiego zapisu, gdyby nie było książki. Nie mogłoby być bibliteki złożonej jedynie z cen książek; aczkolwiek nie mogłoby być także dobrze prowadzo­ nego college’u, który by posiadał bibliotekę pełną ksią­ żek, lecz nie potrzebowałby prowadzenia żadnej księ­ gowości biblioteki. Biblioteka, z której korzysta student, jest tą samą biblioteką, którą rozlicza księgowy. To, co student znaj­ duje w bibliotece, jest tym, o czym księgowy wypo­ wiada się w funtach, szylingach i pensach. Sugeruję, jak widzicie, że po części w ten sam sposób świat fi­ lologa, biologa morskiego, astronoma i gospodyni do­ mowej jest tym samym światem, co świat fizyka; a to, co zwykły człowiek i bakteriolog odnajdują w świecie, jest tym, o czym fizyk wypowiada się w swym języku technicznym. Nie chcę rozciągać tej analogii poza określone granice. Nie uważam, że teoria naukowa pod wszystkimi lub pod wieloma względami podobna jest do zestawienia bilansowego, lecz jedynie, że podobna jest ona do ze­ stawienia bilansowego pod jednym ważnym względem, mianowicie tym, że formuły nauki i finansowe zaksię­ gowania z istoty swej milczą o pewnego rodzaju spra­ wach, po prostu dlatego że ex officio wypowiadają się one wyraźnie o innych, lecz powiązanych ze sobą

218

sprawach. Wszystko, co student mówi o książkach w bibliotece, może być prawdą, i wszystko, co księgowy o nich mówi, może być prawdą. Informacje studenta o książkach są bardzo niepodobne do tych, jakie po­ siada księgowy, informacje studenta nie dadzą się tak­ że wyprowadzić z informacji księgowego, ani vice ver­ sa. Jednakże, informacje księgowego obejmują, we właściwym sensie, informacje studenta, aczkolwiek te pierwsze z istoty swej milczą o literackich i dydakty­ cznych własnościach książek, które to własności inte­ resują właśnie studenta. Zjawisko wendety między róż­ nymi sposobami opisu biblioteki jest złudne, jak złud­ nym było zjawisko wendety między moim sposobem mówienia o moim bracie a sposobem mówienia eko­ nomisty o czyimkolwiek bracie. Chociaż bowiem księ­ gowy, w pewnym bardzo ogólnym sensie, mówi o ksią­ żkach w bibliotece, on w ogóle nie opisuje, w tym sensie słowa, jakim posługuje się recenzent, ani, oczy­ wiście, nie opisuje błędnie tych książek. Przedstawia on arytmetyczne relacje zachodzące w roku finanso­ wym między ogółem rachunków zapłaconych księga­ rzom za książki a — jakoś pośrednio — ogółem ra­ chunków wypłaconych college’owi za użycie tych ksią­ żek. Sam fakt istnienia takich rachunków i ich odno­ towania, oraz, co za tym idzie, takich relacji arytmety­ cznych między ich sumami, logicznie zakłada, że w bi­ bliotece istnieją książki faktycznie kupione od księga­ rzy i faktycznie dostępne do czytania dla studentów. Zakłada to logicznie, że istnieją rzeczy, których opisy podane przez studenta są prawdziwe lub fałszywe, acz­ kolwiek opisów tych nie można wyczytać z ksiąg ra­ chunkowych biblioteki. Pełna historia życia college’u w ciągu roku może nie tylko obejmować oba rodzaje informacji o książkach, lecz nie mogłaby zawierać ja­ kiejś jednej strony informacji jednego rodzaju nie ma­ jąc strony informacji drugiego rodzaju. Nie jest to za­ gadnienie dwóch przeciwstawnych bibliotek lub dwóch przeciwstawnych opisów jednej biblioteki, lecz zagad­ nienie dwóch różnych, lecz uzupełniających się, sposo­ bów podania informacji różnego rodzaju odnośnie do jednej biblioteki.

219

Popularyzatorzy teorii fizycznych próbują czasem oswoić nas ze swymi teoriami mówiąc, że teorie te wy­ powiadają się o krzesłach i stołach. Sprawia to, że przez chwilę czujemy się dobrze. Lecz tylko przez chwi­ lę, gdyż natychmiast dowiadujemy się, że to, co teorie te mają do powiedzenia o krzesłach i stołach, jest czymś zupełnie niepodobnym do tego, co my o nich mówimy do pokojówki i co stolarz mówi nam o nich. Co gorsza, mamy wrażenie, że to, co my i stolarz mó­ wimy o nich, jest czymś nienaukowym i niewystarcza­ jącym, natomiast to, co teorie te mówią o nich, jest naukowe i musi wystarczać. Oczywiście, teorie fizy­ czne faktycznie w ogóle nie opisują krzeseł i stołów, w każdym razie opisują nie bardziej niż księgowy opi­ suje książki zakupione dla biblioteki. Księgowy mówi o rachunkach za książki i tym samym, pośrednio, o za­ kupionych książkach. Lecz to pośrednie odniesienie nie jest opisem; ani też nie jest opisem rywalizującym z opisem podanym przez studenta; nie jest więc tak­ że opisem, którego dokładność zawierałaby niedokład­ ność opisu podanego przez studenta. Co jest prawdą lub fałszem w odniesieniu do rachunków książkowych, nie jest prawdą ani fałszem w odniesieniu do książek ani odwrotnie, a jednak fakt, że dane stwierdzenie do­ tyczące rachunków książkowych jest prawdziwe, wy­ maga sam w sobie innego, zupełnie odmiennego stwier­ dzenia, które byłoby prawdziwe w odniesieniu do ksią­ żek. Odpowiednio rzecz się ma na innym polu. W żad­ nej części teorii cząstek ostatecznych nie ma miejsca na opis, ani na błędny opis krzeseł i stołów, a w opi­ sie krzeseł i stołów nie ma miejsca na opis ani na błędny opis cząstek ostatecznych. Stwierdzenie, które jest prawdziwe lub fałszywe w jednym opisie, nie jest ani prawdziwe, ani fałszywe w drugim. Nie może ono przeto rywalizować ze stwierdzeniem w drugim opi­ sie. Sam fakt, że jakieś stwierdzenie w fizyce jest prawdziwe, wymaga, by jakieś inne stwierdzenie (nie można tego wydedukować, które), dotyczące takich rzeczy, jak krzesła i stoły, było prawdziwe. Księgowy mógłby próbować objaśnić nam przystępnie swoje szeregi równoległych kolumn mówiąc o jakiejś

220

określonej pozycji, że zawiera sprawdzoną prawdę o książkach. Gdyby to mu się udało, mógłby wywołać w nas wrażenie, że książki zostały nagle pozbawione swych treści i stały się — niezdatnymi do czytania — bladymi cieniami rachunków książkowych. Nie można lekceważyć księgowości, lecz można i powinno się zle­ kceważyć księgowego, który dopuszcza do tego, by je­ go księgi rachunkowe wywołały w nas przeświadcze­ nie, jakie w nim samym wywołują jego zestawienia, mianowicie, że książki to nic innego, jak tylko pozycje w kolumnach cyfr oznaczających funty, szylingi i pensy. Mam nadzieję, że ta nużąca analogia zadowoliła was w tym przynajmniej, że wskazała nam właściwe roz­ wiązanie logiczne; że przynajmniej nie ma żadnej ge­ neralnej obiekcji logicznej w odniesieniu do powie­ dzenia, że fizyka — obejmując przedmioty badane przez nauki bardziej szczegółowe i opisywane przez zwykłego obserwatora — nie ogłasza jednak konku­ rencyjnego ich opisu; a nawet, że aby fizyka była na swój sposób prawdziwa, muszą istnieć opisy innego rodzaju, które są prawdziwe na swój zupełnie odmien­ ny sposób lub odmienne sposoby. Nie musi tu chodzić o dwa rywalizujące ze sobą światy, z których jeden ma być pozorny, ani też o różne sektory lub dzie­ dziny jednego świata, takie że to, co jest prawdziwe w zakresie jednej dziedziny, byłoby fałszywe w zakre­ sie drugiej. W tym sensie, w jakim pejzażysta maluje dobry lub zły obraz pasma wzgórz, geolog nie maluje konkuren­ cyjnego obrazu — ani dobrego, ani złego — tych wzgórz, chociaż to, o czym mówi on nam w geologii, są to te same wzgórza, które malarz odwzorowuje lub błędnie odwzorowuje. Malarz nie uprawia złej geolo­ gii, a geolog nie zajmuje się ani dobrym, ani złym malowaniem krajobrazów. W tym sensie, w jakim stolarz mówi nam o jakimś meblu i podaje jego opis trafny lub błędny (wszystko jedno, czy mówi o jego barwie, o drzewie, z którego jest zrobiony, o jego sty­ lu, technice stolarskiej lub okresie powstania), fizyk nuklearny nie proponuje opisu konkurencyjnego, traf­

221

nego lub błędnego, chociaż to, co mówi on nam w swej fizyce nuklearnej, obejmuje to, co opisuje sto­ larz. Nie udzielają oni przeciwstawnych odpowiedzi na te same pytania ani na pytania tego samego rodzaju, aczkolwiek zagadnienia, którymi zajmuje się fizyk, dotyczą — w jakimś raczej sztucznym sensie słowa „dotyczą“ — tego, czego dotyczą informacje podane przez stolarza. Fizyk nie wspomina o meblach; to, o czym mówi, są to, powiedzmy, rachunki dla takich rzeczy jak inter alia poszczególne meble. Pogląd ten wyrażony jest czasem w następujący spo­ sób. Tak jak malarz znajdujący się po jednej stronie góry i malujący farbami olejnymi oraz malarz po dru­ giej stronie tej góry malujący farbami wodnymi two­ rzą bardzo różne obrazy, które jednak mogą być świet­ nymi obrazami tej samej góry, tak też fizyk nuklear­ ny, teolog, historyk, poeta liryczny i człowiek z ulicy tworzą bardzo odmienne, a jednak zgodne, a nawet uzupełniające się obrazy jednego i tego samego „świa­ ta”. Lecz analogia ta jest niebezpieczna. Powiedzieć, że księgowy i recenzent obaj podają opisy tej samej ksią­ żki, to dość ryzykowne, gdyż w naturalnym sensie sło­ wa „opisać“, w jakim recenzent opisuje lub błędnie opisuje książkę, księgowy jej w ogóle nie opisuje. Ale jest czymś bardziej ryzykownym charakteryzować fi­ zyka, teologa, historyka, poetę i człowieka z ulicy jako tych, którzy w równym stopniu tworzą „obrazy“, czy to tych samych przedmiotów, czy to różnych przed­ miotów. To bardzo konkretne słowo „obraz“ zaciera ogromne różnice między czynnościami przyrodnika, hi­ storyka, poety i teologa, nawet bardziej niż stosunko­ wo abstrakcyjne słowo „opis“ zaciera wielkie różnice między czynnościami księgowego i recenzenta. To wła­ śnie te zatarte różnice wymagają wyraźnego ujawnie­ nia. Jeśli pozorna wrogość między nauką i teologią lub między fizyką podstawową i wiedzą potoczną ma w ogóle zaniknąć, może to nastąpić nie w wyniku poczy­ nienia grzecznych kompromisów i przyznania, że obie strony, działając z różnych punktów widzenia i na różnie zakreślonym materiale, są naprawdę swego ro­ dzaju artystami, lecz jedynie w wyniku przeprowadze­

222

nia bezkompromisowych rozróżnień między ich czyn­ nościami. By zadowolić sprzedawcę tytoniu i instruk­ tora gry w tenisa wykazując, że między nimi nie mu­ szą zachodzić antagonizmy zawodowe, nie jest ani ko­ nieczne, ani stosowne starać się wykazać, że są oni na­ prawdę towarzyszami pracy w jakimś wspólnym, lecz tajemniczym przedsięwzięciu misyjnym. Lepiej jest uprzytomnić im, jak bardzo odmienrite i niezależne są faktycznie ich zawody. Istotnie, to zacieranie różnic na skutek używania pojęć takich, jak obrazowanie, opisy­ wanie, wyjaśnianie i innych, dla objęcia nimi tego, co zasadniczo odmienne, wzmacnia inne tendencje do asymilowania różnic i bezkrytycznego włączania do rozu­ mowań tych właśnie podobieństw, których bezpodsta­ wność rodzi dylematy. Tłumaczył M. HEMPOLIŃSKI

JOHN LANGSHAW AUSTIN

ARGUMENT Z ILUZJI

Austin byl jednym z najcelniejszych krytyków teorii danych zmysłowych i fenomenallstycznych konkluzji wyprowadza­ nych z tej teorii. Swą krytykę — wypowiedzianą najpierw w wykładach oksfordzklch z 1947 r., a opublikowaną dopiero pośmiertnie, w opracowaniu G. J. Warnocka pt. Sense and Sensibilia, Oxford 1962 — skierował Austin głównie przeciw­ ko teorii danych zmysłowych w wersji A. J. Ayera, zawar­ tej w pracy Foundations of Empirical Knowledge. Poniższy tekst jest tłumaczeniem rozdziału HI, Sense and Sensibilia.

Pierwotnym celem argumentu z iluzji jest skłonienie ludzi do uznania „danych zmysłowych“ jako właściwej i poprawnej odpowiedzi na pytanie, co oni spostrzega­ ją w pewnych nienormalnych, wyjątkowych przypad­ kach; lecz faktycznie uzupełnia się go zwykle drugą częścią, mianowicie argumentem zmierzającym do wy­ kazania, że ludzie zawsze spostrzegają dane zmysłowe. Dobrze, na czym więc polega argument? W sformułowaniu Ayera i, przebiega on następująco. Jest on „oparty na fakcie, że rzeczy materialne mogą ukazywać różne wyglądy różnym obserwatorom lub te­ mu samemu obserwatorowi w różnych warunkach, oraz że charakter tych wyglądów jest w pewnym zakresie wyznaczony przyczynowo przez stan tych warunków i stan obserwatora“. Jako ilustracje tego rzekomego fa­ ktu, Ayer przytacza perspektywę („moneta, która z jed­ nego punktu widzenia wygląda jak okrągła, może wyglądać jak eliptyczna z drugiego"); załamywanie światła („kij, który normalnie przedstawia się jako prosty, wygląda na złamany, gdy widziany jest w wo­ dzie“) ; zmiany w widzeniu kolorów wywołane przez narkotyki („takie jak meskalina“); odbicia zwierciadla­ ne; widzenie podwójne; halucynacja; pozorne zmiany 1 A. J. Ayer, Foundations of Empirical Knowledge, London 1940, Macmillan, s. 3—5.

224

w odczuciach smakowych; zmiany w odczuwaniu cie­ pła („w zależności od tego, czy ręka odczuwająca cie­ pło sama jest gorąca czy zimna“); zmiany w odczu­ waniu rozmiaru („moneta wydaje się większa, gdy umieści się ją na języku, niż gdy trzymana jest na dło­ ni“) ; oraz często przytaczany fakt, że „ludzie, którym amputowano członki, mogą w dalszym ciągu odczuwać w nich ból“. Następnie wybiera on trzy spośród tych przykładów dla szczegółowego rozpatrzenia. Pierwszy, załamywa­ nie światła: kij, który normalnie „przedstawia się ja­ ko prosty”, lecz „wygląda na złamany”, gdy widziany jest w wodzie. Przyjmuje on „założenia”, (a) że kij w rzeczywistości nie zmienia swego kształtu, gdy zanurzo­ ny jest w wodzie, oraz (b) że kij nie może być równo­ cześnie zakrzywiony i prostyNastępnie konkluduje („wynika”), że „przynajmniej jeden ze wzrokowych wyglądów kija jest zwodniczy“. Mimo to, nawet gdy „to, co widzimy, nie jest rzeczywistą własnością rze­ czy materialnej, przyjmuje się, że jednak coś widzimy“ — i to coś ma się nazywać „daną zmysłową“. Dana zmysłowa ma być „przedmiotem, którego jesteśmy bez­ pośrednio świadomi w spostrzeżeniu, o ile nie jest częścią jakiejś rzeczy materialnej“. (Podkreślenia w tym i w następnych dwóch paragrafach są moje 1 2). Następny przykład — miraże. Człowiek, który widzi miraż, powiada Ayer, „nie spostrzega żadnej rzeczy materialnej; gdyż oaza, o której myśli, że ją spostrze­ ga, nie istnieje“. Lecz „jego doświadczenie nie jest do­ świadczeniem niczego“; przeto „mówimy, że doświad­ cza on danych zmysłowych, które w swym charakte­ rze podobne są do tego, czego by on doświadczał, gdy­ by widział rzeczywistą oazę, lecz są one urojone w tym 1 To, że Ayer nazywa je „założeniami“, jest nie tylko dziwne, lecz także ważne. Później będzie poważnie zmierzał do odrzucenia przynajmniej jednego z nich, czego by nie uczynił, gdyby uznał je w tym miejscu za zwykłe i niezaprzeczalne fakty, jakimi są rzeczy­ wiście. 2 (Tj. Austina. Także przypisy pochodzą od Austina, o ile nie są zaznaczone inaczej. M.H.). 15 — Bryt. fil. analityczna

225

sensie, że rzecz materialna, którą wydają się one przed­ stawiać, nie istnieje tam naprawdę“. W końcu, przykład odbicia. Gdy patrzę na siebie w lustrze, „ciało moje wydaje się być w pewnej odle­ głości za szkłem“; lecz faktycznie nie może się ono znajdować w dwóch miejscach naraz; przeto, moje spostrzeżenia w tym wypadku „nie mogą być wszyst­ kie poprawne“. A jednak widzę coś; i jeżeli „nie ma tam naprawdę żadnej takiej rzeczy materialnej, jak moje ciało, w miejscu gdzie wydaje się ono znajdować, to czym jest to, co widzę?” Odpowiedź — daną zmysłową. Ayer dodaje, że „ten sam wniosek może być osiągnięty na podstawie jakiegokolwiek innego z moich przykładów“. Chciałbym teraz, przede wszystkim, zwrócić uwagę na nazwę tego argumentu — „argument z iluzji“ — oraz na fakt, że przedstawiony on jest jako prowadzący do konkluzji, że niektóre przynajmniej z naszych „spo­ strzeżeń“ są urojone. Zawarte są tu bowiem dwie jas­ ne implikacje: (a) że wszystkie wypadki przytoczone w tym argumencie są wypadkami iluzji; oraz (b) że iluzja i urojenie to to samo. Lecz obie te implika­ cje są, oczywiście, zupełnie błędne; i wykazanie tego nie jest bynajmniej sprawą nieistotną, gdyż, jak zoba­ czymy, argument korzysta z pomieszania w tym wła­ śnie punkcie. Jakie więc były autentyczne przykłady iluzji? (Fak­ tem jest, że żaden z wypadków przytoczonych przez Ayera nie jest w ogóle, w każdym razie bez znie­ kształceń, wypadkiem iluzji.) Po pierwsze więc, istnie­ ją pewne zupełnie jasne wypadki iluzji optycznej — na przykład wypadek, w którym sprawiono, że jedna z dwóch linii o równej długości wygląda na dłuższą od drugiej. Są także iluzje wywołane * przez zawodowych „iluzjonistów”, sztukmistrzów — na przykład tzw. bez­ głowa kobieta na scenie, przygotowana tak, by wy­ glądała na pozbawioną głowy, albo — lalka brzuchomówcy sporządzona tak, by wydawało się, że mówi. Cokolwiek odmienny jest wypadek — (zazwyczaj) nie wywołany celowo — gdy koła obracające się dość szybko w jednym kierunku mogą wyglądać jak gdy­

226

by się obracały zupełnie powoli w kierunku przeciw­ nym. Z drugiej strony, urojenia są czymś całkowicie różnym od iluzji. Typowymi przykładami mogłyby być urojenia prześladowcze, urojenia wielkości. Są one głównie sprawą znacznie zaburzonych przekonań (a tym samym, prawdopodobnie, zachowań się) i równie dobrze mogą nie pozostawać w żadnym szczególnym związku z percepcją.1 Lecz myślę, że moglibyśmy tak­ że powiedzieć, że pacjent, który widzi różowe szczury, posiada (cierpi na) urojenie; w szczególności, bez wątpienia, gdy — co mogłoby prawdopodobnie się zdarzyć — nie uświadamia on sobie jasno, że jego ró­ żowe szczury nie są realnymi szczurami. 1 2 Najważniejsza różnica polega tu na tym, że termin „iluzja“ (w kontekście spostrzeżeniowym) nie sugeru­ je pojawienia się czegoś zupełnie nierealnego — prze­ ciwnie, na kartce papieru celowo wytyczone zostały linie i strzałki, przygotowano na scenie kobietę z gło­ wą ukrytą w czarnym worku, przygotowano obraca­ jące się koło — podczas gdy termin „urojenie“ istotnie sugeruje coś zupełnie nierealnego, coś, czego rzeczywi­ ście w ogóle nie ma. (Przeświadczenia człowieka po­ siadającego urojenia prześladowcze mogą być całko­ wicie pozbawione podstawy.) Z tego powodu urojenia są czymś znacznie bardziej poważnym; coś tu jest rze­ czywiście nie w porządku i, co więcej, coś jest nie w porządku z osobą posiadającą urojenia. Lecz gdy widzę iluzję optyczną, jakkolwiek by ona przebiega­ ła, nic niepokojącego ze mną osobiście się nie dzieje, iluzja nie jest jakimś niewielkim (ani wielkim) zabu­ rzeniem lub idiosynkrazją mojej osoby; w zupełności dostępna jest ona innym, każdy może ją zobaczyć, a w wielu wypadkach można wyznaczyć schematy dzia­ łań prowadzących do jej wywołania. Ponadto, jeśli mamy się nie poddać iluzji, musimy mieć się na bacz­ ności; bezużyteczne jest wszakże mówić cierpiącemu 1 W tym punkcie utrzymują się, oczywiście, także pewne użycia słowa „iluzja“; są iluzje, które niektórzy ludzie (jak mówi się o nich) tracą, gdy dorośleją i mą­ drzeją. 2 Porównaj: biały królik w sztuce pt. Harvey. 227

na urojenia, by miał się na baczności. On wymaga leczenia. Jak to się dzieje, że mamy tendencję — jeśli ją mamy — do mieszania iluzji z urojeniami? Cóż, po części, terminy te są nieraz bez wątpienia używane w sposób swobodny. Lecz rzecz polega także na tym, że ludzie mogą mieć, nie dając tego wyraźnie do zrozumienia, różne poglądy lub teorie odnośnie do tego, co zachodzi w pewnych wypadkach. Weźmy, na przykład, wypa­ dek widzenia ducha. Nie ma powszechnej znajomości ani zgody co do tego, czym jest widzenie ducha. Nie­ którzy myślą o widzeniu ducha jako przypadku cze­ goś wyczarowanego, może przez zaburzony system nerwowy nieszczęśnika; a więc, przy takim poglądzie, widzenie ducha jest wypadkiem urojenia. Ale w poję­ ciu innych ludzi to, co nazywa się widzeniem duchów, jest wypadkiem złudzenia wywołanego zapewne przez cienie lub odbicia, lub sztuczki świetlne, a więc uwa­ żają oni ten wypadek za iluzję. W ten sposób, widze­ nie ducha, na przykład, może być czasem zaliczone do „urojeń“, czasem do „iluzji“; i można tego nie zau­ ważyć, że nie jest to bez różnicy, jakiego użyjemy określenia. Podobnie wydaje się, że istnieją różne teorie odnośnie do tego, czym są miraże. Niektórzy wydają się uważać miraże za wizję wyczarowaną przez pomylony umysł spragnionego i wyczerpanego podróżnika (urojenie), podczas gdy w innych opisach będzie to wypadek załamania się światła w atmosferze które sprawia, że coś znajdującego się poza horyzon­ tem pojawia się ponad nim (iluzja). Ayer, jak pamięta­ cie, przyjmuje pogląd, że jest to urojenie, aczkolwiek umieszcza ten wypadek wśród innych jako iluzję. Nie mówi on, że oaza wydaje się być tam, gdzie jej nie ma, lecz ogólniej, że „ona nie istnieje“). Sposób, w jaki „argument z iluzji“ korzysta z nierozróżniania iluzji od urojeń, polega, jak myślę, na tym. O tyle, o ile sugeruje się, że przedstawione nam wy­ padki są wypadkami iluzji, zachodzi implikacja (w zwykłym użyciu tego słowa), że wówczas naprawdę istnieje coś, co spostrzegamy. Lecz wówczas, gdy wy­ padki te zaczynają być niepostrzeżenie nazywane uro­

228

jeniami, pojawia się całkiem odmienna sugestia, że coś jest wyczarowane, nierzeczywiste, a w każdym razie „niematerialne“. Te dwie implikacje razem wzięte mo­ gą więc delikatnie insynuować, że w przytoczonych wypadkach naprawdę pojawia się coś, co my spostrze­ gamy, lecz że jest to coś niematerialnego; a insynua­ cja ta, nawet jeśli sama nie wynika z założeń, z pew­ nością jest dobrze obliczona na zbliżenie nas do tego właśnie stanowiska, na którym zwolennicy teorii da­ nych zmysłowych chcieliby nas widzieć. Tyle więc o różnicach między iluzjami a urojeniami oraz o powodach, by ich ze sobą nie mieszać — acz­ kolwiek z pewnością można by o tym powiedzieć znacznie więcej. Spójrzmy teraz pokrótce na niektóre inne wypadki z listy Ayera. Odbicia, na przykład. Niewątpliwie można wywołać iluzję za pomocą luster właściwie ustawionych. Ale czy każdy właśnie wypa­ dek widzenia czegoś w lustrze jest iluzją, jak wnosi Ayer? Z całą pewnością nie. Gdyż widzenie rzeczy w lustrach jest zjawiskiem całkowicie normalnym, doskonale znanym, i zwykle nie pojawia się zagadnie­ nie wprowadzenia kogoś w błąd. Niewątpliwie, jeśli ktoś jest dzieckiem lub tubylcem i nigdy przedtem nie widział się w lustrze, może, gdy zobaczy się w nim, być dość zakłopotany, a nawet doznać zaburzeń wzro­ kowych. Ale czy to jest powód, abyśmy wszyscy po­ zostali mówili w tym wypadku o iluzji? I zupełnie to samo zachodzi przy zjawiskach perspektywy; znowu można odgrywać sztuczki z perspektywą, lecz w zwykłych przypadkach nie pojawia się kwestia iluzji. To, że okrągła moneta powinna „wyglądać eliptycz­ nie“ (w pewnym sensie) z określonych punktów wi­ dzenia, jest dokładnie tym, czego się spodziewamy i czego normalnie doświadczamy; doprawdy, musiałoby być z nami źle, gdybyśmy tak nie doświadczali. Załamanie promieni — kij, który wygląda w wodzie jak złamany — jest znowu przypadkiem zbyt dobrze znanym, by nazywać go poprawnie iluzją. Być może, gotowi bylibyśmy się zgodzić, że kij wygląda jak zła­ many; ale zdołamy wówczas zobaczyć, że jest on czę­

229

ściowo zanurzony w wodzie, a więc wygląda dokład­ nie tak, jak tego powinniśmy oczekiwać. Warto tu zauważyć, że dobra znajomość osłabia, że tak powiem, intensywność iluzji. Czy kino jest przy­ kładem iluzji? Cóż, bardzo możliwe, że człowiek, który po raz pierwszy widział film, skłonny byłby powie­ dzieć, że był to wypadek iluzji. Lecz faktycznie jest dość nieprawdopodobne, by nawet on, chociażby przez chwilę, poddał się rzeczywiście złudzeniu; a dzisiaj jest to już tak powszednia strona naszego życia, że nie zdarza się nam nigdy nawet podnosić takiego zagad­ nienia. Równie dobrze mógłby ktoś zapytać, czy wy­ konanie fotografii jest wywołaniem iluzji, co byłoby po prostu głupie. Nie wolno nam także — we wszystkich tych rozwa­ żaniach o iluzjach i urojeniach —■ przeoczyć tego, że jest mnóstwo bardziej lub mniej niezwykłych wypad­ ków, dotychczas nie wymienionych, które z pewnością nie należą ani do jednych, ani do drugich. Przypuśćmy, że korektor popełnił błąd, nie zauważył, że zamiast causal wydrukowano casual; czy było to urojenie, czy iluzja? Oczywiście, żaden z tych wypadków; on po prostu błędnie odczytał. Także widzenie powidoków, aczkolwiek nie zdarza się szczególnie często i nie jest bynajmniej zwykłym przykładem widzenia, nie pole­ ga ani na widzeniu iluzji, ani na posiadaniu urojeń. A jak z marzeniami sennymi? Czy śniący widzi ilu­ zje? Czy ma urojenia? Bynajmniej; sny .są snami. Zwróćmy na chwilę uwagę na to, co Price mówi o iluzjach. Mówiąc o tym, „co znaczy termin «iluzja»“, formułuje on 1 następującą „prowizoryczną definicję“: „Iluzoryczna, wzrokowa lub dotykowa dana zmysło­ wa to taka dana zmysłowa, którą skłonni jesteśmy uważać za część powierzchni przedmiotu material­ nego, lecz jeśli tak uważamy, jesteśmy w błędzie“. Nie jest oczywiście jasne, co ta wypowiedź znaczy; a jednak jasne wydaje się to, że ta definicja nie obej­ muje faktycznie wszystkich wypadków iluzji. Rozważ­ my ponownie owe dwie linie. Czy pojawia się tam1

1 H.H. Price, Perception, London 1932, Methuen, s. 27.

230

coś, co skłonni jesteśmy uważać błędnie za część po­ wierzchni obiektu materialnego? Nie wydaje się. Po prostu widzimy dwie linie, nie uważamy ani nie jesteśmy nawet skłonni uważać, że widzimy coś in­ nego, nie pojawia się nawet pytanie, czy coś jest, czy też nie jest „częścią powierzchni“ czegoś tam; czego? linii? kartki? Kłopot polega po prostu na tym, że jed­ na linia wygląda na dłuższą od drugiej, chociaż nie jest. Ani też w wypadku z „bezgłową kobietą” nie pojawia się z pewnością zagadnienie, czy coś jest lub nie jest częścią jej powierzchni; sprawa polega po prostu na tym, że wygląda ona tak, jak gdyby nie miała głowy. Warto naturalnie zauważyć, że już przed przystąpie­ niem do rozważania „argumentu z iluzji“ Price włą­ czył w swą „definicję“ myśl, że w takich wypadkach można zobaczyć coś dodatkowego, oprócz zwykłych rzeczy; a myśl ta jest częścią tego, co argument — tak jak się go zwykle używa i za jaki nierzadko ucho­ dzi — ma uzasadnić. Lecz dla myśli tej nie ma miejsca w próbie określenia, co znaczy „iluzja“. Zawarta jest ona także, niewłaściwie — jak sądzę, w jego wyjaś­ nieniu zjawiska perspektywy (którą przypadkowo także przytacza jako rodzaj iluzji) — „odległe wzgó­ rze pełne wypukłości oraz stoki wznoszące się pod dość łagodnym kątem — wydają się płaskie i piono­ we... Znaczy to, że dana zmysłowa, doznawana przez nas przestrzeń barwna, jest faktycznie płaska i piono­ wa.“ Ale dlaczego mielibyśmy akceptować takie wy­ jaśnienie? Dlaczego mielibyśmy mówić, że widzimy tam coś, co jest płaskie i pionowe, chociaż nie jest „częścią powierzchni“ żadnego przedmiotu material­ nego? Mówić tak, to włączać wszystkie takie wypadki do przypadków urojeń, w których jest coś, co nie jest „częścią żadnej rzeczy materialnej“. Ale rozważyliśmy już, jak niepożądane jest takie włączenie. Spójrzmy następnie na wyjaśnienie, jakie sam Ayer podaje, niektórych przynajmniej wypadków przez nie­ go przytoczonych. (Musimy dla porządku pamiętać, że Ayer miał znaczną ilość swych własnych, zupełnie zasadniczych zastrzeżeń odnośnie do wartości i sku­

231

teczności argumentu z iluzji, tak że niełatwo jest po­ wiedzieć, na ile serio argument przedstawiony przez niego ma być przyjęty; lecz do tego punktu jeszcze powrócimy.) Po pierwsze więc — znany przypadek z kijem w wodzie. Powiada o nim Ayer, (a) że ponie­ waż kij wygląda jak złamany, lecz jest prosty, „przy­ najmniej jeden z wyglądów wzrokowych jest urojo­ ny”; i (b) że „to, co widzimy (w każdym razie bezpo­ średnio) nie jest realną własnością (a parę linijek da­ lej : nie jest częścią) rzeczy materialnej”. Dobrze więc, zacznijmy od tego: czy kij „wygląda jak złamany?“ Myślę, że możemy zgodzić się, że wygląda, nie mamy lepszego sposobu opisania go. Lecz oczywiście on nie wygląda dokładnie tak, jak złamany kij, jak kij zła­ many i nie znajdujący się w wodzie; możemy co naj­ wyżej powiedzieć, że wygląda raczej jak kij złamany częściowo zanurzony w wodzie. Ostatecznie, nie może­ my nie widzieć wody, w której częściowo zanurzony jest kij. Tak więc, co właściwie uważa się w tym przy­ padku za urojenie? Co tu jest nie w porządku, co tu jest chociażby w niewielkim stopniu zdumiewającego, w tym ujęciu kija, który jest prosty, lecz czasem wy­ gląda jak złamany? Czy ktokolwiek zakłada, że jeśli coś jest proste, to w równym stopniu musi wyglądać jak proste zawsze i we wszelkich okolicznościach? Oczywiście, nikt tego na serio nie zakłada. Więc na czym miałaby tu polegać trudność? Gdyż oczywiście sugeruje się, że tu jest jakaś trudność, co więcej, ma to być trudność, która wymaga dość radykalnego rozwią­ zania, wprowadzenia danych zmysłowych. Lecz na czym polega problem, który ma być w ten sposób rozwiązany? Tak, dowiadujemy się, że w tym wypad­ ku widzimy coś; ale czym jest to coś, „jeśli nie jest częścią żadnej rzeczy materialnej”? Lecz pytanie to jest, naprawdę, zupełnie zwariowane. Prosta część ki­ ja, wystająca z wody, jest przypuszczalnie częścią rze­ czy materialnej; czyż nie widzimy tego? A jak jest z częścią kija pod wodą? — ją także widzimy. Widzi­ my także, gdy o to chodzi, samą wodę. Faktycznie wi­ dzimy kij częściowo zanurzony w wodzie; i jest czymś szczególnie niezwykłym, że miałoby to się okazać wąt­

232

pliwe, że miałoby powstać pytanie odnośnie do tego, co widzimy, gdyż ostatecznie jest to po prostu opis sytuacji, od którego zaczęliśmy. Czyli, zgodzono się od początku, że patrzymy na kij, „rzecz materialną“, któ­ rej część znajduje się pod wodą. Weźmy nieco od­ mienny wypadek. Gdyby zamaskowano sprytnie ko­ ściół tak, by wyglądał jak stodoła, czy można by po­ ważnie podnieść zagadnienie dotyczące tego, co wi­ dzimy, gdy na niego patrzymy? Widzimy, oczywiście, kościół, który teraz wygląda jak stodoła. Nie widzimy jakiejś niematerialnej stodoły, niematerialnego kościo­ ła ani niczego innego niematerialnego. A cóż w tym wypadku mogłoby nas poważnie skłaniać do powie­ dzenia, że coś takiego widzimy? Zauważmy nawiasem, że u Ayera, w opisie wypadku kija w wodzie, opisie, który w założeniu miał być pierwotny wobec jakichkolwiek konkluzji filozoficz­ nych, zostało po cichu przemycone ważne wyrażenie „wyglądy wzrokowe“; w rezultacie sugeruje się, oczy­ wiście, że zawsze widzimy jedynie wyglądy wzrokowe (czymkolwiek miałyby one być). Rozważmy następnie wypadek odbicia w lustrze. Moje ciało, powiada Ayer, „wydaje się znajdować w pewnej odległości za szkłem“; a ponieważ znajduje się ono przed nim, więc nie może w rzeczywistości znajdować się poza nim. Cóż więc widzę? Daną zmysłową. I cóż powiemy na to? Powiemy znów, że chociaż powiedze­ nie, że moje ciało „wydaje się znajdować w pewnej odległości za lustrem“, nie budzi zastrzeżeń, to jednak mówiąc tak, musimy pamiętać, z jaką sytuacją mamy do czynienia. Ono nie „wydaje się znajdować“ tam w taki sposób, że miałbym ochotę (chociaż dziecko lub dzikus mogliby mieć) zajrzeć za lustro, by je tam zo­ baczyć, a gdyby ta próba zawiodła, to wywołałoby to moje zdumienie. (Powiedzieć, że A jest w B, nie zna­ czy ząwsze, że jeśli otworzymy B, to znajdziemy A; podobnie, powiedzieć, że A jest na B, nie znaczy zaw­ sze, że można to zdjąć — np. „Widziałem swą twarz w lustrze“, „Czuję ból w zębie“, „Widziałem obraz na ekranie“ itd. Widzenie czegoś w lustrze nie jest podob­ ne do widzenia babki z rodzynkami w oknie wysta­

233

wowym.) Ale czy stąd, że moje ciało nie znajduje się faktycznie poza lustrem, wynika, że nie widzę rzeczy materialnej? Ależ nie. Przede wszystkim bowiem wi­ dzę lustro (w każdym razie niemal zawsze). Widzę także swe ciało „pośrednio“, mianowicie w lustrze. Widzę także odbicie mego ciała lub — jeśli kto woli — odbicie lustrzane. A odbicie lustrzane (jeśli wybierzecie taką odpowiedź) nie jest „daną zmysłową“; można je sfotografować, może być widziane przez wielu innych ludzi itd. (Nie pojawia się tu, oczywiście, problem iluzji czy też urojenia.) A jeśli postawi ktoś pytanie, czym faktycznie jest pewna odległość, po­ wiedzmy pięć stóp, widziana w lustrze, odpowiedź nie będzie brzmiała, że jest to dana zmysłowa, lecz że jest to pewien obszar przyległego pokoju. Wypadek mirażu — przynajmniej w ujęciu Ayera, że oaza widziana przez podróżnego „nie istnieje“ — bar­ dziej? odpowiada podanemu przez niego wyjaśnieniu. Przypuszczamy bowiem w tym wypadku, że podróżny ma istotnie urojenie, tzn. że on nie „widzi rzeczy ma­ terialnej”. 1 Lecz nawet w tym wypadku nie musimy bynajmniej powiedzieć, że „doświadcza on danych zmysłowych“; chociaż bowiem, jak powiada Ayer, „dogodnie jest nadać nazwę” temu, co on doświadcza, faktem jest, że już istnieje taka nazwa — miraż. Po­ nadto, nie powinniśmy tak łatwo akceptować stwier­ dzenia, że to, czego podróżny doświadcza, „podobne jest w swym charakterze do tego, czego doświadczył­ by on, gdyby widział rzeczywistą oazę“. Czy jest to bowiem w ogóle naprawdę możliwe, by było takie po­ dobne? A jeśli, wychodząc naprzeciw, uznalibyśmy ten punkt, wówczas okazałoby się, że ta koncepcja zostanie skierowana przeciwko nam w znacznie szer­ szej skali, mianowicie zażąda się od nas zgody na to, że zawsze widzimy dane zmysłowe, także w normal­ nych wypadkach.1 1 Nawet „pośrednio“ nic takiego nie jest „dane“. Czyż nie wydaje się, że wypadek ten, chociaż bardziej od­ powiedni, jest znacznie mniej użyteczny dla zwolenni­ ka danych zmysłowych. Trudno zrozumieć, w jaki spo­ sób można by o normalnych wypadkach widzenia po­ wiedzieć, że są bardzo podobne do mirażu.

234

PERFORMATYWY I KONSTATACJE

Fragmenty odczytu wygłoszonego przez Austina w języku francuskim pt. Performatif-Constatif na francusko-angiel­ skiej konferencji filozoficznej w Royaumont, w marcu 1958 r. Fragmenty poniższe są przekładem z wersji angielskiej, opra­ cowanej przez G. J. Warnocka i opublikowanej w Philosophy and Ordinary Language, zbiorze artykułów pod redakcją C. E. Catona, Urbana 1963.

Z łatwością można dojść do pojęcia wypowiedzi speł­ niającej (the performative utterance), aczkolwiek wy­ rażenie to, zdaję sobie z tego dobrze sprawę, nie ist­ nieje w języku francuskim ani żadnym innym. Poję­ cie to wprowadzone zostało dla podkreślenia przeci­ wieństwa wobec pojęcia wypowiedzi deklaratywnej, lub raczej, jak zamierzam ją nazywać, wypowiedzi konstatującej (the constative utterance). I oto od razu mamy to, co chciałbym podać w wątpliwość. Czy po­ winniśmy akceptować tę antytezę performatywy— konstatacje? Wypowiedź konstatująca posiada, pod nazwą stwier­ dzenia, tak drogą filozofom własność bycia prawdą lub fałszem. W przeciwieństwie do niej, wypowiedź spełniająca nie może nigdy posiadać tej własności. Ma ona swe własne, szczególne zadanie, jest stosowana dla dokonania czynu. Wypowiedzieć ją, to dokonać czynu, czynu, który zapewne nie mógłby być dokona­ ny, przynajmniej z taką dokładnością, w żaden inny sposób. Oto niektóre przykłady: Nazywam ten statek „Liberte“. Przepraszam. Witam cię. Radzę ci to zrobić. Wypowiedzi tego rodzaju są dość powszechne: znaj­ dujemy je, na przykład, wszędzie w tzw. „wykonaw­ czych“ klauzulach przepisów prawnych. Oczywiście, wieloma z nich zajmują się filozofowie. Powiedzieć: „Obiecuję, że ..." — wygłosić, jak mówimy, tę wypo­

235

wiedź spełniającą — to właśnie dokonać aktu uczy­ nienia obietnicy; jak widzimy, bynajmniej żadnego tajemniczego aktu. I od razu może nam się wydać cał­ kiem oczywiste, że wypowiedź tego rodzaju nie może być prawdziwa ani fałszywa; powiadam, że nie może być prawdziwa ani fałszywa, gdyż zupełnie poprawnie może ona implikować, że jakieś inne sądy są praw­ dziwe lub są fałszywe, lecz jest to, jeśli się nie mylę, zupełnie odrębna sprawa. Jednakże, wypowiedź spełniająca nie jest wolna od wszelkiej krytyki; może być ona poddana krytyce, lecz na całkiem innej płaszczyźnie niż prawdziwość i fałszywość. Performatyw musi być wygłoszony w sytuacji odpowiadającej pod każdym względem czynności, jaką ma spełniać: jeśli mówiący nie znajduje się w oko­ licznościach niezbędnych dla dokonania tej czynności (a wiele jest warunków po temu niezbędnych), wów­ czas jego wypowiedź będzie, jak to przeważnie na­ zywamy, „nieszczęśliwa“ (unhappy). Po pierwsze, nasz performatyw, podobnie jak dowol­ ny inny rytuał lub ceremonia, może być, jak mówią prawnicy, „nieważny“. Jeżeli, na przykład, mówiący nie znajduje się w sytuacji odpowiedniej dla doko­ nania czynności danego rodzaju lub jeśli przedmiot, w odniesieniu do którego zamierza on dokonać tej czynności, nie jest odpowiedni do tego celu, wówczas nie zdoła on przez zwykłe wygłoszenie swej wypo­ wiedzi zrealizować zamierzonej czynności. Tak więc, bigamista nie ożenił się po raz drugi, lecz jedynie „przeszedł przez procedurę“ drugiego małżeństwa; nie mogę nazwać okrętu, jeśli nie jestem osobą odpowied­ nio do tego upoważnioną; nie mogę także ze skutkiem dokonać chrztu pingwinów, stworzeń nie nadających się do takiego aktu. Po drugie, wyrażenie performatywne może być w in­ ny sposób „nieszczęśliwe“, chociaż nie jest nieważne, jeżeli, na przykład, wypowiedziane zostało nieszcze­ rze. Jeśli powiadam: „Obiecuję, że ..." bez najmniej­ szego zamiaru spełnienia obiecanego czynu, być może nawet nie wierząc w swoją możliwość jego spełnienia, to obietnica ta jest próżna. Została ona złożona, to

236

pewne; a jednak jest ona jakoś „nieszczęśliwa“: nad­ użyłem zwrotu. Przypuśćmy teraz, że dokonaliśmy naszego czynu, wszystko wypadło zupełnie normalnie, a także, jeśli chcecie, szczerze. W takim wypadku, wypowiedź performatywna w znamienny sposób „pociągnie za sobą skutki“. To nie znaczy, że czyn ten doprowadzi jako przyczyna do pojawienia się takiego a takiego przy­ szłego zdarzenia jako swego skutku. Jest raczej tak, że w konsekwencji dokonania tego czynu takie a takie zdarzenie przyszłe, jeśli ono zajdzie, będzie właściwe, a takie a takie inne zdarzenia, jeżeli one zajdą, nie będą odpowiednie. Jeśli powiedziałem: „Obiecuję“, złamanie mego słowa byłoby z mej strony niewłaści­ we; jeśli powiedziałem: „Witam cię“, nie byłoby wła­ ściwe, gdybym zaczął cię traktować jak wroga lub in­ truza. Tym samym powiadamy, że nawet gdy performatyw jest skuteczny, może zawsze pojawić się jakiś trzeci rodzaj nieszczęśliwości, który nazywamy, „zła­ maniem zobowiązania“. Warto zauważyć także, że zo­ bowiązania mogą być bardziej lub mniej niewyraźne, i w rozmaitym stopniu możemy być nimi związani. Mamy więc trzy rodzaje nieszczęśliwości związane z wypowiedziami performatywnymi. Można przepro­ wadzić pełną klasyfikację tych nieszczęśliwości, lecz trzeba przyznać — czego w praktyce nie zauważamy — że te różne rodzaje nie zawsze mogą być ostro wy­ różnione, a nawet mogą pojawiać się jednocześnie. Musimy więc dodać, że nasz performatyw jest za­ równo czynem, jak i wypowiedzią: tak że, biedactwo, nie może nie ulegać tym wszystkim ułomnościom, ja­ kim w zasadzie podlegają czyny, oraz tym wszystkim, którym w zasadzie podlegają wypowiedzi. Performa­ tyw może być, na przykład, wypowiedziany pod przy­ musem lub przypadkowo; może być gramatycznie nie­ poprawny lub niezrozumiały; może pojawić się w ja­ kimś kontekście nie całkiem „serio“, choćby w sztuce lub w poemacie. Pozostawmy to wszystko na uboczu i zapamiętajmy tylko, że najbardziej specyficznymi ułomnościami performatywu są nieważność, nadużycie (nieszczerość) i złamanie zobowiązania.

237

Teraz, gdy już znamy tę koncepcję performatywu, by­ łoby zupełnie naturalne, gdybyśmy starali się znaleźć jakieś kryterium, czy to gramatyczne, czy słownikowe, które w każdym wypadku umożliwiałoby nam roz­ strzygnięcie pytania, czy jakaś poszczególna wypo­ wiedź jest performatywem, czy nie. Lecz nadzieja ta jest, niestety, przesadna i w znacznej mierze daremna. To prawda, że istnieją dwie, że tak powiem, „normal­ ne formy’1, w jakich wyraża się performatyw. Na pierwszy rzut oka obie one, o dziwo, mają całkowi­ cie wygląd konstatacji. Jedną z tym form jest ta, któ­ rą posługiwałem się w swych dotychczasowych przy­ kładach : wypowiedź zaczyna się od czasownika w pierwszej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniej­ szego trybu oznajmującego strony czynnej, np.: „Obie­ cuję ci, że ...“ W drugiej formie, która sprowadza się do tego samego, lecz jest częstsza w wypowiedziach pisemnych, zastosowany jest, wprost przeciwnie, cza­ sownik strony biernej oraz w drugiej lub trzeciej osobie czasu teraźniejszego trybu oznajmującego, np.: „Pasażerowie proszeni są o przechodzenie jedynie przez górny pomost“. Jeśli zastanowimy się, jak to czasem może się zdarzyć, czy jakaś wypowiedź o tej formie jest performatywem, czy konstatacją, wówczas możemy rozwiązać to zagadnienie pytając, czy mogli­ byśmy . Idzie o to, by wykazać, że wiedza, w przeciwieństwie do wiary, nie jest jakąś predyspozycją aktualizującą się w zdarzeniach — posiadanie wiedzy jest osiągnię­ ciem, jest przejawem zdolności do osiągania słusznych przekonań. Jeżeli to uznamy, unikniemy błędu, jakim jest upatrywanie istoty wiedzy w jakimś szczególnym stanie umysłu; nie damy się omamić filozoficznemu mitowi o istnieniu „aktów poznawczych“, w tajemni­ czy sposób gwarantujących prawdziwość czy realność poznawanych „przedmiotów“. To odwoływanie się do sensowności wyrażeń nie jest nowym zaleceniem na gruncie filozofii, sięga ono cza­ sów starożytnej filozofii greckiej. Kiedy w Teajtecie Sokrates występuje przeciwko sugestii, że postrzega­ nie jest tożsame z poznaniem, wówczas Platon każę mu się posłużyć argumentem, że to, co się da powie­ dzieć o postrzeganiu, nie da się powiedzieć o poznaniu. Mówimy o postrzeganiu rzeczy wyraźnym lub niewy­ raźnym, jasnym czy niejasnym, z dużej odległości albo z bardzo bliska, ale w ten sposób nie możemy w ogóle mówić o poznaniu. Stąd wniosek, że percepcja 1 The Concept oj Mind, s. 134. IB — Bryt. fil. analityczna

273

i wiedza nie mogą być tożsame1. Trzeba jednak tu dodać, że chociaż Platon nie ma żadnych wątpliwości co do swojego wniosku, to jednak dochodzi do niego opierając się głównie na innych podstawach. Nie wydaje się, żeby przywiązywał szczególną wagę do tych argumentów werbalnych. I kiedy w dalszej partii dia­ logu każę Sokratesowi wygłosić przemówienie, w któ­ rym filozof polemizuje z sobą samym w imieniu Protagorasa, każę mu też oskarżyć samego siebie o to, że nie przedstawił stanowiska Protagorasa w sposób rze­ telny. Powinien był starannie rozważyć racje, które skłoniły Protagorasa do utożsamienia postrzegania z wiedzą, zamiast „wnioski wysnuwać z codziennego użytku zwrotów i słów, które szerokie koła naciągają, jak się im podoba, i stąd u nich najrozmaitsze kłopoty w rozmowach“ 1 2. To stwierdzenie z pewnością przecenia ryzyko wycią­ gania wniosków z potocznego sposobu mówienia; nie­ mniej, na podstawie faktu, że słów dających się po­ łączyć z jednym wyrażeniem nie można połączyć sen­ sownie z innym, wysnuć można tylko jeden wniosek, mianowicie, że te dwa wyrażenia nie są ściśle synonimiczne. Jeżeli warunkiem koniecznym tożsamości A i B jest to, że wszystko, co można powiedzieć o A, można także powiedzieć o B, w takim razie wynika stąd, że zakresy tych dwóch wyrażeń nie są identycz­ ne. Nie wynika natomiast, że jednego nie można by zdefiniować w terminach drugiego. Przytaczane przez Ryle‘a fakty dotyczące różnych sposobów mówienia o wierze i wiedzy nie upoważniają do wniosku, że wie­ dzy nie można określić w terminach przekonań. Wnio­ sek może być tylko taki, że definicja nie może przy­ brać postaci polegającej na postawieniu znaku rów­ ności między wiedzą i przekonaniem. Fakty te nie do­ wodzą nawet błędności mówienia o „aktach poznaw­ czych“. Jeżeli bowiem filozof przekonany jest, że ist­ nieją takie rzeczy, które chciałby tym wyrażeniem

1 Platon, Teajtet, 165 D. 2 Ibidem, 168 C., cytat zaczerpnięty z przekładu Wła­ dysława Witwickiego, Warszawa 1959, s. 65.

274

oznaczyć, to chętnie przyzna, że słowa „poznawczy“ używa tu w szczególnym znaczeniu; może nawet utrzymywać, że prawomocne jest takie rozszerzenie użycia tego terminu, że obejmie on procesy, których owocne spełnienie zazwyczaj oznacza. Gdyby jednak można było dowieść — a można z pewnością — że z jakichś innych powodów pogląd taki mógłby być błędny, wówczas argument werbalny nie jest bez zna­ czenia. Nie tylko bowiem wzmacnia inne argumenty, ale daje wyjaśnienie błędu. Pokazuje, jak to filozo­ fowie mogą narobić sobie kłopotu, kiedy źle rozumie­ ją gramatykę własnego języka.

V Argufnentem werbalnym nazwałem taki wywód, gdzie przesłankami są fakty dotyczące szczególnych cech pewnego języka naturalnego; fakty mówiące o tym np., że w normalnych warunkach określone słowa ję­ zyka angielskiego nie występują we wzajemnym po­ łączeniu albo że użycie niektórych słów tego języka, pełniących w zasadzie tę samą funkcję, wykazuje sub­ telne różnice w odcieniach znaczeniowych. Byłoby może i dobrze, gdyby termin „filozofia języka“ obej«mował wyłącznie analizy tego rodzaju. Jednakże, w pewnym szerszym sensie, można powiedzieć, że wszelkie argumenty filozoficzne są językowe, dlatego że polegają głównie na stwierdzeniu, że jeden sąd wy­ nika albo nie wynika z innego, oraz na stwierdzeniu,, czy wynikanie lub niewynikanie jednego sądu z inne­ go zależy wyłącznie od znaczenia zdań, w których te sądy zostały wyrażone. Kłopot polega na tym, że kiedy te domniemane związki wynikania są filozoficznie in­ teresujące, ich prawomocność podlega dyskusji. Zna­ czenie zasadniczych terminów wymaga ustalenia. W takich przypadkach niewiele dają dociekania nad subtelnościami idiomów angielskich, francuskich czy niemieckich; i tu znowu procedura polegałaby na pró­ bie świeżego spojrzenia na fakty. Kiedy jeden sąd nie pociąga za sobą drugiego, powinno być rzeczą możli­ wą wykryć, a przynajmniej wyobrazić sobie, taki stan

275

rzeczy^ w którym pierwszy sąd byłby prawdziwy, a drugi fałszywy. Krótko mówiąc, raz jeszcze problem sprowadza się do znalezienia kontrprzykładu; rzecz jasna, nie uchroni to nas od ryzyka, że ów przytoczony przez nas kontrprzykład oponenci, których pogląd chcemy obalić, zinterpretują w inny sposób. Oto jedna z przyczyn, dla których problemy filozoficzne tak dłu­ go czekają na rozwiązanie. Wśród problemów najbardziej kłopotliwych znajdują się zagadnienia związane z teorią poznania. Jak to już starałem się wykazać w innym miejscu *, przedstawić je najłatwiej w formie poszukiwania odpowiedzi na pewne tezy sceptycyzmu. Pytając, skąd wiemy, że pewne sądy znanego typu są prawdziwe, sceptyk stara się wykazać, że nasze roszczenie do posiadania wiedzy jest bezpodstawne, oraz że nie tylko nie wiemy, czy sądy te są prawdziwe, ale że nie mamy też żadnych rzetelnych podstaw, aby je uznawać. Mogłoby się wy­ dawać, że gdzie jak gdzie, ale tu na pewno rozwiąza­ nie tkwi w jakiejś postaci analizy językowej. W jaki faktycznie sposób używamy zdań, o które tu chodzi? Jakie są typowe okoliczności, w których bez wahania akceptujemy wyrażające się w tych zdaniach sądy? Przypuśćmy np., że sceptyk utrzymuje, że nie mamy rzetelnych podstaw, by uznawać istnienie innych ludzi, którzy myślą i czują tak samo jak my. Czyż nie wy­ starczy, jeżeli zwrócimy jego uwagę na dobrze znane sytuacje, w których przypisujemy te własności innym ludziom? Czyż nie jest faktem empirycznym, że sądy tego rodzaju sprawdzają się bardzo często? I znoWu jest to argumentacja z paradygmatu, ta zaś grzeszy słabością, o której już była mowa. Sytuacje, na które zwracamy uwagę sceptyka, wymagają inter­ pretacji. Cóż powiemy? Że życie duchowe, które przy­ pisujemy innym, można jakoś utożsamiać z ich obserwowalnymi zachowaniami? Że te zachowania, na które wskazujemy, są podstawą do wnioskowania in­ dukcyjnego? A może uda się nam znaleźć jaką inną,

1 Por. A. J. Ayer, The Problem, of Knowledge, wyd. polskie: Problem, poznania, Warszawa 1965.

276

subtelniejszą formę odpowiedzi? W pierwszym przy­ padku sceptyk może się upierać, że mówiąc tak, uzna­ liśmy właśnie jego punkt widzenia; w drugim — bę­ dzie chciał wiedzieć, w jaki sposób możemy uzasadnić nasze wnioskowanie; w trzecim — będzie się domagał, żeby mu pokazać, jaka jeszcze inna forma odpowiedzi jest możliwa i w jakim sensie jest to odpowiedź na jego pytanie. A jeżeli mu wyjaśnimy, że mówiąc, iż ktoś wie, co myśli czy czuje druga osoba, używamy słowa „wiedzieć“ zgodnie z ogólnie przyjętą praktyką, też nam nic nie pomoże. Albowiem spotkamy się nie­ uchronnie z obiekcją, że potoczna praktyka jest wad­ liwa — nie dlatego, iżby użycie słowa „wiedzieć“ było niepoprawne, ale dlatego, że to słowo implikuje tu coś, co, przy zbadaniu, okazuje się niemożliwe do uzasad­ nienia. W tej chwili nie jest moim celem zastanawianie się, jak by można w takiej sytuacji najlepiej odpowiedzieć sceptykowi. Chcę tylko pokazać, że kiedy takie proble­ my powstają, nie wystarcza ponowne rozpatrzenie faktów. Jeżeli argumenty sceptyka mamy skutecznie zakwestionować, musimy wydobyć na światło dzienne jego milczące założenia: o ile sądzimy, że interpretuje on wadliwie dane doświadczenia, musimy przedstawić inne zasady interpretacji; o ile zaś błędne jest jego pojęcie dowodu, musimy sformułować jakąś własną, lepszą teorię. Mówiąc ogólnie, myślę, że powszechne akceptowanie przez filozofów faktów, w przeciwieństwie do teorii, jest przesadą. Jakże często odżegnywanie się od wszelkiego teoretyzowania służy po prostu maskowa­ niu przyjętych założeń, które, bez względu na ich war­ tość, zawsze powinny być wyraźnie sformułowane. Niezależnie zaś od tego, słuszna nieufność w stosunku do spekulacji. metafizycznych nie jest wystarczającą podstawą ograniczania zakresu filozoficznych ana­ liz: nie ma powodu zakładać, że na badanie zasługują te tylko pojęcia, które mają stosunkowo wąski zasięg, i że jedyną rzeczą, jakiej możemy z pożytkiem do­ konać, to opisać faktyczne zastosowania tego rodzaju pojęć. Równie możliwe i chyba donioślejsze jest zba­

277

danie architektoniki naszej aparatury pojęciowej, a także stosowanie technik analitycznych do badania ka­ tegorii. I z radością należy powitać idące w tym kie­ runku próby, które w ostatnich swoich pracach po­ dejmują Strawson1 i Hampshire1 2. Jest to tendencja, która do pewnego stopnia oznacza nawrót do Kanta — wskrzeszanie nie tyle samych poglądów Kanta, co metody jego dociekań. Ale nie jest bezpiecznie podążać za Kantem zbyt da­ leko. Niebezpieczeństwo polega tu na uleganiu swoi­ stej, apriorycznej antropologii, przejawiającej się w przyjęciu założenia, że niektóre cechy zasadnicze na­ szego systemu pojęciowego są koniecznością językową, będącą współczesnym ekwiwalentem konieczności my­ ślowej. Na takim gruncie łatwo nabrać przekonania, że nie można wyobrazić sobie języka, który by nie roz­ różniał indywiduów od powszechników, albo że przed­ mioty fizyczne muszą być z konieczności indywiduami pierwotnymi w dowolnej dziedzinie rozważań, porów­ nywalnej z naszą. Tezy takie są łatwiejsze do przyję­ cia, kiedy ograniczone zostaną do języków, których własności miałyby odpowiadać np. cechom potocznej angielszczyzny — ale takie ograniczenie zawiera też ryzyko ich strywializowania. Łatwo bowiem może powstać obiekcja, że funkcja, ja­ ką spełnia dany język, zależy od jego struktury poję­ ciowej, tak że żaden język, który pod tym względem różni się w sposób radykalny od naszego własnego, nie może pełnić dokładnie tej samej funkcji. Na to zaś z kolei można by odpowiedzieć, że dwa języki o różnej strukturze, nawet jeżeli nie są ściśle przekładalne jeden na drugi, mogą jednak rozporządzać środ­

1 Por. P.F. Strawson, Individuals. Dwa inne studia Strawsona: Prawda (Truth) i O odnoszeniu się użycia wyrażeń do przedmiotów (On Referring), zostały wy­ dane w języku polskim w zbiorze Logika i język. Stu­ dia z semiotyki logicznej. Wyboru dokonał, przełożył oraz wstępem i przypisami opatrzył Jerzy Pelc, War­ szawa 1967. (Przypis tłumacza). 2 Por. S.N. Hampshire, Thought and Action, Harvard Uniwersity 1960.

278

kami, które pozwalają w nich przekazywać te same informacje: każdemu faktowi, który można stwierdzić w jednym języku, odpowiadałby wówczas korelat, któ­ ry można by stwierdzić w drugim. Na przykład, ję­ zyk pozbawiony czasów czy też wyrażeń okazjonal­ nych nie może być dokładnym modelem języka, któ­ ry jest w nie wyposażony. Nie znajdziemy w nim ekwiwalentu takiego zdania jak: „Spotkałem go wczo­ raj“. Jeżeli jednak ów język dysponuje środkami opi­ su osób, do których odnoszą się zaimki, jeżeli umożli­ wia nazwanie daty wskazywanej przez nas słowem „wczoraj“, a także — aby uzyskać pełny efekt czasu przeszłego — daty, w której zdanie zostało sformuło­ wane, to wówczas rezultat będzie w istocie ten sam. Sposób wyrażenia tej samej treści będzie nieoszczędny, ale nie nastąpi zagubienie informacji. A skoro tak, nie widzę powodu a priori, dla którego pojęcie tak doniosłe jak „przedmiot fizyczny“ mieli­ byśmy traktować jako niezbędne. Czy tych samych co do istoty swej faktów nie można wyrazić w języku odzwierciedlającym daną dziedzinę, w której indy­ widuami podstawowymi byłyby chwilowe zdarzenia? A są tu jeszcze i inne możliwości; jedna z ciekawszych polegałaby na traktowaniu fragmentów czasoprzestrze­ ni jako jedynych indywiduów. Nie jest zresztą pewne, czy odniesienie do indywiduów jest w ogóle niezbędne. Zasadniczą tendencją teorii deskrypcji Russella, zwłaszcza w tej postaci, w jakiej rozwinął ją Quine, jest eliminacja terminów jednost­ kowych. Można oczywiście wysunąć obiekcję, że jak dotąd, próby przeprowadzenia tej eliminacji nie były w pełni udane, ale nie widzę podstaw, żeby je uznać za skazane na niepowodzenie ’. Czy poza chęcią ćwiczenia naszej pomysłowości, ist­ nieją jeszcze inne powody, dla których warto się za­ przątać problemami tego rodzaju? Powody mogą być rozmaite. Na przykład, eliminację terminów jednost­ kowych można uznać za jedyną drogę pokonania trud1 Por. Names and Descriptions, w zbiorze: The Con­ cept of a Person..., s. 129.

279

ności wiążących się z pojęciem substancji. Ale odpo­ wiedź najbardzej przekonywająca będzie inna: oto nie istnieje chyba żaden lepszy sposób zrozumienia, jak faktycznie funkcjonują te pojęcia, niż poprzez wykrycie, jakie istnieją możliwości ich zastąpienia. Wreszcie zaś, bez względu na to, jaki może być po­ gląd na szczegółowe zainteresowania filozofii języka, pozostaje jeszcze do wyjaśnienia problem języka jako takiego. Wittgensteinowi, a przedtem jeszcze pragmatystom, zawdzięczamy między innymi zrozumienie czynnej roli, jaką odgrywa język w konstytuowaniu faktów. Jeżeli „świat jest wszystkim, co zachodzi” *, w takim razie to, co zachodzi, zależy od naszego sy­ stemu pojęciowego. Ale jakie to ma konsekwencje i jak to można pogodzić z obiektywnością rzeczywisto­ ści — oto problemy, które czekają jeszcze na roz­ strzygnięcie. Problemy te skłaniają również do reflek­ sji nad możliwością opracowania ogólnej teorii zna­ czenia. W obecnej chwili stosunek do nich pełen jest nieufności, którą budzi skrajna ogólność tych proble­ mów. W moim jednak przekonaniu jest to właśnie powód, który przemawia za tym, żeby się nimi zaj­ mować. Jestem przekonany, że jest to najlepszy spo­ sób uchronienia filozofii analitycznej od scholastycyzmu, którym była poważnie zagrożona.

1 Por. L. Wittgenstein, Tractatus Logico-Philosophicus, 1. Tłumaczyła H. ROSNEROWA Przekład przejrzał M. HEMPOLIŃSKI

MOJE FILOZOFICZNE CREDO

What i believe,

W

artykuł w zbiorze pt. 1966

What

I

believe,

London

ierzę w naukę. To znaczy, jestem przekonany, że żadna teoria o sposobie działania świata nie może być zaakceptowana, dopóki nie zostanie potwierdzona przez fakty; i jestem przekonany, że jedynym sposo­ bem odkrycia, czym są fakty, jest obserwacja empi­ ryczna. Jednocześnie nie uważam, aby różnica między teorią a faktem była zupełnie ostra. To, co uważamy za fakt, jest do pewnego stopnia funkcją naszych teorii, a jeszcze bardziej funkcją systemu pojęć za­ wartego w naszym języku. Świat istnieje niezależnie od naszego spostrzegania go lub myślenia o nim; ale świat, o którym potrafimy sensownie mówić — a ex hypothesi nie ma sensu mówić o istnieniu jakiegoś in­ nego świata — jest dopasowany do danego systemu ję­ zykowego lub, jeśli kto woli, do siatki pojęciowej, któ­ ra umożliwia nam mówienie o nim. Tego rodzaju względności nie da się uniknąć. Jest rzeczą zrozumia­ łą, że moglibyśmy zastosować odmienny system poję­ ciowy, lecz nie jest rzeczą możliwą rozpatrywać świat w oderwaniu od wszelkiego systemu pojęciowego. W tym punkcie idealiści mieli rację. Jednakże właś­ nie dlatego, że własności świata są obiektywne, nasze pojęcia mogą być skutecznie do niego odnoszone. Chociaż wierzę w naukę, nie sądzę, by nauka była nieomylna. Wszelkie teorie naukowe mogą być pod­ dane rewizji. Procedura naukowa polega na formuło­ waniu hipotez, które nie tylko tłumaczą osiągnięte dane, lecz także umożliwiają nam dedukowanie o przypadkach dotychczas niezbadanych. Jak długo te

281

dedukcje potwierdzają się, mamy prawo uważać owe hipotezy za prowizorycznie prawdziwe. Gdy hipotezy przeczą dobrze poświadczonym obserwacjom, wówczas albo odrzucamy je, albo — co zdarza się częściej — modyfikujemy je i w ten sposób uzyskujemy nową teorię, którą poddajemy sprawdzeniu przez odwołanie się do dalszych przypadków. Ponieważ nigdy nie mo­ żemy mieć gwarancji logicznej, że którakolwiek z ta­ kich teorii nie zostanie sfalsyfikowana, nie możemy pretendować do posiadania prawdy ostatecznej. Mimo to nie ma lepszego sposobu osiągnięcia prawdy, jak poprzez takie wzajemne oddziaływanie teorii i ek­ sperymentu. Jest wiele rzeczy, których nie znamy i, bez wątpienia, ogromna ilość takich, których nigdy nie poznamy, ale nie wierzę, aby istniało cokolwiek niepoznawalnego. Nie wierzę także, że istnieje coś, czego nie można wy­ jaśnić, w sensie istnienia jakichś faktów, których nie mogłaby wyjaśnić żadna teoria, albo jakiejś teorii, której nie można by w żaden sposób podciągnąć pod jakąś teorię bardziej ogólną. W praktyce wszakże jest rzeczą konieczną, żeby wyjaśnienia gdzieś się kończyły. Jeśli nawet zawsze dopuszczamy teoretyczną możli­ wość dochodzenia do coraz szerszych uogólnień, zmu­ szeni jesteśmy, na danym etapie naszych badań, przyj­ mować pewne teorie jako ostateczne. Nie znaczy to, że nie podlegają one rewizji, lecz tylko że służą za przesłanki w dedukcyjnym porządku naszych wyjaś­ nień. Lecz chociaż wierzę, że dla wszystkiego, co zda­ rza się w świecie, możliwe są wyjaśnienia w termi­ nach doczesnych, nie uważam, by miało sens pytać o wyjaśnienie istnienia lub charakteru świata jako całości. W tym sensie to, że świat ujawnia takie wła­ sności, jakie ujawnia, jest po prostu sprawą zwykłego faktu. To znaczy, że nie wierzę w Boga. Wydaje mi się, że najrozmaitszego rodzaju teistom w ogromnej mierze nie udało się uczynić zrozumiałym ich pojęcia bóstwa, a w tym zakresie, w jakim uczynili je zrozumiałym, nie wskazali nam żadnej racji, która pozwalałaby nam przypuszczać, że pojęciu temu cokolwiek odpowiada.

282

Mówiąc dokładniej, nie przekonują mnie argumenty zmierzające do wykazania, że wszechświat jako całość jest jakimś systemem teleologicznym: myślę, że nie ma żadnego celu, ku któremu miałby być zwrócony świat i, a fortiori, żadnego celu, dla którego miałby on być zaplanowany. Nie wierzę, że został on stworzony lub że jest zarządzany przez jakąś nadnaturalną inteligen­ cję, ani też nie wierzę, że istnieje jakieś bóstwo, wo­ bec którego ludzie odpowiedzialni są za swe postępo­ wanie. Nie wynikałoby z tego jeszcze odrzucenie wia­ ry w jakąś postać życia pośmiertnego, lecz faktycznie — aczkolwiek sądzę, że być może dałoby się przypi­ sać jakiś sens hipotezie o życiu pośmiertnym — nie uważam jej za prawdziwą. Opierając się na podsta­ wach czysto logicznych, skłonny jestem uważać, że tożsamość osobowa zależy od tożsamości ciała; i na­ wet jeśli weźmiemy pod uwagę zjawiska paranormal­ ne, ciężar dowodu przeważa na korzyść poglądu, że procesy świadomościowe są przyczynowo zależne od zdarzeń fizycznych. Otwarta pozostaje jeszcze możli­ wość, że nasze ciała zmartwychwstaną, lecz hipoteza ta tak bardzo sprzeciwia się świadectwom naukowym, że nie widzę, jak ktokolwiek rozumny mógłby ją przy­ jąć poważnie. Ale w takim razie, jaki może być sens życia? Jeśli poszukujemy tu zapewnienia, że nasze życie spełnia swą rolę w osiągnięciu jakiegoś celu kosmicznego, to odpowiem, że takiego zapewnienia nie można podać. Niełatwo jest też zrozumieć, dlaczego mielibyśmy go szukać; wszak niewiele znajdziemy satysfakcji w idei, że gramy wyznaczone role w jakimś planie, którego cel pozostaje dla nas niezrozumiały, i za który my sa­ mi nie jesteśmy w żaden sposób odpowiedzialni. Nie wynika stąd, bynajmniej, że nasze życie musi być pu­ ste czy jałowe, a tylko to, że musimy przyjąć za nie odpowiedzialność. Życie ma taki sens, jaki nam uda się mu nadać. Stąd wynika, że musimy wybrać swe zasady postępo­ wania. Nie ma żadnego autorytetu, który mógłby nam ich dostarczyć; a pozostaje to prawdą nawet dla tych, którzy żywią przekonania religijne. Nader często ar­

283

gumentuje się, że odrzucenie wiary w Boga musi pro *wadzić do nihilizmu moralnego, ale to jest błąd. Przy­ puszczać, że zasady moralne mogą być utożsamiane z poleceniami jakiegoś bóstwa, to zwykły błąd logicz­ ny. Dowodem tego jest to, że jeśli teista nie miałby standardowej moralności, która byłaby logicznie nie­ zależna od jego wiary w Boga, nie zdołałby on przy­ pisać jakiejkowiek treści stwierdzeniu, że Bóg jest dobry. To, czego wiara w Boga może dostarczyć, to nie podstawy moralności, lecz jakiejś sankcji dla niej. Nadzieja na przyszłą nagrodę albo obawa przed przyszłą karą mogą służyć jako swoiste motywy dla dobrego prowadzenia się. Lecz skoro takie motywy są potrzebne, to nasz system społeczny potrafi je wy­ korzystać i faktycznie wykorzystuje do działania w tym życiu; i dopóki wzorce moralne nie zostaną za­ aprobowane przez większość ludzi bez konieczności ich przekupywania lub zastraszania, dopóty nie będą one żywotne. Nie sądzę, by przekonania moralne mogły być uza­ sadnione, w sensie możliwości ich wyprowadzenia z czegoś innego niż one same. Nie znaczy to jednak, że zasady moralne są po prostu sprawą gustu. Jest raczej tak, że nie potrafimy uniknąć odpowiedzialności decy­ dowania o tym, do jakich celów warto dążyć i jakim zasadom gotowi jesteśmy dochować wierności. W moim przekonaniu, miłość i przyjaźń, dążenie do wiedzy, twórczość artystyczna i korzystanie z dzieł sztuki są dobrami samymi w sobie, a fundamentalnymi zasa­ dami moralności są wolność, sprawiedliwość i szczę­ ście. Zasady te są logicznie niezależne jedne od dru­ gich, lecz w ogólności harmonizują ze sobą. W wy­ padku gdy pozostają ze sobą w konflikcie, nie istnieje żadna reguła ogólna, która decydowałaby o przedkła­ daniu jednej z nich nad inną. W poszczególnym ta­ kim wypadku trzeba decydować odpowiednio do da­ nych okoliczności. To, co mi się najbardziej nie podoba w naszych obie­ gowych zasadach moralnych, to element mściwości i nadużywanie purytanizmu. Myślę, że to jest słuszne i owocne, gdy purytanin kładzie nacisk na prawo każ-

284

dego do żywienia jego indywidualnego sądu oraz na obowiązek maksymalnego wykorzystania własnych ta­ lentów, lecz wrogość purytanów wobec przyjemności, ich hipokryzja i nietolerancja w sprawach seksu wy­ gląda na chorobliwą, a w skutkach jest okrutna. Kon­ cepcję grzechu pierworodnego uważam za moralnie odrażającą i doprawdy skłonny jestem odrzucić całe pojęcie grzechu jako przeżytek teologiczny, dla którego nie może być miejsca w żadnym naukowym badaniu psychologii ludzkiej. Nie zamierzam przez to zaprze­ czać, że ludzie mogą bardzo źle postępować w stosun­ ku do siebie, ani temu, że ciągle istnieje potrzeba sankcji społecznych. Myślę jednak, że celem kar po­ winno być przekształcanie raczej niż odpłacanie. My­ ślę także, że w naszym kodeksie karnym, który wyra­ ża na swój sposób naszą moralność, zwracamy stano­ wczo za dużo uwagi na prawo własności, a zbyt mało na cierpienie ludzkie. Niewątpliwie jest rzeczą spo­ łecznie ważną, aby własność była zabezpieczona, lecz uważam, że nawet kradzież ma niewielkie konsekwen­ cje moralne w porównaniu z dozwolonym, nieludzkim stosunkiem człowieka do człowieka. Największym z występków jest w moich oczach okrucieństwo, a naj­ gorszym ze wszystkiego — okrucieństwo wobec dziec­ ka. Jeśli ktoś szczerze wierzy w szczęście i sprawiedli­ wość, to — jak sądzę — w praktyce będzie nieodparcie skłaniał się ku lewicy, ku pewnej postaci demokracji społecznej, jeśli nie ku socjalizmowi. Jestem przeto zdecydowanym zwolennikiem państwa o rozbudowa­ nej opiece społecznej. Usiłuje się czasem dowodzić, że to jest jeden z przypadków, w którym dochodzi do konfliktu między sprawiedliwością a wolnością. Ale po­ święcona w takim wypadku wolność jest przeważnie nie żywotną wolnością do urabiania i wyrażania włas­ nych opinii i do prowadzenia bez przeszkód swego ży­ cia prywatnego, lecz bardziej wolnością dającą się zakwestionować, wolnością do eksploatowania innych ludzi dla własnej korzyści i wolnością do trwałego zachowania przywilejów społecznych, dla uzyskania których nie trzeba było włożyć żadnego wysiłku. To, co mi się nie podoba w konserwatyzmie, to nie po­

285

szanowanie dla tradycji, chociaż może być ono do­ prowadzone do przesady, lecz jego hipokryzja i samo­ zadowolenie. Nie znoszę w szczególności narzekań na upadek wartości duchowych, narzekań pochodzą­ cych od ludzi, którym się materialnie dobrze powodzi, a których oburza dążenie innych do osiągnięcia takiej samej pozycji. W ogólności, jestem optymistą w sprawie postępu ludzkości. Mimo całego zła, które naznaczyło wiek dwudziesty, dwóch wojen światowych, rasowej nieto­ lerancji i prześladowań, (...), wzrostu nacjonalizmu, groźby przeludnienia, nieszczęsnego położenia ogrom­ nych mas ludzkich w krajach zwanych — jak to się eufemistycznie nazywa — rozwijającymi się, wierzę, że, w ostatecznym rozrachunku, jesteśmy bardziej ludzcy niż nasi przodkowie, mniej tolerancyjni wobec niesprawiedliwości i bardziej przejęci sprawami ludz­ kimi. Wierzę także, że większość zwykłych ludzi, w każdym razie w rozwiniętych społeczeństwach zachod­ nich, jest obecnie lepsza niż kiedykolwiek przedtem. Rozumiejąc, jak marne było przeważnie życie więk­ szości ludzi na świecie, możemy mieć pewną podstawę — nie powiem, że wielką — do nadziei. Jestem prze­ konany, że głównym źródłem wszelkiego ludzkiego zła jest ubóstwo, ignorancja i strach, oraz że wszystkie te trzy źródła nieszczęść mogą być usunięte. Nie ocze­ kuję jakiegoś złotego okresu, lecz jedynie stanu, w którym ogromna większość ludzi będzie miała mate­ rialne warunki oraz moralne i intelektualne zasoby niezbędne do prowadzenia zadowalającego życia. Nie wiem, czy stan taki kiedykolwiek zostanie osiągnięty, lecz wierzę, że jest on osiągalny. Nawet uznając świa­ dectwa ukazujące nieludzki stosunek człowieka do człowieka i potwierdzające jego zdolność do samo­ zniszczenia, mam ciągle wiele wiary w jego inteligen­ cję i dobrą wolę. Taki jest właśnie sens mojego hu­ manizmu. Tłumaczył M. HEMPOLIŃSKI

SPIS TREŚCI PRZEDMOWA.......................................................................................... 5 I. OGOLNA charakterystyka filozofii ana­ litycznej .........................................................................

1. Główne szkoły analizy filozoficznej . . 2. Różne koncepcje analizy.............................. 13 3. Brytyjska analiza filozoficzna a pozyty­ wizm logiczny...................................................... 26 4. Funkcje analizy filozoficznej....

9

9

31

n. ZADANIA ANALIZY FILOZOFICZNEJ U GEORGE’A EDWARDA MOORE’A.................................................. 39

1. Filozofia i zdrowy rozsądek .... 2. Moore’a koncepcja analizy.....

39 44

III. BERTRAND RUSSELL: ANALIZA FORMALNA I IDEAŁ JĘZYKA DOSKONAŁEGO ....

51

1. Zagadnienia epistemologiczne i plurali­ styczna koncepcja rzeczywistości ... 2. Analiza formalna i atomizm logiczny . IV. LUDWIG WITTGENSTEIN: FILOZOFIA ANALIZY

52 62 78

1. Traktat Logiczno-Filozoficzny, czyli o czym możemy mówić................................................... 81 2. Badania języka potocznego jako metoda terapii filozoficznej................................................... 87 V. GILBERT RYLE: ANALIZA PRZECIW MITOM . 93 VI. JOHN LANGSHAW AUSTIN: „FENOMENOLOGIA LINGWISTYCZNA“................................................

1. Krytyka języka danych zmysłowych . 2. Teoria performatywów .... 3. Teoria illokucji..................................................

106 112 115 120

287

VII.

ALFRED JULES AYER: ANALIZA REDUKCYJ­

125 1. Zasada sprawdzalności i odrzucenie me­ tafizyki .................................................................................. 125 2. Filozofia jako lingwistyczna analiza re­ dukcyjna ............................................................................ 131 3. Fenomenalizm lingwistyczny .... 141

NA I FENOMENALIZM LINGWISTYCZNY

Słowo końcowe:

główne obiekcje przeciwko

145

FILOZOFII ANALITYCZNEJ ,

151

BIBLIOGRAFIA WYBÓR PISM

George Edward Moore czy dobro jest własnością? ... ........................... 160

Bertrand Russell

.

fakty i sądy

Ludwig Wittgenstein o osobliwościach myśle­ nia i języka . .

Gilbert Ryle

dylematy filozoficzne

dylematy

Świat

nauki

i Świat 2ycia

John Langshaw Austin argument

codziennego z iluzji

PERFORMATYWY i KONSTATACJE

Alfred Jules Ayer

filozofia i język

MOJE FILOZOFICZNE CREDO

175

189 204 204 207

224 235 245 281

Cena zł 22,—

Stefan Amsterdamski ENGELS Kazimierz Leśniak ARYSTOTELES Hanna Buczyńska PEIRCE Barbara Skarga COMTE Ryszard Palacz ABELARD Tadeusz Kroński KANT Leszek Kasprzyk SPENCER Tadeusz Płużański MOUNIER Praca zbiorowa FILOZOFIA POLSKA Zbigniew Kuderowicz DILTHEY Andrzej Ściegienny LUTER Mieczysław Maneli MACHIAVELLI Kazimierz Leśniak PLATON Jerzy Ładyka DEMBOWSKI Barbara Skarga RENAN Adam Sikora TOWIANSKI Ryszard Panasiuk LEWICA HEGLOWSKA Marek J. Siemek SCHILLER Jan Garewicz SCHOPENHAUER Barbara Skarga CLAUDE BERNARD Sław Krzemień-Ojak VICO Kazimierz Leśniak MATERIALIŚCI GRECCY W EPOCE PRZEDSOKRATEJSKIEJ Leon Joachimowicz SCEPTYCYZM GRECKI Ryszard Panasiuk FEUERBACH Hanna Buczyńska-Garewicz JAMES Stanisław Macheta KOŁŁĄTAJ