Klęska "Solidarności". Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie 9788374951692

Fascynująca historia ewolucji społeczeństwa postkomunistycznego w Europie Wschodniej nowatorska teoria dotycząca roli gn

219 25 14MB

Polish Pages 424 [434] Year 2007

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
Wstęp do wydania polskiego............................................ 5

Wprowadzenie....................................................................... 19
1 Demokracja i organizowanie gniewu....................... 43
2 „Solidarność” przeciw samej sobie............................ 93
3 Populizm rynkowy i zwrot na prawo....................... 136
4 Jak liberałowie porzucili świat pracy.......................... 201
5 Klasa w epoce komunizmu i postkomunizmu .... 253
6 Świat pracy w działaniu: związki zawodowe
w zakładach pracy.......................................................... 308
7 Podsumowanie: klasa, społeczeństwo obywatelskie
i przyszłość postkomunistycznej demokracji......... 365

Podziękowania..................................................................... 417
Indeks nazwisk..................................................................... 421
Recommend Papers

Klęska "Solidarności". Gniew i polityka w postkomunistycznej Europie
 9788374951692

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

spéct rum

DAVID OSI

0

DAVID DST

GNIEW I POLITYKA W POSTKOMUNISTYCZNEJ EUROPIE

DAVID OSI

W FOSTKOMIHISIYCINU flIWIf przełożyła

HANNA JANKOWSKA

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY

Warszawskie

Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Tytuł oryginału: The Defeat ofSolidarity Anger and Politics in Postcommunist Europę Projekt okładki: Mariusz Filipowicz Redakcja: Ryszarda Krzeska Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Anna Załuska

© 2005 by Cornell University. All rights reserved © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007 © for the Polish translation by Hanna Jankowska

ISBN 978-83-7495-169-2

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2007

Wstęp do wydania polskiego Zagraniczni autorzy zawsze żywią nadzieję, że ich książki będą w miarę wiernie odzwierciedlały rzeczywis­ tość opisywanego krąju. Ja znalazłem się jednak w osob­ liwej sytuacji - miałem nadzieję, że moja praca nie bę­ dzie tej rzeczywistości zbytwiernie odzwierciedlać. Ukończyłem ją w kwietniu 2004 roku, przewidując, że radykalna, antyliberalna prawica będzie nabierać w Pol­ sce coraz większego znaczenia. Wskazałem na czynniki, które moim zdaniem do tego prowadzą, i omówiłem spo­ soby uniknięcia takiego rozwoju wydarzeń. Choć sam nie wierzyłem, że na tym etapie można mu zapobiec, była jeszcze prawdopodobnie jakaś szansa. Miałem więc na­ dzieję, że oceny zawarte w mojej książce nie okażą się aż tak szybko i aż tak bardzo pasujące do sytuacji w Polsce. Gdy w marcu 2007 roku piszę ten wstęp, okazuje się, że książka stała się chyba jeszcze bardziej aktualna niż przedtem. Prawica nigdy nie była taka silna, z każdym dniem nabiera coraz większej śmiałości. Polityczny libe­ ralizm i wszystko, co się wiąże z tolerancją i rozwagą, są obiektem nieustających ataków. Dawni przywódcy „So­ lidarności”, którzy dwie dekady temu zainicjowali trans­ formację, potępiani są jako kryptokomuniści - czasami nawet bez „krypto-” - a środki przekazu potwierdzają

5

prawdopodobieństwo tych zarzutów. Główna walka po­ lityczna toczy się dzisiąj, wszystko na to wskazuje, mię­ dzy dwoma obozami politycznej prawicy. W takim kon­ tekście książka starąjąca się wyjaśnić odwrót od zasad dawnej „Solidarności” i coraz większą dominację pra­ wicy oraz dowodząca, że nie musialo do tego dojść, is­ totnie wydąje się bardziej aktualna, niż mógłbym sobie tego życzyć. Znaczna część książki traktuje o losie polskich pra­ cowników nąjemnych po 1989 roku. Porównawcza so­ cjologia polityczna uczy nas, że charakter systemu poli­ tycznego w danym kraju zależy w dużej mierze od tego, w jaki sposób włączeni są weń ludzie pracy. Podczas mojej pierwszej wizyty w Polsce postkomunistycznej, w 1990 roku - a w latach osiemdziesiątych spędziłem tu wiele czasu - przekonałem się jednak na własne oczy, że nowemu systemowi niezmiernie trudno się z tym upo­ rać. Bardzo wielu ludzi pracy w całym krąju miało po­ czucie, że nikt nie bierze pod uwagę ich interesów, god­ ności i wyznawanych przez nich wartości. Skutek był taki, że ekstremistyczne tendencje polityczne zyskiwa­ ły poważne wpływy. To samo działo się oczywiście w ca­ łej postsowieckiej Europie Wschodniej, ale w Polsce wy­ dało mi się szczególnie zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę szczytne demokratyczne dziedzictwo „Solidar­ ności”, któremu poświęciłem moją wydaną w 1990 roku książkę Solidarity and the Politics of Anti-Politics. Czytelnicy zapoznąją się na stronach niniejszej książ­ ki z całością mojej argumentacji. Pozwolę sobie jednak streścić tutąj niektóre ustalenia w taki sposób, by nawią­ zać do dzisiejszych debat politycznych, jakie toczą się w Polsce. W skrócie - staram się dowieść, że z powodu niechęci, a tym samym niezdolności liberałów do utrzy­ mania poparcia robotników - a liberałowie polityczni by­ li w 1989 roku siłą przewodnią w „Solidarności” - po­

6

wstałą próżnię wypełniła prawica. Polska stała się jed­ nym z niewielu krąjów, gdzie ruch robotniczy związał się z polityczną prawicą. Ponieważ jednak prawicy ni­ gdy nie interesowało zaspokąjanie bytowych potrzeb pracowników - zawsze była tak samo prorynkowa jak liberałowie - mogła zdobywać ich poparcie wyłącznie przez podnoszenie kwestii niemąjących nic wspólnego z gospodarką. Musiala się więc coraz bardziej radykalizować. Ponieważ żadna z wysuwanych przez nią kwes­ tii - takich jak dekomunizacja, zwiększenie obecności Kościoła w życiu publicznym, rozbicie nieuchwytnego „układu” - nie mogła odmienić codziennego bytu ro­ botników, prawica musiała jeszcze dobitniej i gwałtow­ niej dowodzić, że na drodze do dobrobytu ciągle stoją „wrogowie”. Gdy kolejne iluzoryczne rozwiązania nie zadowalały jej zwolenników - a dziś jest to nawet jesz­ cze bardziej prawdziwe niż w momencie pisania tej książki - musiała wskazywać na coraz to nowych wro­ gów, proponować coraz to nowe metody wykluczenia. W ten sposób depcze się takie podstawowe pojęcia de­ mokracji, jak kompromis i tolerancja. Sama demokra­ cja stąje się fikcją. Jednak wszystko to oznacza, iż prawicowego molocha się nie powstrzyma, krytykując i krzycząc na ludzi po­ zyskiwanych przez prawicę. Należy ich przekonać, że jest inna droga, przedstawić odmienny program. Pro­ gram taki musiałby się bezpośrednio odnieść do gnie­ wu wywołującego niepokoje - gniewu, którego przyczyną są nierówności ekonomiczne, coraz większy autoryta­ ryzm menedżerów, ograniczanie praw pracowniczych i głębokie poczucie krzywdy, jakie te wszystkie zjawi­ ska powodują. Dopóki liberałowie nie zechcą się tym zająć - a po 1989 roku nie chcieli, obawiąjąc się bezpod­ stawnie nieuchronnego „wybuchu społecznego” - będą ciągle przegrywać.

7

Przykład Polski nie jest wyjątkowy. Pod wieloma względami przypomina rozwój sytuacji politycznej w Stanach Zjednoczonych. Tam również polityczna pra­ wica od czasów administracji Richarda Nucona próbowa­ ła pozyskiwać ludzi pracy, zaniepokojonych z powodu spraw bytowych, nie przez rozwiązywanie dręczących ich problemów, ale wskazywanie, że przyczyną niezadowo­ lenia są kwestie rasowe, religijne i „rodzinne”. Tak jak w Polsce, republikanie dowodzili, że pracownicy mąją prawo odczuwać gniew. Utrzymywali jednak, że nie po­ winno ich gniewać obniżanie się dochodów czy likwi­ dacja miejsc pracy w rezultacie globalizacji, lecz ,jąjogłowi” liberałowie, niepodzieląjący ich „systemu wartości”. Można było odnieść wrażenie, że demokraci nie wiedzą, jak zareagować. Dopiero po sromotnej porażce, jaką po­ nieśli w 2004 roku, czegoś się nareszcie nauczyli. Za­ miast licytować się z republikanami, kto jest bardziej prawicowy - co próbowała robić Platforma Obywatelska wobec Prawa i Sprawiedliwości w 2005 roku - przez na­ stępne dwa lata przeformułowywali swój program do­ tyczący kwestii gospodarczych. Zajęli się problemami setek tysięcy ludzi, którzy z powodu ucieczki kapitału utracili pracę, organizowali referenda stanowe w sprawie płacy minimalnej. Ostatecznie w 2006 roku odnieśli osza­ łamiające zwycięstwo. Okazało się, że liberałowie potra­ fią być populistami - jeśli przez populizm rozumieć, tak jak w Stanach Zjednoczonych (gdzie słowo to wcale nie ma negatywnych konotacji), umiejętność przemawiania do ludzi w zrozumiałym dla nich języku i proponowania rozwiązań politycznych, które naprawdę coś im dają. Porównania z Polską są pouczające. Tylko antyliberalne partie działają w Polsce na sposób typowy dla populi­ stów, dzięki czemu odnoszą sukcesy. Jak widzimy jed­ nak na przykładzie PiS-u, jest to populizm połowiczny - mówią językiem zrozumiałym dla ludzi, ale nie propo­

8

nują polityki, która polepszyłaby ich los. Hasła w rodzaju „Polski solidarnej” pomagają im zdobyć władzę, ale znalazłszy się u władzy, partie te nie robią nic dla poprawy bytu swojej bazy społecznej. Zamiast tego do­ puszczają na przykład, żeby Samoobrona przejęła Mi­ nisterstwo Rolnictwa, a Komisja Trójstronna przestała funkcjonować. Polityczni liberałowie, którzy zastana­ wiają się, co mogliby zrobić, żeby wrócić do gry, mają rozwiązanie podane jak na talerzu: trzeba zająć się przyziemnymi troskami elektoratu, zamanifestować, że ich to obchodzi. Robotnicy nie są ani pariasami, któ­ rym należy narzucić dyscyplinę, ani nieomylnymi bo­ haterami. To po prostu obywatele, którzy mają własne problemy, a ponieważ system komunistyczny, stawia­ jący na budowanie fabryk, tylu ich naprodukował, to oni wpłynęli na kształt polityki w Polsce po 1989 roku. Wyznawcy liberalizmu gospodarczego ripostują za­ pewne, że nic się nie da zrobić, że jestem naiwnym utopi­ stą, że gospodarka musi się kierować logiką rynku, a właściwa linia polityczna polega na propagowaniu tej zasady. Jednakże fakt, że w warunkach dzisiejszej glo­ balnej gospodarki nie ma już powrotu do dawnych keynesowskich państw opiekuńczych, nie oznacza, że nie można nic zrobić dla poprawy materialnego bytu ludzi czy poczucia sprawiedliwości w sferze ekonomicznej. Błąd liberałów w Polsce - tak jak do niedawna amery­ kańskich demokratów - polega na tym, że właśnie tak myślą. „Ponieważ nie możemy dokonać redystrybucji bogactwa w taki sposób, jak czyniły to powojenne rzą­ dy, żeby zapewnić pokój społeczny, nie zawracąjmy so­ bie tym głowy”. Zawsze jednak coś można zrobić, i te­ go nie uwzględniają. Można podnieść płacę minimalną, objąć upośledzone grupy lepszą ochroną czy choćby wyrazić zainteresowanie takimi kwestiami. Na­ wet w ustawach wprowadząjących w Polsce w 1989 roku

9

terapię szokową znalazły się pewne zapisy, jak na przy­ kład stosunkowo wysoki zasiłek dla bezrobotnych, które mniej przenikliwi liberałowie woleliby znieść. Problem z polskimi liberałami polega na tym, że tego rodząju ustępstwa zawsze były dla nich powodem do zakłopota­ nia, a nie do dumy, i dlatego poczynili ich zbyt mało. Skutek był taki, że po prostu przekazali swój elektorat w ręce prawicy. W Polsce mamy jeszcze dodatkowy problem - zrozu­ miały, co jednak nie pomniejsza jego wagi - otóż ludzie są zmęczeni wszystkim, co ma związek z „klasą robot­ niczą”. Kiedy tylko użyje się tego określenia, przestają słuchać, odwracają się ze znudzeniem, te słowa po pro­ stu kojarzą się z dawnym reżimem. Bez względu jed­ nak na to, jak bardzo politycy byliby znużeni robotni­ kami i w ogóle ubogimi ludźmi, nie da się zaprzeczyć, że gospodarka kapitalistyczna, taka jaka nastała w Pol­ sce po 1989 roku, systemowo plasuje robotników na dole drabiny społecznej i produkuje nędzę, przeto par­ tia, która ich pozyska, wygra wyboiy. Prawica może sobie do woli krzyczeć, że w Polsce nie ma jeszcze kapitalizmu, ponieważ rządzą układy - jak gdyby istniał na świecie jakikolwiek krąj kapitalistycz­ ny, który nie byłby zdominowany przez taki czy inny układ. (Same struktury klasowe są swojego rodząju układami, gdzie istnieją bariery na wejściu i ograniczo­ na mobilność społeczna). Zdobyła poparcie właśnie dla­ tego, że panuje kapitalizm - wytworzyły się nowe struk­ tury klasowe, pogarszające szanse życiowe jednych ludzi w porównaniu z innymi, utrudniąjące mobilność społeczną, napawające ludzi poczuciem, że świat jest niesprawiedliwie urządzony. (Taka koncepcja klasy więcej zresztą zawdzięcza Weberowi niż Marksowi). Polska prawica przez całe lata przechwytywała ten gniew zrodzony przez kapitalizm. T w i e r d z i, że kapi­

10

talizmu nie ma, ponieważ zwalnia ją to z obowiązku poskramiania istniejącego w Polsce kapitalizmu, co z kolei gwarantuje, że zawsze będą zasoby gniewu goto­ we do wykorzystania. W jaki sposób? Przez podsuwa­ nie teorii o „układach”, „szarych sieciach” czy „pełzają­ cej ateizacji”, które mają tę ogromną zaletę, że nie podlegają falsyfikacji. Prawica wygrywa dlatego, że jest jedyną siłą organizującą gniew klasowy, który ro­ dzi każde społeczeństwo kapitalistyczne. Dopóki li­ berałowie nie nauczą się tego robić, będą nadal prze­ grywać. Czy liberałowie mogą zorganizować gniew klasowy, nie szkodząc gospodarczej przyszłości krąju? Z pewnoś­ cią tak. Poza okazywaniem współczucia jest w końcu bardzo wiele do zrobienia. Przekleństwem Polski jest jeden z najniższych wskaźników zatrudnienia w Euro­ pie. Z powodu niskich wynagrodzeń trwa drenaż móz­ gów, wysoko wykształceni ludzie wyjeżdżąją za granicę, a choć bardzo niskie wynagrodzenia dla niżej wykwali­ fikowanych pracowników ściągały do tej pory zagranicz­ nych inwestorów, kiedy pójdą w górę - co powinno nastą­ pić - znaczna część tych inwestycji ucieknie do Azji. Aby przetrwać na globalnym rynku, trzeba podnosić kwalifikacje i poziom wykształcenia, inwestować w kapi­ tał ludzki. Wiara, że rynek to załatwi - obecny wzrost gospodarczy Polska zawdzięcza w końcu w znacznej mie­ rze funduszom, jakie na razie napływają z Unii Europej­ skiej - to jest dopiero złudzenie. Liberałowie powinni okazać współczucie i zaproponować konkretną politykę. Jeśli to uczynią, być może uda im się pokonać tych, których program sprowadza się głównie do karmienia uczniów „polityką historyczną” i demaskowania kolej­ nych „agentów”.

11

Nie ma już chyba wątpliwości, że przyczyny dojścia prawicy do władzy upatruję w błędach liberałów. Kogo mam na myśli, mówiąc o „liberałach”? W niniejszej książce termin ten odnosi się głównie do grupy związa­ nej z „Gazetą Wyborczą” i Unią Demokratyczną / Unią Wolności, która tak długo grała w „Solidarności” pierw­ sze skrzypce - zaczęło się to w 1980 roku, następnie konsolidowała swoje wpływy w latach podziemnej dzia­ łalności, wymusiła rozmowy z partią przy Okrągłym Stole, po czym stanęła na czele pierwszego niekomunis­ tycznego rządu. Grupa ta cieszyła się w „Solidarności” takimi wpływami, ponieważ składała się z utalentowa­ nych działaczy, umiejących mobilizować ludzi, a dzięki długoletniemu zaangażowaniu zdobyła sobie lojalność świata pracy - od Lecha Wałęsy po śląskich górników czy poznańskie pielęgniarki. „Solidarność” była w rękach jej członków, naprawdę sprawowali oni rząd dusz, w co tak wielu tak trudno dziś uwierzyć - a fakt, że tak szybko utracili ten wpływ na rzecz stosunkowo słabej w swoim czasie prawicy politycznej, znamionował spektakularny zwrot wydarzeń. Dzisiaj przyjęło się nazywać tę grupę „lewicą”, ci zaś, którzy znaleźli się w PO, reprezentują „liberałów”. To jest błędne i anachroniczne sformułowanie. Po pierw­ sze w latach dziewięćdziesiątych Platformy Obywatel­ skiej nie było. Do momentu powstania AWS w 1996 ro­ ku jądro polskiego liberalizmu stanowiło środowisko „Gazety Wyborczej” / Unii Wolności, a w tym okresie, jak wykazuję w mojej książce, polityczny liberalizm przeżywał już głęboki kryzys. Co do zarzutu, że grupa ta była bardziej lewicowa niż liberalna, to oponenci od dawna z upodobaniem tak twierdzą. Zaczynąją prze­ ważnie od przypomnienia, że Adam Michnik, niekwes­ tionowany lider tego środowiska, sam niegdyś z dumą posłużył się terminem „lewica”. Było to trzydzieści lat

12

temu, w 1977 roku, gdy opublikował książkę Kościół, lewica, dialog. Ćwierć wieku temu, w 1981 roku, już przestał go używać. Co więcej, i on, i jego środowisko nie poprzestali na zarzuceniu samego terminu, odeszli też od lewicowości w praktyce, jak wykazuje moja książ­ ka - dowodem jest entuzjastyczne poparcie przez nich planu Balcerowicza. Gdy przyjrzeć się ich polityce i pro­ gramom, można się przekonać, że w latach osiemdzie­ siątych nie byli już lewicowcami - tak jak Piłsudski, który niegdyś wysiadł z tramwąju „socjalizm” - i aspiro­ wali już tylko do liberalnego systemu demokratyczne­ go, w pełni otwartego dla wszystkich. Oznaczało to wiarę w uniwersalne prawa człowieka, sprzeciw wobec dyskry­ minacji obywateli z powodu religii, płci, narodowości czy przekonań politycznych, uznanie pluralizmu w dyskur­ sie politycznym. Tego rodzaju poglądy plasują ich oczy­ wiście na lewicy, w kontekście, gdzie tradycja narodowa, endecka, jest żywa i ma się dobrze. Tradycja ta, głosząc chwałę określonej grupy narodowej i obstając przy tym, by zasady wywodzące się z religii wyznawanej przez większość narodu, stały się prawem, nie przywiązuje większej wagi do pluralizmu czy uniwersalizmu. Nie potępiam tutąj tej tradycji. Nie nazywam jej „ciemnogro­ dem” i nie twierdzę, że przyzwoici ludzie nie mogą być jej wierni. Zauważam tylko, że wielu Polaków przywią­ zanych jest do nieliberalnego, narodowego credo i że z tego powodu liberałowie mogą się wydawać lewicowca­ mi. To jednak nie czyni z nich lewicowców w sensie socjalistów (co w gruncie rzeczy chcą zasugerować ci, którzy ich „oskarżąją” o lewicowość) - dawno odeszli od socjalistycznych przekonań. Ku konsternacji prawdziwej lewicy grupa, o której mowa, była niekonsekwentna nawet w swoim libera­ lizmie. Zgodnie z podejściem, jakie zaprezentował Michnik w książce Kościół, lewica, dialog, wciąż unikali

13

konfliktów z Kościołem. Nie sprzeciwili się wprowadze­ niu religii do szkół. Nie próbowali bronić prawa do abor­ cji, choć sondaże opinii publicznej wykazały, że więk­ szość społeczeństwa się za nim opowiada. Nic nie zrobili, żeby chronić prawa robotników czy wesprzeć związki zawodowe, o czym szczegółowo piszę w tej książce. Wyda­ wało im się, że w ten sposób zapobiegną odebraniu im przez prawicę bazy społecznej, ale skończyło się na tym, że przyczynili się do spopularyzowania konserwatywnej polityki, a prawica wiele zyskała, ponieważ liberałom nie udało się zatrzymać przy sobie ludzi pracy. Gdy politycz­ ny los liberałów stawał się coraz mniej pewny, część wyskoczyła z tonącego okrętu i powołała do życia Platfor­ mę Obywatelską. Można ich nazwać „prawicowymi libe­ rałami”, postawili bowiem na liberalizm gospodarczy i okazali gotowość do dalszych kompromisów w kwestii liberalizmu politycznego. Dawne środowisko „Gazety Wyborczej” stało się w takiej sytuacji „liberałami lewico­ wymi”. Wielu z nich chciałoby się wycofać z poczynio­ nych niegdyś ustępstw. Na czym polegąją różnice? Na przykład prawicowi li­ berałowie mogą podziwiać Pinocheta, lewicowi nie mo­ gą. Prawicowi nie mąją problemu z ustawą lustracyjną, która mogłaby zaszkodzić dobremu imieniu niewinnych ludzi (gotowi są bowiem poświęcić niektóre prawa jed­ nostki dla dobra reformy), lewicowi podkreśląją znacze­ nie praw, uczciwego procesu sądowego, występują prze­ ciw wszystkiemu, co kojarzy się z linczującym tłumem. Lewicowi liberałowie ponieśli polityczną porażkę, po­ nieważ nie docenili znaczenia emocji w sferze polityki. To jeszcze jeden powód, dla którego nie można ich na­ zwać lewicowcami. Dawno przestali nimi być. Stali się liberałami. Piszę tu o tym wszystkim, ponieważ moja książka nie obejmuje okresu powstania Platformy Obywatelskiej,

14

chcę więc wyjaśnić, jak czytelnicy powinni pojmować używane przeze mnie terminy, które dzisiąj mają już inne znaczenie. Moja książka opowiada o upadku poli­ tycznego liberalizmu, a niedawne wydarzenia tylko po­ twierdziły zawartą w niej prognozę.

Czy liberałowie musieli przegrać? Czy wizja otwartej, demokratycznej „Solidarności” musiała się załamać? Nie sądzę. Ich problem polegał na tym, że odchodząc od lewicy, porzucili również robotników. Byli przekonani, że robotników bronią tylko lewicowcy, jeśli więc sami nie mąją zamiaru zaliczać się do lewicy, powinni bronić kształtującej się klasy średniej, mieszczaństwa. Dlatego prawica mogła odnieść sukcesy. Dostrzegła okazję i ją wykorzystała - przyjęła na siebie rolę, jaką odgrywa kla­ syczna lewica, rolę organizatorki gniewnych, porzuco­ nych, zwalnianych robotników. Zawłaszczyła przestrzeń długo ząjmowaną przez dawnych liberałów z „Solidarno­ ści”. Podczas gdy w latach osiemdziesiątych „Tygodnik Mazowsze” bronił robotników, bez względu na to, co robili, w latach dziewięćdziesiątych „Gazeta Wyborcza” krytykowała ich za wszystko. Antyliberalna prawica za­ prezentowała się w tych warunkach jako grupa rozumie­ jąca bolesne realia społeczeństwa klasowego. Jak już wspomniano, skanalizowała rodzący się gniew klasowy i nakierowała go nie przeciwko systemowi gospodarcze­ mu - zawsze była równie prorynkowa, jak Balcerowicz, czego dowiódł premier Jarosław Kaczyński, mianując Zytę Gilowską ministrem finansów - ale przeciw wro­ gom zastępczym, których można eksploatować po wieki wieków. W latach dziewięćdziesiątych dużo podróżowa­ łem po Polsce, odwiedząjąc głównie podupadające mia­ sta przemysłowe. Ludziom, z którymi się spotykałem, doskwierały realia ekonomiczne, nie „komuniści” czy

15

„układy”. Prawica podsunęła im jednak obiekt do wyładowania gniewu. Liberałowie niczego nie zapropo­ nowali. Nic dziwnego, że ponieśli klęskę.

Radykalny reżim ma to między innymi do siebie, że nawet kiedy radykałowie są u władzy, dyskredytowa­ nie i delegalizowanie oponentów uznąją za swoje naj­ bardziej palące zadanie, ważniejsze niż mobilizowanie konsensusu wokół własnego programu. Ponieważ ko­ alicja stworzona przez PiS okazała taki właśnie rodzaj radykalizmu, posługując się instytucjami państwowy­ mi jako pałką do walki z konkurentami, zaczęła budzić obawę w umiarkowanych prawicowcach, którzy doszli do wniosku, że być może za ostro krytykowali libera­ łów. Na przykład Tomasz Wołek, reagując na ostatnią falę jadowitych ataków na Adama Michnika, zupełnie nieproporcjonalnych do jego wpływów, dochodzi do wniosku, że Michnik miał rację: „Uparcie powtarzał, że nie recydywa komunizmu stanowi realne zagrożenie, lecz nawrót agresywnego, klerykalnego ciemnogrodu. Wydawało mi się, że nie ma racji. Miał jej więcej, niż sądziłem” (Wydrzeć Michnikowi polską duszę, „Polity­ ka”, nr 3, 20 stycznia 2007, s. 29). Niedobrze by się stało, gdyby reakcją na radykalizm prawicy okazał się nawrót do liberalnych frazesów. Ozna­ czałoby to, że nie wyciągnięto żadnych nauk z okresu lat dziewięćdziesiątych. Wobec zagrożeń dla demokracji nie wystarczą szczere ostrzeżenia przed niebezpieczeństwa­ mi i demonami, trzeba pozyskać ludzi, których udało się pozyskać wrogom liberalizmu. Dwudziesty wiek dowiódł w końcu, że podstawą demokracji nie jest kapitalizm, ale sposób wyrażania sprzeciwu wobec kapitalizmu. Albo będzie mu się stawiać opór według kryteriów eko­ nomicznych, a wtedy antagonizmy można opanować

16

i osiągnąć kompromis interesów, albo według kryteriów tożsamościowych, a wtedy całe kategorie obywateli prze­ znacza się do wykluczenia. Prawica bez wątpienia wybra­ ła tę drugą drogę i odniosła sukces. Można się jej prze­ ciwstawić tylko w jeden sposób: docierąjąc do źródła tego sukcesu. Michnik i liberałowie ostrzegali przed prawico­ wym ekstremizmem, ale nigdy nie dali ludziom powodu, dla którego mieliby poprzeć właśnie ich, a nie prawicę. Morał, jaki płynie z tej całej historii, nie jest taki, że wszyscy muszą być mili i tolerancyjni. Morał brzmi, że nawet liberalna polityka wymaga mobilizowania, a nie ignorowania gniewu społecznego. Choć, na przykład, ostro krytykuję prawicę za to, że zrobiła z lustracji głów­ ny punkt swego programu, stwierdzam, iż tego rodzaju kwestie nie zajmowałyby aż tak wiele publicznej prze­ strzeni, gdyby starano się organizować społeczeństwo wokół podstawowych spraw, mających naprawdę wpływ na codzienny byt Polaków. Dziś jest to z pewnością o wiele trudniejsze niż w latach dziewięćdziesiątych. Ale jeśli ci, których tak niepokoi emocjonalna mobilizacja prawicy, uznają, że problemem jest emocjonalność jako taka, będą nadal przegrywać.

Na końcu należy się jeszcze uwaga - choć moja książ­ ka dotyczy współczesnych wydarzeń politycznych, ma o wiele szersze znaczenie. Jestem socjologiem polityki, a Polską ząjmuję się od tak dawna - odwiedzam ją regu­ larnie już od trzydziestu lat - ponieważ to, co się dzieje w sferze polityki w tym kraju, zawsze miało globalne znaczenie. Polska może bardzo wiele nauczyć - tak, Za­ chód wiele się od niej uczy, choć niewielu Polaków w to wierzy. Czasami są to wspaniałe lekcje, jak te z okresu pierwszej „Solidarności”, która ukazała światu, jak demo­ kratyczny, oparty na partycypacji ruch społeczny może

17

rozkwitnąć we współczesnej rzeczywistości. Niekiedy Polska bywa wzorcem negatywnym - moim zdaniem tak się stało po 1989 roku. Negatywnym dlatego, że ukazu­ je, jak ruch społeczny, którego bazą byli ludzie pracy, może zostać zaprzepaszczony i jakie szkody ponosi sta­ bilizacja demokracji, kiedy jej główni uczestnicy zostają poświęceni, zignorowani i sprowadzeni na manowce. Cały świat może się więc na przykładzie Polski mnó­ stwo nauczyć o warunkach niezbędnych dla stabilnej, inkluzywnej polityki demokratycznej. Temu właśnie po­ święcam pierwszy i ostatni rozdział książki. W pierw­ szym przedstawiam ogólną teorię dotyczącą roli gniewu i emocji w demokracjach wolnorynkowych, omawiam, jak doszło do umocnienia demokracji w krąjach kapitali­ stycznych. W ostatnim rozdziale wyciągam wnioski z pol­ skich doświadczeń i proponuję zalecenia dla tych, któ­ rym zależy na ochronie liberalnej demokracji, nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie, i na całym świecie, gdzie także coraz bardziej jej zagraża antyliberalny ekstremizm. Książka napisana jest językiem, do jakiego polscy czytelnicy nie są może przyzwycząjeni. Mam jednak na­ dzieję, że dostrzegą, iż sprawy, z jakimi zmagąją się Polacy, mają wymiar uniwersalny. Wszyscy, którym leży na sercu obrona i rozwój demokracji, muszą dzisiaj myś­ leć globalnie. Ithaca, Nowy Jork, marzec 2007

Wprowadzenie Gniew, solidarność i demokracja tradycyjnie sobie to­ warzyszyły. Postępy demokracji dokonywały się prze­ ważnie wtedy, gdy ludzie, wpadłszy w gniew z powodu wykluczenia ich z bogactwa i władzy, solidarnie łączyli szeregi. Nie oznacza to wyłącznie masowych demon­ stracji czy działań destrukcyjnych. Partie liberalne i so­ cjalistyczne - od epoki Nowego Ładu w Stanach Zjed­ noczonych po keynesizm w Europie Zachodniej - tchnęły w demokrację nowego ducha, organizując gniew ludzi przez długi czas pozbawionych osłony socjalnej. Droga do demokratyzacji w Europie Wschodniej otworzyła się wtedy, gdy w Polsce w 1980 roku robotnicy, doprowa­ dzeni do gniewu z powodu wykluczenia politycznego, połączyli siły i utworzyli Niezależny Samorządny Zwią­ zek Zawodowy „Solidarność”. Przejawy solidarności, o których tu mowa, miały de­ mokratyczne konsekwencje, ponieważ ludzie pałają­ cy gniewem rozumieli pojęcie „my” w sposób bardzo uniwersalny. Ci, których określano mianem „oni”, byli postrzegani jako niewielki „ekonomiczny Inny” (na Za­ chodzie - kapitaliści, na Wschodzie - komunistyczna biurokracja, tak zwana nomenklatura), którego upadek umożliwi prawdziwą partycypację wszystkich obywateli.

19

Solidarność o demokratycznym obliczu jest dziś zja­ wiskiem o wiele mniej powszechnym. Zmiany technolo­ giczne w procesie pracy doprowadziły do tego, że mniej ludzi uważa się za część stanowiącej większość klasy robotniczej, a globalny kapitalizm utrudnia obywatelom określenie konkretnego wroga, przeciw któremu pań­ stwo mogłoby podjąć takie działania, by przyniosło to pożytek wszystkim. Skutek jest taki, że odmiany soli­ darności, jakie pojawiają się dziś w polityce wewnętrz­ nej różnych krąjów, mają często bardzo wyłączający cha­ rakter i skierowane są przeciw najsłabszym członkom społeczeństwa. Są to między innymi ruchy wrogie imig­ rantom, broniące „prawa i porządku”, czy też różne od­ miany solidarności „antyterrorystycznej”, wymierzone nie tylko w mniejszości etniczne, ale i w dysydentów. Ci natomiast, którzy starają się zmobilizować gniew spo­ łeczny dla celów demokracji - aby w większym stopniu włączyć w życie polityczne i ekonomiczne ludzi ubogich i zepchniętych na margines - są w polityce krąjowej o wiele mniej widoczni. Głosiciele haseł alternatywnej globalizacji, powszechnych praw człowieka czy „spra­ wiedliwego”, a nie „wolnego” handlu organizują się dziś raczej na płaszczyźnie międzynarodowej niż w poszcze­ gólnych krajach. Dlaczego w ostatnich latach tak bardzo się zmienił charakter politycznej solidarności? Dlaczego gniew mo­ bilizuje się w coraz większym stopniu w służbie odmian solidarności postulujących wykluczenie, a nie włączenie Innych? Jaki wpływ wywiera ta tendencja na politykę wewnętrzną? Na robotników i ruch związkowy? Niniej­ sza książka analizuje te zagadnienia w kontekście post­ komunistycznej Europy Wschodniej. Przedmiotem mo­ jego zainteresowania jest przede wszystkim Polska oraz rozpad wielkiego niegdyś ruchu solidarnościowego, jes­ tem jednak przekonany, że moje wywody mają bardziej

20

uniwersalne znaczenie. Ogólna argumentacja, dotycząca konsekwencji mobilizowania przez aktorów sceny poli­ tycznej emocji wywodzących się z klasowego podłoża, odnosi się do wszystkich społeczeństw kapitalistycz­ nych. Wywód szczegółowy, zmierzający do wykazania, że organizując gniew „przegranych” pod względem ekono­ micznym wokół spraw, które nie dotyczą gospodarki, przywództwo polityczne i związkowe w Polsce zahamo­ wało rozwój młodego systemu demokratycznego, odnosi się i do reszty postkomunistycznego świata. Jakie znaczenie polityczne ma organizacja gniewu, widać na przykładzie następującej historii. W 1996 roku związek zawodowy „Solidarność” ogłosił, że zamierza sformować koalicję „prawicowych” partii i ruchów, żeby w nadchodzących wyborach w roku następnym zdobyć większość w parlamencie. Przewodniczący „Solidarnoś­ ci” Marian Krzaklewski zaczął objeżdżać kraj, zwracając się w swych wystąpieniach nie tylko do prawicowych grup, które zamierzał zorganizować, ale do całego społe­ czeństwa. Zajmował się głównie takimi sprawami, jak walka o utrzymanie delegalizacji aborcji oraz wprowa­ dzenie do preambuły konstytucji (która właśnie powsta­ wała) sformułowania jednoznacznie oddającego cześć Bogu i religii katolickiej. „Komuniści” - oznajmił - ruj­ nują kraj i szkodzą ruchowi związkowemu. (Ekskomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej miał wówczas większość w parlamencie, a popierany przezeń polityk sprawował urząd prezydenta). Główną drogą do zapobie­ żenia szkodom wyrządzanym przez „komunistów” jest umocnienie wartości chrześcijańskich. Krzaklewski wy­ powiadał się czasami na temat trudności ekonomicz­ nych, jakie dawały się we znaki pracownikom, i przyzna­ wał, że utracili oni znaczną część wpływów w miejscu pracy. Robotnicy podnosili te kwestie na wszystkich spo­ tkaniach z przywódcą „Solidarności”, ale Krzaklewski

21

twierdził, że problemy ekonomiczne nie wynikają z eko­ nomicznych przyczyn. Prawdziwym ich powodem jest fakt, że systemem kierują „komuniści” i „ateiści”, nie jest to więc prawdziwy system rynkowy, ale „rynkowo-komunistyczny”1. Utrzymywał, że prawicowy rząd rozwiąże problemy trapiące świat pracy, ponieważ u wła­ dzy znajdą się ludzie moralni. I oto mamy „Solidarność” sprzymierzoną z wrogim wobec politycznego liberalizmu „prawym skrzydłem”, skorą do umieszczenia w centrum swego programu wal­ ki o religijność życia publicznego, przemilcząjącą prob­ lemy znacznego odsetka swoich członków dotkniętego ubóstwem. Jak do tego doszło? Jak to się stało, że ruch, który tyle uczynił dla odrodzenia liberalnej demokracji, który na nowo wprowadził pojęcie „społeczeństwa oby­ watelskiego” do współczesnego dyskursu polityczne­ go, który rzuci! wyzwanie reżimowi komunistycznemu i ostatecznie go obalił, kładąc nacisk na inkluzję, a nie wykluczanie - przemienił się w samozwańczy prawico­ wy ruch katolicki, skupiający niespełna jedną dziesiątą liczby członków z 1981 roku? Co więcej, zwrot „Solidar­ ności” na prawo przyczynił się do odrodzenia polskiej prawicy. W wyborach 2001 roku w parlamencie znalazły się dwie skrąjnie prawicowe partie niezwiązane z „Soli­ darnością”. W 2004 roku oceniano już, że przed końcem dekady obie mogą stać się partiami rządzącymi. Co się takiego stało? Co to oznacza dla demokracji? Co znaczy dla robotników? Czy jest jakiś związek między skurczeniem się bazy związkowej „Solidarności” a roz­ wojem nieliberalnej polityki? Niniejsza książka próbuje pomóc w zrozumieniu zjawisk politycznych w kraju postkomunistycznym, poddąjąc analizie wząjemne rela­ cje między ruchem związkowym, polityką i gniewem.

22

Poruszam różne obszerne tematy, takie jak demokra­ cja, świat pracy, klasa, emocje, mobilizacja polityczna, oraz podzbiory tych tematów - liberalizm, antyliberalizm (illiberalism), związki zawodowe, pracownicy, gniew, partie. Głównym aktorem jest „Solidarność”, ruch związ­ kowy założony w Gdańsku w 1980 roku, który dziewięć lat później doprowadził do upadku systemu komunis­ tycznego w Polsce i ponosi główną odpowiedzialność za kształt nowego systemu. Był to ruch ogromny. Wywodzi się z niego większość politycznej i ekonomicznej elity nowego systemu, a także cala jego elita intelektualna. Tam gdzie ludzie z komunistycznym rodowodem zacho­ wali swoje pozycje, stało się tak tylko dlatego, że przyjęli reguły wytyczone przez intelektualistów dysydentów z „Solidarności”. Analiza tego ruchu może się okazać tak bardzo poucza­ jąca właśnie dlatego, że miał on tak wielki zasięg. Ba­ dania obejmujące wiele krajów, coraz popularniejsze w naukach społecznych, z konieczności łączą w całość zbyt wiele oddzielnych zdarzeń i różnic kulturowych, minimalizując znaczenie każdego z nich w sposób często zgubny dla właściwego zrozumienia. W tym wypadku możemy uwzględnić czynniki kulturowe jako stałą, badąjąc procesy będące niezmiennie w centrum zaintere­ sowań nauk społecznych: budowanie demokracji i po­ wstanie kapitalizmu. Dokładna analiza doświadczeń postkomunistycznej Polski pozwala nam wyciągnąć pewne podstawowe nauki, zachowujące aktualność i w innych kontekstach. W czasie gdy namiętności i emo­ cje uznaje się powszechnie za zasadnicze czynniki wpływąjące na politykę światową, książka, która opisuje, jak w określonym kontekście odbywa się polityczna mobili­ zacja gniewu, by dać rezultaty liberalne lub nieliberalne, przedstawi zapewne koncepcje użyteczne i w innych kontekstach.

23

Książkę tę pod wieloma względami można traktować jako kontynuację mojej pierwszej pracy. Solidarity and the Politics of Anti-Politics2 była nie tylko historią tego ruchu, ale i analizą uniwersalnych implikacji jego teorii i praktyki demokratycznej. Czy solidarnościowa kon­ cepcja „antypolityki” i pojęcie społeczeństwa obywatel­ skiego jako „trzeciej drogi” (bytu odrębnego od państwa i rynku, ale rozkwitającego w otwartej na stale sferze publicznej) mogły posłużyć jako narzędzia dla innych, dążących do demokratyzacji (albo pogłębienia demokra­ tyzacji) swoich społeczeństw bez wpadania w standar­ dowe, autorytarne pułapki, jakie zastawia radykalna przeszłość? Niektórzy badacze podjęli rzucone przez tę książkę wyzwanie i próbowali wykazać, czego na przy­ kład mogliby się nauczyć od „Solidarności” amerykań­ scy demokraci (nie chodzi tu o partię)3. Ja zakończyłem raczej pesymistycznym akcentem. Wielki program „So­ lidarności” - napisałem - poniósł klęskę, ponieważ „nie było w nim instytucjonalnego modelu interakcji poli­ tycznej między państwem a społeczeństwem”4. Na sa­ mym początku, w 1980 roku, „Solidarność” przyjęła „antypolitykę”, z jej pogardą dla partii i państw, zarówno dlatego, że ucieleśniało to etos pokolenia 1968 roku, któ­ re dało ruchowi intelektualne podstawy, jak i dlatego, że rządząca wówczas partia komunistyczna jako warunek uznania ruchu postawiła wyrzeczenie się przezeń celów politycznych. Z czasem jednak to wyrzeczenie stało się piętą achillesową „Solidarności”, ponieważ ruch nie miał wiarygodnego sposobu na zagwarantowanie, że potrafił­ by pokierować zmobilizowanym w wysokim stopniu spo­ łeczeństwem obywatelskim, gdyby partia chciała dojść do porozumienia. Gdy w grudniu 1981 roku partia na­ rzuciła stan wojenny, przywódcy podziemnej „Solidar­ ności” przez kilka następnych lat konsolidowali swoje przywództwo polityczne, co ostatecznie wydało owoce

24

podczas rokowań Okrągłego Stołu w 1989 roku, po któ­ rych nastąpiły wybory i utworzenie solidarnościowego rządu. Gdy w kwietniu 1990 roku przybyłem znów do Pol­ ski, gdzie miałem spędzić cztery miesiące, byłem przy­ gotowany, że zobaczę coraz bardziej upolitycznioną twarz „Solidarności”, widoczną zarówno w parlamen­ cie, jak i w rządzie. Nie spodziewałem się jednak w żad­ nym razie, że ruch tak ochoczo będzie się pozbywać swojej związkowej bazy i tak ją lekceważyć. Można było odnieść wrażenie, że nowa elita w irracjonalny sposób wyrzuca za burtę sieć wsparcia, potrzebną jej przecież do realizacji programu politycznego. Jak dopatrzyć się w tym sensu? Przedstawiciele nauk społecznych nie powinni pod­ chodzić do zmieniającego się szybko transformacyj­ nego ruchu politycznego z ustalonym zestawem pytań badawczych, ale okazać gotowość do nauczenia się no­ wych pytań, do jakich zadania zmusza nowa sytuacja. Dotyczyło to w szczególności postkomunistycznego mo­ mentu, który był nie tylko przedziałem czasu, jaki na­ stąpił po komunizmie, ale tym, co Ken Jowitt trafnie nazwał okresem „wymierania leninizmu”5. Jak objaś­ nia Jowitt, owo „wymieranie” oznaczało, że wszystko jest do wzięcia. Stary porządek już nie obowiązywał, ale nie było jeszcze wiadomo, jakie czynniki ukształtują nowy. Moje pierwsze wrażenia w 1990 roku potwierdza­ ły, że dzieje się coś nowego. Przedstawiciele „Solidarno­ ści” na wszystkich szczeblach, a także intelektualiści i specjaliści, zawsze tak ściśle z nią związani, nie tylko w coraz większym stopniu lekceważyli prawdziwych ro­ botników, ale się ich wypierali. Prawicowi narodow­ cy, przedtem odnoszący się podejrzliwie do ludzi pracy, teraz występowali w ich obronie. (Wybrali dzień 1 ma­ ja 1990 roku na zwołanie Kongresu Prawicy Polskiej).

25

Jednakże większość robotników nadal ufała swoim daw­ nym liberalnym przywódcom, nawet teraz, kiedy ci przy­ wódcy już się do nich nie przyznawali. Sytuacja taka nie mogła, rzecz jasna, trwać długo. Robotnicy i związkowcy stanowili zbyt liczny i ważny elektorat, by dało się ich zignorować. Jeśli dawni przywódcy, głównie liberalni intelektualiści dysydenci, nie starali się utrzymać popar­ cia z ich strony, o poparcie to zaczęła zabiegać inna gru­ pa. Był to przecież okres formowania się partii w warun­ kach demokracji. Partie potrzebowały tych wyborców. Nie można ich było zbyt długo ignorować bez niebez­ piecznych konsekwencji. Wiosną 1990 roku można było zauważyć oznaki roz­ proszonego dotąd gniewu społecznego. Robotnicy, doświadcząjący skutków wprowadzonej w styczniu tegoż roku ekonomicznej terapii szokowej, zaczęli okazywać niezadowolenie z działań „Solidarności”. Nie mieli jed­ nak pewności, kogo lub co należy obarczyć winą. Lech Wałęsa wymusił przyspieszone wybory prezydenckie. Podczas kampanii wyborczej atakował „liberałów” i ich reformy rynkowe, ale obiecywał przyspieszyć wprowa­ dzenie „kapitalizmu”. Nagle stały się jasne motywy po­ zwalające zrozumieć postkomunistyczny moment: sze­ rokie poparcie dla idei reformy rynkowej zderzyło się z rozczarowaniem i gniewem wywołanymi jej skutkami, a wyłaniąjący się aktorzy sceny politycznej rywalizowa­ li o pozyskanie lojalności robotników (wyborców), któ­ rzy z politycznego punktu widzenia stali się bezdomni, jako że „Solidarność” odtrąciła swoją bazę społeczną.

W niniejszej książce traktuję serio twierdzenie Jowitta o leninizmie jako pewnej „cywilizacji”, której obale­ nie spowodowało, że świat znalazł się w stanie wielkiej niepewności. W 1991 roku Jowitt postawił hipotezę, że

26

świat wkroczył w okres „politycznej Genesis”, kiedy to dawne sposoby działania straciły aktualność, a nowe się jeszcze nie wyklarowały6. Jak w Księdze Rodząju: „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem”. Jowitt nie odnosił się wyłącznie do wyrzeczenia się władzy przez wschodnioeuropejskie partie komunistyczne. Nazywa leninizm „cywilizacją”, ponieważ nie chodziło w nim wyłącznie o kwestię, kto kieruje systemem politycz­ nym. Składała się nań również instytucjonalna organi­ zacja kierowania gospodarką, zespół zasad określąjących, kto i w jaki sposób może uczestniczyć w polityce, nadrzędna ideologia motywująca ludzi i wyjaśniająca im, dlaczego powinni brać udział we wspólnocie, a tak­ że język, którego podstawowe terminy odwoływały się do tych politycznych, gospodarczych i ideologicznych układów, przez co je umacniały. Chrześcijaństwo rów­ nież stanowiło cywilizację (zanim stało się prywatną religią), zastąpioną później przez cywilizację liberalną, której z kolei w XX wieku rzuciła wyzwanie alternatyw­ na cywilizacja leninizmu, co obecnie legła w gruzach7. Rzecz w tym, że cywilizacje to coś o wiele więcej niż systemy polityczne. Są całymi systemami egzysten­ cjalnymi. Ich upadek to nie tylko okres wstrząsów politycznych, ale i ogromnych wstrząsów emocjonal­ nych. Zagłada leninizmu, zdaniem Jowitta, zapoczątku­ je okres gwałtownego emocjonalizmu, a w tej sytuacji liberalna demokracja okaże się niewystarczająca. Ludzie muszą zbudować nie tylko nowe instytucje, lecz także stworzyć nowe znaczenia. Po 1989 roku nowe elity skupia­ ły się wyłącznie na tworzeniu rynków i parlamentów, jak gdyby starały się zaadaptować ekonomiczne i polityczne elementy cywilizacji liberalnej. Jednakże ludziom, jak twierdzi Jowitt, potrzebne będzie również nowego rodząju życie emocjonalne. Zwłaszcza ci, którzy przegrali pod względem ekonomicznym, będą potrzebować czegoś, co

27

nada sens ich życiu. Komu wierzyć? Dokąd się zwrócić o pomoc? Gdzie skierować energię emocjonalną, kiedy się okazuje, że nie mogą jej zaspokoić fantazje na temat rynku? Chrześcijaństwo proponowało życie pozagrobowe, a leninizm - awangardową partię. W schyłkowej fazie społeczeństwa komunistycznego energia emocjonalna znajdowała ujście w walce przeciw komunizmowi, ale teraz i tego nie było. Liberalizm cechuje w tych kwes­ tiach notoryczna słabość. Podsumowując argumenty róż­ nych krytyków liberalizmu, Jowitt stwierdza, że „liberalny kapitalizm nie potrafi wystarczająco zaspokoić podsta­ wowych grupowych potrzeb i wymiarów ludzkiej egzys­ tencji. [...] Jego materialistyczne założenia oraz nacisk, jaki kładzie na osiągnięcia, tendencja do ignorowania lub marginalizowania właściwej człowiekowi potrzeby bezpieczeństwa, tłumienie przezeń ekspresyjnego ludz­ kiego działania” - jednym słowem „racjonalny impersonalizm” - zawsze stanowiły zarówno główną cechę li­ beralizmu, jak i jego podstawową słabość8. Jowitt odniósł się więc sceptycznie do szeroko rozpo­ wszechnionego przekonania, spopularyzowanego przez Fukuyamę, zgodnie z którym upadek leninizmu miał zapoczątkować triumf liberalizmu. Liberalny kapitalis­ tyczny racjonalizm i indywidualizm - „odrzucenie etyki heroicznej, podziwu i tajemnicy”9 - doprowadziły w prze­ szłości do powstania różnych ruchów, będących na nie reakcją (romantyzm, faszyzm, stalinizm, fundamenta­ lizm religijny); podobnie, jak spodziewa się tego autor, stanie się i teraz. Pod koniec Jowitt zapowiedział, że w świecie postkomunistycznym pojawią się prawdopo­ dobnie „ruchy wyrażające wściekłość” (movements of rage) - „nihilistyczna reakcja polityczna na niepowodze­ nie; na to, że nie udało się [...] stworzyć produktywnej gospodarki, sprawiedliwego społeczeństwa, moralnych elit i suwerennych państw”10. Jowitt prognozuje więc

28

„przypływ gniewu”11 w postkomunistycznych społe­ czeństwach, gdy okażą się one niezdolne do zaspokoje­ nia zarówno materialnych, jak i emocjonalnych, i egzys­ tencjalnych potrzeb ludzi. Poświęciłem tyle miejsca na przedstawienie argu­ mentacji Jowitta, ponieważ wydaje mi się zasadniczo słuszna, a poza tym staram się w tej książce ukazać, stopniowo, rok po roku, jak dochodzi do zapełnienia tej egzystencjalnej próżni, jak organizuje się gniew ludzi pracy i jakie ma to polityczne konsekwencje. W odróż­ nieniu od innych badaczy, którzy nie bardzo wiedzieli, jak potraktować Jowitta i jego niemożliwe do przetesto­ wania hipotezy, odniosłem się do jego tez poważnie, po­ nieważ trafnie, w moim odczuciu, opisywały to, z czym zetknąłem się w Polsce na początku lat dziewięćdziesią­ tych, gdy jeździłem po krąju, omijąjąc wielkie miasta, i rozmawiałem z robotnikami oraz działaczami związko­ wymi, których życie waliło się w gruzy. Ludzie, zamiast swobodnie przyjmować nową gospodarkę rynkową, byli zbici z tropu, sfrustrowani i źli. Cieszyli się z odsunięcia dawnej partii od władzy, ale bynajmniej ich nie radowa­ ło szybkie pogarszanie się poziomu życia i brak jasnego sensu przyszłości. Nie chodzi o to, że spodziewali się natychmiastowych sukcesów. Niepokoiło ich, że nowy system ustawił ich na przegranej pozycji, a swoją poraż­ kę traktowali jako oznakę żywotności systemu. Szczegó­ ły zostaną omówione w kolejnych rozdziałach, ważne jest w każdym razie to, że postkomunizm naprawdę zrodził ogromny potencjał gniewu. „Ruchy wyrażąjące wściek­ łość” to może zbyt mocne określenie niezupełnie pasują­ ce do Polski, gdzie jednolitość kulturowa i wciąż świeże dziedzictwo inkluzywnego charakteru „Solidarności” zapobiegały uciekaniu się do przemocy. Jednakże po­ wstanie wewnątrz „Solidarności” i poza nią silnych ruchów prawicowych, które ukształtowały się właśnie

29

dzięki przechwyceniu narastającego społecznego gnie­ wu, każę myśleć, że termin ten nie jest wcale taki nie­ właściwy. Gdzie indziej w regionie, w krajach bez właściwego Polsce dziedzictwa obywatelskiego albo mniej jednoli­ tych kulturowo, określenie „ruchy wyrażające wściek­ łość” zdąje się nader trafnie oddawać rozwój sytuacji. Jak inaczej opisać paroksyzmy, które ogarnęły byłą Ju­ gosławię, gorliwie podsycane przez nacjonalistycznych polityków? Również w Czechosłowacji i Związku Ra­ dzieckim ruchy secesjonistyczne skutecznie rozbudziły ludowy gniew przeciw władzy centralnej i doprowadziły do rozpadu obu państw. Przemoc była minimalna, po­ nieważ Czechom i Rosjanom, w odróżnieniu od Serbów, udało się utrzymać dominującą pozycję, nawet w okrojo­ nym państwie12. Namiętności też jednak rządziły tymi wydarzeniami. Gdzie tylko spojrzeć, gniew, wściekłość, rozczarowanie i konsternacja stały się aspektami nie tylko psychologii jednostki, ale zachowania zbiorowego. „Wściekłość” to może zbyt mocne określenie dla tych wszystkich zjawisk, ale sama idea była jasna i adekwat­ na. Tak jak przewidział Jowitt, emocja stała się zmienną polityczną o zasadniczym znaczeniu. Coś jeszcze innego zdaje się jednoczyć te różne do­ świadczenia. Negatywne emocje nie tylko przejawiły się wyraźnie w sferze politycznej w całym regionie, ale wszę­ dzie napędzały je zmiany ekonomiczne. Napięcia na tle narodowym w Jugosławii, które wkrótce miały przero­ dzić się w wojnę, pojawiły się dokładnie wtedy, gdy w kraju wdrażano bardzo bolesny w skutkach program reform rynkowych, co wywołało bezrobocie na dużą ska­ lę oraz wielki strach przed przyszłością13. W Czechosło­ wacji Słowacy, obawiający się kosztów urynkowienia, swymi głosami utorowali secesjonistom drogę do wła­ dzy. W Polsce rodzący się gniew był najbardziej widocz-

30

ny wśród robotników, zwłaszcza niżej wykwalifikowa­ nych, poza dużymi miastami, lękających się o konsek­ wencje ostrych ograniczeń budżetowych (zlikwidowanie państwowych dotacji) dla ich prżyszłości. Aspekt finansowy nie był oczywiście jedynym czyn­ nikiem napędzającym to chaotyczne, dzielące i prze­ ważnie antyliberalne polityczne wyrażenie gniewu. Ale w kontekście traumatycznego „obumierania” jedynego systemu politycznego, jaki znała większość obywateli, pogorszenie sytuacji ekonomicznej - a jeszcze w więk­ szym stopniu strach przed nim - było jedynym czyn­ nikiem, jaki mogli w sposób najbardziej namacalny od­ czuwać. To właśnie za jego sprawą stali się podatni na polityczne wykorzystanie. I to właśnie ten czynnik 1 e gitymizował ich gniew. Albert Hirschman w książce Namiętności i interesy dowodzi, że pierwsi osiemnastowieczni ideolodzy ka­ pitalizmu bronili go, posługując się argumentem, iż lu­ dzie zajmujący się pomnażaniem bogactwa będą mniej skłonni do wywoływania wojen. Dążenie do realizacji własnego interesu studzi namiętności. W nowszej pracy na ten sam temat Christopher Lasch ujmuje to nieco inaczej. Kapitalizm, jak stwierdza, opiera się na ideolo­ gii postępu. Niesforne namiętności da się wyeliminować ze sfery publicznej tylko w takim stopniu, w jakim lu­ dzie będą przekonani, że ich interesy zostaną zabezpie­ czone14. (Argumentację Lascha ilustruje kontrast mię­ dzy Europą a Ameryką w latach trzydziestych i w latach pięćdziesiątych XX wieku: robotników ogarniały silne namiętności w pierwszym okresie, kiedy nie udawało im się realizować interesów; później, gdy odnieśli suk­ ces, namiętności przygasły). Komunizm, rzecz jasna, nie różnił się pod tym względem od kapitalizmu, utrzymy­ wał tylko, że potrafi lepiej zapewnić postęp. Zarówno kapitalizm, jak i komunizm uzasadniały się więc jako

31

systemy, które poprawią materialny byt ludzi. Kiedy tego nie robią, ludzie mają prawo wpaść w gniew. Mieszkańcy Europy Wschodniej przystępowali do anty­ komunistycznych ruchów opozycyjnych, ponieważ prag­ nęli lepszego życia, a kiedy to lepsze życie stawało się coraz bardziej nieosiągalne z powodu kosztów, jakie po­ ciągnęła za sobą transformacja gospodarcza po 1989 roku, otworzyli się na zastępcze formy satysfakcji i solidarności. Formy te zależały od konkretnego kontekstu narodowe­ go, a także od tego, która grupa polityków okazała się na tyle zmyślna, by rozpoznać możliwości, jakie stwarza obecność sfrustrowanych ludzi. Tam gdzie istniały różni­ ce narodowościowe, przedsiębiorczy politycy mogli się na nich łatwo skoncentrować: prawidłowo kalkulowali, że pomimo dziesiątków lat stabilizacji, pomimo tego, że więk­ szość ludności identyfikuje się z państwem wielonarodo­ wym, dawne podziały narodowościowe zawsze można ożywić (nawet jeśli niekiedy trzeba się z początku uciec do przemocy)15. W społeczeństwach bardziej homogenicz­ nych ulubionym źródłem zastępczej satysfakcji stała się gorączka lustracyjna i fundamentalizm religijny. Poli­ tyczny apel brzmi: może nie potrafimy poprawić sytuacji ekonomicznej, ale możemy dołożyć „komunistom” i „atei­ stom”, przez których jakoby znaleźliśmy się w tym bag­ nie. Innymi słowy, namiętność pojawia się znów wtedy, gdy ludzie nie mogą uwierzyć w postęp. Niniejsza książka traktuje o zastępczej satysfakcji, jaką zaoferowano polskim robotnikom, i o konsekwen­ cjach, jakie to miało dla jakości i inkluzywności nowe­ go systemu politycznego. Fakt będący punktem wyjścia jest taki, że kiedy „Solidarność” wygrała, polscy robotni­ cy przegrali. Nie było to niespodzianką, jeśli wziąć pod uwagę, że zwycięstwo „Solidarności” zapoczątkowało nastanie gospodarki kapitalistycznej: każdy nowy rząd miał wprowadzać zmiany ekonomiczne stanowiące po­

32

gwałcenie umowy społecznej, na jakiej opierał się sys­ tem komunistyczny. W tej książce staram się jednak dowieść, że ten fakt będący punktem wyjścia, rozgrywa­ jący się w kontekście społeczeństwa skoncentrowanego wokół wielkich zakładów przemysłowych, którego naj­ nowszą historię polityczną zdominował związek zawodo­ wy, wywołał wiele gniewu, niezadowolenia i zamieszania -jednym słowem namiętności, nad którymi nie panowa­ ła żadna organizacja polityczna. W sytuacji, gdy „Soli­ darność”, jedyna grupa, która mogłaby wziąć je pod kontrolę, zaabsorbowana była głównie promowa­ niem urynkowienia, powodującego ten emocjonal­ ny dystres, kryzys polityczny wydawał się nieuchronny. Namiętności były gotowe do zagospodarowania. Kto przechwyci wymykające się spod kontroli namięt­ ności, siłą rzeczy rodzące się w kraju, i według jakich kryteriów to nastąpi? Te pytania nauczyłem się zadawać, kiedy odwiedzałem Polskę po 1989 roku. Chcąc znaleźć odpowiedź, poddałem analizie dawniejsze procesy demo­ kratyzacji w innych krajach kapitalistycznych i sformu­ łowałem sześć następujących twierdzeń, które stały się myślą przewodnią tej książki: 1. Emocje zrodzone przez kapitalizm czy też, jak to określam, „gniew na podłożu ekonomicznym” (economic anger), muszą zostać zorganizowane według określonych linii lub podziałów. 2. Aby rezultaty okazały się korzystne dla liberalnej demokracji, najlepiej, by gniew tego typu organizo­ wał się według podziałów klasowych - chodzi o to, by konflikty o podłożu ekonomicznym wyrażały się w postaci konfliktów ekonomicznych, a nie etnicz­ nych, rasowych, narodowych czy religijnych. 3. W społeczeństwach postkomunistycznych uwraż­ liwienie na sprawy klasowe jest bardzo niskie, do

33

czego przyczynił się zarówno komunizm, jak i walka przeciw komunizmowi. 4. Partie liberalne w Europie Wschodniej niechętnie akcentują podziały klasowe, uważąją bowiem, że ka­ tegoria klasy ma wymowę wyłącznie antykapitalistyczną, a nie liberalną (w politycznym sensie). 5. Liberałowie niechętnie mobilizują emocje, widzą w nich bowiem zagrożenie dla swoich interesów. 6. Przeciwnicy liberalizmu politycznego, zawsze zabie­ gający o mobilizację wokół emocji, potrafią odnieść wielkie sukcesy, organizując gniew rodzący się na tle ekonomicznym według kiyteriów niemąjących ekonomicznego charakteru.

O tym, jak pojmuję demokrację, opowiem bardziej szczegółowo w rozdziale 1, ale i tu będzie nie od rzeczy wtrącić kilka słów. Mówiąc o zagrożeniach dla „liberalnej demokracji”, nie mam na myśli upadku parlamentarnej formy rządów. Uważam, że potrzebne jest „głębsze” poj­ mowanie liberalnej demokracji niż to, jakie się przyjmu­ je w większości piśmiennictwa na temat transformacji. Czy naprawdę prowadzi nas dokądkolwiek postrzeganie demokracji jako wyłącznie „systemu politycznego, w którym formalni i prawdziwi przywódcy sprawujący władzę wyłaniani są w wyborach w regularnych odstę­ pach czasu”16? Wziąwszy pod uwagę, że aktorzy politycz­ ni z elit Europy Wschodniej przyjęli w 1989 roku tę defi­ nicję minimum i że organizacje międzynarodowe, do których chcieli przystąpić, uznały to za warunek człon­ kostwa, nic nie zagraża wyborom, w których konkurują ze sobą różne siły. Ale takie zaniżanie kryteriów demo­ kracji trąci protekcjonalizmem i oznacza oddawanie mieszkańcom Europy Wschodniej niedźwiedziej przy­ sługi. Bardziej mnie interesuje jakość i otwarty charak­ ter ustroju demokratycznego: to, do jakiego stopnia ak­

34

ceptuje wszystkich obywateli jako prawowite podmioty zasługujące na szacunek, nie wyklucząjąc całych katego­ rii ludzi. W rozdziale 1 używam pojęcia „demokracja inkluzywna”, ale jest to ni mniej, ni więcej tylko sedno „liberalnej demokracji” - jeśli traktujemy ten przymiot­ nik poważnie. Liberalizm polityczny oznacza w końcu właśnie taką postawę - traktowanie wszystkich człon­ ków społeczeństwa jako obywateli, którym w równym stopniu należą się prawa, szanse, szacunek i godność. Gdy parlamenty uchwalają radykalną lustrację albo nadąją jednej religii czy narodowości większe przywileje niż innym, są nieliberalne, tworzą bowiem podstawy do prześladowania przez państwo całych grup obywateli. Owszem, mamy nadal wybory, parlament, system praw­ ny i prywatyzację, ale oddalamy się od uniwersalistycznych obietnic demokracji, o które przecież chodziło w 1989 roku. O tym właśnie traktuje ta książka - o wy­ zwaniach dla liberalnej, inkluzywnej demokracji, jakie się pojawiły po 1989 roku i które - co staram się udowod­ nić -wywodzą się z kombinacji neoliberalnej ekonomii, nowego układu klasowego, gniewu, jaki zrodziła neolibe­ ralna polityka gospodarcza, oraz sposobów, jakimi poli­ tycy zagospodarowują ten gniew. Czas chyba przestrzec przed ewentualnym błędnym odczytaniem tej książki. Z mylnych powodów (o czym piszę w rozdziale 1) każdej ukazującej się dziś pracy, która traktuje kategorię klasy tak poważnie jak moja, grozi to, że zostanie uznana za radykalnie lewicową. Po­ ważni lewicowi odbiorcy dostrzegą jednak, że wcale ta­ ka nie jest. Nie chwalę się tym - być może książka jest nadal zbyt bliska ograniczonemu modelowi demokra­ cji, jaki w niej krytykuję. Zrodziła się jednak z dyskusji na temat kapitalistycznej demokratyzacji, jaka nastąpi­ ła po 1989 roku. Głównym przedmiotem mojego zainte­ resowania jest uporanie się z konfliktami klasowymi

35

w kapitalistycznym społeczeństwie, a nie ich przezwy­ ciężenie w imię perspektywy przyszłego społeczeństwa bezklasowego. Tym, którzy pragną zwycięstwa liberal­ nego (w sensie politycznym) systemu kapitalistyczne­ go, zwracam uwagę, że rujnują jego szanse, dopuszcza­ jąc do tego, by ludzie pracy zostali zorganizowani przez przeciwników politycznego liberalizmu. Demokratycz­ ny kapitalizm funkcjonuje najlepiej wtedy, gdy ruch związkowy jest silny, świadomy klasowo, nie zaś słaby, zaabsorbowany utrzymaniem czystości moralnej. Wy­ dawać by się mogło, że lekcja ta jest od dawna znana. Istotnie, jest od dawna znana, a na Zachodzie po II woj­ nie światowej była powszechną mądrością - do czasu, aż szanse stworzone przez globalizację umożliwiły kapita­ łowi zerwanie związków z pracą, i wychodzi najwyraź­ niej na to, że „cale te przestarzałe bzdety” trzeba sobie przyswoić na nowo. Czytelnicy lewicowi odnajdą w tej książce logikę socjaldemokratyczną, która zdaniem wielu dogmatycznych lewicowców przyczyniła się do utrzymania kapitalizmu opartego na wyzysku. Oczywi­ ście w obecnej epoce globalizacji i ograniczania praw ludzi pracy w skali całego świata większość czytelników o sympatiach lewicowych uzna zapewne okres sukce­ sów socjaldemokracji za czas wielkiego zwycięstwa lu­ dzi pracy. Może i tak było. Rzecz jednak w tym, że niniej­ sza książka skupia się wyłącznie na potrzebie włączenia pracowników w liberalny (w politycznym sensie) system kapitalistyczny. Jeżeli dzisiąj takie założenie trąci rady­ kalną lewicowością, to jeszcze nie tak dawno temu z pew­ nością się tak nie wydawało.

Kilka słów o metodologii. Empiryczna część tej książki oparta jest na szczegółowych badaniach terenowych, ogólnokrajowym badaniu sondażowym oraz świetnych

36

pracach socjologicznych, jakie ukazują się w Polsce, a z którymi dokładnie się zapoznałem. Większość badań prowadzonych na miejscu odbyła się w południowo-wschodnim rejonie Polski, znanym niegdyś jako Cen­ tralny Okręg Przemysłowy, na Śląsku oraz w Warszawie, Gdańsku i Krakowie. Wybrałem pierwsze dwa rejony, ponieważ są to największe ośrodki przemysłu ciężkiego. Spodziewałem się, że tam właśnie transformacja gospo­ darcza będzie miała dla robotników najboleśniejsze skutki, a także daleko idące konsekwencje polityczne, ponieważ byt tak wielu miast był uzależniony od lokal­ nych zakładów przemysłowych. W dawnym Centralnym Okręgu Przemysłowym - nazwę tę nadały mu władze Polski międzywojennej, które w latach trzydziestych re­ alizowały tam zakrojony na szeroką skalę program uprzemysłowienia - odwiedziłem zakłady w Mielcu, Sta­ lowej Woli, Starachowicach i Rzeszowie. Na Śląsku od­ wiedzałem kopalnie i inne obiekty przemysłowe w Byto­ miu, Katowicach, Chorzowie, Gliwicach i Oświęcimiu. Wspomniane trzy miasta wybrałem ze względu na ich oczywiste znaczenie polityczne: Gdańsk jest siedzibą „Solidarności”, Warszawa to stolica, a Kraków - drugie pod względem ważności miasto Polski, gdzie znajduje się poza tym wielki kombinat metalurgiczny w Nowej Hucie. Starałem się nawiązywać kontakty z zakładowy­ mi organizacjami związkowymi, odwiedzałem też siedzi­ by zarządów regionalnych. Zawsze kontaktowałem się najpierw ze związkowcami z „Solidarności”, związek ten był bowiem najważniejszym aktorem, kształtującym no­ we stosunki w przemyśle i politykę dotyczącą ludzi pra­ cy. Tam gdzie przebywałem dłużej - w Mielcu, Krakowie i Warszawie - odbywałem też wiele spotkań z przedstawi­ cielami innych związków zawodowych. Prowadziłem swoje badania podczas pobytów w Polsce w latach 1989, 1990,1992, 1993-1994,1995, 1996, 1998-1999, 2001, 2002

37

i 2004. W sumie od roku 1989 roku spędziłem w tym kraju około dwóch i pół roku. Chcąc się dowiedzieć, jakie sprawy moi rozmówcy uważają za istotne, nie przychodziłem do związkowców z ustaloną listą pytań. Zaczynałem przeważnie od ogól­ nych kwestii - jak widzą swoją rolę jako związkowców - po czym starałem się nakłonić rozmówców do rozwija­ nia różnych tematów, jakie się nieuchronnie nasuwały po zadaniu takiego ogólnego pytania. Będąc obecny, nie mogłem wejść w rolę niewidzialnego obserwatora, która by mi najbardziej odpowiadała (chciałem bowiem przy­ słuchiwać się i patrzeć, jak związki zawodowe działa­ ją na co dzień), ale ponieważ powstrzymywałem się od zadawania zbyt wielu przygotowanych z góry pytań, robiłem, co mogłem, żeby ludzie mówili to, co chcieli powiedzieć, a nie to, co w ich wyobrażeniu chcialbym usłyszeć. Metoda ta ma tę wadę, że nie dostarcza do­ kładnych porównywalnych danych, ale jej zaleta polega na tym, że kiedy nie wprowadza się na silę własnych kategorii, dyskusja toczy się swobodnie i można się do­ wiedzieć, jakie zagadnienia i kategorie są najważniej­ sze dla rozmówców. Przeważającą większość działaczy związkowych, z którymi się spotykałem, stanowili męż­ czyźni - tak właśnie się przedstawia skład kadry związ­ kowej w polskich fabrykach. Inne dane empiryczne pochodzą z badania sondażowe­ go, jakie zorganizowałem w 1994 roku razem z Markiem Weinsteinem. Objęło ono związkowców i kadrę kierowni­ czą dziewięćdziesięciu pięciu zakładów przemysłowych w całym kraju. Omawiam je w rozdziale 5. Poza wynika­ mi wspomnianych badań terenowych i badania sondażo­ wego wykorzystałem w tej książce świetne prace pol­ skich socjologów. Polska socjologia szczyci się wspaniałą tradycją, bogatą historię ma socjologia pracy, której przedstawicielami w czasach komunistycznych byli tacy

38

autorzy, jak Kazimierz Doktór, Leszek Gilejko, Maria Jarosz, Jolanta Kulpińska, Jan Malanowski, Witold Mo­ rawski i Adam Sarapata; ich kontynuatorami (z których część działała i wcześniej) są Michał Federowicz, Barbara Gąciarz, Juliusz Gardawski, Wiesława Kózek, Maria Nawojczyk i Włodzimierz Pańków. Są to wszystko autorzy niezwykle wartościowych opracowań naukowych, zorga­ nizowali też i przeanalizowali wiele badań sondażowych w środowisku pracowniczym, zarówno w mikroskali, jak i ogólnokrąjowych. Były to badania o szerokim zakresie, a przy tym rygorystyczne w szczegółach. Opiera się na nich znaczna część moich analiz, choć dotykam tylko wierzchołka góry lodowej - niech przyszli badacze mają to na uwadze. Korzystałem z wielu źródeł prasowych, zwłaszcza tygodnika „Polityka” i dziennika „Gazeta Wy­ borcza” - i to nie tylko ze względu na ogólnie wysoki poziom polskiego dziennikarstwa, ale także i dlatego, że polska prasa, w odróżnieniu od amerykańskiej, regular­ nie omawia nąjnowsze badania socjologiczne i publikuje wywiady z przedstawicielami socjologii gospodarczej.

Mam nadzieję, że książka trafi do grona odbiorców szerszego niż grupa osób zainteresowanych polityką w Europie Wschodniej. Sprawy, jakie nurtują społe­ czeństwa krąjów postkomunistycznych - pytania, na które pomagają nam odpowiedzieć - stanowią przecież esencję uniwersalnej nauki o społeczeństwie. Niedaw­ no wydana książka stwierdza, że współczesna Europa Wschodnia stanowi dla socjologów niezrównany teren badawczy, „gdzie można analizować rozwój nowych perspektyw kapitalizmu na całym świecie i w XXI wie­ ku”17. Dla politologów jest to jedyne w swoim rodząju miejsce, gdzie można zaobserwować i zrozumieć, jak mogą powstawać inkluzywne demokracje i jaką rolę

39

odgrywa ruch związkowy, partie i emocje w doprowadze­ niu tego procesu do pomyślnego końca albo do jego porażki. Zagadnienie, w jaki sposób gniew rodzący się na podłożu ekonomicznym może, w warunkach niskiej świadomości klasowej, zostać zmobilizowany, by w rezul­ tacie nadać demokracji charakter inkluzywny, powinno być istotne zarówno dla państw słabo rozwiniętych, zmu­ szonych przez globalizację i nacisk ze strony Zachodu do otwarcia swych rynków, co jest powodem niestabilności politycznej, jak i dla zachodnich demokracji kapitalis­ tycznych, gdzie dawne podziały klasowe się załamują, pojawiają się zaś konflikty na podłożu etnicznym i reli­ gijnym, które potencjalnie mogą wziąć górę. Badanie sytuacji w Polsce w fascynującym okresie piętnastu lat całkowitej transformacji systemowej może przynieść wgląd w sprawy istotne daleko poza jej granicami.

1 Marian Krzaklewski, 16 rocznica Sierpnia, „Tygodnik Solidarność”, 13 września 1996. 2 Temple University Press, Philadelphia 1990. 3 Zob. np.: Christopher Beem, The Necessity of Politics, University of Chi­ cago Press, Chicago 1999, oraz Lani Guinier i Gerald Torres, The Miner's Canary: Enlisting Race, Resisting Power, Transforming Democracy, Har­ vard University Press, Cambridge 2003, rozdz. 4. 4 David Ost, Solidarity and the Politics of Anti-Politics, Temple University Press, Philadelphia 1990, s. 203. 5 Ken Jowitt, The Leninist Extinction, w: tenże, New World Disorder, Uni­ versity of California Press, Berkeley 1992. 6 Tamże, s. 262. 7 Pisząc o chrześcijaństwie, ma na myśli katolicyzm. Powstanie protestan­ tyzmu było oznaką załamania cywilizacji chrześcijańskiej, podobnie jak innowacje wprowadzone przez Chruszczowa i Breżniewa zapowiadały po­ czątek końca leninizmu. Tamże, s. 255-257. 8 Tamże, s. 270. 9 Tamże. 10 Tamże, s. 275. 11 Tamże, s. 278. 12 Zob. Valerie Bunce, Subversive Institutions: The Design and the Destru­ ction of Socialism and the State, Cambridge University Press, Cambridge 1999.

40

13 Susan Woodward, The Balkan Tragedy, Brookings Institute, Washington D.C. 1995. 14 Albert 0. Hirschman, Namiętności i interesy: u intelektualnych źródeł kapitalizmu, przei. Irena Topińska i wsp., „Znak” i Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków-Warszawa 1997; Christopher Lasch, The True and On­ ly Heaven: Progress and Its Critics, Norton, New York 1991. 15 David Reiff relacjonuje, jak członkowie serbskich oddziałów paramilitar­ nych zmuszali Serbów bośniackich do mordowania sąsiadów, grożąc im śmiercią w razie odmowy. Wszyscy mieszkańcy wsi szybko pojęli, że teraz liczy się przynależność etniczna. Slaughterhouse: Bosnia and the Failure of the West, Simon and Schuster, New York 1996. 18 Bruce Parrott, Perspectives on Post-Communist Democratization, w: The Consolidation of Democracy in East-Central Europe, red. Karen Dawisha i Bruce Parrott, Cambridge University Press, Cambridge 1997, s. 4,5-6. 17 Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleanor Townsley, Making Capitalism without Capitalists: Class Formation and Elite Struggles in Post-Communist Cen­ tral Europe, Verso, London 1998, s. 3.

1

Demokracja i organizowanie gniewu Dlaczego książka traktująca o polityce w kraju postko­ munistycznym miałaby się skupiać na problematyce świata pracy? Nie jest to wcale takie oczywiste. Niektórzy odnieśliby to do prawie każdej książki o polityce. Jeśli Michael Burawoy mógł w 1985 roku napisać, że jego praca o polityce w procesie pracy jest „niemodną książką [...] na temat niemodnej klasy”, o ileż prawdziwsze jest takie stwierdzenie dwadzieścia lat później?1Z powodów związanych z globalizacją, upadkiem komunizmu oraz modami w dziedzinie teorii, do których wykreowania przyczyniły się te zjawiska, temat wydaje się przestarza­ ły. Tak jednak nie jest, jeśli chcemy dobrze zrozumieć badane zagadnienie. Robotnicy pozostają grupą o tak zasadniczym znaczeniu, jak niegdyś postrzegano. Znacz­ na część mojej książki dotyczy więc zorganizowania, idei i politycznego wpływu tradycyjnych pracowników fizycz­ nych zatrudnionych w produkcji. Moim zdaniem to ta właśnie grupa ma podstawowe znaczenie dla zrozumie­ nia wydarzeń politycznych w postkomunistycznej Euro­ pie Wschodniej. Robotnicy liczą się tak bardzo z jednego, nader istot­ nego powodu: otóż komunizm wytworzył społeczeń­ stwo przemysłowe, a nie postprzemysłowe. Kiedy pod

43

koniec XX wieku system się załamał, nie widać było zjawisk charakterystycznych dla postindustrializmu końca wieku - umierąjących fabryk, rozwijającego się bujnie sektora usług, podupadających miast i rozkwita­ jących przedmieść. Komunizm powołał do życia topor­ ne społeczeństwo przemysłowe - i na tym poprzestał. Jednym z głównych założeń systemu było zbudowanie przemysłu ciężkiego i stworzenie proletariatu - narodo­ wa tożsamość tych krajów była ściśle związana z ich rozwojem. Gdy komunizm dobiegł końca, kraje Europy Wschodniej miały znacząco wyższy odsetek pracowni­ ków fizycznych zatrudnionych w wielkich fabrykach niż Zachód, w coraz większym stopniu postindustrialny. Jak się wyraził jeden z autorów, rządom komunis­ tycznym udało się zbudować „najbardziej rozwiniętą w świecie gospodarkę późnodziewiętnastowieczną”2. A największym osiągnięciem tego typu gospodarki jest stworzenie licznej klasy robotniczej. Tabela 1. Odsetek pracujących zatrudnionych w przemyśle i budownictwie w latach osiemdziesiątych XX wieku (w procentach)

44

Polska Węgry Związek Radziecki Rumunia Bułgaria NRD Czechosłowacja

36,3 38,3 38,9 43,1 46,6 49,4 49,8

Holandia Belgia Kanada Stany Zjednoczone Wielka Brytania Francja Włochy

23,9 25,1 25,6 26,7 26,7 27,2 28,2

Szwecja Hiszpania Japonia Szwąjcaria Austria RFN

29,0 30,4 33,5 37,4 37,5 39,1

Źródło: Rocznik Statystyczny 1991, Warszawa GUS, 1991, s. 500, tab. XXV. Wszystkie dane po­ chodzą z okresu 1987-1989, z wyjątkiem Cze­ chosłowacji (1980), Bułgarii (1985) oraz Belgii i Szwajcarii (1986).

W1989 roku 36,3 procent aktywnej zawodowo ludnoś­ ci Polski - czyli tylko o 0,1 procent mniej niż w 1970 roku - było zatrudnionych w przemyśle i budownictwie. Jak wynika z tabeli 1, w innych krajach byłego bloku sowieckiego wskaźniki te były zwykle jeszcze wyższe, od 38,3 procent na Węgrzech, do 49,8 procent w Czecho­ słowacji. Odpowiednie wskaźniki z państw zachodnich były jednak znacznie niższe: w większości z nich mniej więcej jedna czwarta pracujących była zatrudniona w przemyśle i budownictwie, a tylko w krąjach wyso­ ko rozwiniętych pod względem technologicznym, jak Szwajcaria, Austria i Republika Federalna Niemiec, od­ setek ten zbliżał się do wskaźników wschodnioeuropej­ skich. Na Zachodzie odsetek zatrudnionych w usługach przewyższał na ogół 30 procent, a w handlu utrzymywał się nieco powyżej 20 procent, podczas gdy w Europie Wschodniej wskaźniki te były przeciętnie o 10 procent niższe w obu kategoriach3. Pod koniec lat osiemdziesiątych liczba pracowników fizycznych była w Polsce jeszcze wyższa, niż wynikało­ by to z tabeli 1, musimy bowiem dodać znaczną liczbę robotników rolnych. Odkąd w 1956 roku wstrzymano w Polsce kampanię na rzecz kolektywizacji, w rolnictwie

45

pracowało tu więcej ludzi niż w którymkolwiek kraju Europy Wschodniej, nie mówiąc o Zachodzie. (W 1988 ro­ ku 27,1 procent aktywnych zawodowo mieszkańców Polski było zatrudnionych w rolnictwie, na Zachodzie wskaźnik ten utrzymywał się znacznie poniżej 10 pro­ cent)4. Większość polskich rolników pracowała jednak także na część etatu w przemyśle - choć państwo dopusz­ czało prywatną własność gospodarstw rolnych, w prakty­ ce tak ograniczało możliwości ich rozwoju, że rolnicy, chcąc się utrzymać, musieli wkroczyć na miejski rynek pracy. Państwo kontrolowało ceny środków produkcji, zmonopolizowało rynek produktów rolnych i nie dopusz­ czało do konsolidacji dużych gospodarstw czy zatrudnia­ nia robotników najemnych. W takiej sytuacji chłopi nie mieli innego wyjścia, jak szukać pracy w przemyśle w niepełnym wymiarze godzin. Na przykład na początku lat siedemdziesiątych 80 procent rodzin posiadających małe gospodarstwa o powierzchni poniżej 2 hektarów utrzymywało się także z pracy poza rolnictwem5. Wszystko to oznacza, że odsetek pracowników fizycz­ nych był w Polsce nadzwyczaj wysoki. Jedno z badań ukazuje, że w 1988 roku struktura ludności aktywnej zawodowo przedstawiała się następująco: robotnicy wy­ kwalifikowani stanowili 23 procent, robotnicy niewy­ kwalifikowani lub nie w pełni wykwalifikowani - 22 pro­ cent, a rolnicy lub robotnicy rolni - 15 procent6. Innymi słowy 60 procent czynnych zawodowo nie pracowało za biurkiem. Liczby te potwierdzają tylko to, co mógł do­ strzec każdy, kto pojeździł po którymś z krajów byłego obozu komunistycznego: tę część świata zamieszkiwali ludzie, którzy wyglądali, jakby wyszli z pożółkłych stron magazynu „Life” sprzed ponad półwiecza. We współczesnej socjologii utrzymuje się powszech­ nie, że klasy przestały być dominującymi zbiorowymi aktorami sceny społecznej. Jak czytamy w jednym z ty­

46

powych artykułów, głównymi grupami społecznymi nie są dziś klasy, lecz „grupy powstałe nie na podłożu eko­ nomicznym, klasowym, ale takie, które łączy wspólne pochodzenie etniczne, płeć kulturowa (gender), styl ży­ cia, wyznawane wartości i model konsumpcji”7. Taka kategoryzacja traci jednak sens w Europie Wschodniej, zwłaszcza w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu. Nawet jeśli się bardzo dobrze przyjrzeć temu regionowi, to oprócz godnego uwagi wyjątku, jakim są grupy et­ niczne, inni zbiorowi aktorzy sceny społecznej nie odgrywąją większej roli. Okaże się jednak, że kiedy docho­ dzi do protestów, biorą w nich głównie udział robotnicy, którzy demonstrują i strąjkują - częściej zdarza się to w Polsce czy Rumunii niż w Republice Czeskiej czy na Węgrzech, ale i tam protesty organizowane są raczej przez grupy robotników niż na przykład grupy kobiece8. Wewnętrzne konflikty w krajach Europy Wschodniej nadal rozgrywają się przeważnie na starych frontach ekonomicznych. Nawet nękające region konflikty naro­ dowościowe można postrzegać jako substytut konflik­ tów dotyczących sfery pracy: robotnicy słowaccy mąjący nadzieję na uratowanie swojego przemysłu, nabierając przekonania, że to dominacja Czechów im w tym prze­ szkadza; robotnicy jugosłowiańscy oszołomieni reforma­ mi rynkowymi pod koniec lat osiemdziesiątych, któiych gniew klasowy został przez elitę polityczną próbującą ratować własną skórę przetworzony na namiętności na­ cjonalistyczne. Politycy musieli się odwołać do robotni­ ków, ponieważ wschodnioeuropejski kapitalizm rozwija się z kontekstu komunistycznego, a nie feudalnego czy przednowoczesnego. Ponieważ w dyskursie komunis­ tycznym klasa robotnicza była uprzywilejowana, wszyst­ kie apele o zmianę musiały być formułowane w języku prorobotniczym, a system postkomunistyczny musiał wziąć pod uwagę rozbudzone przez to nadzieje.

47

Gdy stwierdzamy, że niezadowolenie świata pracy dało wyraźnie znać o sobie, nie oznacza to, że robotnicy i ich związki są silne. W rzeczywistości, jak dowodzę, sprawa ma się odwrotnie. Znaczy to tylko, że mamy wciąż do czynienia ze społeczeństwem przemysłowym, a nie postindustrialnym. To zaś z kolei oznacza, że kla­ syczna polityczna kwestia, przed jaką stoi społeczeń­ stwo przemysłowe - inkorporacja ludzi pracy - zacho­ wała podstawowe znaczenie po 1989 roku. Dla Polski robotnicy są oczywiście jeszcze nawet is­ totniejsi niż dla pozostałych krajów regionu. W 1980 ro­ ku robotnicy na Wybrzeżu rozpoczęli strąjk i kontynu­ owali go dopóty, dopóki rządząca partia komunistyczna nie zgodziła się na utworzenie przez nich niezależne­ go związku zawodowego. Ruch związkowy, jaki wyło­ nił się w trakcie tych wydarzeń - „Solidarność” - stał się na następne dwie dekady główną siłą polityczną w kraju. Był też, rzecz jasna, główną siłą kształtującą stosunki pracy. Jak pisze jedna z socjolożek pracy: „Scena społeczna stosunków pracy w przedsiębior­ stwach jest całkowicie niemal zdominowana przez NSZZ «Solidarność». Związek ten zarówno przez pra­ cowników, jak i przez dyrektorów i działaczy związko­ wych jest postrzegany jako główny uczestnik stosun­ ków z zarządami przedsiębiorstw”9. Jak się jeszcze przekonamy, „Solidarność” była nie tylko ruchem związ­ kowym. Posłużyła także za narzędzie inteligencji tech­ nicznej, dążącej do zajęcia pozycji nowej klasy domi­ nującej. W znacznej mierze była jednak i nadal jest także ruchem ludzi pracy, całkowicie odseparowanym od wyłaniających się nowych elit. Jeśli dla innych kra­ jów regionu kwestia inkorporacji ludzi pracy była pod­ stawowym zagadnieniem politycznym leżącym u p o d łoża innych spraw, w przypadku Polski zawsze była widoczna.

48

Większość prac naukowych na temat demokratyza­ cji w społeczeństwie postkomunistycznym prawie się nie zajmuje robotnikami. Pierwsze z tych opracowań skupiały się na zawarciu porozumienia między elitami, następne zaś zwróciły się ku szerszym zagadnieniom ekonomicznym, jak urynkowienie i prywatyzacja, lub politycznym, jak konstytucje i partie polityczne. Innymi słowy zakładano, że demokratyzacja jest wynikiem in­ stytucjonalnych zmian wprowadzanych przez elity rzą­ dzące, a w tych kwestiach, jak sądzono, robotnicy nie tylko mieli, ale i powinni mieć niewiele do powiedzenia. Całe społeczeństwo obywatelskie zostało w gruncie rze­ czy zepchnięte na plan dalszy. Umożliwiło wprowadze­ nie politycznej demokracji, ale teraz, gdy już zaistniała, jego rola została sprowadzona do pokojowego przyjęcia tych zmian. Większość piśmiennictwa traktującego o de­ mokratyzacji albo ignorowała świat pracy, albo podkreś­ lała, że powinien się pogodzić z nadchodzącymi zmiana­ mi - co było oczywiście innym sposobem ignorowania. Rzeczywiste problemy rzeczywistych robotników uważa­ no po prostu za nieistotne dla opisywanej demokratycz­ nej transformacji. Do tej pory staje mi żywo przed oczami konferencja poświęcona demokratycznym przemianom, jaka odbyła się w Berkeley w 1993 roku. Prezentując referat na temat pogorszenia sytuacji ludzi pracy w społeczeństwie postko­ munistycznym, zauważyłem, że pewien wybitny socjolog obecny na sali zdradza oznaki irytacji. Gdy tylko skończy­ łem, podniósł rękę i nie kryjąc zdenerwowania, wyraził niezadowolenie z faktu, że wybrałem taki właśnie temat. - Robotnicy ucierpią podczas tych przemian i nic się na to nie poradzi - powiedział. - Robotnicy muszą stracić. Czy naprawdę myśli pan, że może być inaczej? Jak się okazało, jego pytanie nie miało wyłącznie reto­ rycznego charakteru. Oczekiwał ode mnie odpowiedzi.

49

Ja byłem jednak zwyczajnie zbity z tropu. Jakie zna­ czenie ma - pomyślałem sobie - to, czy się zgodzę, czy też nie z tym, co „musi” nastąpić? Istotne jest, że miesz­ kańcy Europy Wschodniej mogliby się nie zgodzić, i to ich gniew z powodu trudności, jakie ich czekają, ma polityczne znaczenie. Socjolog jasno dał wyraz swemu przekonaniu, że ro­ botnicy się nie liczą. W procesie tej transformacji nie byli graczami, ale materiałem, którym się grało. Nie podmiotami, tylko przedmiotami. Ich los mógł być god­ ny ubolewania, ale było to nieistotne wobec kwestii po­ lityki i demokracji. Dla większości badaczy zjawisk spo­ łecznych robotnicy nąjwyraźniej „liczyli się” tylko jako potencjalna przeszkoda w procesie demokratyza­ cji. Mieli zapłacić wysoką cenę, trzeba ich więc było ująć w karby, żeby się z tym pogodzili. Demokratyczna transformacja - pisał Adam Przeworski - może się udać tylko wtedy, gdy „zorganizowani robotnicy okażą nie­ mal całkowitą uległość i cierpliwość”10. Wielu polskich reformatorów w okresie po 1989 roku miało poczucie, że demokratyzacja udała się właśnie dlatego, iż „Solidar­ ność” potrafiła narzucić robotnikom dyscyplinę11. Wyłaniają się tutaj pewne problemy. Po pierwsze, stoi to w sprzeczności z wszystkim, co wiemy o historii demo­ kratyzacji, gdzie robotnicy odgrywali przeważnie zasad­ niczą rolę jako siła organizująca agitację na rzecz demo­ kracji. Po drugie, zamyka nam to oczy na problemy wynikające z marginalizacji ludzi pracy, z drastycznej degradacji statusu robotników. Jeden z tych problemów jest moralnej natury. Czy nie jest nieszczęściem dla post­ komunistycznej demokratyzacji, że głównymi przegra­ nymi okazali się ci, którzy ją umożliwili? Ze ci, których solidarnościowe strajki przyczyniły się do zaistnienia kapitalistycznej demokracji, mieli wkrótce zostać pra­ cownikami firm, których szefowie nie tolerowali ani

50

związków zawodowych, ani zbiorowych negocjacji, albo „niezależnymi wykonawcami”, pozbawionymi świadczeń i ochrony prawnej, mogącymi w każdej chwili stracić pracę? Że pod koniec lat dziewięćdziesiątych typowym

samobójcą nie był w Polsce nastolatek przeżywający kry­ zys egzystencjalny, ale żonaty mężczyzna po czterdziestce zamieszkały w jednym z niezliczonych miasteczek i wsi, gdzie bankructwa państwowych przedsiębiorstw i gospo­ darstw rolnych w połączeniu z upadkiem dawnego pań­ stwa opiekuńczego stworzyły szczególnie rozpaczliwą i beznadziejną sytuację?12 Dominująca narracja okresu „demokratyzacji”, definiująca ludzi pracy jako przeszko­ dę, nie dopuszczała nawet do komentowania przez społe­ czeństwo wyników tego procesu, a tym bardziej nie uzna­ wała, że ich los świadczy o tym, iż demokratyzacja zeszła na manowce. Są to, rzecz jasna, problemy nie tylko moralne, ale i polityczne, pozostawiają bowiem otwarte pytanie, jak robotnicy zareagują na taką marginalizację. Wbrew za­ łożeniu, że robotnicy cieszący się pełnią praw zagrażają demokracji, trzeba ich więc trzymać w karbach, historia dowodzi raczej, że niebezpieczeństwo stanowią robotni­ cy wykluczeni. Jest to szczególnie prawdziwe w wy­ padku społeczeństw postkomunistycznych, co powinno być zrozumiałe, gdy przywołamy doświadczenia krajów Ameryki Łacińskiej, na podstawie których Przeworski, wzorem innych badaczy, sformułował tezę, że lepiej jest, gdy robotnicy powstrzymują się od aktywności. Ta­ kie zalecenie ma istotnie sens w odniesieniu do Amery­ ki Łacińskiej, gdzie wojownicze nastawienie klasy ro­ botniczej okazało się jednym z głównych czynników prowadzących do ustanowienia dyktatury. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych kapitał poczuł się tak zagrożony przez mobilizację świata pracy, że w obro­ nie swych interesów zwrócił się do wojskowych. Było

51

więc zrozumiałe, że działania na rzecz demokracji wy­ magają umiarkowania ze strony klasy robotniczej, żeby świat biznesu nie uciekł się znów do pomocy wojska. W społeczeństwie postkomunistycznym nie było wszak­ że klasy kapitalistów, która potrzebowałaby „ochrony” przed robotnikami. Wojowniczość klasy robotniczej bynajmniej nie doprowadziła do ustanowienia dykta­ tury, ale przyczyniła się do jej upadku. Powinno być zrozumiałe, że właśnie dlatego robotnicy są w Europie Wschodniej tacy ważni, zarówno jako bastion nowego społeczeństwa obywatelskiego będącego podporą demo­ kracji, jak i główna grupa, która mogłaby odrzucić liberalną demokrację (głosując w wyborach na jakiegoś demagoga), gdyby jej interesy okazały się poważnie za­ grożone. Innymi słowy, tak jak w demokracji postkapitalistycznej należy dbać o interesy kapitału, tak i w de­ mokracji postkomunistycznej trzeba chronić interesy świata pracy. Reprezentuję wszakże pogląd zdecydowanej mniej­ szości. Ogólnie rzecz biorąc, w dyskursie o demokraty­ zacji w krajach postkomunistycznych ludzie pracy zo­ stali sprowadzeni na margines. Jest to niewątpliwie jedno z najbardziej niezwykłych zjawisk w dziejach so­ cjologii politycznej. Sto lat temu demokratyzację utoż­ samiano z wkroczeniem robotników („mas”) do poli­ tyki i dlatego konserwatyści tak się przeciwstawiali demokracji. To robotnicy domagali się włączenia, a ich sukces na tym polu oznaczał rozszerzenie demokracji. Obsadzenie ich w roli przeszkody na drodze do demo­ kracji jest więc zupełnie nowym zjawiskiem. Ponadto, jak już wskazano, jest to jeszcze inny sposób wyrażenia poglądu, że robotnicy tak naprawdę nie są dla demo­ kracji niczym istotnym: nie ma znaczenia to, jak zosta­ ną włączeni w system, nie mają znaczenia stosunki w sferze pracy, ważne jest tylko zaakceptowanie przez

52

nich nowej elity. Ich „znaczenie” ujmuje się jedynie w negatywnym sensie. Nawet autorzy prac poświęconych problemom ludzi pracy podzielają na ogół ten pogląd. Bela Greskovits pisze na przykład, że robotnicy rzeczywiście przegrali po upadku komunizmu, ale nie miało to negatywnych skutków dla demokracji, ponieważ nie zrobili wiele, by zaprotestować przeciw swej porażce13. Innego zdania są Ekiert i Kubik, ale i oni potwierdząją tę samą tezę: owszem, robotnicy protestują, zwłaszcza w Polsce, nie zagraża to jednak demokracji, ponieważ protestujący nie próbują obalić systemu, a poza tym demokracja da się w pełni pogodzić z protestem14. Sam fakt, że muszą specjalnie podkreślić te twierdzenia - główne tezy ich książki - uwidacznia tylko, jak wszechobecny jest mo­ tyw „robotnicy = zagrożenie dla demokracji”. Dlaczego ktoś miałby w ogóle pomyśleć, że protesty świata pracy będą oznaką działalności antydemokratycznej, skoro w ciągu dziejów stanowiły zjawisko dokładnie przeciw­ ne - gdyby nie to, że już zapanowało powszechne prze­ konanie, że robotnicy stanowią zagrożenie? Zarówno Greskovits, jak i Ekiert i Kubik zgodnie twierdzą, że ludzie pracy liczą się wyłącznie w „negatywnym” sen­ sie: demokracja nie wymaga żadnych pozytywnych po­ czynań mąjących na celu włączenie ich w system, trze­ ba tylko zagwarantować, żeby robotnicy nie stworzyli zagrożenia dla nowych elit, które stanęły na czele15. Mój wywód różni się zasadniczo. Książka ta ma wy­ kazać, w jaki sposób robotnicy są istotni dla liberalnej demokracji. Wymaga to omówienia w tym wstępnym rozdziale innych tematów, takich jak klasa, gniew i de­ mokracja. Zacznijmy od klasy.

53

Pojawienie się klasy Niektórym może się wydać, że rozprawianie o klasach społecznych po 1989 roku to coś jak mówienie o bikinia­ rzach, gdy dawno już minęły lata pięćdziesiąte - ope­ rowanie pojęciem, które wyszło z obiegu, przestarza­ łym, należącym do przeszłości. Jeśli komunizm jest już martwy - powiadają - to i główny element jego systemu pojęciowego, klasę, należałoby złożyć do grobu. Rozumo­ wanie takie wynika jednak z elementarnego nieporo­ zumienia: klasa była zawsze pojęciem służącym zrozu­ mieniu kapitalizmu, a nie socjalizmu. Być może język klasowy utożsamiono z komunizmem, ale analiza klasowa nigdy nie była szczególnie przydatna do bada­ nia społeczeństwa komunistycznego16. Okazała się naj­ bardziej owocna w studiach nad społeczeństwami wolno­ rynkowymi. Odsyłanie „klasy społecznej” na emeryturę razem z komunizmem nie ma więc sensu. Dopiero teraz, po upadku komunizmu, pojęcie klasy nabiera zna­ czenia, ponieważ dopiero teraz, w procesie budowy kapi­ talizmu, w krąjach Europy Wschodniej tworzą się podzia­ ły klasowe typowe dla społeczeństw wolnorynkowych. Rok 1989 bynajmniej nie oznacza! uśmiercenia klasy, przeciwnie, zapoczątkował okres, w którym ekonomicz­ ne podziały klasowe zaczęły się nareszcie uwidaczniać. W następnych rozdziałach ząjmę się pogorszeniem poziomu życia robotników oraz sytuacji w zakresie praw pracowniczych po 1989 roku. Obecnie pragnę podkreś­ lić, że ekonomiczne podziały klasowe pojawiły się po 1989 roku i że ludzie pracy zostali nagle zepchnięci na sam dół drabiny społecznej. Kto znalazł się na szczycie? Nąjpoważniejszą pracą opowiadąjącą o formowaniu się klas w społeczeństwie postkomunistycznym jest Making Capitalism Without Capitalists Eyala, Szelenyiego i Townsley; ukazanie

54

się tej książki poprzedził długi cykl prac Szelenyiego na temat klas społecznych w Europie Wschodniej17. Posłu­ gując się koncepcjami Bourdieu dotyczącymi różnych typów kapitału, autorzy dowodzą, że kapitał polityczny (związki z establishmentem) bardzo się zdewaluował po 1989 roku, że posiadanie kapitału ekonomicznego tylko w niewielkim stopniu pomagało wspiąć się w górę w kla­ sowej hierarchii, a nową dominującą elitą w Europie Wschodniej stali się ci, którzy rozporządzali kapitałem kulturowym (wykształceniem). Innymi słowy ci, którzy zawdzięczali swój poprzedni status wyłącznie przynależ­ ności do rządzącej partii komunistycznej, przegrali po 1989 roku, na szczycie znaleźli się natomiast ci, którzy oprócz tej przynależności mogli się pochwalić rzetelny­ mi kwalifikacjami jako specjaliści albo kwalifikacje ta­ kie posiadali, nie należąc do partii. „Koalicja rządząca społeczeństwami postkomunistycznymi - konkludują autorzy - składa się z technokratów i kadry kierowni­ czej -wielu z tych ludzi piastowało wysokie stanowiska w komunistycznych instytucjach - a także byłych dysydenckich intelektualistów, którzy przyczynili się do upadku reżimów komunistycznych pod koniec lat osiemdziesiątych”18. Eyal i współautorzy piszą wyłącznie o wyłanianiu się nowej elity, ale zastosowane przez nich kategorie pomagąją zrozumieć od strony teoretycznej to, co ukazu­ ją wszystkie empiryczne opisy - względne, a czasem absolutne pogorszenie się sytuacji świata pracy po 1989 roku19. Jeśli robotnicy mieli jakiekolwiek znacze­ nie w systemie komunistycznym, to wynikało ono z ich kapitału politycznego, a ten - z kapitału symboliczne­ go. Innymi słowy, siła robotników brała się z tego, że znajdowali się w systemie, który symbolicznie nadawał im przywileje. Skoro nie było wolnych wyborów, sys­ tem mógł uzasadnić swą prawowitość tylko w takim

55

stopniu, w jakim spełniał obietnice o zapewnieniu ro­ botnikom godziwego poziomu życia. Ząjmę się tym bar­ dziej szczegółowo w rozdziale 5, chcę w każdym razie wskazać, że postkomunizm, zrywając z typowym dla komunizmu uprzywilejowaniem kapitału politycznego i uzależniając awans społeczny od posiadania zarówno kapitału kulturowego, jak i ekonomicznego - a tych ro­ botnikom brakowało - doprowadził nieuchronnie do drastycznego obniżenia się pozycji ludzi pracy. Jak stwierdzają przywołani autorzy w jednej z nielicznych wypowiedzi dotyczących tej grupy społecznej, postko­ munizm doprowadził do przekształcenia się robotni­ ków z „klientów [...] w pracowników nąjemnych”20. Na­ stąpiło to dlatego, że jedyny kapitał, jakim rozporządzali, okazał się też jedynym, który został całkowicie zdeza­ wuowany. Nie trzeba więc chyba wyjaśniać, jak wiąże się to z te­ matyką gniewu. Po prostu - postkomunizm to okres, w którym nowe elity starają się zdegradować ludzi pra­ cy. Dążą między innymi do likwidacji mechanizmów, za których sprawą przynależność do klasy robotniczej przynosiła ekonomiczne korzyści. W Polsce oznaczało to, że cenę za polityczną transformację musieli zapłacić ci, którzy ją umożliwili. Nie zapłacili jej ich inteligenccy sojusznicy z dawnej koalicji dysydentów ani nawet nie cała dawna elita partyjna. Praktyczne konsekwencje ekonomiczne tego stanu rzeczy, a także jego sprzecz­ ność z powszechnym poczuciem sprawiedliwości, spra­ wiły, że w sferze polityki nastąpił przypływ negatyw­ nych emocji. Sposób ich zagospodarowania przez nowe partie miał się stać głównym czynnikiem kształtującym przyszłość polityczną.

56

Gniew i polityka Za mało tu miejsca, by rozwinąć całą teorię, pozwolę sobie jednak przedstawić pokrótce, jak pojmuję politycz­ ny gniew i dlaczego należy on do podstawowych pojęć polityki, zasadniczych dla procesu demokratyzacji. Inte­ resuje mnie w tym momencie gniew przeniesiony w sfe­ rę publiczną, który staje się podstawą konfliktów między grupami społecznymi a państwem albo między określo­ nymi grupami społecznymi, które mogą wywrzeć wpływ na politykę państwa. Za punkt wyjścia przyjmuję zwią­ zek między gniewem a strukturą. Wszystkie systemy społeczne rodzą gniew ludu, ale na różne sposoby i z róż­ nymi skutkami. Systemy polityczne i ekonomiczne ma­ ją więc rozmaite typy tego, co można nazwać „reżimami gniewu”, czyli zorganizowanymi strukturami ekono­ micznymi i politycznymi, za których sprawą gniew wyra­ ża się na różne sposoby. Dla polityki najbardziej istotna jest polityczna organizacja zrodzonego strukturalnie gniewu: przez kogo zostaje zorganizowany i dla jakich politycznych celów. „Reżimy gniewu” można postrzegać jako polityczny odpowiednik tego, co Arlie Hochschild w swej pracy o socjologii emocji nazywa „regułami uczu­ cia”. Pojęcie to, które autorka określa jako „prywatny użytek zrobiony z emocji”, ma zbyt odległy związek z po­ lityką, żeby można się nim było tutaj posłużyć - nawet gdy Hochschild stwierdza później, że „władze [politycz­ ne] [...] są nadzorcami reguł uczucia”21. Ale tak jak wła­ dze polityczne mają w ostatecznym rozrachunku wpływ na to, jakie uczucia możemy wyrażać i w jaki sposób („reguły uczucia”), tak i strukturalny charakter systemu politycznego i gospodarczego określa, jak i przeciw ko­ mu możemy wyrazić gniew („reżimy gniewu”). Podstawowa różnica między komunistycznymi a post­ komunistycznymi reżimami gniewu - oraz, ogólniej

57

rzecz biorąc, między reżimami gniewu etatystyczno-socjalistycznymi i demokratyczno-kapitalistycznymi - wy­ nika z faktu, że w tych pierwszych władza polityczna jest przejrzysta, a w drugich nieprzejrzysta. W społeczeń­ stwie komunistycznym partia rządząca otwarcie dekla­ ruje, że nad wszystkim sprawuje kontrolę, a podstawą do tego twierdzenia jest znacjonalizowanie przez nią całej gospodarki. W demokratycznym społeczeństwie kapita­ listycznym rząd oświadcza, że władzę sprawuje naród - potwierdzeniem mają być wolne wybory oraz prywatna własność środków produkcji. W pierwszym wypadku wszyscy obywatele wiedzą, kto rządzi, albo uważają, że wiedzą, co w odniesieniu do ukierunkowania gniewu na jedno wychodzi. W drugim nikt nie ma pewności - wy­ łącznie przez zaakceptowanie linii wytyczonej przez któ­ regoś z aktorów sceny politycznej, czyli partię lub ruch, ludzie „dowiadują się”, kto naprawdę rządzi. Przejrzys­ tość władzy oznacza, że gniew społeczny kieruje się w na­ turalny sposób przeciwko wspólnemu celowi; nie trzeba go organizować. Gdy władza jest nieprzejrzysta, partie i ruchy muszą podpowiadać ludziom, gdzie mąją skiero­ wać swój gniew. Polityka w społeczeństwie kapitalistycz­ nym dotyczy głównie organizowania gniewu22. Komunizm w takim układzie traci. Partia, deklarując otwarcie, że sprawuje kontrolę nad całokształtem spraw publicznych, ściąga tylko na siebie pretensje za wszyst­ kie niedociągnięcia w sferze publicznej. Jeśli ceny idą w górę, ludzie nie obwiniają za to żadnych ekonomicz­ nych Innych, tylko politycznych. Jeśli zawyżane są nor­ my pracy, winy nie ponosi dyrekcja, odpowiedzialna jest partia. Jeśli nie wiedzie mi się w życiu, to nie dlatego, że sam coś zrobiłem nie tak, ale z powodu tego, co zrobiła partia: odebrała mi wolność, uniemożliwiła awans zawo­ dowy, nie dopuściła do opublikowania moich wierszy. Aponieważ partia jest jedynym głosem całego systemu,

58

negatywne emocje kierują się na system jako całość. Te same mechanizmy, które umożliwiły systemom komuni­ stycznym sprawowanie nadzoru nad społeczeństwami, sprawiły, że systemy stały się nadzwyczaj trudne do obrony: całe niezadowolenie społeczne może się skiero­ wać tylko na jeden cel, mianowicie partię. Jak stwierdza Valerie Bunce, „dyktaturom socjalistycznym zabrakło [...] umiejętności zamaskowania odpowiedzialności reżi­ mu za niepopularne wyniki jego działań”23. Władze polityczne mogą poradzić sobie z gniewem na trzy sposoby: skierować niechęć przeciw zewnętrznym Innym, rozbudzić nadzieje na zbawienie albo podnieść poziom życia społeczeństwa. Wszystkie komunistyczne rządy w Europie Wschodniej próbowały wszystkich trzech dróg. Na samym początku partia winą za aktual­ ne trudności obarczała Zachód i obiecywała, że nagrodą za nieustanne wyrzeczenia będzie przyszłość w ustroju komunistycznym. Kiedy hasła te przestały działać, co nastąpiło mniej więcej dziesięć lat po przejęciu władzy przez komunistów, władze uciekły się do trzeciej strate­ gii: postanowiły kupić zgodę społeczną przez podnosze­ nie stopy życiowej, czyli tak zwaną nową umowę spo­ łeczną24. Kiedy i to zawiodło, co zaczęło się od problemu długów, w jakie popadł cały region pod koniec lat sie­ demdziesiątych, system wkroczył w fazę schyłkową. Ludzie nie mieli powodów, by udzielać przyzwolenia partii, która nie była w stanie poprowadzić ich ku świet­ lanej przyszłości ani zapewnić pożądanych dóbr tu i teraz. Władzom, które utrzymywały, że nad wszystkim sprawują kontrolę, ale nie potrafiły zaopatrzyć rynku, udało się to, czego zawsze pragnęły, mianowicie zjedno­ czyły społeczeństwo. Na nieszczęście wszakże dla nich samych zjednoczyły je wyłącznie przeciw sobie. W koń­ cu komunistyczne struktury polityczne nie dopuszcza­ ją. by gniew społeczny zorganizował się w inny sposób.

59

O ile komunizm ściąga gniew na siebie, o tyle demokra­ tyczne społeczeństwo kapitalistyczne kieruje go na nie­ znanych Innych25. Nieprzejrzystość władzy w systemie kapitalistycznym oznacza, że nie jest jasne, kto naprawdę rządzi i kogo należy winić za kłopoty, jakie przeżywają ludzie. Nie wiem, kto odpowiada za podwyżki cen, ponie­ waż nikt nie przyznąje się do odpowiedzialności. Jeśli zła jest sytuacja gospodarcza, to czy z winy poczynań rządu, przedsiębiorstw, z mojej winy, czy też dlatego, że siły rynku działają tak, a nie inaczej? Nie wiadomo. Marks dawno temu nazwał to „fetyszyzmem towarowym”: kapi­ talizm ukrywa leżący u jego podstaw wyzysk człowieka przez człowieka, upowszechniając przekonanie, że bez­ osobowe siły ekonomiczne kształtują stosunki gospodar­ cze26. Nieprzejrzystość władzy jest być może głównym atutem politycznym kapitalizmu, z jej powodu bowiem opozycja jest podzielona - każdy wskazuje na innego wroga, którego obarcza odpowiedzialnością za wszelkie problemy, jakie mogą stać się udziałem społeczeństwa. I tu mamy kolejny kluczowy punkt. Z powyższego wcale nie wynika, że w kapitalistycznych społeczeń­ stwach nie ma gniewu, tylko że gniew musi być poli­ tycznie zorganizowany. To, że kapitalizm nieuchronnie rodzi gniew, jest od dawna rzeczą oczywistą dla przedstawicieli nauk spo­ łecznych. Próba wyjaśnienia społecznego gniewu legła wręcz u podstaw tych nauk. Czymże innym - pyta Albert Hirschman - są pojęcia „alienacji, anomii, resentymentu, Vermassung, walki klasowej”, jak nie usi­ łowaniami nadania sensu „namiętnemu gniewowi, strachowi i resentymentowi”, jakie w sposób oczywisty rodzi kapitalizm i nowoczesność?27 Związek między kapitalizmem i gniewem szczególnie wyraźnie się uwi­ dacznia w społeczeństwach wczesnokapitalistycznych, jak w dziewiętnastowiecznej Europie Zachodniej czy

60

postkomunistycznej Europie Wschodniej, gdzie tyle jest nędzy, a koncepcje radykalnego indywidualizmu wciąż wydają się nieuczciwe ludziom wychowanym we wspól­ notowej wrażliwości. Kapitalizm w swoim wczesnym stadium nie tylko pogarsza sytuację materialną bardzo wielu ludzi, ale wydaje się im sprzeczny z powszechnym pojmowaniem sprawiedliwości. To chyba prawda uni­ wersalna. Badania społeczeństw wczesnokapitalistycznych, zarówno w Europie, jak i w Ameryce Północnej, Azji Południowo-Wschodniej czy Afryce Południowej za­ wsze wykazują, że nastanie społeczeństwa wolnorynko­ wego spotyka się z silnym społecznym oporem28. Ale kapitalizm w swych bardziej rozwiniętych formach także wytwarza gniew. Nazwijmy to „gniewem ekono­ micznym” - rodzi się on systematycznie w miejscu pracy i jest przez nie powodowany, od etapu produkcji do eta­ pu wynagradzania za pracę. Ludzie, którzy skarżą się na warunki pracy, zarobki, świadczenia czy nędzę, wyrażają gniew ekonomiczny. (Pod słowem „gniew” rozumiem także rozczarowanie i frustrację, inne negatywne emo­ cje, które systematycznie towarzyszą doświadczeniom związanym z pracą. Zaliczam je do kategorii „gniewu”, ponieważ partie polityczne starają się także i te emocje przekształcić w gniew). Dziennikarze i przedstawiciele nauk społecznych pisali o protestach robotniczych, od­ kąd w ogóle pojawili się robotnicy, dlatego możemy stwierdzić, że doświadczenie gniewu ekonomicznego jest także uniwersalne. Nie znaczy to, że wszyscy robot­ nicy przez cały czas odczuwają gniew, ale że zawsze istnieje rezerwuar gniewu, który w społeczeństwie de­ mokratycznym może zostać wykorzystany w celach poli­ tycznych. Dochodzimy więc do kwestii zasadniczego znaczenia gniewu dla polityki kapitalistycznych demokracji. Ponie­ waż gniew jest wszechobecny, ale władza nieprzejrzysta,

61

potrzebni są aktorzy sceny politycznej, którzy przejęliby ten gniew, wyjaśnili go, skanalizowali i nadali mu sens. Identyfikując wrogów i mobilizując przeciw nim emocje, przywódcy polityczni nakłaniają obywateli do pożąda­ nych przez siebie działań - może to być głosowanie na daną partię, uczestnictwo w proteście czy wyrażenie w sondażu opinii publicznej poparcia dla określonej poli­ tyki. Jak dowodzi Debra Javeline w pracy na temat prote­ stów społecznych w postsowieckiej Rosji, „mobilizowanie zasobów [społecznych] celem udzielenia odpowiedzi na pytanie, kogo należy winić”, to podstawowe zadanie dzia­ łaczy politycznych, ponieważ obywatele, którzy „nie wie­ dzą”, kto jest winny, nie zaangażują się raczej w polity­ kę29. W bardziej ogólny sposób ujmują to Della Porta i Diani: „Podstawowy krok w społecznym konstruowaniu problemu polega na ustaleniu, kto ponosi odpowiedzial­ ność za sytuację, w jakiej znąjduje się rozgoryczona spo­ łeczność”30. Mobilizacja polityczna oznacza nakłonienie obywateli do zareagowania na narrację i obiekt, jakie się im przedstawia. By posłużyć się językiem Carla Schmitta - skłonieniu ich do przyjęcia naszej dycho­ tomii przyjaciel - wróg. Jakże inaczej wyglądało to przedtem! Przezroczys­ tość władzy komunistycznej stwarzała reżim gniewu, który zawsze uderzał w samą partię; stąd brał się kolek­ tywistyczny charakter różnych buntów, jakich widow­ nią była Europa Wschodnia od 1956 do 1989 roku. Tym­ czasem postkomunistyczny reżim gniewu ma to do siebie, że gniew jest tutaj do wzięcia. Politycy będą kształtowali przyszłość, wykorzystując gniew, jaki prze­ chwycą. Zadanie polega więc nie na tym, by liczyć na „potulność i cierpliwość” ludzi pracy, jak się wyraził Przeworski, ale na zwracaniu uwagi, kto przechwytuje rodzący się gniew. Nie pytamy, czy gniew się pojawi - bo to nastąpi - ale kto go zawłaszczy? Jaka partia czy

62

związek zawodowy? Jaki rodzaj narracji zaproponuje? Jaki rodzaj podziałów będzie popierać? Gniew rodzący się na podłożu ekonomicznym jest stałym elementem, któiy cała polityka musi brać pod uwagę. Zagadnie­ niem, jakim zajmuje się polityka, nie jest więc elimina­ cja gniewu, ale nim zarządzanie.

Polityka jako organizowanie gniewu Organizowanie gniewu jest zadaniem aktorów sceny politycznej, którzy ustanawiają program dyskursywny (to jest „ramy”, czyli ideologię) takich zrzeszeń, jak par­ tie, związki zawodowe, ruchy i państwa, i programem tym kierują. Przyjrzyjmy się po kolei każdemu z nich, od najmniej do najbardziej oczywistych. Może się wyda­ wać, że zrzeszenia wymienione na końcu, czyli państwa, nie pasują tutaj, ponieważ namiętności przypisuje się na ogół grupom społecznym będącym w opozycji do państw. Za Carlem Schmittem postrzegam jednak państwa ja­ ko pierwotnych i podstawowych organizatorów gniewu. Carl Schmitt dowodzi tego w swojej znanej definicji działalności politycznej (politics) jako zjawiska odwołu­ jącego się do ustanawianej przez państwa dychotomii przyjaciel / wróg. Państwa - pisze Schmitt - grupują się zgodnie z antytezą przyjaciel / wróg i nawet żyjąc w po­ koju, nie zarzucają tej głównej zasady założycielskiej31. Innymi słowy, dychotomia ta jest dla Schmitta po­ czątkiem polityki, nie zaś jej końcem. „Wróg” to nie ktoś, kogo należy zniszczyć, ale ten, kto - jak np. inne państwo ze swoimi mitami i ambicjami - mógłby pewne­ go dnia pokusić się o zniszczenie nas, musimy się więc określić przeciwko niemu. W uprawianiu polityki nie chodzi więc przede wszystkim o moralną perswazję, ale o zrozumienie, że istnieją konkurencyjne, rywalizujące

63

strony, których się nigdy nie pozyska. Schmitt podkreś­ la, że polityczny Inny jest wyłącznie „wrogiem publicz­ nym”, nie prywatnym, mając na myśli, że do wroga w sensie politycznym nie musimy żywić osobistej nie­ nawiści32. Aby jednak konflikt polityczny mógł się to­ czyć, ten publiczny Inny musi zostać uznany za wroga i utrzymywany w tej roli. Utrzymanie politycznego Innego w roli wroga wyma­ ga więc zmobilizowania przeciw niemu gniewu. Najdo­ bitniej to widać w przypadku partii politycznych. Wiele pisano o tym, jak partie polityczne wyrażają podziały na arenie wewnętrznej33. Moim zdaniem istotniejsze jest to, jak partie kształtują i wspierąją podziały, świa­ domie decydując się na podkreślanie jednych i po­ mniejszanie znaczenia innych. Sukces partii, tak jak ruchów społecznych, zależy od tego, do jakiego stopnia udaje im się nakłonić ludzi do przyjęcia własnej, a nie cudzej wersji niepożądanego stanu rzeczy. Przyjęta de­ finicja partii politycznych, według której ich funkcja polega na agregacji interesów, stawia problem na gło­ wie. Zanim partie mogą tego dokonać, muszą powie­ dzieć ludziom, jak powinny się przedstawiać ich inte­ resy. Robią to, przedstawiając narrację, która wyjaśnia, jak należy interpretować świat. Interesy nie odnoszą się bowiem do pragnienia lepszego życia, będącego udziałem wszystkich grup społecznych - każdy chce żyć lepiej - ale do określonych programów politycz­ nych, które mąją, jak się zakłada, poprawić mój los, ja­ ko członka mojej grupy34. Innymi słowy, zanim partie dokonają agregacji inte­ resów, muszą zorganizować gniew. Gniew i poczucie niesprawiedliwości mogą się we mnie zrodzić na pod­ stawie moich doświadczeń, ale nie mówią mi one, kto za ten gniew odpowiada. Partie przedstawiąją narra­ cję, która określa przyczynę niezadowolenia, i obiecują

64

podjąć działania wymierzone przeciw tej przyczynie. Będąc na przykład robotnikiem, mam interes w pod­ wyższeniu podatków, jeśli są one progresywne, a do­ chód z nich przeznacza się na mające podstawę klaso­ wą dobra służące zbiorowości, takie jak służba zdrowia, ubezpieczenie od bezrobocia czy inspekcje kontrolują­ ce bezpieczeństwo pracy. Dowiaduję się jednak, że tak się przedstawiają moje interesy dopiero wtedy, gdy przekona mnie najpierw narracja, która wskazuje na nieopodatkowany dochód korporacji i bogaczy jako źródło problemu. Swoje interesy poznaję tylko dzięki temu, że dowiaduję się, kto jest wyznaczonym Innym. Oczywiście z tej właśnie przyczyny wielu robotników nie organizuje się iw przeszłości nie organizowa­ ło wokół kwestii klasowych, takich jak wyżej wymie­ nione. Jeśli zostanę przekonany, jak wielu Europejczy­ ków prawie sto lat temu, że w osiągnięciu wyższego standardu życia przeszkadzają mi Żydzi, w moim inte­ resie będzie leżało ich prześladowanie lub wyelimino­ wanie. Jeśli ktoś przekona mnie - by posłużyć się in­ nym realnym przykładem - że mój gniew, zrodzony na podłożu ekonomicznym, jest „naprawdę” wywołany przez moralne zepsucie szerzące się w społeczeństwie, w moim interesie będzie leżało ustanowienie państwa religijnego. W polityce liczą się bowiem interesy postrze­ gane, a nie „rzeczywiste”. Ludzie kierują się w swym działaniu tym, co postrzegają jako swoje interesy, a nie interesami „faktycznymi”. Rzecz jasna, jeśli postrzega­ ne interesy doczekają się realizacji, ale frustracja nadal się utrzymuje - czyli jeśli postrzegane interesy nie są rzeczywistymi - powstaje poważny problem polityczny. Rozwiązywany jednak bywa przeważnie nie przez pro­ testy i zbiorowe działanie, ale przez pozyskanie nieza­ dowolonych przez inną partię, prezentującą inną nar­ rację i utrzymującą, że reprezentuje ich interesy. Cykl

65

taki może trwać przez bardzo długi czas. (Jak zauważa­ ją Piven i Cloward, system wyborczy jest zwykle „głów­ ną strukturalizującą instytucją [...] we wczesnych sta­ diach protestu”; tezę tę powtarza Bela Greskovits, pisząc o tym, dlaczego opozycja ze strony ludzi pracy w Euro­ pie Wschodniej po 1989 roku okazała się słabsza, niż można się było spodziewać)35. Wróg, którego się wskazuje, musi być jednak choć w minimalnym stopniu prawdopodobny. Brazylijczycy raczej nie uwierzą, że winę za obniżanie się płac pono­ szą Norwegowie, i polityczny przedsiębiorca podsuwa­ jący takiego wroga nie utrzyma się długo na scenie po­ litycznej. Jeżeli jednak odpowiedzialność za problemy, jakie trapią społeczeństwo rynkowe, można zrzucić na Żydów w Europie, Azjatów w Ugandzie, Muzułmanów w Bośni, Chińczyków w Indonezji, czarnych w Afryce Południowej czy też Afroamerykanów i „świecki huma­ nizm” w Stanach Zjednoczonych (to tylko kilka histo­ rycznych przykładów), okazuje się, że nie brak poten­ cjalnych wrogów. Obywatele kierują się przeciw temu, kto został im wskazany jako wróg przez przekonujące polityczne narracje partii i ruchów społecznych36. Partie nie są jedynymi znaczącymi podmiotami, któ­ re tworzą i rozpowszechniają narracje opozycji. To samo robią związki zawodowe. Związki, kanalizując pierwot­ ny gniew społeczny, którego powodem jest status pod­ porządkowania w miejscu pracy, i przetwarzając go na formalne ekonomiczne roszczenia dąjące się zaspokoić, odgrywają kluczową rolę w zapewnianiu stabilizacji po­ litycznej. Tak przynajmniej wygląda ich działanie w sy­ tuacji idealnej - pokój społeczny w rozwiniętych społe­ czeństwach kapitalistycznych zależał od tego, w jakim stopniu związki spełniały w praktyce to zadanie. Może się jednak zdarzyć, że zdecydują się na inną formę orga­ nizowania gniewu rodzącego się w miejscu pracy. Po­

66

dobnie jak partie, mogą go nakierować na różne inne cele. W dziewiętnastowiecznej Ameryce kalifornijscy związkowcy uznali, że głównym wrogiem ludzi pracy są chińscy robotnicy, w większości innych stanów człon­ kowie związków dowiadywali się, że winni są czarni. Związki zawodowe, tak jak partie, dysponują potężny­ mi możliwościami politycznej mobilizacji, a sposób mo­ bilizowania gniewu ma ogromny wpływ na polityczne rezultaty. Mobilizowanie gniewu zrodzonego przeciw Innym na podłożu ekonomicznym niemającym charak­ teru ekonomicznego jest możliwe - zobaczymy dalej, jak systematycznie robiła to „Solidarność” przez całe lata dziewięćdziesiąte. Jest to jednak gwarantowana droga do rezultatów niewiele mających wspólnego z li­ beralizmem. Podsumowując - moje podejście różni się od zapre­ zentowanych zarówno w ujęciu kładącym nacisk na „niedostatki integracji”, jak i tym, które szuka odpowie­ dzi w „mobilizacji zasobów”. Oba postrzegają gniew jako coś, co pojawia się wyłącznie na skutek interwencji pod­ miotów społecznych. Zamiast ujmować go jako wytwór warstw ciemnych i niewykształconych (nazywanych przez Hofstadtera „paranoidalnymi”, koncepcję tę przy­ jął Lipset jako podstawę swojego „autorytaryzmu klasy robotniczej” - jest to, jak się przekonamy, perspektywa bliska sercu polskich liberałów)37 albo ambitnych polity­ ków („politycznych przedsiębiorców”, których rolę pod­ kreślają McCarthy i Zald)38, uważam, że gniew jest strukturalnie nieodłączny od systemu kapita­ listycznego. System ten nieuchronnie go rodzi i musi rodzić, gniew jest przeto zawsze obecny jako działanie kolektywne albo, częściej, w zakrzepłej formie politycz­ nej, którą politolodzy nazywają „stabilnością”. Marks określa kapitał jako „zakrzepłą pracę”, my możemy na­ zwać stabilizację polityczną „zakrzepłym gniewem”.

67

Charakter stabilnego systemu politycznego zależy od podziałów, wokół których aktorzy sceny politycznej zor­ ganizowali gniew społeczny.

Ku inkluzywnemu modelowi demokracji Jeśli literatura na temat postkomunizmu w znacznej mierze pomija świat pracy, co wynika z założeń i błędów paradygmatu „demokratycznej transformacji”, musimy ten paradygmat poddać rewizji, żeby na nowo wprowa­ dzić doń problematykę ludzi pracy. Pierwszą drogą do tego jest przeciwstawienie się jałowemu podziałowi na demokrację „proceduralną” i „substancjalną”, i zastąpie­ nie go koncepcją „demokracji inkluzywnej”. Teoretycy zajmujący się kwestiami transformacji uzasadniają, że posługują się spłyconymi niekiedy minimalnymi defini­ cjami demokracji dlatego, że obawiają się, iż inne defi­ nicje zaprowadziłyby nas na grząski grunt demokracji „substancjalnej”, co do której nie sposób wypracować jednomyślnej definicji. Z jednej strony demokracja sub­ stancjalna zakłada materialne korzyści dla obywateli. Ale jak duże? I dla jakich kategorii obywateli? Teoretycy transformacji nie chcą się zapuszczać na ten teren. Dowo­ dzili, że skoro nie jesteśmy w stanie uzgodnić, jakie dobre cechy powinna mieć „prawdziwa” demokracja, i ponieważ istniejące demokracje tak się od siebie różnią, lepiej nie podejmować prób poszukiwania „substancjal­ nych” cech i ograniczyć definicję do absolutnego mini­ mum, jakim są wolne wybory i prawo do uczestnictwa39. Przy takiej definicji robotnicy ze swoimi „substancjalny­ mi” żądaniami stanowią zagrożenie dla demokracji, odwracąją bowiem uwagę od proceduralnego konsensusu40. „Substancjalne” postulaty kapitału to oczywiście coś in­ nego - są wbudowane w system. Skoro zakładamy, że

68

własność prywatna jest podstawą liberalnej demokracji, upieranie się kapitału przy, dajmy na to, prywatyzacji, nie zostaje uznane za problem. Przemyca się je jako część proceduralnego konsensusu. Kłopot z definicją proceduralną polega na tym, że pomi­ ja ona fakt, że grupy niebędące elitami, a zwłaszcza robot­ nicy z miast, zawsze stanowiły dla demokracji podstawo­ we zagadnienie. Społeczeństwa przyjęły proceduralną demokrację głównie dlatego, że domagały się jej nie-elity, nie widząc innej możliwości włączenia się we współczesny świat. Demokracji nie domagano się w przednowoczesnym społeczeństwie wiejskim, ponieważ ludzie funkcjo­ nowali tam w strukturze wspólnotowej, gdzie panowały zasady wzajemności. Każdy miał swoje miejsce w hierar­ chii, którą klasa dominująca przedstawiała jako stworzo­ ną przez Boga. Występowały rażące nierówności, ale od­ dolny gniew byl w normalnych warunkach hamowany przez wspólnotowy konsensus oraz podejmowane przez elitę działania na rzecz pomocy ubogim w momentach ostrego kryzysu41. We współczesnym społeczeństwie wolnorynkowym wszystko się zmieniło42. Jego ideologia zwolniła elitę z moralnego obowiązku utrzymywania wspólnot. Spra­ wami będącymi w gestii wspólnot miał się ząjmować deus ex machina „niewidzialnej ręki”, pojawiający się, jak przekonywano, w sytuacji, gdy wszyscy zabiegają o swoje indywidualne interesy. Ubodzy, których nowym wcieleniem stał się miejski proletariat, utracili gwaran­ towaną, naturalną więź z szerszą wspólnotą. Stracili moralne prawo do udziału w produkcie ekonomicznym. Stracili też gwarancję inkluzji. Musieli więc o tę inkluzję walczyć i walkę tę podjęli, zaczynając w XIX wieku od przejęcia politycznego języka burżuazji i mówiąc o „pra­ wach”. Organizowali się, by uzyskać prawo wyborcze. Pod­ jęli działania polityczne, żeby zapewnić sobie gwarancje,

69

jakich w przeszłości dostarczała gospodarka przedrynkowa, a które zabrał wolny rynek. Gniew zwrócił się przeciw systemowi, który ich wykluczył, stał się siłą działającą na rzecz inkluzji, którą, gdy zostaje urzeczy­ wistniona, nazywamy „demokracją”. Demokracja proceduralna stanowi więc częściowe tylko rozwiązanie kwestii włączenia ludzi w proces po­ dejmowania decyzji. Do pewnego stopnia jest w stanie złagodzić problemy społeczne, z czego wynika, że lu­ dzie domagają się inkluzji. Innymi słowy, demokracja proceduralna opiera się na pojęciu inkluzji. Oczywiście w realnym świecie demokracja nigdy nie była równoznaczna wyłącznie z prawem wyborczym. Żą­

danie inkluzji nigdy się do tego nie ograniczało. Histo­ rycznie rzecz biorąc, mieliśmy do czynienia z ewolucją od domagania się praw wyborczych do praw socjalnych, od obywatelstwa politycznego do społecznego, by użyć dobrze znanych sformułowań T.H. Marshalla. Żadna de­

mokracja nie osiągnęła stabilizacji, jeśli nie zawarła w so­ bie pewnych elementów państwa opiekuńczego. Skonso­ lidowanie demokracji w Europie Zachodniej okazało się możliwe dopiero po II wojnie światowej, właśnie dlatego, że brak gwarancji bezpieczeństwa socjalnego prowadził do powtarząjących się kryzysów legitymizacji. Dopóki takie gwarancje nie nastały, nie można się było przeciw­ stawić wyzwaniom z lewa i z prawa. Dopóki demokracja nie dowiodła, że potrafi dokonać nie tylko formalnego włączenia ludzi wykluczonych, nie dawało się podważyć zarzutu, że jest wyłącznie „demokracją burżuazyjną”. Dopóki tego nie dokonała, liberalizm polityczny był obiektem skutecznych ataków z lewa i z prawa. Demo­ kracja proceduralna nie miała - i nie ma - żadnej szansy w realnym świecie, jeśli nie zagwarantuje pewnego stop­ nia inkluzji. Strukturą gwarantującą inkluzję jest prze­ ważnie państwo, zapewniające korzyści obywatelom.

70

Skoro o tym mowa, należy wskazać na jeszcze inny ro­ dzaj „inkluzji” oczywisty w każdej demokracji: symbo­ liczny inkluzywny charakter państwa narodowego43. Do konsolidacji demokracji politycznej dochodzi więc tylko wtedy, gdy łączy się ona z praktyką politycz­ ną zapewniającą ekonomiczną inkluzję robotników ja­ ko klasy. W badaniach nad transformacją pomijano do tej pory tę kwestię, przez co większość teoretyków po­ strzegała demokratyzację jako proces wyłącznie poli­ tyczny, nie docierając do systemu klasowego, który stwarza podwaliny pod ten proces. Na szczęście w ostat­ nich latach pojawiło się wiele poważnych prac na temat związku między kwestiami klasowymi a umacnianiem się demokracji. Część tej literatury odnotowuje istotny wkład ludzi pracy do stabilizacji demokracji. Rueschemeyer, Stephens i Stephens w obszernym studium po­ równawczym opartym na przykładach z terenu Europy i Ameryki Łacińskiej dowodzą, że robotnicy zawsze wy­ różniali się jako „najbardziej konsekwentna siła prodemokratyczna”. Podczas gdy burżuazja walczyła o swoje prawa polityczne, klasa robotnicza walczyła konsek­ wentnie o poszerzenie zakresu tych praw44. Mobilizacja klasy robotniczej była też głównym czynnikiem, który pomógł wywalczyć gwarancje bezpieczeństwa socjalne­ go, kolejnego podstawowego elementu niezbędnego do ugruntowania demokracji w danym społeczeństwie na­ rodowym45. Inne prace skupiają się na zagadnieniu inkluzji. Na przykład Gregory Luebbert dowodzi, że stabilizacja po­ lityczna w międzywojennej Europie zależała od włącze­ nia klasy robotniczej w system polityczny. Teoretycy zajmujący się elitami mogli pomstować na „politykę masową”, ale nie mogli nic w tej sprawie zrobić. Prak­ tycy polityki musieli działać w nowym kontekście. Efekt polityczny, jak wykazuje Luebbert, zależał od tego,

71

której partii udało się pozyskać świeżo zmobilizowaną klasę robotniczą, która zdołała przechwycić jej gniew. System demokratyczny powstawał wtedy, gdy robotni­ ków pozyskali liberałowie albo kiedy ci pierwsi sami się zorganizowali i zdobyli poparcie rolniczej klasy śred­ niej. Tam gdzie liberałowie nie zdołali przyciągnąć robot­ ników, albo robotnicy nie pozyskali rolników, poparcie ludzi, którzy czuli się wykluczeni, zdobywali faszyści i dzięki temu dochodzili do władzy46. Wywód Luebberta ukazuje, że każda demokracja polityczna, czy to liberal­ na, czy socjaldemokratyczna, wymaga włączenia ludzi pracy - jest to warunek jej istnienia. Choć zdaniem tego autora społeczeństwa, w których liberalizm gospodarczy nie zdobywa przewagi, mogą być mimo to „rządzone jak demokracje reprezentatywne, [...] nie dąją się rządzić jako stabilne, skuteczne demokracje reprezentatywne bez przyzwolenia klasy robotniczej”. „Stabilność, sku­ teczność, a nawet legitymizacja” systemu politycznego wymagają „przyzwolenia albo realnego poparcia ze stro­ ny ludzi pracy”47. Luebbert pisze o znaczeniu inkluzji świata pracy dla demokracji w Europie. Inne z nowych badań ukazuje, jak zjawisko to kształtuje system także w innych częściach świata48. Wszystkie te prace każą nam widzieć w inkluzji ludzi pracy nie zagadnienie „sub­ stancjalne”, ale nieodłączny aspekt demokracji politycz­ nej. Podstawowy problem polityczny współczesnej epoki nie sprowadza się więc do tego, czy robotnicy zostaną włączeni w system polityczny, ale jak to nastąpi i na jakiej podstawie.

Klasa jako wyznacznik podziału w demokracji Skoro kapitalizm rodzi gniew, a demokracja dotyczy inkluzji, polityka demokratyczna wymaga takiego zor­

72

ganizowania gniewu, by zapewnić włączenie ludzi pra­ cy w system. Rzecz jasna, wszystkie stabilne systemy polityczne w taki czy inny sposób sobie z tym radzą. (W końcu i Franco, na klasyczną „państwowo-korporacyjną” faszystowską modłę, powołał do życia sindicatos, które miały skupiać ludzi pracy, ponadto zapewnił ubezpieczenia zdrowotne i wprowadzał autorytarną mo­ ralność, żeby robotnicy byli zadowoleni). Pytanie pole­ ga więc na tym, jaki rodzaj inkluzji daje jakie wyniki. I to jest również główne zagadnienie, którym ząjmuje się Luebbert: o rezultatach natury politycznej przesą­ dza sposób włączania ludzi pracy w system, to, kto tego dokonuje i na jakich zasadach. Demokratyczny ustrój musi więc zmierzyć się z następującą kwestią: jak zorganizować gniew ludzi pracy, by ułatwić proces demokratyzacji? Odpowiedź, potwierdzana przez doświadczenia his­ toryczne, brzmi następująco: warunkiem powodzenia liberalnej demokracji jest zorganizowanie gniewu kla­ sowego na podstawie klasowej. Dla dobra systemu, w którym prawa wszystkich obywateli będą zagwaran­ towane i bezpieczne, robotnicy muszą zaakceptować narrację wyjaśniającą ich gniew jako wytwór ekono­ micznych podziałów klasowych, a nie podziałów naro­ dowych, religijnych czy rasowych. Innymi słowy, klasa jest dla demokracji optymalną linią podziału. Powinienem odnotować, że posługuję się tutaj poję­ ciem klasy nie w ujęciu socjologicznym, ale politycz­ nym. Nie interesuje mnie ustalanie, kto należy do jakiej klasy, ale wykazanie, jak koncepcja ta służy organizo­ waniu konfliktów. Klasa to jedna z wielu kategorii, wo­ kół których można zorganizować konflikt polityczny (inne to, rzecz jasna, naród, religia lub rasa). Ale właśnie przyjęcie tej kategorii przynosi, moim zdaniem, poli­ tyczne dywidendy, dzięki którym szczególnie dobrze

73

pasuje do inkluzywnych społeczeństw liberalno-demo­ kratycznych. Organizowanie ekonomicznego gniewu świata pracy według podziałów klasowych ma charakter demokra­ tyczny, ponieważ wrogiem, jakiego się w tym wypadku wskazuje, jest bezosobowy system gospodarczy, a nie etniczny, polityczny czy religijny Inny wyznaczony do wykluczenia ze wspólnoty. Konflikty klasowe sprzyja­ ją liberalnej demokracji, ponieważ starają się rozwią­ zywać sprzeczności przez negocjację między różnymi grupami ludzi uznanych bez wyjątku za obywateli tego samego państwa. W odróżnieniu od wroga, na jakiego wskazuje polityka rasowa, nacjonalistyczna lub fundamentalistyczna, klasowy Inny to grupa o odmiennych interesach, a nie obcej tożsamości. Obce tożsamości na­ leży wyeliminować ze wspólnoty politycznej (polity). Rozbieżne interesy są przedmiotem negocjacji, które mąją doprowadzić do sprawiedliwszej dystrybucji bo­ gactwa. Klasa stanowi idealną dla demokracji linię podziału dzięki swemu abstrakcyjnemu, a zarazem konkretnemu charakterowi. Abstrakcyjność polega na tym, że Innego nie definiuje się na podstawie kryteriów askryptywnych. Konkretność pojęcia klasy sprowadza się do tego, że wskazuje ono na rzeczywiste, podstawowe przyczyny gniewu zrodzonego na tle ekonomicznym. W rezultacie tworzy bezosobową strukturę antagonizmów, w sposób pozwaląjący dotrzeć do głównej przyczyny gniewu, dzię­ ki czemu możliwy jest kompromis inkluzywny (gra o su­ mie dodatniej). Klasa nie jest, rzecz jasna, kategorią naturalną dla organizacji konfliktów społecznych. Klasy mogą istnieć obiektywnie, nie stąjąc się subiektywnie realnymi49. Lu­ dzie nie dochodzą z natury czy nieuchronnie do myśle­ nia w kategoriach klasowych. Okazało się to szczególnie

74

prawdziwe, kiedy pojęcie klasy weszło po raz pierwszy do szerokiego użytku w połowie XIX wieku, gdy stosu­ nek między pracodawcą a pracobiorcą był o wiele bar­ dziej osobisty, niż miał się wkrótce stać. Robotnikom o wiele łatwiej było wtedy myśleć o swoich szefach ja­ ko o ludziach w dużym stopniu im podobnych. Dlaczego w końcu właściciel nie jest po naszej stronie? Jeśli zban­ krutuje, stracimy pracę. Mogłem znać go przedtem, za­ nim mnie zatrudnił, mogłem go lubić, być mu wdzięcz­ nym, że zapewnił mi pracę. Poza tym po co sprzeciwiać się szefowi, który tak łatwo może nam zaszkodzić? Jeśli jestem niezadowolony ze swojej sytuacji materialnej, do czego może przecież dojść, dlaczego nie zrzucić winy na kogoś innego - kogoś, kto nie płaci mi pensji czy nie może zaszkodzić w taki sposób jak pracodawca? Jak dowodzi historia, robotnikom o wiele łatwiej przychodziło obciążać odpowiedzialnością nie właści­ cieli czy zarządców, ale askryptywnego Innego. Na przykład w wielu krajach europejskich przez długi czas prościej było za problemy ekonomiczne winić „Żydów” niż „kapitał”. Żydzi, którym nie wolno było posiadać ziemi i którzy pozostawali poza strukturą klasową tra­ dycyjnego społeczeństwa feudalnego, zamieszkiwali małe podówczas miasta i zajmowali się handlem, będą­ cym wtedy zajęciem marginalnym. Gdy miejsce feu­ dalnych posiadłości i szlachty zajęły miasta i kapitali­ ści, Żydzi stali się żywym symbolem nowej gospodarki rynkowej. W całej Europie, od Paryża po Rosję, miej­ scowe elity mobilizowały chłopów i robotników, by ci kierowali swój gniew przeciw Żydom, a nie kapitałowi. W Ameryce Północnej i Afryce Południowej robotni­ ków, którym dotkliwie dał się we znaki nowo powstały model kapitalistycznej produkcji fabrycznej, zmobili­ zowano w taki sposób, by obiektem ich gniewu stali się czarni, a nie przemysłowcy50. W obu wypadkach gniew

75

klasowy został zorganizowany według nieklasowych podziałów, co miało dla jakości demokracji tragiczne skutki. Dla demokratycznej polityki podstawową kwestią jest umiejętność określenia wroga na podstawie jego intere­ sów, a nie tożsamości. Kiedy Innego definiuje się, biorąc za punkt wyjścia jego askryptywne cechy albo atry­ buty kulturowe, których nie może zmienić, jedynym sposobem jego pokonania jest eliminacja posiadaczy „niewłaściwych” cech lub atrybutów ze społeczeństwa. Przyjęcie kryterium klasowego prowadzi do powstania bardziej inkluzywnego systemu, ponieważ wskazywany przez nie wróg ma charakter abstrakcyjny, a nie kon­ kretny. W odróżnieniu od antagonizmów narodowościo­ wych, wspólnotowych, religijnych, rasowych czy etnicz­ nych, wykluczających całe kategorie ludzi ze wspólnoty obywateli na podstawie atrybutów, których nie mogą się pozbyć, w przypadku antagonizmów klasowych proble­ mem jest tylko abstrakcyjna organizacja dystrybucji dóbr. Konflikty takie można więc rozwiązać poprzez na­ prawę systemu gospodarczego, a nie na przykład przez mordowanie Żydów, podporządkowywanie czarnych czy wydalanie muzułmanów. Język odwołujący się do pojęcia klasy też może, oczy­ wiście, służyć zbrodniczym celom. W praktyce komuni­ zmu, jeśli nie w teorii, pojęcie to często interpretowano w tragicznie konkretny sposób, a „wrogowie klasowi” byli w stalinowskiej Rosji, maoistowskich Chinach i Kam­ bodży pod rządami Czerwonych Khmerów likwidowani na masową skalę. Znajdujące się u władzy komunistycz­ ne partie-państwa posługiwały się językiem klasy - głów­ nym dyskursem, jaki miały do dyspozycji - by tłumić opozycję i umacniać potęgę państwa. W społeczeństwie kapitalistycznym wszakże pojęcie klasy należało zwykle do języka demokratycznej inkluzji. Była to koncepcja

76

promowana wyłącznie przez ludzi pracy - kapitaliści zawsze przedstawiali swoje interesy jako uniwersalne - i używana przez partie robotnicze dążące do posze­ rzenia obszaru demokracji. Partie wyjaśniające panu­ jącą niesprawiedliwość za pomocą narracji klasowej po­ pierały przeważnie inkluzję grup mniejszościowych, przeciwstawiały się podziałom na tle rasowym czy et­ nicznym, propagowały koncepcję wspólnoty opartą na szerokiej podstawie, zgodnie z nakazami liberalnej de­ mokracji. To właśnie dlatego partie lewicowe konsek­ wentnie zwalczały rasizm i inne rodzaje askryptywnych nienawiści. Nikomu się jeszcze nie śniło o stalinizmie, kiedy pierwsi rosyjscy marksiści zwalczali spontanicz­ nie pojawiającą się wśród robotników skłonność do kie­ rowania zrodzonego na podłożu ekonomicznym gniewu przeciw innym grupom etnicznym. Kiedy strajki prze­ radzały się w pogromy, zarówno bolszewicy, jak i mienszewicy upominali robotników, że atakują nie tego wro­ ga, co trzeba51. W Stanach Zjednoczonych komuniści konsekwentnie przeciwstawiali się dyskryminacji Mu­ rzynów, właśnie dlatego, że uznawali podział klasowy za jedyny uzasadniony. W Europie Zachodniej socjaliści i socjaldemokraci odegrali wielce istotną rolę, powołując się na pojęcie inkluzji klasowej, by w epoce powojennej stworzyć państwa opiekuńcze, przeznaczone dla ogółu obywateli. Propagowanie organizacji gniewu według po­ działów klasowych zniechęca do jego organizowania we­ dług innych kryteriów, co sprzyja pełnej demokratycz­ nej inkluzywności. Podział klasowy ma charakter demokratyczny, ponie­ waż gniew rodzący się na podłożu ekonomicznym zostaje tu ujęty w narrację odwołującą się do ekonomii. Nikt nie twierdzi, że gniew, którego przyczyną są doświad­ czenia związane z pracą, powodowany jest „naprawdę” przez obce narody czy grupy. Według narracji klasowych

77

rodzi się on z powodów ekonomicznych, a bolączkom można zaradzić wyłącznie przez zmianę reguł rządzą­ cych gospodarką. Dzięki temu następuje bezpośrednia konfrontacja z gniewem i możliwy jest kompromis. Nie znaczy to oczywiście, że w systemach demokratycznych występują wyłącznie podziały klasowe; gniew powstąjący na tle ekonomicznym nie jest też jedyną przyczyną politycznych niepokojów. Chodzi tylko o to, że jeśli ma­ my zbudować ustrój demokratyczny, w którym znąjdzie się miejsce dla wszystkich, gniew społeczny trzeba organizować według podziałów klasowych. Rozwiązania, za jakimi się tutąj opowiadam, można w pewnym sensie nazwać realistycznym podejściem do polityki wewnętrznej i stosunków między obywatelami, podobnym do realistycznego podejścia do stosunków międzynarodowych. Realizm ten opiera się na uznaniu, że konflikty między państwami są nie do uniknięcia, należy się więc skupić na radzeniu sobie z tymi konflik­ tami, nie zaś na zapobieganiu im. Niektórzy realiści uważają co prawda, że konflikt jest zjawiskiem, z któ­ rym nic się nie da zrobić, ale ja przychylam się do zda­ nia tych, którzy, jak Charles Kupchan, dostrzegają po­ trzebę organizowania konfliktów na pewne określone sposoby (i uważąją, że jest to możliwe), ponieważ istnie­ ją sposoby lepsze i gorsze. „Uznając, że system ma skłonność do grawitowania w kierunku konfliktu, roz­ poznając pęknięcia i starając się je naprawić, zanim doj­ dzie do wybuchu, przywódcy i planiści mogą [...] złago­ dzić logikę realizmu i wynikającą z niej rywalizację” - pisze Kupchan52. Ja też staram się dowieść, że liberal­ no-demokratyczni aktorzy sceny politycznej powinni uznać, iż gniew jest zjawiskiem nieuchronnie związa­ nym z gospodarką wolnorynkową, i podjąć starania, by wynikające z tego konflikty społeczne kanalizować we­ dług podziałów klasowych, a nie askryptywnych. W ten

78

sposób przyczynią się do umocnienia inkluzywnej libe­ ralnej demokracji. Konflikt klasowy, w którym główną rolę odgrywają tradycyjne związki zawodowe i partie socjaldemokra­ tyczne, jest spoiwem liberalnej demokracji z jeszcze in­ nego powodu. Zaspokaja jedną z podstawowych potrzeb egzystencjalnych, jakiej kapitalizm nie zapewnia lu­ dziom z dołów społecznych, mianowicie namiętność. Na­ miętności elit znajdują ujście w chciwości. Jak wykazał Hirschman, pierwsi teoretycy kapitalizmu promowa1 i chciwość, ponieważ uważali, że może ona załagodzić namiętności (czyli zaspokoić emocjonalne potrzeby) elit, które w początkach kapitalizmu uważano za jedyne gru­ py społeczne zdolne do ich odczuwania53. W połowie XIX wieku stało się już wszakże oczywiste, że grupom niezaliczanym do elit też nieobce są namiętności, znajdujące wyraz w ruchach robotniczych, które grupy te zaczęły tworzyć. Pojawienie się ludzi ubogich owładniętych na­ miętnościami postawiło teoretyków elit przed prawdzi­ wym dylematem. Czy uda się zdyscyplinować „masy” tak, by pogodziły się z ustanowionym porządkiem? Elity miały co do tego wątpliwości. Konserwatyści, jak Spen­ cer czy Ortega y Gasset, biadali nad upadkiem cywiliza­ cji, podczas gdy liberalni kapitaliści, jak Cecil Rhodes, postulowali kolonizację dalekich krajów jako sposób na skanalizowanie namiętności ubogich ludzi pracy i przy okazji zagospodarowanie nadmiaru siły roboczej. Okaza­ ło się jednak, że socjalizm rozwiązał ten problem w spo­ sób liberalny. Walka klasowa nie tylko przyniosła ro­ botnikom konkretne materialne korzyści, lecz także zapewniła ujście dla namiętności. A ponieważ ten sposób zaspokajania namiętności, podobnych do chciwości, nie wymagał zabijania ani wykluczania nikogo ze wspólnoty, okazał się zasadniczo możliwy do pogodzenia z pojęciami inkluzywności, typowymi dla politycznego liberalizmu.

79

To właśnie konflikt klasowy umocnił polityczny libera­ lizm na Zachodzie, zaspokąjał bowiem zarówno mate­ rialne, jak i emocjonalne potrzeby robotników. Demokratyczne sedno pojęcia klasy jest widoczne w samej jego genealogii. Terminem tym zaczęto się na szeroką skalę posługiwać dopiero w nowoczesnej epoce kapitalizmu. Według Raymonda Williamsa pojawiło się po raz pierwszy w okresie między 1770 a 1840 rokiem, co oznaczało „coraz powszechniejszą świadomość, iż pozy­ cja społeczna nie jest dziedziczona, ale stwarzana”54. Nacisk, jaki liberalizm kładzie na podmiotowość czło­ wieka, zawarty jest więc implicite w samym pojęciu kla­ sy, i właśnie dlatego konserwatyści długo wzdragali się przed jego zaakceptowaniem, woląc używać takich ter­ minów jak „warstwa” czy „stan”. Omawiany termin stał się pojęciem, wokół którego zaczęto organizować gniew polityczny dopiero wtedy, gdy pojawiło się sformułowa­ nie „klasa robotnicza”, zakladąjące istnienie Innego. Na­ stąpiło to mniej więcej w latach trzydziestych XIX wieku wraz z krytyką nierównej dystrybucji bogactwa w społe­ czeństwie wczesnokapitalistycznym. W sformułowaniu tym zawierało się stwierdzenie, że bogactwo nie tylko należy, ale i można dzielić w bardziej sprawiedliwy spo­ sób, tak, by ci, którzy je wytwarzają, otrzymywali należ­ ną część. Radykalni myśliciele, dla których „klasa” była koncepcją pomagającą zrozumieć niesprawiedliwość i nierówność, dzielili więc z liberałami antyarystokratyczne przekonanie o podziale bogactwa zgodnie z wkła­ dem pracy. Od liberałów domagali się tylko wierności ich własnej ideologii. Sama koncepcja klasy odwołuje się do racjonalizmu. Nie wskazuje żadnego kozła ofiar­ nego, nie podsuwa magicznych rozwiązań, nie każę li­ czyć na żadnego zbawiciela. Jest odwołującą się do eko­ nomii reakcją na nierówności ekonomiczne, proponuje racjonalną redystrybucję zasobów materialnych jako

80

sposób na rozładowanie narastających konfliktów spo­ łecznych. (Fakt, że konflikt klasowy potrafi zaspokoić potrzeby emocjonalne, o czym była mowa w poprzednim akapicie, to jeszcze jeden element, dzięki któremu kon­ cepcja ta zdaje egzamin w realnym świecie). Z politycz­ nego punktu widzenia idea klasy - przekonanie, że podziały społeczne i konflikty polityczne wynikąją z sy­ tuacji, jakie tworzą ludzie, a więc można im zaradzić - łączy się nierozerwalnie z liberalną koncepcją, według której konflikty należy rozwiązywać (i jest to możliwe) za pomocą rozumu, do którego odwołują się zaangażowane strony. Przyjęcie koncepcji klasy nie oznacza więc od­ rzucenia liberalizmu, ale jego immanentną krytykę od wewnątrz. Ci, którzy posługują się narracjami klasowy­ mi, są w zgodzie z liberalnym programem, przyznąjącym wszystkim ludziom status obywatela. Domagają się tyl­ ko realizacji tego programu. Kluczowa kwestia polityki przedstawia się więc na­ stępująco: jak i przez kogo organizowany jest w sferze politycznej ekonomiczny gniew, jaki rodzi system ka­ pitalistyczny, szczególnie w swym wczesnym stadium. Jeśli gniew przechwytują partie i związki zawodowe starąjące się organizować go według podziałów ekono­ micznych - wskazując, że wrogiem jest niesprawiedli­ wy system gospodarczy, który należy naprawić - może on zostać skanalizowany w sposób zgodny z założenia­ mi liberalizmu politycznego. Jeżeli przechwycą go par­ tie nacjonalistyczne zwalające winę na askryptywne cechy Innych, których zmienić się nie da, gniew przy­ biera niebezpieczne z politycznego punktu widzenia formy, a skutki dla politycznego liberalizmu bywają opłakane.

81

Jak polscy liberałowie wsparli antyliberalizm Związki zawodowe i partie są głównymi bohaterami następnych rozdziałów. Książka opowiada też oczywi­ ście o związku jako partii, ponieważ w Polsce to właśnie „Solidarność” w podwójnej roli, jako związek i partia, odgrywała główną rolę w organizowaniu gniewu ludzi pracy. W świecie kapitalistycznym ruchy robotnicze wyłaniające się w warunkach dyktatury mogły przeważ­ nie znaleźć oparcie w partii socjalistycznej. Tymczasem w Polsce, jak i w innych krąjach Europy Wschodniej, miano socjalistów uzurpowali sobie byli komuniści, któ­ rych z tego powodu nie uznawano na ogół za odpowied­ niego partnera. Jednakże w 1989 roku nie było żadnej innej partii. Na Węgrzech w okresie komunizmu powsta­ ły opozycyjne protopartie, ale w Polsce cała energia opozycji znalazła ujście w domniemanym ruchu ludzi pracy. W nowej epoce każda partia dążąca do zdobycia poparcia świata pracy musiała przyjąć takie właśnie za­ łożenia. I tak się stało. „Solidarność” od początku nie była całkiem wolna od cech partii. Pod koniec 1988 roku Lech Wałęsa powołał do życia Komitet Obywatelski, który stał się bezpośrednim politycznym ramieniem „Solidarnoś­ ci”. Złożony głównie z czołowych liberalnych intelektua­ listów należących do związku i wyłącznie przez nich kierowany, został upoważniony do prowadzenia w 1989 roku w imieniu „Solidarności” rozmów przy Okrągłym Stole, a następnie do zorganizowania kampanii wybor­ czej. Mówi się potocznie, że „Solidarność” wygrała te wybory, ale w rzeczywistości związek ledwo się wtedy odradzał. To Komitet Obywatelski, wspierany przez od­ twarzające się komórki związkowe, a zwłaszcza przez swoje powstąjące w całym krąju lokalne struktuiy par­ tyjne, zorganizował kampanię wyborczą i odniósł zwycię­

82

stwo. Gdy jego lista wygrała w wyborach, a przywódcy znaleźli się nąjpierw w parlamencie, później zaś zostali wyniesieni do władzy, Komitet Obywatelski gotów był, jak się wydawało, przekształcić się w hegemoniczną par­ tię polskiego świata pracy. „Solidarność” rozporządzała z początku atutami, które wydawały się nie do przebicia, wystarczy wymienić sła­ wę, jaką cieszyła się w krąju, wpływy za granicą, ogrom­ ne poparcie ze strony narodu, lokalne sieci, kompeten­ cje polityczne, pieniądze, rozpoznawalność nazwy oraz najpopularniejszy w kraju dziennik, będący faktycznie jej organem. Jednakże, jak się okaże w następnych roz­ działach, liberalni przywódcy Komitetu systematycznie - i nader świadomie - trwonili jej szanse, powołując do życia partie polityczne chełpiące się orientacją na klasę średnią i biznes i z lubością oznajmiające robotnikom z całą szczerością (jako że „szczerość” ci liberałowie ce­ nili sobie nade wszystko), że nie powinni liczyć, iż pod jego skrzydłami znajdą jakiekolwiek wsparcie. Stawiam tezę, którą rozwijam w rozdziale 4, że „Solidarność” roz­ trwoniła swoje atuty, ponieważ konsekwentnie odma­ wiała działania - a nawet nie chciaia udawać, że działa - w roli obrońcy interesów świata pracy. Liberałowie, ustawiając się jako partia fachowców, intelektualistów i młodych reformatorów, odwołując się do wyborców ja­ ko przyszłych mieszczańskich obywateli, a nie dzisiej­ szych ludzi pracy w trudnym okresie transformacji, zdu­ miewająco szybko stracili swoją bazę społeczną. Po pięciu latach ery postkomunistycznej dawni liberałowie z „Solidarności” mogli już liczyć tylko na około 10 pro­ cent społecznego poparcia, dzięki czemu mieli istotne wpływy w kręgach elity i decydentów politycznych, ale utracili szansę pokierowania dominującą partią. Dlatego właśnie związek zawodowy „Solidarność” musiał pozbierać to, co mu jeszcze pozostało, i samodzielnie

83

wkroczyć na formalne pole walki politycznej. Od 1996 ro­ ku związek, pozbawiony już w znacznej mierze swych politycznych liberałów, stal się polityczną silą mobilizu­ jącą robotników nie tylko w miejscu pracy, ale i w kabi­ nach do głosowania. Na jakiej płaszczyźnie? Większości socjologów odpo­ wiedź wydaje się oczywista. Związki zawodowe, jako organizacje reprezentujące interesy pracowników w miej­ scu pracy - tak brzmi ich najbardziej rozpowszechniona definicja - powinny skierować gniew ludzi pracy przeciw nowym elitom odpowiedzialnym za dramatyczne pogor­ szenie się warunków bytowych po 1989 roku. Z tego właśnie powodu wielu teoretyków okresu przejściowego uznało świat pracy za główną przeszkodę na drodze do pomyślnej transformacji. „Solidarność” wszakże nigdy nie zachowywała się tak, jak „powinien” się zachować związek zawodowy - to znaczy jak związki w większości społeczeństw kapitalistycznych. Jak zobaczymy w na­ stępnych rozdziałach, dążyła konsekwentnie do tego, by odwrócić gniew ludzi pracy od klasowych podziałów i nakierować na podziały tożsamościowe, co miało nega­ tywne konsekwencje zarówno dla jakości polskiej demo­ kracji, jak i dla skuteczności ruchu związkowego. Partie i związki zawodowe, które mobilizują pracowników, pre­ zentując „kapitalizm” i „właścicieli” jako Innego, wnoszą swój wkład w inkluzywny system demokratyczny, czego nie można powiedzieć o tych, które wskazują na politycz­ nych, etnicznych czy religijnych Innych. Choć „Solidar­ ność” była związkiem zawodowym, nie chciała i nie mog­ ła przyjąć języka odwołującego się do pojęcia klasy. Nie próbowała przeciwstawiać się nowej gospodarce wolno­ rynkowej, lecz ją przyjęła, kierując gniew, będący skut­ kiem wolnorynkowych rozwiązań, w stronę politycznych lub religijnych Innych, czego konsekwencje były zaprze­ czeniem zasad liberalizmu. W sytuacji, gdy partyjni libe­

84

rałowie zrzekli się odpowiedzialności za organizowa­ nie ludzi pracy, a związki zawodowe mobilizowały ro­ botników, wskazując im podziały niemające charakteru ekonomicznego, ruch robotniczy został z politycznego punktu widzenia inkorporowany w sposób niedemokra­ tyczny: polscy robotnicy przywykli do protestów, ale gniew swój kierują na przeciwników, których prześlado­ wanie zaprzecza podstawowym zasadom inkluzji, ich pokonanie nie rozwiązuje zaś problemów będących pier­ wotną przyczyną gniewu. Patrząc więc na to, jak gniew został zorganizowany, możemy zrozumieć, dlaczego polityka w epoce postkomunizmu poszła w takim, a nie innym kierunku. Książka ta traktuje bowiem również o sile politycznej prawicy w postkomunistycznej Europie Wschodniej. Jak doszło do tego, że liberałowie polityczni, tak bardzo widoczni wszę­ dzie po upadku komunizmu, utracili dominującą pozycję i zostali zastąpieni przez nacjonalistyczne lub religijne partie prawicy albo partie będące sukcesorkami poprzed­ niego reżimu? W kolejnych rozdziałach dowiodę, że zwrot znacznej części polskiego świata pracy na prawo jest skutkiem tego, iż gniew zrodzony na podłożu ekonomicz­ nym został przechwycony przez partie wysuwające roz­ wiązania niemąjące ekonomicznego charakteru. Partie te mogły tego dokonać, ponieważ polityczni liberałowie, którzy kierowali krajem po 1989 roku, konsekwentnie odmawiali organizowania robotników. Co więcej, przed­ stawiali świat pracy jako główne zagrożenie dla demokra­ cji i przystąpili do radykalnego osłabienia jego siły. W sy­ tuacji, gdy dawni komuniści nadal byli niepopularni wśród większości społeczeństwa, gniew ludzi pracy stał się łatwą zdobyczą dla politycznych przeciwników liberali­ zmu, którzy wciąż rozprawiali o ekonomicznych proble­ mach trapiących robotników jako klasę, ale proponowali rozwiązania nieodwołujące się do kategorii klasowych55.

85

Większość prac na temat pojawienia się skrąjnej prawi­ cy w postkomunistycznej Europie Wschodniej tłumaczy podatność ludzi na zew autorytarnego lub fundamentalistycznego populizmu irracjonalnymi skłonnościami. Na przykład Tismaneanu przedstawia postkomunis­ tyczny antyliberalizm jako „tęsknotę za mitem politycz­ nym” w kontekście, gdzie „dawne pewniki ideologiczne są martwe”, a ludzie potrzebują „szybkich i wyczerpują­ cych odpowiedzi na bolesne dylematy”56. Ja podkreślam czynniki ekonomiczne i organizacyjne. Moja teza, pod­ parta szczegółową relacją o okresie postkomunistycznym w Polsce, sprowadza się do tego, że wielu ludzi zwróciło się ku prawicy, ponieważ to ona zaoferowała im ujście dla gniewu zrodzonego na podłożu ekonomicznym i przed­ stawiła narrację wyjaśniającą ich problemy materialne, jakiej nie zaprezentowali liberałowie, przekonani, że i tak mąją władzę nad robotnikami. Ostatecznie robotnicy przesunęli się na prawo, ponieważ zepchnęli ich tam dawni sojusznicy - intelektualiści. Konsekwencje tego stanu rzeczy, czego dowodzę w zakończeniu, wykraczają daleko poza Europę Wschodnią: chcąc ustabilizować inkluzywną liberalną demokrację, liberałowie muszą pod­ jąć próbę zorganizowania ludzi pracy i skierowania ich niezadowolenia na kwestie ekonomiczne, co oznacza po­ pieranie konfliktu klasowego. Jeśli gniew nie zostanie zorganizowany według zasady klasowej, prawdopodobną podstawą jego organizacji staną się kryteria odnoszące się do spraw trudniejszych do rozwiązania i łączące się z poli­ tycznym wykluczeniem. To się właśnie stało w Polsce w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu.

1 Michael Burawoy, The Politics of Production, Verso, London 1985, s. 15. 2 What Happened in Eastern Europe in 1989?, w: The Crisis of Leninism and the Decline of the Left, red. Daniel Chirot, University of Washington Press, Seattle 1991, s. 5.

86

3 4

5

3

7

8

9

10

11

12

13

14

15

Rocznik Statystyczny 1991, GUS, Warszawa 1991, s. 500. Tamże, tab. XXV. Alexander Matejko, Social Change and Stratification in Eastern Europe, Praeger, New York 1974, s. 74. Dziękuję Jeffowi Strohlowi za wyliczenie na podstawie danych, jakie ze­ brano w ramach projektu badawczego „Social Stratification in Eastern Europe After 1989" zorganizowanego przez Ivana Szelenyiego i Donalda Treimana. Dane zebrano w latach 1993-1994. Można je znaleźć na stronie: http://archiv.soc.cas.cz/SSEE/SSEE.data.html. Jan Pakulski, Malcolm Waters, The Reshaping and Dissolution of Social Class in Advanced Society, „Theory and Society”, t. 25, nr 5 (październik 1996), s. 667-691. Grzegorz Ekiert, Jan Kubik, Contentious Politics in New Democracies: East Germany, Hungary, Poland, and Slovakia, 1989-1993, „World Politics”, t. 50, nr 4 (lipiec 1998), s. 547-581; Ion Bogdan Vasi, The Fist of the Working Class: The Social Movement ofJiu Valley Miners in Post-Socialist Romania, „East European Politics and Societies”, t. 18, nr 1 (zima 2004), s. 132-157. Barbara Gąciarz, Dynamika zbiorowych stosunków pracy, w: Rozpad bas­ tionu? Związki zawodowe w gospodarce prywatyzowanej, red. Juliusz Gardawski, Barbara Gąciarz, Andrzej Mokrzyszewski, Włodzimierz Pań­ ków, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 1999, s. 214. Adam Przeworski, Some Problems in the Study of the Transition to Demo­ cracy, w: Transitions from Authoritarian Rule: Comparative Perspectives, red. Guillermo O’Donnell, Philippe Schmitter, Laurence Whitehead, Johns Hopkins University Press, Baltimore 1986, s. 63. Leszek Balcerowicz, Socialism, Capitalism, Transformation, Central Eu­ ropean University Press, Budapest 1995. Maria Jarosz, Krajobraz po prywatyzacji, w: Globalizacja, gospodarka, praca, kultura, red. Juliusz Gardawski, Jolanta Polakowska-Kujawa, Szko­ ła Główna Handlowa, Warszawa 2003, s. 216. Zob. też tejże autorki Suicides as an Indicator of Polish Society, „Polish Sociological Review” 3 (1999). Bela Greskovits, The Political Economy of Protest and Patience: Eastern European and Latin American Transformations Compared, Central Euro­ pean University Press, Budapest 1998. Zdaniem autora do protestów spo­ łecznych nie dochodzi głównie dlatego, że nadal działają niektóre dawne mechanizmy państwa opiekuńczego, a niezadowolenie wyraża się raczej w glosowaniu na partie opozycyjne niż w zbiorowym organizowaniu się. Grzegorz Ekiert, Jan Kubik, Rebellious Civil Society: Papular Protest and Democratic Consolidation in Poland, University of Michigan Press, Ann Arbor 1999. Greskovits stwierdza, że rząd powinien robotnikom zaoferować „rekom­ pensatę”, żeby pogodzili się z kosztami transformacji. Jednak samo zwró­ cenie uwagi na to, co elity muszą zrobić, żeby umocnić demokrację, ozna­ cza podtrzymanie założenia, że ludzie pracy „liczą się” wyłącznie jako potencjalne zagrożenie. Bela Greskovits, The Political Economy, rozdz. 7. Jednym z nielicznych wyjątków jest praca Davida Starka i Laszlo Bruszta Postsocialist Pathways, Cambridge University Press, Cambridge 1998. W odróżnieniu od Greskovitsa oraz Ekierta i Kubika autorzy ci nie piszą

87

16

17

18 19

20 21 22

23

24 25

26 27

wiele o ludziach pracy, ale cały ustęp poświęcąją „zinstytucjonalizowa­ nym deliberacjom” (s. 186) między władzami politycznymi a przedsta­ wicielami świata pracy, podkreśląjąc aktywną i pozytywną rolę, jaką pracownicy nąjemni mogą odegrać w procesie postkomunistycznej trans­ formacji. Większość badaczy z ambicjami na punkcie analizy klasowej albo musiaia odkryć „nową klasę", albo, wbrew zdrowemu rozsądkowi oraz nieistnieniu prywatnej własności środków produkcji, dowodziła, że w Europie Wschod­ niej panowała odmiana kapitalizmu, mianowicie „kapitalizm państwowy”. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleanor Townsley, Making Capitalism without Capitalists: Class Formation and Elite Struggles in Post-Communist Cen­ tral Europe, Verso, London 1998. Zob. także: George Konrad, Ivan Szele­ nyi, The Intellectuals on the Road to Class Power, Harcourt Brace Jovanovich, New York 1979; Ivan Szelenyi, Socialist Entrepreneurs, University of Wisconsin Press, Madison 1988. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleonor Townsley, dz. cyt., s. 33. Zob. Workers after Workers’ States: Labor and Politics in Eastern Europe After Communism, red. Stephen Crowley, David Ost, Rowman & Little­ field Press, Boulder 2001; Paul Kubicek, Organized Labor in Postcommu­ nist States: Will the Sun Set over It, Too?, „Comparative Politics”, t. 32, nr 1 (październik 1999); Stephen Crowley, Explaining Labor Weakness in Post-Communist Europe: Historical Legacies and Comparative Perspec­ tive, „East European Politics and Societies”, 1.18, nr 3 (lato 2004), s. 394-429. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleonor Townsley, dz. cyt., s. 9. Arlie Russel Hochschild, The Managed Heart: Commercialization of Hu­ man Feeling, University of California Press, Berkeley 1983, s. 56,75. Więcej na ten i inne przedstawione tutąj tematy, zob. David Ost, Politics As the Mobilization of Anger: Emotions in Movements and in Power, „Eu­ ropean Journal of Social Theory”, t. 7, nr 2 (2004), s. 229-244. Istvan Meszaros, Political Power and Dissent in Post-Revolutionary Societies, „New Left Review” 1/108 (marzec-kwiecień 1978), s. 3-21, omawia polityczne konsekwencje władzy przezroczystej i nieprzezroczystej. Valerie Bunce, Subversive Institutions: The Design and the Destruction of Socialism and the State, Cambridge University Press, Cambridge 1999, s. 31. Antonin Liehm, Intellectuals on the New Social Contract, „Telos” 23 (1975). Inaczej to oczywiście wygląda w kapitalistycznych dyktaturach. Wła­ dza też jest tam przezroczysta, co wyjaśnia, dlaczego tego rodząju reżimy również prowadzą z upływem czasu do zjednoczenia społeczeństwa prze­ ciwko rządzącym, jak to się stało w Ameryce Łacińskiej i na południu Europy w latach siedemdziesiątych XX wieku. Karol Marks, Kapital, t. 1, rozdz. 1. Warto w tym miejscu zacytować Hirschmana: „Gdy w wieku XIX i XX miliony ludzi, wskutek wzrostu gospodarczego, pozbawionych zostało swych korzeni, gdy całe rzesze znalazły się w nędzy, a z bogactw korzys­ tali nieliczni, gdy podczas cyklicznych recesji pojawiło się ogromne bez­ robocie i gdy wreszcie wykształciło się nowoczesne społeczeństwo maso­

88

28

29

30

31

32 33

34

35

30

37

30

we - stalo się oczywiste dla wielu badaczy, że niektórych uczestników owych burzliwych przemian czasami ogarniała pasja i z pasją okazywali złość, strach i gniew. [...] Autorzy ząjmujący się problematyką społeczną analizowali i opisywali wspomniane zjawiska, mówiąc o nich jako o aliena­ cji, anomie, ressentiment, Vermassunp, walce klas itp.”. Albert O. Hirsch­ man, dz. cyt., s. 103. Autorem terminu „społeczeństwo rynkowe” (market society) jest Karl Po­ lanyi, który również ukazuje, jak budzi ono powszechny, choć nieokreś­ lony opór. The Great Transformation (1944; reprint Beacon Press, Boston 2001). James Scott w swojej pracy Moral Economy of the Peasant (Yale University Press, New Haven 1976) wykorzystuje idee Polanyiego oraz inną jego koncepcję - „ekonomii moralnej”, by udokumentować opór przeciw wolnemu rynkowi w Azji Południowo-Wschodniej. Debra Javeline, The Role of Blame in Collective Action: Evidence from Russia, .America Political Science Review”, t. 97, nr 1 (luty 2003), s. 119. Donatella Della Porta, Mario Diani, Social Movements: An Introduction, Blackwell, Oxford 1999, s. 70. Carl Schmitt, Pojęcie polityczności, w: Teologia polityczna i inne eseje, przeł. Marek A. Cichocki, Kraków 2000. Tamże, s. 29. Podstawowy tekst w tym względzie to praca Seymoura M. Lipseta i Steina Rokkana Cleavage Structures, Party Systems, and Voter Align­ ments, w: tychże autorów, Party Systems and Voter Alignments, Free Press, New York 1967. Więcej o interesach, zob. David Ost, The Politics of Interests in Post-Com­ munist East Europe, „Theory and Society” 22 (sierpień 1993). Frances Fox Piven, Richard A. Cloward, Poor People’s Movement, Vintage Books, New York 1977, s. 15; Bela Greskovits, dz. cyt. Teoria ruchów społecznych ujmuje te kwestie w kategorie „formuł” (frames). Warunkiem powodzenia ruchu jest nie tylko zorganizowanie skutecznych działań, ale i skłonienie ludzi, by zaakceptowali i przyjęli za swoje kulturo­ we, symboliczne i ideologiczne uniwersum zaproponowane przez teorety­ ków ruchu. Aby ruch mógł naprawić krzywdy, musi nąjpierw sprawić, żeby ludzie uznali jego definicję („formulę”) krzywdy i podsuwany przezeń sposób jej naprawienia. Na tym właśnie polega „konstruowanie” przez ruch problemu społecznego. Na „konstrukcję” skladąją się dwa elementy: rozpo­ znanie problemu oraz rozpoznanie wroga, przeciw któremu należy wystąpić, żeby problem mógł zostać rozwiązany. Zob. Donatella Della Porta, Mario Diani, dz. cyt., s. 68-74; William Gamson, Talking Politics, Cambridge University Press, Cambridge 1992; David Ost, Politics as the Mobilization of Anger, „European Journal of Social Theory", t. 7, nr 2 (2004), s. 229-244. Richard Hofstadter, The Paranoid Style in American Politics, Knopf, New York 1965; Seymour Martin Lipset, Homo politicos. Społeczne pod­ stawy polityki, przeł. Grażyna Dziurdzik-Kraśniewska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998. John D. McCarthy, Meyer Zald, Resource Mobilization in Social Move­ ments: A Partial Theory, .American Journal of Sociology” 82 (mąj 1977), s. 1212-1234.

89

39 Jako inspiratora konsensusu wymierzonego przeciw „demokracji substan­ cjalnej” wymienia się przeważnie Roberta Dahla; istotnie, świetne dialogi między,.Jeanem-Jakiem” i „Jamesem” na lamach jego książki Demokra­ cja i jej krytycy stanowią przekonujący argument (Demokracja i jej kryty­ cy, przei. Stefan Amsterdamski, „Znak" i Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków-Warszawa 1995, zwi. rozdz. 16). Ale poza Dahlem, jeszcze ważniej­ sze jest dzieło Isaiaha Berlina Cztery eseje o wolności, które wykazuje, że nie wszystkim, co dobre, można się podzielić, a podejmowane w tym wzglę­ dzie próby prowadzą przeważnie do jeszcze gorszych skutków. 40 Kwestia ta nie była obojętna pierwszym teoretykom transformacji. Twier­ dzili, że definiują demokrację w sposób proceduralny, ponieważ taka defi­ nicja uwzględniała różne konsekwencje w sferze materialnej - mniejszy lub większy zakres redystrybucji. Sami opowiadali się, jak się wydąje, za większą redystrybucją. Przeworski, Schmitter i O’Donnell określali się jako socjaldemokraci, ale cala ich argumentacja zmierzała nieuchronnie w neoliberalnym kierunku. Demokracja da się może pogodzić z więk­ szym zakresem redystrybucji, ale przyjmując definicję proceduralną, mu­ szą przecież zalecać jej ograniczenie, ponieważ wszelkie działania w kie­ runku redystrybucji mogą zdenerwować klasy posiadaczy, a tym samym naruszyć demokratyczny konsensus. Definicja proceduralna jest poza tym szantażem z ludzką twarzą, jakby się mówiło: chcielibyśmy zrobić dla was dobrze, ale nie możemy, bo jeśli podejmiemy taką próbę, wasza sytua­ cja może się jeszcze pogorszyć. Albert Hirschman określa to jako „tezę o bezskuteczności”, podstawę tego, co nazywa „retoryką reakcji” - The Rhetoric of Reaction, Harvard University Press, Cambridge 1991. 41 James Scott opisuje Indochiny z epoki przedrynkowej, gdzie dzięki kon­ sekwentnym ingerencjom elity, starąjącej się zapobiec klęsce głodu, spo­ łeczeństwo zachowywało spójność, a chłopi nie domagali się „demokra­ cji”. Podobne wząjemne zależności istniały w konfucjańskich Chinach i feudalnej Europie. Dopóki funkcjonowały, lud nie domagał się de­ mokracji. Zob. James Scott, Moral Economy of the Peasant, Yale Univer­ sity Press, New Haven 1976. 42 Zob. tamże. Zdaniem Scotta Indochiny pogrążyły się w chaosie rewolucji wtedy, gdy gospodarka rynkowa przekreśliła reguły tradycyjnej gospodar­ ki moralnej. Tego samego dowodzi Polanyi w The Great Transformation. 43 O podstawowej roli państwa narodowego w zakorzenieniu się kapitalizmu pisze Immanuel Wallerstein w The Agonies of Liberalism i Liberalism and the Crisis of Nation-States, w: After Liberalism, New Press, New York 1995. Bardziej teoretyczne refleksje na temat inkluzji znajdzie czytelnik u Iris Marion Young, Inclusion and Democracy, Oxford University Press, Oxford 2000. 44 Dietrich Rueschemeyer, Evelyne Huber Stephens, John D. Stephens, Ca­ pitalist Development and Democracy, Chicago University Press, Chicago 1992, s. 8. Burżuazyjni liberałowie w dziewiętnastowiecznej Francji raz po raz zabiegali o poparcie robotników dla walki ze starymi feudalnymi eli­ tami, i porzucali ich, kiedy monarchiści okazywali się gotowi do zawarcia układu z liberałami. Takie układy mogły sprzyjać konkretnym interesom burżua^ji, ale niewiele się przyczyniły do urzeczywistnienia demokracji.

90

45

46

47 48

49

50

Zob. Ronald Aminzade, Class, Politics, and Early Industrial Capitalism: A Study of Mid-Nineteenth Century France, State University of New York Press, Albany 1981. Oczywiście sami robotnicy często odgrywali taką obłudną rolę wobec innych, zdobywając prawa dla siebie, ale nie dla kobiet, mniejszo­ ści etnicznych czy rasowych. Inkluzja ludzi pracy stanowi jednak punkt zwrotny w dziejach demokracji, przekreśla bowiem wyklucząjące „racjonal­ ne” kryteria liberalizmu, zgodnie z którymi prawa polityczne mąją wyłącznie ludzie kierujący się rozumem, zatwierdzeni przez elitę. Wielki przedstawiciel liberalizmu John Stuart Mili mógł uzasadniać swoje apele o wykluczenie ludów skolonializowanych czy o przyznanie ludziom wykształconym wielu głosów, sięgąjąc po argument, że Afrykanie w ogóle nie są istotami raęjonalnymi, a robotnicy - niezupełnie. Natomiast wykluczenie rasowe popierane przez robotników- najdobitniejsze przykłady to Stany Zjednoczone i Afryka Południowa - opierało się wyłącznie na uprzedzeniach i interesach, nie miało zaś podbudowy teoretycznej. Wraz ze zniesieniem wszelkich teoretycz­ nych przeszkód dla inkluzji podjęcie przez ludzi pracy walki o nią oznacza moment, w którym demokratyczne ideały stąją się uniwersalne. Alexander Hicks, Joya Misra, Tang Nah Ng, The Programmatic Emer­ gence of the Social Security State, „American Sociological Review” 60 (czerwiec 1995), s. 329-349. Gregory Luebbert, Liberalism, Fascism, or Social Democracy: Social Classes and the Political Origins of Regimes in Intentar Europe, Oxford University Press, New York 1991. Tamże, s. 258. Ruth Berins Collier i David Collier dowodzą, że systemy polityczne w Ameryce Łacińskiej mąją taki, a nie inny kształt, ponieważ inkorpora­ cja ludzi pracy odbywa się tam w specyficzny sposób. Shaping the Poli­ tical Arena, Princeton University Press, Princeton 1991. Jak piszą Adam Przeworski i John Sprague: „Usytuowanie klasowe kształtuje codzienne doświadczenie, rodzi określony rodząj wiedzy i mo­ że nawet wywoływać [...] uczucie solidarności. Ale to doświadczenie nie musi zostać skolektywizowane jako klasowe”. Paper Stones: A History of Electoral Socialism, Chicago University Press, Chicago 1968, s. 8. Literatura dotycząca wzajemnych związków między przynależnością klaso­ wą a etniczną jest dość obszerna, większość opracowań skupia się na konkret­ nych przypadkach, nie na teorii. Zob. na przykład prace Alberta Lindemanna o francuskim antykapitalizmie przekształcającym się w antysemityzm, Chartersa Wynna o tym samym zjawisku z carskiej Rosji, Allistera Sparksa o afrykanerskim antykapitalizmie zmieniającym się w rasizm, Ronalda Takakiego o gniewie klasowym w Stanach Zjednoczonych przybierającym antychińskie oblicze, wreszcie Davida Roedigera o tym, jak opór amerykań­ skiej klasy robotniczej przeciw przejściu od rzemiosła do kapitalizmu prze­ mysłowego stał się podstawą rasistowskiej koncepcji „białości” (whiteness). Albert Lindemann, The Jew Accused, Cambridge University Press, Cam­ bridge 1991; Charters Wynn, Workers, Strikers, and Pogroms, Princeton University Press, Princeton 1992; Allister Sparks, The Mind of South Africa, Ballantine, New York 1990; Ronald Takaki, Iron Cages, Oxford University Press, Oxford 1990; David Roediger, Wages of Whiteness, Verso, London 1991.

91

51 Charters Wynn, dz. cyt. 52 The End of the American Era, Random House, New York 2002, s. 37. 53 Hirschman cytuje osiemnastowiecznych teoretyków: „Namiętności, które przede wszystkim trzeba powściągnąć, szczególnie obficie, jak sądzono, występowały u możnych, zdolnych do wyrządzenia szkód na wielką ska­ lę”. Natomiast ludzi z niższych warstw społecznych postrzegano jako za­ interesowanych tylko „przetrwaniem i poprawą warunków materialnych, zwykle jako celem samym w sobie”, czyli istoty pozbawione namiętności. Albert Hirschman, dz. cyt., s. 64,94. 54 Raymond Williams, Keywords: A Vocabulary of Culture and Society, Ox­ ford University Press, New York 1976, s. 52. 55 Próby organizowania robotników według kryteriów nieklasowych przez prawicę polityczną mąją długą historię. Można wymienić „zubatowszczyznę” (działania władz carskich mające na celu odsunięcie robotników od radykałów) czy katolicki ruch związkowy, tak silny w Europie Południo­ wej. Kiedy w XX wieku ruchy socjalistyczne dobitnie zaznaczyły swoją obecność, konserwatyści przeszli do kontrataku. Jak pisze Michael Mann, „odwołali się do robotników, ale nie jako robotników”. Michael Mann, Sources of Variation in Working-Class Movements in Twentieth-Century Europe, „New Left Review” 212 (lipiec-sierpień 1995), s. 36. 58 Vladimir Tismaneanu, Wizje zbawienia: demokracja, nacjonalizm i mit w postkomunistycznej Europie, przel. Hanna Jankowska, MUZA SA, War­ szawa 2000, s. 24, 18. Zob. także Sabina Ramet (red.), The Radical Right in Eastern Europe, Pennsylvania State University Press, State Col­ lege 1999, wstęp.

2

„Solidarność” przeciw samej sobie Nie dogonimy Europy, jeśli zbudujemy silny związek. Lech Wałęsa, wrzesień 1989

Rzadko się zdarza, żeby jakaś grupa społeczna tak szybko spadła z tak zawrotnej wysokości. Polscy robot­ nicy, bohaterowie roku 1980, przeżywąjący wówczas dni chwały, niewątpliwa awangarda dokonanej bez prze­ mocy rewolucji, która dla wszystkich tak wiele znaczy­ ła, przekonali się, że przez lata osiemdziesiąte ich pre­ stiż społeczny stale podupadał. Pod koniec tej dekady zostali obsadzeni w roli symbolu patologii społecznej - szpetnego przeżytku starego systemu, toczącego irra­ cjonalną (kluczowy termin nowej narracji) walkę o utrzy­ manie przywilejów, na które ani nie zarobili, ani nie za­ służyli i które, gdyby pozostały, przekreśliłyby szanse nowego systemu. Ze zwiastuna nowego porządku stali się widmem przeszłości. Nie była to wyłącznie intelektualna moda, istotna tylko dla historii idei. Przeciwnie, proces ten ma szczególne znaczenie, ponieważ wspomnianej obsady i reinterpretacji dokonali sami przywódcy „Solidarności”, propagujący nowe podejście. Ci, którzy w latach 1980-1981 cieszyli się takim autorytetem, ludzie uznawani przez robotników za

93

prawowitych przywódców przez cały okres, gdy „Solidar­ ność” była zdelegalizowana, wystąpili z nowymi antypracowniczymi ideami, które miały przynieść tak fatalne skutki ludziom pracy (oraz demokracji), kiedy związek mógł znów legalnie działać. Lech Wałęsa nie był z pew­ nością teoretykiem tego nowego stanowiska, ale je za­ akceptował, o czym świadczy motto niniejszego rozdziału -jak wszyscy inni przywódcy „Solidarności”, sprzeciwił się tworzeniu związków zawodowych, kiedy powstała taka możliwość. To, co w latach osiemdziesiątych roz­ grywało się w sferze teorii, ma przeto istotne znaczenie dla zrozumienia wydarzeń w sferze praktyki, jakie zaszły po 1989 roku. Atak na ludzi pracy, jaki nastąpił w latach osiemdzie­ siątych, odbywał się na różnych płaszczyznach, nie tylko w sferze polityki i gospodarki, lecz także ideologii i kul­ tury. Choć „Solidarność” odniosła decydujące zwycię­ stwo w wyborach w 1989 roku, choć Wałęsa został w 1990 roku wybrany na prezydenta, w Polsce zaszło osobliwe zjawisko - przyjęto stare przekonania z epoki wiktoriań­ skiej, w myśl których klasa robotnicza jest „niebezpiecz­ na” i należy ją pohamować. Najbardziej zaskakujące by­ ło to, że sami robotnicy zajęli taką postawę. W 1980 roku przecież tak uparcie walczyli o niezależne związki zawo­ dowe, po dziesięciu latach natomiast nawet oni patrzyli sceptycznie na ruch związkowy i inne instytucje podąjące się za reprezentantów ich praw, jak partie polityczne i samorządy. W trakcie omawianej dekady w głównej strukturze opozycji politycznej zaszła więc ogromna zmiana, która skończyła się powstaniem nowej, nadrzędnej narracji objaśniąjącej misję „Solidarności”. Tak jak paradyg­ mat „antypolityki” stworzony przez opozycję z lat sie­ demdziesiątych odegrał istotną rolę w ukształtowaniu charakteru pierwszej „Solidarności”, tak i to przewar-

94

tościowanie postaw i zdegradowanie świata pracy w la­ tach osiemdziesiątych, będące częścią ogólniejszego zja­ wiska - uznania własności i kapitału - wywarło znaczny wpływ na „Solidarność” lat dziewięćdziesiątych. Jak po­ staram się dowieść, to właśnie intelektualna dewaluacja ludzi pracy, jaka zaszła w latach osiemdziesiątych, przy­ czyniła się między innymi do antyliberalnej reakcji (back­ lash) lat dziewięćdziesiątych. Liberałowie, określąjąc robotników jako element irracjonalny, a nawet niebez­ pieczny, i starąjąc się za wszelką cenę zmarginalizować wpływy ludzi pracy, zrazili do siebie całe pokaźne grupy potencjalnych wyborców, popychając ich w ramiona pra­ wicowych populistów. W niniejszym rozdziale chcę pod­ dać analizie tę przemianę poglądów opiniotwórczych elit. W jaki sposób i dlaczego w ciągu zaledwie dziesię­ ciu lat ludzie pracy z przyjaciół stali się ich wrogami, z wynoszonego na piedestał podmiotu - zepchniętym na margines przedmiotem? W rozdziale tym będzie więc mowa o zmianach, jakie w latach osiemdziesiątych zaszły w koncepcjach „Soli­ darności” dotyczących relacji między światem pracy a demokracją. Jeśli zmiany w polityce publicznej mąją być trwałe, wymagają przemian w świadomości spo­ łecznej. Tak jak zwrot ku keynesizmowi na powojen­ nym Zachodzie czy niedawny zwrot ku neoliberalizmowi mogły się dokonać dzięki mozolnym wysiłkom intelektualistów i publicystów, którzy wcześniej prze­ konywali społeczeństwo o słuszności swoich tez, tak i politykę marginalizowania ludzi pracy w Polsce po 1989 roku poprzedziło zdominowanie intelektualnego dyskursu przez nurt, który uznawał robotników za po­ tencjalne zagrożenie dla demokracji. Idee - jak pisał Peter Hall - „mąją moc, dzięki której zmieniają po­ strzeganie przez grupę własnych interesów”1. W kolej­ nych rozdziałach ukażę, jak sami aktywiści związkowi

95

przyjęli za swój ten nowy antypracowniczy konsensus i w znacznej mierze przestali reprezentować członków swoich organizacji. Tematem niniejszego rozdziału jest przede wszystkim wysiłek intelektualny, który umoż­ liwił tego rodzaju przemianę, sposób instytucjonaliza­ cji nowych idei przez polityczne kierownictwo „Solidar­ ności” w 1989 roku oraz konsekwencje tej reorientacji dla ludzi pracy i dla praktyki politycznej w Polsce.

Od egzaltacji do odrzucenia Musimy oczywiście zacząć od 1980 roku, bo wtedy właśnie intelektualiści po raz pierwszy ogłosili, że mię­ dzy światem pracy a demokracją istnieje nierozerwal­ ny związek- wysunęli więc tezę, którą później, przez większą część dekady, będą próbowali obalić. W 1980 roku polscy robotnicy przekonali się niespodziewanie, że intelektualiści zapałali do nich uczuciem, które wręcz ich przytłoczyło. O tym, jak bardzo było przytła­ czające, a nawet destruktywne, będzie mowa później. Nie podważa to jednak jego wyjątkowego nasilenia. W sierpniu 1980 roku intelektualiści należący do poli­ tycznej opozycji powitali strajk generalny w Gdańsku co najmniej z podziwem i uwielbieniem. Po latach de­ bat nad strategią opozycji, toczonych przeważnie we własnym gronie, okazali teraz głębokie zdumienie: być może czegoś się od nich nauczymy? Wydawało się, że Gdańsk złożył do grobu szeroko rozpowszechniony wizerunek „robola” (nieokrzesanego chama, zaintere­ sowanego wyłącznie tym, żeby się napić), objawiając w jego miejsce obywatela domagającego się godności i autonomii - czyli wartości, które intelektualiści uzna­ wali za swoje2. Co więcej, strąjk ukazał, że robotnicy umieli wygrywać. Wiadomo, że warszawscy intelektua­

96

liści doradzający robotnikom strajkującym w Gdańsku namawiali ich, żeby n i e upierali się przy postulacie utworzenia wolnych związków zawodowych, a „Solidar­ ność” powstała tylko dlatego, że uczestnicy strajku zig­ norowali tę radę. Intelektualiści dostrzegli w Gdańsku bunt przeciwko beznadziejności, który odebrali jako głęboką krytykę samych siebie3. Swoje dotychczasowe protesty przeciw reżimowi uznali za płytkie i nieznaczące, jako powierzchowny opór maskujący ich ugodę z władzą. Robotnicy, jak się okazało, zdobyli się na od­ wagę i wytrwałość, dzięki którym mogły zajść zmiany, o których intelektualiści tylko mówili. Gdańsk zrodził pełną czci egzaltację, która miała w so­ bie element samobiczowania, przywodzącego wręcz na myśl praktyki maoistowskiej rewolucji kulturalnej. Można to dostrzec, gdy się porówna dwa filmy Andrzeja Wajdy, Człowieka z marmuru (1977) i Człowieka z żelaza (1981). Bohaterką pierwszego z nich jest młoda reżyserka telewizyjna, która przebija się przez mur biurokratycz­ nych przeszkód, by poznać prawdę o stalinowskiej prze­ szłości. W drugim filmie ta sama kobieta uświadamia sobie, że całe jej zmagania nic nie znaczą w porównaniu z tymi, jakie toczy przeciętny robotnik. Intelektualistka odchodzi od zawodu, by zostać żoną gdańskiego stocz­ niowca mężnie walczącego o sprawiedliwość społeczną4. Pewien reżyser filmowy zwierzył mi się, że reagując na wydarzenia w Gdańsku, sam był gotów porzucić swoją profesję. Janusz Kijowski z tego samego zespołu filmo­ wego co Andrzej Wajda nakręcił w 1979 roku mocny film Kung-fu, ukazujący, jak radykalni studenci, uczestnicy wydarzeń 1968 roku, uwikłali się w polską rzeczywistość lat siedemdziesiątych. Tymczasem po Gdańsku Kijow­ ski uznał ten film wyłącznie za dowód swojego włas­ nego udziału w poczynaniach reżimu. Myśleliśmy, że jesteśmy tacy głębocy - powiedział mi - ale „to, co się

97

działo na ulicach, w biurach i fabrykach, okazało się o wiele śmielsze i ciekawsze od wszystkich naszych fil­ mów i scenariuszy”. Poprzysiągł, że przestanie robić subtelne, wyszukane filmy, a zajmie się „antyfilmami” i dokumentem5. Subtelność intelektualistów powinna ustąpić miejsca prostolinijności robotników6. Musia Sierotwińska, nauczycielka z Krakowa, w jesz­ cze bardziej jaskrawy sposób opisywała to, czego na­ uczyła ją „Solidarność”. „Zawsze mi się wydawało, że najistotniejsze są sprawy kultury, sprawy książek. I oka­ zało się, że to margines. Liczą się fabryki, gospodarka, robotnicy. Ich sprawy są nąjważniejsze”. „Solidarność” ukazała robotnikom ich moralną wyższość: „W kręgach intelektualnych wszyscy byliśmy umoczeni. Opozycjo­ nista spotykał się z sekretarzem partii, byliśmy dla sie­ bie grzeczni. Ale dla robotnika wszystko jest jasne - on jest czerwony! I o to chodzi! Praktyczna mądrość robot­ nika jest najzdrowsza. Umieją odróżnić prawdę od fał­ szu, nie tak, jak my”7. To uwielbienie klasy robotniczej różniło się od bar­ dziej znanego i szerzej rozpowszechnionego zjawiska, jakim było oddawanie czci proletariatowi w latach trzy­ dziestych i czterdziestych. Wówczas polegało to głów­ nie na fascynacji samą ideą klasy robotniczej - jako „siły sprawczej Historii” - i przejawiało się głównie w popieraniu partii komunistycznych. Był to kult „na­ iwności” w sensie schillerowskim, oznaczający pokłon przed prostymi prawdami przednowoczesnych warto­ ści, które stały się ciężarem dla przemysłowego świata, ekscytacja siłą fizyczną zdolną zbudować świat nowo­ czesnej sprawiedliwości8. Ale rok 1980 zrodził uwielbie­ nie podszyte zdumieniem, jakby chciano powiedzieć: Wydawało się nam, że wiemy, kim są ci ludzie, ale patrzcie tylko, czego mogą nas nauczyć! Wiedzą, jak obalić system, podczas gdy my tylko udawaliśmy. Od-

98

znacząją się moralną prawością, my natomiast jesteś­ my wspólnikami reżimu. Tworzą struktury i organiza­ cje, a my tylko gadamy o kulturze. Ta cześć oddawana robotnikom była hołdem nie tylko dla ich muskula­ tury, ale i mózgów. Poeta Stanisław Barańczak rozpro­ mienia się na wspomnienie robotników z poznańskich zakładów Cegielskiego, którzy chcieli wysłuchać jego wypowiedzi nie o polityce, ale o cenzurze. „Interesowa­ ła ich właśnie cenzura” - stwierdza z dumą; dwa lata później jeszcze było mu trudno w to uwierzyć9. Ro­ mans nie ograniczył się, rzecz jasna, do wielbienia na odległość. Intelektualiści jeździli do zakładów pracy, by razem z robotnikami tworzyć „Solidarność”, praco­ wali z nimi w komitetach strajkowych i biurach związ­ ku. Polscy naukowcy porzucili nawet własny związek (Nauka - Technika - Oświata), który powołali do życia po gdańskich strajkach, i przystąpili do „Solidarności”, zanim jeszcze stała się potęgą, jaką miała się okazać. Intelektualiści zakładali różne placówki, gdzie wcho­ dzili w bezpośredni kontakt z robotnikami. Funkcjono­ wały one przez szesnaście miesięcy legalnej „Solidar­ ności”. Bazą teoretyczną tej adoracji ludzi pracy była idea społeczeństwa obywatelskiego. Liberalni intelektualiści tak blisko związani z „Solidarnością” widzieli w aktyw­ ności robotników ucieleśnienie swobodnej, autonomicz­ nej działalności społecznej, będącej w ich przekonaniu podstawą systemu demokratycznego10. Ich fascynacja „Solidarnością” w 1980 roku miała wymiar nie tylko es­ tetyczny, ale głęboko polityczny - byli przekonani, że to ruch związkowy umożliwił demokratyczną transfor­ mację. Robotnicy, działając w myśl zasad demokracji uczestniczącej, choć nieusankcjonowanej przez prawo, wprowadzali w życie demokratyczne ideały od dawna głoszone przez intelektualistów.

99

Zapoznąjąc się z jedną z prac Adama Michnika z 1985 roku, możemy się przekonać, jak szybko intelek­ tualiści zmienili pogląd na ludzi pracy i demokrację. Michnik, najbardziej wpływowy z członków liberalnej opozycji intelektualnej, występuje tam z jednym z nąjostrzejszych oskarżeń aktywizmu klasy robotniczej, ja­ kie zostało kiedykolwiek sformułowane przez jej do­ mniemanego sojusznika. Stwierdza, że aktywizm ludzi pracy nie jest bynajmniej gwarancją demokracji, ale jednym z głównych niebezpieczeństw, jakie jej grożą. Jeśli „Solidarność” ma być naprawdę siłą sprawczą de­ mokratycznej transformacji, miejsce robotników w kie­ rownictwie związku musi, jego zdaniem, ząjąć racjonal­ nie rozumująca elita intelektualna. Niech żyje „Solidarność” - pisze Michnik - ale strzeż­ my się jej proletariackiego zaplecza. W1980 roku mogli­ śmy je uważać za rozsądnych i racjonalnych aktorów sceny politycznej. W rzeczywistości są to irracjonalni narwańcy, wrodzy rozumowi i zdrowemu rozsądkowi, pogardząjący pojęciem kompromisu, niezdolni do zaak­ ceptowania „realiów i limitów” rzeczywistego świata11. W opisie Michnika polscy związkowcy są wrogami plura­ lizmu, „podatnymi na kult Wodza”, a sam Lech Wałęsa to despota, który chce wprowadzić „sułtański model wła­ dzy”. Lokalnych przywódców „Solidarności” zaślepia am­ bicja, sami pragną zostać despotami - „każdy chciał być kopią Wałęsy w swoim regionie”. Mąjąc ograniczoną wie­ dzę o świecie - Michnik szczególnie surowo piętnuje ich słabe kwalifikacje intelektualne - uciekli się do chwytli­ wych sloganów, żeby przemawiać do mas i zdobywać ich poparcie. Cechy, jakie przypisuje tym robotnikom - na­ zywa ich „nowymi radykałami” w odróżnieniu od wetera­ nów takich jak on sam - stanowią jego zdaniem budulec nowego totalitaryzmu. Michnik występuje jako zagorza­ ły obrońca „Solidarności”, ale tylko takiej, którą będą

100

kierować intelektualiści. „Solidarność” pozostająca poza ich kontrolą jest w jego pojęciu niebezpieczna. Michnik pisał te słowa, wychodząc z założenia, że zwy­ cięstwo „Solidarności” wcale nie jest wykluczone. Popu­ larny na Zachodzie pogląd, jakoby nikt nie spodziewał się wstrząsów 1989 roku, jest może niezłym, chwytliwym hasłem, ale dobry historyk by się pod nim nie podpisał. Albowiem choć sytuacja w Polsce w połowie lat osiem­ dziesiątych wyglądała ponuro, jeszcze gorzej się przed­ stawiała z punktu widzenia Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pomimo wprowadzenia w grudniu 1981 ro­ ku stanu wojennego partia nie była w stanie przełamać społecznego oporu. Szła co prawda na liczne ustępstwa - takie jak poprawa stosunków z Kościołem, zachęty dla drobnej przedsiębiorczości, wprowadzenie pewnych prawdziwych reform rynkowych, wkrótce zaś ustępstwa na rzecz politycznej opozycji - ale po prostu nie mogła pozyskać poparcia. Krótko mówiąc, stan wojenny nie przywrócił porządku publicznego ani społecznej akcep­ tacji, jakich partia potrzebowała do realizacji swoich ce­ lów - z czego wynikało, że ostatecznie musiałaby się zwrócić do opozycji, by zawrzeć z nią układ. W takim kontekście ostry atak Michnika sygnalizował, że następ­ na runda konfliktu musi się różnić od poprzednich. Jeśli „Solidarność” ma odnieść sukces - dawał do zrozumie­ nia Michnik - będzie musiaia działać na innych podsta­ wach niż w 1981 roku, kiedy robotnicy traktowali samych siebie tak poważnie. Nie był to głos odosobniony. Niewiele znalazłoby się wówczas wypowiedzi krytykujących robotników tak ot­ warcie, ale cała fala prosolidarnościowej publicystyki, zajmującej się prawem własności i przejściem do gos­ podarki rynkowej, stanowiła wyraźne, choć pośrednie, podważenie dominującej pozycji ludzi pracy w panteo­ nie opozycji12. Członkowie opozycji, którzy przedtem

101

wychwalali samorządność robotniczą, jak Jadwiga Stani­ szkis czy Leszek Balcerowicz, okazali się teraz gorliwymi zwolennikami wolnego rynku. Organizowali konferencje poświęcone Hayekowi i teorii praw własności. Wybitni intelektualiści solidarnościowi z Gdańska i Krakowa usil­ nie pracowali nie nad wspieraniem nielegalnych struktur związkowych, ale tworzeniem liberalnych zespołów eks­ pertów. Stopniowo zaczął się objawiać nowy intelektual­ ny konsensus: podstawą demokracji nie są aktywni oby­ watele, jak twierdzono od połowy lat siedemdziesiątych do 1981 roku, ale własność prywatna i wolny rynek. Wysiłki na rzecz propagowania tego nowego konsen­ susu nasiliły się od momentu, gdy opozycja zaczęła zda­ wać sobie sprawę, że jej zwycięstwo jest niewykluczone. Wbrew przyjętym wyobrażeniom o 1989 roku jako nag­ łym upadku komunizmu spostrzegawczy dysydenci mogli o wiele wcześniej wyczuć, że kiedyś odniosą triumf. Bronisław Geremek, najbliższy doradca Wałęsy w okresie nielegalnej „Solidarności”, już w 1984 roku utrzymywał, że nie uważa, iż jej czas przeminął raz na zawsze13. Objęcie władzy przez Gorbaczowa i ogłoszenie polityki głasnosti w 1985 roku, a następnie powszechna amnestia w 1986 roku umocniły tylko to przekonanie. Niezdolność partii do pozyskania społecznego poparcia, a także jej szczere wysiłki na rzecz zreformowania gos­ podarki, wyraźnie uświadomiły, że tym razem nie za­ chodzi żadna „normalizacja” - nawet jeśli zwolennicy „Solidarności”, ze względu na wymogi mobilizacji, mó­ wili publicznie co innego. Atak liberalnych intelektualistów na robotników na­ leży postrzegać w tym kontekście oczekiwanego suk­ cesu. Intelektualiści sprzymierzyli się ze światem pra­ cy, kiedy ich celem było tylko przeciwstawienie się wszechmocnej z pozoru partii-państwu. W tej walce ca­ łe społeczeństwo miało wspólne cele, do których zali-

102

czato się przede wszystkim ustanowienie niezależnego społeczeństwa obywatelskiego i uzyskanie prawa do samoreprezentacji. Kiedy jednak sukces wydał się już możliwy do osiągnięcia, intelektualiści dominujący w oficjalnej działalności politycznej związku zaczęli do­ strzegać, że interesy się rozchodzą. Gdy reforma demo­ kratyczna stała się realną możliwością, intelektualiści zaczęli się starać o legitymizowanie swoich kształtują­ cych się interesów klasowych. Wspólny im i robotni­ kom był liberalizm polityczny, ale nie ekonomiczny, na który teraz kładli nacisk14. Mówili zaś przy tym takim samym językiem, jakim zaczęła się posługiwać partia, dzięki czemu stali się ostatecznie atrakcyjnymi partne­ rami dla elity partyjnej. Oznacza to, że rywalizujące ze sobą elity zbliżały się do siebie na płaszczyźnie reformy gospodarczej, ponad głowami świata pracy. Zaczynały dostrzegać wyłaniąjący się wspólny interes klasowy. Ivan Szelenyi i wspólnicy dowodzą tej tezy w swojej niedawno wydanej książce: Pod koniec epoki komunizmu dysydenci połączyli wysiłki z technokratyczną frakcją władzy komunistycznej - jedni i drudzy zaangażowani byli w sprawę transformacji gospo­ darki socjalistycznej i budowy kapitalizmu. [...] Choć mogło się wydawać, że nacisk, jaki kładli dysydenci na społeczeń­ stwo obywatelskie, oraz zainteresowanie technokratów wol­ nym rynkiem i monetarystyczną dyscypliną miały ze sobą w latach osiemdziesiątych niewiele wspólnego, to w momen­ cie, gdy obie strony doszły do wniosku, że socjalizm jest martwy, zdały sobie również sprawę, iż zjawiska wyglądąjące na pozór tak różnie, to tylko dwie strony tego samego medalu - liberalnego społeczeństwa kapitalistycznego15.

Koncepcja Jana Kubika, zgodnie z którą robotnicy i inteligencja tworzyli jedną,,klasę kulturowo-polityczną”, mogła być aktualna w 1980 roku16, ale perspektywa nie­ uchronnego wprowadzenia systemu kapitalistycznego,

103

jaka pojawiła się pięć lat później, oznaczała, że zaczynają się w końcu tworzyć klasy ekonomiczne na bazie wol­ nego rynku, w związku z czym następowało rozejście się interesów. Taka jest geneza ataku solidarnościowych intelektualistów na świat pracy. Oczywiście jako na wro­ ga wskazywali zwykle na PZPR, nie na robotników. Jed­ nakże to przeniesienie akcentów przejawiło się w prak­ tyce w tym, że podziemne kierownictwo „Solidarności” nie kwapiło się pod koniec lat osiemdziesiątych do przy­ znawania robotnikom innych zadań, jak płacenie skła­ dek i kolportowanie podziemnej prasy, izolując ich za­ równo na praktycznej, jak i teoretycznej płaszczyźnie. Walka o demokratyzację miała być prowadzona przez elitę, nie przez szeregowych członków związku. Świat pracy nigdy już nie stał się obiektem żywiołowej adoracji jak w roku 1980.

Tylko elity - droga „Solidarności” do Okrągłego Stołu Pod koniec lat osiemdziesiątych kierownictwo „Soli­ darności” dokładało usilnych starań, by zawrzeć z par­ tią układ na wspólnej płaszczyźnie, której elementami były gospodarka rynkowa i zliberalizowany system po­ lityczny. Aby doprowadzić partię do stołu rokowań, „So­ lidarność” nadal potrzebowała straszaka w postaci wid­ ma bojowych związkowców gotowych do walki o swoje prawa. W odróżnieniu jednak od lat 1980-1981, sprawy świata pracy, z wyjątkiem prawa niezależnych związ­ ków zawodowych do istnienia, nie stanowiły już zasad­ niczej części jej programu. Choć robotnicy byli kierow­ nictwu nadal potrzebni, zaczęło ono systematycznie lekceważyć ich aktywność, wprowadząjąc wykluczające praktyki, które po 1989 roku stały się oficjalną polityką.

104

Od zdelegalizowania „Solidarności” w grudniu 1981 ro­ ku wszyscy jej przedstawiciele, zarówno działający w podziemiu, jak i jawnie, wysuwali jeden zasadniczy postulat: domagali się, by partia podjęła negocjacje z wybranymi uprzednio przywódcami związku. Ponie­ waż kilku z nich mogło być szantażowanych lub prze­ kupionych, zaczęto wkrótce żądać rozpoczęcia rokowań z Lechem Wałęsą i jego grupą doradców. „Solidarność” zmieniła w ten sposób konflikt władzy z podziemiem w konflikt wyłącznie polityczny, kierowany przez cen­ tralne przywództwo. Jej dawni liderzy, którzy tę poli­ tykę odrzucili, zostali odsunięci od funkcji kierowni­ czych w podziemiu, sterowanym w coraz większym stopniu przez Wałęsę. Jeśli weźmiemy pod uwagę charakter systemu, taka strategia polityczna z pewnością miała sens. W latach 1980-1981 chodziło przede wszystkim o stworzenie nieza­ leżnych związków zawodowych bez wyraźnie politycz­ nych negocjacji z władzą („antypolityka”), co okazało się niewystarcząjące. W nowej strategii uderzało więc nie tyle skupienie się na aspektach politycznych, ile dokład­ ne pominięcie spraw pracowniczych. Zamiast dążyć do mobilizowania robotników, żeby wywierali nacisk na wła­ dze i popychali je do stołu rokowań, „Solidarność” obrała strategię polityczną wyraźnie bagatelizującą aktywizm świata pracy, próbującą nie dopuścić do angażowania się robotników w niezależną działalność. W przeciwieństwie do programu opozycji z końca lat siedemdziesiątych do 1981 roku, który opowiadał się za zdecentralizowaną, niezależną aktywnością społeczną będącą zwiastunką demokratycznego społeczeństwa, polityka „Solidarności” po 1981 roku faworyzowała nadzór elit nad działalnością reszty obywateli. Można to dostrzec, obserwując politykę „Solidarności” wobec uczestnictwa w działalności związkowej. Została

105

ona „zawieszona” przez wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 roku, trwało to do 1984 roku, kiedy partia pozwoliła na jej wznowienie. Obowiązywały ograniczenia zapobiegające odrodzeniu się „Solidarności”, zwłaszcza zakaz tworzenia związków o zasięgu ogólnokrąjowym - związki mogły działać tylko w poszczególnych zakła­ dach pracy. Nowe przepisy dotyczące działalności związ­ kowej - dopuszczające autonomiczne kierownictwo, niezwiązane z dyrekcją zakładu pracy czy organizacją partyjną, a także prawo do strąjku - były jednak wielkim krokiem naprzód w porównaniu z sytuacją przed powsta­ niem „Solidarności”; sygnalizowały także, iż partia uznała własną słabość. Niektórzy robotniczy działacze „Solidarności” mieli ochotę wypróbować nową ustawę, powołać do życia lokalne związki zawodowe i sprawdzić, jak daleko mogą się posunąć w odtworzeniu organizacji w rodzaju „Solidarności”. Tymczasem przywódcy pozostąjący w podziemiu odrzucili tego rodząju postulaty. Działaczy pouczono, żeby nie tworzyli związków, powo­ łując się na nową ustawę, i trzymali się z daleka od tych, które powstały na jej podstawie. (Inną innowacją wpro­ wadzoną w 1984 roku przez rząd w ruchu związkowym było odejście od zasady powszechnego członkostwa). Każ­ dego, kto do nich wstąpił, uznawano za zdrąjcę. W ten sposób partii udało się powołać do życia ruch związko­ wy - Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodo­ wych, OPZZ - w którym nie było oponentów politycz­ nych. OPZZ było, i nadal pozostąje, federacją skupiąjącą tysiące formalnie niezależnych związków zawodowych w zakładach pracy, nie jest natomiast związkiem o zasię­ gu ogólnokrąjowym. Ponieważ w 1984 roku nadal trwały aresztowania z po­ wodów politycznych, niewielu oddanych działaczy „Soli­ darności” kwestionowało zasadność tej decyzji. W takich warunkach angażowanie się uchodziło w oczach więk-

106

szóści robotniczego aktywu za zdradę. Jednakże wkrótce sytuacja się zmieniła. W1986 roku ogłoszono powszechną amnestię, w związku z czym „Solidarność” znów podjęła jawne działania polityczne. Wałęsa powołał Tymczasową Radę Związku, a później Tymczasową Komisję Wyko­ nawczą o zasięgu ogólnokrajowym, której powierzono zadanie podjęcia negocjacji mąjących na celu ponowną legalizację „Solidarności”. Część działaczy robotniczych pomyślała: dlaczego nie wykorzystać tego momentu do odrodzenia także działalności związkowej -wykorzy­ stać literę ustawy z 1984 roku do tworzenia związków zawodowych i oddolnego nacisku w kierunku zmian? Wyobrażali sobie, że w drodze oficjalnej procedury będą występować o utworzenie w miejscu pracy nowego związ­ ku o nazwie „Solidarność”. Jeśli sądy odrzucą ich po­ dania, będą je składać ponownie, mając nadzieję zmobi­ lizować pracowników do działania. Lokalni aktywiści związkowi podjęli takie akcje w 1986 i 1987 roku. Jednak­ że, zamiast powszechnego poparcia, spotkali się z opozy­ cją kierownictwa „Solidarności”, które nąjpierw próbowa­ ło ignorować te inicjatywy, później zaś czynnie do nich zniechęcało. Kampania ustała w 1988 roku. Dlaczego ogólnokrajowe kierownictwo odniosło się tak niechętnie do oddolnej kampanii na rzecz odro­ dzenia ruchu związkowego, który mógłby wywrzeć na rząd dodatkowy nacisk w kierunku demokratycznych reform? To posunięcie polityczne nabiera sensu tylko wtedy, gdy rozważyć je w kontekście nowego, scep­ tycznego stosunku „Solidarności” do robotników. No­ wa „Solidarność” nie aprobowała brania przez nich spraw we własne ręce. Przywódcy związku sprzeciwili się takiej inicjatywie, ponieważ nie chcieli być zbyt mocno związani z robotnikami, a ich aktualny program dla opozycji wyraźnie pomijał aktywność ludzi pracy, kładąc nacisk na strategię, której bazą była elita. Nie

107

wierzyli, że robotnicy okażą się lojalni wobec strategii politycznej przyjętej przez umiarkowane skrzydło or­ ganizacji. Nie chcieli, żeby druga „Solidarność” była w symbolicznym czy rytualnym wymiarze związana ze światem pracy tak ściśle, jak pierwsza. Całe kierownic­ two podzielało obecnie obawy, jakim dał wyraz Michnik w 1985 roku: w robotnikach widzieli jedną z głównych przeszkód, a nie silę sprawczą reformy demokratycznej. Jaką rolę wyznaczono robotnikom? Odpowiedź brzmi: niewielką. Podziemne struktury związkowe, tam gdzie istniały, zajmowały się głównie zbieraniem składek, wy­ płacaniem zasiłków (zwłaszcza dla rodzin ludzi prześla­ dowanych) i kolportażem publikacji drugiego obiegu. Na ogół nie angażowały się bezpośrednio w sprawy zakładu pracy, nie podejmowały dialogu z jego miejscowym kie­ rownictwem. „Solidarność” dała więc robotnikom jako takim bardzo niewiele do roboty. Zdaniem ogól­ nokrajowego kierownictwa lokalne struktury związku nie miały prowadzić negocjacji w miejscu pracy, ale sa­ mym swoim istnieniem manifestować nieustający opór społeczeństwa wobec rządów partii. Te podziemne związki zawodowe niezmiernie się więc różniły od swo­ ich także nielegalnych odpowiedników w kapitalistycz­ nych dyktaturach - na przykład w schyłkowym okresie frankistowskiej Hiszpanii, gdzie Comisiones Obreras twardo negocjowały z kierownictwami firm, a jednocześ­ nie z równą gorliwością mobilizowały robotników prze­ ciw dyktaturze, uważając oba te zadania za podstawowe w walce o demokrację. Członkowie lokalnych podziem­ nych struktur „Solidarności” zostali przez swoje przy­ wództwo z końca lat osiemdziesiątych potraktowani jak symbol, a nie jak obywatele. Jedna z głównych przyczyn nieufności przywództwa do aktywności ludzi pracy wiązała się z tym, że przyjęło ono radykalny program prorynkowy, sprzeczny z bez­

108

pośrednimi interesami robotników. Deklaracja progra­ mowa związku z 1987 roku stwierdzała, że robotnicy otrzymają niezależne związki zawodowe i podstawowe prawa demokratyczne, ale czekają ich także obniżki plac i poważne ograniczenie zabezpieczeń społecznych. „Solidarność”, zdając sobie sprawę, że program taki nie przyniesie korzyści jej członkom, nie chciała aktywizo­ wać ludzi, którzy wkrótce mieli zostać głównymi prze­ granymi. Trudno się dziwić, że polityka ta nie odniosła większe­ go sukcesu. W maju 1988 roku stało się jasne, że przy­ wództwo związku bardziej potrzebuje robotników, niżby sobie życzyło. Rozpoczęły się bowiem strajki w kilku wielkich zakładach pracy, ze słynną Stocznią im. Lenina w Gdańsku włącznie - a góra „Solidarności” prawie nic o tym nie wiedziała. Uczestnicy strajków, przeważnie młodzi robotnicy niemąjący raczej za sobą doświadczeń z lat 1980-1981, jako jeden z głównych postulatów wysu­ nęli ponowną legalizację „Solidarności”. Nazwa ta nadal kojarzyła się powszechnie z symbolem opozycji. Bezpo­ średnim powodem strajku był jednak sprzeciw wobec proponowanej przez rząd reformy gospodarczej - progra­ mu uznanego przez przywództwo „Solidarności” za zbyt nieśmiały. Z taką bazą społeczną „Solidar­ ność” nie mogła, rzecz jasna, czuć się spokojnie. Innej bazy jednak nie miała, musiała więc ponownie zazna­ czyć, że sprawuje nad nią kontrolę. Wałęsa osobiście przybył do Stoczni im. Lenina. Uda­ ło mu się ponownie potwierdzić swój autorytet, choć nie przyszło to łatwo. Prawdziwy skutek strajku był taki, że „Solidarność” zdała sobie sprawę, iż powinna odnowić więzi z szeregowymi związkowcami. W następ­ nych miesiącach ząjęła się znów problematyką zakładów pracy, mając nadzieję na odbudowę swej bazy społecz­ nej. Jednakże nawet i wtedy jej celem nie była obrona

109

materialnych interesów robotników, ale wykorzystanie ich odrodzonej aktywności w charakterze palki, za po­ mocą której chciala zmusić partię do podjęcia na szczeb­ lu elit rokowań na temat ogólnych kwestii politycznych. Po wydarzeniach z maja 1988 roku działania „Soli­ darności” sprowadzały się więc do prób organizowania właściwych, to jest politycznych strajków. W sierpniu starania te zostały uwieńczone powodzeniem. „Sierp­ niowe strajki były całkowicie zaplanowane - stwierdził jeden z wysoko postawionych oficjalnych przedstawi­ cieli «Solidarności», Lech Kaczyński. - Przewidywano, że dojdzie do nich w sierpniu, i tak się stało”17. Przy­ wódcy związku starali się także ingerować w strąjki, których nie zaplanowali, żeby naprowadzić je na „właś­ ciwą” drogę - zmienić je w czynnik nacisku na rzecz negocjacji na wysokim szczeblu. Na przykład Jan Li­ tyński, inny członek kierownictwa związku, został przez przyjaciela przemycony na teren Kopalni „Mani­ fest Lipcowy”, gdzie robotnicy rozpoczęli strajk bez ofi­ cjalnego imprimatur, wysuwając żądania ekonomicz­ ne. Lityński wyłożył im oficjalną linię „Solidarności” i ostatecznie udało mu się nakłonić górników do prze­ kształcenia protestu ekonomicznego w czysto politycz­ ny18. Strajk okazał się przysłowiową kroplą, która prze­ pełniła miarę. Rząd, ustępując pod presją, wznowił oficjalne rokowania z „Solidarnością”. Jak stwierdził ówczesny premier Mieczysław Rakowski, partia uzna­ ła, że należy „pójść dalej” i zasiąść do stołu rokowań dopiero po tym, jak „Solidarność” zamanifestowała swo­ je wpływy w zakładach pracy, przejmując kontrolę na Śląsku19. Rozmowy przy Okrągłym Stole rozpoczęły się w lutym 1989 roku. Po kilku miesiącach polityczny sys­ tem komunistyczny został rozmontowany, a przedsta­ wiciele „Solidarności”, na których społeczeństwo zagło­ sowało, przejęli władzę.

110

Choć przywódcy związku wykorzystali działalność ro­ botników do wymuszenia rozmów przy Okrągłym Stole, niczym się im nie odwdzięczyli. Przy samych rozmowach robotników prawie w ogóle nie było. Umożliwili „Solidar­ ności” ponowne wejście w rolę przedstawiciela społeczeń­ stwa obywatelskiego, ale przy Okrągłym Stole wyznaczo­ no im mniej niż skromną rolę do odegrania. Niewielu znalazło się w zespole negocjatorów20, sprawom pracowni­ czym poświęcano mało uwagi, a negocjatorzy komuniko­ wali się ze swoją bazą społeczną prawie wyłącznie za pośrednictwem państwowej telewizji. Tematem rozmów przy „podstoliku” związkowym była niemal wyłącznie kwestia ponownej legalizacji „Solidarności”21. Był to jedy­ ny podstolik, który nie wydal komunikatu końcowego. Górnicy, których strajk okazał się tak ważny dla roz­ woju wydarzeń, dostali swój własny „ministolik”, ale nie­ wiele z tego wynikło. Lityński, który ze względu na rolę odegraną podczas strajku w Kopalni „Manifest Lipcowy” przewodził zespołem negocjatorów „Solidarności” przy górniczym ministoliku, nie chciai wysuwać żadnych kon­ kretnych propozycji. Jego zdaniem szczegółowe sprawy należało pozostawić związkom zawodowym, żeby później się nimi zajęły. Dowiódł tym samym, że, podobnie jak reszta oficjalnej „Solidarności”, nie uważa, by rokowania przy Okrągłym Stole miały dotyczyć problemów pracow­ niczych. Górnicy uczestniczący w negocjacjach mówili o chorobach zawodowych i wzywali do zmian w Kodeksie Pracy, ale Lityński, reprezentujący kierownictwo ogólnokrąjowe, uważał te sprawy za „utopijne”. Jedyną rzeczą, o jakiej jego zdaniem należało mówić, było „urynkowie­ nie”. Poza tym „nie mieliśmy niczego do zapropono­ wania”22. Jeśli chodzi o kwestię komunikowania się, można było wysunąć argument, że negocjacje to z samej defi­ nicji zadanie dla elit, ale „Solidarność” miała przecież

111

odmienną tradycję. W 1980 roku gdańscy robotnicy uparli się, że całość rozmów ma być transmitowana na żywo. Dziewięć lat później nadano transmisję na żywo tylko z oficjalnego otwarcia i uroczystości końcowych. W międzyczasie „podstoliki” i „ministoliki” zbierały się przy drzwiach zamkniętych, a najwyżsi przywódcy obu stron spotykali się potąjemnie od czasu do czasu w rzą­ dowej willi pod Warszawą. Pozostając w Warszawie przez cały czas trwania rozmów Okrągłego Stołu, przy­ wódcy „Solidarności” stwarzali wrażenie, że obchodzą ich tylko ustalenia dotyczące „wielkich spraw”, robot­ nikom wyznaczono rolę cheerleaderów. Trudno się dzi­ wić, że takie (nie)działanie osłabiło entuzjazm robotni­ czej bazy związku. Jego wysocy rangą przedstawiciele nie byli jednak z tego niezadowoleni. „Solidarność” c h c i a 1 a dać do zrozumienia, że przemawia w imieniu robotników, że wie nąjlepiej, co leży w ich interesie. Spokojnych, cichych zwolenników wołała od aktyw­ nych. Uświadomiła w ten sposób swoim stronnikom, że obecnie pojmuje demokrację nie jako system oparty na demokratycznym obywatelstwie, ale własności prywat­ nej i gospodarce rynkowej.

Tak się jednak złożyło, że związek nadal potrzebował demokratycznego ogółu obywateli, by doprowadzić do stworzenia nowego systemu, na jakim mu zależało. Choć od podjęcia w 1988 roku dialogu między rządem a opozy­ cją władze „Solidarności” próbowały tak ukierunkować gniew klasowy, by znaleźć w nim wsparcie dla własnych działań politycznych, niczego by nie zyskały na całkowi­ tym stłumieniu tego gniewu. Do wymuszenia na partii dalszych ustępstw wciąż był im potrzebny niepokorny ruch społeczny, zagrażąjący wybuchem, który tylko one mogły opanować. Z tych powodów związek poparł jedną,

112

ale tylko jedną falę strajków w 1989 roku - strajk poli­ tyczny, który zaczął się w sierpniu. Przywództwo krajo­ we nie stanęło na czele tych protestów, ale nie chciało ich też powstrzymywać, ponieważ do forsowania swojego programu politycznego nadal potrzebowało żetonów przetargowych. Strajki - rozpoczęte niezależnie od siebie przez górni­ ków, pracowników transportu i przemysłu metalowe­ go, do których mieli wkrótce dołączyć pracownicy prze­ mysłu włókienniczego i pocztowcy - zostały wywołane zarówno politycznymi, jak i ekonomicznymi czynnika­ mi: reakcją partii na przegrane w czerwcu wybory oraz hiperinflacją, do której doprowadziło uwolnienie cen z dniem 1 sierpnia. Choć partia utraciła w parlamencie 99,9 procent miejsc, o które swobodnie rywalizowano, a nawet ci jej kandydaci, którzy startowali z listy krajo­ wej, ponieśli sromotną porażkę (większość głosujących skreślała ich nazwiska), nie miała zamiaru okazywać pokory. Zamiast przyznać się do klęski i obiecać wyciąg­ nięcie stosownych wniosków, partia dokonała tylko prze­ tasowań w kierownictwie i nadal rządziła, jakby uzyskała do tego mandat. Polityczni przywódcy „Solidarności”, którzy zgodzili się przy Okrągłym Stole, że bez względu na rezultat wyborów pozwolą partii zachować władzę, nie okazywali sprzeciwu. Jednakże działacze niższego szcze­ bla, którym wyborcze zwycięstwo dodało ducha, spodzie­ wający się przynąjmniej oznak pokory ze strony partii, byli oburzeni rozwojem wydarzeń. Z kolei szeregowych członków związku, robotników, bardziej dotknęło to, co się działo w sferze gospodarczej. Uwolnienie cen, jakie nastąpiło 1 sierpnia, doprowadziło do inflacji na skalę o wiele większą niż kiedykolwiek dotąd - a przy tym nie rekompensowały jej podwyżki płac. Co gorsza, sklepy nadal świeciły pustkami z powodu nieregularnych do­ staw towarów i braku konkurencji.

113

O tym, że strąjki byty spowodowane czynnikami eko­ nomicznymi, a nie politycznymi, świadczy fakt, że zaczę­ ły się zaraz po podwyżkach cen, nie zaś po zjeździe par­ tii, a ustały po spełnieniu płacowych żądań robotników. Choć krąjowe władze związku nie miały nic wspólnego z wybuchem tych strąjków23, szybko zrozumiały, że po­ wstrzymanie protestów nie leży w ich interesie. Wybo­ ry i strajki zmieniły sytuację polityczną, sprawiąjąc, że porozumienie zawarte przy Okrągłym Stole straciło ak­ tualność o wiele szybciej, niż się spodziewano. „Solidar­ ność” domagała się teraz prawa do decydowania o no­ minacji kolejnego premiera. Aby ten nowy program polityczny zrealizować, potrzebowała przechwycić gniew robotników, nie zaś trwonić go na inne cele. Dla Lecha Kaczyńskiego, faktycznego przywódcy związ­ kowej części „Solidarności” (Wałęsa skupiał się na spra­ wach politycznych), sytuacja była jasna: tylko porozu­ mienie polityczne może zakończyć falę strajków i przy­ wrócić związkowi wewnętrzną spójność24. Podjął rozmo­ wy z przedstawicielami dwóch partii satelickich, których głosy w parlamencie, wraz z głosami kontrolowanymi przez „Solidarność”, mogłyby doprowadzić do wyboru solidarnościowego premiera. Związek postarał się więc szybko o przemianę strajków ekonomicznych w politycz­ ne. W jego retoryce pojawił się nowy motyw: problemem nie jest urynkowienie jako takie, ale urynkowienie doko­ nywane pod kontrolą dawnej elity. Pierwsze oświadcze­ nie Komisji Krąjowej popierąjące strajki nosiło tytuł: Przeciw pozornemu urynkowieniu, w obronie ludzi pra­ cy25. „Solidarność” w Katowicach przeciwstawiła sytuację „warstw społecznych [którym] grozi nędza”, uwłaszcząjącej się nomenklaturze, rozdrapującej majątek narodowy. W Krakowie atakowano partię, która „doprowadziła krąj do ruiny gospodarczej”, a w Szczecinie domagano się „nowego systemu ekonomicznego, społecznego i politycz­

114

nego, bez nomenklatury”26. Nadawszy ruchowi strajko­ wemu polityczne oblicze i wytyczywszy mu wyraźny, wielki cel, ogólnopolska „Solidarność” mogła doń teraz dołączyć. Określenie celu politycznego umożliwiło „Soli­ darności” poparcie sierpniowej fali strąjków - następny raz miała coś takiego uczynić dopiero po trzech latach. Dzięki widmu społecznych niepokojów wywołanemu przez strąjki przekonała swoich oponentów z rozmów przy Okrągłym Stole, że tylko popierany przez nią rząd może zagwarantować stabilizację. Polityczni przywódcy „Solidarności” odnieśli zwycię­ stwo 12 sierpnia, kiedy Tadeusz Mazowiecki, długolet­ ni doradca związku, został mianowany premierem. Po trzech tygodniach Sejm udzielił nowemu rządowi peł­ nego poparcia. Teraz już jedyny problem dla nowych władz przedstawiał się następująco: co zrobić ze związ­ kiem zawodowym?

Instrukcje na nową epokę Sprawa ta niepokoiła „Solidarność” już od kwietnia. Po zakończeniu rozmów przy Okrągłym Stole pilna sta­ ła się kwestia dalszego losu lokalnych struktur związ­ kowych, które umożliwiły odniesienie tak znaczącego sukcesu politycznego. Ponowne formalne zalegalizo­ wanie „Solidarności”, co też nastąpiło w kwietniu, oznaczało, że struktury związkowe nie tylko można już było, ale należało odtworzyć i przemyśleć na nowo ich kształt. Kiedy jednak taka możliwość i obowiązek się pojawiły, „Solidarność” była niezbyt chętna do podję­ cia się tego zadania. Polityczne kierownictwo związku starało się przez ostatnich kilka lat podporządkować sobie zorganizowany świat pracy, nie wierzyło bowiem, że będzie postępował „właściwie”. Teraz, gdy uzyskało

115

władzę pozwalającą mu na samodzielne kształtowanie wydarzeń politycznych, chciało, by robotnicy podążali za nim, a nie obierali własnej drogi. Jak jednak zbudo­ wać niezależny ruch pracowniczy, który by nadal stoso­ wał się do życzeń politycznej elity „Solidarności”? Przed takim dylematem stanął obecnie związek - i to zarówno jego centrum polityczne, jak i wielu działaczy w zakładach pracy, lojalnych wobec programu tego centrum. Rozwiązaniem tej kwestii zajęli się ci ze znanych dzia­ łaczy „Solidarności”, którzy zdecydowali się nie wcho­ dzić do parlamentu, nie obejmować stanowisk w apara­ cie państwowym czy mediach, nie szukać szczęścia w rozwijąjącym się bujnie świecie biznesu, tylko pozo­ stać związkowcami. Zadanie odbudowy struktur związ­ kowych spadło na tych, którzy świadomie zrezygnowali z działalności w sferze polityki na rzecz pracy związko­ wej. Część z nich zasiadła w maju razem z redaktorami odrodzonego „Tygodnika Solidarność”, by przedyskuto­ wać rolę związków zawodowych w nowej epoce. W dysku­ sji ujawniły się dwa odmienne stanowiska: związki jako współzarządząjące zakładem pracy kontra związki jako wysuwąjące roszczenia. Doszło do konfrontacji między Władysławem Frasyniukiem z Wrocławia a Maciejem Jankowskim z Warszawy. Zdaniem Frasyniuka nowa „Solidarność” powinna stać się motorem reformy gospo­ darczej. Zamiast domagać się od kierownictwa zakładu pracy podwyżek płac musi sama „włączać się w gospo­ darcze działania przedsiębiorstw”, dbać nie tylko „o wa­ runki pracy, ale także o rentowność zakładu”. Musi być „związkiem wspólzarządzającym”, żeby ułatwić przepro­ wadzenie reformy gospodarczej27. Jankowski opowiadał się za kontestacją, a nie współ­ pracą. „Reformy nie da się zrobić bez roszczeń”. Żąda­

nia te były dlań jednak ważne nie ze względu na pra­

116

cowników, ale na reformę: „Właśnie roszczenia mogą wymusić reformy”. Niezbędna reforma miała zaś zwią­ zek z tożsamością kadry kierowniczej. Zdaniem Jan­ kowskiego problemy robotników nie wynikają z faktu, że jako pracownicy nąjemni mają odmienne interesy niż kierownictwo zakładu pracy - w tym punkcie zga­ dzał się z Frasyniukiem - ale z tego, że polska kadra kierownicza nie jest jeszcze tą „prawdziwą”; nowi kapi­ taliści nie są „prawdziwymi” kapitalistami. Zgodnie z tym poglądem, który w najbliższych latach miał zdo­ minować przekonania działaczy związkowych, robotni­ cy powinni wysuwać żądania ekonomiczne do czasu, aż miejsce „czerwonych” kapitalistów zajmą „prawdziwi”. Związki powinny aktywnie działać, by przyczynić się do nastania „autentycznego” kapitalizmu, później mo­ gą zejść na plan dalszy. Inni uczestnicy dyskusji przyjęli jedno z tych stano­ wisk. Nikt nie wypowiadał się na temat kwestii, na które skarżyli się sami robotnicy. Nie było mowy o wymusza­ niu pracy w nadgodzinach, o inflacji pożerającej płace, o pogarszaniu się warunków bezpieczeństwa pracy oraz opieki zdrowotnej, o trudnościach mieszkaniowych mło­ dych robotników. Związkowcy poruszali zagadnienie bezrobocia, ale wyłącznie jako zjawiska nieuniknionego. Pewien górnik stwierdził, że rząd powinien złagodzić kontrolę nad przedsiębiorczością, a hutnik nawoływał, by „Solidarność” poparła starania kadry kierowniczej zmierzające do większego zróżnicowania płac, które mia­ ło zmotywować pracowników do wykonywania ich obo­ wiązków i powstrzymać przechodzenie inżynierów do firm prywatnych. Nowy związek tak był zaangażowany w sprawę reformy gospodarczej, że jedyną kwestią byto­ wą, jaką poruszono, okazało się poparcie dla zróżni­ cowania płac, z czego miałaby głównie skorzystać gru­ pa pozostająca poza związkiem. Zasadniczy wniosek tej

117

debaty na wysokim szczeblu byl taki, że związek za­ wodowy „Solidarność” jest nadal potrzebny, ale wyłącz­ nie po to, by zapewnić przeprowadzenie „prawdziwej” reformy. Sprzeczne poglądy, jakie się tutaj przejawiły - popar­ cie Frasyniuka dla zajęcia przez związek umiarkowane­ go stanowiska kontra wezwanie Jankowskiego do walki z „czerwonymi” dyrektorami - miały zdominować „Soli­ darność” na długie lata. Uderząjące jest ich podobień­ stwo. Zwolennicy pierwszego poglądu opowiadąją się za współpracą z kierownictwem w interesie reformy, zwo­ lennicy drugiego, też w imię interesu reformy, są za konfliktem z kadrą kierowniczą. Pierwsze stanowisko zakłada, że kierownicy funkcjonujący w warunkach gos­ podarki rynkowej z konieczności działają na rzecz gos­ podarki kapitalistycznej, według drugiego tylko kierow­ nicy właściwego pochodzenia mogą zbudować właściwy kapitalizm. Oba opowiadąją się za tym, by stosunki mię­ dzy związkiem a kierownictwem przedsiębiorstwa były oparte na współpracy, choć w drugim wypadku wzywa się do rozpętania tymczasowego konfliktu ze względu na polityczną - ale nie ekonomiczną - tożsamość kadry kierowniczej. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie postrzega się pracowników jako reprezentantów określonego zbioru interesów, będącego w konflikcie z innym zbiorem określonych interesów. Jak dowiódł rozwój wydarzeń, żadna z tych koncepcji nie mogła się okazać szczególnie użyteczna dla sprawy ostatecznego włączenia ludzi pracy w stabilne, liberalne społeczeń­ stwo kapitalistyczne. Jedyna prawdziwa sprzeczność między dwoma punkta­ mi widzenia dotyczyła kwestii gniewu. Frasyniuk, wyrazi­ ciel dominującego stanowiska liberalno-reformistycznego, starał się wpoić swojemu audytorium działaczy związkowych pogląd, że wszelkie wyrażanie gniewu ludzi

118

pracy jest potencjalnie niebezpieczne. Jankowski, formu­ łując to, co miało się z czasem stać dominującym populis­ tycznym, ale nadal reformistycznym poglądem, rozumiał coś, czego nie pojmowali liberałowie: gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym i tak się przejawi, związki powin­ ny go więc organizować, a nie ignorować. Proponowane przezeń rozwiązanie, polegające na skierowaniu gniewu przeciw kierownikom i właścicielom z powodu tego, kim są, a nie z powodu polityki, jaką prowadzą, pokrywało się w pewnym stopniu z poglądami liberałów, którzy starali się zapewnić, żeby gniew klasowy nie obrał sobie przynąjmniej za cel kapitalistycznej drogi rozwoju.

W artykule zamieszczonym na czołówce pierwszego numeru „Tygodnika Solidarność”, jaki się ukazał po nominacji Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko pre­ miera - kiedy części robotników wydawało się, że z po­ litycznego punktu widzenia mogą bezpiecznie bronić swoich interesów, skoro główny cel został osiągnięty - Wojciech Arkuszewski, inny wybitny działacz „Solidar­ ności”, który dotąd trzymał się z dala od polityki, a sku­ piał na kwestiach związkowych, udzielił związkowcom takiej oto rady: głównym zadaniem związków jest obec­ nie „pomoc pracownikom w przystosowaniu się do no­ wych stosunków gospodarczych”. Dalej pisał: Pracownicy będą musieli na nowo się uczyć, że ich pensja i ich miejsce pracy zależy od ich wydąjności, że ich zarobki zależą od talentów i umiejętności dyrektorów, ekonomistów i inżynierów, że od poziomu kadr zarządzających zależy stan fabryk. Im szybciej to zauważą, tym mniej bolesne będzie wprowadzenie gospodarki rynkowej28.

Co robotnicy mąją robić w tej nowej epoce? Przede wszystkim - stwierdza Arkuszewski - szanować swoich

119

kierowników. Żadnych czystek. Może kadra nie jest naj­ lepsza na świecie, ale nie ma jej kim zastąpić. Kierowni­ cy i załoga muszą teraz żyć w zgodzie: „Jedna strona będzie musiala zmienić system zarządzania, do którego przywykła przez całe życie, druga będzie musiaia brać czynny udział (lub przynajmniej milcząco akceptować) w polityce ograniczeń, zaciskania pasa i zwiększania dyscypliny pracy”. Arkuszewski wezwał robotników, żeby „aktywnie” po­ magali wprowadzać nową gospodarkę rynkową. Związek powinien pomagać kierownictwu w zarządzaniu zakła­ dem pracy, wspierać przedsiębiorców otwierąjących no­ we firmy, zachęcać nową klasę średnią do otwierania prywatnych szkół dla jej dzieci. Jednym słowem ułatwić nowej klasie posiadaczy profesjonalistów przystąpienie do pokierowania społeczeństwem. Autor nie wierzył, że­ by sami robotnicy byli w stanie wiele dokonać, dlatego związek miał pomagać innym w osiąganiu sukcesów. Sugerował, że tylko przez wspieranie cudzego dobrobytu związkowcy mogą też coś zyskać. Ustąpić na dalszy plan muszą nie tylko związki, ale i wybrane przez załogi rady pracownicze: „Dokonywanie wyborów dyrektorów przez samorządy też ujawniło swoje liczne wady”. Arkuszew­ ski zalecał związkom, żeby postawiły na elitę - to jest, jego zdaniem, klucz do sukcesu „Solidarności”. Apel Arkuszewskiego, opublikowany kilka zaledwie tygodni po wielkich strajkach sierpniowych, był oznaką nowego strachu, jaki owładnął przywódcami „Solidarno­ ści”. Obawiali się mianowicie, że gniew robotników, jaki przejawił się podczas tych strąjków, może zostać użyty przeciwko nim. Nie trwożył ich „powrót komunistów” - straszak zachodniej prasy. Ci, którzy zawarli układy z dawną elitą partyjną, wiedzieli, że nie jest to grupa, która chcialaby powstrzymać proces demokratyczny al­ bo potrafiłaby tego dokonać, gdyby chciała. (Mogła wy­

120

korzystywać swoje powiązania, żeby ciągnąć profity z sy­ stemu demokratycznego, ale to mieściło się po prostu w założeniach demokracji, nie było zaś dla niej wyzwa­ niem). W oczach kształtującej się elity „Solidarności” niebezpieczeństwo zagrażało z dołu, ze strony robotni­ ków, którzy mieli odmienny pogląd na sposób wprowa­ dzania reformy gospodarczej. W pierwszych miesiącach władzy nowa elita działała więc na dwa fronty - starała się, jak mogła, tłumić gniew robotników, a jednocześnie przeprowadzić radykalny program urynkowienia, zanim jakikolwiek zorganizowany gniew mógłby mu zagrozić. Pierwsze spotkanie Komisji Krajowej po nominacji Mazowieckiego zajmowało się prawie wyłącznie kwestią opanowania spodziewanego wybuchu gniewu proletaria­ tu. Zamiast debatować nad tym, jak w nowych warunkach przekazać problemy ludzi pracy swoim dawnym sojuszni­ kom, znajdującym się teraz u władzy, związkowcy zasta­ nawiali się, jak nie dopuścić, by problemy te zbyt dobitnie się przejawiły. Jednym ze sposobów było utrzymywanie struktur związkowych w stanie słabości, celowe pomniejszanie znaczenia ich odbudowy. Jeśli nie dało się wyeliminować robotniczego gniewu, można było przynajmniej podjąć próbę negacji jego instytucjonalnego wpływu. To na tym właśnie spotkaniu Wałęsa wygłosił słynny apel przeciw odtworzeniu silnej „Solidarności”: „Nie dogonimy Euro­ py, jeśli zbudujemy silny związek”29. Rozwijał tę myśl kilka razy w ciągu następnych tygodni. Dowodził, że silny związek przeciwstawi się reformie: „Jeśli silny związek, to gdzie? W Hucie Katowice, w wielkich kolo­ sach. A trzeba z nimi coś zrobić. Jaki silny związek się na to zgodzi? [...] Nie ma możliwości na silny związek, dopó­ ki nie ma dobrej ekonomii”30. Stanowisko Wałęsy miało wielu swoich krytyków, ale zapowiedzi upadku związków można dostrzec nawet

121

w deklaracjach tych, którzy dowodzili, że powinny być one silne, a nie słabe. Zbigniew Bujak, przywódca związ­ kowy z Warszawy, wykazywał, że tylko „silny związek” może odeprzeć ataki wrogów reformy niechętnych na­ rzucaniu „twardych decyzji ekonomicznych”, jakie czekąją krąj31. Zdaniem Frasyniuka tylko „silny związek” mógł przekonać ludzi, że reforma jest niezbędna - „Soli­ darność” musi być silna na tyle, żeby mogła „obronić Mazowieckiego”32. Zarówno Bujak, jak i Frasyniuk nie chcieli zostać posłami, obawiali się bowiem, że w nowym porządku demokratycznym związki zostaną zapomnia­ ne. Teraz tak samo jak parlamentarzyści dowodzili, że naczelną rolą związku jest zagwarantować przetrwanie rządu zorientowanego na reformy, bez domagania się czegokolwiek w zamian. Żadnych korporacyjnych nego­ cjacji na temat interesów. Podobnie jak w początkach epoki komunizmu nowy rząd z definicji uznano za sprzyjający interesom ludzi pracy. Wałęsa nie miał się już o co niepokoić. Problem pole­ gał nie tylko na tym, że „Solidarność” nie przyciąga­ ła fachowców, którzy w przeszłości do niej wstępowali. Związek apelujący o współpracę z kierownictwem za­ kładu pracy, niechętny do wysuwania żądań ekono­ micznych, bezwarunkowo opowiadający się za wszelki­ mi reformami, jakie gotów był wprowadzać nowy rząd, nie przyciągał też zbyt licznie pracowników fizycznych. (Poza tym wiele lokalnych organizacji związkowych zniechęcało robotników do wstępowania - obecna „Soli­ darność”, w odróżnieniu od tej z 1980 roku, przedkłada­ ła lojalność polityczną nad jedność klasową i niechętnie przyjmowała byłych członków uznawanych przez władze związków należących do OPZZ). Na tym samym zebra­ niu Komisji Krąjowej, gdzie Wałęsa opowiedział się za słabym związkiem zawodowym, Bogdan Borusewicz, weteran ruchu związkowego, odpowiedzialny obecnie

122

za sprawy wewnętrzne związku, zwrócił uwagę na nie­ pokojącą organizacyjną słabość „Solidarności”. Według niego związek „pląjtował”33. Dawni członkowie nie wstę­ powali doń z powrotem, a nowych nie werbowano. Działa­ cze zdawali sobie sprawę z tego, o czym nie wiedział świat - zwycięstwo „Solidarności” nastąpiło pomimo bra­ ku oznak życia związku, jakim niegdyś była. W następnych tygodniach z całego krąju napływały niewesołe wiadomości. Lakoniczna informacja z regio­ nu Częstochowy: „Liczba członków «Solidarności» roś­ nie nieznacznie. Nie przybywa kadr związkowych”34. Bydgoszcz: z 250 tysięcy członków w 1981 roku zostało 45 tysięcy pod koniec 1989 roku, nastąpił ponadto roz­ łam na dwie konkurujące struktury35. Nawet Gdańsk: w 1981 roku „Solidarność” liczyła 531 tysięcy członków, na początku 1990 roku jedną piątą tego36. Przykłady te ilustrują ogólną zasadę: związek miał 20 procent sta­ nu liczebnego z 1981 roku37, a liczba członków nadal się zmniejszała. Poza tym wstępowało niewielu nowych. Na regionalnej konferencji w Gdańsku w lutym 1990 ro­ ku prawie wszystkimi delegatami byli aktywiści z lat 1980-1981, „mało było nowych, młodych twarzy” (a wśród nich prawie żadnych kobiet)38. Jak krótko podsumował Frasyniuk: „Ludzie już po prostu nie wstępują do «Soli­ darności»”39. A kiedy wstępowali, rzadko płacili składki. Komenta­ rze na ten temat pojawiają się regularnie na łamach związkowej prasy wiatach 1989-1990. „Solidarność” Frasyniuka we Wrocławiu mogła się jeszcze pochwalić na początku 1990 roku liczbą co najmniej 400 tysięcy człon­ ków, ale po sprawdzeniu, kto płaci składki, liczba ta spadla o prawie połowę40. W regionie jeleniogórskim tylko 45 procent lokalnych struktur przesyłało skład­ ki do władz wyższych. Wszędzie indziej wyglądało to mniej więcej tak samo41.

123

Nawet weterani związku przestali się udzielać. Wie­ le struktur „odrodzonych” w 1989 roku nie przeprowa­ dziło wyborów delegatów na konferencje regionalne. Z 1600 organizacji zarejestrowanych w Regionie Ma­ zowsze mniej niż 700 wysiało delegatów na regionalną konferencję odbywającą się w grudniu. Na konferen­ cjach w całym krąju 20-30 procent wybranych delega­ tów w ogóle się nie pojawiło42. Na wszystkich płaszczyznach związek jako taki przeja­ wiał coraz większe znużenie. Szczególnie zniechęceni byli działacze w zakładach pracy. Nie angażowali się entuzjas­ tycznie w odbudowę związku, wielu zachowywało się tak, jakby zostali na to skazani - jakby byli rozczarowani, że nie udało im się wykorzystać nowej sytuacji i z poziomu zakładu pracy przejść do nowej elity. Większość uważała swoją działalność związkową, zwłaszcza w podziemiu, za część walki o wolność polityczną. Teraz wolność ta już nastała, a oni wciąż musieli odgiywać to przedstawienie. Aktywistom odpowiadała koncepcja „słabego związku”, bo nie chcieli się już więcej angażować i nie potrafili sobie wyobrazić, dlaczego inni mieliby to robić. Ci inni też nie widzieli powodów ku temu. Dziennikarka Aleksandra Zawłocka pisała w „Tygodniku Solidarność”: Cały potencjał umysłowy związku zaangażowano w rozwiązy­ wanie problemów ogólnospołecznych, państwowych i między­ narodowych. Tymczasem komisje zakładowe - ledwo ciepłe. Dobrze, jeśli się znajdzie w zakładzie choćby jeden aktywny i ambitny człowiek, który pociągnie tę całą robotę43.

Propagowanie terapii szokowej i bierności ludzi pracy Przywódcy „Solidarności” nie uznali tej sytuacji za alarmującą, dostrzegli w niej szansę do przeprowadze­

124

nia radykalnego eksperymentu urynkowienia, znane­ go pod nazwą „terapii szokowej” lub „planu Balcerowi­ cza” (od nazwiska ministra finansów Leszka Balcero­ wicza), który mógłby się nie powieść, gdyby interesy i gniew świata pracy były od strony politycznej zorgani­ zowane. Nowy rząd reklamował plan Balcerowicza jako radykalne zerwanie z komunistyczną przeszłością. Je­ go głównym założeniem była likwidacja większości form dotacji państwowych dla przedsiębiorstw. Firmy miały odtąd samodzielnie walczyć o przetrwanie, pomi­ mo tymczasowego utrzymania formalnej własności pań­ stwowej. (Rzeczywistą prywatyzację odłożono na następ­ ny rok). Musiały wykazać się rentownością albo ponieść konsekwencje, z bankructwem włącznie. Rentowność stała się ich własnym problemem. Rząd miał nadzieję, że opracują nowe biznesplany, przeprowadzą badania rynku, zrewidują politykę kadrową i dokonają głębo­ kiej restrukturyzacji. Mogły także podnosić ceny, choć zakładano, że przejście na wymienialną walutę i likwi­ dacja ograniczeń nakładanych na import stworzą wy­ starczającą konkurencję, by zapobiec wzrostowi cen. Wszystkie te posunięcia stabilizacyjne miały wejść w ży­ cie 1 stycznia 1990 roku. Najbardziej kontrowersyjna część planu dotyczyła polityki płac. Rząd, dąjąc do zrozumienia, że spodziewa się oporu nie ze strony kadry kierowniczej, ale pracow­ ników, złagodził wszystkie ograniczenia dotyczące me­ nedżerów, z wyjątkiem restrykcji płacowych. Nie mając pewności, czy zdoła zapobiec wybuchowi strajków, sta­ rał się nie dopuścić do tego, by strajkujący odnieśli ja­ kiekolwiek sukcesy. Nałożył wysokie podatki na płace - przedsiębiorstwo wypłacąjące więcej, niż dopuszczał oficjalnie ustalony wzrost płac, zostałoby obciążone po­ datkiem sięgąjącym do 500 procent ponadnormatyw­ nych wynagrodzeń. Innymi słowy, zamiast próbować

125

pozyskać pracowników do współdziałania w dziedzinie polityki plac, na przykład poprzez wspólne starania wy­ negocjowane w ramach Komisji Trójstronnej (tak się stało w innych postkomunistycznych krąjach Europy Wschodniej, począwszy od Węgier), solidarnościowy rząd utrzymał administracyjne ograniczenia, dąjąc robotni­ kom do zrozumienia, że nie są godni zaufania. Polityka podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń przy­ niosła jednak w sferze gospodarczej skutki przeciwne do zamierzonych. Przedsiębiorstwa, które podnosiły płace, żeby wynagrodzić wzrost produktywności albo zatrzy­ mać wykwalifikowanych pracowników, zostały potrakto­ wane tak samo jak te, gdzie związki zawodowe lub rady pracownicze44 chciały cały zysk przeznaczyć na wyna­ grodzenia. Innymi słowy, wszystkie potraktowano tak, jakby ich pracownicy działali irracjonalnie - bez dowo­ dów, że istotnie tak było45. Ze względu na kontrowersyjny charakter wszystkich tych nowych reform rząd nie chciał poddawać ich pod długie dyskusje w parlamencie. Zgodziła się na to większość związkowych funkcjonariuszy. Nąjbardziej uderząjącą rzeczą w publicznej dyskusji na temat pla­ nu Balcerowicza jest więc fakt, że debaty takiej prawie nie było. Prasa solidarnościowa dużo pisała o samym wprowadzeniu planu, ale nie zagłębiała się w szczegóły. Co więcej, nigdy nie rozpoczęła dyskusji o tym, czy związek powinien przyjąć ten plan za własny. Uznano to za rzecz oczywistą. Plan został wprowadzony jako re­ forma gospodarcza pod egidą „Solidarności”, jako roz­ wiązanie, na które czekał naród. „Solidarność” wskazy­ wała, że to ona, i wyłącznie ona, potrafi przeprowadzić śmiałą i korzystną (choć tylko na dalszą metę) reformę. Dużo w tym było brawury typowej niegdyś dla bolsze­ wików, którzy utrzymywali, że nie ma przeszkód, któ­ rych lud by nie pokonał. (Dlatego niektórzy nazwali to

126

„leninizmem rynkowym”)46. Pod fanfaronadą krył się jednak dojmujący strach przed odrzuceniem reformy przez społeczeństwo. Przywództwo związku, mąjąc wi­ zję robotników jako niesfornych radykałów o populis­ tycznych ciągotach, uznało, że jego obowiązkiem jest przekonanie członków do planu, a nie negocjowanie ustępstw w ich imieniu. Gdy prasa związkowa w 1989 ro­ ku krytykowała rząd Mazowieckiego - co rzadko się zda­ rzało - przedmiotem krytyki nie były założenia planu, lecz zbyt opieszałe jego propagowanie. „Nie ma innej drogi niż twardy program gospodarczy - pisał «Tygodnik Solidarność». - Ale do takiego programu trzeba ludzi przekonać”47. Tak powstał słynny „parasol” związkowy dla reformy rynkowej - „Solidarność” miała udzielać rządowi ochro­ ny, by ten mógł wprowadzać wszelkie zmiany, jakie uznał za potrzebne. „Dzięki temu, że [związek] kontro­ luje sytuację w zakładach, rząd może realizować refor­ my w atmosferze politycznego spokoju” - deklarowała Komisja Krąjowa 8 listopada48. Ze względu na stabiliza­ cję związek postanowił wycofać się z debaty na temat szczegółów planu. Choć wśród aktów prawnych, jakie złożyły się na plan Balcerowicza, były trzy o zasadni­ czym znaczeniu dla członków związku - dotyczące wa­ runków zatrudnienia, zwolnień grupowych i podatku od wynagrodzeń - „Solidarność” nie wysunęła ze swej strony żadnych propozycji w tych kwestiach. Wywarła naciski na swoich posłów, żeby głosowali za wszystkim, co proponuje rząd. Senator Zbigniew Romaszewski wspomina, że 20 grudnia przedstawiono Sejmowi trzy­ naście różnych projektów ustaw gospodarczych - głoso­ wanie miało się odbyć osiem dni później: „Nie jestem najgorzej przygotowanym do pełnienia swych funkcji senatorem, a nie tylko nie zdążyłem się nad nimi zasta­ nowić i wyrobić sobie na ich temat zdania, ale nawet nie

127

wszystkie zdążyłem przeczytać”49. Inny parlamenta­ rzysta z ramienia związku stwierdził: „Została złamana zasada konsultacji. Nie było słychać w Sejmie głosu związku”50. Związek sam dopracował się tego we współ­ pracy z rządem. Relacje między związkiem a rządem były tak ścisłe, że „Solidarność” nie mogła wręcz działać jako niezależny byt, nawet w tych nielicznych przypadkach, kiedy podję­ ła taką próbę. Pod koniec 1989 roku okazało się, że zwią­ zek nie umie ząjąć stanowiska wobec ważnej ustawy o indeksacji płac, ponieważ wszyscy jego eksperci zna­ jący się na tej kwestii „przeszli właśnie do Ministerstwa [Pracy]”. Około 95 procent ekspertów „Solidarności” z Re­ gionu Mazowsze przeszło do końca roku do innej pracy, przeważnie na stanowiska rządowe51.

Przywództwo „Solidarności”, zmieniwszy poglądy na stosunki między światem pracy a demokracją, a tak­ że koncepcję demokracji - dawna zakładała szerokie uczestnictwo polityczne, obecna kładła nacisk na kie­ rowniczą rolę elit oraz gospodarkę kapitalistyczną - wiele wysiłków skupiało w 1989 roku na tym, by nie dopuścić do zmobilizowania się robotników jako grupy społecznej. Potrzebny mu był związek potulny i spokoj­ ny, a także spokojni zwolennicy. Prawdopodobnie z te­ go właśnie powodu nie organizowano w tym przełomo­ wym roku żadnych publicznych uroczystości - ani pod koniec rozmów Okrągłego Stołu, ani po wygraniu czerw­ cowych wyborów, ani nawet we wrześniu, kiedy „Soli­ darność” utworzyła rząd. Niechęć do publicznego świę­ towania własnych zwycięstw jest odzwierciedleniem ewolucji, jaka od 1981 roku zaszła w przywództwie związku - od promowania obywatelskości robotników, rozumianej jako działanie uczestniczące, przeszło do

128

propagowania bierności ludzi pracy i osłabionego spo­ łeczeństwa obywatelskiego. Po przejęciu władzy i wpro­ wadzeniu radykalnej reformy rynkowej kierownictwo „Solidarności” nie chciało już zmobilizowanego społe­ czeństwa obywatelskiego. Przewidując, że urynkowie­ nie wywoła gniew, przywódcy „Solidarności” starali się zapobiec gwałtownej społecznej manifestacji tego gnie­ wu. Nie chcieli więc nawet, żeby lokalne struktury „Soli­ darności” zbytnio się rozrastały. Robotników uznawali teraz za przeszkodę na drodze reformy i zagrożenie dla demokracji, którą obecnie utożsamiali nie z „samorząd­ ną republiką”, by użyć sformułowania z pierwszego Krajowego Zjazdu z 1981 roku, ale z liberalną gospo­ darką rynkową. Na quasi-marksistowski sposób po­ strzegali świat pracy wyłącznie jako zagrożenie dla gos­ podarki wolnorynkowej, nie zaś jako stabilizujący i demokratyzujący ją czynnik, co potwierdziło doświad­ czenie zachodnich krajów kapitalistycznych. Były, rzecz jasna, wyjątki. Nie wszyscy demokratyczni intelektua­ liści zbliżeni do „Solidarności” popierali ten nowy antypracowniczy konsensus. Ryszard Bugąj, Barbara La­ buda, Karol Modzelewski, Włodzimierz Pańków i Józef Pinior pisali podparte silnymi argumentami apele i arty­ kuły, postulując alternatywną drogę. Tadeusz Kowalik, ekonomista będący doradcą ruchu robotniczego zarów­ no w 1956, jak i w 1980 roku, do tej pory w niezliczonych publikacjach niezmordowanie propaguje opcje socjal­ demokratyczne. Były to istotne, nawet przewidujące głosy, ale właśnie ze względu na ich dysydencki cha­ rakter - dochodziły spoza elit „Solidarności” i przeważ­ nie spoza łamów związkowej prasy - to nie one powin­ ny być brane pod uwagę, gdy chce się zrozumieć, co się działo w związku w tym krytycznym okresie. Szczególny sposób, w jaki 1989 rok został w Polsce rozegrany, miał więc ważne, daleko idące implikacje.

129

Przede wszystkim to właśnie wtedy inteligenckie przy­ wództwo „Solidarności” wprowadziło metody politycz­ ne oraz styl uprawiania polityki wspierający jego kształtujące się interesy klasowe, spychając robotni­ ków na drugi plan. Podziały klasowe, które nigdy się dotąd w „Solidarności” nie przejawiały, teraz zaczęły się stawać wyraźne, przynąjmniej dla tych, którzy stali na czele ruchu. Ważne jest, by uniknąć makiawelskiej interpretacji tych wydarzeń. Teza, że elita „Solidarno­ ści” zawłaszczyła ruch robotniczy, żeby utworzyć społe­ czeństwo burżuazyjne, jak twierdzą niektórzy52, to zbyt daleko idące uproszczenie, ponieważ cały ten proces nie był aż tak intencjonalny. W końcu w 1980 roku na­ prawdę wielbiono klasę robotniczą. Poza tym etatys­ tyczny charakter systemu komunistycznego sprawiał, że intelektualiści często odczuwali, iż są w podobnym położeniu jak robotnicy. Chcieli się bardziej uniezależ­ nić od państwa, robotnicy z kolei chcieli mieć niezależ­ ne związki zawodowe, i to z pewnością łączyło obie gru­ py. Wielu intelektualistów stojących na czele związku szczerze wierzyło, że stworzenie nowej, dominującej klasy, w której sami będą odgrywać główną rolę, leży na dalszą metę w interesie robotników. (Starali się nie myśleć o oczywistej analogii - podobnie jak niegdyś komuniści, to oni wyłącznie wiedzieli, co leży w inte­ resie ludzi pracy. Usprawiedliwiało to oszukiwanie ro­ botników, ponieważ „w rzeczywistości” tylko im poma­ gali. Ale autentycznie byli przekonani, że tak właśnie jest). I w końcu większość działaczy związkowych przy­ kładała rękę do tego zwrotu w kierunku wolnego ryn­ ku. Robotnicy uznawali swoich przywódców i wierzyli im, czego dowodem była ich wyraźna bierność wobec tych bolesnych reform. Choć więc rok 1989 przyniósł zarysowanie się podziałów klasowych wewnątrz „Soli­ darności”, warto pamiętać, że wtedy nie było to takie

130

oczywiste. Niejasny charakter ówczesnych wydarzeń i procesów jest przecież kluczem do zrozumienia póź­ niejszego rozwoju wypadków. Zmiana stylu politycznego miała też na dalszą metę istotne konsekwencje dla stabilności politycznej. Z fak­ tu, że „Solidarność” nie była generalnie zainteresowana sprawami związkowymi, wynikły dwie rzeczy: po pierw­ sze, załamała się autentyczna solidarność (małe „s”); po drugie - nie udało się stworzyć żadnego opartego na współpracy neokorporacyjnego systemu negocjacji, któ­ ry mógłby sobie poradzić ze wstrząsami, jakie miały nastąpić. Pierwszy z tych rezultatów można już dostrzec podczas chaotycznej fali strajków w sierpniu 1989 roku. Kiedy oficjalna „Solidarność” nie zrobiła nic, żeby prze­ ciwstawić się hiperinflacji spowodowanej przez ostatni rząd „komunistyczny”, był to znak, że wszystkie chwyty są dozwolone. Te branże, które potrafiły zmobilizować pracowników do wystąpienia z żądaniami wyrównaw­ czych podwyżek płac, przystąpiły do strajku i wygrały, te zaś, którym się to nie udało - nie zastrajkowały i nic nie zyskały. To załamanie się solidarności miało w spo­ sób istotny wpłynąć zarówno na zdolność ludzi pracy do zbiorowego organizowania się, jak i na zdolność władz do negocjowania umów. Oznaczało, że pokrzywdzeni ro­ botnicy okażą się bardziej otwarci na antyliberalne, nieoparte na podłożu ekonomicznym formy solidarności, a przyszłym rządom trudniej będzie nakłonić robotni­ ków do współpracy. Wielkim błędem kierownictwa „Solidarności” był je­ go strach przed gniewem, skłonność do upatrywania w klasowym gniewie ludzi pracy głównego zagrożenia dla demokracji. Niechęć związku do uznania, a co do­ piero mobilizowania, gniewu robotników doprowadziła tylko do tego, że gniew został zmobilizowany pod in­ nym przywództwem. Skutkiem, jak się przekonamy

131

w następnych rozdziałach, było nie tylko znaczne osła­ bienie ruchu pracowniczego, ale i stopniowy upadek autorytetu liberalnej elity.

1 Peter Hall (red.), The Political Power of Economic Ideas: Keynesianism Across Nations, Princeton University Press, Princeton 1980, s. 369. 2 Ryszard Kapuściński, Notatki z Wybrzeża, „Kultura”, 14 września 1980; przedruk, w: Grażyna Pomian, Polska Solidarności, Instytut Literacki, Paryż 1982. 3 Inteligencja na początku lat siedemdziesiątych pogrążała się w „bezna­ dziejności”. Termin ten wprowadził Leszek Kołakowski w artykule przedstawiąjącym przyczyny uniemożliwiające reformę systemu komunistycz­ nego. Hope and Hopelessness, tłumaczenie angielskie, „Survey”, t. 17, nr 3 (lato 1971). [Tekst polski - Tezy o nadziei i beznadziejności - w: Le­ szek Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, Znak, Kraków 2006, s. 406-426]. 4 Genderowy aspekt tej przemiany też jest znaczący - zapowiada rozpo­ wszechnioną w okresie postkomunizmu tendencję do idealizowania ko­ biety „domowej”, chroniącej sferę prywatną przed ingerencją państwa. 5 Rozmowa z Januszem Kijowskim w Nowym Jorku, 23 listopada 1983. 6 Podobnego zwrotu od subtelności do propagandy dokonał Andrzej Wąjda. W 1979 roku, między Człowiekiem z marmuru a Człowiekiem z żela­ za, nakręcił jeden ze swoich najlepszych filmów, Bez znieczulenia, sta­ nowiący wnikliwą analizę kompromisów, na jakie szli intelektualiści, by zachować swe przywileje. W krakowskim spektaklu Antygony kazał po­ noć chórowi unieść w górę transparent z napisem: „Solidarność z Anty­ goną!”. 7 Cytowane w świetnym dokumentalnym filmie Richarda Adamsa o okre­ sie pierwszej „Solidarności”, Citizens (1984). 8 Friedrich Schiller, O poezji naiwnej i sentymentalnej, przeł. Irena Krońska, w: Listy o estetycznym wychowaniu człowieka i inne rozprawy, War­ szawa 1997. 9 Z filmu Adamsa. 10 David Ost, Solidarity and the Politics of Anti-Politics, Temple University Press, Philadelphia 1990, rozdz. 1-2. Konserwatywni intelektualiści także poparli „Solidarność”, ale w latach 1980-1990 mieli w niej o wiele mniej­ sze wpływy niż liberałowie i ekssoęjaliści wywodzący się z Komitetu Obrony Robotników (KOR) z lat siedemdziesiątych. Konserwatyści nie widzieli w robotnikach przyszłych „obywateli” demokratycznego pań­ stwa, ale moralnych przedstawicieli katolickiego narodu, którego komu­ nizm nie zdołał pokonać. 11 Wszystkie cytaty z książki Adama Michnika Takie czasy, Nowa, Warsza­ wa 1985, s. 26-31. 12 David Ost, dz. cyt., s. 165-169. 13 Wywiad z Bronisławem Geremkiem, Warszawa, lipiec 1984.

132

14

15

ie

17

10 19 20

21

22 23

24

25

26 27

28

26

Hasło „nie ma reformy gospodarczej bez reformy politycznej” z 1981 roku, podkreślające konstytutywną rolę aktywnych obywateli, zmieniło się w środku dekady w „nie ma reformy politycznej bez reformy gos­ podarczej”. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleonor Townsley, Making Capitalism, Verso, London 1998, s. 11,85. Jan Kubik, The Power of Symbols against the Symbols of Power: The Rise of Solidarity and the Fall of State Socialism in Poland, Pennsylvania State University Press, College Park 1994, s. 238. Transkrypt rozmowy Lecha Kaczyńskiego z Andrzejem Paczkowskim, zarejestrowanej i spisanej w ramach projektu badawczego Negotiating Revolution in Poland: Conversion and Opportunity in 1989, koordynowa­ nego przez Michaela Kennedy’ego, Briana Porterà i Andrzeja Paczkow­ skiego. Projekt był sponsorowany przez National Council for Eurasian and Eastern European Research oraz University of Michigan. Przeprowa­ dzono rozmowy z kilkudziesięcioma osobami. Dalej jako „transkrypt”, z nazwiskami poszczególnych rozmówców. Transkrypt Jana Lityńskiego, wywiad przeprowadził Padraic Kenney. Transkrypt Mieczysława Rakowskiego, wywiad przeprowadził David Ost. Należał do nich górnik Alojzy Pietrzyk, który pozycję tę zawdzięczał jed­ nak nie tyle własnym zasługom, ile temu, że (przez jakiś czas) był blisko związany z Lityńskim. Lityński przedstawił go Michnikowi i napisał mu pierwsze wystąpienie, jakie Pietrzyk wygłosił podczas rozmów przy Okrągłym Stole. Zob. transkrypt Jana Lityńskiego. Jedyna materialna kwestia dotyczyła regulacji płac w związku z szybko postępującą inflacją, przy czym „Solidarność” ząjęła w tej sprawie bar­ dziej umiarkowane stanowisko niż OPZZ. Transkrypt Jana Lityńskiego. Zyta Oryszyn, Ludzie są zmęczeni, „Tygodnik Solidarność”, 18 sierpnia 1989. Niechęć „Solidarności” do poparcia strąjków wyraźnie się uwidacz­ nia w mało zdecydowanym oświadczeniu Komisji Krąjowej z 9 sierpnia, w którym stwierdzono, że wobec hiperinflacji i ostatnich absurdalnych zmian w obsadzie stanowisk związek zwróci się do regionów, żeby „roz­ ważyły” zorganizowanie akcji protestacyjnej dla poparcia reformy. Zob. Ludwika Wujec, Prezydium KKW: Co robić?, „Tygodnik Solidarność”, 18 sierpnia 1989. Rozmowa autora z Lechem Kaczyńskim, kwiecień 1999. „Tygodnik Solidarność”, 15 sierpnia 1989, s. 15 (podkr. moje). Wzmianka o „ludziach pracy" była nietypowa dla ówczesnych oświadczeń związku. Działacze „Solidarności” na wszystkich szczeblach atakowali zwykle rząd za doprowadzanie do ruiny „krąju" albo „narodu”, a nie „robotników”. „Tygodnik Solidarność”, 25 sierpnia 1989, s. 15. Cyt. za: Czym jest, czym ma być NSZZ Solidarność?, „Tygodnik Solidar­ ność", 8 czerwca 1989, s. 8-9. Wojciech Arkuszewski, Od góry do dołu, „Tygodnik Solidarność”, 22 września 1989, s. 1-2. Cyt. w: Ile wytrzymacie?, „Tygodnik Solidarność", 29 września 1989, s. 2 - relacja Pawła Lawińskiego z posiedzenia KKW w dniu 19 września.

133

30

31

32 33 34

35

36

37

38

39 40

41

42 43

44

45

46

47

48

Wywiad dla „Gazety Wyborczej”, cyt. w „Tygodniku Solidarność”, 20 paź­ dziernika 1989, s. 23. Zbigniew Bujak, Chciatbym zachować niezależną pozycję, „Gazeta Wy­ borcza”, 9 mąja 1989, s. 5. Cyt. w: Ile wytrzymacie? Tamże. „Tygodnik Solidarność”, 17 listopada 1989, s. 23. Aleksandra Zawlocka, Paweł Bujalski, W regionach, „Tygodnik Solidar­ ność”, 5 stycznia 1990, s. 19. Aleksandra] Zfawlocka], Bez niespodzianek, „Tygodnik Solidarność”, 23 lutego 1990, s. 19. „Od 1981 roku liczba członków spadla pięciokrotnie”. Aleksandra Zawłocka, Paweł Bujalski, W regionach, „Tygodnik Solidarność”, 5 stycznia 1990, s. 19. A[leksandra] Z[awiocka], Bez niespodzianek, „Tygodnik Solidarność”, 23 lutego 1990, s. 19. Cyt. w: Ile wytrzymacie? Pierwsza liczba pochodzi z wywiadu, jaki Anna Bikont przeprowadziła z Władysławem Frasyniukiem, Zwyciężyliśmy i coś pękło, „Gazeta Wybor­ cza”, 29 stycznia 1990, s. 4-5. Druga, wyliczona na krąjowy zjazd związku w marcu 1990 roku, podana została w artykule Maty wielki związek, „Ga­ zeta Wyborcza”, 5 marca 1990, s. 1. Według tych danych Wrocław (Dolny Śląsk) byłby na drugim miejscu, po Katowicach (Region Śląsko-Dąbrow­ ski) - 272 tysiące, a przed Warszawą (Region Mazowsze) - 210 tysięcy. W skali całego krąju Komisja Krąjowa szacowała liczbę członków na 2,5 miliona w 13 764 komórkach związkowych. Aleksandra Zawlocka, Paweł Bujalski, W regionach, „Tygodnik Solidar­ ność”, 5 stycznia 1990, s. 19. Tamże. Aleksandra Zawlocka, Sztab bez armii, „Tygodnik Solidarność", 1 grud­ nia 1989, s. 22. W 1989 roku państwowymi przedsiębiorstwami kierowały formalnie rady pracownicze, utworzone na mocy ustawy o samorządzie z 1981 roku. Za­ wieszone w stanie wojennym, zostały przywrócone po rozmowach Okrąg­ łego Stołu. Do nich należało ostatnie słowo we wszystkich kwestiach związanych z zarządzaniem, z inwestycjami i polityką plac włącznie. Wstępne dowody wskazują na to, że wcale tak nie było. Zob. Janusz Dąbrowski, Michał Federowicz i Anthony Levitas, Polish State Enterprises and the Property of Performance: Stabilization, Marketization, Privatization, „Politics and Society”, t. 19, nr 4 (grudzień 1991), s. 403-438. Maurice Glasman, The Great Transformation: Polanyi, Poland, and the Terrors of Planned Spontaneity, w: The New Great Transformation, red. Chris Bryant, Edmund Mokrzycki, Routledge, London 1994. Krzysztof Czabański, Pytanie do rządu, „Tygodnik Solidarność”, 8 grud­ nia 1989, s. 1. Andrzej Zarębski, Obrady KKW, „Tygodnik Solidarność”, 24 listopada 1989, s. 23.

134

49 Demokracja albo autorytaryzm, wywiad ze Zbigniewem Romaszewskim (przeprowadził Jerzy Szczęsny), „Tygodnik Solidarność”, 19 października 1990, s. 10. 50 Marcin Przybyłowicz, wywiad przeprowadzony przez Aleksandrę Zawłocką, Nie ma nas, „Tygodnik Solidarność”, 12 stycznia 1990, s. 19. Wyjąt­ kiem była Grażyna Staniszewska, posłanka z Bielska-Białej, która regu­ larnie zabierała głos z perspektywy członka związku. Jak stwierdza Przybyłowicz, tak często wypowiadała się w tych sprawach - inni zaś tak rzadko - że zaczęła irytować innych posłów z „Solidarności”. 51 Cytat i dane liczbowe pochodzą z artykułu Anny Bikont Zwyciężyliśmy i coś pękło, „Gazeta Wyborcza”, 29 stycznia 1990, s. 5. 52 Zob. np. Alex Callinicos, The Revenge of History: Marxism, and the East European Revolutions, Pennsylvania State University Press, College Park 1991. Bardziej złożoną wersję tej tezy przedstawiąją Giovanni Arri­ ghi, Terence К. Hopkins i Immanuel Wallerstein, 1989: The Continuation of 1968, w: After the Fall: 1989 and the Future of Freedom, red. George Katsiaficas, Routledge, New York 2001. Genezy interesów klasowych dy­ sydentów należących do elity autorzy ci doszukują się jeszcze w wydarze­ niach z epoki komunistycznej.

3

Populizm rynkowy i zwrot na prawo W tym rozdziale zobaczymy, jak przywódcy „Solidar­ ności” przyczynili się do antyliberalnego zwrotu w polity­ ce, starali się bowiem przechwycić społeczny gniew, ale nie nadali mu klasowego charakteru, co można było uczynić albo budując silne organizacje pracownicze, albo mobilizując ludzi wokół kwestii dystrybucji. Bardzo szybko uświadomili sobie istnienie gniewu i doświadczy­ li go podczas strajku pracowników kolei wiosną 1990 roku. Ponieważ jednak zależało im przede wszystkim na ochronie reformy gospodarczej, starali się nakierować gniew zrodzony z przyczyn ekonomicznych na cele po­ lityczne. I udało im się to. Nie chcąc przedstawiać eko­ nomicznych rozwiązań bolączek mających materialne podłoże, „Solidarność” kierowała gniew społeczny na obiekty zastępcze, legitymizując antyliberalne idee, któ­ re zakładały polityczne wykluczenie. Należy odnotować, że w niniejszym rozdziale znacze­ nie pojęcia „przywódcy «Solidarności»” zmieniło się. W rozdziale poprzednim termin ten odnosił się do przy­ wódców ruchu w 1989 roku, czyli liberalnych intelektua­ listów cieszących się poparciem Wałęsy. Stali się przy­ wódcami dlatego, że „Solidarność” wiatach poprzednich zdecydowała się na strategię negocjacji z rządzącą wów­

136

czas partią, opierąjąc się na elitach. Strategia ta zdała egzamin; przywódcy, o których mowa, stanęli na czele rządu i zdominowali nową sferę publiczną. Sukces ozna­ cza! jednak, że „Solidarność” znów się stała związkiem zawodowym. Oczywiście zasadnicza rola, jaką „Solidar­ ność” odegrała w całym procesie politycznej transforma­ cji, oznaczała, że opozycjoniści weterani nienależący do dominującej grupy liberałów próbowali wykorzystać związek jako odskocznię w drodze po władzę. Dlatego wielu przywódców „Solidarności” miało także ambicje, by zostać aktorami sceny politycznej (i stan ten utrzymy­ wał się do 2001 roku, kiedy nastąpił w końcu odwrót związku od polityki, opisany w rozdziale 6). Niniejsza książka skupia się jednak na problemach świata pracy, a po 1989 roku przywództwo „Solidarności” było przede wszystkim kierownictwem związku zawodowego, bez względu na to, jak bardzo angażowałoby się w politykę. Pojęcie „przywódcy «Solidarności»” w tym rozdziale i w następnych odnosi się do kierownictwa związku za­ wodowego, nie zaś rządu. Ukażę, jak zaangażowanie się „Solidarności” w politykę przyniosło ostatecznie wielkie szkody ludziom pracy.

Na początku 1990 roku mało kto przeciwstawiał się wdrożeniu planu Balcerowicza. Ponieważ był to plan wprowadzany przez popularny rząd, żeby polepszyć sy­ tuację, kiedy niewielu wierzyło, że może się ona pogor­ szyć, większość ludzi dała się łatwo przekonać, że jest „niezbędny”, choć aprobatę wyrażali bez energii i bier­ nie. Podczas sondażu przeprowadzonego w połowie stycznia na ogólnokrajowej próbie tylko 9 procent an­ kietowanych opowiedziało się przeciwko planowi, 42 pro­ cent poparło go, a 40 procent nie miało zdania1. Prognozy na przyszłość nie były jednak zachęcające. Pod koniec

137

stycznia 1990 roku ponad trzy czwarte społeczeństwa uważało swoją sytuację materialną za złą2, a z upływem kolejnych tygodni warunki tylko się pogarszały. Wałęsa propagował „terapię szokową” wśród robotni­ ków, twierdząc, że po trzech miesiącach skończą się cięż­ kie czasy. Wkrótce się jednak okazało, że trudna sytua­ cja utrzyma się o wiele dłużej. Po jednym miesiącu reformy płace realne spadły o ponad 30 procent, czemu towarzyszyła nowa runda wysokiej inflacji i gwałtowny przyrost liczby rodzin żyjących w biedzie3. Wiosna nie przyniosła poprawy. Po wstrząsach makroekonomicz­ nych nastąpiły mikroekonomiczne, kiedy przedsiębior­ stwa, zwłaszcza poza wielkimi miastami, przekonały się, że ograniczenia budżetowe naprawdę się zaostrzyły (nie było już dotacji państwowych), przystąpiły więc do realizowania bolesnych w skutkach planów restruktu­ ryzacji. Reakcję społeczeństwa dostrzegł minister pracy Ja­ cek Kuroń, jedyny z dawnych związkowców, a obecnych ministrów, który w pierwszych miesiącach nowego ustroju regularnie spotykał się z ludźmi pracy. W swo­ ich peregrynacjach po kraju, podczas których propago­ wał plan Balcerowicza, ze zdumieniem natknął się na mur „gniewu i agresji”. Pełne nienawiści listy i pogróż­ ki, jakie docierały doń w przeszłości, były, jak stwier­ dził, robotą profesjonalistów. Teraz wyrażały emocje i były prawdziwe. Zdał sobie sprawę, że ludziom na­ prawdę jest gorzej niż dwadzieścia lat temu4. Do tego samego przekonania doszli polscy naukowcy badający nastroje społeczne: „Czytając gazety, oglądając telewi­ zję, uczestnicząc w publicznych zebraniach, a także wsłuchując się w «głos ulicy», można odnieść wrażenie, że Polska jest krajem pełnym ludzi sfrustrowanych, ze­ pchniętych na margines, niewysłuchanych, manipulowa­ nych, pozbawionych należnego im znaczenia”5. Gniew

138

ten można było zauważyć podczas wywiadu, jakiego Wałęsa 12 kwietnia 1990 roku udzielił telewizji, odpowiadąjąc na antenie na pytania zadawane przez ludzi na ulicy. „Nic się nie zmieniło! Dlaczego nie robicie więcej dla ludzi?” - pyta miody człowiek. „Pod każdym wzglę­ dem jest gorzej niż rok temu” - wtrąca się drugi. Wałęsa ma jedną odpowiedź: trzeba czasu. Pierwsza reakcja „Solidarności” sprowadzała się do ignorowania gniewu i obrony przed nim przemian eko­ nomicznych. Kiedy robotnicy zaczynąją okazywać nieza­ dowolenie, zadanie związku, według Frasyniuka, polega na tłumaczeniu, „że innej drogi nie ma, musi być rentow­ ne przedsiębiorstwo, musi być rynek i wtedy będziemy walczyć o zarobki”6. Te zimne, racjonalne stwierdzenia już dla wielu brzmiały nieszczerze. Gdański tygodnik związkowy odkrył, że miejscowi robotnicy coraz mniej ufąją „Solidarności”, nie mąjąc pewności co do jej nowej roli. „Mnie nie uchroniła, choć w 1980 roku zakładałem komórkę «S» na budowie - mówił czterdziestojednoletni robotnik budowlany. - Nawet zwracałem się o pomoc, ale powiedziano mi, że dla dobra reformy muszę cierpieć”. Pięćdziesięcioletnia polonistka powiedziała, że nie wie, co obecna działalność „Solidarności” „ma wspólnego z tą nazwą? Gdzie podziała się troska o słabych i potrzebują­ cych pomocy?”7. Dopóki jednak nie było protestów na większą skalę, „Solidarność” wołała lekceważyć narastąjące niezado­ wolenie. Na II Krąjowym Zjeździe w kwietniu 1990 roku związek całkowicie pominął milczeniem aktualne pod­ stawowe kwestie ekonomiczne. Według określenia Wa­ łęsy miał to być zjazd, który oddzieli „Solidarność” jako związek od „Solidarności” jako władzy, ale do niczego takiego nie doszło. Wałęsa ostro się wypowiedział prze­ ciwko żądaniom płacowym i odrzucił rezolucję, która zabraniałaby posłom pełnienia funkcji związkowych.

139

Byłem obecny na tym zjeździe, tak jak i na pierwszym, we wrześniu 1981 roku, i zdumiało mnie, że związek zawodowy o wiele więcej czasu poświęca na dyskusje o aborcji (wyrażając bardzo ostry sprzeciw) niż na okre­ ślenie stanowiska wobec reformy rynkowej (opowie­ dział się za nią, z umiarkowanymi zastrzeżeniami)8. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że to znak nadcho­ dzących czasów.

Ignorowanie gniewu: lekcja strajku kolejarzy Zaledwie kilka dni po zakończeniu zjazdu strajk kole­ jarzy wytrącił „Solidarność” ze stanu samozadowolenia. Był konkretnym przejawem narastającego gniewu, któ­ rego wszyscy się obawiali. Strąjk ten, jako pierwszy po­ ważniejszy protest ludzi pracy w epoce postkomunis­ tycznej, ukazał pułapki nie tyle programu realizowanego przez rząd, ile niekwestionowanego poparcia „Solidarno­ ści” dla tego programu. Nie był to „bojowy protest prze­ ciw reformie gospodarczej”, jak prezentowały go nowe media, ale przeciw ukaraniu pracowników kolei za to, że nie okazali się dość wojowniczy. Ilustrował problemy, przed jakimi stanął polski świat pracy po załamaniu się zbiorowej solidarności. Podczas fali strąjków w sierpniu 1989 roku kolej na­ leżała do nielicznych branż, których pracownicy nie przyłączyli się do protestów. Strajki, o których mowa, miały charakter wolnej amerykanki, „Solidarność” na szczeblu krajowym ani ich nie wspierała, ani nie koor­ dynowała. Ich uczestnicy dobili się podwyżek płac od rządu, który jeszcze wtedy był komunistyczny. Ci, któ­ rzy nie strąjkowali, nie zyskali nic. W najlepszym razie dostali wyrównanie dopiero po utworzeniu nowego rzą­ du. Pracownicy kolei otrzymali je dopiero w październi­

140

ku 1989 roku. Problem polega! jednak na tym, że jako podstawę do ustalenia możliwych do przyjęcia podwyżek przyjęto w planie Balcerowicza wynagrodzenia z wrześ­ nia - kiedy powstał rząd „Solidarności”. Przedsiębior­ stwom pozwolono podnieść płace według wielokrotności podstawy z września, większe podwyżki zostałyby obło­ żone popiwkiem, czyli podatkiem od ponadnormatyw­ nych wynagrodzeń. Robotnicy, którzy nie brali udziału w strąjkach, zapłacili więc za swoją powściągliwość. W grę wchodziły ponadto kwestie natury moralnej. Strajki mąją swoje rytuały, różne kraje - własny reper­ tuar strąjków, a różne zawody - swoją specyfikę. Wiado­ mo na przykład, że w stworzeniu współczesnego ruchu robotniczego w Polsce istotną rolę odegrali stoczniow­ cy, w Stanach Zjednoczonych - pracownicy przemysłu samochodowego, a w Wielkiej Biytanii - górnicy. Stocz­ niowcy z Wybrzeża znaleźli się w latach siedemdzie­ siątych i osiemdziesiątych w awangardzie walki o nie­ zależne związki zawodowe. Złożyły się na to czynniki, mąjące związek z oficjalną polityką władz wobec prze­ mysłu, zróżnicowanie kwalifikacji pracowników przemy­ słu stoczniowego, fakt, że górnicy zostali „kupieni”, oraz obecność organizatorów ruchu społecznego w stocz­ niach. Historia polskich kolejarzy jest natomiast długa i złożona, a tradycje patriotyczne tej grupy zawodowej zyskały jej szczególne miejsce w ruchu ludzi pracy - choć kolejarze nigdy nie stanęli na czele protestów. Krótko mówiąc, przyzwyczajeni byli do tego, że to inni - pań­ stwo lub inne grupy zawodowe - popierali ich żądania. Praca na kolei zawsze była w Polsce postrzegana jako obowiązek patriotyczny9. Wysoki prestiż tej branży, łączący się ze szczególnym etosem zawodowym, datuje się od czasu odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku, kiedy scalenie sieci kolei stało się jednym z przejawów integralności

141

terytorialnej krąju po ponad stu latach zaborów. W sy­ tuacji, gdy przemysł nadal był słabo rozwinięty i nakie­ rowany na potrzeby rynków dawnych państw zabor­ czych, obecnie sąsiadów Polski, transport kolejowy połączył iynki i regiony krąju, zanim dokonała tego pro­ dukcja. Pracownicy kolei należeli do najlepiej zorgani­ zowanych grup zawodowych w Polsce międzywojennej. Mieli wysoki status społeczny. Władze komunistyczne przyznały im jeszcze dodatkowe przywileje, jak zagwa­ rantowaną średnią plącę wyższą od średniej krajowej, deputaty węglowe, bezpłatne przejazdy dla pracowni­ ków i ich rodzin. Kolejarze uważali się za funkcjonariu­ szy państwowych, w związku z czym spodziewali się od państwa szczególnej ochrony. Jako funkcjonariusze nie wyobrażali sobie, że mogliby kiedykolwiek zastrajkować, znajdując się pod ochroną państwa, nie mieliby zresztą powodów. Tak też było w 1980 roku, kiedy pra­ cownicy kolei w Gdańsku zadeklarowali solidarność z uczestnikami strajków, ale - podobnie jak personel szpitali, pracownicy transportu miejskiego i innych usług komunalnych - nie przerwali pracy. Gdańscy ro­ botnicy wystąpili wtedy w ich obronie, na tym polegały strajki solidarnościowe, od których związek wziął swoją nazwę. Kolejarze zrewanżowali się po ogłoszeniu stanu wojennego - wiele nielegalnych materiałów można było rozwieźć po kraju dzięki temu, że pracownicy kolei przy­ mykali oczy na tego rodzaju działalność. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Inni robotnicy nie bronili ich interesów jesienią 1989 roku, a solidar­ nościowy rząd nie uczynił tego następnej wiosny. Płace kolejarzy utrzymywane były na stałym poziomie w po­ równaniu z innymi branżami zawodowymi, ale przez fakt, że jesienią powstrzymali się od strąjków, spadły one do mniej więcej 80 procent średniej krajowej, poli­ tyka nowego rządu zaś mogła doprowadzić wyłącznie

142

do dalszego powiększania się tej różnicy. Można było odnieść wrażenie, że zmieniły się zasady zbiorowego działania, a tylko pracowników kolei o tym nie poinfor­ mowano. Oznaką ogólnego załamania się solidarności, tej pisanej małą i dużą literą „s”, był fakt, że w 1989 ro­ ku etos kolejarzy stał się ich nieszczęściem. W kwiet­ niu 1990 roku podjęli więc akcję protestacyjną, wysuwa­ jąc jedno zasadnicze żądanie: żeby ich płace utrzymano na poziomie 110 procent średniej krajowej w innych państwowych sektorach gospodarki. Argumentowali, że w ten sposób w innych sektorach wysokość płac będzie ustalana w drodze negocjacji, a pracownicy kolei nie zostaną ukarani za swoje tradycyjne powstrzymywanie się od strąjków. Na to pierwsze w erze postkomunistycznej wystąpie­ nie ludzi pracy „Solidarność” odpowiedziała wyrażeniem współczucia dla losu kolejarzy, przeciwstawiła się jednak przy tym wszelkim akcjom strajkowym. Próbowała na­ kłonić pracowników, żeby domagali się restrukturyzacji Polskich Kolei Państwowych, a nie podwyżek płac. Za­ miast żądać podwyższenia wynagrodzeń czy zmiany wrześniowej podstawy ich opodatkowania powinni nale­ gać na usunięcie starej nomenklatury i przeprowadzenie wyborów całej kadry kierowniczej10. Innymi słowy, kie­ rownictwo krajowe chciało, żeby kolejarze walczyli o to, co ono samo uznało za nąjważniejszą kwestię, a nie o to, co było nąjważniejsze w ich opinii. Po pierwszych prote­ stach krajówka „Solidarności” sama udała się do premie­ ra i uzyskała porozumienie w sprawie przeprowadzenia wyborów na stanowiska kierownicze w PKP, rezygnacji dyrektora oraz jednorazowej premii dla pracowników w wysokości trzech pensji. Kiedy kolejarze odrzucili po­ rozumienie, stwierdzając, że nie rozwiązuje ani kwestii wrześniowej podstawy opodatkowania, ani gwarancji 110 procent średniej krajowej, stosunki między centralą

143

a strąjkującymi szybko się pogorszyły. Chcąc nadać swojej sytuacji bardziej dramatyczny wydźwięk, dzie­ więciu pracowników ze Słupska, objętego bezrobociem miasta na północy Polski, rozpoczęło strajk głodowy - tradycyjna taktyka z repertuaru protestów. Poparła ich miejscowa komórka „Solidarności” z dworca w Słupsku, ale na tym poparcie ze strony związku się skończyło. Regionalne biuro „Solidarności” uznało strąjk za niele­ galny, na co protestujący wydali oświadczenie, że zwią­ zek „stracił kontakt z szeregowymi członkami i przestał się troszczyć o warunki pracy oraz płace pracowników kolei”. Napięcie rosło. Do Słupska przybywały delegacje ko­ lejarzy z różnych stron kraju. Jedni przyłączali się do głodujących, inni mieli zamiar wziąć udział w oficjal­ nych rokowaniach, których rozpoczęcia się spodziewa­ no. Rząd nie chciał się jednak spotkać z pracownikami kolei. Minister pracy Jacek Kuroń oznąjmił, że będzie negocjował tylko z oficjalnymi przedstawicielami związ­ ku, a więc nie z uczestnikami strajku ze Słupska, którzy utracili związkowe poparcie. Osiemnastego mąja słupscy kolejarze wstrzymali na dwie godziny ruch pociągów. Po dwóch dniach stanęły koleje w całym regionie. „Solidarność” potępiła strąjkujących, nazywąjąc ich prowokatorami, agentami OPZZ i niewielkiego, wojowni­ czo nastawionego związku „Solidarność 80” ", który się od niej odłamał. Zaostrzyło to tylko konflikt. „My, pracowni­ cy stacji Białogard - głosiła kilka dni później jedna z typo­ wych deklaracji - odcinamy się od kierownictwa związku zawodowego kolejarzy «Solidarność»”12. Kiedy protestu­ jący zaapelowali do przywódców wszystkich struktur związkowych w krąju, żeby spotkali się z nimi w Słupsku, tylko OPZZ i „Solidarność 80” przysłały przedstawicie­ li. Wyglądało na to, że „Solidarność” zostanie rychło ze­ pchnięta na margines przez gniew robotników.

144

Ale czas ten jeszcze nie nastał. Choć opinia publiczna raczej popierała żądania strajkujących, nie była gotowa na zaaprobowanie masowej akcji przeciw nowym wła­ dzom. Protesty zaczynały przeszkadzać w przygotowa­ niach do pierwszych wolnych wyborów lokalnych, co „Solidarność” wykorzystała, by wywrzeć odpowiedni nacisk. „Nie jest kwestią przypadku” - głosiło związko­ we oświadczenie, posługujące się wyśmiewanym przed­ tem językiem bolszewików - że na kilka dni przed wy­ borami w akcje strąjkowe zaangażowało się OPZZ. W rzeczywistości zaangażowanie to było prawie żadne, a doszło do niego tylko dlatego, że „Solidarność” wy­ parła się strąjku13. Zarzut odbił się jednak szerokim echem, strąjkujący znaleźli się wkrótce w izolacji. Roz­ wiązanie ząjęło kilka dni. Wałęsa przyjechał w końcu do Słupska - zjawił się około północy, by udramatyzować sytuację i podkreślić swój autorytet - i powiedział strajkującym, że ich sprawa jest słuszna, ale ich działa­ nia osłabiąją demokrację. Muszą zaufać „Solidarności” i powierzyć jej reprezentowanie swoich interesów w roz­ mowach z rządem. Uczestnicy strąjku poprosili tylko, żeby przyjechał znów za dwa tygodnie i powiedział, co się dało uzyskać. Ostatecznie krajowe kierownictwo „Solidarności” do­ biło się porozumienia, które jemu odpowiadało. Poro­ zumienie zakładało przeprowadzenie wyborów na sta­ nowiska kierownicze i przyspieszenie restrukturyzacji ogromnego przedsiębiorstwa. Co się tyczy żądań strąjkujących, rząd zgodził się na skorygowanie podstawy podatku od wynagrodzeń, ale nie na żadne gwarancje procentowe. Pod koniec roku płace pracowników kolei wynosiły około 92 procent średniej krajowej. Do no­ wych protestów już nie doszło.

145

Organizowanie gniewu: Wałęsa kandyduje na prezydenta Kiedy „Solidarność” zaczęła tracić wpływy wśród pra­ cowników kolei, zastępca przewodniczącego Lech Ka­ czyński pojechał do Słupska i poczynił wymowne wy­ znanie: „Chciałem raz jeszcze podkreślić, że zadaniem związku jest reprezentowanie interesów i stanowiska pracowników, a nie rządu” - jak gdyby chciał samemu sobie o tym przypomnieć. Niedobrze dla związku, „by pełnił nadal rolę współpracodawcy”. A taką właśnie ro­ lę, jak przyznał, odgrywała „Solidarność”14. To pierwsze zetknięcie się z gniewem szeregowych członków, zrodzonym na podłożu ekonomicznym, uka­ zało „Solidarności”, że chcąc zapewnić pokój społeczny, nie może polegać wyłącznie na moralnym autorytecie. Nie może też liczyć na to, że wystarczy powiedzieć lu­ dziom, żeby za nią podążali. Ignorowanie autentycznego niezadowolenia społecznego z przemian ekonomicznych mogło się tylko skończyć utratą społecznego poparcia. Strajk na kolei wystawił złe świadectwo nie tyle refor­ mie rynkowej, ile „Solidarności”, która nie zostawiła robotnikom żadnej drogi, żeby mogli sami negocjować warunki reformy. Zamiast ignorować gniew związek musiał go zorganizować. Zaczął się więc zwrot w kierun­ ku politycznego antyliberalizmu, co było sposobem na przechwycenie rodzącego się gniewu klasowego. Prezydencka kampania Wałęsy była tutąj pierwszą salwą. Wybory nie były planowane, ale Wałęsa, który nie chciał zostać posłem i piastował tylko stanowisko prze­ wodniczącego „Solidarności”, teraz, wbrew opinii swoich byłych doradców, którzy stanęli na czele rządu, zaczął nalegać, żeby je przeprowadzić. W tej kwestii z pewnoś­ cią miał rację. Ustalenia poczynione przy Okrągłym Sto­ le, gwarantujące urząd prezydenta przedstawicielowi by-

146

lej partii rządzącej, stały się anachroniczne po upadku muru berlińskiego i załamaniu się całego bloku komu­ nistycznego. To nie kampania Wałęsy jako taka, ale jej charakter zwiastował nowe, antyliberalne podejście, konkretnie zaś wskazanie przez Wałęsę na nowego wroga - nie tylko komunizm z przeszłości, ale i współ­ czesny polityczny liberalizm, uosabiany przez premie­ ra (Mazowieckiego), którego Wałęsa sam w zeszłym ro­ ku mianował. Wałęsa wyraźnie organizował swoją kampanię wokół kwestii klasowych. Zarzucił rządowi Mazowieckiego prowadzenie polityki szkodliwej przede wszystkim dla interesów robotników. Krytykował obniżanie płac, upa­ dek miast opartych na przemyśle, coraz większe zu­ bożenie obok coraz większego bogactwa. „Tygodnik Solidarność”, choć dotąd bezkiytycznie popierał plan Balcerowicza, teraz pod ścisłą kontrolą Wałęsy zaczął pisać o ciężarze przemian ekonomicznych w niepropor­ cjonalny sposób obarcząjącym robotników i nawoływać do działania, które zahamowałoby tę tendencję15. Wałę­ sa uznał co prawda, że problemy mają charakter eko­ nomiczny, ale postulował polityczne rozwiązania. Wro­ giem, na którego wskazano, odpowiedzialnym za te problemy, nie był gospodarczy, ale polityczny program rządu. Rząd Mazowieckiego poczytywano za zbyt umiar­ kowany, niechętny do usuwania „komunistów” z klu­ czowych stanowisk, zbyt elitarny, zdominowany przez jąjogłowych intelektualistów, a nie przez zwykłych lu­ dzi, zbyt kosmopolityczny, zapominający o obowiązku służenia „narodowi polskiemu”, i zbyt świecki, nieczu­ ły na wartości chrześcijańskie, jakich naród podobno się domagał. Innymi słowy, szkodliwe skutki gospo­ darczego liberalizmu mogły stanowić problem, ale jego przyczyn - zgodnie z nową retoryką Wałęsy - nale­ żało szukać w liberalizmie politycznym. Zmieńcie

147

priorytety polityczne, a problemy gospodarcze znikną. Wałęsa nigdy nie wyjaśnił, w jaki sposób walka z libe­ ralizmem politycznym doprowadzi do złagodzenia bo­ lączek wynikłych z liberalizmu gospodarczego, ale o to właśnie chodziło: gniew zrodzony na podłożu ekono­ micznym trzeba było przemienić w gniew polityczny, a to, czy przedstawiane rozwiązanie zda egzamin, nie miało już znaczenia. Choć było oczywiste, że u podłoża problemów ekono­ micznych, o których mówił Wałęsa, leży nowy kapitalizm kształtujący się w Polsce, w nowej narracji kapitalizm jawił się nie jako problem, ale jako rozwiązanie. Wałęsa zarzucał rządowi Mazowieckiego, że nie pozwala zako­ rzenić się „prawdziwemu” kapitalizmowi, czyli takiemu - w jego ujęciu - który przynosi korzyści ludziom pracy. Domagał się więc „przyspieszenia” reformy rynkowej, żeby szybciej ustanowić „kapitalizm”. Stanowisko Wałęsy odpowiada temu, co Kurt Weyland nazywa „neoliberalnym populizmem”, zjawiskiem coraz powszechniej występującym od początku lat dziewięć­ dziesiątych, odmiennym od lewicowego populizmu roz­ powszechnionego wcześniej, zwłaszcza w Ameryce Ła­ cińskiej 16. Podsycąjąc antykapitalistyczny gniew, ale nie dopuszczając do pojawienia się antykapitalistycznego dyskursu, Wałęsa przyczynił się do stworzenia środowi­ ska politycznego, w którym prawdziwy przeciwnik ludzi pracy nie mógł być nazwany, trzeba więc było stworzyć obiekty zastępcze. Wałęsa obiecywał od czasu do czasu, że realizacja jego propozycji pociągnie za sobą korzyści ekonomiczne, ale większość tych propozycji kładła na­ cisk raczej na walkę niż na stabilizację, na tożsamości niż na interesy, na emocje, a nie rozsądek. Zerwał z Mazo­ wieckim, żeby prowadzić ogłoszoną przez siebie „wojnę na górze”. Zapowiedział, że jako „prezydent z siekierą” podejmie działania przeciw wrogom, dzięki czemu nasta­

148

nie finansowa bonanza - każdy pracownik otrzyma 100 milionów złotych (około 4000 dolarów). Oznajmił, że przeprowadzi program „dekomunizacji”, czyli lustracji, mało zważąjąc na prawa człowieka. Rozejdzie się z tymi intelektualistami, którzy zerwali sojusz z robotnikami i prowadzą politykę niekorzystną dla „narodu polskie­ go”. Demonstrując swoje zdrowe, chrześcijańsko-narodowe referencje, nie powstydził się nawet przed uży­ ciem retoryki antysemickiej. „Jestem dumny, że jestem Polakiem - powiedział na jednej z konferencji praso­ wych - ale gdybym był Żydem, byłbym dumny z tego, że jestem Żydem” - sugerując, iż zwolennicy Mazowiec­ kiego powinni się przyznać, że są Żydami17. Z pewno­

ścią nie był antysemitą, czego dowodzi jego długoletnia współpraca z Polakami pochodzenia żydowskiego (jak jego bliski sojusznik Geremek) oraz fakt, że regularnie krytykował antysemityzm. Wprowadził jednak ten ele­ ment do walki politycznej, żeby pozyskać głosy tych, którzy, niezadowoleni z aktualnej sytuacji, przywykli winą za swoje materialne niepowodzenia obarczać „ob­ cych”. Wszystko, byle tylko nie krytykowano nowego systemu gospodarczego. W rzeczywistości między obydwiema stronami nie było prawie żadnych istotniejszych różnic. Zarówno Mazowiecki, jak i Wałęsa (czyli liberałowie i nacjonali­ ści, jak zaczęto ich nazywać) opowiadali się za prywaty­ zacją, słabymi związkami zawodowymi, zwiększeniem roli menedżerów i szybkim rozwojem gospodarki ryn­ kowej. Choć Wałęsa tak krytykował świeckich libe­ rałów, wspierała go wpływowa sieć tychże liberałów z Gdańska - jednego z nich miał wkrótce mianować premierem. Konflikt toczył się wokół koncepcji, jak dotrzeć do ziemi obiecanej i co zrobić z robotniczymi niepokojami, które obie strony uważały za istotną przeszkodę. Zwolennicy Mazowieckiego liczyli na to, że

149

napięcie da się rozładować, gdy skłonią „Solidarność” do poręczenia za politykę rządu, mieli więc do Wałęsy pretensje o „podżeganie mas”. Zwolennicy Wałęsy, ząjmując bardziej realistyczną postawę, rozumieli, że za­ nim zdołają rozładować gniew, muszą go zmobilizować. Jak stwierdził później jeden z głównych wówczas współpracowników Wałęsy, Jarosław Kaczyński: „Za­ sadniczą kwestią było dla nas to, kto wyartykułuje i wykorzysta do politycznych celów protest przeciw wszystkim przykrym aspektom reformy gospodar­ czej”18. Podczas gdy Mazowiecki i liberałowie uważali, że gniew klasowy nąjlepiej stłumić, negując jego istnie­ nie, ubierając bolesną w skutkach neoliberalną polity­ kę w patriotyczne slogany, które poprze każdy polityk, Wałęsa i nacjonaliści (konserwatyści) byli zdania, że trzeba stanąć z tym gniewem twarzą w twarz i prze­ chwycić go, żeby obronić reformę gospodarczą. Dodat­ kową zachętą była bez wątpienia perspektywa, że taka zmiana kierunku mogłaby wynieść do władzy grupę Wałęsy. Część historii sprowadza się w końcu do tego, że Wałęsa i Kaczyński wykorzystali domniemany gniew klasowy jako fortel, dzięki któremu pozyskali poparcie ludzi pracy dla swoich politycznych ambicji, obaj czuli się bowiem zagrożeni, widząc, jak dawni liberalni dzia­ łacze „Solidarności” umacniają się u władzy. Przyszłe wydarzenia pokazały jednak wyraźnie (jako że i jedni, i drudzy mieli w następnych latach sprawować władzę), że obie strony były zgodne co do tego, iż niezbędna jest kontynuacja polityki radykalnego urynkowienia mar­ ginalizującej pracowników, i że należy to czynić przy minimalnym udziale wywłaszczanych. Główna różni­ ca dotyczyła sposobów radzenia sobie z gniewem spo­ łecznym, jaki nieuchronnie rodziła ta polityka. To ze względu na odmienne stanowiska w tej kwestii jedna strona zyskała sobie miano „liberalnej”, a druga „nacjo­

150

nalistycznej”. Ostatecznie przewodniczący związku, de­ cydując się na to, by politykę gospodarczą krzywdzącą robotników atakowano bez odwoływania się do aspek­ tów gospodarczych, otworzył puszkę Pandory, której zawartość w następnym dziesięcioleciu będzie wiele razy dawała o sobie znać.

Antykomunistyczny substytut socjalizmu Polityka gospodarcza pod rządami prezydenta Wałę­ sy nie różniła się od tej pod rządami premiera Mazo­ wieckiego. Choć w swej retoryce Wałęsa nie pozostawiał na strategii Mazowieckiego suchej nitki, nie odwołał ze stanowiska jej autora, ministra finansów Leszka Balce­ rowicza. Na premiera wybrał liberała, zwolennika wol­ nego rynku Jana Krzysztofa Bieleckiego. Nawet tak bar­ dzo krytykowany podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń został utrzymany. Ale właśnie z powodu kontynuacji tego programu eko­ nomicznego trzeba było poszukać nowego ujścia dla gniewu. Wałęsie udało się w 1990 roku przechwycić gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym, ale zosta­ wszy prezydentem, nie mógł już uchodzić za opozycjoni­ stę. Ludzie oczywiście gotowi byli uwierzyć mu na słowo, a badania opinii publicznej wykazywały, że większość robotników jest umiarkowanymi zwolennikami gospo­ darczego liberalizmu, a nie radykałami rwącymi się do walki, jak na ogół wyobrażali ich sobie liberałowie. Prob­ lem polegał jednak na tym, że Wałęsa został prezyden­ tem w momencie, gdy znów pogorszyła się sytuacja gos­ podarcza. Przedsiębiorstwom było jeszcze trudniej niż w 1990 roku. Z kilku powodów - po pierwsze, podwyżki cen, które wcześniej były dla nich ratunkiem finansowym, przestały działać, bo popyt się obniżał, a konkurencja

151

zagraniczna była coraz silniejsza. Po drugie - ekspor­ towi na Zachód zaszkodziła stabilizacja złotego, a także utrzymanie przez Europę Zachodnią surowych ograni­ czeń importowych - choć Europa Wschodnia prawie cał­ kowicie otworzyła swoje rynki na towary z Zachodu19. I w końcu eksport na Wschód, dzięki któremu wiele firm utrzymywało płynność finansową, załamał się po upadku Związku Radzieckiego. (Innym znaczącym cio­ sem była utrata zyskownego, niszowego rynku w Iraku, na skutek sankcji nałożonych na ten krąj przez ONZ). Tak więc rok 1991, z którym ludzie łączyli nadzieje na odrodzenie, okazał się dla większości Rokiem Drugim wyniszcząjącego kryzysu ekonomicznego. Nasiliły się naciski na związki zawodowe - czyli na „Solidarność” - żeby coś z tą sytuacją zrobiły, a przynaj­ mniej podniosły jakiś hałas. Odszczepieńczy związek „Solidarność 80”, utworzony przez prawicowych, popu­ listycznych rywali Wałęsy, zanim jeszcze sam Wałęsa okazał skłonności do gestów o prawicowo-populistycznym charakterze, zaczął odbierać członków „Solidarno­ ści”, krytykując skutki planu Balcerowicza (i sugerując, że jest to spisek Zachodu przeciwko narodowi polskie­ mu). Choć OPZZ było wiele mniej wojownicze, jako że jego członkowie i liderzy zostali wychowani w etosie uległości, też zaczęło reagować na oddolne naciski. Kie­ dy więc po wyborze Wałęsy „Solidarność” ogłosiła, że dystansuje się od polityki, jej członkowie, jak się zdawa­ ło, zaaprobowali takie stanowisko. Delegaci na krajowy zjazd związku w kwietniu 1991 roku odrzucili następcę Wałęsy wyznaczonego przez obecnego prezydenta i na nowego przewodniczącego wybrali Mariana Krzaklew­ skiego. Krzaklewski, inżynier ze Śląska, podkreślał

w swoim programie, że będzie się trzymał z daleka od polityki i pozostanie „prawdziwym związkowcem”. Jak się przekonamy, nie dotrzymał żadnego z tych przyrze­

152

czeń. Lojalność wobec szybkiego urynkowienia prze­ kreśliła deklarację o wierności „prawdziwym ideom związkowym”, a w połowie lat dziewięćdziesiątych Krza­ klewski upolitycznił związek jeszcze bardziej, czyniąc zeń bazę prawicowej partii politycznej. Ale w 1991 roku dobrze rozumiał, że trzeba zabrać głos na temat niezado­ wolenia ludzi pracy. Strąjki - w większości dzikie - wybuchły w 1991 roku. Było ich jeszcze niewiele, znacznie mniej, niż mogłoby wynikać ze skali kryzysu gospodarczego - według ofi­ cjalnych danych przez cały rok odbyło się 450, w porów­ naniu z 205 w 1990 roku. Poza tym jako że nadal utrzy­ mywała się wiara w idee wolnego iynku, większość strąjków nie wyrażała sprzeciwu wobec urynkowienia gospodarki, ale wobec warunków hamujących skutecz­ ne urynkowienie20. W pierwszej połowie 1991 roku wy­ buchały przeważnie w małych, ale konkurencyjnych przedsiębiorstwach państwowych, których pracownicy protestowali przeciw podatkowi od ponadnormatyw­ nych wynagrodzeń. Podatek ten, ogranicząjąc wzrost plac nawet przy wyższej produktywności, hamował pro­ ces zdrowej restrukturyzacji, najlepsi pracownicy szu­ kali bowiem zatrudnienia gdzie indziej. (Rząd Bielec­ kiego wyłączył spod tego podatku firmy prywatne i sprywatyzowane). W drugiej połowie roku rozpoczęły się strajki w wielkich zakładach wytwórczych zagrożo­ nych upadkiem z powodu niespodziewanego rozpadu Związku Radzieckiego. Ich pracownicy domagali się nowych dotacji nie dlatego, że uważali, iż rząd powinien ratować niekonkurencyjne firmy, ale ponieważ nieocze­ kiwany rozwój sytuacji międzynarodowej zagroził ist­ nieniu ich przedsiębiorstw, które dopiero zaczęły się restrukturyzować. Chociaż strajki miały racjonalne podłoże, krajowe kierownictwo „Solidarności” z Krzaklewskim na czele

153

konsekwentnie się im sprzeciwiało, jako „niekorzyst­ nym dla reformy gospodarczej”. Uczestniczyły w nich co prawda zakładowe organizacje „Solidarności”, ale głównie dlatego, żeby zachować wiarygodność i zapano­ wać nad protestami. Choć działacze związkowi zazna­ czyli ostatecznie swoją obecność, błędem byłoby uwa­ żać, że strajki te zostały zainspirowane przez związek. Nie chciał on mobilizować robotników, ale utrzymać ich w ryzach, w tym zaś celu działacze musieli często sta­ wać na czele protestów, żeby uniknąć oskarżenia, że się sprzedali. Hegemoniczna pozycja „Solidarności” mogła jeszcze ograniczać niepokoje w zakładach pracy, ale pogłębiają­ cy się kryzys gospodarczy i coraz częściej wybuchające strąjki, z których większość kończyła się niepowodze­ niem, były sygnałem nagromadzenia się znacznych zaso­ bów gniewu, nadającego się do wykorzystania w celach politycznych. Ale dokąd miał się tym razem skierować? Wałęsa nie chciał tworzyć własnej partii politycznej, Ma­ zowiecki nie chciał organizować robotników, a dawni komuniści byli nadal zbyt zdyskredytowani, by stano­ wić jakąś alternatywę. Rozdrobnienie sceny politycznej oznaczało, że gniew nie miał naturalnego, zinstytucjona­ lizowanego siedliska. Rok wcześniej Wałęsa próbował go zatamować, kandydując na prezydenta. W 1991 roku związek musiał sobie zadać pytanie, jak ten gniew teraz powstrzymać21. Oznaki niepokoju były coraz liczniejsze, baza członkowska naciskała, domagając się jakiejś for­ my mobilizacji opartej na kryterium klasowym. Jednak­ że przywódcy „Solidarności”, nawet pod kierownictwem Krzaklewskiego, byli temu niechętni. Elita związku po­ trzebowała nowej narracji, która mogłaby wyjaśnić prob­ lemy ekonomiczne, unikając krytyki urynkowienia. Za­ chodziła obawa, że gniew ludzi pracy skieruje się zaraz przeciwko rodzącemu się kapitalizmowi, potrzebny był

154

więc inny wróg. Związek szybko takiego wroga znalazł - posłużyła do tego narracja lustracji. Nie stworzył jej sam związek, ale rząd Jana Olszew­ skiego, który pełnił funkcję premiera przez pięć mie­ sięcy 1992 roku. Okres ten okazał się dla „Solidarnoś­ ci” unktem zwrotnym. Olszewski, prawnik, który ode­ grał istotną rolę w opracowaniu statutu „Solidarności” w 1980 roku, od 1990 roku współpracował ściśle z Poro­ zumieniem Centrum, konserwatywną partią będącą sukcesorką „Solidarności”, założoną przez zwolenników kandydowania Wałęsy na prezydenta. Byli to należący do elity konkurenci dominujących liberałów. Zamierza­ li przejąć władzę od liberałów „Solidarności” zasiadają­ cych w parlamencie po tym, jak Wałęsa przejął ją na stanowisku prezydenta. Wśród haseł, jakimi propago­ wali swoją sprawę, znalazły się apele o szybkie przejście do „niepodległej Polski”, wolnej od wszelkich „komuni­ stycznych wpływów”, zdolnej kroczyć własną drogą ku „prawdziwemu kapitalizmowi”. Olszewski, któiy stał na czele kruchej koalicji pięciu samozwańczych partii prawicowych, utrzymywał, że jest przeciwko terapii szo­ kowej i nalegał na usunięcie Balcerowicza ze stanowi­ ska ministra finansów. Nacisk kładł głównie na zmianę polityczną, której centralnym punktem był niezbyt jas­ ny program „dekomunizacji”, a nie na zmianę ekono­ miczną. Przedstawiał się jako naczelny „dekomunizator”, a jako nowy i jedyny środek na wszystkie bolączki proponował radykalną lustrację. Głównym elementem tej narracji było przekonanie, że „zły” komunizm zagraża „dobremu” kapitalizmowi. Powodem wszystkich nieszczęść kraju były utrzymujące się wpływy komunistów. Olszewski twierdził, że Pol­ ska w 1992 roku nadal pozostąje krąjem komunistycz­ nym i że jego rząd jest pierwszym, który coś z tym zro­ bi. Szczególną uwagę zwracał na dawnych towarzyszy

155

partyjnych nadal kierujących bankami oraz na fakt, że w ministerstwach na średnim szczeblu wciąż pracują urzędnicy mianowani przez komunistów. Z zapałem god­ nym McCarthy’ego głosił, że agenci komunistyczni nadal dziaiąją na wszystkich szczeblach władzy, gospodarczej i politycznej. Trzeba ich ujawnić i przeprowadzić czystkę, ponieważ jeśli się tego nie zrobi, kraj będzie żył pod groźbą szantażu i sabotażu. Olszewski opowiadał się za wolnym rynkiem, ale twierdził, że w Polsce coś takiego nie istnieje: rynkiem rządzą komuniści, i to właśnie ci niegodziwcy, a nie przejście do gospodarki rynkowej, są powodem trudności gospodarczych, które wywołują gniew robotników22. Mimo całej moralnej siły narracji lustracyjnej, podkreś­ lającej konieczność ukarania zbrodni, warto zauważyć, że moralność zawsze odgrywała dla Olszewskiego rolę drugorzędną. Skupiał się raczej na kwestiach gospodar­ czych, co tłumaczy poparcie, jakiego udzielali mu robot­ nicy. Głównym uzasadnieniem dekomunizacji według Olszewskiego nie było ukaranie zbrodniarzy z przeszło­ ści, ale obrona robotników, polegająca na przejęciu gos­ podarki od tych, którzy ją doprowadząją do ruiny i sieją korupcję. Proponowany przezeń dyskurs atakował real­ nie istniejącą gospodarkę rynkową w imię wyidealizowa­ nej. „Niewidzialna ręka iynku - powiedział, nawiązując do przenośni, jaką Adam Smith określił kapitalizm - oka­ zała się ręką aferzysty, okradąjącego Skarb Państwa z publicznych pieniędzy”. Sformułowanie to oburzyło liberałów, uznali bowiem, że osłabi poparcie dla gospo­ darki rynkowej. Należy je wszakże raczej interpretować jako próbę utrzymania poparcia dla wolnego ryn­ ku w sytuacji narastającego sprzeciwu - upragnioną „prawdziwą” gospodarkę rynkową umieszczało w nie­ określonej przyszłości. Olszewski wychwalał wolny ry­ nek i prywatyzację - pod warunkiem, że „funkcjonowały

156

właściwie”. Gdy winą za uciążliwości kapitalizmu obar­ czało się komunistów, mit „prawdziwego kapitalizmu” pozostawał nienaruszony. W taki sposób premier mógł zarówno mobilizować gniew klasowy, jak i kierować go przeciwko celom niemającym klasowego charakteru. Chciał przemienić narastąjący już gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym, ignorowany przez liberałów, w gniew zwracający się przeciwko przeciwnikom poli­ tycznym. Siła takiej postawy wynikała z faktu, że nie było innej prorynkowej ideologii zdolnej przyciągnąć wyborców. Idee wolnego rynku były popularne nawet w sytuacji, gdy realia rynku nie cieszyły się popularnością, a kon­ cepcja dekomunizacji dawała wyjaśnienie pozwaląjące ludziom zachować prorynkowe przekonania, a przy tym krytykować skutki gospodarki rynkowej. Siła „olszewików” - tak nazwali ich liberałowie, nawiązując do „bol­ szewików” - nie wzięła się stąd, że robotnicy byli jako­ by podatni na irracjonalne myślenie (często wysuwany argument liberałów, i to nie tylko wschodnioeuropej­ skich)23. Zyskali ją dlatego, że przedstawili niesocjalistyczną ideologię wyjaśniąjącą bolączki ekonomiczne. Li­ berałowie powtarzali, że transformacja jest trudna i że robotnicy muszą po prostu ponosić jej koszty. Socjali­ ści zaczynali formułować swoją klasyczną krytykę eko­ nomiczną, ale na skutek doświadczeń z komunizmem narracja ta nie mogła jeszcze zostać zaakceptowana. Po­ lityczni przeciwnicy liberalizmu wypełnili próżnię: za­ prezentowali krytykę kapitalizmu, która pozostawiała kapitalizm nietkniętym. To wyjaśnia schizofreniczny charakter rządu Olszew­ skiego, tak dezorientujący większość obserwatorów. Rząd ten doszedł do władzy, obiecując skończyć z planem Balce­ rowicza, tymczasem wkrótce się okazało, że też go realizu­ je. Pomstował przeciw radykalnym środkom narzuconym

157

przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ale później potulnie zgodzi! się na wszystkie jego warunki. Jeszcze bardziej skrąjnej wolty dokonał w kwestiach dotyczących ludzi pracy. Minister pracy i polityki socjalnej w rządzie Olszewskiego, obejmując urząd, przeprosi! za „arogan­ cję” poprzednich ekip rządowych, ale kiedy rozpoczęły się protesty nauczycieli, minister edukacji pogrozi! laską i zapowiedział przygotowanie ustaw odbierających im prawo do strajku24. Większość obserwatorów skupiała uwagę na wybranym aspekcie tych zachowań, zależnie od tego, czy chcieli dowieść, że rząd jest „naprawdę” pro- czy antyrynkowy, lewicowy czy prawicowy. Oba aspekty wszakże składały się na jedną całość - Olszewski wybrał po prostu krytykę wolnego rynku jako metodę jego obrony. Bronił go przed rodzącą się wrogością ludzi pracy, krytykując go na płaszczyźnie niemającej związ­ ku z gospodarką. Ruch Olszewskiego miał charakter prawicowy, ponieważ starał się organizować gniew zro­ dzony na podłożu ekonomicznym tak, by zwrócił się przeciw celom politycznym, a nie wolnemu rynkowi. „Komuniści” pasowani na wrogów rychło zmienili się w Innych - „niekatolików” czy „niewierzących”, choć sam Olszewski nie był katolickim fundamentalistą. Nie trzeba było długo czekać - „liberałowie” też stali się wrogami utożsamianymi z „lewicą” ze względu na swoją świeckość. Każdy mógł więc stać się celem. W miarę pogarszania się sytuacji gospodarczej zwracano się do społeczeństwa, by wskazywało swoich wrogów. W taki sposób polityka dawała pożywkę teoriom spiskowym. Robotnicy trwonili swój gniew, kierując go przeciw ilu­ zorycznym przeciwnikom, przez co przyczyniali się do tworzenia nieliberalnego ustroju, chroniącego wyłącznie interesy rodzącej się nowej elity. Olszewski, wzorem innych potencjalnych organiza­ torów gniewu ludzi pracy, chciał mieć pewność, że nie

158

zostanie on zmobilizowany przeciw nowemu systemowi gospodarczemu, który sam popierał. Jako inteligentny polityk wiedział, że gniewu społecznego nie można igno­ rować, trzeba go wykorzystać. Proponowane przezeń roz­ wiązanie nie dotyczyło źródła wspomnianego gniewu. Robotnikom miał pozostać system, w którym karę pono­ siliby wyimaginowani wrogowie, natomiast zasadniczy powód gniewu - nieinkluzywna gospodarka rynkowa i funkcjonujące w jej ramach słabe związki zawodowe - pozostałby nietknięty. Innymi słowy, sami mieli uwie­ rzyć w nieliberalne rozwiązanie. Ku takiemu właśnie rządowi i takiej narracji skłaniała się obecnie „Solidarność”. Dla przywódców szczebla kra­ jowego była to kontynuacja poprzednich rządów, nieco dostosowana do nowych czasów. Uznali ją za odpowied­ nie dopełnienie prezydentury Wałęsy, choć prezydent i nowy premier bardzo się nawzajem nie lubili. I Olszew­ ski, i Wałęsa zabiegali o względy, kreując się na obroń­ ców „zwykłych” ludzi przed „czerwonymi baronami” i byli o wiele mocniejsi w słowach niż w praktycznej polityce. Olszewski dalej się posuwał w krytyce neoliberalizmu niż Wałęsa, ale było to niezbędne dla przechwy­ cenia zrodzonego na podłożu ekonomicznym gniewu, który Wałęsa rok wcześniej zmobilizował, ale, ponieważ nie miał zamiaru tworzyć partii, gniew ten znów był do wykorzystania. Poza tym połączenie wojowniczej retory­ ki z kapitulacją w praktyce stanowiło dalszy ciąg znane­ go wzorca z okresu po 1989 roku. Starania, jakie podej­ mował Olszewski, by gniew o ekonomicznym podłożu skierować przeciw pokonanym przeciwnikom, pokrywa­ ły się ze strategią „Solidarności” i Wałęsy. Ostatecznie związek za rządów Olszewskiego wsparł kilka większych protestów. Nie były one jednak wyra­ zem nowej wojowniczości związkowców, ale zawierały się w ramach narracji przyjętej przez premiera. W kwietniu

159

1992 roku, gdy przedstawiono projekt budżetu zakłada­ jący znaczne cięcia wydatków (wbrew obietnicom skła­ danym przez Olszewskiego podczas kampanii wybor­ czej, ale w zgodzie z wymaganiami MFW i zachodnich wierzycieli)25, „Solidarność” zorganizowała największą po 1989 roku demonstrację, z udziałem około 50 tysięcy ludzi. Miała to być rzekomo reakcja na trudności mate­ rialne26, ale hasła piętnowały prawie wyłącznie „zdraj­ ców i złodziei” zasiadąjących w parlamencie27. Gniew, wywołany narastąjącym bezrobociem (uznanym przez dwie trzecie społeczeństwa za główny problem kraju) czy nieustannym obniżaniem się poziomu płac real­ nych, został przez „Solidarność” - oraz zwolenników Ol­ szewskiego, nadąjących ton - utopiony w żądaniach, by „komunistów i zbrodniarzy” wtrącić do więzień. Może to lepsze od zwalania winy na „Żydów”, ale zasada ste­ rowania gniewem pozostaje ta sama. Rząd Olszewskiego upadł nagle w czerwcu 1992 roku. Powodem był sposób, w jaki zabrał się do lustracji. Mini­ ster spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz rozpo­ wszechnił w Sejmie listę domniemanych „kolaborantów komunistycznych”, na której znalazły się nazwiska dzie­ siątków posłów ściśle związanych z dawną opozycją soli­ darnościową, a nawet samego Wałęsy. W ciągu kilku dni różne partie wywodzące się z „Solidarności” zjednoczyły wysiłki, by obalić rząd. Choć i posłowie „Solidarności” głosowali za odsunięciem Olszewskiego od władzy, na krajowym zjeździe związku, który zebrał się kilka dni później, dało się zauważyć, że stylizowany gniew Olszew­ skiego pozostawił ślady w umysłach działaczy. Ku zasko­ czeniu Krzaklewskiego delegaci zachowywali się tak, jak gdyby wszystkie ogromne gospodarcze problemy krąju sprowadziły się do kwestii, co zrobić ze zdrajcami w soli­ darnościowych szeregach. Związkowcy uwierzyli w „listę Macierewicza” oraz odrodzeńczą moc zdrowej czystki.

160

Wygwizdano Wałęsę, który przybył wygłosić przemówie­ nie do ujazdu. Nie mogli go zaatakować na ekonomicznej płaszczyźnie, brakowało im bowiem odpowiedniego języ­ ka czy sformułowań, wyszydzili go więc jako zwykłego komunistycznego agenta. Delegaci, na których twarzach wyraźnie malowała się wręcz wściekłość, weszli w ro­ le wielkich inkwizytorów, broniących chrześcijańskiej wspólnoty przed ziem i bluźnierstwem. Telewidzowie oglądąjący obrady odnosili wrażenie, że rewolucja zaczęła pożerać własne dzieci. Wałęsa po raz pierwszy w swojej karierze nie wiedział, jak zareagować28. Mamrocząc, jak kiedyś Nixon, „nie jestem agentem”, opuścił zgromadze­ nie, stwierdzając, że nie jest to już jego „Solidarność”. Delegaci przegłosowali uchwałę o udzieleniu mu nagany.

Bojowe interludium „Solidarność” zmieniła w tym momencie kurs, ale nie na długo. Liderzy związkowi byli, jak się wydąje, zaszoko­ wani nasileniem gniewu, z jakim się spotkali. Zdawali sobie sprawę, że przyczynili się do jego rozpowszechnie­ nia, podchwytując antykomunistyczną retorykę Olszew­ skiego. Wiedzieli jednak również, że nie mają temu gnie­ wowi nic do zaoferowania, nie mają gdzie go skierować. Liczba członków związku malała, bezrobocie rosło, robot­ nicy wciąż nie mieli pojęcia, jak wyjść z kryzysu. W takiej sytuacji podstawianie celów zastępczych, na które miał się skierować gniew zrodzony z przyczyn ekonomicz­ nych, groziło sprowadzeniem „Solidarności” na manow­ ce. Przywództwo próbowało więc ująć go w karby. Solidar­ nościowi posłowie wynegocjowali nową koalicję rządzącą, by zastąpić rząd Olszewskiego. Koalicja, z nową premier Hanną Suchocką, skupiła liberalne i narodowe odła­ my dawnej „Solidarności”, które ścierały się ze sobą od

161

1989 roku. Związek starał się przywrócić swój wizerunek gwaranta reformy. Okazało się jednak, że prawdopodobnie jest już za późno. Próba okiełznania gniewu tylko go spotęgowała. Ponieważ zabrakło znaczącej politycznie grupy, która spróbowałaby przechwycić gniew klasowy, przed robot­ nikami po raz pierwszy od upadku komunizmu otwo­ rzyła się realna możliwość zorganizowania go według kryteriów ekonomicznych. Nastąpiło to wraz z falą strąjków, które rozpoczęły się jesienią 1992 roku, po upadku rządu Olszewskiego. Strajki były wymierzone zarówno w rząd, jak i w „So­ lidarność”. Nigdy nie przybrały skali strajku generalne­ go, ale po raz pierwszy liczne załogi pracowników w róż­ nych zakładach pracy przystąpiły do strajku wbrew woli „Solidarności”. Ruch protestu zaczął się w głównych sektorach przemysłowych - takich jak przemysł samo­ chodowy, lotniczy, wydobycie węgla i miedzi - i rozsze­ rzył się na sektor publiczny, a nawet gospodarstwa rol­ ne. Robotnicy przemysłowi domagali się podwyżek płac, oddłużenia swoich zakładów pracy i zniesienia po­ datku od ponadnormatywnych wynagrodzeń. Rolnicy blokowali drogi, żądając tanich kredytów i wysokich ta­ ryf celnych. Pracownicy służby zdrowia i oświaty wy­ stępowali o podwyżki, uwzględniające wzrost kosztów utrzymania, i o wyrównanie płac do poziomu średniej krajowej. Każdy z tych strajków dotyczył kwestii bytowych. Przyłączały się do nich zarówno upadąjące zakłady pra­ cy, jak i te dobrze prosperujące. Na jednym krańcu te­ go spektrum były zakłady lotnicze w Mielcu, których robotnicy zastrąjkowali, kiedy trzeci miesiąc pod rząd nie otrzymali pensji, choć stan liczebny załogi zmniej­ szył się o połowę w porównaniu z rokiem 1989, a wyna­ grodzenie było niższe niż połowa średniej krąjowej. Na

162

drugim krańcu można umieścić KGHM Polska Miedź i fabrykę Fiata w Tychach. W Polskiej Miedzi, najwięk­ szym w kraju przedsiębiorstwie przemysłowym, zatrud­ niającym ponad 40 tysięcy osób, jednym z najlepiej prosperujących, pracownicy odrzucili niewielką pod­ wyżkę pensji wynegocjowaną przez „Solidarność”, twierdząc, że zakład jest w tak dobrej kondycji, że mo­ że sobie pozwolić na większą. Przeciwko „Solidarności” wystąpili też robotnicy w Tychach, gdzie Fiat przejął miejscową fabrykę samochodów (FSM). Związek do­ magał się umiarkowanej podwyżki płac, natomiast pra­ cownicy zażądali, by wynagrodzenie miesięczne było utrzymane na poziomie 10 procent ceny produkowane­ go przez nich samochodu Fiat Cinquecento. Według standardów zachodnich było to całkiem racjonalne, ale oznaczało ponadtrzykrotną podwyżkę ich obecnej pen­ sji. Nie tylko żądanie płacowe, ale i sama akcja była sprzeczna z etosem „Solidarności”, zdecydowanie prze­ ciwnej mobilizowaniu pracowników przeciw prywat­ nym pracodawcom. Strajk z 1992 roku, trwąjący przez dwa miesiące, był pierwszym i jednym z największych po 1989 roku strajków w prywatnej firmie29. Kiedy się okazało, że „Solidarność” nie potrafi opano­ wać ruchu protestacyjnego, próbowała go odizolować, ale to stworzyło tylko dogodną okazję dla małych, bojowych związków klasowych, które urosły w silę. Na umiarkowa­ nej postawie „Solidarności” skorzystała głównie „Soli­ darność 80”, wojownicza frakcja o nacjonalistycznym nastawieniu, założona przez byłych działaczy, których Wałęsa wykluczył z kręgu decydentów. Teraz stała się jedyną organizacją dążącą konsekwentnie do mobilizo­ wania gniewu klasowego. Tak jak Olszewski uznawała byłych komunistów i nowych kapitalistów za jedno i to samo, ale podczas gdy Olszewski, podobnie jak oficjal­ na „Solidarność”, posługiwał się tym argumentem tylko

163

po to, by protestować przeciwko wpływom „czerwo­ nych” w polityce, „Solidarność 80” przyjęła na siebie rolę obrońcy robotników przed komunistami podszywa­ jącymi się w zakładach pracy pod kapitalistów. Gdy „Solidarność” starała się zmarginalizować nieza­ dowolenie świata pracy, zwłaszcza po niepowodzeniu lustracji, „Solidarność 80” wkroczyła na arenę wydarzeń, by organizować gniew według kryteriów klasowych. Oka­ zało się to szczególnie skuteczne w zakładach przemysło­ wych na Śląsku. W lipcu „Solidarność 80” przeprowadziła strąjk w fabryce samochodów w Tychach, choć miała tam tylko 160 członków wśród siedmiotysięcznej załogi. Na początku września liczba jej członków wzrosła do 200030. Wobec takiego rozwoju wydarzeń włączyło się również OPZZ. Pod koniec sierpnia „Solidarność 80” wraz z OPZZ i kilkoma mniejszymi związkami powołała do życia krąjowy komitet strajkowy, który wysunął 21 postu­ latów. Złośliwe to posunięcie - podczas strajków w 1980 roku robotnicy z „Solidarności” też przedstawili 21 postu­ latów wobec partii, a samo sformułowanie weszło na trwale do związkowej symboliki - sprawiło, że „Solidar­ ność” uznała strajk za wyłącznie polityczny manewr. Rola odegrana przez dawnych adwersarzy przekonała „Soli­ darność”, że fala strąjków z 1992 roku to „odwet za sier­ pień 1980 oraz za rok 1989” i że „z tego rodząju sojuszem negocjować się nie powinno”31. Ostatecznie fala strąjków nigdy nie wykroczyła poza ograniczony zasięg. Strajki w dużej mierze nie miały nawet poparcia większości załogi danego zakładu pra­ cy. Zakończyły się z początkiem września, nie odniósł­ szy znaczących zwycięstw. W niektórych przypadkach wojownicze związki zaakceptowały umiarkowane roz­ wiązania, wynegocjowane wcześniej przez „Solidar­ ność”. Fala strąjków okazała się jednak dla „Solidar­ ności” punktem zwrotnym. Po raz pierwszy jej apele

164

o umiarkowanie nie były równoznaczne z nakazem po­ wrotu do pracy. Ponadto straciła wielu lokalnych dzia­ łaczy. Zmęczyła ich rola głosu nawołującego do roz­ sądku, za co od władz lub kierownictwa zakładu pracy otrzymywali niewiele. W niektórych fabrykach cała or­ ganizacja „Solidarności” przekształciła się w „Solidar­ ność 80”32. Skończył się miodowy miesiąc z terapią szo­ kową. Frustracja z powodów ekonomicznych osiągnęła punkt, w którym nie dawała się już uspokoić nawoły­ waniami, żeby „trochę jeszcze poczekać”.

W tym właśnie momencie „Solidarność” dokonała nąjwiększej, choć w ostatecznym rachunku krótkotrwałej, wolty. Nie potrafiąc już w wiarygodny sposób zmieniać kierunku gniewu klasowego i z całą pewnością nie mogąc go ignorować, co wykazała fala strajków, uznała w końcu ten gniew za swój. Przez sześć miesięcy, od grudnia 1992 do mąja 1993 roku, działała jako bojowy związek walczący o ekonomiczne interesy ludzi pracy. Jej pierwszym posunięciem było zorganizowanie wiel­ kiego strajku górników w grudniu 1992 roku. Od 1989 roku zdecydowanie popierała „reformę” sektora węglo­ wego, której celem było nie tyle urynkowienie tej gałęzi przemysłu, ile jej likwidacja. Choć węgiel należał do nąjlepszych źródeł zagranicznej waluty dla krąju, rząd nałożył ograniczenia na jego eksport, co zwiększyło za­ dłużenie nawet lepiej prosperujących kopalń, doprowa­ dzając do zwolnień pracowników. Jak się wyraził jeden z katowickich socjologów, „społeczne przyzwolenie na realizację takiej polityki restrykcji wobec górnictwa węg­ lowego było możliwe dzięki roli, jaką w jej akceptacji odegrał związek zawodowy «Solidarność», a zwłaszcza [...] Krąjowa Komisja Górnictwa NSZZ ,,«S»”33. Kiedy jednak letnie strąjki unaoczniły „Solidarności”, że może

165

stracić kontrolę nad kopalniami, obrała inny kurs i zor­ ganizowała nąjwiększy strajk w całej epoce postkomu­ nistycznej. Był to podobno największy strajk górników w historii Europy - trwał trzy tygodnie, wzięło w nim udział 320 tysięcy robotników z 65 kopalń. Wkrótce potem, na początku 1993 roku, „Solidarność” poderwała do strajku personel szpitali oraz nauczycieli, grupy zawodowe, które w przeszłości zawsze się po­ wstrzymywały od protestów. Teraz jednak ich gniew, wywołany pogarszającymi się warunkami materialnymi i niedotrzymaniem obietnic przez rząd, podkopywał po­ parcie dla „Solidarności”. Ustawa z 1989 roku, gwarantu­ jąca pracownikom służby zdrowia przeciętne wynagro­ dzenie w wysokości 106 procent średniej krajowej, była systematycznie naruszana przez każdy kolejny solidar­ nościowy rząd, nawet gdy najwyższe ciało sądownicze orzekło, że władze muszą się do niej zastosować. W1993 roku przeciętna płaca w sektorze publicznym wynosiła około 75 procent średniej krajowej. Poza tym w odróżnie­ niu od sektora wytwórczego pracownicy budżetówki nie mogli liczyć na żadne udziały w prywatyzacji, których perspektywa mogłaby ich pocieszyć. Po 1989 roku, kiedy zapanował etos „każdy sektor wyrywa dla siebie”, sytua­ cja pielęgniarek i nauczycieli bardzo się pogorszyła, po­ nieważ nie rwali się do protestów. Wielu obwiniało „Soli­ darność”, że do tego dopuściła. Związek, chcąc uzyskać rozgrzeszenie, zorganizował w maju 1993 roku serię ma­ sowych protestów, demonstracji, następnie strajków, których kulminacją był strąjk ponad pół miliona nauczy­ cieli i pracowników służby zdrowia (żeby miał jeszcze większą siłę nacisku, nauczyciele zastrajkowali w tygo­ dniu egzaminów maturalnych). W tym samym czasie warszawscy działacze „Solidar­ ności” rozpoczęli serię akcji protestacyjnych, zakończo­ nych jednodniowym strajkiem powszechnym 20 maja.

166

Domagali się między innymi moratorium na podwyżki cen paliwa, rozszerzenia uprawnień do zasiłku dla bezro­ botnych w szczególnie dotkniętych bezrobociem regio­ nach (rząd Suchockiej zamierzał ograniczyć te uprawnie­ nia) i położenia kresu jaskrawym naruszeniom prawa pracy34. Ta nagła wojowniczość, jaką wykazała „Solidarność”, doprowadziła ją do otwartego konfliktu z rządem, który od 1989 roku konsekwentnie popierała. Tym razem jed­ nak związek się nie wycofał. Kiedy rząd oznąjmił, że podwyżki płac zrujnują budżet, solidarnościowi posłowie zaczęli walczyć o jego korektę. Budżet jednak uchwalo­ no, a ministrowie wywodzący się z „Solidarności” nie zgodzili się go zmienić. Wtedy posłowie solidarnościowi, na polecenie związku, przedstawili wniosek o wotum nieufności dla rządu. Nie był to bluff. Kiedy doszło do głosowania, rząd Suchockiej został obalony jednym gło­ sem. „Solidarność”, walcząc o sprawy bytowe, doprowa­ dziła do obalenia rządu o solidarnościowym rodowodzie. Parasol został zamknięty.

Ekskomuniści dochodzą do władzy Prezydent Wałęsa rozwiązał parlament i rozpisał no­ we wybory. Zwyciężyli w nich byli komuniści, co za­ wróciło „Solidarność” z nowo obranej drogi - zarzuciła kształtujący się program klasowy i powróciła do szaleń­ stwa lustracji. Wybory parlamentarne 1993 roku przyniosły decydu­ jące zwycięstwo dwóm partiom będącym „sukcesorkami” starego reżimu. Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD), wywodzący się z dawnej partii rządzącej, okazał się wielkim zwycięzcą, zdobywając 20,4 procent głosów (w porównaniu do 12 procent przed dwoma laty). Drugie

167

miejsce, z 15,4 procent głosów, zajęło Polskie Stronnic­ two Ludowe, następca „sojuszniczej” partii chłopskiej z czasów komunistycznych. Ponieważ nowa ordynacja wyborcza została opracowana tak, aby promować duże partie i zapobiec rozdrobnieniu, które tak osłabiało Sejm w poprzedniej kadencji, proporcje te przełożyły się na 37 i 29 procent miejsc w nowym parlamencie - obie partie uzyskały więc prawie dwie trzecie głosów, potrzebne do przeforsowania ustaw. Dla „Solidarności” bolesne było nie tyle zwycięstwo jej dawnych przeciwników, ile jego konsekwencje dla opo­ zycji politycznej. Przedstawiciele dawnej opozycji solidar­ nościowej znaleźli się w Sejmie tylko dzięki liberalnej Unii Demokratycznej Mazowieckiego (trzecie miejsce, 10,6 procent głosów) oraz częściowo Unii Pracy (byli so­ cjaldemokraci solidarnościowi), Konfederacji Polski Nie­ podległej (nacjonaliści) oraz osobliwemu tworowi, jakim był Bezpartyjny Blok Wspierania Reform35. Ważny blok postsolidarnościowych partii katolickich i konserwatyw­ nych, z partią Olszewskiego włącznie, nie przekroczył jednak pięcioprocentowego progu wyborczego. To samo stało się z samym NSZZ „Solidarność”, którego lista kandydatów uzyskała tylko połowę głosów niezbędnych do przekroczenia progu wyborczego. Około jednej trzeciej głosów padło na partie, które nie znalazły się w parlamencie. Ponieważ były to głównie partie konserwatywne powołujące się na związki z „Soli­ darnością”, powstała w ten sposób duża opozycja poza­ parlamentarna złożona z niezadowolonych byłych dzia­ łaczy „Solidarności”. I to na niej związek skupił teraz uwagę. Przestał walczyć o ekonomiczne interesy ludzi pracy równie nagle, jak przed rokiem zaczął. Zamiast reprezentować robotników stał się przedstawicielstwem zawiedzionych i izolowanych politycznych aktywistów „Solidarności”, którzy byli teraz poza parlamentem opa­

168

nowanym przez ich historycznych wrogów. Gdyby partie prawicowe wygrały wybory, „Solidarność” mogłaby na­ dal ząjmować się kwestiami ekonomicznymi, zostałaby zapewne zmuszona do dalszego funkcjonowania w roli związku zawodowego, w którą niedawno weszła. Ale nie­ powodzenie wspomnianych partii doprowadziło do tego, że na prawicy powstała wielka dziura. Krzaklewski do­ strzegł nadarzającą się sposobność. Pierwsza akcja podjęta przez związek po wyborach już zapowiadała zwrot na prawo. Związek podejmował takie działania, choć wyraźnie kolidowały z ekonomicznymi interesami jego członków. Kiedy na przykład nowo mia­ nowany minister pracy Leszek Miller zaproponował spo­ tkanie z „Solidarnością”, żeby omówić dziedziny ewen­ tualnej współpracy, Krzaklewski odmówił z powodu „komunistycznych” afiliacji Millera. Ten ostatni, zdąjąc sobie sprawę, że jego partia ma słabą legitymację w krę­ gach wojowniczo nastawionych związkowców, spodzie­ wał się, że przez te negocjacje da się zapobiec kryzysom politycznym w przyszłości. Oznaczało to, że „Solidar­ ność” mogłaby uzyskać koncesje, jakich nie zdołała wy­ móc na dawnych solidarnościowych liberałach. Odmówi­ ła jednak nawet podjęcia takiej próby - także i wtedy, gdy Miller nagiął protokół na korzyść związku, proponu­ jąc, że sam pojedzie do Gdańska zamiast przyjmować delegatów „Solidarności” w Warszawie. O ile zwycięstwo lewicy oburzyło, a zarazem rozczaro­ wało „Solidarność”, o tyle praktyczne jego skutki tchnę­ ły w związek nowe życie. Wyleczył się z kryzysu tożsa­ mości, ożywiając starą narrację. Znów wiedział, jakie zadanie przed nim stoi: musi walczyć z komunistami. Można było odnieść wrażenie, że przywódcy „Solidarnoś­ ci” odetchnęli z niezmierną ulgą, kiedy znów ich raison d’être stał się konflikt polityczny. W gruncie rzeczy nigdy nie czuli się dobrze, podejmując kwestie ekonomiczne,

169

i nie chcieli być postrzegani jako wrogowie reformy, którą to rolę narzuciło im niezadowolenie szeregowych członków związku z wyrzeczeń, jakie przyniósł neoliberalizm. Kiedy u władzy znalazł się rząd „byłych komuni­ stów”, wróg się na powrót zmienił - nie była już nim gospodarka wolnorynkowa, w której ludzie pracy byli niepewni własnych interesów, ale „system komunis­ tyczny”, który jakoby w ogóle nie leżał w ich interesie. Zwycięstwo lewicy rozwiązało problem kryzysu tożsa­ mości „Solidarności”. Mogła zarzucić rolę związku za­ wodowego, jakim zaczęła się stawać, i znów stać się or­ ganizacją polityczną, którą zawsze wołała być. Wraz ze swoimi prawicowymi sojusznikami miała teraz podjąć starania o to, by nowej narracji nadać spójną formę. Liczyła oczywiście na to, że będzie w stanie zmobilizo­ wać ludzi pracy przeciwko nowemu rządowi, odwołując się także do kwestii ekonomicznych. Problem polegał jednak na tym, że SLD nie chciał odegrać wyznaczonej mu roli. Paradoksalnie to właśnie postkomunistyczny rząd okazał się nąj bardziej przychylny dla świata pracy ze wszystkich gabinetów po 1989 roku. Dowiódł tego, czyniąc wiele kroków w ciągu pierwszych miesięcy po dojściu do władzy38. Podczas kampanii wyborczej SLD obiecywał, że zniesie znienawidzony podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń i w pierwszej ustawie przyjętej przez nowy Sejm słowa dotrzymał. Choć przewidywała ona zniesienie podatku za kilka miesięcy, przedsiębiorstwa państwowe zaczęły działać tak, jakby już nie obowiązywał. Płace, z poparciem rządu, znacznie wzrosły na początku rządów SLD. W styczniu 1994 roku parlament przegłosował pod­ wyżkę wynagrodzeń w sektorze państwowym - była to kwestia, która doprowadziła do konfliktu na śmierć i życie między „Solidarnością” a poprzednim rządem. Obiecano, że kolejna nastąpi w czerwcu. Rząd nie zgodził się co prawda na zagwarantowanie pensji równej 106 procent

170

krąjowej - po zniesieniu popiwku i tak nie dałoby się tego przywrócić - ale zobowiązał się do regularnych podwyżek płac w sektorze publicznym, przewyższających wskaźnik inflacji. Kiedy w późniejszych miesiącach „Solidarność” zainicjowała strajki w służbie zdrowia, rząd zaproponował więcej pieniędzy w zamian za klauzulę pokoju społeczne­ go, który istotnie zapanował w 1995 i 1996 roku. Umowa ze służbą zdrowia została wynegocjowana w nowej Komisji Trójstronnej, będącej istotną innowacją wprowadzoną przez SLD. Zaproponowana z początku przez Jacka Kuronia jako część Paktu o Przedsiębior­ stwie Państwowym wynegocjowanego ze związkami za­ wodowymi na początku 1993 roku, legislacja powołująca komisję do życia należała do pierwszych posunięć nowe­ go rządu. Komisję utworzono jako forum regularnych interakcji sprzecznych interesów gospodarczych, kon­ sultacji z pracownikami na temat polityki społecznej oraz rokowań zbiorowych w różnych sektorach. Mini­ ster Miller, chcąc pokazać, że wyciąga rękę do opozycji, przekonał Andrzeja Bączkowskiego, wybitnego lidera związkowego z „Solidarności”, dziaiąjącego niegdyś w podziemiu w Lublinie, żeby pozostał na stanowisku wiceministra i przewodniczył Komisji Trójstronnej. (Po­ mimo silnego sprzeciwu ze strony związku Bączkowski się zgodził). Możliwe do przyjęcia dla obu stron podwyżki płac wynegocjowane w Komisji miały zastąpić popiwek, nowy rząd okazał się w kwestii podwyżek bardziej skłon­ ny do ustępstw niż poprzednie ekipy solidarnościowe. Miał także większe zaufanie do rad pracowniczych, co się opłaciło - wbrew obawom neoliberałów po zniesieniu popiwku w kwietniu 1994 roku płace nie poszybowały gwałtownie w górę37. W ciągu następnych trzech lat rząd SLD przyjął wiele innych aktów prawnych dotyczących stosunków pra­ cy. Uchwalono oddłużenie przedsiębiorstw, pracownicy

171

prywatyzowanych firm otrzymali za darmo ich akcje, wła­ dze zobowiązały wszystkie zakłady pracy do stworzenia funduszu socjalnego. Wprowadzono wreszcie poprawki do starego Kodeksu Pracy, dostosowując go do aktualnych warunków. (Fakt, że do 1994 roku związki zawodowe działały na podstawie przepisów o rokowaniach zbioro­ wych jeszcze z 1974 roku, świadczy o nikłym zaintereso­ waniu sprawami pracowniczymi)38. W 1995 roku rząd dokonał rewizji ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych z 1990 roku, wprowadzając wiele postano­ wień korzystnych dla pracowników, jak wydzielenie dla nich większej puli bezpłatnych akcji, przyznawanie rolni­ kom i rybakom prawa do nabycia akcji nieodpłatnie, stwarzanie warunków do wykupu przedsiębiorstw przez pracowników. Niektóre spółki mogły zachować status przedsiębiorstw państwowych. Rząd oparł się apelom o zniesienie szczególnych przywilejów dla grup zawodo­ wych o niskim statusie, jak górnicy czy nauczyciele. Starał się poprawić sytuację emerytów, podnosząc eme­ rytury do względnego poziomu z 1989 roku (czego nie uzyskała dotąd żadna grupa pracowników), przyznając emerytom prawo do nabycia akcji pracowniczych i bro­ niąc ich działek - źródła dodatkowych dochodów - przed planami zabudowy miejskiej i wytyczania autostrad39. Podjął także działania przeciw nadużyciom w sektorze prywatnym. Zlikwidował lukę prawną umożliwiąjącą fir­ mom zatrudnianie pracowników na nieustannie odna­ wianych umowach zleceniach, co pozbawiało ich świad­ czeń społecznych40. Składał też przynajmniej więcej deklaracji dotyczących spraw zdrowia i bezpieczeństwa. Ogólnie rzecz biorąc, nie był to, wbrew oczekiwaniom, a nawet nadziejom „Solidarności”, rząd antyrobotniczy. Jak stwierdził pewien prawicowy publicysta, wyrażając własne polityczne frustracje, rząd SLD „zakończył kon­ flikt ze sferą budżetową [...] i okazał się nader ustępliwy

172

podczas rokowań nad wskaźnikiem wzrostu płac w Ko­ misji Trójstronnej”, a ponadto utrzyma! regionalne fun­ dusze strukturalne, które rząd Suchockiej próbował ob­ ciąć41. Z tych powodów związek znalazł się w trudnym położeniu. Administracja SLD nie była, oczywiście, panaceum na bolączki ludzi pracy. W kwestii ogólnej polityki makro­ ekonomicznej ten rząd niewiele się różnił od poprzed­ nich (wyjątkiem były specjalne dotacje dla rolnictwa, niezbędne dla koalicyjnego partnera). Resorty finansów i prywatyzacji opanowało neoliberalne skrzydło SLD, naciskąjące na ograniczanie wydatków i przyspieszenie prywatyzacji. Mocno się angażowało po stronie nowego sektora prywatnego (z czego ten zdawał sobie sprawę i udzielił mu poparcia w wyborach) oraz nowych zwycza­ jów w tym sektorze, takich jak większe zróżnicowanie płac, zindywidualizowane premie oraz marginalizacja związków zawodowych. Budżet nowego rządu odpowia­ dał wytycznym MFW. Nie licząc głosów paru radykałów z rządzącej koalicji, nikt nie lżył MFW ani innych insty­ tucji międzynarodowych, co było powszechne w kręgu Olszewskiego. Z trzech powodów udało się SLD wprowadzić niewiel­ kie, ale istotne zmiany. Po pierwsze, po czterech latach spadku zaczął się w końcu wzrost gospodarczy. W 1994 roku PKB przekroczył poziom z roku 1990, a w 1996 roku - nawet z 1989. Po drugie, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, zadowolony z dokonań poprzednich ekip, zrzekł się już prawa do weta. Po trzecie, w budżecie zawsze jest pewne pole manewru. Solidarnościowe ekipy nie chcialy się dzielić tymi nadwyżkami z ludźmi pracy, żeby pokazać, kto tu rządzi42, ale rząd SLD, nieobciążony tym, że niedawno przewodził autentycznie demokratycz­ nemu ruchowi robotniczemu, mógł sobie pozwolić na większą elastyczność.

173

SLD nie był partią antykapitalistyczną. Dążył nie tyle do wzmocnienia pozycji robotników, ile do uczynienia kapitalizmu bardziej możliwym dla nich do przyjęcia. Starał się przede wszystkim o społeczną akceptację dla reformy wolnoiynkowej, czemu służyły drobne ustęp­ stwa materialne i symboliczne. Według Zbigniewa Sie­ miątkowskiego, głównego rzecznika partii i przyszłego ministra spraw wewnętrznych, celem SLD było przepro­ wadzenie w Polsce tego, co hiszpańscy socjaldemokraci zrealizowali w Hiszpanii43. Nie chodziło o przenoszenie na polski grunt hiszpańskiego wskaźnika bezrobocia, wynoszącego wtedy ponad 20 procent, czyli o wiele wię­ cej niż w Polsce (choć Polska w 2003 roku dogoniła w tym względzie Hiszpanię), ale zapewnienie, że jeśli nawet do tego dojdzie, pracownicy nadal mogą czuć się włączeni w system polityczny, mając u władzy partię, której ufąją. Główna różnica między rządem SLD a poprzednimi eki­ pami polega na tym, że o ile tamte odwoływały się do robotników jako obywateli, ten starał się ich traktować właśnie jak pracowników. Nie widział w nich ani potencjal­ nych konkurentów politycznych, ani potencjalnych przed­ siębiorców - a za takich się uważało wielu działaczy „Soli­ darności” - ale grupę, która w gospodarce wolnorynkowej zawsze będzie podporządkowana. Chciał rozmawiać ze związkami zawodowymi o sprawach, które żywo obchodziły pracowników, i wyrażał zainteresowanie rozwiązywaniem konfliktów przez dialog. Nigdy jednak nie zachowywał się tak, jakby zorganizowany świat pracy był dlań równym partnerem, i tego „Solidarność” nie mogła tolerować.

Reakcja „Solidarności” „Solidarność” mogłaby uznać ustępstwa ekonomicz­ ne ze strony rządu za zwycięstwo świata pracy, w takim

174

jednak wypadku musiałaby sama siebie postrzegać jako podmiot o charakterze klasowym, reprezentujący intere­ sy pracowników, a nie rzecznika reformy. Było to niemoż­ liwe. OPZZ, mąjące silne przedstawicielstwo w eseldowskiej koalicji44, reagowało przychylnie na decyzje władz. Ponieważ jednak tradycyjnie, odkąd tylko powstało, było ruchem mało aktywnym, kierowanym głównie przez nadzorczy personel średniego szczebla, jego zachowanie niewiele znaczyło dla pokoju społecznego. Ostatecznie „Solidarność” uznała zwycięstwo lewicy za problem sam w sobie, bez względu na posunięcia lewicowego rządu. Zareagowała więc ogłoszeniem bezpardonowego kon­ fliktu z nowym rządem. Zamiast jak w przeszłości, opie­ rać się oddolnym wezwaniom do strajków, starała się teraz organizować jak najwięcej protestów. Nie było to łatwe. Zniesienie popiwku wyeliminowało nąjbardziej bezpośredni powód niezadowolenia załóg pracowni­ czych, a podwyżki płac, jakie po tym nastąpiły, choć nie było strajków, doprowadziły do tego, że wielu robotni­ ków uwierzyło, iż sytuacja może się poprawić. Działania mające na celu wywołanie politycznych strąjków prze­ ciw „.komunistom” także nie zyskały poparcia. Ostatecznie „Solidarność” nie miała innego wyjścia, jak poczekać, aż niepokoje same się zaczną. Doszło do tego na początku 1994 roku, kiedy zastrajkowali trady­ cyjnie wojowniczo nastawieni górnicy z kopalń węgla brunatnego w Bełchatowie. Sprzeciwiali się utworzeniu holdingu, który miał zarządzać kilkoma nierentownymi kopalniami. Tworzenie holdingu było metodą dobrze znaną w przemyśle wydobywczym, narzuconą przez po­ przedni rząd kopalniom węgla kamiennego na Śląsku.

Sami górnicy zwykle się temu sprzeciwiali, spodziewąjąc się nieuchronnych zwolnień, ale funkcyjni związkowcy z „Solidarności” wyrażali poparcie, widząc w tym racjo­ nalny sposób na restrukturyzację branży węglowej. Tym

175

razem jednak „Solidarność” opowiedziała się po stro­ nie górników, ponieważ propozycja utworzenia holdin­ gu wyszła od rządu SLD. Przyłączyła się do strajku i wkrótce próbowała go rozszerzyć. Po paru tygodniach otworzyła już szeroki front antyrządowy, grożąc strąjkami powszechnymi w sektorze energetycznym i pali­ wowym, czyli tam, gdzie niegdyś prawie zawsze potępia­ ła strajki. Podobnie jak poprzednie nawoływania do strajków (które przeszły bez echa), tak i to ostatecznie postawiło związek w kłopotliwej sytuacji, doprowadziło też do zaos­ trzenia wewnętrznych rozdźwięków. Historię tę mogę opowiedzieć jako naoczny świadek. Kiedy Marian Krzak­ lewski, przewodniczący „Solidarności”, nawoływał do ogólnokrajowego strąjku na znak poparcia dla górników, prowadziłem właśnie badania w Mielcu, gdzie mieszczą się wielkie zakłady lotnicze WSK Mielec. Tamtejsi robot­ nicy, którzy rzadko strajkują - największy ich protest odbył się w 1992 roku, ponieważ przez kilka miesięcy w ogóle nie otrzymywali pensji - zarabiali mniej więcej jedną czwartą tego co górnicy i nie mieli zamiaru popie­ rać ich wystąpień. Zakładowa organizacja „Solidarności” dostała jednak od krąjowych władz związku nakaz, żeby natychmiast zorganizować strąjk na znak solidarności z górnikami. Z obowiązku, ale bez entuzjazmu, komisja zakładowa rozpoczęła więc przygotowania - poinformo­ wała członków, przygotowała ulotki, umówiła się z kie­ rownictwem, żeby zminimalizować ewentualne zakłóce­ nia w produkcji. Na dwa dni przed planowaną akcją w Mielcu górnicy niespodziewanie doszli do porozumie­ nia z władzami. Kierownictwo krajowe było zaskoczone, ale większe szkody zaszły na szczeblu lokalnym. Zarów­ no działacze, jak i szeregowi członkowie związku w Miel­ cu byli wściekli, że zmobilizowano ich z powodu pracow­ ników innej branży, którym o wiele lepiej się powodziło,

176

po czym w przykry sposób „odwołano”, kiedy górnicy wywalczyli swoje. Robotnicy z Mielca znaleźli się nato­ miast w relatywnie gorszej sytuacji niż przedtem. Tak wyglądała autodestrukcyjna „logika” bojowego antykomunizmu „Solidarności”. Nawet teraz, kiedy postkomuniści kierowali gospodar­ ką rynkową, związek pilnował się, żeby nie oskarżać kapitalizmu jako takiego. Nową narrację „Solidarności” dobrze obrazuje wywiad, jakiego „Tygodnikowi Solidar­ ność” udzielił ekonomista o prawicowych poglądach. Zdaniem Adama Glapińskiego, ministra współpracy go­ spodarczej z zagranicą w rządzie Olszewskiego, utrzy­ mujące się problemy ekonomiczne, jak niskie wyna­ grodzenia i zadłużenie przedsiębiorstw, nie miały nic wspólnego z kapitalizmem, odpowiedzialność za nie po­ nosił wciąż utrzymujący się komunizm. Postkomunis­ tyczni bankierzy przy udzielaniu kredytów kierowali się dawnymi znajomościami, a nie zdolnością kredytową firm, a kredytobiorcy wykorzystywali pieniądze dla sie­ bie, nie dla dobra przedsiębiorstw. „Koledzy z SB czy KC chętnie kredytują znajomych z państwowej kasy, nie przejmując się niewypłacalnością. Ostatecznie budżet zapłaci”45. Drogą do poprawy sytuacji robotników nie jest więc tworzenie silnych związków zawodowych, ale usunięcie komunistów. Ponieważ - podkreśla Glapiński - to nie kapitalizm odpowiada za obecne trudności. Na­ dal funkcjonujące siatki komunistów oznaczają, że „w Polsce nie ma jeszcze kapitalizmu”. Robotnicy i pra­ wicowi ekonomiści muszą więc połączyć wysiłki, żeby razem walczyć o kapitalizm. „Solidarność” musi się sprzy­ mierzyć z „antysocjalistycznymi, antyetatystycznymi ekonomistami, będącymi zwolennikami rynku, państwa, prawa, prywatnej własności” i razem walczyć o „prawdzi­ wy” kapitalizm - „demokratyczny kapitalizm”, o który wal­ czyli od 1980 roku.

177

Oto logika, którą związek przyjął za swoją: w „praw­ dziwej” gospodarce rynkowej robotnicy są sprawiedli­ wie traktowani i wynagradzani za swoją pracę, podczas gdy beneficjentami obecnego „fałszywego” wolnego rynku nie są „prawdziwi Polacy”, tylko dawne elity, od­ noszące korzyści dzięki swoim koneksjom.

Zwrot na prawo Kiedy konflikt klasowy staje się niemożliwy, niepraw­ dopodobny lub nierealny, związki zawodowe będą szu­ kały innej płaszczyzny, by uzasadnić swoje istnienie. W sytuacji, gdy fałszywy radykalizm roku 1994 nie po­ zyskał „Solidarności” wielu zwolenników, a ona sama nie chciała postrzegać siebie jako „wyłącznie” związku zawodowego, wybrała rolę rzeczniczki innych spraw. Zdecydowana za wszelką cenę zwalczać partię rządzącą, przekształciła się w latach 1994-1997 w samozwańczą „prawicową” organizację polityczną, propagującą antykomunizm, „uczciwy” kapitalizm i aktywną obecność Kościoła w życiu politycznym. Sprawy pracownicze uznano za drugorzędne w porównaniu z politycznymi. Związek wdał się w spektakularne konflikty dotyczące wielu kwestii niemających nic wspólnego z gospodarką. Rozegrała się na przykład batalia o nową konstytucję48. Ze względu na nieprawe pochodzenie Sejmu pierwszej kadencji (1989-1991) i rozdrobnienie polityczne drugiego (1991-1993), dopiero za rządów SLD parlament przystąpił do prac nad nową konstytucją47. Choć grupy pozaparla­ mentarne mogły przedstawiać własne projekty i choć Sejm uwzględnił ostatecznie wiele punktów wniesionych przez opozycję pozaparlamentarną, „Solidarność” od sa­ mego początku aż do momentu przyjęcia konstytucji krytykowała proces jej tworzenia oraz ostateczny doku­

178

ment. Pod koniec 1994 roku, kiedy Komisja Konstytucyj­ na dopiero zaczęła pracę, „Solidarność” wraz z częścią Kościoła katolickiego już nawoływała do odrzucenia kon­ stytucji. Nie chodziło o sam jej tekst. „Solidarność” i jej sprzymierzeńcy, odchodząc od zasad liberalnej demokra­ cji, zmienili debatę konstytucyjną w batalię moralną, mającą rozstrzygnąć, do kogo należy rząd dusz. Gardłując przeciw „komunistom” i dokonywanej przez nich do­ mniemanej „ateizacji” krąju, „Solidarność” przedstawiła własny projekt konstytucji. Choć Komisja Konstytucyjna przyjęła niektóre z jej propozycji, jak włączenie do pream­ buły odwołania do Boga, „Solidarność” nadal potępiała dokument końcowy jako „bezbożny”, „pogański” i „zły”. Znamienny jest język, jakim się posługiwała. Dla związku problem nie polegał na antypracowniczym, ale na antychrześcijańskim charakterze konstytucji. Powoływała się z uporem na słowa papieża Jana Pawła II, który, włącząjąc się w debatę, napisał, że nieuwzględnienie wymiaru sac­ rum w życiu społecznym i sferze publicznej jest równo­ znaczne z ateizacją państwa i mało ma wspólnego z ideo­ logiczną neutralnością48. W gruncie rzeczy wszystko z wyjątkiem przyjęcia chrześcijańskiego „prawa natural­ nego” przedstawiano jako niebezpieczne zagrożenie dla duszy narodu. Gdy w 1994 roku nie udało się zmobilizować robotni­ ków wokół rzekomo gospodarczych kwestii, związek przystąpił do organizowania ich po linii narodowej i reli­ gijnej. W 1996 roku, kiedy strajków było najmniej od 1989 roku, za centralny punkt swego programu przyjął sprawę aborcji. SLD, realizując z opóźnieniem swoje obietnice z kampanii wyborczej, wystąpił wreszcie z pro­ jektem ustawy przywracającej prawa do przeiywania cią­ ży odebrane przez poprzedni parlament. Przewodniczący „Solidarności” Marian Krzaklewski wykorzystał to jako dowód immanentnego zła lewicy i ogłosił, że utrzymanie

179

delegalizacji aborcji leży w jak najbardziej żywotnym interesie związku. Okazja natury politycznej, w postaci ideologicznej próżni czekąjącej na wypełnienie, także popchnęła zwią­ zek na prawo. Pod koniec 1995 roku, dwa lata po wybor­ czym zwycięstwie SLD, Aleksander Kwaśniewski poko­ nał Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, zebrawszy w drugiej rundzie znaczącą większość głosów. Prawica sprawiała wrażenie pozbawionej przywództwa i bezna­ dziejnie podzielonej. Krzaklewski, obejmując w 1991 ro­ ku kierownictwo związku, obiecywał jego odwrót od polityki, ale próżnia, jaka powstała po prawej stronie sceny politycznej, okazała się kusząca. Niewielkie partie chrześcijańsko-narodowe nie ufały „Solidarności”, ale wciąż przegrywały. Marka „Solidarności” była dla nich jedyną nadzieją. Tymczasem jej przywódcom najwyraź­ niej odpowiadał odwrót od żmudnej pracy związkowej i wkroczenie w bardziej efektowny świat polityki. Po 1989 roku związek stal się odskocznią do władzy politycz­ nej i ekonomicznej, źródłem kapitału politycznego, rów­ nie skutecznie zapewniającego awans, jak niegdyś przynależność do nomenklatury. Teraz i nowi liderzy „Solidarności”, z Krzaklewskim, który torował drogę, przyjęli ten model. W lipcu 1996 roku, pięć lat po złożeniu deklaracji na zjeździe, który go wybrał, że czas odsunąć się od polityki, Krzaklewski ogłosił utworzenie Akcji Wyborczej Solidarność (AWS), która miała posłużyć do przejęcia władzy w wyborach. Była to zróżnicowana koali­ cja około trzydziestu grup i organizacji politycznych, określąjących się jako „prawicowe i patriotyczne”, wierna „wartościom chrześcijańskim” i postulująca antykomuni­ styczną lustrację. (Na skrąjnym skrzydle AWS znąjdowalo się czterdzieścioro kandydatów i przyszłych posłów popieranych przez radykalnie prawicowe Radio Maryja, które aktywnie wspierało wzniesienie krzyża w Au­

180

schwitz, a w dyskusjach na antenie zadawało pytanie, czy zwolenników prawa do aborcji można uznawać za Polaków-jednomyślnie stwierdzano, że nie). Program AWS opowiadał się też za „reformą” systemu ochrony zdrowia i systemu emerytalnego (co oznaczało prywatyza­ cję ubezpieczeń społecznych), a jedynym punktem ma­ jącym ścisły związek z gospodarką była „powszechna prywatyzacja”, czyli jeszcze szersze sprywatyzowanie se­ ktora publicznego. Jednakże tożsamość głównych sojusz­ ników, a także kampania propagandowa prowadzona przez AWS przez następny rok jasno wykazały, że jej podstawowe hasła mąjące przyciągnąć wyborców to chrześcijaństwo i antykomunizm. „Terenowe koła Akcji są organizowane przez przewod­ niczących zarządów regionów” - oznajmił wiceprzewod­ niczący „Solidarności” Janusz Tomaszewski49. W ten sposób lokalne struktury związkowe przemieniano w na­ rzędzie polityczne tworzącej się partii. Lokalnym lide­ rom związkowym nie zawsze się to podobało, ale kierow­ nictwo krajowe było najwyraźniej zadowolone z tego odejścia od problematyki związkowej. Przez minione dwa lata „Solidarność” dojrzewała do porzucenia działal­ ności związkowej na rzecz polityki. W 1994 roku, kiedy powstała wreszcie ogólnokrajowa Komisja Trójstronna, „Solidarność” ignorowała ją, wykorzystując spotkania do wysuwania żądań bilateralnych rokowań na temat bliżej nieokreślonych kwestii (miało to na celu odizolo­ wanie OPZZ), zamiast negocjować konkretne posunięcia. W 1995 roku kilku wysokich rangą działaczy związko­ wych, uczestniczących w sponsorowanym przez AFL-CIO programie dotyczącym werbowania nowych członków, porzuciło to zajęcie, kiedy tylko otworzyły się szanse kariery politycznej50. Większość przywódców „Solidar­ ności” nie chciała się po prostu parać żmudną pracą u podstaw.

181

Po 1993 roku „Solidarność” skupiła wysiłki na „walce z komunizmem” i w coraz większym stopniu odrzucała liberalizm polityczny (który rzekomo przyzwolił na po­ wrót komunizmu). Doprowadziło to do pojawienia się wewnątrz związku silnych tendencji ekstremistycznych. Najważniejszą ich reprezentantką była frakcja chrześcijańsko-narodowa kierowana przez Zygmunta Wrzodaka, działacza „Solidarności” z wielkich Zakładów Mechanicz­ nych Ursus, produkujących ciągniki rolnicze. Wrzodak wniósł do związku wizje przedwojennej endecji, dla któ­ rej źródłem wszelkiego zła byk liberałowie, cudzoziemcy i Żydzi. Połączył populistyczną, wywodzącą się od Proudhona wiarę w drobne przedsiębiorstwa będące własnoś­ cią robotników z potrzebą istnienia silnego państwa kie­ rującego się wartościami chrześcijańskimi, broniącego „narodu” przed wykupieniem przez wrogów. Wrogowie zaś - zawsze definiowani jako „obcy” albo nie-Polacy - znąjdowali się wszędzie: byli nimi komuniści, kapitali­ ści, Rosjanie, Amerykanie, Europejczycy, obcokrajowcy i Żydzi. W 1994 roku Wrzodak otrzymał stałą kolum­ nę i comiesięczną wkładkę w „Tygodniku Solidarność”. W 1995 roku zorganizował już związkowe demonstracje w Warszawie, prowokując pierwsze po 1989 roku gwał­ towne starcia. Demonstranci oskarżali rząd o wyprzedaż interesów narodu. Podczas antyrządowego wiecu w mar­ cu tegoż roku zwolennicy Wrzodaka wołali „do gazu!”, gdy z trybuny odczytywano nazwiska członków rządu, z których żaden zresztą nie był Żydem.

Krzaklewski krytykował Wrzodaka, zarzucając mu ekstremizm, nawet „protofaszyzm”. Sam jednak regu­ larnie wykorzystywał identyczne motywy, choć bez ta­ kiej agresji czy otwartego fanatyzmu. Na program AWS składały się hasła nacjonalistyczne, antykomunistycz­ ne, maskulinistyczne (walka z prawem do aborcji, pos­ tulat „pensji rodzinnej” dla mężczyzn), domaganie się

182

bezwzględnej walki z przestępczością. Tymczasem Krzak­ lewski przyglądał się, jak związek zmienia się w bastion antyliberalizmu. Jego centralny organ, „Tygodnik Soli­ darność”, przypominał niekiedy katolicko-narodowy ta­ bloid, udzielający swoich lamów fundamentalistycznym pastiszom, antyliberalnym diatrybom (w tym tłumacze­ niom publicystyki Rusha Limbaugha), a nawet zawoalowanemu antysemityzmowi. Nie znaczy to, że związek całkiem się przestał ząjmować sprawami gospodarczymi. Wciąż był przecież związ­ kiem zawodowym, a jego bazę członkowską stanowiła prawie wyłącznie klasa robotnicza. Rzecz jednak w tym, że problemy ludzi pracy przedstawiał prawie wyłącznie jako kwestie natury moralnej. „Solidarność” nadal odwoływała się do robotników, ale podkreślała przy tym, że źródłem ich bolączek nie jest kapitalizm, lecz tożsa­ mość aktualnych kapitalistów, nie niedostateczna och­ rona interesów pracowniczych, ale urojeni niechrześcija­ nie stanowiący prawa, nie nowe strategie zarządzania, ograniczające do minimum udział pracowników, ale niedobrzy „komunistyczni” dyrektorzy. „Solidarność”, chcąc zachować poparcie, nie przestała organizować gniewu klasowego, ale podsuwała cele zastępcze, wciąż starając się odciągać go od rynku. W ten sposób stała się agentem antyliberalizmu i zagrożeniem dla demokracji inkluzywnej.

Odpowiedź na zastrzeżenia Zatrzymam się tu na chwilę, żeby porównać swoją relację o stosunkach pracy w Polsce postkomunistycz­ nej z wizją Ekierta i Kubika, których opublikowana w 1999 roku książka Rebellious Civil Society zajmuje się podobnymi kwestiami, autorzy dochodzą jednak do

183

bardzo odmiennych wniosków51. Gdy się czyta ich relację równocześnie z moją, otrzymuje się różne obrazy polskie­ go ruchu związkowego w okresie po 1989 roku. U Ekierta i Kubika polskie związki zawodowe są silne, stanowcze, zdecydowanie występują - poprzez strajki i demonstracje - w obronie podstawowych ekonomicznych interesów robotników, które potrafią dobitnie wyartykułować. We­ dług autorów bez przywództwa „Solidarności” nie byłoby prawie żadnych protestów ludzi pracy. Jestem całkiem odmiennego zdania: „Solidarność” starała się, jak mogła, żeby n i e organizować robotników wokół ekonomicz­ nych interesów, stawała na czele strąjków przede wszyst­ kim dlatego, żeby utrzymać kontrolę nad ruchem pra­ cowniczym, i głównie po to, by tłumić niepokoje rodzące się na tle ekonomicznym, nie zaś je podsycać. Jak możliwe są aż tak odmienne interpretacje? Jednym z podstawowych powodów są różnice metodologiczne. Ekiert i Kubik opierają się na danych o akcjach protesta­ cyjnych z okresu 1989-1993 publikowanych w polskiej prasie. Oznacza to, że przyjmują za podstawę prasowe relacje na temat organizatorów protestów oraz ich moty­ wów. Ponieważ nazwa „Solidarności” istotnie często się pojawiała jako organizatora akcji protestacyjnej, której uczestnicy wysuwali postulaty ekonomiczne, otrzymuje­ my obraz bojowego związku, oddanego sprawie organizo­ wania robotników. Moja relacja ma bardziej etnograficzny charakter. Jej podstawą są badania terenowe - wiele czasu spę­ dziłem w polskich fabrykach na rozmowach ze związ­ kowcami, często w zakładach pracy, gdzie niedawno do­ szło do niepokojów. Obraz, jaki się stąd wylania, bardzo się różni od relacji prasowych. Dowiadywałem się, że „Solidarność” istotnie kierowała tym czy innym straj­ kiem albo protestem, ale miejscowi działacze związko­ wi regularnie informowali mnie, że po prostu reagowali

184

na zawiedzione nadzieje szeregowych członków. Sami tych nastrojów nie podzielali, ponieważ popierali na ogół rządowy program urynkowienia i przez całe lata dziewięćdziesiąte wierzyli, iż reforma potrzebuje wię­ cej czasu, zanim zadziała. (Dane statystyczne potwier­ dzające tę wersję przekazaną mi przez związkowców przytaczam w rozdziale 5). Mówili mi, że przeważnie starali się unikać organizowania akcji protestacyjnych, ale kiedy już to robili, to raczej po to, żeby zachować autorytet wewnątrz danego zakładu pracy, nie zaś po­ kazywać siłę związku na zewnątrz. Jak często bywa w przypadku badań etnograficznych, uzyskałem obraz o wiele bardziej złożony, niż można byłoby wywniosko­ wać z relacji w prasie. Za przykład niech posłuży słynny już strajk w zakła­ dach lotniczych WSK Mielec w 1992 roku. Tysiące pra­ cowników, którzy przeżyli już zakrojone na szeroką skalę zwolnienia i mieli w perspektywie następne, nie otrzymawszy wynagrodzeń za kilka miesięcy, rozpo­ częły strajk i pomaszerowały do miasta, domagając się wypłacenia pensji oraz interwencji rządu w obronie miejsc pracy. Prasa przedstawiła to jako oznakę nowej wojowniczości robotników, zagrażającej krajowi. Kie­ dy znalazłem się na miejscu i zapytałem działaczy „So­ lidarności” z WSK Mielec o ten strajk, odpowiedzieli z uśmiechem: „Owszem, czytaliśmy, że stoimy na jego czele”. Była to - jak mi powiedzieli - ostatnia rzecz, ja­ kiej pragnęli. Pracownicy wraz z całym miastem przeży­ wali naprawdę ciężkie chwile, ale taka - zdaniem związ­ kowców - była cena, jaką trzeba zapłacić za reformę. „Ale robotnicy nie chcieli tego słuchać - nawet kiedy im wyjaśnialiśmy” - skarżył się Artur Olinowicz (pseudo­ nim) wiceprzewodniczący miejscowej „Solidarności”. Oto jego wypowiedź:

185

Powtarzali, że ktoś musi coś zrobić. Chcieli urządzić wielką akcję strajkową i demonstrację, ale nam się ten pomysł nie podobał. Kiedy to powiedzieliśmy, o mało nas nie zlinczowa­ li. Oznąjmiliśmy im więc, że trzeba zastosować całą formal­ ną procedurę strąjkową, z referendum włącznie. Ale ludzie krzyczeli: „Na co czekacie?”, i grozili, że zastrąjkują sami. Chcieliśmy rozwiązać sprawę metodami, o których mówi ustawa o związkach zawodowych - metody bardziej cywili­ zowane niż „kryterium uliczne”. Ludzie nie dali się jednak przekonać i nas wyciągnęli. Ostatecznie lepiej, żebyśmy to my pokierowali strąjkiem, a nie „Solidarność 80”. Jesteśmy bardziej odpowiedzialni52.

O związkach w Mielcu opowiem obszerniej w roz­ dziale 5. Nie była to bynąjmniej sytuacja wyjątkowa. W wielkiej Hucie Stalowa Wola, w fabryce samochodów w Starachowicach, w kopalniach Bytomia związkowcy z „Solidarności” też mi opowiadali, jak poparli reformę rynkową i znaleźli się w konflikcie z szeregowymi człon­ kami, będącymi odmiennego zdania. Działacz związko­ wy z Warszawy, uczestniczący w 1991 roku w Harvard Trade Union Program, powiedział mi szczerze, że po­ wstrzymanie robotników od protestów stało się głównym celem „Solidarności”. (Jak już wspomniałem, dane z ba­ dań ankietowych potwierdzające, iż takie postawy były powszechne, przytoczę w rozdziale 5). W każdym razie strajki, „na których czele stała «Solidarność»”, wcale nie muszą być strąjkami zorganizowanymi przez ten zwią­ zek. Musiała coś zrobić z oddolnym gniewem, a protesty i akcje strajkowe były czasami najlepszym sposobem na jego bezpieczne wyładowanie. Twierdzenia Ekierta i Kubika na temat związków kierujących protestami prowadzą autorów do wniosku ogólniejszej natury, takiego mianowicie, że robotnicy protestowali, ponieważ popchnęła ich do tego politycz­ na agitacja, a nie z powodu złej sytuacji materialnej. Ekiert i Kubik chcą obalić teorię „deprywacji” prowa­

186

dzącej do zbiorowego działania, według której ludzie protestują, kiedy skłaniają ich do tego warunki życia. W postkomunistycznej Polsce, zdaniem autorów, sytua­ cja wyglądała inaczej. Protesty polityczne nie były wy­ nikiem działania mechanizmów socjoekonomicznych, ale „politycznej kalkulacji i zrozumienia rzeczywistości przez liderów i organizatorów pro­ testów”. To, że ludzie odczuwali potrzebę protestu, „wynikało w większym stopniu z planów organizato­ rów niż ze zmian w sytuacji ekonomicznej”53. (Ta argu­ mentacja dziwnie przypomina wywody partii rządzącej z 1980 roku - według nich do strajków, które doprowa­ dziły do powstania „Solidarności”, doszło nie z powodu rzeczywistych problemów, jakie nękały robotników, ale w wyniku działania agitatorów politycznych). Słabe są dowody na poparcie tych tez. Dochody rodzin robotniczych - piszą Ekiert i Kubik - wynosiły w 1993 roku 67 procent dochodów z 1989 roku, a rodzin chłop­ skich mniej, bo 64 procent, ale robotnicy protestowali na większą skalę niż chłopi, z czego wynika, że skłonili ich do tego agitatorzy, nie zaś czynniki socjoekonomiczne. Innymi słowy, autorzy twierdzą, że obniżenie się real­ nych dochodów o jedną trzecią w ciągu czterech lat nie wystarcza, by wywołać gniew i protest. Jeśli robotnicy protestują, to tylko dlatego, że namówili ich związkowi agitatorzy. A dowodem tego ma być fakt, że ci, którzy stracili nieco więcej niż jedną trzecią dochodów, buntują się na mniejszą skalę!54 (Autorzy w ogóle nie biorą pod uwagę długich tradycji protestów robotniczych ani więk­ szej dostępności zasobów w fabrykach). Inne dowody są jeszcze słabsze. W 1994 roku - dowodzą Ekiert i Kubik - pracownicy służby zdrowia i oświaty protestowali słabiej niż w 1993 roku, choć powiększyła się różnica w zarobkach w porównaniu z robotnikami przemysłowymi. O ile teoria deprywacji mogła wyjaśnić, dlaczego pracownicy tych

187

sektorów stanowczo protestowali w 1993 roku, o tyle z faktu, że w 1994 roku protesty te osłabły, wynika, iż „deprywacja”, czyli warunki materialne, nie może być głównym czynnikiem55. Autorzy nie wspominąją, że w 1994 roku rząd SLD podjął w końcu negocjacje z pra­ cownikami służby zdrowia i oświaty i zgodził się pod­ wyższyć ich wynagrodzenia, co, jak się zdaje, przeko­ nująco wyjaśnia osłabienie akcji protestacyjnych. Ekiert i Kubik zwracają wreszcie uwagę na drobne oznaki polepszenia się sytuacji gospodarczej w 1993 ro­ ku i twierdzą na tej podstawie, że wzrost liczby prote­ stów, jakie się odbyły w tym roku, dowodzi, iż powodem niezadowolenia nie była sytuacja ekonomiczna. Prob­ lem polega jednak na tym, że cytowane przez nich licz­ by świadczące o „odrodzeniu” gospodarki są tak mało znaczące, iż trudno sobie wyobrazić, by mógł je zauwa­ żyć ktokolwiek poza zawodowymi badaczami zjawisk społecznych. „W styczniu 1993 roku wskaźnik bezrobo­ cia wynosił 14,2 procent, do maja zwiększył się zaledwie o 0,1 procent, do 14,3 procent! W [...] kwietniu, w porów­ naniu z marcem, bezrobocie nieco spadło (o 6234 osoby); jeszcze bardziej się zmniejszyło od kwietnia do mąja (z 14,4 do 14,3 procent)”56. Czy naprawdę można oczeki­ wać od obywateli, żeby takie zmiany uznali za przeko­ nujący dowód, skłaniający ich do powstrzymania się od protestów? Czy możemy twierdzić, że ci, którzy pomimo tego „zdrowego odrodzenia gospodarki”57 nadal protes­ towali, musieli to czynić z innych powodów niż po­ czucie deprywacji? Wydaje mi się, że największy problem stanowi bar­ dzo ograniczone pojmowanie deprywacji przez cytowa­ nych autorów. Przemiany stosunków w sferze pracy, przejścia od późnej fazy socjalizmu państwowego do prymitywnej akumulacji kapitalistycznej nie da się oczywiście wymierzyć za pomocą samego tylko kryte­

188

rium dochodu. Ekiert i Kubik nie biorą pod uwagę całe­ go bogatego zbioru czynników, jakie się składają na ukształtowanie społeczeństwa klasowego - drobnych upokorzeń, zmiany w dynamice władzy, zmian dotyczą­ cych prestiżu i reprezentacji symbolicznych, naruszenia godności. „Niezamożnych zawsze było w Polsce bardzo wielu - pisał w 1994 roku konserwatywny historyk Boh­ dan Cywiński. - We wczesnym PRL-u należeli do tej kategorii niemal wszyscy. Ale wtedy było się niezamoż­ nym inaczej, bardziej godnie”58. Bieda - a dotknęła ona teraz wielu ludzi, którzy utracili jedną trzecią realnych dochodów - stała się w nowym świecie czymś wstydli­ wym. Cywiński wskazał na zjawisko, które Richard Sennett nazywa „ukrytymi urazami klasowymi”59. Bez tego nie da się zrozumieć zjawiska deprywacji. Kiedy Ekiert i Kubik dowodzą, że skoro w latach 1992-1993 wzrósł PKB, większe nasilenie protestów w porównaniu z okresem 1990-1991 każę myśleć, że wywołało je coś innego niż deprywacja, nie pojmują, w jak niewielkim stopniu statystyki odzwierciedląją to, co się dzieje w życiu ludzi: zagubienie i niepewność, strach przed utratą pracy, niepokojącą świadomość, że związki zawodowe już nikogo nie bronią, przekształca­ nie stosunków w miejscu pracy w indywidualistycz­ nym i hierarchicznym kierunku, na co potulnie godzą się związki, doświadczenia z firm prywatnych, gdzie warunki bywąją okropne, a na interwencję państwa nie można liczyć60. Jednym słowem nie dostrzegają tego, na co dawno wskazał E.P. Thompson, pisząc o rozwoju gospodarczym w Anglii na początku XIX wieku: „W 1840 roku większości ludzi lepiej się powodziło niż ich przodkom sprzed pięć­ dziesięciu lat, ale tę nieznaczną poprawę odczuli i nadal odczuwali jako katastrofę”61. Nie mam zamiaru nazy­ wać postkomunizmu „katastrofą”, ale chcę przypomnieć

189

czytelnikom, że nawet wzrost może być odczuwany jako wstrząsające pogwałcenie, wręcz zbezczeszczenie uzna­ wanych wartości, budzące strach, niepewność, gniew, a także poczucie „deprywacji” u tych, którym wyznaczo­ no rolę klasy podporządkowanej. Formowanie się klas oznacza w tym wypadku stworze­ nie nowego rodzaju robotników, nowych ludzi, nowych odmian tego, co Pierre Bourdieu nazywa habitusem. Jak dokumentuje Elizabeth Dunn w świetnej książce po­ święconej transformacji stosunków pracy w polskiej fab­ ryce przejętej przez amerykański koncern międzynaro­ dowy, „reforma rynkowa” polega nie tylko na odcięciu dotacji państwowych i wprowadzeniu logiki wolnego rynku, ale i na stworzeniu nowych idei i oczekiwań, jak również legitymizacji nowych wzorców nierówności. Nie chodzi tu nawet o wydąjność. Dunn ukazuje, jak nowe kierownictwo stara się wybić robotnikom z głowy dawne wartości i praktyki, nawet gdyby były bardziej wydajne dla firmy. Nowa kapitalistyczna firma podkreśla, że „pra­ cownicy stali się sprywatyzowanymi jednostkami”, które nie współdziałają już ze sobą, by rozwiązywać problemy, ale pracują wyłącznie na własną rękę, realizując przy­ dzielone zadania, wiedząc, jak wykonywać rozkazy i od­ grywać nowe role62. Sukces ma być w większym stopniu oparty na udawaniu niż na zasłudze: odnosi się go, kiedy „umie się zademonstrować atrybuty wyższej klasy śred­ niej, nie zaś odwrotnie”63. Płace, premie i normy stąją się tąjemnicą, sprawą najwyższej wagi jest złamanie solidar­ ności wśród robotników. Dunn pisze: Menedżerowie próbowali wykorzystać premie i indywidual­ ne normy, by zwiększyć wydajność i elastyczność przez po­ budzanie jednostek do współzawodnictwa. Zdaniem sta­ łych, pełnoetatowych robotników zabiegi takie wprowadzały rozłamy i odnosiły skutki przeciwne do zamierzonych, unie­ możliwiało to bowiem wząjemną pomoc i współpracę lub

190

sprawiało, że stawała się niepraktyczna, rozbijało pracowni­ czą społeczność, ograniczało zamienność robotników i przez to hamowało płynność produkcji. Danka, pracownica z pięt­ nastoletnim stażem, powiedziała mi, że kiedy wprowadzi się premie indywidualne, robotnicy przestaną sobie wząjemnie pomagać. „Wtedy już nic tu się nie da zrobić”64.

Dunn ukazuje szczegóły rzeczywistości, jakiej nie pokażą liczby, dowodząc, że nawet w okresie odnotowa­ nego przez statystyki wzrostu gospodarczego transfor­ macja rynkowa może zrodzić protesty wynikające z po­ czucia deprywacji. Ekiert i Kubik, przedstawiający „Solidarność” jako potężnego obrońcę interesów ludzi pracy, twierdzą, że nigdy nie rozpięła parasola nad rządem, na co dowodem ma być według nich obalenie rządu Suchockiej. Z mojej analizy wynika jednak niezbicie, że parasol związkowy istniał - niekoniecznie ochraniał jakiś konkretny gabi­ net, ale program reform rynkowych, któremu „Solidar­ ność” nigdy się nie przeciwstawiła. Z początku osłaniał liberalny rząd Mazowieckiego. O intencji tej jednoznacz­ nie świadczy logo wybrane przez krajowy zjazd związku w kwietniu 1990 roku - wielki parasol. Jednakże przy­ wódcy związkowi, lepiej orientujący się w nastrojach bazy członkowskiej niż ich poprzednicy, którzy znaleźli się w lawach poselskich, wiedzieli lepiej od liberalnych posłów, że obrona fundamentalnych posunięć politycz­ nych wymaga zarówno strategii opozycji, jak i aprobaty. Kiedy polityka prowadzona przez władze zniechęca wiel­ ką liczbę ludzi, nie da się bronić rządu w nieskończoność. Można jednak doprowadzić do tego, by taka polityka nie została przekreślona wraz z obaleniem uprawiającego ją rządu. Służy temu opracowanie narracji kierującej gniew wywołany określoną polityką nie na tę politykę, ale na inny cel, na przykład tożsamość tych, którzy ją wprowadzają w życie. Jak się mogliśmy przekonać w tym

191

rozdziale, to właśnie zrobiła „Solidarność”, kierując pod­ czas kampanii wyborczej 1990 roku gniew, którego przy­ czyną był rodzący się kapitalizm, przeciw politycznym liberałom. W połowie lat dziewięćdziesiątych ujściem dla gniewu stała się kampania na rzecz lustracji i war­ tości chrześcijańskich, posuwająca się do żądań schrystianizowania państwa. Nie twierdzę bynajmniej, że zawiązał się swego ro­ dzaju spisek, że przywódcy związkowi siedzieli i plano­ wali, jak tu zamydlić oczy robotnikom, żeby za wszelką cenę promować kapitalizm, i że wymyślali w tym celu antyliberalne narracje, mające zmylić masy. Chcę po­ wiedzieć, że to właśnie „Solidarność” zrobiła, na tym polegały jej działania, a większość przywódców związ­ ku uprawiała taką politykę po prostu dlatego, że na­ prawdę w nią wierzyła. Jak się przekonamy w rozdzia­ le 5, liderzy „Solidarności” na wszystkich szczeblach wierzyli w kapitalizm, a większość zapewne w „warto­ ści chrześcijańskie”65. Wierzyli, że powstrzymując ro­ botników od antykapitalistycznych wystąpień, działają dla ich dobra, a także w interesie członków związku, którzy nie rozumieli własnych interesów tak dobrze, jak oni, przywódcy. „Solidarność” jako związek zawo­ dowy ustawicznie prowadziła więc politykę przechwy­ tywania gniewu klasowego i kierowania go na Innych, niemających związku z ekonomią. Wynąjdywała ujście dla emocji, odwracając je od polityki gospodarczej. Czę­ ściowym - ale tylko częściowym - odstępstwem od tego wzorca były akcje protestacyjne z lat 1992-1993. Choć „Solidarność” zorganizowała masowy strajk górników, zakończyła go, nie wygrywając zbyt wiele, po zaakcep­ towaniu długofalowych planów restrukturyzacji, w ra­ mach których masowe zwolnienia były nieuchronne66. Weźmy nawet wotum nieufności dla rządu Suchockiej - czy sygnalizowało, że „Solidarność” weszła w zupeł­

192

nie nową rolę? Nie. Ostatecznie pokazała, że bardziej ją obchodzi tożsamość rządu niż jego polityka. Kiedy miej­ sce gabinetu Suchockiej ząjąl rząd lepiej rozumieją­ cy troski związkowców, „Solidarność” odrzucała każde ustępstwo z jego strony i propagowała całkiem nieistot­ ne, zastępcze odmiany solidarności. W latach dziewięć­ dziesiątych do tego stopnia ignorowała podstawowe kwe­ stie świata pracy, że w 2004 roku Polska miała wejść do Unii Europejskiej z etykietką potencjalnego konia tro­ jańskiego w stosunkach pracy, nadaną jej z powodu skrajnie menedżerskiego, antyzwiązkowego podejścia67. Wszystko to dowodzi, że parasol nad rządem był rozpięty przez cały czas. Ekiert i Kubik nie są jedynymi autorami prezentujący­ mi anglojęzycznym czytelnikom obraz dzielnej „Solidar­ ności”, twardo broniącej ekonomicznych interesów pol­ skich ludzi pracy. Maryjane Osa, wykorzystująca dane zgromadzone przez Ekierta i Kubika wiatach 1989-1993, oraz Jonathan Terra w bardziej wyczerpującym opraco­ waniu, obejmującym całe lata dziewięćdziesiąte i porów­ nującym sytuację pracowników w Polsce i Czechach, za ewidentny dowód siły związku uznają fakt, że „Solidar­ ności” udawało się od czasu do czasu wywalczyć ustęp­ stwa ekonomiczne68. Osa pisze, że skutkiem pracowni­ czych protestów bywały niekiedy podwyżki płac, a także obietnice polepszenia warunków pracy (choć nie dowia­ dujemy się, dlaczego to drugie ma być uznane za zwy­ cięstwo, a nie taktykę gry na zwłokę), Terra wskazuje natomiast na częste uczestnictwo związku w procesie podejmowania decyzji gospodarczych, co według niego świadczy o tym, że stosunki pracy w Polsce stanowiły model „inkluzji”. Argumenty te nie wydąją mi się jednak szczególnie przekonujące. Oczywiście związki zawodo­ we, stąjące na czele protestów, wygrywąją niekiedy pod­ wyżki płac, a „Solidarność” z pewnością współpracowała

193

z rządowymi komisjami restrukturyzacyjnymi. Jeśli jed­ nak weźmiemy pod uwagę drastyczny spadek płac real­ nych, pierwszy argument traktuje każdy przejaw aktyw­ ności związku jako dowód jego siły, drugi zaś myli uczestnictwo z oporem. To fakt, że „Solidarność” była w postkomunistycznej Polsce bardzo aktywna na froncie gospodarczym i politycznym. Dziedzictwo historyczne i słabość systemu partyjnego sprawiły, że przez całe lata znajdowała się w centrum uwagi. Gdy się jednak przyj­ rzeć jej dokonaniom, dojdziemy do wniosku, że działała głównie na rzecz gładkiego wprowadzenia neoliberalne­ go systemu gospodarczego, kierując gniew ludzi pracy na „bezpieczne” obiekty, a przy tym stwarzając zagro­ żenie dla liberalizmu politycznego. Co się zaś tyczy jej pozycji w zakładach pracy (czym zajmę się szerzej w roz­ dziale 5), można jedynie powiedzieć, że pomogła wynego­ cjować warunki kapitulacji pracowników.

1 Prawie 10 procent odpowiedziało, że nie słyszeli o planie. Doświadczani Balcerowiczem, „Gazeta Wyborcza”, 30 stycznia 1990, s. 2. 2 „Gazeta Wyborcza”, 27-28 stycznia 1990, s. 1. 3 O rozwoju sytuacji gospodarczej w tym okresie, zob. Kazimierz Poznań­ ski, Poland’s Protracted Transition, Cambridge University Press, Cam­ bridge 1996, zwl. rozdz. 7. Ben Slay zauważa, że problemy ze zbieraniem danych statystycznych (niepełne były np. dane dotyczące sektora prywat­ nego) mogły się przyczynić do wyolbrzymienia kryzysu. Potwierdza jed­ nak znaczny spadek wartości plac oraz aktywności ekonomicznej w tym okresie. The Polish Economy, Princeton University Press, Princeton 1994, zwl. rozdz. 3. Więcej na temat problemów z ujęciem pogorszenia się sytua­ cji gospodarczej w statystykach, zob. Tomasz Mickiewicz, Janice Bell, Unemployment in Transition: Restructuring and Labour Markets in Cen­ tral Europe, Harwood, Amsterdam 2000. 4 Zob. Jacek Kuroń, Jacek Żakowski, Siedmiolatka, czyli kto ukradt Pol­ skę?, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997, s. 28-29. 5 Marek Czyżewski, Kinga Dunin, Andrzej Piotrowski, wstęp do zbioru arty­ kułów Cudze problemy, Ośrodek Badań Społecznych, Warszawa 1991, s. 6. 6 Cyt. w: Anna Bikont, Zwyciężyliśmy i coś pękło, „Gazeta Wyborcza”, 29 stycznia 1990, s. 4-5. 7 Izabella Greczanik-Filipp i wsp., Po co komu Solidarność?, „Tygodnik Gdański”, 22 kwietnia 1990, s. 9.

194

8 Jagienka Wilczak, Parasol z powylamywanymi drutami, „Polityka”, 5 maja 1990, s. 6. 8 Opis genezy strąjku na kolei opiera się w znacznej mierze na pracy Kazi­ mierza Kloca Przyczyny i przebieg strajku na PKP w maju 1990, „Studia nad Ruchami Społecznymi”, nr 5, Instytut Socjologii UW, Warszawa 1990, s. 159-201. Wszystkie cytaty w tym fragmencie pochodzą z tego artykułu. 10 PKP rzeczywiście uginały się pod ciężarem rozbudowanej biurokracji. Na początku 1990 roku zatrudniały około 23 tysięcy pracowników adminis­ tracyjnych (na 430 tysięcy zatrudnionych), w tym ponad 80 dyrektorów wysokiego szczebla. Wynikało to jednak z charakteru tej branży. Ceny za przewóz skonstruowano tak, żeby transport surowców, zwłaszcza węgla, był bardzo tani. Deficyt był więc niejako wliczony w kolejnictwo, które zostało uzależnione od wysokich dotacji państwowych. To z kolei umoż­ liwiało politykom nieustanne ingerencje, a skutkiem było fatalne, zbiu­ rokratyzowane zarządzanie. „Solidarność” słusznie więc wskazywała na potrzebę restrukturyzacji, niesłusznie jednak uznawała, że problem spro­ wadza się wyłącznie do złego zarządzania. Z drugiej strony nie bez racji zwracano uwagę na ograniczenia finansowe. Poprzedni rok okazał się szczególnie niepomyślny dla kolei. Na gwałtowny spadek przewozów pa­ sażerskich i towarowych spowodowany kryzysem gospodarczym nałożyło się ograniczenie dotacji nakazane przez plan Balcerowicza. Oba te czyn­ niki doprowadziły do ostrego kryzysu na kolei, nic nie wskazywało na to, że sytuacja szybko się jakoś poprawi. Łatwo było zmienić wrześniową podstawę opodatkowania, trudniej - zagwarantować płacę w wysokości 110 procent średniej krajowej. 11 Elżbieta Isakiewicz, Kto zwodził Słupsk?, „Tygodnik Solidarność”, 1 czerwca 1990. 12 Cyt. w: Włodzimierz Słowiński, Koleje strajku, „Gazeta Wyborcza”, 28 ma­ ja 1990, s. 5. 13 Ponieważ minister pracy Jacek Kuroń uparcie odmawiał spotykania się z kimkolwiek poza oficjalnie uznanym związkiem, a „Solidarność" nie chciała wystąpić w roli reprezentacji strąjkujących, upoważnili oni osta­ tecznie przewodniczącego OPZZ Alfreda Miodowicza do spotkania z Ku­ roniem, ale mógł on tylko namawiać Kuronia, żeby sam przyjechał do Słupska. Kiedy Kuroń nie wyraził zgody, Miodowicz nie miał już o czym rozmawiać, bo nie posiadał pełnomocnictw od strąjkujących kolejarzy, i się wycofał. 14 Lech Kaczyński w Stupsku, „Gazeta Wyborcza”, 22 mąja 1990, s. 1. 15 Maciej Zalewski, Nie zdążymy, „Tygodnik Solidarność”, 6 kwietnia 1990. 18 Kurt Weyland, Neoliberal Populism in Latín América and Eastern Europę, „Comparative Politics”, t. 31, nr 4 (lipiec 1999), s. 379-401. Na to, jak mocne były te prokapitalistyczne przekonania, wskazuje fakt, że nawet polityczni konkurenci Wałęsy zgadzali się z nim w tej kwestii. Nawet Andrzej Gwiaz­ da, wiceprzewodniczący „Solidarności” w latach 1980-1981, który stal się później jednym z głównych populistycznych przeciwników Wałęsy (miał mu za de zaangażowanie się w negocjacje z partią i zarzucał mu zdradę polskich robotników, za co Wałęsa usunął go pod koniec lat osiemdziesiątych z kie­ rownictwa „Solidarności”), uznawał to naiwne wyobrażenie o kapitalizmie.

195

17 18

18

20 21

22

23

24 25

28

Kiedy go zapytałem na początku lat dziewięćdziesiątych, co myśli o nowym kapitalizmie w Polsce, popatrzył na mnie jak na dziecko. „Kapitalizm panuje tam, gdzie robotnicy mogą sobie pozwolić na produkowane przez siebie towary - powiedział. - Proszę się rozejrzeć naokoło! To nie jest żaden kapitalizm”. Rozmowa z Gwiazdą w Gdańsku, kwiecień 1990. Cyt. w: Konstanty Gebert, Rola antysemityzmu, w. Mirosława Grabowska, Ireneusz Krzemiński, Bitwa o Belweder, Myśl, Warszawa 1991, s. 242-267. Cyt. w: Tomek Grabowski, The Party That Never Was: The Rise and Fall of the Solidarity Citizens’ Committees in Poland, „East European Politics and Societies”, t. 10, nr 2 (wiosna 1996). Jak pisze Grabowski, zdaniem Kaczyńskiego „niezadowolenie społeczne musiało zostać wyrażone i zor­ ganizowane [...] a nie wyciszane, wśród apeli o solidarność narodową”. Zob. Peter Gowan, Neo-liberal Theory and Practice for Eastern Europe, „New Left Review” 213 (wrzesień-pażdziemik'1995), s. 3-60. Kazimierz Kloc, Polish Labor in Transition, 1990-1992, „Telos” 92 (lato 1992). Nawet objąwszy urząd prezydenta - a więc będąc niejako współwinnym - Wałęsa starał się trzymać swojej dawnej linii. Powtarzał więc protestują­ cym robotnikom, że popiera ich walkę i gdyby był na ich miejscu, postępo­ wałby zapewne tak samo. Ponieważ jednak jest prezydentem, musi być po drugiej stronie. „Ale nadal was popieram” - dodawał. Szybko spadąjące wyniki w sondażach popularności ukazały, że mało kto akceptował tę próbę zadowalania wszystkich. W 1991 roku kilka szeroko nagłośnionych afer uznano za dowód słuszno­ ści poglądów Olszewskiego, według którego polski kapitalizm miał charak­ ter bandycki. Nąjbardziej znaną była afera Art-B - od nazwy nachalnie reklamowanej nowej firmy, działającej rzekomo w branży rozrywkowej, ale w rzeczywistości zajmującej się wyłudzaniem pieniędzy z banków za pomocą tzw. oscylatora - transferowano ogromne sumy pieniędzy, a z po­ wodu niedrożności systemu przepływu informacji międzybankowej loka­ ta stworzona z tych samych pieniędzy była oprocentowana w kilku ban­ kach jednocześnie. Właściciele firmy, uprzedzeni przez kogoś z kręgów władzy, uciekli z kraju tuż przed aresztowaniem, wywożąc setki milionów dolarów. W czasie kiedy przeciętna pensja wynosiła około 200 dolarów miesięcznie - a i tego wiele firm nie wypłacało regularnie - Art-B posłuży­ ła Olszewskiemu za sztandarowy przykład złego kapitalizmu. Por. słynną tezę Seymoura Martina Lipseta o „autorytaryzmie klasy robot­ niczej” - robotnicy poszukują uproszczonych, a tym samym niebezpiecz­ nych rozwiązań politycznych, ponieważ należą do „warstw niższych”. Sey­ mour Martin Lipset, Homo politicus. Społeczne podstawy polityki, przeł. Grażyna Dziurdzik-Kraśniewska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998, s. 105. Louisa Vinton, Polish Government Faces New Strike Challenge, „RFE/RL Research Report”, 21 mąja 1993. Międzynarodowy Fundusz Walutowy domagał się cięć budżetowych i nie­ wielkiego deficytu w zamian za zalecenie zachodnim wierzycielom, żeby anulowali część długów, stanowiących dla Polski duże obciążenie. Od września 1991 roku do września 1992 roku płace realne pracowników w miastach obniżyły się o 2 procent, chłoporobotników o 4 procent, a eme­

196

27

28 29

30 31 32 33

34

35

38

rytury o 8 procent. Konsumpcja żywności w wyżej wymienionych gru­ pach spadla - odpowiednio - o 3, 9 i 15 procent. Ludzie wydawali więcej na czynsze, mniej na jedzenie, o 20-25 procent mniej na rozrywkę, po­ dróże i wakacje. Załamało się budownictwo mieszkaniowe. W kraju, „Po­ lityka”, 19 grudnia 1992. Były to między innymi hasła „Chcemy posłów, a nie osłów” i .Aferzyści za kraty”. Zob. Janina Paradowska, Konwersacja wielopiętrowa, „Polity­ ka”, 2 maja 1992. Jagienka Wilczak, Pożegnanie z mitem, „Polityka”, 20 czerwca 1992, s. 5. Więcej na temat Fiata w Tychach, zob. Guglielmo Meardi, Trude Union Consciousness, East and West; A Comparison of Fiat Factories in Poland and Italy, „European Journal of Industrial Relations", t. 2, nr 3 (1996), s. 275-302; tenże, Trade Union Activists, East and West, Ashgate, London 2000. Jan Dziadul, Granice rozsądku, „Polityka”, 12 września 1992. Waldemar Kuczyński, Strajkowanie przeciwko przyszłości, „Życie Gospo­ darcze”, 23 sierpnia 1992. W kraju, „Polityka”, 10 października 1992, s. 2. Wojciech Błasiak, Górniczy strajk generalny na Śląsku, w: Górnicy górno­ śląscy - ludzie zbędni, ludzie luźni?, red. Marek Szczepański, Kraków 1994, s. 19. Więcej o protestach z 1993 roku, zob. Grzegorz Ekiert, Jan Kubik, Rebel­ lious Civil Society: Popular Protest and Democratic Consolidation in Po­ land, University of Michigan Press, Ann Arbor 1999, rozdz. 6. Bezpartyjny Blok Wspierania Reform utworzył zaledwie kilka miesięcy wcześniej Lech Wałęsa, próbując bez większego powodzenia założyć własną partię polityczną. Niezbyt zgrabną nazwę wybrano ze względu na skrót - BBWR - identyczny jak partia powołana do życia pod koniec lat dwudzie­ stych przez marszałka Piłsudskiego, która miała wspierać jego dyktaturę. Unia Pracy, jedyna otwarcie lewicowa partia, jaka wyłoniła się z „Solidarno­ ści”, zdobyła - co było zaskoczeniem - 7,3 procent głosów, ponad trzy razy więcej niż w 1991 roku. Zawdzięczała to m.in. zdecydowanej kampanii przeciw dyskryminacji płciowej, czym przyciągnęła głosy kobiet o liberal­ nych poglądach, robiących karierę zawodową. Konfederacja Polski Niepod­ ległej to jawnie prawicowa partia, utworzona nielegalnie w latach siedem­ dziesiątych. Odwoływała się do młodych, walczących o „radykalne” zmiany. Wiele postanowień wymienionych tutąj jako osiągnięcia SLD zostało w rzeczywistości zaproponowanych po raz pierwszy w ramach Paktu o Przedsiębiorstwie Państwowym, który minister pracy w rządzie Su­ chockiej, Jacek Kuroń, negocjował w latach 1992-1993 ze związkami za­ wodowymi. Utworzenie Komisji Trójstronnej, zastąpienie popiwku nego­ cjowanymi podwyżkami plac, nałożenie na wszystkie firmy obowiązku stworzenia „funduszu socjalnego”, oddłużenie przedsiębiorstw, darmowe akcje dla pracowników prywatyzowanych firm - wszystko to było zawarte w Pakcie, który rząd Suchockiej podpisał ze związkami zawodowymi w lutym 1993 roku. Z dwóch jednak przyczyn kojarzę je z rządem SLD. Po pierwsze, wszystkie te postanowienia zostały przez ten rząd wprowa­ dzone w życie. Po drugie, naprawdę nie wiadomo, czy Suchockiej udałoby

197

37

38

39

40

41 42

43

się przeprowadzić je przez Sejm, nawet gdyby jej rząd nie upadl. Kiedy Kuroń je po raz pierwszy ogłosił, głównymi oponentami okazały się kręgi rządowe, zwłaszcza dawni solidarnościowi liberałowie i konserwatyści, których zdaniem ustawy te dawały związkom za wiele władzy. Twierdząc, że przyjęcie Paktu doprowadzi do „związkokracji”, niektórzy parlamenta­ rzyści popierąjący Suchocką przedłożyli kontrprojekt, odbierąjący związ­ kom część praw. Innymi słowy, nawet za rządów Suchockiej postanowie­ nia takie mogłyby zostać zaakceptowane przez parlament wyłącznie przy poparciu SLD, a nawet wtedy nie było wiadomo, czy poparłaby je wystarcząjąca liczba posłów solidarnościowych. Kiedy SLD doszedł do władzy, starał się szybko przeprowadzić Pakt. Udało się to w części dotyczącej popiwku oraz Komisji Trójstronnej, co się zaś tyczy innych postanowień Paktu, Sojusz napotkał silny opór ze strony swojego koalicyjnego part­ nera, a także „Solidarności”, która ząjęła nieprzejednane stanowisko an­ tyrządowe. Przedstawiam więc te posunięcia jako dokonania rządu SLD, choć pierwotnie było to odejście od neoliberalnej polityki zaproponowane przez ministra pracy Jacka Kuronia. Podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń przestał funkcjonować, kiedy prezydent Wałęsa zawetował inną jego wersję, forsowaną przez li­ berałów z SLD. Kilka miesięcy później parlament ponownie uchwalił ła­ godniejszą formę kontroli płac, ale wyszła ona z użycia, kiedy zaczęła działać Komisja Trójstronna i znowu wprowadzono zbiorowe negocjacje płacowe w przedsiębiorstwach. W tak istotnych kwestiach, jak przepisy dotyczące płac, poprzednie rządy solidarnościowe pozostawiły w kodeksach sformułowania w rodząju: „Ra­ da Ministrów w celu realizacji ustalonej w narodowym planie społeczno-gospodarczym centralnej polityki plac i świadczeń, po porozumieniu z ogólnokrąjową organizacją międzyzwiązkową...” - choć nie było już „centralnej polityki płac i świadczeń” ani „narodowego planu”, ani „ogólnokrąjowej organizacji międzyzwiązkowej”. Kodeks Pracy (wersja z 1993 roku), dział 11, rozdział I, art. 240 § 2. Błędem byłoby upatrywać w tego rodząju posunięciach wyłącznie nieod­ powiedzialne gesty populistyczne, łatwy - choć kosztowny - sposób na zdobywanie głosów. Na początku epoki postkomunistycznej obywatele uważali emerytury za swego rodząju daninę płaconą przez pokolenie, któ­ re skorzystało na nowej gospodarce, na rzecz pokolenia, które ją zbudo­ wało, ale nie mogło skorzystać z jej dobrodziejstw. Była to rozpowszechniona praktyka, i to nie tylko w małych firmach, dla których 45-procentowe koszty pracy oznaczałyby ogromne obciążenie. Na takiej samej zasadzie był zatrudniany przez Coca-Colę w Warszawie zna­ ny mi młody ekspert od marketingu: przez dwa lata pracował na wciąż odnawianych miesięcznych umowach. Ludwik Dom, Po burzy, „Rzeczpospolita”, 21 lutego 1995. Na przykład w czasie, kiedy rząd Suchockiej w 1993 roku uparcie odma­ wiał zwiększenia dotacji dla sfery budżetowej, twierdząc, że nie ma na to pieniędzy, obiecał po cichu niewielkiej partii chłopskiej dodatkowe do­ płaty dla rolników, żeby zwabić ją do koalicji. Rozmowa z autorem, Warszawa, wrzesień 1993.

198

44

45

46

47

46

49

50

51 52 53

54 55 56 57

58 59

60

61

62

63 64 65

66

Przedstawiciele OPZZ stanowili ponad 1/3 klubu parlamentarnego SLD - 66 ze 171, przy czym 32 było członkami Związku Nauczycielstwa Pol­ skiego. Prezes ZNP przewodniczył Komisji Edukacji, inny funkcjona­ riusz związkowy został wiceministrem edukacji narodowej. Cytaty pochodzą z wywiadu Adama Glapińskiego dla „Tygodnika Soli­ darność", 29 kwietnia 1994. Zob. cykl artykułów na ten temat w „Eastern European Constitutional Review”, t. 6, nr 2-3 (wiosna/lato 1997). W roku 1989 krąj jakoś jeszcze funkcjonował ze starą konstytucją, w razie potrzeby wprowadząjąc poprawki - dotyczące na przykład urzędu prezy­ denta czy prawa weta w parlamencie oraz tworzonych w pośpiechu no­ wych instytucji. Pod koniec 1992 roku uchwalono Małą Konstytucję, po­ rządkującą m.in. stosunki między prezydentem a premierem. Cyt. w: Paweł Śpiewak, The Battle for a Constitution, „Eastern European Constitutional Review”, t. 6, nr 2-3 (wiosna/lato 1997). Tekst dostępny na stronie http://www.law.nyu.edu/eecr. „Tygodnik Solidarność”, 30 sierpnia 1996, s. 14. Według Gregora Koso, amerykańskiego doradcy związkowego współpra­ cującego z „Solidarnością” przy tym projekcie. Rozmowa autora z Koso, Warszawa, lipiec 1999. Zob. Grzegorz Ekiert i Jan Kubik, Rebellious Civil Society, dz. cyt. Wywiad z Olinowiczem, Mielec, mąj 1993. Grzegorz Ekiert i Jan Kubik, Rebellious Civil Society, dz. cyt., s. 180. Podkr. w oryginale. Tamże, s. 187-188. Tamże, s. 187. Tamże, s. 149. Tamże. Bohdan Cywiński, „Rzeczpospolita” („Plus-Minus”), 2-4 kwietnia 1994. Richard Sennett, Jonathan Cobb, The Hidden Injuries of Class, Norton, New York 1993. Więcej na ten temat w rozdziale 6. Zob. także David Ost, The Weakness of Strong Social Movements, „European Journal of Industrial Relations”, t. 8, nr 1 (marzec 2002), s. 33-51; tenże, Labor and Union Identity in Po­ land 1989-2000, w: Workers After Workers’ State, red. David Ost, Stephen Crowley, Rowman & Littlefield, Boulder 2001. E.P. Thompson, The Making of the English Working Class, Vintage, New York 1966, s. 212. Elizabeth Dunn, Privatizing Poland: Baby Food, Big Business, and the Remaking of the Polish Working Class, Cornell University Press, Ithaca, NY 2004, s. 92. Tamże, s. 93. Tamże, s. 85. Maryjane Osa, Creating Solidarity: The Religious Foundations of the Po­ land Social Movement, „East European Politics and Societies”, t. 11, nr 2 (wiosna 1997), s. 339-365. Niektórzy badacze ze Śląska mąją jeszcze bardziej krytyczny pogląd na rolę, jaką odegrała „Solidarność”. Wskazują, że rozpoczęła strajk dokładnie

199

w momencie, kiedy negocjowano kontrakty eksportowe. Uniemożliwiła kopalniom zawarcie długoterminowych umów eksportowych, które znacz­ nie by poprawiły ich wizerunek finansowy. Podkreślają także, iż prasa liberalna sympatyzowała tym razem z postulatami strajkujących, czego nie można powiedzieć o jej stosunku do innych strajków w tym samym czasie. Ich zdaniem strajk tylko wyglądał na akcję w obronie robotników, ale był zamierzony po to, by ułatwić ostateczną rozprawę z nimi. Zob. Wojciech Błasiak, Górniczy strajk generalny na Śląsku, dz. cyt., przyp. 33. 67 Guglielmo Meardi, The Trojan Horse for the Americanization of Europe? Polish Industrial Relations Toward the EV, „European Journal of Indust­ rial Relations”, t. 8, nr 1 (marzec 2002), s. 77-99. 68 Maryjane Osa, Contention and Democracy: Labor Protest in Poland, 1989-1993, „Communist and Postcommunist Studies", t. 31, nr 1 (1998), s. 29-42; Jonathan A. Terra, Influence, Assets and Democracy: Who Got What After the Fall of Communism in East Central Europe?, praca doktor­ ska, Stanford University 2003.

4

Jak liberałowie porzucili świat pracy Kiedy w grę wchodzą symbole, liberałowie są bezużyteczni, tak samo jak wtedy, gdy przychodzi do dyskusji z tym, co irracjonalne. Christopher Hitchens, Waiving the Flag, „The Nation”, 21 lipca 1997, s. 8

Jak doszło do tego, że w połowie lat dziewięćdziesią­ tych ruch pracowniczy, jakim była „Solidarność”, zo­ stał zdominowany przez polityczną prawicę, która za główny punkt programu uznała takie kwestie, jak wal­ kę przeciw legalnej aborcji albo o wniesienie treści reli­ gijnych do preambuły konstytucji? Jak to się stało, że ruch, znany z tolerancyjności i otwarcia na współczes­ ny świat, wycofał się do takiego sekciarskiego kokonu? Ze na czele związku, nadal reprezentującego miliony robotników, stanęło kierownictwo krajowe poświęcają­ ce o wiele więcej czasu na piętnowanie liberałów poli­ tycznych niż troszczenie się o bezpieczne umowy o pra­ cę dla członków albo tworzenie struktur związkowych w nowym sektorze prywatnym? Jednym słowem, jak mogło dojść do tego, że liberałowie tak szybko stracili kontrolę nad „Solidarnością”? W rozdziale tym chcę się przyjrzeć, jak nowe ugru­ powania polityczne, które wyłoniły się z „Solidarnoś­ ci”, podeszły do zagadnienia gniewu zrodzonego na tle

201

ekonomicznym, w rezultacie wprowadzenia systemu kapitalistycznego, i jakie miało to konsekwencje w sfe­ rze polityki. Interesuje mnie polityczna legitymizacja nowego systemu rynkowego. Nie będę tu analizował, jak była realizowana kapitalistyczna transformacja, tyl­ ko jak pokierowano nią w wymiarze politycznym. Ewolucja „Solidarności” w kierunku prawicowym nie była bynajmniej nieunikniona. W rozdziale tym chcę do­ wieść, że nie było to skutkiem naturalnej tendencji roz­ wojowej, że „Solidarność” została w tym kierunku po­ pchnięta przez swoich dawnych przywódców - niegdyś wiernych idei antypolityki - którzy stali się następnie wyznawcami liberalnego ustroju i gospodarki rynkowej. Antyliberalnego zwrotu znacznej części ruchu związko­ wego nie należy postrzegać jako oznaki pierwotnego, niewytłumaczalnego irracjonalizmu mas - czym libera­ łowie skłonni byli tłumaczyć swoją porażkę - ale jako skutek opuszczenia ruchu przez liberałów, którzy nie­ gdyś mieli w nim takie wpływy. Problem nie sprowadza się do liberalnej polityki czy polityków, chodzi tu o cały gmach postępu zbudowany na fundamencie pojęcia „rozumu”. Liberałowie, przed­ stawiając swoją politykę nie tyle jako „dobrą”, ale „ko­ nieczną”, nie „pożądaną”, lecz „racjonalną”, nie pozosta­ wili oponentom żadnego możliwego do przyjęcia sposobu na wyrażenie protestu czy niezadowolenia. Upierając się przy gładkiej globalistycznej mantrze „nie ma in­ nego wyjścia” - w tym wypadku, innego niż nader bo­ lesne środki, jakie aplikowali - dali do zrozumienia, że wszelki opór jest irracjonalny i nieuzasadniony. Histo­ ria pierwszych lat epoki postkomunistycznej w Polsce stoi pod znakiem zmagania się związkowców z „Soli­ darności” z tym zakazem wyrażania gniewu. Uznali go w końcu za niemożliwy do realizacji, a nawet niespój­ ny. Liberałowie, piętnując wszelką opozycję jako nie­

202

bezpieczną i populistyczną, a samych siebie mianując jedynym głosem rozsądku, zepchnęli oponentów do obozu antyliberalnego, ponieważ była to jedyna prze­ strzeń, jaką oponentom pozwolono zagospodarować. Pod koniec dekady im bardziej antyliberalny był kan­ dydat, tym bardziej autentyczne wydawały się jego refe­ rencje jako członka opozycji. Dynamika ta doprowadzi­ ła w końcu do będących punktem zwrotnym wyborów w 2001 roku, w których sztandarowa partia liberałów, Unia Wolności, nie przekroczyła progu wyborczego i nie znalazła się w parlamencie, głównymi bohaterami opo­ zycji parlamentarnej stały się zaś dwie najskrajniejsze partie prawicowe. Tak więc przez lata dziewięćdziesiąte liberałowie, sprawujący z początku ideologiczną i orga­ nizacyjną hegemonię, trwonią swoje atuty, doprowadza­ jąc do powstania dokładnie takiej opozycji, jakiej zaist­ nieniu chcieli podobno zapobiec. Kilka słów o terminologii. W rozdziale tym ząjmuję się przede wszystkim grupą działaczy i polityków nazy­ wanych przeze mnie liberałami, którzy odgrywali za­ sadniczą rolę w kierownictwie „Solidarności” do 1989 roku, ale wkrótce potem utracili kontrolę i wpływy. Z kilku mało precyzyjnych terminów ten wydaje się najodpowiedniejszy. Ciekawe jest, że wspomniana gru­ pa nigdy nie wiedziała, jak ma samą siebie określić1. W połowie lat siedemdziesiątych przyjęła nazwę „lewi­ cy laickiej”, ale wkrótce się jej wyrzekia, gdyż narodo­ wa prawica ochoczo podchwyciła ten termin jako do­ wód antychrześcijańskiego nastawienia omawianej grupy. Jej działacze zaczęli się więc określać mianem „demokratycznej opozycji”, co również się nie przyjęło na dłużej, jako że po 1989 roku przestali być opozycją, a do miana demokraty rościł sobie prawo każdy. Wtedy nazwali się „liberałami”. Jest to jednak również mało precyzyjny termin, gdyż może dotyczyć bardzo wielu

203

aktorów sceny politycznej. Często, zwłaszcza w Euro­ pie, odnosi się do czysto ekonomicznych libera­ łów, których niewiele obchodzą prawa polityczne jed­ nostki. (Dla tej grupy liberałów wzorcem był nierzadko chilijski dyktator Augusto Pinochet). Jednakże grupa, o której mowa, zaliczała się do wyznawców liberalizmu gospodarczego i politycznego jednocześnie. Tak jak li­ berałowie w ekonomicznym znaczeniu uważała, przy­ najmniej od połowy lat osiemdziesiątych, że własność prywatna i gospodarka rynkowa są podstawą wolności politycznej, ale w odróżnieniu od wyznawców liberali­ zmu gospodarczego w czystej postaci nie była gotowa poświęcić tej drugiej na rzecz tych pierwszych. Wierzy­ li, że jedno i drugie musi, a przynajmniej powinno, iść ze sobą w parze i że takie połączenie stanowi podstawę postępu i demokracji. . Posługując się terminem „liberałowie”, mam więc na myśli konsekwentnych obrońców zarówno liberalizmu gospodarczego, jak i politycznego, tych, którzy dążą do stworzenia nowoczesnej gospodarki rynkowej (nawet jeśli mają różne poglądy na zakres regulacji), ale nie za cenę pogwałcenia demokratycznych praw jakiejkol­ wiek osoby lub grupy. W Europie Wschodniej do przed­ stawicieli tego nurtu zalicza się np. polska Unia Wolno­ ści, węgierski Związek Wolnych Demokratów, czeski Obywatelski Sojusz Demokratyczny. Wszystkie wkro­ czyły w epokę postkomunistyczną, ciesząc się wielkim moralnym i politycznym autorytetem, który wkrótce roztrwoniły. Głównym celem niniejszego rozdziału jest wyjaśnienie, dlaczego tak się stało. Dekada lat dziewięćdziesiątych ukazuje nie tylko to, jak liberałowie nie potrafili zagospodarować gniewu - przekonujemy się także, obserwując wydarzenia tam­ tego okresu, jak genialnie potrafiła go wykorzystać na­ rodowa prawica. Dokonując kilku posunięć, wypływa­

204

jących zarówno ze szczerego zaangażowania, jak i cy­ nicznej kalkulacji, prawicowi narodowcy, w 1989 roku znajdujący się jeszcze na marginesie, przekształcili się w obrońców świata pracy i krytyków nowych nierównoś­ ci klasowych. Podczas gdy Zachód spoglądał na Europę Wschodnią przez pryzmat „demokratyzacji” i „urynko­ wienia”, podstawowym problemem na arenie wewnętrz­ nej był los ludzi pracy i narastanie nowych nierówności. Liberałowie sprawowali w 1989 roku prawie całkowitą kontrolę polityczną nad ruchem pracowniczym, ale utracili ją, ignorując rodzący się gniew klasowy, a nawet go dyskredytując, tymczasem nacjonaliści i prawicowi populiści, działając strategicznie, starali się ten gniew zawłaszczyć. Innymi słowy, w wielkim obozie „Solidar­ ności” wyłącznie prawica, jak na ironię, pozwoliła pol­ skim robotnikom myśleć 0 sobie jako o robotnikach. Podczas gdy liberałowie nalegali, żeby robotnicy myśleli o sobie jako o rozsądnych obywatelach, którzy nie mają większego wyboru - muszą zaakceptować „niezbędne” reformy gospodarcze, nacjonaliści wraz z religijną pra­ wicą nakłaniali ich do zastanowienia się nad pogarsząjącymi się warunkami życia i przedstawiali gotową narra­ cję, według której stan ten był konsekwencją odejścia przez Polskę od własnych moralnych, narodowych i reli­ gijnych zasad. Nawet byli komuniści powstrzymywali się od formułowania apeli odwołujących się do pier­ wiastka klasowego, ząjęci byli bowiem przekształca­ niem się w ogólnonarodową i ponadklasową partię, ma­ jącą szansę na przetrwanie. Ostatecznie ludzie pracy zwrócili się ku prawicy, ponieważ tylko ona odwoływała się do nich właśnie jako do robotników, poza tym nikt inny nie przedstawiał tak jednoznacznej narracji potwierdząjącej ich doświadczenia klasowe.

205

Należy na samym początku podkreślić, że bezpod­ stawne jest twierdzenie, jakoby „Solidarność” cecho­ wały jakieś naturalne czy nieuchronne prawicowe skłonności. Oczywiście fakt, że jej przeciwnik utożsa­ miał się z lewicą, mógł popychać związek ku drugiemu biegunowi politycznego spektrum. Tak jednak było na początku lat osiemdziesiątych i nie wywołało to reakcji, jaka nastąpiła później. Ci, którzy na początku lat osiemdziesiątych określali się jako prawicowcy, nie­ ustannie dawali wyraz swojej irytacji na „Solidarność”. Dla prorynkowej prawicy związek zbyt był oczarowany ideą samorządu i opieki społecznej, zbyt sceptyczny wobec kapitalizmu i wolnego rynku, przywiązywał za dużą wagę do zbiorowego działania, a nie osobistej od­ powiedzialności, zbytnio skupiał się na prawach oby­ watelskich zamiast na prawie własności2. Tradycyj­ na prawica - religijna i narodowa, nie zaś prorynkowa i antyetatystyczna - wątpiła w szczerość konserwatyz­ mu „Solidarności”. Robotnicy mogli podczas strajków uczestniczyć w mszach i wieszać na fabrycznych bra­ mach portrety papieża, ale byli zbyt niezależni, zbyt nieufni wobec autorytetów. Dla tradycyjnej prawicy problem nie sprowadzał się do tego, że „Solidarność” przekładała społeczeństwo obywatelskie (partycypację) nad społeczeństwo burżuazyjne (własność prywatną), co miała jej za złe prawica prorynkowa. Zachodziło po­ dejrzenie, że naród i religię traktuje instrumentalnie. Witold Gombrowicz napisał kiedyś, że Bóg stał się „pis­ toletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa”3, tak samo tradycjonaliści postrzegali wykorzystywanie religii przez „Solidarność” w latach osiemdziesiątych. Być może Wałęsa nie ruszał się z domu bez Matki Boskiej w klapie, ale dlaczego na doradców wybrał sobie takich ludzi, jak Michnik i Kuroń, identyfikujących się otwar­ cie z „lewicą laicką”?4

206

Wątpliwości były uzasadnione. „Solidarność”, histo­ rycznie rzecz biorąc, była zdominowana przez lewicę - „antypolityczną” i liberalną - i taka sytuacja utrzymy­ wała się zwłaszcza w 1989 roku, kiedy umowy Okrąg­ łego Stołu i wybory, jakie później nastąpiły, były zdo­ minowane prawie wyłącznie przez ten nurt5. W roku 1989 nie była to już lewica ekonomiczna, ostatecznie stała się żarliwą wyznawczynią gospodarki rynkowej. (Oznaczało to dla wielu jej przedstawicieli, że nie po­ winni się już zaliczać do lewicy. Na przykład Jacek Ku­ roń ubolewał, że ludzie, ze względu na jego przeszłość, nadal nazywają go lewicowcem. „Bardzo chcialbym na­ leżeć do lewicy - powiedział - ale deklarując się w ten sposób, nie mogę przecież budować kapitalizmu”)6. Pod innymi wszakże względami decydującymi o podziale na lewicę i prawicę związek był bardzo lewicowy: nie odrzucał co prawda kapitalizmu, ale sprzeciwiał się na­ cjonalizmowi, klerykalizmowi i autorytaryzmowi. Była to stara, oświeceniowa lewicowość, przedkładająca ro­ zum nad wiarę, postęp nad tradycję, a rozwój wydarzeń w świecie postkomunistycznym wykazał, że komunis­ tyczna modernizacja bynajmniej nie rozwiązała tych odwiecznych konfliktów. Na czym polegał liberalizm, o którym tu mowa? Oznaczał sprzeciw wobec lustracji, którą liberałowie uważali za naruszenie zasady uczciwego procesu sądo­ wego i kapitulację przed irracjonalną polityką odwetu. Oznaczał opór wobec prawodawstwa narzucającego społeczeństwu moralność chrześcijańską. Liberałowie, nieufni wobec nacjonalizmu, propagowali uniwersa­ lizm, który pojmowali jako związek z Zachodem - głów­ nie Unią Europejską i NATO - na wszelkich zapropo­ nowanych przez Zachód warunkach. Za swoją misję uznali wyprowadzenie Polski z kokonu, w którym, ich zdaniem, pozostawała od 1945 roku. Jednakże wbrew

207

twierdzeniom krytyków zaliczających się do radykal­ nej zachodniej lewicy liberalizm ten nie sprowadza! się wyłącznie do zaakceptowania światowego kapitali­ zmu i amerykańskiej hegemonii. Promował równość płci i prawa mniejszości albo uznawał przynąj mniej, że takie wartości są obecnie nieodzownym elementem (proza­ chodniego) porządku światowego. Oznaczał walkę z rasi­ zmem (obronę Romów oraz praw imigrantów, przeciw­ stawianie się antysemityzmowi), a także, dla większości, uznanie praw gejów. Oznaczał wspieranie organizacji pozarządowych oraz innych aspektów „społeczeństwa obywatelskiego”, jak określali to obecnie ludzie Zacho­ du - koncepcja ta, paradoksalnie, została przejęta od dawnej wschodnioeuropejskiej opozycji, a przed reeksportowaniem jej na Wschód wyczyszczona z radykalne­ go, partycypacyjnego etosu7. Grupa, o której mowa, przyjęła cały wachlarz współczesnych zachodnich norm dotyczących praw człowieka i z tego właśnie powodu nadal się zaliczała do politycznej lewicy. Zasadnicza kwestia polega jednak na tym, że obronę liberalizmu politycznego grupa ta połączyła obecnie ze zwycięstwem liberalizmu gospodarczego. W jej przekona­ niu realizacja wzniosłych ideałów praw człowieka i społe­ czeństwa obywatelskiego zależała przede wszystkim od wykorzenienia własności państwowej, rządowych dotacji i wprowadzenia gospodarki kapitalistycznej z surowymi ograniczeniami wydatków budżetowych. Liberalizm poli­ tyczny zszedł, jak się zdawało, na drugi plan. Jak pisze Jerzy Szacki: „Liberalizm polityczny wzbudził bez porów­ nania mniejsze zainteresowanie niż liberalizm gospodar­ czy i ma bez porównania mniejszą liczbę zdecydowanych zwolenników”8. Bolesne konsekwencje, jakie dla społe­ czeństwa miał plan Balcerowicza, zasmuciły wielu pol­ skich liberałów - w odróżnieniu od współczesnych im zwolenników Thatcher i Reagana, nie uważali cierpienia

208

za wartość moralną - „wiedzieli” oni jednak, że muszą ten ból zadawać. Samo określenie „terapia szokowa” zawiera w sobie połączenie bólu i zbawienia, jakie w przekonaniu jej zwolenników miała przynieść. Poli­ tyczni liberałowie uznali więc swój program gospodar­ czy za jedyny racjonalny, słuszny i zasadny, stanowiący nieodzowną podstawę. Krytyków tego planu nie po­ strzegali więc jako rozsądnych ludzi o odmiennych po­ glądach, ale jako pozbawionych właściwego rozeznania wyznawców błędnych poglądów. Na tym polegał fatal­ ny błąd liberałów. Podczas gdy ich stanowcze i żarliwe zaangażowanie po stronie reformy rynkowej sprawiło, że z początku większość związkowców pozostawała lo­ jalna wobec nich, niezadowolenie ze skutków tera­ pii szokowej oraz nieustanne deprecjonowanie oponen­ tów przez przypisywanie im pobudek irracjonalnych skończyło się tym, że wielu robotników zostało po­ pchniętych prosto w ramiona wrogów liberalizmu w ro­ dzaju Wrzodaka i Leppera, którzy nic sobie nie robili z etykietki irracjonalizmu. O ile piętnowanie „niero­ zumnych” oponentów planu Balcerowicza rzeczywiście przyczyniło się na początku do ich zmarginalizowania, o tyle skończyło się wyniesieniem tych, którzy chełpili się swym irracjonalizmem i antyliberalizmem, ponie­ waż tylko w nich dostrzeżono najbardziej konsekwent­ nych przeciwników terapii szokowej. Liberałowie, zamiast starać się o zagospodarowanie gniewu, woleli go ignorować, a kiedy się przejawiał - wykpiwać. Wszelki opór wobec kapitalistycznej mo­ dernizacji uważali nie tylko za niepożądany, lecz i nie­ możliwy, więc swoją niechęć do prawicy odrzucąjącej plan Balcerowicza wyrażali językiem nauki, a nie języ­ kiem debaty politycznej. Ale zamiast zmarginalizować prawicę, doprowadzili głównie do tego, że swoich kry­ tyków popchnęli na prawo. Przyjęli błędne założenie

209

- podstawą demokracji nie jest bowiem kapitalizm, ale sposób, w jaki się kapitalizm kwestionuje. Zbyt ścisła więź z liberalizmem gospodarczym zagraża libe­ ralizmowi politycznemu. Liberałowie sprawujący wła­ dzę narazili na szwank tak im drogi liberalizm politycz­ ny właśnie przez to, że uznali liberalizm gospodarczy za jego jedyną racjonalną podstawę.

Kampania liberałów przeciw ludziom pracy i „klasie robotniczej” Choć nowa elita w epoce postkomunistycznej starała się zbudować zarówno demokratyczny ustrój, jak i kapi­ talistyczną gospodarkę rynkową, uważała, że wyłącznie realizacja drugiego z tych celów nastręcza szczególnych trudności. Demokrację pojmowała głównie jako odwoła­ nie milicji i tąjniaków, co w istocie uczynił już ostatni rząd komunistyczny. Gdy nowi przywódcy objęli władzę, swoboda słowa, tworzenia partii politycznych oraz wolne wybory - czyli to, co uznawali za podstawę demokracji -były już rzeczywistością. Nadanie formalnego kształtu instytucjom, regulującym rywalizację polityczną miało zająć trochę czasu, ale po upadku muru berlińskiego nikt poważnie nie myślał, że proces ten może zostać zagrożo­ ny. Zbudowanie kapitalistycznej gospodarki to jednak co innego. Wymagało transformacji i prywatyzacji tysięcy przedsiębiorstw, wiązało się z bezrobociem i zubożeniem milionów obywateli oraz stworzeniem mnóstwa nowych instytucji gospodarczych (rynki kapitałowe, giełdy, banki komercyjne, prawo zobowiązań), żeby wprowadzić nowe pojęcia praw własności9. Najtrudniejsze zaś było to, że wymagało ukształtowania nowej klasy właścicieli. Jak wskazywali w swoim czasie autorzy reformy, radykalną reformę gospodarczą wprowadzano w imieniu klasy, która

210

wówczas nie istniała. Zadanie polegało na stworzeniu klasy, która byłaby beneficjentką nowego kapitalizmu, a zarazem bazą społeczną dla jego rozwoju. Jak jednak powołać do życia solidną prokapitalistyczną grupę spo­ łeczną w krąju, który nie tak dawno był widownią robot­ niczego powstania? Jak promować klasę kapitalistów w kraju, gdzie robotnicy mieli tak znaczną pozycję? Przyjrzyjmy się na początek liberalnej elicie intelektu­ alnej, która odgrywała główną rolę na początku epoki postkomunistycznej. Do przywódców tej elity zaliczali się Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i Adam Michnik. Grupa ta objęła następnie kierownictwo szczególnego rodzaju partii politycznej - nąjpierw wystę­ pującej pod nazwą Ruchu Obywatelskiego - Akcja De­ mokratyczna (ROAD), następnie Unii Demokratycznej, a w końcu Unii Wolności - ale w 1989 roku była czymś znacznie więcej niż partią. Samo suche stwierdzenie, że wyżej wymieniona czwórka to premier, nąjważniejszy parlamentarzysta, najpopularniejszy polityk i redaktor naczelny głównej gazety, nie oddaje zakresu jej wpły­ wów. Swojego czasu ludzie ci byli nąjbliższymi doradca­ mi Lecha Wałęsy. Pierwsi dwaj mieli rozległe kontakty w liberalnych kręgach partii komunistycznej, a Mazo­ wiecki również w kręgach kościelnych. Kuroń i Michnik byli najwybitniejszymi działaczami opozycji politycznej - Wałęsa uzależnił swoją zgodę na rozmowy przy Okrąg­ łym Stole od dopuszczenia ich do udziału w negocjacjach (wbrew obiekcjom strony partyjnej). Cała czwórka stano­ wiła jądro zespołu solidarnościowych negocjatorów, a na­ stępnie ośrodek władzy politycznej. Mieli ścisłe związki z Zachodem, cieszyli się poparciem zarówno liberałów, jak i socjaldemokratów oraz konserwatystów. Michnik miał wkrótce zerwać formalny związek z tą grupą, ale głównie po to, żeby skuteczniej promować jej linię poli­ tyczną w swoim dzienniku, „Gazecie Wyborczej”. Wraz

211

z innymi wybitnymi działaczami nurtu liberalnego, Hele­ ną Łuczywo i Sewerynem Blumsztajnem, zrobił z gazety ośrodek informacyjny o niezwykłych wpływach. Jako dziennik opiniotwórczy, a przy tym główne forum debaty intelektualnej, z przyjaznym dla czytelnika językiem i układem graficznym, „Gazeta” stała się swojego rodząju skrzyżowaniem „New York Timesa” z „New York Review of Books” i „Daily News”. W pierwszych latach epoki postkomunistycznej z zapałem propagowała liberalną linię dominującej wówczas politycznej formacji. Jesienią 1989 roku grupa liberałów sprawowała więc kontrolę nad rządem, utrzymywała dobre kontakty z ów­ czesną (komunistyczną) elitą, miała dobre stosunki z Ko­ ściołem, ścisłe związki z Zachodem, cieszyła się sza­ cunkiem szerokich warstw solidarnościowej opozycji, a związkowcy z „Solidarności” traktowali ją jako główne­ go rzecznika „swojej” strony. Liberałowie mieli władzę, uznanie (szary obywatel wiedział, kim są), określony pro­ gram, wpływy w środkach przekazu. To oni wsparli Lesz­ ka Balcerowicza i przekonali Wałęsę, by zaaprobował jego plan. Za swoje naczelne zadanie polityczne uznali zagwarantowanie stabilnego środowiska społecznego, w którym mogłyby się dokonać reformy gospodarcze. Szerokie poparcie, jakim się cieszyli, zamierzali wyko­ rzystać do zapewnienia pokoju społecznego, umożliwia­ jącego przeprowadzenie bolesnych przemian ekono­ micznych i niepopularnego procesu kształtowania się klas społeczeństwa kapitalistycznego. Co się tyczy niezadowolenia społecznego, liberałowie uważali, że ich rola polega na znalezieniu innego obiek­ tu, na którym mogłoby się wyładować, niż nowa gos­ podarka rynkowa, będąca jego powodem. Przewidując, że reforma gospodarcza spotka się z silnym sprzeci­ wem, uznali za swój obowiązek odwrócenie rodzącego się gniewu od jego naturalnego celu. Dokąd go jednak

212

skierować? Kto albo co miałoby być obecnie tym moż­ liwym do przyjęcia Innym? Liberałowie wysunęli trzy propozycje albo, inaczej, wyznaczyli trzech „wrogów”: dawny reżim, nikt, robotnicy. Pierwszym obiektem był dawny reżim. Był to również wróg najłatwiejszy do wskazania. Społeczeństwo zakoń­ czyło właśnie długą walkę z systemem komunistycz­ nym, nietrudno więc było przekonać ludzi, że można mu przypisać odpowiedzialność za wszelkie przejścio­ we trudności. Opozycja od lat powtarzała, że gospodar­ ka jest w opłakanym stanie i wymaga radykalnego wstrząsu. Poza tym - w odróżnieniu od sąsiedniej Cze­ chosłowacji czy Węgier - zwykli ludzie w Polsce dostrze­ gali ten opłakany stan gospodarki i nie spodziewali się nagłej poprawy. Kiedy więc liberałowie ogłosili plan Bal­ cerowicza, czyli terapię szokową, oznajmili wszem i wo­ bec, że będzie bardzo bolesna, ponieważ system komu­ nistyczny zniszczył gospodarkę. Macie prawo odczuwać gniew - mówili społeczeństwu - ale tylko na stary re­ żim, który doprowadził do takiego bałaganu, a nie na politykę urynkowienia, gwarantującą poprawę sytuacji. Kierowanie gniewu na nieistniejącego wroga przypo­ minało kierowanie go w pustkę. I tego właśnie pragnęli liberałowie. Jako dobrzy liberałowie obawiali się bo­ wiem namiętności, wierzyli natomiast w postęp10. Po­ wszechny postęp był w ich przekonaniu możliwy do urzeczywistnienia, ale wyłącznie spokojnymi i racjo­ nalnymi metodami, jakie sami stosowali. Społeczeń­ stwo, chcąc osiągnąć dobro powszechne, powinno więc wyrzec się gniewu i zjednoczyć pod dobroczynnym kie­ rownictwem liberałów. Gniew nie był w ich mniemaniu nieuchronnym wytworem nowoczesnego społeczeń­ stwa klasowego, ale rodzajem fałszywej świadomości, którą w interesie postępu należało odrzucić. Liberało­ wie nie chcieli pokierować gniewem, lecz go wytłumić.

213

Bronisław Geremek dał wkrótce wyraźnie do zrozu­ mienia, że namiętność może tylko zakłócić proces re­ form. Ponieważ gospodarczy program rządu „siłą rzeczy powoduje zubożenie”, wymaga bezwarunkowej aproba­ ty ze strony społeczeństwa, w przeciwnym razie skutki będą opłakane. Reforma może się udać wyłącznie pod warunkiem „politycznego zawieszenia broni”. Konflikty są niebezpieczne, ponieważ nieuchronnie prowadzą do „zburzenia pokoju społecznego i wszelkich tego konsek­ wencji”11. Tak więc zdaniem Geremka namiętności po­ winny być trzymane na wodzy, gniew trzeba wyelimino­ wać, wszyscy muszą się zmobilizować wokół sprawy, którą on sam reprezentuje. Nawiązując do formułowa­ nych przez Michnika w połowie lat osiemdziesiątych ostrzeżeń przed „satrapami” z „Solidarności”, Geremek wymienił „Stalina, Mao, Robespierre’a, Mussoliniego i Hitlera” jako przykład przywódców politycznych wyko­ rzystujących społeczną frustrację12. Aby takie demony przegonić, liberałowie nie szczędzili wysiłków na rzecz stworzenia „Solidarności”, poddanej ich kontroli, pozba­ wionej namiętności. W takim właśnie kontekście nietrudno zrozumieć opór liberałów wobec lustracji. Chcieli, by namiętności znalazły ujście w budowaniu nowego społeczeństwa, a nie w rozliczeniach ze starym. Sami byli ofiarami re­ presji w epoce komunistycznej. Kuroń i Michnik spędzi­ li po kilka lat w więzieniu. Zdawali sobie jednak również sprawę, że nadarzyła im się jedyna w życiu szansa - mog­ li rządzić bez opozycji, mieli od społeczeństwa mandat na stworzenie czegoś nowego. W takiej chwili należało dać priorytet interesom przed namiętnościami. Premier Mazowiecki odkreślił więc „grubą kreską” przeszłość od teraźniejszości, oświadczając, że jego rzą­ du nie interesuje to, co ludzie kiedyś robili, lecz to, co robią teraz. Dla liberałów rewolucja miała zostać uświę-

214

eona wyborami i procedurami parlamentarnymi, a nie przelewem krwi. Problem jednak polegał na tym, żewkażdym prze­ jawie emocji dostrzegali potencjalną zapowiedź przele­ wu krwi. Nie opowiedzieli się więc za katartycznym, symbolicznym zerwaniem z przeszłością, jakim na przy­ kład na Węgrzech był drugi pogrzeb Imre Nagya, w Cze­ chosłowacji - ogłoszenie Vaclava Havla prezydentem, nie mówiąc już o wydarzeniach, jakie się rozegrały w Niemczech Wschodnich i Rumunii. Zwyczajnie nie wierzyli, by namiętność mogła służyć czemuś innemu niż sprawy irracjonalne. W odróżnieniu zaś od liberal­ nych elit w sąsiednich krajach byli przekonani, że potra­ fią ją stłumić, ponieważ sprawowali kontrolę nad ruchem masowym. Nie musieli pozyskiwać sobie ludzi pracy, wystarczyło nie dopuścić do utraty wpływów w tym śro­ dowisku. Z powodu obaw przed gniewem liberałowie szczegól­ nie bali się strajków. Choć strąjk był podstawową for­ mą społecznego protestu podczas tej szczególnej rewo­ lucji, która wyniosła liberałów do władzy, wszystkie strajki, do jakich dochodziło po 1989 roku, potępiali ja­ ko niebezpieczne wykroczenie, rodzące konflikty i wro­ gość, podczas gdy potrzebna była jedność i dobra wola. I tak przedstawia się naszym oczom trzeci wróg wska­ zany przez liberałów: ludzie pracy. Potrzebny był jakiś Inny, w opozycji do którego, zgodnie z instrukcjami, mogliby się definiować dobrzy obywatele. „Stary re­ żim” miał ograniczoną użyteczność z tego właśnie po­ wodu, że był stary. „Nikt” mógł być wrogiem, którego liberałowie najbardziej chcieliby podsunąć, ale był bez­ użyteczny z politycznego punktu widzenia, partie po­ trzebują bowiem Innego, wobec którego określąją swoje pozycje. Stopniowo doszło więc do tego, że ludzie pracy stali się ulubionym wrogiem liberałów. Wskazując na

215

nich, uważali, że stosują się do swojej etyki „życia w prawdzie”, którą tak się chełpili. Byli szczerze przeko­ nani, że konsolidacja gospodarki kapitalistycznej wy­ maga marginalizacji świata pracy. Łącząc zimnowojenny antykomunizm z założeniami postindustrializmu, chcieli zbudować świat, w którym przedsiębiorca byłby bohaterem, a pracownik najemny odgrywał znikomą ro­ lę. Wiedzieli, że nie przyjdzie to łatwo. W odróżnieniu od postindustrialnych gospodarek Zachodu na Wschodzie nadal przeważała gospodarka przemysłowa, a symbo­ liczna siła klasy robotniczej budziła jeszcze większą trwogę niż jej imponująca liczebność. To przecież zwią­ zek zawodowy obalił komunizm, co dostarczyło ludziom pracy niezaprzeczalnych powodów do dumy, a to zupeł­ nie nie pasowało do socjoekonomicznego projektu libe­ rałów (a także do rodzącego się projektu globalistycznego). Liberałowie mieli więc dwóch nowych wrogów: gloryfikowaną niegdyś „klasę robotniczą” oraz ludzi pracy. Istnienie pierwszego oznaczało konieczność transformacji wszechobecnej kultury i dyskursu klaso­ wego. Trzeba było w społecznej świadomości zdegrado­ wać robotników - z domniemanego pojęcia ogólnego do zwykłego szczegółu, nieinteresującego w jakiś specjal­ ny sposób ludzi niepracujących w fabrykach czy aspiru­ jących do pozostania w nich. Drugi aspekt oznaczał, że trzeba było coś zrobić z rzeczywistością, jaką sta­ nowiła liczna siła robocza - czyli z fabrykami i zatrud­ nionymi w nich ludźmi, którzy musieli tę transformację zaakceptować. W istocie robotnicy w niewielkim stop­ niu przeciwstawiali się neoliberalnym reformom, które miały dla nich tak bolesne skutki. Liberałowie wycho­ dzili jednak z założenia a priori, że robotnicy staną się główną silą występującą przeciw formowaniu się kapi­ talizmu. Byli przekonani, że opór ten należy zdusić w zarodku.

216

Łamy „Gazety Wyborczej”, która przyjęła na siebie rolę głównej krzewicielki nowoczesnych wartości liberalnych w zacofanym społeczeństwie, to dobre miejsce do zaobser­ wowania, jak rodziła się ta nowa antypracownicza ideolo­ gia i jak liberałowie konstruowali groźnego Innego. Reprezentatywnym przykładem może być artykuł Grze­ gorza Górnego o niewielkim strąjku górników ze stycznia 1990 roku13. Strąjk zaczął się dwa tygodnie po ogłoszeniu planu Balcerowicza, trwał zaledwie kilka dni. „Solidar­ ność”, jak zwykle, nie poparła go, co ułatwiło „Gazecie”, uchodzącej jeszcze wtedy za organ „Solidarności”, prze­ prowadzenie bezkompromisowego ataku. Najbardziej jednak uderza w tym artykule nie tyle dezaprobata, ile szyderczy ton, skwapliwość, z jaką przedstawia się straj­ kujących jako niezdyscyplinowanych i pozbawionych rozsądku osobników, z którymi „nowocześni” obywatele nie mają nic wspólnego. Przez całą poprzednią dekadę prosolidamościowi intelektualiści zawsze zwracali uwagę na okoliczności skłaniające robotników do strąjku. Nawet kiedy z jakąś akcją się nie zgadzali, dbali o to, by podkreś­ lić moralne i materialne przesłanki, jakie stały u jej podłoża, oraz wskazać na godność i ludzkie oblicze robot­ ników. Górny nie wspomina jednak o uwarunkowaniach i przyczynach strąjku. Nic nie pisze o specyficznym cha­ rakterze miejsca (Wałbrzych), gdzie górnictwo znalazło się w szczególnie niepewnej sytuacji ze względu na niską jakość wydobywanego tam węgla, o sporze placowym ani o planach zamknięcia kopalni. Gdyby relacja o takim strąjku ukazała się w którejś z gazet drugiego obiegu, będących poprzednikiem „Gazety Wyborczej”, odnotowa­ no by, że robotnicy nie ponoszą przecież odpowiedzialno­ ści za niską jakość węgla czy za to, że ich praca stała się niepotrzebna. Nie omieszkano by zaznaczyć, że po 1945 roku robotnicy zostali specjalnie zwabieni do niegdyś niemieckiego miasta, żeby pracować tutaj i poświęcać się

217

dla krąju. Wyjaśniono by, że w latach siedemdziesiątych to głównie dochody z węgla ratowały krąj od bankructwa, czego skutkiem było wprowadzenie w górnictwie sie­ dmiodniowego tygodnia pracy i rekordowa liczba wy­ padków. Jak się jednak okazało, wcześniejsze relacje, wyrażają­ ce zrozumienie sytuacji robotników, należały do retoryki etapu chwalebnej walki - „Wielkiego Marszu”, jak okreś­ lił to Milan Kundera14 - która w pojęciu liberałów lat dziewięćdziesiątych przestała już teraz obowiązywać. Górny nie skupia się na problemach robotników, ale na problemie, jaki oni stanowią. W jego ujęciu strajkujący są porywczy i irracjonalni, wrodzy głosom rozsądku. Nie są to już dobrzy robotnicy z „Solidarności”, znani nam z dawnych lat, ale „nowi radykałowie”, przed którymi ostrzegał Michnik. Jedynymi pozytywnymi postaciami są funkcjonariusze związkowi, którzy próbują uspokoić namiętności. „Mówię, że mają rację, ale strajk to nie sposób”. Z Regionalnej Komisji Wykonawczej przyszedł teleks, że „uznaje słuszność postulatów strajkujących, natomiast nie popiera formy protestów, jaką jest strajk”. O samych strajkujących dowiadujemy się, że próbowali wnieść wódkę do kopalni. Górny zdaje sobie sprawę, że to najcelniejszy zarzut służący zdyskredytowaniu robot­ ników. W 1980 roku, kiedy „Solidarność” zakazała wno­ szenia alkoholu na teren strąjkujących zakładów pracy, intelektualiści przedstawiali tę decyzję jako dowód, że oto mamy do czynienia z nowym, dojrzałym i odpowie­ dzialnym ruchem robotniczym, do którego powinni do­ łączyć rozsądni opozycjoniści. Oskarżając robotników o wnoszenie alkoholu do strąjkującej kopalni, Górny - i „Gazeta” - sugerował, że ludzie pracy nie zasługują już na to, by z nimi sympatyzować tak jak dawniej. Zna­ mienne jest, że Górny nawet nie wie, czy zarzut był prawdziwy. W dalszym ciągu artykułu stwierdza, że oparty

218

był na podsłuchanej rozmowie - jeden z przywódców strąjku każę drugiemu wzmocnić straż przy bramie. „Że­ by ludzie nie uciekali?” - pyta ten drugi. „Nie. Żeby nie wnosili wódki”. O irracjonalności robotników ma też świadczyć scena, kiedy uczestnicy strajku, nie wierząc, że podpisano porozumienie, wygwizdują działacza, który im to oznajmia. „Precz z «Solidarnością»!” i jeszcze go­ rzej „Chu-je!” - każę im skandować Górny. Stwierdza następnie, że działacz mówił prawdę o podpisanym poro­ zumieniu, ale nie ujawnia, jakie postanowienia zawierało i czy górnicy mieli wkład w jego sformułowanie. Omawiany artykuł ma szczególne znaczenie ze wzglę­ du na ton i styl, w jakim jest utrzymany. Autor i gazeta niewiele informują czytelników o samym strajku, ale przekazują, że jeśli racjonalność ma zatriumfować, nie obędzie się bez okiełznania robotników. Irracjonalne na­ stawienie szeregowych robotników jest sugerowane nawet przez sposób cytowania: umiarkowani członkowie związku są wymieniani z nazwiska, uczestnicy strajku pozostają anonimowi, wypowiedzi poszczególnych osób często łączy się nawet ze sobą. Nie bardzo wiadomo, kto co mówi, odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z masą krzykaczy. Nie słyszymy wewnętrznej logiki w wypowiedziach nikogo, kto krzyczy. Gniewni ludzie są odarci z godności. Widzimy stado, a nie grupę racjonal­ nie myślących jednostek. Sam Górny nie dostrzega zna­ czenia tego jednego przypadku, kiedy gniew nie jest szalony, ale wyraża rozżalenie - robotnicy zwracają się do reportera „Gazety”, wołając: „Zapomnieliście o nas!”. W styczniu 1990 roku nie chcieli jeszcze uwierzyć, że ludzie, którzy ich kiedyś bronili, nie mają już zamiaru tego robić. Mówią, że nadal popierają rząd Mazowieckie­ go i mają pretensję do „Gazety”, że z powodu strajku przedstawia ich jako wrogów reform. „My chcemy po­ móc rządowi, a wy kłamiecie!” - zwracąją się do Górnego.

219

„Kim wy bylibyście bez nas?!”. To jedna z pierwszych oznak rozpadu sojuszu zawartego niegdyś między robot­ nikami a intelektualistami. Rozpad ten wpłynie decy­ dująco na przebieg wydarzeń politycznych w nadcho­ dzącej dekadzie. Nie chodzi tu wyłącznie o to, że górnicy z Wałbrzycha zostali zniesławieni. Niewykluczone, że naprawdę byli niesympatycznymi osobnikami. Istotne jest, że intelek­ tualiści z „Solidarności” nigdy dotąd nie przedstawiali publicznie ludzi pracy w taki sposób. Pozytywne i krze­ piące serca relacje o robotnikach z lat 1980-1981 zna­ my między innymi dlatego, że te odstręczające chciała upubliczniać tylko partia. Solidarnościowi intelektuali­ ści nie upowszechniali na ogół nic na temat przejawów populistycznej demagogii czy irracjonalnych działań zbiorowych, jakie od czasu do czasu zdarzały się pod koniec 1981 roku, kiedy nadzieja zamierała. Nieliczne przypadki, jakie relacjonowali, określano jako „prowo­ kacje”, jak gdyby polscy robotnicy nie mogli dopusz­ czać się ekscesów sami z siebie, a tylko z czyjejś namo­ wy15. O ile jednak w 1981 roku liberalni intelektualiści nie chcieli publicznie prać brudów, o tyle po 1989 roku można było odnieść wrażenie, że zdecydowani są to ro­ bić na głównym placu. Mówiąc obecnie o robotnikach, zwracali prawie wyłącznie uwagę na ich irracjonalne postawy i wrogość wobec liberalizmu. Uwypuklali nie­ przychylne ludziom pracy historie o robotnikach dzia­ łających wbrew nowym standardom rynkowym, ale, jak pisał później wybitny socjolog Włodzimierz Pań­ ków: „Mass media [...] milczały natomiast o tysiącach przypadków, w których zakładowe organizacje związ­ kowe i pozostające pod ich częściową kontrolą samo­ rządy pracownicze wywierały presję na dyrektorów, by przygotowywali i realizowali programy przekształceń podległych im przedsiębiorstw, a niekiedy występo­

220

wały w roli autorów lub współautorów takich progra­ mów”16. Temat zagrożenia ze strony ludzi pracy i ich irracjo­ nalnych postaw zagościł na dobre na lamach gazet i cza­ sopism. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik, niebędący już członkiem „Solidarności”, na­ pisał w 1990 roku, że związkowcy biorący udział w jed­ nym ze strajków zdradzili ideały ruchu - jak gdyby ro­ botnicy byli tak niebezpieczni, że nie wystarczało już przejęcie kierownictwa politycznego świata pracy przez liberałów, powinni również pokierować związkiem za­ wodowym. Takie stawianie sprawy nie ograniczało się do „Gazety Wyborczej”. Wiesława Kózek, która poddała analizie treść dwóch głównych polskich tygodników, dowodzi, że w konsekwentny sposób, według określo­ nego wzorca, szkalowały one i dyskredytowały ruch związkowy. I to nie tylko w artykułach. Większość tytu­ łów „Polityki” i „Wprost” z lat dziewięćdziesiątych na temat świata pracy podkreśla dysfunkcjonalny charak­ ter związków zawodowych, jakby nie robiły nic innego poza wysuwaniem nierozsądnych roszczeń, sabotowa­ niem negocjacji, okupowaniem budynków i przyczy­ nianiem się do upadku nawet prawidłowo funkcjonują­ cych przedsiębiorstw. Towarzyszące artykułom zdjęcia budzą „negatywne skojarzenia”, robotnicy sprawiają wrażenie niebezpiecznych i agresywnych, ich przywód­ cy - rozkojarzonych i osamotnionych. Prawie wszystkie artykuły dotyczą konfliktów z dyrekcją lub władzą, pra­ wie żaden - udanych rokowań zbiorowych17. W1990 roku robotników ogarnęło przerażenie, a w ta­ kim stanie ludzie często źle się zachowują. W przeszło­ ści byli w takim przypadku chronieni przez tych, któ­ rzy nie musieli się do podobnych zachowań uciekać. Jednoczyła ich wrogość wobec partii rządzącej. Obec­ nie, w nowej epoce, wystraszeni ludzie zachowujący się

221

źle byli za to oczerniani przez spoglądających w przy­ szłość z optymizmem. Tym, którzy mają nadzieję, że w miarę funkcjonowania systemu sytuacja się poprawi, zawsze zagraża gniew przerażonych, ponieważ może zniweczyć to, co optymistom pozwala żywić nadzieję. „Spokojni optymiści” próbują więc bronić swoich inte­ resów, organizując gniew przeciwko tym, którzy dają mu ujście. „Przerażeni gniewni” stąją się obiektem po­ gardy. Dlatego ówczesne relacje o działaniach robotni­ ków przybierają taki nieprzyjemny ton. Ci sami inte­ lektualiści, którzy w 1980 roku wybielali robotników, dziesięć lat później dokładali wszelkich starań, żeby zaszargać ich imię. „Klasa robotnicza” i ludzie pracy stali się bowiem dla nich przeszkodą w budowaniu nowego porządku, przeszkodą na drodze do postępu i rozumu.

Ignorowanie gniewu, wzmacnianie prawicy politycznej Arlie Hochschild w pracy na temat socjologii emocji omawia związki między statusem społecznym a prawem do gniewu, klasą a postrzeganą racjonalnością i zasad­ nością spostrzeżeń. Podstawowa teza autorki, zgodnie z którą ludziom z niższych klas i o niższym statusie spo­ łecznym przyznąje się mniejsze „prawo” do emocji, a ich gniew i frustracje mają mniejsze szanse na uzyskanie akceptacji, bardzo, moim zdaniem, pomaga zrozumieć, jak doszło do tego, że w Polsce hegemonia liberałów ob­ róciła się przeciw sobie samej. Hochschild często ujmuje omawiane zagadnienie w kategoriach płciowych (gender): „Kiedy mężczyzna wyraża gniew, jest to gniew «racjonalny», zrozumiały, który nie świadczy o słabości charakteru, ale o sile przekonań. Kiedy gniew o podobnym natężeniu wyraża

222

kobieta, bywa on częściej interpretowany jako oznaka niestabilności charakteru. Panuje przekonanie, że ko­ biety są bardziej emocjonalne - służy ono pomniejsza­ niu znaczenia ich uczuć”18. Zachowanie polskich li­ berałów i ich stosunek do ludzi pracy, począwszy od połowy lat osiemdziesiątych, przywodzi na myśl tezę Hochschild. Przypomnijmy obraźliwe sformułowania Michnika o działaczach związkowych (1985), odmowę poparcia przez „Solidarność” wczesnych starań o zale­ galizowanie działalności związkowej (1987), nieufność wobec strajków w latach 1988-1989, dyskredytowanie strąjków z 1990 roku, niechęć prasy liberalnej z okresu po 1989 roku do zajmowania się bolączkami ludzi pra­ cy, lęk, że wyrażenie przez robotników gniewu zrodzo­ nego z przyczyn ekonomicznych doprowadzi tylko do „wybuchu społecznego”, niezabieganie liberałów poli­ tycznych o głosy robotników, nawet zmianę, jaka za­ szła w przedstawianiu bohatera stawianego za wzór lu­ dziom pracy - w 1980 roku był to pracownik fizyczny, w 1989 zaś pracownik-przedsiębiorca. Wszystko to świadczy o przekonaniu, że gniewowi robotników nie można ufać, że ich emocjonalność zawsze może okazać się groźna. Hochschild dowodzi, że pomniejszając znaczenie emocji ludzi słabszych, podważa się także ich zdolność do racjonalnego myślenia. „Im niższy jest nasz status, tym bardziej dyskredytuje się nasz sposób postrzega­ nia i odczuwania, tym mniej stąje się wiarygodny. Oso­ ba o niższym statusie ma mniejsze prawo do definiowa­ nia tego, co się dzieje, jej sądom mniej się ufa, a jej uczucia - mniej respektuje”19. Autorka zwraca uwagę na to, jak łatwo przychodzi elitom lekceważenie skarg ludzi bezsilnych, określanie z góry ich żądań jako zro­ zumiałej co prawda, ale wielce nagannej reakcji na straty, jakich doznali. Ustawiczne lekceważenie przez

223

polskich liberałów opinii tych, których zmagania wy­ niosły ich do władzy, jest tutaj dobrym przykładem. Z polskich doświadczeń wynika wszakże, iż taka stra­ tegia marginalizacji i protekcjonalnego traktowania jest z politycznego punktu widzenia zarówno naiwna, jak i przynosi skutki odwrotne do zamierzonych i musi ostatecznie doprowadzić do klęski samych liberałów. Przede wszystkim jedyną rolą, jaką wyznaczono robot­ nikom, była rola klakierów elity. Subelita solidarnościo­ wych funkcjonariuszy związkowych w zakładach pracy miała pomagać we wprowadzaniu zmian w przedsię­ biorstwach, ale wszyscy inni mieli tylko chodzić do pra­ cy i wspierać tych na górze w dziele tworzenia nowego społeczeństwa klasowego. Po drugie - nie pozostawiono im żadnego słusznego sposobu wyrażania gniewu, a na­ wet uzasadnionej przyczyny jego odczuwania. Według stróżów rozsądku można było być niezadowolonym z przeszłości, ale nie z teraźniejszości. Jak mogliśmy się przekonać w poprzednim rozdziale, skala recesji gospodarczej była taka, że tego rodzaju stanowisko okazało się z politycznego punktu widzenia niemożliwe do utrzymania. Nie zdawali sobie jeszcze z tego sprawy rządzący krajem liberałowie, przekonani, że solidarnościowy rodowód zapewnia im nieustające popar­ cie ze strony szeregowych członków związku, ale szybko to zrozumiał Wałęsa i niektórzy z jego sojuszników, zwłaszcza Lech i Jarosław Kaczyńscy, bracia bliźniacy od dawna odgrywający aktywną rolę w solidarnościowej poli­ tyce, choć poza kręgami liberałów sprawujących wtedy władzę. Wałęsa ogłosił więc „wojnę na górze”, batalię polityczną mającą na celu obalenie liberalnego przywódz­ twa, które wcześniej sam ustanowił, a bracia Kaczyńscy założyli nową partię Porozumienie Centrum, skupiającą działania na kampanii prezydenckiej Wałęsy. Podczas gdy liberałowie starali się udawać, że gniewu nie ma,

224

i mobilizować wszystkich wokół „rozsądku”, druga strona - nazwijmy ich „konserwatystami” - zorientowała się, że warunkiem powodzenia reformy jest przechwycenie gnie­ wu, a nie jego unikanie. W tym celu należało „wyartykuło­ wać i wykorzystać do celów politycznych protest” przeciw trudnościom20. Miano konserwatystów pasowało do tej grupy ze względu na cenę, jaką gotowa była zapłacić: chcąc obronić liberalizm gospodarczy, proponowała ogra­ niczenia liberalizmu politycznego. Uznała, że gniew rodzi się z powodów ekonomicznych, ale jako środek znieczula­ jący oferowała polityczne paliatywy. Utrzymując, że przy­ czyną problemów gospodarczych jest słaby i „rozgadany” parlament, wciąż trwająca dominacja „komunistów” oraz rozprzężenie moralne, przedstawiła program oparty na autorytaryzmie politycznym, poddaniu niepopularnych grup i poglądów ograniczeniom, dekretowaniu wartości moralnych za pomocą prawa. Podkreślała jednak, że jej program nie jest wymierzony w reformy. Przeciwnie, twierdziła, że ma je przyspieszyć; pragnęła szyb­ szego przejścia do kapitalizmu. Mówiąc w skrócie, cho­ dziło jej o uchronienie liberalizmu w sferze gospodarki kosztem ograniczeń liberalizmu politycznego, a przy oka­ zji o wyniesienie się do władzy. Konserwatyści skierowali swój apel polityczny bez­ pośrednio do ludzi pracy, i szczególnie do nich. W od­ różnieniu od liberałów, którzy lekceważyli robotników, prawica uznała ich za swoją główną bazę społeczną. Jesienią 1989 roku Wałęsa zwolnił dotychczasowego p.o. redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”, zwolen­ nika Mazowieckiego, i mianował na jego miejsce Jaro­ sława Kaczyńskiego, który szybko zapełnił łamy związ­ kowego czasopisma atakami na komunistów i liberałów, informacjami o ujawnianiu korupcji i peanami na cześć Kościoła. Pod kierownictwem Kaczyńskiego „Tygo­ dnik Solidarność” pisał bardzo dużo o wrogach, a mało

225

o sprawach związkowych. Pewien rozgniewany związ­ kowiec przysłał do tygodnika list z pytaniem, dlaczego nic nie publikuje na temat podstawowych praw pra­ cowników, na przykład o walce ze zwolnieniami21. Od­ powiedź oczywiście brzmi tak: zdaniem konserwaty­ stów wrogiem świata pracy nie jest ekonomiczny, ale polityczny Inny. Robotnicy mają prawo, a nawet obo­ wiązek, odczuwać gniew, powinien on się jednak skie­ rować przeciwko byłym komunistom, którzy podobno nadal wszystkim rządzą, a także przeciw będącym u wła­ dzy liberałom, pozwaląjącym komunistom na sprawowa­ nie kontroli. Konserwatyści nie atakowali kapitalizmu. Wręcz przeciwnie, twierdzili, że ludzie pracy cierpią, po­ nieważ jest go jeszcze za mało albo dlatego, że obecni kapitaliści są tak naprawdę komunistami. Z punktu widzenia liberalizmu gospodarczego strate­ gia ta miała tę zaletę, że potencjalny gniew kierowała w bezpieczniejsze ujście. Skutki dla liberalizmu politycz­ nego były natomiast zgubne. Po pierwsze - konserwaty­ ści posługiwali się mściwym stylem, tak nietypowym dotąd dla „Solidarności”, obrzucając inwektywami wszystkich kojarzonych z byłą partią i twierdząc, że libe­ rałowie, którzy wynegocjowali porozumienia Okrągłego Stołu, weszli tym samym w zmowę z dawnym reżimem. Po drugie - podsuwany przez nich obiekt ataków był zupełnie chybiony. Prześladowanie „komunistów” nie polepszyłoby losu ludzi pracy. Nowe społeczeństwo wol­ norynkowe wprowadziło nową dynamikę stratyfikacji społecznej, której podstawą było kontrolowanie zaso­ bów, a nie funkcje polityczne, poza tym dawni dysydenci (z Kaczyńskimi włącznie), o czym była mowa w rozdzia­ le 1, zajęli znaczące miejsce w nowej elicie22. Konserwa­ tyści proponowali wyłącznie „zastępcze uspokojenie”, które nie mogło przynieść „prawdziwego uśmierzenia”, a w takiej sytuacji, jak ukazują socjolodzy Piven i Clo-

226

ward w swojej klasycznej pracy o ruchach protestu, gniew „wykracza poza granice norm politycznych”23. W Polsce oznaczało to propagowanie mentalności polo­ wania na czarownice, która każę doszukiwać się przy­ czyn trudności ekonomicznych w niedobrych jednost­ kach, nie zaś niedobrych umowach czy nierównościach systemowych. Ludzi pracy mobilizowano nie po to, żeby poszukiwali ekonomicznych rozwiązań dla problemów gospodarczych, ale odwetu na wyimaginowanych koz­ łach ofiarnych. Innymi słowy, wyrazem ich sprzeciwu wobec liberalizmu gospodarczego miał być antylibera­ lizm w sferze politycznej. Liberałowie zareagowali z początku na to wyzwanie z ubolewaniem i zaapelowali do konserwatystów, by przestali „niszczyć naszą jedność”. Chcieli, żeby zamiast kilku partii o solidarnościowym rodowodzie istniała tyl­ ko jedna, pod ich kierownictwem. Dopiero kiedy Wałęsa i konserwatyści odmówili podporządkowania się, libera­ łowie powołali do życia własną formację, ROAD / Unię Demokratyczną. Gniewając się na konserwatystów, by­ li jednocześnie rozczarowani robotnikami. To wymow­ na różnica. Nie można się gniewać na tych, którzy sami nie wiedzą, co czynią, a liberałowie - zgodnie z tezami Hochschild - byli przekonani, że robotnicy naprawdę nie wiedzą, co czynią, że są tylko ofiarą demagogów politycznych próbujących podsycać ich emocje. Motyw rozczarowania zabarwionego strachem przejawił się z jeszcze większą mocą po wyborach prezydenckich 1990 roku. Wałęsa w pierwszej rundzie tak zdecydowa­ nie pokonał Mazowieckiego, że bohaterem drugiej stał się Stan Tymiński, tajemniczy biznesmen polskiego po­ chodzenia przybyły z Kanady, ze ścisłymi powiązaniami z dawną Służbą Bezpieczeństwa. Dowodził on, że jeśli wszystkim zależy na gospodarce rynkowej, powinni gło­ sować na jedynego kandydata, który zna ją z własnego

227

doświadczenia. Największe poparcie znalazł wśród no­ wej klasy robotniczej, ludzi w wieku od 18 do 29 lat, z wykształceniem zawodowym, zamieszkałych w ma­ łych i średnich miastach. W tej grupie zdecydowanie wygrał z Wałęsą24. Liberałowie, zamiast potraktować to jako wyzwanie i zadać sobie pytanie, jak pozyskać głosy wspomnianej grupy, woleli uznać ją za zagrożenie. Przedstawiali tych ludzi jako część tak zwanej Polski B - „innej” Polski - zamieszkanej przez takich, którzy nie czytają ksią­ żek25, zadatki na faszystów26 lub nieuleczalny typ „ho­ mo sovieticus”27. Nawet liberalni socjolodzy nie stronili od podobnych ocen, aż w końcu jedna z nich przypo­ mniała uszczypliwie swoim kolegom, że uczestnictwo w demokracji nie wymaga wyższego wykształcenia28. Liberałowie zachowywali się tak, jakby chcieli dać do zrozumienia, że społeczeństwo nie zasługuje na swoich przywódców. Jakby chcieli zastosować się do ironicznej rady, jakiej Bertolt Brecht czterdzieści lat wcześniej udzielił wschodnioniemieckiej partii komunistycznej - rozwiązać naród i wybrać sobie nowy. Ostatecznie wykorzystali klęskę poniesioną w 1990 roku jako okazję do zaprezentowania, na co ich stać. Jeśli naród odrzucił właściwą politykę, liberałowie za­ demonstrują, że mają swój honor, kontynuując tę poli­ tykę i wielkodusznie ignorując opinię narodu, by słu­ żyć mu jak nąjlepiej. Podczas gdy jedni dowodzili, że za swoją wytrwałość zostaną ostatecznie wynagrodzeni przy następnych wyborach, inni twierdzili, że nie ma to znaczenia. Działali dla dobra Polski, a jeśli elektorat jest innego zdania, to i tak otrzyma ten właściwy sys­ tem. Z arystokratyczną werwą dowodzili, że nie potrze­ ba im poklasku ze strony społeczeństwa. I rzeczywiście dało się zaobserwować dziwne zjawisko: wyraźnie stro­ nili od poklasku. Popularność utożsamili z „populiz­

228

mem” - tym pogardliwym terminem odpierali teraz krytykę i z lewa, i z prawa - a brak poparcia uznali za najpewniejszą oznakę słuszności swojej sprawy. Zarów­ no samych siebie, jak i otwarte na ich poglądy media przekonywali, że skoro reformy okazały się „bolesne”, jest rzeczą naturalną, że naród je odrzucił, oni zaś, jako główni rzecznicy reformy, także naturalnie zostaną od­ trąceni przez naród. Utrata poparcia zaczęła być trakto­ wana nie jako powód do alarmu, ale dowód autentycz­ ności. Wzorem dawnej polskiej szlachty, która uważała, że zajmowanie się handlem i rzemiosłem jest czymś uwłaczającym, ci jej intelektualni spadkobiercy uznali politykę za uwłaczające ząjęcie. Sprawowanie władzy było oczywiście w porządku, uważali się za wybitnych przywódców i chętnie sprzymierzali się z każdym, kto doceniał ich doświadczenie i był gotów je wykorzystać (z wyjątkiem „ekskomunistów”, choć w coraz większym stopniu mieli z nimi najwięcej wspólnego). W takich kwestiach jak pozyskiwanie bazy i wygrywanie w wybo­ rach zachowywali właściwy dżentelmenom dystans. We wrześniu 1993 roku odbyłem pouczającą rozmowę z Piotrem Morelem (nazwisko zmienione), działaczem Unii Demokratycznej z Rzeszowa. Kampania wyborcza do Sejmu szła właśnie pełną parą, a głosy dotkniętych kryzysem mieszkańców Rzeszowa i okolic mogłyby w dużym stopniu przesądzić o jej wyniku. (Posłów wy­ bierano z list wojewódzkich, organizator z Rzeszowa był więc odpowiedzialny za kampanię w pobliskich mia­ stach i miasteczkach, takich jak Mielec). Kiedy jednak zapytałem Morela, co robi, żeby pozyskać głosy robot­ ników bojących się o własną przyszłość, odpowiedział krótko, uprzejmie i bez wahania: „Nic”. Nie zadowoli­ łem się tą odpowiedzią i naciskałem. Partia musi prze­ cież podejmować jakieś próby przekonania tych wybor­ ców, że Unia Demokratyczna reprezentuje ich interesy.

229

Spojrzał na mnie jak na tępaka i odparł: „Rzecz w tym, że my n i e reprezentujemy ich interesów”. I wyłożył, co następuje: Nie mamy im nic do zaoferowania. Żeby się polepszyło, ci ludzie muszą jeszcze więcej wycierpieć. Nie podoba nam się to, ale nic nie możemy zrobić. I nie powinniśmy nic robić, ponieważ to tylko odwlecze poprawę. Naszą zasadą jest uczciwość. Nasza rola polega na tym, żeby im mówić, jak sytuacja wygląda. Jeśli przez to pozyskamy ich glosy - cóż, mamy taką nadzieję, ale nie o to chodzi. Nic innego zrobić nie możemy. Nie ukrywamy przed nimi, że się im pogorszy, bo taka jest prawda.

Warto się przy tej wypowiedzi na chwilę zatrzymać. Z jednej strony odnotujmy obsesyjne pragnienie bycia „uczciwym” i „mówienia prawdy” - są to mantry powta­ rzane przez liberałów w pierwszej połowie lat dziewięć­ dziesiątych, jakby pozostałość z „antypolitycznych” cza­ sów „dawania świadectwa” i „życia w prawdzie”. Ale nakaz zachowania uczciwości był, prawdę powiedzia­ wszy, dość obłudny - a może świadczył o samooszukiwaniu się, trudno powiedzieć. Zanim zacznę dalej zgłębiać temat, należy się wyjaśnienie: nie ząjmuję się w swoim wywodzie tym, czy „naprawdę istniało” inne wyjście niż terapia szokowa. Takie stawianie zagadnienia jest po prostu błędne, ponieważ w Polsce nie było jednej „tera­ pii szokowej” (jak dowodzi Mitchell Orenstein, polityka w wielu różnych kwestiach ulegała zmianom)29, a także dlatego, że w ten sposób kwestia polityczna stałaby się kwestią technokratyczną. Chodzi mi o to, że w podejściu liberałów przejawia się podstawowy brak zrozumienia tego, czym jest demokracja i jak ją najlepiej umacniać, poza tym było ono nieuczciwe z intelektualnego punktu widzenia. Ostatecznie okazało się nieszczere, niesku­ teczne i zgubne dla polityki liberalnej, którą także reprezentowali, a której promowanie miało stanowić ich

230

główny wkład w stworzenie sprawiedliwego ustroju pań­ stwa, które wyszło z komunizmu. Morel, wspominąjąc o uczciwości, zapomina przede wszystkim o tym, że w pracy partyjnej chodzi o mówie­ nie, a nie tylko o czyny. Liberałowie twierdzili, że nie mogą odwoływać się do robotników, bo nie mogą zapew­ nić im dóbr. Partie pozyskują jednak elektorat nie przez dostarczanie towarów, ale wyrażanie współczucia oraz przez symboliczne ustępstwa świadczące o tym współ­ czuciu. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że libe­ rałowie to rozumieją, ale nigdy w odniesieniu do świata pracy, tak więc w ich rzekomej szczerości był jakiś ele­ ment obłudy. (Rząd Suchockiej w 1993 roku okazał go­ towość do rewizji budżetu, żeby utrzymać w koalicji niewielką partię rolniczą; jednocześnie związkom zawo­ dowym oznajmiał, że „uczciwość” i „odpowiedzialność” za budżet nie pozwala na dokonanie w nim żadnych poprawek, które umożliwiłyby nakazane ustawowo pod­ wyżki płac w sferze budżetowej). Tak więc twierdzenie Morela, że Unia Demokratyczna może robotnikom uczci­ wie „zaproponować” wyłącznie jeszcze więcej cierpień, było częściowo tylko fortelem, mającym na celu po­ wstrzymanie ich przed wysuwaniem żądań. Wypowiedzi Morela ukazują, jak „uczciwość” i „mó­ wienie prawdy” świadomie utożsamiono z konkret­ nym, stronniczym programem liberałów. Wszystko, co mówią, jest z definicji trudną prawdą, natomiast nad wyznawcami innych poglądów można się użalić, ale nie traktuje się ich poważnie. Stanowisko takie zakłada, że tylko liberałowie wiedzą, co jest słuszne. Jeśli to oni „mówią prawdę”, to wszyscy pozostali, opowiadąjący inne wersje, prawdy nie mówią. W taki sposób nie tylko popadają w samozadowolenie, ale i w nieskazitelny sposób bronią tego samozadowolenia: my tylko mówi­ my prawdę. Są gotowi z powodu takiej postawy ponieść

231

klęskę w wyborach, ale dzięki temu wychodzą na tym większych bohaterów. A jednak liczyli na to, że w wyborach zostaną za swo­ ją postawę nagrodzeni, co każę myśleć o kolejnym stopniu obłudy. „Uczciwość” i „poświęcenie” stały się symbolami ich partyjnej tożsamości. Liczyli na to, że mówiąc ludziom, że ich życie się pogorszy, i manifes­ tując gotowość do poniesienia politycznej klęski, byle tylko nie „skłamać”, zostaną wyniesieni do władzy. Ich postawa świadczy jednak o ignorancji zachowań i psy­ chologii elektoratu. Ludzie rzadko głosują na partie, które się nad nich wywyższają. Można podziwiać grupę gotową złożyć siebie samą w ofierze, ale dlaczego ktoś miałby pragnąć dojścia takiej grupy do władzy w sytua­ cji, gdy celem nie jest demonstrowanie uczciwości, ale poprawa warunków życiowych? W ostatecznym rozrachunku liberałowie bynajmniej nie przegrali. Okazali się beneficjentami transformacji, nową elitą - i dobrze o tym wiedzieli. Silną pozycję za­ wdzięczali przede wszystkim swemu kapitałowi spo­ łecznemu, edukacyjnemu i politycznemu, który łatwo dał się przenieść w sferę ekonomiczną (choć nieko­ niecznie zamienić na kapitał ekonomiczny), byli bo­ wiem dobrymi specjalistami i pożądanymi doradca­ mi30. W tej sytuacji gotowość, a nawet chęć odegrania roli tych, którzy mogą wyrzec się władzy, byle tylko służyć sprawie rozumu, była podszyta obłudą. Liberało­ wie udawali, że nie wiedzą, jakie są prawdziwe źródła władzy w nowej epoce, w ostatecznym zaś rozrachunku dążyli do poszerzenia zakresu wpływów przez uzupeł­ nienie swoich atutów o stanowiska piastowane z wybo­ ru. Wszyscy z wyjątkiem ich samych orientowali się, że jest to również nieskuteczne. Wraz ze stałym spadkiem notowań w sondażach musieli jednak w końcu stawić czoło nieubłaganym faktom.

232

Ten cynizm (i ostateczna samozagłada) liberałów stworzył jednak problem dla demokracji, ponieważ to oni byli w dawnym obozie „Solidarności” nąjbardziej konsekwentnymi obrońcami tolerancji i wzajemnego poszanowania - czyli zasad demokracji politycznej. Trwoniąc swój moralny i polityczny kapitał, ząjmując postawę tak wrogą wobec robotniczej bazy, stworzyli ba­ zę społeczną utożsamiąjącą polityczny liberalizm z aro­ gancją z jednej, a z liberalizmem gospodarczym z dru­ giej strony. Podobnie jak w Jelcynowskiej Rosji, gdzie polityka obrana przy wprowadzaniu wolnego rynku do­ prowadziła do tego, że słowo diemokraty stało się syno­ nimem pojęcia „kanciarze”, liberałowie w Polsce przy­ czynili się do powstania licznego solidarnościowego elektoratu gotowego przyjąć pogląd nowo powstających partii prawicowych, zgodnie z którym otwarte i oparte na wząjemnym szacunku społeczeństwo obywatelskie było tylko przykrywką dla ekonomicznego wyzysku. Ich fatalny błąd, tak niebezpieczny dla drogich im poli­ tycznych zasad, polegał na tym, że naprawdę uwierzyli, iż liberalną demokrację można oprzeć wyłącznie na własności prywatnej, że „społeczeństwo burżuazyjne” jest jedyną podstawą „społeczeństwa obywatelskiego”. Ten nowo przyjęty pogląd stał oczywiście w jaskrawej sprzeczności z ich głęboko demokratycznym przekona­ niem (które rozwijało się w praktyce od mniej więcej 1976 do 1981 roku i dzięki któremu mogła powstać „So­ lidarność”), iż społeczeństwo obywatelskie można zbu­ dować niezależnie od państwa i rynku. Nowy pogląd miał ponadto wielce istotne reperkusje polityczne. Przyjmując go, liberałowie wręczyli swym oponentom niezawodne narzędzie ataku. Utożsamiąjąc demokratycz­ ne społeczeństwo obywatelskie z nieegalitarnym spo­ łeczeństwem kapitalistycznym, umożliwili politycznej prawicy dławienie tego pierwszego pod pretekstem

233

walki z tym drugim. Pomogli więc prawicy pozyskać poparcie ludzi pracy dla jej kampanii przeciw inkluzywnej demokracji liberalnej. Liberałowie mylili się ponadto, sądząc, że kapitalizm wolnorynkowy w Polsce był kiedykolwiek naprawdę za­ grożony. Wbrew własnym przekonaniom nie byli nieza­ stąpionym kluczem do jego umocnienia. Inne ugrupo­ wania polityczne udawały, że mu się przeciwstawiają, ale była to albo strategia organizatorska, albo tymczaso­ we przekonanie, którego mieli się wkrótce wyzbyć, przy czym część, utraciwszy wiarę w antykapitalistyczne has­ ła, wykorzystywała je nadal w charakterze strategii organizatorskiej. Zresztą zasadnicza kwestia w pierw­ szych latach epoki postkomunistycznej nie sprowadzała się do tego, czy w kraju nastanie kapitalizm, ale jaki to będzie kapitalizm31. Jak zostaną weń włączeni ludzie pracy? W jakim systemie politycznym będzie osadzony? Inne ugrupowania zorientowały się, że walka o rynek ma w istocie charakter polityczny, tylko liberałowie trwali przy swoim dość dziwacznym przekonaniu, które ostatecznie miało się okazać destruktywne, że najpierw trzeba ustanowić wolny rynek, bez wdawania się w kon­ flikt polityczny. Tylko oni uważali, że konflikt politycz­ ny będzie miał dla rynku niszczycielskie skutki. I w koń­ cu tylko oni błędnie zrozumieli znaczenie gniewu. Nie uznali kluczowej roli, jaką gniew, kierujący się prze­ ciw rynkowi, odgrywa w konsolidacji nawet li­ beralnego społeczeństwa rynkowego. I to właśnie błędne zrozumienie umożliwiło prawicy zorganizowanie gniewu przeciw liberałom. Liberałowie w Polsce nigdy nie zdobyli się na to, co zawsze robiła każda partia mieszczańska czy socjalde­ mokratyczna odnosząca sukcesy na polu demokracji, mianowicie na sprzeciw wobec kapitału (lub nowej eli­ ty), przynajmniej na symbolicznej płaszczyźnie. Nigdy

234

nie pojęli, że szansę na sukces mają - jak wykazał Luebbert - wyłącznie te partie, które dokonują inkorporacji ludzi pracy, i że inkorporacja taka jest warunkiem stabili­ zacji politycznej32. Uparcie trwali przy „rozsądku” i „od­ powiedzialności”, ignorując znaczenie symboli i emocji. W ten sposób przyczynili się do własnego upadku.

Geremek przytoczył przykłady „Stalina, Mao, Robespierre’a, Mussoliniego i Hitlera” jako polityków wyko­ rzystujących gniew klasowy. Ale dlaczego wymienił właśnie ich, a nie George’a Meany’ego, Ramseya MacDonalda czy Jeana Jaurěsa? Dlaczego nie Waltera Ruethera, Willy’ego Brandta czy Franklina D. Roosevelta? Albo wszystkich tych przywódców związków zawodowych i partii socjalistycznych, którzy pomogli włączyć klasę robotniczą w systemy liberalnych demokracji? Polscy liberałowie tak się obawiali gniewu, że nawet nie wspo­ minali o interesach. Tak się bali języka interesów, że wmówili sobie, iż naród też tego języka nie potrzebuje. Naprawdę sprawiali wrażenie przekonanych, że odwoły­ wanie się do interesów ludzi pracy jest czymś „nieuczci­ wym”. Popierali demokratyczny kapitalizm, ale najwy­ raźniej nie rozumieli, że demokracje rozkwitają właśnie wtedy, gdy osią konfliktu są interesy klasowe zrodzone przez kapitalizm. Odrzucając to wszystko, perorowali wyłącznie o „rozsądku”. W ten sposób umożliwili, by narastający gniew został skierowany przeciw „rozsądko­ wi”. Sami pomogli stworzyć prawicę, której się obawiali.

Rodzi się irracjonalizm Nie ma potrzeby rozwodzić się nad poszczególnymi błędami politycznymi liberałów. Ich stopniowy upadek,

235

zakończony całkowitą eliminacją z parlamentu w 2001 roku, mówi sam za siebie. W 1991 roku, tuż po klęsce zadanej liberałom przez Wałęsę, ich posłowie okazali się najzagorzalszymi poplecznikami pro-Walęsowskiego pre­ miera. Bronili dosłownie wszystkich jego niepopular­ nych decyzji, nie zważając na konsekwencje, jakie bę­ dzie to dla nich miało podczas wyborów. Gdy w 1991 roku Unia Demokratyczna uzyskała 12,3 procent głosów, zaj­ mując pierwsze miejsce i wyprzedzając o włos postko­ munistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej, uznała ten wynik za spektakularne zwycięstwo. Zignorowała fakt, że przytłaczająca większość elektoratu „Solidarności” z 1989 roku oddała glosy na inne partie. W 1993 roku liberałowie zdobyli 10,6 procent głosów, czyli mniej więcej połowę tego, co odrodzony Sojusz Lewicy Demokratycznej. Zamiast przeanalizować przy­ czyny postępującej utraty swojej dawnej bazy społecz­ nej33, liberałowie pocieszali się, że są największą partią „o solidarnościowym rodowodzie”. (Był to szczęśliwy traf wynikający z rozproszenia prawicy - około jednej trzeciej elektoratu i większość dawnego elektoratu „Solidarnoś­ ci” głosowały na partie, które nie przekroczyły pięciopro­ centowego progu wyborczego). Następnie jeszcze bar­ dziej pogorszyli swoją sytuację, łącząc się z niewielkim Kongresem Liberalno-Demokratycznym, nową partią, która, podobnie jak konserwatyści, opowiadała się za narzuceniem liberalnego systemu gospodarczego, nawet kosztem liberalizmu w polityce. Od konserwatystów różniła się tym, że ząjmowaia bardziej otwarte antyzwiązkowe stanowisko, co się przejawiało w apelach o ograni­ czenie praw pracowniczych i prawa do strąjku oraz udzielenie rządowi specjalnych pełnomocnictw, żeby, niezależnie od woli parlamentu, mógł takie ograniczenia narzucić. Innymi słowy, KLD reprezentował nowoczesną prawicę, odmienną od tradycyjnej. Ta ostatnia chciała

236

skierować gniew robotników na inne cele, podczas gdy nowoczesna, liberalna, dążyła tylko do jego stłumienia. Modernizacyjny etos KLD przemawiał do liberałów poli­ tycznych z Unii Demokratycznej, opowiedzieli się więc za fuzją obu partii. Unia Wolności, która powstała z tego połączenia, odeszła jeszcze bardziej od politycznego libe­ ralizmu i jeszcze bardziej się zbliżyła do fundamenta­ lizmu rynkowego, co miało ją pozbawić resztek robot­ niczej bazy. Jeśli nie liczyć niewielkiej Unii Pracy, zwolennicy „Solidarności” utracili obrońców zaliczają­ cych się do konsekwentnych wyznawców liberalizmu politycznego. Unia Wolności przypieczętowała swój wizerunek zwo­ lenniczki fundamentalizmu rynkowego, wybierając na przewodniczącego architekta „terapii szokowej” Leszka Balcerowicza. Była to chyba najbardziej kontrowersyjna postać owego okresu, budząca skrajne emocje. Jego na­ zwisko niczym piorunochron przyciągało gromy nieza­ dowolenia. Do tego był kiepskim mówcą podczas wystą­ pień publicznych i niedoświadczonym politykiem, swoje batalie wygrywał do tej pory za zamkniętymi drzwiami. Liberałowie potraktowali jednak jego bezbarwność jako atut. Balcerowicz reprezentował chłodny racjonalizm ich programu i świadome unikanie gniewu. Liderom partyj­ nym nie przeszkadzało, że wielu wyborców kojarzy go z drastycznym pogorszeniem warunków życia. Pewien młody pracownik z zakładów lotniczych powiedział mi: „Balcerowicz ucieleśnia to wszystko, z powodu czego tak wielu z nas mówi socjologom, że w poprzednim systemie było nam lepiej”. Jego wybór był oznaką, że Unia Wolno­ ści będzie partią odwołującą się do racjonalizmu, a nie opinii ludu. Partia wiernie przy nim stała, nawet kiedy jej upadek nadal postępował. Chociaż w wyborach 1997 roku Unia Wolności, dzię­ ki pozostawaniu przez minione cztery lata w opozycji,

237

uzyskała nieco lepsze wyniki, konserwatywna koalicja Akcja Wyborcza Solidarność (AWS) bez trudu ją pokona­ ła. Liberałowie, którzy znaleźli się w rządzie jako mało znaczący partner, zaczęli już teraz szybko tracić popar­ cie, ponieważ UW, w zamian za utrzymanie Balcerowi­ cza na stanowisku wicepremiera i ministra finansów, ochoczo wzięła na siebie współodpowiedzialność za nie­ okrzesaną i skorumpowaną administrację AWS. Niektó­ rzy z liderów partii zaczęli bić na alarm, uświadomiwszy sobie poniewczasie, jak daleko odeszła od swojej bazy społecznej. Mieliśmy idee, namiętności i wizje - pisał do swoich towarzyszy weteran opozycji i jeden z czoło­ wych parlamentarzystów Unii Jan Lityński. Wierzyli­ śmy w uniwersalne prawa człowieka, ochronę ubogich, świecką edukację, ale wyrzekliśmy się tego wszystkiego w zamian za kontrolę nad Ministerstwem Finansów. Postkomuniści stali się partią ludzi biednych, prawica przewalczyła religię w szkołach publicznych, my boimy się nawet stanąć w obronie praw kobiet. „Kiedy słucha się naszych wypowiedzi w środkach masowego przeka­ zu, uderza właśnie język techniczny, pozbawiony emo­ cji” - ubolewał Lityński. Pokazujemy ludziom „bezdusz­ ną twarz technokraty”. Nic dziwnego, że przegrywamy, ponieważ „staliśmy się partią ludzi bogatych i zadowolo­ nych”34. W 2001 roku Unia Wolności nie przekroczyła nawet pięcioprocentowego progu wyborczego35. Nic więc dziwnego, że w sytuacji, gdy obsesją libera­ łów wciąż było minimalizowanie konfliktu, gdy bali się choćby symbolicznie wesprzeć ludzi niezadowolonych, tak wielu wyborców zwróciło się ku konserwatystom, którzy na gniew klasowy mieli swoje religijne i nacjo­ nalistyczne środki uspokajające. Część poparła postko­ munistów, którzy przynajmniej na tyle wykazali się zmysłem politycznym, że wyrażali troskę i stwierdzali, iż zawsze można dokonać korekt gospodarczych. W po-

238

Iowie lat dziewięćdziesiątych nąjbardziej przenikliwy­ mi liberałami - z politycznego punktu widzenia - byli właśnie ekskomuniści z SLD. Problem polega na tym, że dane z sondaży wskazywały na istnienie pokaźnego bloku - była to co najmniej jedna trzecia elektoratu - który za żadną cenę nie oddałby na nich głosu. Grupa ta oczekiwała wskazówek od „Solidarności” - czyli, w obecnej sytuacji, od któregoś z ugrupowań politycz­ nych, jakie się wyłoniły z „Solidarności”. Skoro jednak solidarnościowi liberałowie nic nie robili, żeby prze­ chwycić gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym, je­ dynym „solidarnościowym” sposobem wyrażenia frustra­ cji z powodu skutków reformy rynkowej okazała się narracja podsuwana przez prawicę. Robotnicy zwrócili się na prawo, ponieważ liberałowie z Unii Wolności nie przedstawili im żadnej klasowej interpretacji doświad­ czeń klasowych, jakie były ich udziałem. Tak się złożyło, że umiarkowani konserwatyści także nie potrafili utrzymać przy sobie ludzi pracy. W 1995 roku zaczęła się formować prorobotnicza ekstremistycz­ na prawica, skupiona wokół takich ludzi, jak Zygmunt Wrzodak, populistyczny i autorytarny lider „Solidarnoś­ ci” z fabryki traktorów w Ursusie, oraz Andrzej Lepper, wojowniczy przywódca chłopów. Ich ekstremizm wyra­ ża! się nie tyle w programach politycznych, które nigdy nie były zbyt spójne, ile w hasłach i przyjętym stylu. Obaj z wielkim upodobaniem demonstrowali lekceważenie, grając na nosie „szacownemu” towarzystwu. Obaj gar­ dzili rządami prawa, szydzili z parlamentarzystów, nawo­ ływali do masowych czystek, polowania na „złodziei”. Wrzodak szczuł przeciwko „czerwonym” liberałom, urą­ gał cudzoziemcom, opowiadał się za czysto katolicką Pol­ ską. Znany jest z otwarcie antysemickich sformułowań, jego ulubionym zarzutem przeciw liberałom były ich potąjemne związki z „żydokomuną”. Lepper, założyciel

239

Samoobrony, w swoich filipikách stronił raczej od moty­ wów religijnych. Wyklinał liberałów, posłów, cudzoziem­ ców i Unię Europejską. Brak akcentów religijnych rekom­ pensował jednak większą krzykliwością i przebiegłością. Był skrzyżowaniem Robin Hooda z Mussolinim - łączył w sobie hałaśliwą pychę tego drugiego z wyznawaną przez pierwszego zasadą rabowania bogaczy w imieniu ludu. Miał się stać drugim co do popularności politykiem w Pol­ sce, jeśli wierzyć sondażom z 2004 roku36. Łatwo potępiać ekstremistów, którzy w swym konser­ watyzmie posunęli się o wiele dalej niż program Porozu­ mienia Centrum. Istotne jest jednak pytanie, dlaczego ten skrąjny, cudaczny styl prowadzenia działalności opo­ zycyjnej zyskał takie poparcie. W 2001 roku partie Wrzo­ daka i Leppera (Liga Polskich Rodzin i Samoobrona) dostały się do parlamentu, uzyskując razem 20 procent głosów. W 2004 roku miały już w sondażach trzydziesto­ procentowe poparcie. Fakt, że tak jednoznacznie i jaskra­ wo irracjonalne postawy zdobyły aż taką popularność, każę myśleć, iż samo pojęcie rozsądku zostało skompro­ mitowane. Elita lekceważyła poglądy ludu, uznąjąc je za „irracjonalne” - czy też, jak określiłaby to Hochschild, mniej się liczyła z odczuciami grup o niskim statusie społecznym - reakcją ze strony pogardzanych było więc uznanie „rozsądku” za oznakę klasowych przywilejów, nic ponadto37. Jeśli prawo do tego słowa wytrychu miało przysługiwać wyłącznie liberałom gospodarczym, można je było bez skrupułów odrzucić. Doświadczenia, jakie były moim udziałem w ówczes­ nej Polsce, a także niezliczone rozmowy z ludźmi uwa­ żającymi się za „przegranych” w wyniku transformacji, potwierdzają tę interpretację - „irracjonalizm” stał się rodzajem bezpiecznego schronienia przed hegemonią liberalnego dyskursu. Myślę tutaj o wielu robotnikach, z którymi przeprowadziłem wywiady w połowie lat

240

dziewięćdziesiątych. Podziwiali oni liberałów za hero­ iczne wysiłki przy tworzeniu „Solidarności”, ale poczuli się bardzo rozczarowani tym, że liberałowie ich już nie podziwiali. A nawet więcej - liberałowie i ich prasa kar­ cili tych ludzi, kiedy ci starali się, żeby ich usłyszano. Organizowane przez nich strajki spisywano na straty, określąjąc jako awanturnictwo, zanim ktokolwiek się dowiedział, o co w nich chodzi. W nąjlepszym razie trak­ towano tych ludzi jako ignorantów, którzy po prostu nie rozumieją, że wszystko się świetnie układa i że nie ma innej drogi. W najgorszym - jako wrogów, których należy odizolować. Krótko mówiąc, ich gniew i frustra­ cję piętnowano jako niebezpieczne, irracjonalne uroje­ nia. Trudno się dziwić, że robotnicy poczuli się zdra­ dzeni38. Liberałowie, którzy w 1980 roku traktowali „nową klasę robotniczą” jak idola, dziesięć lat później zniesławiali ją, jakby nigdy jej nie słuchali. Okazało się w rezultacie, że sami robotnicy nie mąją już języka, w jakim mogliby wyartykułować swoje problemy tak, by ich usłyszano. Jeśli posługiwali się tradycyjnym językiem „Solidarności” - mówili, że pragną „normalne­ go” społeczeństwa, czyli takiego, w którym byłoby dla nich miejsce - liberałowie odpowiadali na to, że oficjalna polityka wiedzie właśnie w tym kierunku. Jeśli mówili, że zależy im na postępie oraz zmianie w polityce gospodar­ czej, liberałowie wyjaśniali, że postęp wymaga utrzy­ mania dotychczasowej polityki, i dla potwierdzenia swojej racji sypali cytatami z dzieł zachodnich ekspertów. Moi rozmówcy byli innego zdania, lecz przytłoczeni reto­ ryką odwołującą się do racjonalności nie potrafili zdobyć się na odpowiedź. Różnili się w końcu od liberałów pozio­ mem wykształcenia, nie mieli takich jak oni kontaktów z Zachodem. Niewielu robotników dorównywało im pod tymi względami, a ta garstka też skłaniała się ku liberali­ zmowi gospodarczemu.

241

Robotnicy, niezdolni przeciwstawić się „terapii szoko­ wej” na płaszczyźnie racjonalnej, zostali przeto zepchnię­ ci na jedyną płaszczyznę, jaka była im dostępna - „irra­ cjonalną”. Związkowcy z „Solidarności”, którzy dotąd lojalnie podążali za swoimi liberalnymi inteligenckimi liderami, zaczęli spostrzegać, że wpadli w pułapkę. Ra­ cjonalność jako taka zaczęła im się jawić jako pułapka. W tym kontekście przyjęcie ekstremistycznych postaw miało jakiś sens. Gdy brakło przestrzeni, w której mogli­ by zarówno zachować „racjonalną” postawę, jak i wyrazić krytykę wobec neoliberalnej polityki gospodarczej, łat­ wiej im było wyrzec się racjonalności niż potrzeby wyar­ tykułowania tego, co ich boli. Kiedy ludzie u władzy określają swoją wiedzę jako racjonalną, a krytykom swego sposobu myślenia zarzuca­ ją irracjonalność, grupy pozbawione władzy, które chcą mimo wszystko, by ich krytyczny głos został usłyszany, nie mąją innego wyboru, jak tę „irracjonalność” przyjąć za swoją. Tylko w taki sposób można pozostać w grze39. Nieustanne łąjanie sceptyków wątpiących w plan Balcero­ wicza, określanie ich mianem wrogów racjonalności i libe­ ralizmu, doprowadziło do podziału w „Solidarności”. Większość działaczy związkowych przylgnęła do rządzą­ cych ortodoksów rynku, o czym świadczą zdecydowanie prorynkowe postawy liderów związku, przejawiane jesz­ cze w 1994 roku40, u tych natomiast, którzy zachowali odmienne poglądy, tendencje irracjonalne silą rzeczy się pogłębiły, przez co razem z liberalizmem gospodarczym odrzucili liberalizm polityczny. Irracjonalność była bo­ wiem jedyną przestrzenią wolną od dławiącego uścisku liberałów. Zwolennicy rozsądku i umiarkowania nie zdo­ łali uniknąć skaptowania przez dawnych przywódców „Solidarności”, obecnie bezkompromisowych liberałów gospodarczych. Ci, którzy te wartości odrzucili, mieli teraz cale pole dla siebie. (Co oznacza, że uzyskali także darmo­

242

wą publicity dla swoich poglądów - a o to niełatwo aktywistycznym grupom w warunkach, gdy wszystko jest legal­ ne. Za czasów autorytarnego reżimu sam akt protestu wystarczył, żeby zaistnieć, w demokracji potrzeba czegoś więcej. Inaczej mówiąc, uzyskanie rozgłosu w warunkach demokracji wymaga posiadania większych zasobów. Ze­ rwanie z „racjonalnością”, gdy wszyscy ją wyznawali jako element nowego konsensusu, było jednym ze sposobów zwrócenia na siebie uwagi)41. Kiedy pod koniec lat dziewięćdziesiątych rozmawia­ łem z robotnikami (a także rolnikami i bezrobotnymi), którzy od niedawna zaczęli popierać ekstremistycznych polityków i ich programy, rzucało się w oczy ich poczucie odzyskanej godności. Nie odnosili już wrażenia, że są traktowani protekcjonalnie. Mieli - inaczej się tego nie da wyrazić - sprężystość, jakiej wyraźnie brakowało zwo­ lennikom rynkowego racjonalizmu. Rozstawszy się z obozem „rozsądku”, poczuli się nareszcie wolni. Mogli swobodnie krytykować, mieć własny pogląd na różne sprawy i nie obawiać się reprymendy. Gdy już wyszli „poza ogrodzenie”, kiedy zostali wykluczeni z „rozsąd­ nej” dyskusji, nie musieli się martwić o to, co inni sobie pomyślą. (W rozdziale 6 ukażę, iż coś podobnego stało się w 2001 roku ze związkowcami z fabryk, którzy przedtem popierali prorynkową politykę, kierując się lojalnością wobec krajowego kierownictwa „Solidarności”. Też mó­ wili, że poczuli się „wolni”, kiedy „Solidarność” przestała się ostatecznie angażować bezpośrednio w politykę). Ludzie ci mieli pretensje nie tyle o obniżenie stopy życiowej, ile o to, że zostali tak ewidentnie porzuceni. Pogorszenie sytuacji materialnej było dla nich szczegól­ nie bolesne, ponieważ ich dawni obrońcy uzasadniali je teraz, twierdząc, że jest korzystne i leży w interesie spo­ łeczeństwa. Innymi słowy, większym Szokiem od trud­ ności materialnych, których się spodziewali, okazały się

243

dla nich trudności natury egzystencjalnej. „Dawniej, kiedy było źle, mogłam iść do sekretarza par­ tii i czasem uzyskać jakąś pomoc - powiedziała mi w 1994 roku młoda robotnica z Mielca, której groziła utrata pracy. „Później broniła nas «Solidarność». Ale te­ raz, kiedy «Solidarność» wygrała, nikogo już nie obcho­ dzimy”. Ludzie pracy i ubodzy utracili godność, a na­ wet szlachetność, która, choć fikcyjna, aż tak zupełną fikcją nie była i za poprzedniego reżimu mogła przyno­ sić pewne pocieszenie. Nic dziwnego, że wielu z nich tęskniło za dawnym systemem, a jednocześnie podatni byli na apele prawicy nawołującej do odnowy moralnej. Stąd ten osobliwy paradoks: w odróżnieniu od ugrun­ towanych społeczeństw wolnorynkowych, gdzie liderzy strajków wywodzą się przeważnie z kręgów lewicy, w postkomunistycznej Polsce znacznie częściej pocho­ dzili z prawicy. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych fundamentalistyczne ugrupowania chrześcijańskie, związa­ ne z Radiem Maryja i gazetą „Nasz Dziennik”, bardziej zdecydowanie popierały strajki niż postkomunistyczna lewica, która się także nawróciła na neoliberalizm. Dysy­ denci, którzy odeszli od neoliberalnej ortodoksji, poszli za antyliberaiami.

Polscy robotnicy zwrócili się więc na prawo, ponie­ waż liberałowie, dominujący na scenie politycznej, nie przedstawili im żadnej możliwości wyrażenia niezado­ wolenia, a przy tym zachowania lojalności. Nic nie zro­ bili, by utrzymać przy sobie ludzi pracy, starali się eli­ minować gniew, zamiast go organizować, krzykliwie uzurpowali sobie monopol na racjonalny język i przez to wszystko pozbawili się szansy na utrzymanie swojej przewagi. Kiedy liberałowie wyrzekli się odpowiedzial­ ności za organizowanie ludzi pracy, zjawili się konser­

244

watyści i ekstremiści, odwołujący się do klasowych do­ świadczeń ludzi pracy i wskazujący na wrogów niemąjących charakteru klasowego. Paradoks polegał na tym, że dawni przywódcy „Solidarności” nie pozwalali robot­ nikom myśleć o samych sobie jako o robotnikach, wy­ znaczali im wyłącznie rolę obywateli. Ponieważ jednak oznaczało to bierną akceptację „racjonalnych” i „nie­ zbędnych” reform gospodarczych, program taki nie mógł zyskać poparcia ze strony świata pracy. Ugrupowa­ nie polityczne, które nie chce podjąć próby zorganizowa­ nia gniewu, pozostawia pole do popisu innym, którzy gniew ten wykorzystają w celach politycznych. Naro­ dowcy i religijna prawica dostali więc pierwszy ruch i dobrze go rozegrali. Liberałowie odepchnęli robotni­ ków, a konserwatyści ich przyciągnęli. (SLD też starał się ich przyciągać, ale z niewielkim powodzeniem, gdyż działacze „Solidarności” byli wychowani na antykomunizmie). Prawica, w odróżnieniu od liberałów, zabierała głos na temat zrodzonego z powodów ekonomicznych gniewu ludzi pracy. Choć proponowała fałszywe rozwią­ zania, nieodnoszące się do sedna ekonomicznych prob­ lemów („symboliczne zaspokojenie”), okazało się, że to wystarcza wielu lojalnym członkom „Solidarności”, dla których postkomunistyczna lewica była nie do przyję­ cia. Robotnicy z „Solidarności” zwrócili się na prawo, ponieważ liberałowie ich w tym kierunku popchnęli.

Porównanie z sytuacją w Czechach Cechujące liberałów połączenie lekceważenia, pogar­ dy i niekompetencji nie wywarłoby na ludziach pracy aż takiego negatywnego wrażenia, gdyby nie pewne czynniki w łonie samej „Solidarności”. W pewnym sen­ sie epoka, w jakiej „Solidarność” powstała, oraz wróg,

245

przeciw któremu walczyła, skazały ją na to, że uległa takiej manipulacji. Poucząjące będzie porównanie z sytua­ cją czeskich związków zawodowych po 1989 roku. Nie stanowiły potęgi, ale też nigdy nie nadskakiwały liberal­ nym politykom tak jak „Solidarność”. Podczas gdy „Soli­ darność” określiła swą tożsamość w walce z komuni­ zmem, niezależne czeskie związki zawodowe powstały dopiero pod koniec 1989 roku, kiedy kapitalizm już się rodził. Czescy działacze związkowi, w odróżnieniu od polskich, nie mieli historycznych, instytucjonalnych ani personalnych powiązań z nowym rządem. Nie dało się ich łatwo przekonać do przestrzegania neoliberalnej linii, w istocie nie mogli tego zrobić, ponieważ musieli kształ­ tować swoją organizacyjną tożsamość. Tak więc podczas gdy polskie związki zawodowe zwyczajnie usankcjonowa­ ły Balcerowiczowską terapię szokową, czeskie pomagały negocjować reformy rynkowe i uzyskały ustępstwa (na przykład mniej zwolnień grupowych, dzięki czemu wskaźnik bezrobocia był tu na początku lat dziewięćdzie­ siątych niższy niż w innych krąjach Europy Wschodniej), których nie zdołali wywalczyć ich polscy towarzysze. Dzięki temu robotnicy w Czechach okazali się mniej podatni na apele partii prawicowych, starających się or­ ganizować klasowy gniew według innych kryteriów42. Z tego krótkiego porównania, podobnie jak z tez przedstawionych w rozdziale 1, wynika, że dla ludzi pra­ cy (oraz demokracji) najlepiej jest, gdy związki mobilizu­ ją się w opozycji do liberałów gospodarczych, nie zaś wraz z nimi. Gniew zrodzony na ekonomicznym podłożu lepiej wykorzystywać nie tylko przeciw staremu ustrojo­ wi, ale i przeciw nowemu. W procesie transformacji le­ piej być negocjatorem niż zbyt gorliwym wspólnikiem. Lepiej mieć liberalnego oponenta niż liberalnego sojusz­ nika. Związki, które ugrzęzły w zbyt ścisłym sojuszu z liberałami gospodarczymi albo zbyt gorliwie akceptują­

246

ce logikę rynku, nie będą mogły odegrać zasadniczej w demokracji roli organizatorów klasowego niezadowo­ lenia. Polscy liberałowie gospodarczy z pewnością zrobi­ li, co w ich mocy, by popchnąć ludzi pracy na prawo, ale „Solidarność”, zbyt blisko sprzymierzona z liberałami i ich ideologią, była na to gotowa. Następny rozdział wyjaśni, dlaczego tak się stało.

1 Rozmaite, często nieostre znaczenia terminu liberalizm w Europie Wschodniej omawia Jerzy Szacki w książce Liberalizm po komunizmie, „Znak” i Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków-Warszawa 1994. 2 Zob. Andrzej Walicki, Myśli o sytuacji politycznej i moralno-psychologicznej w Polsce, „Aneks” (Londyn) 35 (1984). 3 Witold Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Dzieła, t. 7, Wydawnictwo Lite­ rackie, Kraków 1988, s. 46. 4 Maryjane Osa ma trafne spostrzeżenia w pracy o chrześcijańskich korze­ niach „Solidarności”. Dopóki jednak kładzie nacisk na masową recepcję ruchu, a nie jego intelektualne przywództwo, jej tezy nie kłócą się z pod­ kreślaniem przeze mnie lewicowo-liberalnej formuły „Solidarności”. Zob. Creating Solidarity: The Religious Foundations of the Polish Social Move­ ment, „East European Politics and Societies”, t. 11, nr 2 (wiosna 1997), s. 339-365. Każda dokładna analiza polityki „Solidarności” w latach osiemdziesiątych, a zwłaszcza w okresie 1980-1981, ukaże, iż „Solidar­ ność” zawsze czuła się bliższa Kościołowi niż Kościół „Solidarności”. 5 Oto co pisał wówczas konserwatywny publicysta o liście wyborczej „Soli­ darności” z 1989 roku: Otóż za szerokimi plecami związku, za tym obszernym „wszystkoidalnym” parawanem, skryła się - niemal w całości - lewicowa post-KOR-owska formacja opozycyjna. „Solidarność”, główna siła polityczna i społeczna w Polsce, stała się, niezależnie od swego wewnętrznego zróżnicowania, domeną wpływów jednej tylko orientacji ideowo-politycznej. [...] Jest to całkiem zrozumiale. [...] Gdyby, nawet pozostąjąc ludźmi „Solidarności”, do czego mąją przecież pełne prawo, zaczęli zbierać glosy na swoje polityczne konto, jeśli już nie „lewicy”, czy tym bardziej „lewicy laickiej”, to choćby nowoczesnej formacji socjaldemo­ kratycznej. [...] Ilu mogliby wówczas pozyskać zwolenników? [...] Nie ■ odmawiam tym ludziom tego wszystkiego, co poświadczyli swymi ta­ lentami, determinacją, odważnym uporem. Szanuję ich poglądy, choć wielu z nich nie podzielam. Nie kwestionuję też faktu, że od początku postawili na „Solidarność" i wytrwali w niezłomnej w nią wierze także wówczas, kiedy inni tę wiarę tracili. Pracowali dla Związku w nąjcięższych warunkach, szli zań do więzień, zrobili wiele, może nąjwięcej - dla jego odrodzenia. Mąją wszystkie, również moralne tytuły, by wy­ stępować w jego imieniu. Odmawiam im tylko jednego: wyłączności.

247

6

7

8 9

10

11

„Solidarność” nie jest ich własnością, niezależnie od tego, ile w nią wnieśli, a jest to bagaż niemały. Tomasz Wolek, Czy opozycja jeszcze istnieje?, „Polityka Polska" 14 (1989), s. 8-9. Cytat ten jest ciekawy nie tylko ze względu na krytykę zachowania libe­ ralnej lewicy - w końcu prawica zwycząjnie jej zazdrościła - ale i dlatego, że ukazuje, jak w oczach działacza politycznego o innej orientacji wyglą­ dała skala dominacji lewicy w związku. Moglibyśmy również odnotować, że Wolek nazywa przedstawicieli tej lewicy socjaldemokratami - którymi wielu z nich chciało być - ignorując fakt, że w 1989 roku zachowywali się jak wolnorynkowi liberałowie. To wskazuje tylko jednak na szerszy prob­ lem polskich socjalistów w XX wieku - z powodu słabości liberalnego kapitalizmu nigdy nie mogli być po prostu socjaldemokratami (czyli de­ mokratycznymi krytykami gospodarki rynkowej), ale musieli wybierać między liberalizmem a komunizmem. W niepodległej Polsce po 1918 roku opowiedzieli się po stronie pierwszego, po II wojnie światowej - po stronie drugiego. W 1989 roku dostrzegli w sobie grupę, która będzie musiala sama zbudować liberalne społeczeństwo kapitalistyczne - choćby po to, jak lubili mówić niektórzy z nich, żeby móc później przeciw niemu prote­ stować. Dopiero w okresie pierwszej „Solidarności”, 1980-1981, mogli się pojawić jako całkowicie niezależna siła, ponieważ partia gwarantowała poskromienie obu „wrogów” socjaldemokracji, kapitalizmu i klerykali­ zmu. W takim kontekście objawili się jako zwolennicy demokracji par­ tycypacyjnej i „antypolityki”. W 1989 roku wystąpili jako liberałowie. Wo­ lek ma rację, że jest to „ta sama” grupa, ale jej rola, w odmiennym kontekście, bardzo się zmieniła. Na temat lewicowego charakteru „Soli­ darności” piszę w Solidarity and the Politics of Anti-Politics, rozdz. 1. O związkach między lewicowością a liberalizmem zob. mój wstęp do an­ gielskiego przekładu książki Adama Michnika Kościół, lewica, dialog - The Church and the Left, Chicago University Press, Chicago 1993. Jacek Kuroń w programie telewizyjnym w 1991 roku, cyt. w: Grzegorz Ekiert, Jan Kubik, Rebellious Civil Society: Popular Protest and Democratic Consolidation in Poland, University of Michigan Press, Ann Arbor 1999. Na temat erozji idei społeczeństwa obywatelskiego w Europie Wschod­ niej, zob. Marc Moije Howard, The Weakness of Civil Society in Postcom­ munist Europę, Cambridge University Press, Cambridge 2003, i David Ost, The Politics of Interest in Post-Communist Europę, „Theory and So­ ciety” 22 (sierpień 1993). Jerzy Szacki, Liberalizm po komunizmie, „Znak”, Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków-Warszawa 1994, s. 248. John Campbell, Leon Lindberg, Property Rights and the Organization of Economic Activity by the State, .American Sociological Review” (paź­ dziernik 1990). O zastępowaniu namiętności postępem przez liberałów, zob. Christopher Lasch, The True and Only Heaven: Progress and Its Critics, Norton, New York 1991. Bronisław Geremek, Rok 1989, Plejada, Warszawa 1990, s. 366.

248

12

13

14

15

16

17

16

19 20

21 22

Tamże, s. 380. Liberałowie często przywołują Robespierre’a jako symbol i kwintesencję tego, co się dzieje, kiedy nie-elity ogarnia namiętność. Zob. na przykład Maciej Kozłowski, Noworoczne wróżby, „Tygodnik Po­ wszechny”, 8 stycznia 1989. Grzegorz Górny, Strajk górników, „Gazeta Wyborcza”, 22 stycznia 1990. Cytaty pochodzą z tego artykułu. Nieznośna lekkość bytu, cz. 6. Na przykład reakcje na szowinistyczne i antysemickie wystąpienia szcze­ cińskiego przywódcy „Solidarności” Mariana Jurczyka w październiku 1981 roku sprowadzały się głównie do rozpowszechniania pogłoski, że mowę napisał mu jakiś prowokator. Znąjdowanie usprawiedliwień dla przejawów rodzimego irracjonalizmu rozciągnięto również na historię. Kiedy tematy będące dotąd tabu mogły zostać wydobyte na światło dzien­ ne, opozycjoniści upąjali się demaskowaniem sowieckich zbrodni, ale kiedy przychodziło do omawiania pogromów Żydów w powojennej Pol­ sce, uciekali się do koncepcji „prowokacji”. (Główna narracja sprowadza­ ła się do tego, że komunistyczna policja nakłaniała zwycząjnych Polaków do niedobrych czynów, żeby komuniści mogli pokazać światu, iż Polakom nie można ufać i nie nadąją się do demokracji). O zbrodniach popełnia­ nych na Polakach mówiono w stronie czynnej, o popełnianych przez Pola­ ków - w stronie biernej. Kiedy w 1981 roku historyk i socjalista o demo­ kratycznych poglądach Jan Józef Lipski złamał tę regułę, publikując broszurę, w której wymienił i potępił zbrodnie Polaków - za co spotkał się z szeroką krytyką - liberalni intelektualiści uznali jego odwagę, ale mało kto z nich podjął jego dzieło. Należy odnotować, że przytoczone w rozdzia­ le 2 krytyczne wypowiedzi Adama Michnika z 1985 roku na temat „Soli­ darności” pojawiły się tylko w jednej z jego mniej znanych publikacji podziemnych. Nigdy nie pisał takich rzeczy na szerszy użytek publiczny. Włodzimierz Pańków, Funkcje związków zawodowych w zakładach pra­ cy, w. Rozpad bastionu? Związki zawodowe w gospodarce prywatyzowa­ nej, red. Juliusz Gardawski, Barbara Gąciarz, Andrzej Mokrzyszewski, Włodzimierz Pańków, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 1999, s. 166. Wiesława Kózek, Destruktorzy: tendencyjny obraz związków zawodowych w tygodnikach politycznych w Polsce, w: Instytucjonalizacja stosunków pracy w Polsce, red. Wiesława Kózek, Scholar, Warszawa 2003. Arlie Russell Hochschild, The Managed Heart: Commercialization of Hu­ man Feeling, University of California Press, Berkeley 1983, s. 172. Tamże, s. 173. Cyt. w: Tomek Grabowski, The Party That Never Was, „East European Politics and Societies”, t. 10, nr 2 (wiosna 1996, s. 242). O roli, znaczeniu i losach Porozumienia Centrum, zob. Janina Paradowska, Ruch dwóch, „Polityka”, 21 lipca 2001. List do redakcji, „Tygodnik Solidarność”, 27 lipca 1990, s. 5. O wpływie transformacji rynkowej na stratyfikację społeczną, zob. Victor Nee, A Theory of Market Transition: From Redistribution to Markets in State Soóalism, „American Sociological Review” 54 (1989), s. 663-681; Yang Cao, Victor Nee, Commenti Controversies and Evidence in the Market Transition Dębate, .American Joumal of Sociology”, t. 105, nr 4 (styczeń

249

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34 35

36

2000), s. 1175-1189. O roli dysydentów w elicie postkomunistycznej, zob. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleanor Townsley, Making Capitalism Without Capitalists, Verso, London 1998. Frances Fox Piven, Richard A. Cloward, Poor People’s Movements, Vin­ tage Books, New York 1977, s. 17,18. Mirosława Grabowska, Socjologia nieskonsumowana. Sztab wyborczy wo­ bec badań socjologicznych w. Mirosława Grabowska, Ireneusz Krzemiń­ ski, Bitwa o Belweder, Myśl, Warszawa 1991, s. 87-106. Zob. np. Piotr Pacewicz, Stan „drugiej Polski”, „Gazeta Wyborcza”, 26 listopada 1990. Zob. np. Radosław Markowski i Tomasz Łukowski, Wróżba dla Polski, „Polityka”, 8 grudnia 1990, a także B. Kruszewski, „Gazeta Wyborcza”, 1-2 grudnia 1990. Zob. wypowiedź księdza Józefa Tischnera w „Tygodniku Powszechnym", 6 stycznia 1991 oraz w „Gazecie Wyborczej”, 12-13 stycznia 1991. Mirosława Grabowska, Socjologia nieskonsumowana, dz. cyt., s. 101. Zda­ niem autorki, gdyby przyjąć interpretację przedstawianą przez większość socjologów, przeważąjącą większość ludności należałoby zaliczyć do Pol­ ski „B”. „Przy tej interpretacji zdecydowana większość społeczeństwa by­ łaby «B»! [...] Jeśli dla nich polityka jest nieprzejrzysta, niezrozumiała, to źle świadczy nie o nich, lecz o politykach”. Mitchell Orenstein, Out of the Red: Building Capitalism and Democracy in Post-Communist Europe, University of Michigan Press, Ann Arbor 2000. Gil Eyal i wsp., dz. cyt; Janine Wedel, Collision and Collusion: The Strange Case of Western Aid to Eastern Europe 1989-1998, St. Martin’s, New York 1998. Zob. David Stark, László Bruszt, Postsocialist Pathways: Transforming Politics and Property in East Central Europe, Cambridge University Press, Cambridge 1998, zwł. rozdz. 1. Gregory Luebbert, Liberalism, Fascism, and Social Democracy, Oxford University Press, New York 1991. Wewnętrzny Biuletyn Informacyjny Unii Demokratycznej publikował wte­ dy artykuły, w których apelował do lokalnych działaczy, żeby akcentowali probiznesowe stanowisko partii i starali się znów przyciągnąć do niej inteli­ gencję, zachowując milczenie na temat spraw pracowniczych. Nie jest zapewne kwestią przypadku, że w jedynym regionie, gdzie UD nie ignoro­ wała świata pracy (na Dolnym Śląsku), zdobyła w 1993 roku nąjwięcej głosów, ponad 20 procent, dwa razy więcej niż przeciętnie w całym kraju. W Rzeszowie poparło ją tylko 6,6 procent wyborców, trochę ponad połowa średniej krąjowej. W 2001 roku, po wyborach, w wyniku których Unia Wolności nie znalazła się w Sejmie, jej nowym przewodniczącym został lider z Wrocławia i były działacz „Solidarności” Władysław Frasyniuk. Jan Lityński, Unia ma gorączkę, „Gazeta Wyborcza”, 3 grudnia 1998. Część jej zwolenników przeszła do nowej partii neoliberalnej, która zna­ lazła się w Sejmie - Platformy Obywatelskiej, kierowanej przez byłych działaczy Kongresu Liberalno-Demokratycznego. W marcu 2004 roku ogólnokrąjowy sondaż wykazał, że Lepper ząjąl dru­ gie miejsce (53 procent) po prezydencie Kwaśniewskim jako polityk ob­

250

37

38

39

40

41

42

darzony największym społecznym zaufaniem. Zob. internetowy dziennik „Donosy”, 30 marca 2004. Zarówno w lewicowej, jak i prawicowej myśli politycznej istnieje długa tradycja łączenia racjonalności z uprzywilejowaną pozycją klasową - od Dialektyki Oświecenia Horkheimera i Adoma do Drogi do zniewolenia Friedricha von Hayeka. Mamy tu częściowo do czynienia z rodzajem konfliktu między ruchem klasy pracującej a ruchem klasy średniej, jaki często się zdarza w demo­ kracjach kapitalistycznych, ale nie w systemach socjalizmu państwowego czy nawet kapitalistycznych dyktaturach, gdzie oba ruchy wspólnie wal­ czą o demokrację. Fred Rose pisze o tym w Coalitions Across the Class Divide, świetnej książce o konflikcie ruchów społecznych w Stanach Zjednoczonych. Przedstawiając kulturową i strukturalną interpretację różnic między dwoma typami ruchów, Rose dowodzi, że z powodu od­ miennej relacji do procesu pracy ruchy klasy pracującej „formułują prze­ ważnie swoje podejście do polityki i zmiany społecznej w języku i logice interesów. Organizacje klasy średniej operują językiem i formulami od­ wołującymi się do wartości i edukacji”. Do starcia między obydwiema grupami dochodzi wtedy, gdy ich liderzy nie uznąją odmiennego stylu i motywów drugiej strony. Przykład podany przez Rose'a - ekologów z klasy średniej z Północnego Zachodu, którzy, nie wykazując zrozumie­ nia dla związków zawodowych pracowników przemysłu drzewnego, po­ pchnęli je w ramiona przemysłowców - przypomina moją relację o pol­ skich liberałach, popychających ludzi pracy w ramiona prawicy. Wniosek byłby taki, że liberałowie też muszą podjąć kwestię interesów i przemó­ wić odpowiednim językiem, żeby ludzie pracy nie skierowali się ku tym, którzy potrafią tego dokonać. Coalition Across Class Divide, Cornell Uni­ versity Press, Ithaca, NY 2000, s. 17. Jodi Dean, biorąc wzór z Foucaulta, opisuje podobne zjawisko w bardzo odmiennym świecie „ufologii”, dowodząc, że ludzie wierzący w tak „irra­ cjonalne” rzeczy to ci, którzy nie rozporządzają oficjalnie usankcjonowa­ nymi narzędziami poszukiwania prawdy (tj. wiedzą naukową), ale chcą mimo to uczestniczyć w naukowych debatach. Aliens in America: Cons­ piracy Cultures from Outerspace to Cyberspace, Cornell University Press, Ithaca, NY 1998. Zob. David Ost, Marc Weinstein, Unionists Against Unions: Towards Hie­ rarchical Management in Post-Communist Poland, „East European Poli­ tics and Societies”, 1.13, nr 1 (zima 1999). Być może dlatego Ekiert i Kubik są przekonani, że to radykałowie byli przyczyną niezadowolenia ludzi pracy, a nie odwrotnie. Radykałom udało się zdobyć większy rozgłos niż bardziej umiarkowanym krytykom z dołów związkowych, ponieważ przełamali konsensus. Na przykład Wrzodak za­ słynął dopiero po zorganizowaniu demonstracji ulicznych i sprowokowa­ niu starć z policją - po raz pierwszy po 1989 roku doszło wtedy do użycia siły przeciw robotnikom. Zob. relacje w „Polityce”, 3 i 10 czerwca 1995. Inne istotne czynniki, jakie tłumaczą lepszą pozycję czeskiego świata pracy, to scentralizowanie czeskich związków zawodowych (polskie były podzielone) oraz lepsza kondycja gospodarki - zwłaszcza po oderwaniu

251

się Słowacji w 1993 roku - o wiele mniej zadłużonej na Zachodzie. Prze­ bieg wydarzeń dowodzi, że już w 1990 roku część czeskich związków za­ wodowych wykazała się asertywnością, której zabrakło polskim. O ile podważa to kulturowy stereotyp o bierności Czechów przeciwstawianej skłonności Polaków do powstań, potwierdza tezę o znaczeniu autonomii organizacyjnej. Zob. Martin Myant, Czech and Slovak Trade Unions, w. Parties, Trade Unions and Society in East-Central Europe, red. Michael Waller i Martin Myant, Frank Cass, Essex 1994; także Mitchell Orenstein, Out of the Red, dz. cyt. Co do dalszej analizy różnic między czeskim i pol­ skim ruchem związkowym, zob. David Ost, Can Unions Survive Commu­ nism?, „Dissent” (zima 1997). W Słowacji sprawy wyglądały inaczej. Przy wyższym bezrobociu, słabszych związkach i silniejszych tradycjach kato­ lickich w życiu politycznym wielu robotników zostało zmobilizowanych na bazie antyliberalizmu, głównie przez nacjonalistów wywodzących się z partii komunistycznej. Zob. Jonathan Stein, Neocorporatism in Slova­ kia: Formalizing Labor Weakness in a (Re)democratizing State, w: Wor­ kers After Workers’ States: Labor and Politics in Eastern Europe After Communism, red. Stephen Crowley, David Ost, Rowman & Littlefield Press, Boulder 2001. Więcej o zmianach w czeskich zakładach pracy, zob. Anna Pollert, Trasnformation At Work, Sage, London 1999.

5

Klasa w epoce komunizmu i postkomunizmu Latem 1994 roku odwiedziłem Starachowice. Dumą tego przemysłowego miasta, liczącego 60 tysięcy miesz­ kańców, była wielka Fabryka Samochodów Ciężarowych Star, która w latach siedemdziesiątych zatrudniała około 24 tysięcy osób. W1989 roku liczba pracowników wynosiła 18 tysięcy. Teraz, po pięciu latach i kilku rundach zwol­ nień grupowych, przejściach na wcześniejszą emeryturę i restrukturyzacji, zostało ich zaledwie 5 tysięcy, a dalsze zwolnienia miały wkrótce nastąpić. W mieście było 14 ty­ sięcy bezrobotnych, czyli wskaźnik bezrobocia wynosił około 45 procent, ale nie uwzględniał 6 tysięcy osób, które straciły prawo do zasiłku. Spotkałem się z dwoma działa­ czami związkowymi z „Solidarności” - wiceprzewodniczą­ cym związku w montażowni samochodów oraz przewod­ niczącym w dziale zaopatrzenia. (Podobnie jak większość innych dużych zakładów przemysłowych FSC Star zosta­ ła podzielona na kilka formalnie niezależnych przedsię­ biorstw, co miało być wstępem do całkowitej prywatyzacji, a w każdym z nich działały - albo i nie - związki zawodo­ we). Kiedy ich zapytałem o ogólną sytuację, opowiedzieli mi z początku z rezygnacją o kiepskim położeniu mate­ rialnym robotników i problemach gospodarczych mia­ sta, po czym popłynął potok gniewnych słów i ataków na

253

„komunistów”. Retoryka ta nie była mi obca, ale kiedy jeden ze związkowców zaczął mnie zapewniać o swoich „prawicowych” poglądach, udałem zaskoczenie i wtrąci­ łem, że wielu ludzi uważa związki zawodowe z zasady za lewicowe. „Tak - odparł - jako związkowcy powinniśmy być lewicowcami. Ale po czterdziestu pięciu latach wy­ zysku przez czerwonych baronów jest to niemożliwe. Ma pan rację - powinniśmy być lewicowi, ale nie jesteśmy”. Działacze ze Starachowic unaocznili mi, że w postko­ munistycznej Polsce robotnicy powinni mieć świado­ mość, iż tworzą klasę, grupę o wyraźnie odrębnych inte­ resach, ale że tak nie jest. Potwierdzali zdumiewający fakt - i sami się nad nim równocześnie zastanawiali - że polskie związki zawodowe nie należały raczej, wbrew temu, czego się po nich spodziewano, do stanowczych obrońców klasowych interesów ludzi pracy najemnej. Od 1989 roku działały aktywnie na scenie politycznej, ale główna ich rola, zwłaszcza na początku, sprowadzała się do propagowania transformacji rynkowej na szczeb­ lu przedsiębiorstwa. W skali krajowej służyły jako poli­ tyczna odskocznia dla nowej elity, nie broniły nato­ miast interesów pracowników w zakładach pracy. Choć od polskich związków zawodowych oczekiwało się bojo­ wej świadomości klasowej, nie było jej. W niniejszym rozdziale wyjaśnię powody tego stanu rzeczy. Co to jest „świadomość klasowa”? Rozumiem pod tym terminem wyłącznie to, że robotnicy sami siebie postrzegają jako grupę mąjącą interesy odrębne niż in­ ne grupy ekonomiczne i że chcąc te interesy zrealizo­ wać, grupa ma się posłużyć metodami będącymi do jej dyspozycji. Świadomość klasowa oznacza, że ludzie pracy myślą o sobie, że reprezentują określoną, a nie uniwersalną grupę społeczną. (Związkowcy ze Starachowic dobrze to rozumieli. Ten, który stwierdził: „Powinniśmy być lewicowi, ale nie jesteśmy”, później

254

wyjaśnił mi, że w istocie znaczyło to: „Powinniśmy bro­ nić naszych pracowników przed rodzącą się nową elitą, ale tego nie robimy”). Takie pojęcie klasy wiele zawdzięcza pracom Victorii HattamWedług Hattam na świadomość klasy robotni­ czej składa się rozpoznanie usytuowania ludzi pracy jako klasy podporządkowanej w relacji między pracą a kapita­ łem. Świadomość ta opiera się na uznaniu słabości, a nie siły. Hattam rozwija swoją koncepcję w kontekście histo­ rii amerykańskiego świata pracy. Rozróżnia dwa odręb­ ne dyskursy, za pomocą których amerykańscy ludzie pracy tłumaczyli swoje trudne położenie i wytyczali stra­ tegię zbiorowych działań, zmierzających do jego popra­ wy. Dyskurs przednowoczesny, który autorka przypisuje dziewiętnastowiecznej organizacji Knights of Labor (Ry­ cerze Pracy), dzielił społeczeństwo na producentów i nieproducentów. Do tych pierwszych zaliczali się pracowni­ cy wykwalifikowani i drobny kapitał, do drugich zaś niewykwalifikowana siła robocza oraz kapitał finansowy. Ten sposób myślenia, typowy dla większości przedsta­ wicieli dziewiętnastowiecznego amerykańskiego rady­ kalizmu, wypływał z przekonania, że możliwe jest za­ chowanie rzemiosła i drobnej wytwórczości i uniknięcie nowoczesnego systemu fabrycznego, niosącego ze sobą degradację ludzi pracy. Przeciwstawny dyskurs, który pojawił się pod koniec XIX wieku wraz z powstaniem America Federation of Labor (AFL, Amerykańskiej Fe­ deracji Pracy), wychodził z całkiem odmiennych założeń: rzemieślnicy przegrali walkę o sprawowanie kontroli nad procesem pracy, system fabryczny jest zjawiskiem nieuchronnym. Kapitał pokonał pracę. Pracownicy są systemowo podporządkowani i ze względów struktural­ nych nie zdołają odzyskać godnej pozycji kontrolera pro­ cesu pracy2. Zadaniem ruchu robotniczego jest więc wy­ walczenie dla robotników nąjlepszego możliwego układu

255

w ramach niekorzystnego systemu. Przedstawiciele tej nowej świadomości klasowej, nieodwolującej się do kon­ cepcji producentów - jak Samuel Gompers z AFL - byli przekonani, że „świat się pod ważnymi względami zmie­ nił i jeśli robotnicy nie będą sobie zdawali sprawy ze swojej nowej pozycji, nie uda im się zabezpieczyć swoich interesów w nowoczesnej gospodarce przemysłowej”3. To właśnie ten drugi dyskurs jest podstawą świa­ domości klasowej zdolnej zapewnić, żeby w kapitalis­ tycznym kontekście pracownicy też mogli odnosić ko­ rzyści. Ludzie pracy mogą się bronić przed atakami młodego kapitalizmu, jeśli uświadomią sobie własną zmarginalizowaną pozycję, a nie będą zakładali, że sta­ nowią siłę. Świadomość klasowa polega między innymi na uznaniu, że ludzie pracy są grupą podporządkowa­ ną, a więc w niesprzyjającym im systemie mąją szcze­ gólne interesy. Punktem wyjścia nie jest przekonanie, że mogą i powinni obalić kapitalizm. Świadomość kla­ sowa zaczyna się tam, gdzie robotnicy wyrzekają się złudzeń o nieuchronnym wykorzenieniu kapitalizmu i skupiają wysiłki na uzyskaniu w jego ramach lep­ szych dla siebie rozwiązań. Świadomość klasową naby-

wąją więc wtedy, gdy się organizują jako robotnicy, nie udają zaś, że są kimś innym. Z wypowiedzi związkowców ze Starachowic, podobnie jak wielu innych działaczy „Solidarności” z innych pol­ skich miast przemysłowych, wynikało, że nie umieją postrzec samych siebie po prostu jako robotników. Byli przekonani, że są kimś innym. Zaliczali się do różnych grup bez określonego porządku - mówili, że są obywate­ lami, liberałami, Polakami, chrześcijanami i mężczyzna­ mi. Każdy człowiek ma oczywiście wiele tożsamości, przy tym „krzyżujących się”. Rzecz jednak w tym, że tożsamość „robotnika” była dla tych związkowców dru­ gorzędna, nawet kiedy występowali jako związkowcy.

256

To właśnie wymaga wyjaśnienia, ponieważ pomoże zro­ zumieć, dlaczego polscy związkowcy, choć po 1989 roku wzięli na siebie tyle trudnych zadań, tak słabo spisywali się właśnie w roli związkowców. Dlaczego po 1989 roku tożsamość klasowa okazała się tak słaba? W niniejszym rozdziale ukażę przyczyny histoiycznej natury, z podkreśleniem szczególnego sposobu kształtowania tożsamości klasowej przez komunizm. Moja teza w skrócie brzmi następująco: komunizm przedstawi! robotnikom koncepcję klasy nader atrakcyj­ ną, wręcz porywającą, a zarazem osłabiającą ich pozycję, na skutek czego ruch robotniczy stał się wyjątkową siłą, ale nie wykazywał przy tym troski o specyficzne interesy robotników. Porywąjące było to, że robotnicy poczuli się z początku uprzywilejowanymi podmiotami i prawowitymi władca­ mi, członkami klasy, która w świetle prawa była klasą sprawującą władzę. Nie wierzyli co prawda, że rządzą, ale zawsze mogli wykorzystać tę fikcję w swoim własnym interesie4. Ze względu na ten mit przyznano im większą swobodę formułowania opinii, ich głosu nie można by­ ło otwarcie tłumić. Ze względu na ten mit tylko oni mog­ li domagać się większych korzyści i utrzymywać przy tym, że służą powszechnym, a nie szczególnym intere­ som. I wreszcie ze względu na ten mit wszystkie prote­ sty w czasach komunistycznych musiały być formuło­ wane w ramach lewicowego paradygmatu z powołaniem się na dobro robotników. „Robotnik” rozporządzał siłą, jakiej nie zapewniała żadna inna tożsamość. Ale właśnie ta porywająca koncepcja klasy sprawiła, że pozycja klasy robotniczej okazała się taka słaba, a także wyjątkowo nieprzystosowana do warunków postkomunistycznej gospodarki rynkowej. Skoro robot­ nik reprezentował uniwersalne interesy, nie reprezen­ tował interesów ludzi pracy jako takich. Świat pracy był

257

kategorią uniwersalną, nie mógł więc być specyficzną. Miało to wielce istotne implikacje polityczne. Ponieważ tylko robotnikom wolno się było wypowiadać5, każda grupa, która chciała zabrać głos, musiała określać się mianem robotników. Fakt, że wszystkie ruchy występu­ jące przeciw komunizmowi musiały podawać się za ru­ chy obrony robotników - czyli mające na celu urzeczy­ wistnienie prawdziwych celów komunizmu - oznaczał tylko to, że prawdziwe interesy robotników jako ro­ botników schodziły zawsze na dalszy plan, zawsze były podporządkowane interesom ogółu. A kiedy się oka­ zało, że „w interesie ogółu” leży popieranie gospodarki rynkowej i stworzenie klasy przedsiębiorców, ludzie pra­ cy w naturalny sposób musieli się temu podporządkować. Innymi słowy, ta sama uniwersalność pojęcia klasy, przez którą wszystkie wschodnioeuropejskie wystąpienia spra­ wiały wrażenie „prawdziwych” rewolucji robotniczych - zyskując sobie przez to sympatię i zazdrość zachodniej lewicy - odebrała robotnikom możliwość wyartykułowa­ nia własnych, specyficznych interesów. Można by rzec, że robotnicy byli zbyt silni, by zro­ zumieć, że są słabi. I właśnie dlatego, że nie uznali tej słabości, nie umieli wykształcić poczucia własnej od­ rębności i nie podjęli skutecznych działań w obronie swoich interesów. I tutaj ujawnia się podstawowa od­ mienność od gospodarki kapitalistycznej. Nie chodzi o to, że w społeczeństwie kapitalistycznym pojęcie kla­ sy staje się dla robotników czymś naturalnym. Przeciw­ nie, o ich lojalność ubiega się wiele innych paradygma­ tów, zwłaszcza uniwersalistyczny paradygmat kapitału, zgodnie z którym zyski właściciela (lub udziałowców) przynoszą korzyść wszystkim6. Chodzi o to, że w społe­ czeństwie kapitalistycznym związki zawodowe wnoszą element specyficzności przez sam fakt, że powstają. Przeciwstawiają się bezklasowej ideologii kapitału,

258

wskazując, że zakład pracy i społeczeństwo są w kapi­ talizmie obszarami rywalizujących interesów. W społe­ czeństwie kapitalistycznym związek zawodowy wyraża fakt, że ludzie pracy potwierdzają swoją szczegól­ ną pozycję, interesy odrębne ze względu na miejsce w procesie produkcji, fakt, że reprezentują klasowego Innego. Sprzeciwiając się roszczeniu kapitału do repre­ zentowania interesów całego społeczeństwa, związki zawodowe nieuchronnie wprowadzają pojęcie klasy7. I właśnie dlatego ja oraz moi rozmówcy ze Starachowic mogliśmy przyjąć, że związki „powinny” być lewicowe. Tego rodzaju założeń nie można jednak zastosować do społeczeństwa komunistycznego. Takie pojęcia, jak „kla­ sa”, „robotnik” i „związek zawodowy”, oznaczają tutąj coś zupełnie innego niż w społeczeństwie kapitalistycznym i wiążą się z innymi doświadczeniami. Jeżeli mamy zrozu­ mieć, dlaczego po upadku komunizmu świat pracy okazał się tak slaby, niezdolny do obrony własnych interesów, musimy się przyjrzeć znaczeniu klasy w komunistycz­ nym kontekście. Stawiam tezę, że ludzie pracy przyjęli koncepcję klasy wynikającą z doświadczeń w ustroju komunistycznym, i dlatego w warunkach kapitalizmu stali się szczególnie bezbronni. W związku z doświadcze­ niem nabytym w komunizmie wytworzył się specyficzny sposób postępowania i działania zbiorowego, który od­ wiódł robotników od świadomości klasowej niezbędnej do ochrony ich interesów w przyszłej gospodarce rynkowej. W pozostałej części tego rozdziału poddam analizie wpływ przeszłości na praktyki i idee w epoce po 1989 roku. Ukażę, dlaczego ruchy polityczne w społeczeń­ stwie komunistycznym musiaiy się prezentować jako ruchy robotnicze i jakie to miało konsekwencje dla sa­ mych robotników.

259

Konstrukcja klasy w komunizmie Z teoretycznego punktu widzenia kłopotliwe dziedzic­ two, jakie komunizm pozostawił ludziom pracy, można w paradoksalnych marksistowskich kategoriach przed­ stawić następująco: polscy robotnicy funkcjonowali jako klasa „dla siebie”, ale nigdy nie stanowili „klasy w sobie”. Z pozoru nie ma to oczywiście sensu. Pojęcie klasy w so­ bie odnosi się wyłącznie do obiektywnej grupy robotni­ ków przemysłowych, wydawać by się mogło, że klasa taka z konieczności istnieje. W marksistowskim paradygmacie tylko klasa dla siebie jest kategorią warunkową. Mamy z nią do czynienia wtedy, gdy ludzie pracy pojawiają się na arenie politycznej świadomi własnego znaczenia i pre­ zentują swoje długofalowe interesy. Projekt marksistow­ ski jest nastawiony na to, by uśpioną klasę „w sobie” przekształcić w aktywną klasę „dla siebie”. Według teorii marksistowskiej istnienie klasy „dla siebie” bez klasy „w sobie” byłoby więc nonsensem. Jest tak jednak dlate­ go, że marksizm, jak większość nauk społecznych, opisuje doświadczenia społeczeństwa kapitalistycznego. Oma­ wiany tutaj paradoks odzwierciedla wszakże szczególną naturę społeczeństwa komunistycznego, gdzie obiektyw­ ne wyznaczniki klasy robotniczej nigdy nie były wyraźnie sprecyzowane, natomiast opozycja polityczna mogła się wyrażać wyłącznie w imieniu tej klasy. W rezultacie po­ wstała koncepcja „klasy robotniczej”, która nie odnosiła się do robotników jako takich. Obiektywne wyznaczniki klasy robotniczej ulegąją rozmyciu, kiedy do władzy dochodzi samozwańcza par­ tia robotnicza i nacjonalizuje całą własność. Wszyscy obywatele stają się z miejsca najemnymi pracownika­ mi państwa-wlaściciela, nie mają kontroli nad wytwo­ rami swojej pracy, przekształcają się więc, obiektyw­ nie, w pracującą klasę w sobie8. Co istotniejsze, każdy

260

może sobie rościć prawo do obiektywnej przynależności do klasy robotniczej, jako że określenie „robotnik” staje się zaszczytnym mianem, równoważnikiem „obywatela” w liberalnej demokracji. Oba te fakty przesądziły o tym, że wszystkie wielkie ruchy opozycyjne w powojennej Europie Wschodniej prezentowały się jako ruchy robot­ nicze. Nie chodziło tylko o to, że partia rządząca, ze względu na swoją ideologię, była szczególnie uwrażliwio­ na na takie stawianie sprawy. (Jak stwierdza lakonicznie Lawrence Goodwyn, „oficjalna ideologia nie ułatwiała funkcjonariuszom partyjnym przeciwstawiania się ro­ botnikom na teoretycznej płaszczyźnie”)9. Istotny jest fakt, że struktura własności w ustroju komunistycznym popychała opozycję w tym właśnie kierunku. Inte­ lektualista zainteresowany organizowaniem opozycji po­ litycznej mógł twierdzić, że działa w imieniu robotników - i żywić przekonanie, że jest w tym szczery. A ponieważ ruchy opozycyjne stawiały sobie za cel zapewnienie większego zakresu swobód, nie zaś zmianę struktury własności - z politycznego punktu widzenia było to wy­ kluczone, nie miałoby zresztą pokrycia w rzeczywistości, jako że nie było własności prywatnej - robotnicy mogli się do takich ruchów przyłączać i traktować je jak swoje. Zjawisko to da się zauważyć w długiej historii ru­ chów opozycyjnych w Polsce (i innych krajach Europy Wschodniej). Każdy z nich był przedstawiany na we­ wnętrzny użytek jako ruch działający w imieniu ludzi pracy, ale skupia! się nieuchronnie na żądaniach poli­ tycznych niemających ścisłego związku z robotnikami jako takimi. Przejawiło się to dość wyraźnie w 1956 roku. Kiedy w czerwcu wojsko stłumiło robotnicze wystąpienia w Poznaniu, na miejsce robotników przyszli inteligenc­ kiej proweniencji rewizjoniści, którzy prezentowali włas­ ny ruch jako działający w interesie robotników. Niewątp­ liwie mieli rację, ale problem polegał na tym, że ruch

261

rewizjonistów nie zajmował się konkretnymi sprawami miejsca pracy, które doprowadziły do wystąpień robot­ niczych w czerwcu. Gniew poznańskich robotników związany był z kwestią pracy akordowej, nowych norm produkcji powodujących obniżenie zarobków oraz po­ gorszeniem się warunków bezpieczeństwa pracy10. Dla­ tego się zorganizowali. Dla rewizjonistów kluczowymi zagadnieniami były swobody polityczne i samorząd ro­ botniczy - istotne także dla robotników, ale niemające związku z problemami, które akurat chcieli rozwiązać poznańscy robotnicy. Znamienne jest, że nawet kiedy ruch samorządowy objął cały kraj, w Poznaniu nigdy nie urósł w siłę. Taki model był powszechny w epoce komunistycznej: kiedy tylko ruch ludzi pracy stawał się politycznie zin­ stytucjonalizowany - czyli kiedy protesty nie ograniczały się do zakładów pracy czy demonstracji ulicznych, ale odbywały się także w instytucjach mających dostęp do środków przekazu i stawały się zasadnie akceptowanym wyzwaniem rzuconym partii - interesy robotników scho­ dziły na dalszy plan, ustępując miejsca kwestiom uni­ wersalnym. Najwyraźniej chyba przejawiło się to w „Soli­ darności” w latach 1980-1981. Często rozważano, czy ruch został stworzony przez robotników, czy przez inte­ lektualistów11, ale takie stawianie sprawy jest bezprzed­ miotowe. „Solidarność” bez wątpienia powołali do życia robotnicy, którzy w sierpniu 1980 roku zastrajkowali i kontynuowali strajk, aż władze wyraziły zgodę na nieza­ leżny związek zawodowy - intelektualiści nie przypusz­ czali, że partia kiedykolwiek na to pójdzie. Kiedy jednak związek już powstał, szybko przestał się skupiać na spra­ wach robotników12. Był związkiem zawodowym klasy robotniczej, ale przy tym uniwersalistycznym ruchem politycznym, zawsze bardziej zainteresowanym prawami obywatelskimi niż warunkami pracy. Pod względem

262

ideologicznym i politycznym „Solidarność” podążyła drogą wytyczoną przez opozycyjnych intelektualistów, dzialąjących na rzecz otwartego społeczeństwa obywa­ telskiego, a nie wzmocnienia pozycji (empowerment) lu­ dzi pracy. Nie znaczy to, że robotnicy niczego nie zyskali. Dzięki istnieniu niezależnego i bardzo aktywnego związku, od­ noszącego liczne, rewolucyjne sukcesy, wzrosło ich zna­ czenie w miejscu pracy. „Solidarność” mogła wywalczyć wiele zmian korzystnych dla pracowników, jak ścisłe przestrzeganie zasad bezpieczeństwa pracy, korekty norm produkcji, sprawiedliwy rozdział świadczeń i oczy­ wiście ochrona robotników zaangażowanych w działal­ ność polityczną. Jednakże na szczeblu centralnym, gdzie miały się kształtować idee i przyszłość związku, jego przywództwo ząjmowało się głównie sprawami obywatel­ skimi kosztem kwestii klasowych. Jeżeli, jak twierdzi teoria instytucjonalna, o kształcie organizacji przesądząją warunki i styl, w jakich powstawały, to „Solidarność” ukształtowała się jako organizacja zainteresowana nie tyle korzyściami dla robotników, ile bezpiecznym funk­ cjonowaniem otwartej sfery publicznej. Nie jest moim zamiarem krytykowanie wyborów po­ czynionych przez „Solidarność”. Położenie nacisku na prawo do organizowania się, jako na główną kwestię, miało oczywiście sens, a ponieważ uznanie tego prawa wymagało transformacji systemowej, skupienie się na sprawach politycznych było wcale nie od rzeczy. Robot­ nicy, jako obywatele, mieli też interesy wykraczające poza sprawy bytowe i zawodowe. Poza tym wielu wyso­ ko wykwalifikowanych robotników, wiążących swe am­ bicje z odejściem z pracy w fabryce, ceniło sobie nieza­ leżność i godność bardziej od pieniędzy i świadczeń socjalnych13. Jednakże „Solidarność”, konsekwentnie dąjąc pierwszeństwo postulatom obywatelskim przed

263

klasowymi, utrwaliła i zinstytucjonalizowała model, zgod­ nie z którym ludzie pracy nie angażowali się w publiczne działania polityczne związane z problemami pracowniczy­ mi. Model ten, będący wytworem komunistycznych struk­ tur, miał, jak się okazało, głębokie implikacje w przy­ szłości. Oznaczał bowiem, że związki zawodowe działające po 1989 roku, w odróżnieniu od związków powstających w społeczeństwach wolnorynkowych, nie miały klasowej tożsamości. Formułując postulaty dotyczące demokracji dla wszystkich, przechodziły na ogół do porządku dzien­ nego nad konkretnymi postulatami pracowniczymi. Nie stanowiło to takiego problemu w epoce komunizmu, kie­ dy robotnicy mogli zgłaszać uprzywilejowane, systemowe roszczenia do dochodu narodowego, a poza tym dyspono­ wali ukrytymi, niepolitycznymi sposobami obrony swoich interesów. Sytuacja diametralnie się zmieniła w epoce postkomunistycznej, gdy nowo nastały kapitalizm upra­ womocnił ogromne nierówności społeczne, a robotnikom nie pozostawiono żadnych przywilejów, nie mogli już zgłaszać żądań. Ludziom pracy potrzebna byłaby w tej sytuacji silna organizacja walcząca o ich interesy. Tym­ czasem „Solidarność”, ustawiając się w roli organizacji zaangażowanej wyłącznie w interesy ogółu, przyjęła stra­ tegię i politykę, które osłabiły jej pozycję dokładnie w mo­ mencie, gdy walka została uwieńczona powodzeniem. Kiedy w epoce komunistycznej konflikty z udziałem ludzi pracy przenosiły się w sferę publiczną - prze­ strzeń, w której niezależne organizacje reprezentujące różne strony toczą otwartą debatę na temat spraw obywa­ telskich, gospodarczych i politycznych14 - kwestie uni­ wersalne zawsze miały pierwszeństwo przed konkretny­ mi, pracowniczymi. Tożsamość „człowieka pracy” miała w tamtym okresie ogromne znaczenie, ale w sferze pub­ licznej nie odnosiła się i nie mogła się odnosić wyłącznie do ludzi pracy. Robotnicy dysponowali znacznymi wpły­

264

wami, ale używali ich w imieniu wszystkich, a nie we własnym. Bez uznanych podziałów klasowych, do których można by się odwoływać (czyli bez wyraźnego poczucia granic „klasy w sobie”), robotnicy mogli się posługiwać językiem i symboliką klasową wyłącznie do promowania polityki, która im samym szczególnych ko­ rzyści nie przynosiła. Krótko mówiąc, nie bronili się i nie mogli się bronić poprzez działania polityczne.

Ukryty mechanizm robotniczych wpływów Jakże się więc bronili, jeśli nie przez polityczne działa­ nia? Jak w epoce komunistycznej wyglądały mechani­ zmy, umożliwiające ludziom pracy poprawę sytuacji, w jakiej się znajdowali? W odróżnieniu od robotników ze społeczeństw rynkowych, którzy w tym celu zakładali związki zawodowe i organizowali ruchy społeczne, robot­ nicy w społeczeństwach komunistycznych uzyskiwali poprawę warunków życiowych zarówno dzięki samemu systemowi komunistycznemu, jak i „ukrytym negocja­ cjom” w miejscu pracy. Partia zapewniała świadczenia, choć robotnicy o to nie występowali, a oni sami bez po­ trzeby politycznej mobilizacji mogli zmieniać politykę na swoją korzyść. Należy pamiętać, że partie komunistyczne rządzące w krajach Europy Wschodniej były zarazem partiami robotniczymi. Przed dojściem do władzy werbowały swo­ ich członków w znacznej mierze spośród robotników, walczyły o lepsze warunki pracy, organizowały strajki, stawały na czele kampanii o tworzenie związków zawo­ dowych. Dojście do władzy bardzo wiele zmieniło, jako że władza zawsze zmienia aspiracje i programy ruchów społecznych. Wielu komunistów od „proletariackiej si­ ły” stało się stalinowcami uosabiającymi „silę państwa”.

265

Robotników traktowali jak mięso armatnie, mające słu­ żyć realizacji długofalowych planów rozwoju. Było jed­ nak niemało komunistów, którzy zawsze mieli zastrze­ żenia wobec stalinizmu15, po śmierci Stalina pojawił się „rewizjonizm”, a drakońskie ustawy, maksymalizujące obciążenie pracą i uznające absencję za przestępstwo, ustąpiły miejsca najłagodniejszej z metod, po jakie ko­ muniści sięgali, by utrzymać się przy władzy, mianowi­ cie umowie społecznej. Ten niepisany pakt, w którym partia obiecała robotnikom podnoszenie stopy życiowej w zamian za polityczną bierność, pojawił się nie tylko z powodu protestów robotniczych. Lepiej odpowiadał przekonaniom ludzi, którzy niegdyś stali się komuni­ stami po to, by pomagać uciskanym, a nie samemu ucis­ kać. W epoce postalinowskiej rządzące partie komunis­ tyczne próbowały powrócić do swoich korzeni, odzyskać charakter organizacji klasy robotniczej. Służyło temu ustawodawstwo gwarantujące korzystny system zabez­ pieczeń społecznych oraz coraz większa wrażliwość na potrzeby konsumentów. Z punktu widzenia ruchów ludzi pracy, jakie stwo­ rzyła polityka przyjęta w epoce postalinowskiej, naj­ ważniejsze w tej polityce było to, że uprawiano ją b e z negocjacji z niezależnymi związkami zawodowymi, bez bezpośredniej publicznej presji wywieranej przez przedstawicieli świata pracy. Najbardziej istotnym (ale najmniej zauważanym) aspektem całego tego paradyg­ matu „umowy społecznej” jest właśnie bierny charak­ ter tej transakcji. Ludzie pracy uzyskują korzyści, a 1 e nie muszą o nie walczyć. Widać to wyraźnie, gdy spojrzy się na rozwój wydarzeń. W odróżnieniu od badaczy polityki społecznej na Zachodzie, obserwatorzy sytuacji w krajach komunistycznych nie mogą wyróż­ nić żadnej politycznej konstelacji lub „koalicji klaso­ wej”, która w epoce komunistycznej zmusiłaby pań­

266

stwo do uchwalenia konkretnych aktów prawnych do­ tyczących zabezpieczenia społecznego. W odróżnieniu od historyków zajmujących się pluralistycznymi ustro­ jami politycznymi nie możemy, chcąc ustalić, jaki ro­ dzaj nacisku doprowadzi! do przyjęcia określonych ko­ rzystnych rozwiązań, wskazać na protesty społeczne, kampanie prasowe, dyskusje polityczne, debaty parla­ mentarne, oświadczenia związków zawodowych czy protokoły ze spotkań związkowców z przedstawiciela­ mi władzy. Kiedy rządy komunistyczne podnosiły eme­ rytury albo renty dla inwalidów pracy, robiły same z siebie to, co uważały za konieczne. Być może reago­ wały na postrzegany nacisk, ale rzecz w tym, że był on postrzegany, że nie była to bezpośrednia presja, ja­ kiej istnienie w liberalnych demokracjach umożliwio­ ne jest przez dostęp do politycznej sfery publicznej. Weźmy na przykład zmiany w systemie premii w pol­ skich przedsiębiorstwach. Według pierwotnych założeń premie miały być przyznawane za indywidualne osiąg­ nięcia i postępy w realizacji planu. Tymczasem w latach siedemdziesiątych stały się de facto dodatkami do wy­ nagrodzenia, które otrzymywali wszyscy. Dla pracowni­ ków była to istotna korzyść, ale nie uzyskali jej na sku­ tek działania związków, które formalnie przedstawiłyby taki postulat dyrekcji przedsiębiorstwa lub władzom państwa. Nie odbyły się żadne negocjacje między stro­ nami sporu zbiorowego, nie było żadnego modelowego porozumienia o rokowaniach zbiorowych. To rząd zaczy­ nał realizować daną politykę, robotnicy nie musieli ot­ warcie o nią walczyć. Model taki przeważał w całym bloku. W Związku Radzieckim za Breżniewa ludzie pra­ cy uzyskali większy dostęp do dóbr konsumpcyjnych, w Czechosłowacji nastąpiło to po 1968 roku, a w Bułgarii w 1982 roku rozszerzono zakres kompetencji samorządu pracowniczego w przedsiębiorstwach. We wszystkich

267

tych przypadkach obeszło się bez politycznego organi­ zowania się robotników. W epoce komunistycznej bro­ nili się oni nieformalnymi, niepublicznymi sposobami. Uzyskiwali korzyści materialne bez wdawania się w pu­ bliczne konflikty polityczne. O ile represje powstrzymywały robotników przed wkroczeniem w polityczną sferę publiczną, o tyle ustęp­ stwa przekonywały większość z nich, że wcale nie muszą się w tej sferze znajdować. Rządzące partie komunis­ tyczne zawsze łączyły represje z ustępstwami, aby z po­ wrotem pozyskać robotników. Jedna z cech systemu ko­ munistycznego polegała na tym, że potrzebne mu było zabieganie o poparcie ze strony klasy robotniczej. Przywódcy partyjni nie mogli się zachowywać tak jak wojskowi dyktatorzy w Ameryce Łacińskiej czy Grecji, gdzie odpowiedzią na wojowniczość klasy robotniczej było ignorowanie problemów ludzi pracy, wprowadzanie probiznesowej polityki, której rezultatem było drastyczne pogorszenie się warunków pracy, pogłębianie nierówno­ ści i szybko postępująca erozja świadczeń społecznych16. Junty wojskowe dyskryminowały zwykle robotników, faworyzując klasę średnią i burżuazję. W społeczeństwie komunistycznym nie istniały wszakże inne klasy, które można byłoby faworyzować. Nie odbywały się wolne wy­ bory, obowiązywała oficjalna ideologia marksistowska - w tej sytuacji jedynym sposobem, w jaki partia mogła legitymizować akcje podejmowane przeciw robotnikom, były próby polepszenia warunków ich życia. Ponieważ relacje między ludźmi pracy a państwem przybrały tak szczególną formę, robotnicy nie nabyli przekonania, że chcąc bronić swoich konkretnych inte­ resów klasowych, powinni oficjalnie zaistnieć na scenie politycznej. Mogli uwierzyć, że taka polityczna obec­ ność jest im potrzebna po to, by bronić innych war­ tości, takich jak niezależność, godność i demokracja.

268

Własne doświadczenie nie podpowiadało im jednak, że potrzebna byłaby również po to, by zapewnić na przy­ kład podwyżki pensji. Nie musieli bronić swoich klaso­ wych interesów przez działalność polityczną. (Sytuacja się oczywiście zmieniła, kiedy partia okazała się niezdol­ na do wypełniania ciążących na niej obowiązków, jakie wynikały z umowy społecznej. To z powodu podwyżek cen żywności i innych posunięć, których powodem były trudności gospodarcze w latach siedemdziesiątych, pol­ scy robotnicy zaczęli się ostatecznie domagać prawa do utworzenia własnego związku zawodowego, „Solidar­ ności”. Ale zmiany były niewielkie: poprzez ten zwią­ zek walczyli przede wszystkim o prawa obywatelskie, w mniejszym zaś stopniu o korzyści dla świata pracy). System komunistyczny nie dopuszczał co prawda ofi­ cjalnych, publicznych negocjacji z niezależnymi związ­ kami zawodowymi, ale przyzwalał robotnikom na formu­ łowanie postulatów na różne nieformalne sposoby. To właśnie nazwano „ukrytymi negocjacjami”17. Podczas gdy ideologiczny rodowód partii doprowadził do zawar­ cia umowy społecznej korzystnej dla ludzi pracy, gospo­ darcze podstawy państwowego socjalizmu dopuściły ukryte negocjacje, które także przynosiły im korzyść. Niejawny wpływ robotników wiązał się z endemicz­ nym w systemie niedostatkiem siły roboczej, wynikają­ cym nie tyle z fizycznego jej braku (choć w systemie komunistycznym wskaźniki zatrudnienia należały do najwyższych na świecie), ile z chronicznego zapotrze­ bowania na zasoby umożliwiające kierownictwu przed­ siębiorstw wykonanie planu. Jak wiadomo, w systemie państwowej gospodarki socjalistycznej nie było łatwo zwalniać pracowników. Niektórym dyrekcjom jeszcze większe trudności sprawiało znalezienie rąk do pracy. Kadrze kierowniczej bynajmniej nie zależało na zwal­ nianiu ludzi, ale na zatrudnieniu jak największej ich

269

liczby. Wynagrodzenia należały do „wolnych” zasobów wypłacanych przez państwo, kierownictwa przedsię­ biorstw zawsze więc chciały mieć pod ręką nadprogra­ mowych pracowników, żeby w razie czego bez trudno­ ści wykonać plan produkcji, od czego zależały zarobki i awanse kadry kierowniczej. Poza tym w systemie, który większe przedsiębiorstwa uznawał za lepsze, wyższa liczba zatrudnionych oznaczała lepszą pozycję, więcej „kapitału politycznego”, dającego się wykorzy­ stać w celu pozyskania od planistów dodatkowych do­ tacji. Wszystko to ograniczyło podaż siły roboczej, dzię­ ki czemu robotnicy uzyskali nieformalne możliwości nacisku. Ich siła wynikała przede wszystkim stąd, że mieli prawo przenosić się z zakładu do zakładu. Pojedynczy robotnicy odchodzili (albo grozili odejściem), kiedy inny pracodaw­ ca obiecywał im mieszkanie, dostęp do trudno osiągal­ nych dóbr lub wyższą płacę. Ponieważ wysokość wyna­ grodzeń ustalano centralnie, dyrekcje, które chciały zatrzymać pracowników, wynajdywały rozmaite sposoby zwiększenia płac netto, jak zakwalifikowanie do innej grupy uposażenia czy manipulacja stawkami akordowy­ mi. Stawki akordowe - czyli wynagrodzenie zależne od liczby wykonanych zadań, a nie od przepracowanego czasu - ustalano na przykład na szczeblu przedsiębior­ stwa, można było je więc sztucznie korygować w taki sposób, by zwiększyć płace realne określonych kategorii wykwalifikowanych robotników, żeby zatrzymać ich w za­ kładzie albo przyciągnąć nowych18. Ten rodzaj „negocjacji” przynosił największe korzy­ ści robotnikom wykwalifikowanym, ale zakłady pracy zabiegały także o niewykwalifikowanych. Ze względu na ograniczone dostawy surowców i wąskie gardła w procesie produkcji, dyrekcje przedsiębiorstw chciały mieć do dyspozycji jak najwięcej pracowników, żeby

270

miał kto pracować, kiedy dostawy wreszcie nadejdą. Nawet te zakłady, w których pracownicy często nie mie­ li nic do roboty, starały się zatrudniać więcej ludzi, po­ nieważ kierownictwo nigdy nie wiedziało, kiedy dodat­ kowe ręce do pracy mogą się okazać potrzebne. Ta właśnie sytuacja doprowadziła prawdopodobnie do zmian w systemie premii. Skoro korekty stawek akor­ dowych nie zadowalały tych, z których pracy przeważ­ nie i tak nie korzystano, trzeba im było, bez względu na ich indywidualny wkład pracy, zaoferować udział w zys­ kach firmy. Nie jest też wykluczone, że zmiana systemu premii nastąpiła dlatego, że robotnicy narzekali, iż ich nie otrzymują z powodu niezawinionych przez siebie spadków produkcji, wynikających z nieregularnych do­ staw. W systemie, który starał się rozpoznać przyczyny niezadowolenia robotników, żeby zapobiec protestom, zanim przybiorą niebezpieczną formę, skargi takie z natury rzeczy docierały na górę. Zarówno zakładowe, jak i lokalne władze partyjne naciskałyby na swych zwierzchników, żeby coś w tej kwestii zrobiono19. Innymi słowy, w przedsiębiorstwach odbywały się nieustające negocjacje między pracownikami a kadrą kierowniczą - ukryte przed okiem społeczeństwa. I tyl­ ko tutaj, w tej nieformalnej sferze, a nie w politycznej sferze publicznej, ludzie pracy mogli wywalczyć kon­ kretne korzyści materialne. Rezultat był taki, że robotnicy, chcąc poprawić swoje materialne położenie, nie musieli się politycznie organi­ zować według kryterium klasowego. Państwowy system socjalistyczny umożliwiał uzyskanie konkretnych korzy­ ści właśnie przez rezygnację ludzi pracy z mobilizacji politycznej; na tym zasadzała się umowa społeczna. Mo­ bilizacja klasowa była pracownikom potrzebna do walki o interesy uniwersalne, a nie konkretne, ekonomiczne. Kiedy się publicznie - czyli politycznie - organizowali,

271

czynili to, żeby walczyć o sprawy niewiele mające wspól­ nego z ich materialnym położeniem. Dzięki temu sojusz z intelektualistami stal się czymś bardziej naturalnym - a zarazem osłabi! przyszły ruch ludzi pracy, który miałby się w sferze publicznej zorganizować w obronie ich własnych interesów20.

Zimnowojenna konstrukcja klasy Nie tylko wewnętrzne czynniki strukturalne kształtu­ ją pojęcie klasy i związane z tą kategorią doświadczenia. Istotny jest również kontekst międzynarodowy. Chciaibym pokrótce przeanalizować cztery czynniki związane z międzynarodowym kontekstem zimnej wojny oraz je­ go konsekwencjami - pomoże to wyjaśnić, dlaczego po upadku komunizmu świadomość klasowa była tak sła­ ba, innymi słowy, dlaczego związkowcy ze Starachowic deklarowali: „powinniśmy być lewicowcowi, ale nie jes­ teśmy”. 1. Ideologia antykomunizmu Nie tylko strukturalne dziedzictwo komunizmu, lecz także ideologiczne dziedzictwo antykomunizmu pomaga zrozumieć słabość klasy. Walka z komunizmem została bowiem skutecznie zorganizowana wokół liberalnego w zasadzie paradygmatu. Mobilizowaniu opozycji służy­ ły hasła wolnościowe i odwołujące się do praw człowieka. Pojęcie klasy należało do języka wroga21. Nawet w przy­ padkach, gdy teoretycy społeczeństwa obywatelskiego, tacy jak Adam Michnik, Jacek Kuroń, Vaclav Havel, Gyorg y Konrad i Janos Kis, przyjmowali lewicowe idee aktywnej obywatelskości i pełnego uczestnictwa, była to lewicowość Nowej Lewicy, z jej kultem autonomii i indy­ widualizmu, a nie starej, wiernej teorii walki klas. „Soli­ darność”, skupiająca się na ideach autonomii i samo-

272

określenia, od początku przyjęła liberalny dyskurs. Związek wciąż podkreślał, że istotniejsze są rezultaty proceduralne niż substancjalne. Skutek był taki, że kie­ dy wraz z nastaniem demokracji politycznej w 1989 roku rozwiązano ostatecznie problemy proceduralne, „Solidar­ ność” nie miała dla robotników żadnego programu, po który mogliby sięgnąć. Coraz bardziej pogrążała się nato­ miast w liberalnej ideologii prorynkowej, podążając za swoimi doradcami z kręgów inteligenckich, którzy, sku­ piając się nadal na problematyce praw jednostki, dość radykalnie zmienili swoje założenia teoretyczne (o czym już pisałem). Ten sam język, który w 1980 roku służył tworzeniu podwalin pod zaangażowane społeczeństwo obywatelskie i upowszechnianiu jego ideałów, dostarcza­ jąc teoretycznych podstaw do walki z komunizmem, wy­ korzystano po 1989 roku do legitymizowania polityki mającej na celu stworzenie nowej klasy dominującej i umocnienie jej pozycji. Kiedy powstała nowa gospodar­ ka klasowa, ludzie pracy ugrzęźli w dyskursie wyrażają­ cym ideologię nie tej klasy, do której sami należeli22. 2. Ideologia zimnej wojny Obie strony zimnej wojny, przy wszystkich dzielących je różnicach, zgadzały się co do tego, że klasa robotnicza znajduje się w kapitalizmie na pozycji podporządkowanej. Ideologia komunistyczna twierdziła, że kapitalizm uciska robotników, kapitalistyczna natomiast - że robotnicy uzy­ skują ogromne korzyści w zamian za to, że nie przeszka­ dzają przedsiębiorcom w kształtowaniu gospodarki i do­ minacji w życiu publicznym. Gdy dla wszystkich stało się oczywiste, że robotnicy na Zachodzie (a raczej północnym Zachodzie, bo przecież nie w Ameryce Łacińskiej) na­ prawdę osiągnęli poziom życia niewyobrażalny na Wscho­ dzie, twierdzenie kapitalistów wydało się jeszcze bardziej przekonujące. Oparte było oczywiście na mitach: ludzie pracy na Zachodzie nie zawdzięczali swoich osiągnięć

273

temu, że biernie przyzwolili przedsiębiorcom na kształ­ towanie systemu gospodarczego, ale powołaniu do życia silnych organizacji klasowych, a także - w Europie Za­ chodniej -wielkich partii socjalistycznych, które zakwes­ tionowały uprawnienia biznesu i naciskały na ekono­ miczną inkluzję ludzi pracy. Nie była to jednak historia powszechnie znana w Europie Wschodniej, ponieważ istotna rola świata pracy w ukształtowaniu nowoczes­ nego zachodniego kapitalizmu stała w sprzeczności z ofi­ cjalnymi ideologiami obu stron. Mieszkańcy Europy Wschodniej skłonni więc byli upatrywać w zachodnich doświadczeniach potwierdzenie mitu, według którego dominacja kapitału i bierność ludzi pracy pozwala tym ostatnim się bogacić. Wielu robotników uwierzyło, że wyrzeczenie się świadomości klasowej najlepiej służy ich własnym klasowym interesom. To ma związek z na­ stępną przyczyną słabości klasy. 3. Upadek socjalizmu Ruch związkowy zawsze potrzebował intelektualistów o socjalistycznych poglądach - nie tylko do pośrednicze­ nia w interakcjach z elitą, ale i jako autorów przekonują­ cych narracji, zdolnych pozyskać potencjalnych członków wiernych paradygmatom klasowym oraz uodpornić ich na zew konkurencyjnych ideologii religijnych, etnicz­ nych i paternalistyczno-komunitariańskich23. Jednakże upadek socjalizmu, a zwłaszcza wyrzeczenie się przez intelektualistów socjalistycznej ideologii, sprawił, że ję­ zyk operujący kategorią klasy stal się odstręczający i nie­ modny. Działacze opozycji, którzy niegdyś się nim posłu­ giwali, gdy było to niezbędne do zaistnienia w sferze publicznej, a praktyka potwierdzała, że budziło ono zaufa­ nie, uznali teraz tę samą kategorię za niebezpieczny relikt państwowego socjalizmu, coś, co może tylko zakłócić proces transformacji. Niewielu badaczy wykazało nawet zainteresowanie tą koncepcją, co zakrawa na paradoks,

274

bo przecież stworzenie kapitalistycznego społeczeństwa klasowego przedstawiano jako główny cel transforma­ cji24. (Częścią tego samego zjawiska jest zwyczaj określa­ nia nowych klas panujących mianem „klasy średniej”, dzięki czemu nie trzeba już mówić o formowaniu się klas jako procesie umacniania pozycji jednych i osłabiania drugich). Nawet socjaldemokratyczni spadkobiercy daw­ nych partii komunistycznych rzadko mówią o klasach, a prawie nigdy o socjalizmie. Swój sukces zawdzięczają obronie dawnego państwa opiekuńczego, z którym są kojarzeni, a nie walce klasowej. Krótko mówiąc, skutek zdyskredytowania socjalizmu i zarzucenia socjalistycznej ideologii (na korzyść liberalizmu) nawet przez lewicowych intelektualistów 25 jest taki, że nie ma już żadnej inkluzywnej ideologii demokratycznej popierąjącej niezależne organizowanie się klasy robotniczej. Nawet związki zawo­ dowe są postrzegane jako instytucje niepotrzebne lub szkodliwe. Podczas gdy socjalizm przyczynił się do skon­ solidowania demokracji na Zachodzie, jego brak ma swój udział w dyskredytowaniu demokracji na Wschodzie. 4. Osobiste doświadczenie Błędne jest twierdzenie, że robotnicy z Europy Wschod­ niej poznali kapitalizm na własnej skórze dopiero po 1989 roku. Setki tysięcy zetknęły się z nim wcześniej - podczas tymczasowej, przeważnie nielegalnej pracy na Zachodzie. Dotyczy to przeważnie Polaków i Jugosłowian, których w stosunkowo niewielkim stopniu dotykały restrykcje dotyczące wyjazdów za granicę, dysponowali poza tym szeroką siecią kontaktów osobistych i rodzinnych. Na czym jednak polegało doświadczenie pracy na Zacho­ dzie? Na tym, że pracownik nie mógł liczyć na żadną ochronę ze strony władz, nie należał do związku zawodo­ wego, nie miał nic do powiedzenia w sprawach firmy, często pracował w niebezpiecznych warunkach, a do tego o wiele dłużej, niż wynosił normalny dzień pracy. Nie miał

275

żadnych praw, otrzymywał niską pensję. Ale niezupełnie - wynagrodzenia, bardzo niskie w kraju, gdzie się je zarabiało, po powrocie do ojczyzny zmieniały się w złoto. Minimalna płaca w cennej twardej walucie była warta o wiele więcej niż jakikolwiek zarobek możliwy do uzys­ kania w krąju. Milionom mieszkańców Europy Wschod­ niej, którzy albo pracowali nielegalnie na Zachodzie, albo znak kogoś, kto tam pracował, kapitalizm wydawał się ustrojem, w którym robotnicy mają co prawda nie­ wiele praw, ale są dobrze wynagradzani za ciężką pracę. Trudno się dziwić, że tak wielu spodziewało się tego po nowej gospodarce rynkowej po 1989 roku. Podczas pracy za granicą dochodzili do wniosku, że tożsamość klasowa jest zbędna - wydawało im się, że wystarczy indywidual­ ny wysiłek. Wniosek ten zachowywał aktualność po po­ wrocie gastarbeiterów do kraju.

Odrzucenie kategorii klasy po upadku komunizmu Skutek był taki, że po 1989 roku polski świat pracy poznał na własnej skórze złe strony procesu formowa­ nia się klas w kapitalizmie, ale nie potrafił zebrać się na to, by o samym sobie pomyśleć jako o klasie stającej do rywalizacji z innymi. Ograniczył sobie w ten sposób możliwość wpłynięcia na proces transformacji tak, by jego skutki okazały się dlań korzystniejsze i bardziej sprzyjające inkluzji. Opór wobec tożsamości klasowej zamanifestował się u polskich robotników na różne sposoby. Guglielmo Meardi, w jednym z najlepszych opracowań na ten temat, porównuje dyskurs działaczy związkowych z fabryk Fia­ ta we Włoszech i w Polsce. W pierwszym przypadku odnajduje „antagonistyczną i odwołującą się do kryte­ riów klasowych wizję stosunków pracy”, w drugim zaś

276

moralistyczny pogląd, odwołujący się do historii28. Włosi, którzy konsekwentnie i jednoznacznie określali się jako robotnicy, byli dumni ze swojego statusu producentów i przekonani, że jako tacy są wyzyskiwani. Tymczasem polscy związkowcy ze śląskich fabryk Fiata określali się głównie w kategoriach narodowych, politycznych lub religijnych, zawsze jako część wspólnoty moralnej. Nie byli „robotnikami” tylko „antykomunistycznymi, polski­ mi, katolickimi robotnikami” - z naciskiem na wymie­ nione przymiotniki (osobno lub w połączeniu), z których każdy odwoływał się do odrębnej, szerszej walki symbo­ licznej. Jak stwierdza Meardi, „ich tożsamość jako dzia­ łaczy związkowych [...] jest zakorzeniona w działaniu historycznym, a nie w aktualnych relacjach społecz­ nych”27. Ponieważ zaś na to działanie historyczne składa­ ła się głównie walka przeciw komunizmowi, związkowcy widzieli w kapitalistach z Fiata nie tylko sojusznika, ale i nauczyciela. Włoscy związkowcy byli przekonani, że etos ludzi pracy różni się do etosu kapitalistów. „Logikę produk­ cji” właściwą robotnikom „dumnym ze swojej pracy” przeciwstawiali „finansowej i politycznej logice praco­ dawcy”, zainteresowanego nie tyle wytwarzaniem dóbr potrzebnych ludziom, ile zachowaniem swoich przywi­ lejów oraz władzy. Polscy związkowcy mieli natomiast doświadczenia wyłącznie z państwowymi pracodawca­ mi niezainteresowanymi wytwarzaniem dóbr dla społe­ czeństwa, wyobrażali więc sobie, że tylko prywatni właściciele potrafią organizować wydąjną produkcję odbywąjącą się w ludzkich warunkach. Według opisu Meardiego polscy związkowcy mieli „poczucie niższo­ ści wobec Fiata”28. Autor przytacza wypowiedź jednego z działaczy „Solidarności”: „Pracodawca się zmienił, jest świetnie zorganizowany, musimy się od niego uczyć, musimy go polubić, musimy szanować to,

277

co robi”29 - brzmi to zupełnie jak apel lidera „Solidar­ ności” Wojciecha Arkuszewskiego, który w 1989 roku wzywa! związkowców, żeby przyjęli do wiadomości, iż „od poziomu kadry zarządzającej” zależą płace, miejsca pracy i stan fabryk30. Polscy związkowcy nie do końca sobie uświadamiali, kogo właściwie mają reprezentować. (Należy podkreślić, że opracowanie Meardiego dotyczy Śląska, będącego his­ torycznie najbardziej „robotniczym” regionem kraju). Podczas gdy Włosi interesowali się przede wszystkim obroną praw robotników w miejscu pracy i zapewnie­ niem godziwej płacy, u Polaków „pozytywne wzmianki o obronie interesów robotników jako robotników zdarzały się bardzo rzadko”31. Uważali, że ich interesów broni rynek, że warunki życia i pracy będą się poprawiać w miarę budowania gospodarki kapitalistycznej. Jeden z włoskich działaczy związkowych powiedział Meardiemu: „Dobrze wiemy, że kiedy firma robi duże inwestycje, to nie po to, by zwiększać liczbę miejsc pracy, ale ją redukować”32. Nie do pomyślenia, żeby takie słowa mógł wypowiedzieć któryś z polskich związkowców na począt­ ku prywatyzacji. W tym samym czasie, kiedy Meardi przeprowadzał swoje wywiady, polski związkowiec z pań­ stwowego przedsiębiorstwa oznąjmił mi, że „dobrze wie” coś całkiem innego: „prywatni właściciele mają interes w tym, żeby dobrze wynagradzać ciężko pracujących robotników”33. Zaprezentował taką samą pewność siebie, jak jego włoski kolega - ale bez założenia, że kryterium klasowe stanowi istotną linię podziału (cleavage). Meardi pisze w każdym razie, że w wywiadach, jakie przeprowadził w Polsce, „nie dało się odnaleźć pojęcia podziałów społeczno-ekonomicznych, nawet w ich nąjprostszej odmianie (jak podział na bogatych i biednych). Nieliczne podziały, o jakich była mowa, miały raczej mo­ ralny niż materialny charakter”. We Włoszech natomiast

278

związkowcy mieli „bardzo wyraźną (i w dużym stopniu opartą na kryterium klasowym) koncepcję społeczeń­ stwa”, w którym robotnicy, reprezentujący swoją klasę, prowadzą walkę przeciw menedżerom „krwiopijcom”, re­ prezentującym elitę34. Wymiar moralny też wyraźnie wy­ stępuje w wypowiedziach Włochów, ale odnosi się raczej do klasy niż do powiązań historycznych czy religijnych. Materiał zebrany przez Meardiego to rozmowy, jakie odbył w 1995 roku z działaczami związkowymi w nowo sprywatyzowanych przedsiębiorstwach. Moje badania - otwarte wywiady, jakie przeprowadziłem w dużych firmach państwowych w okresie 1993-1995, a także an­ kieta (przeprowadzona razem z Markiem Weinsteinem) w 1994 roku w 95 państwowych i prywatnych zakładach produkcyjnych - potwierdząją jego ustalenia. Świado­

mość klasowa okazała się niska. Polscy związkowcy nie utożsamiali się z robotnikami, dawali wyraz pełnej sza­ cunku sympatii dla właścicieli, uważali, że strategie rynkowe najlepiej bronią interesów ludzi pracy35. Z ankiety36 dość jednoznacznie wynika, że polscy związ­ kowcy nie uważali, że reprezentują interesy sprzeczne z interesami kadry zarządzającej. Na przykład na pyta­ nie, dlaczego angażują się w działalność związkową, po­ nad połowa respondentów należących do „Solidarnoś­ ci” odpowiadała, że należą do związku, żeby wspierać reformę rynkową i przyspieszyć proces prywatyzacji. Niespełna jedna piąta wspominała o walce ze skutkami terapii szokowej. (Wśród działaczy OPZZ wskaźniki te wynosiły, odpowiednio, 36,42 i 14 procent). W zakładzie pracy zachowywali się zgodnie z tymi przekonania­ mi. Bez sprzeciwu zaakceptowali wprowadzenie przez dyrekcję serii nowych technik „zarządzania zasobami ludzkimi”, wyraźnie mających na celu propagowanie rywalizacji w firmie i osłabianie poczucia wspólnoty między pracownikami. Techniki te zawitały do Europy

279

Wschodniej wraz z oficjalnymi zachodnimi programami pomocy. Na przykład wysokość płac, którą w epoce komu­ nistycznej ujawniano publicznie, stała się teraz przedmio­ tem osobistych, prywatnych rozmów między pracodawcą a zatrudnionym. Premie, traktowane od lat siedemdzie­ siątych jako zasadniczy składnik wynagrodzenia i zagwa­ rantowane dla wszystkich, były obecnie pod bezpośrednią kontrolą dyrekcji. Związki w coraz większym stopniu eliminowano z procesu podejmowania decyzji w przedsię­ biorstwach, czemu związkowcy kibicowali. Związki zawodowe popierały taką wykluczającą polity­ kę, zwłaszcza w firmach prywatnych. Na przykład na pytanie, czy w przedsiębiorstwach państwowych po­ trzebne są rady pracownicze odgrywające aktywną rolę w zarządzaniu zakładem pracy, trzy czwarte związkow­ ców zarówno z „Solidarności”, jak i z OPZZ udzielało odpowiedzi twierdzącej37. Gdy to samo pytanie dotyczy­ ło firm prywatnych, tak samo odpowiadała tylko jedna piąta członków „Solidarności” i jedna trzecia członków OPZZ. Zarówno członkowie kadry kierowniczej, jak i związkowcy potwierdzali, że przekonanie to znajdowało wyraz w praktyce: w firmach prywatnych konsultacje były o wiele rzadsze niż w nieprywatnych38. Związkowcy popierali funkcjonowanie rad pracowniczych w przedsię­ biorstwach państwowych nie dlatego, żeby uważali, iż mają one odrębne interesy niż dyrekcja. (Na mocy usta­ wy z 1981 roku, która weszła w życie dopiero w 1989 roku, pracownicy w firmie państwowej wybierali zarówno dy­ rektora, jak i radę pracowniczą, do której należało ostat­ nie słowo we wszystkich istotnych decyzjach podejmo­ wanych przez firmę). Uważali raczej, że mąją odrębne interesy niż państwo. Chcieli przed nim chronić firmę. Innymi słowy, działacze związkowi zgadzali się co do tego, że pracownicy nie powinni mieć dużego wpływu - taki był pożądany stan rzeczy - uważali nato­

280

miast, że jakąś część tego wpływu powinni zachować do czasu, aż proces transformacji sprawi, że przedsię­ biorstwa wyjdą z socjalizmu. Uważali, że w przedsiębior­ stwach państwowych uczestnictwo pracowników jest niezbędne, ponieważ w ich opinii firmy takie były „ni­ czyje”, brak im było skutecznej i dobroczynnej kontro­ li, jaką ich zdaniem gwarantuje własność. Popierali ra­ dy pracownicze nie dlatego, by uważali uczestnictwo za coś pozytywnego. Nie wierzyli po prostu, żeby państwo potrafiło funkcjonować jako „prawdziwy” właściciel. Rady postrzegano jako swego rodząju nadzorców bez­ pańskiej własności, pełniących tę funkcję do czasu, aż się zjawią prawdziwi właściciele. Ci „nadzorcy” mieli pilnować, żeby dawni kierownicy należący do nomen­ klatury nie rozkradli państwowej własności i żeby fir­ my, przed ostateczną prywatyzacją, utrzymały się na rynku39. W pożądanym systemie gospodarczym, w któ­ rym właściciele ząjmą się swoją własnością i nagrodzą ciężką pracę godziwymi placami, zaangażowanie pra­ cowników w sprawy firmy nie będzie już potrzebne. Za­ nim to nastąpi, powinni zachować czujność. Zdaniem działaczy związkowych celem zaangażowania pracow­ ników było więc stworzenie takich warunków, w któ­ rych przestaną się angażować. Widzimy więc, że związ­ ki zawodowe nie po to uczestniczyły w zarządzaniu przedsiębiorstwem państwowym (jeśli w ogóle brały w nim udział), żeby bronić praw pracowników, ale żeby negocjować warunki ich upadku. Z dostępnych danych wynika, że szeregowi pracownicy podzielali przeważnie ten pogląd. Przyjęli go wraz z nasta­ niem kapitalizmu. W 1983 roku na pytanie, czy zgadząją się z opinią, że współudział pracowników jest dobry dla firmy, 64,3 procent ogólnokrąjowej próby odpowiedziało, że tak. W 1993 roku już tylko 21 procent40. Inne pytanie brzmiało: „Czy zgadzasz się, że uczestnictwo robotników

281

w zarządzaniu ma zgubne skutki dla firmy?”. W 1983 roku tylko 5,1 procent ankietowanych udzieliło odpowie­ dzi twierdzącej, w 1991 roku - 29,3 procent41. Wyniki tych badań potwierdzają inne ankiety prowadzone w za­ kładach pracy od 1992 roku - wśród wszystkich kategorii pracowników powszechne jest poparcie dla stwierdzenia, że zarządzanie to wyłącznie sprawa kadry kierowniczej i że robotnicy nie powinni się do tego mieszać42. Tak więc w obu grupach - działaczy związkowych i sze­ regowych członków związku - możemy zaobserwować wiarę w świętość prawa własności. Prawo do zarządzania wynika z własności, nie z faktu zatrudnienia w firmie. Pracownicy w firmach prywatnych nie powinni mieć zbyt wielu praw, ponieważ nie są ich właścicielami. Fir­ my państwowe traktowane są natomiast tak, jakby były własnością wszystkich, a więc i pracowników. Nie wy­ starcza być pracownikiem, żeby mieć wpływ na decyzje podejmowane w przedsiębiorstwie. Wpływ taki może mieć współwłaściciel. Właściciele mają prawa, pracowni­ kom one nie przysługują. Rozpowszechnienie takich postaw pomaga zrozumieć, dlaczego „Solidarność”, mniej więcej od 1995 do 1998 roku, kładła taki nacisk na „powszechną prywatyzację”, czyli rozdanie obywatelom świadectw udziałowych dają­ cych prawo do cząstkowej współwłasności prywatyzowa­ nych spółek, a tak mało się ząjmowala odrodzeniem wpły­ wów związku w zakładach pracy czy tworzeniem struktur związkowych w piywatnych firmach. Była przekonana, że pracownicy będą mogli sobie rościć prawo do partycypacji dopiero wtedy, kiedy staną się współwłaścicielami. Ci z obserwatorów, zarówno w Polsce, jak i poza nią, którzy uważali zainteresowanie związku programem powszech­ nej prywatyzacji za dowód jego bojowości, byli w błędzie. „Solidarności” zależało, żeby pracownicy uzyskali wpływy nie jako pracownicy, ale właściciele.

282

Dla ludzi obeznanych z sytuacją w krajach Zachodu zakrawa to wszystko na paradoks: robotnicy i ich przed­ stawiciele sprzeciwili się partycypacji w miejscu pracy w momencie, kiedy, jak się wydawało, najbardziej jej potrzebowali. Ale w tym właśnie rzecz: polscy związkow­ cy reagowali na zupełnie inny zbiór doświadczeń niż ich zachodni koledzy. Mieli do czynienia z innymi wrogami, wymarzona przyszłość miała zawierać elementy utożsa­ miane z rzekomą antytezą owych wrogów.

Podziały wśród ludzi pracy w krajach postkomunistycznych Na Zachodzie zarówno związki zawodowe, jak i tożsa­ mość klasy robotniczej zrodziły się w środowisku wy­ kwalifikowanych robotników fabrycznych płci męskiej. Jeśli chcemy zrozumieć słabość polskich związków i tożsamości klasowej, musimy pojąć szczególną per­ spektywę, jaką ta grupa wnosi w postkomunistyczne społeczeństwo. W tym celu należy się jeszcze raz odwo­ łać do jej doświadczeń w epoce komunizmu. Jeśli cho­ dzi o sytuację wykwalifikowanych robotników oraz in­ żynierów, wielce istotne są dwa aspekty: komunizm nie wykorzystywał w pełni ich talentów i nie odróżniał ich dostatecznie od robotników niewykwalifikowanych. Ustrój ten zapewniał być może podstawową, powszech­ ną ochronę socjalną, ale nigdy nie potrafił należycie wy­ korzystać utalentowanych i ambitnych wytwórców. Nie­ regularne dostawy surowców i zaniedbywanie jakości, wraz z brakiem możliwości negocjowania płac i gwaran­ cją zatrudnienia nawet dla niewykwalifikowanych robot­ ników, oznaczały, że mistrzowie w swoim fachu nie mieli większych szans na emocjonalne związanie się z miej­ scem pracy, a nawet jeśli się z nim związali, nie przynosiło

283

im to wymiernych korzyści. Przywództwo partyjne ro­ zumiało, że najważniejszy bodziec, jaki może zapropo­ nować, ma charakter moralny, dlatego w całym bloku sowieckim upowszechniło się „socjalistyczne współza­ wodnictwo pracy”. Tego rodzaju bodźce dość dobrze się sprawdzały w początkach komunizmu, kiedy można jesz­ cze było wmówić robotnikom, że budują nowy, wspaniały świat, ale w czasach „dojrzałego” socjalizmu państwowe­ go z pewnością nie cieszyły się już takim prestiżem. Za Breżniewa kierownictwo partyjne pogodziło się z nie­ uchronnym rezultatem takiego stanu rzeczy - wytworzy­ ło system, który nie nagradzał dobrej roboty i żmudnego wysiłku, ale autorytet i konformizm. Naukowcy, i nie tylko oni, przedstawiający to jako element „nowej umo­ wy społecznej”, podkreślali przeważnie pozytywne strony nowej sytuacji, takie jak złagodzenie represji i powolny wzrost stopy życiowej. Te zmiany na lepsze nie zmieniły jednak faktu, że dla wykwalifikowanych robotników i in­ żynierów były to czasy niebohaterskie, w których rzadko kiedy mogli się wykazać dobrą robotą43. Sytuację tę świetnie oddaje pełne cierpkiej ironii powiedzenie, jakie w latach siedemdziesiątych upowszechniło się w całym regionie: „Udają, że nam płacą, a my udajemy, że pra­ cujemy”. Nie był to hołd złożony przebiegłości proleta­ riuszy, lecz wyraz ubolewania i krytyki ze strony wy­ kwalifikowanych robotników, których talenty i energię marnotrawiła zła organizacja procesu pracy. Ci, którym nie przeszkadzało „udawanie, że pracują”, nie mieli też większych obiekcji wobec „udawania, że są opłacani”, ponieważ i za to, co dostawali, dało się nieźle żyć. Hasło to jednak przemawiało do ludzi, któ­ rzy naprawdę c h c i e 1 i porządnie pracować. Oburzało ich, że są przez system traktowani tak samo jak ci, któ­ rzy nie dbają o jakość pracy. Dochodzimy w ten sposób do decydującego momentu w postkomunistycznym do­

284

świadczeniu: wykwalifikowani robotnicy chcieli, żeby coś ich wreszcie zaczęło odróżniać od niewykwalifiko­ wanych. Wierzyli, że powinni być od nich lepiej na­ gradzani i że to nastąpi. Z tego między innymi powodu działacze „Solidarności” - a w wielkich zakładach przemysłowych byli to głównie mężczyźni - łączyli takie z pozoru niemożliwe do pogo­ dzenia postawy: żarliwie bronili swoich fabryk, z zadowo­ leniem przyjęli reformę rynkową i bali się stworzenia silnych związków zawodowych. Bronili swoich fabryk w przekonaniu, że staną się w pełni produktywnymi firmami, kiedy tylko pozbędą się nadmiaru zatrudnio­ nych. Sami się w końcu uważali za dobrych, wydajnych robotników, widzieli, że produkty ich firm są dobre i po­ trzebne. Problem - jak sądzili - polegał na tym, że przed­ siębiorstwa nie funkcjonowały racjonalnie. Chcieli więc, żeby ktoś przejął nad nimi kontrolę i je „zracjonalizował”, co miało polegać na pozbyciu się niepotrzebnych „niewy­ kwalifikowanych” pracowników, do których przeważnie zaliczali kobiety i chłoporobotników. Własności prywat­ nej i reformy iynkowej bynąjmniej nie uważali za wroga, spodziewali się, że dzięki nim gospodarka nareszcie zo­ stanie „porządnie” zorganizowana. Robotnicy wykwalifi­ kowani oraz specjaliści, którzy przeważnie stali na czele zakładowych komórek „Solidarności”, żywili zgodne przekonanie, że ich własna praca okaże się niezbędna i wartościowa, jeśli będzie dobrze zorganizowana. Od prywatnych właścicieli oczekiwali zracjonalizowania pro­ cesu pracy i odpowiedniego nagradzania pracowników wykwalifikowanych, a nie wszystkich jak leci. Sądzili, że reforma rynkowa zaszkodzi (a przynajmniej powinna zaszkodzić) tylko tym robotnikom, z którymi sami, jak wierzyli, nie mąją nic wspólnego. Oni zaś staną się dzięki niej arystokracją robotniczą, którą, we własnym przeko­ naniu, być powinni.

285

Z tych również powodów bali się umacniania swo­ ich związków zawodowych. Obawiali się, że robotnicy, których czeka! opłakany los, mogliby je wykorzystać do pokrzyżowania zmian, za którymi opowiadali się związkowi liderzy. Wielu lokalnych funkcjonariuszy „Solidarności” opowiedziało się więc za prawicowym i chrześcijańsko-fundamentalistycznym zwrotem, jaki się dokonał w centrali związku nie dlatego, żeby sami podzielali takie przekonania polityczne, ale dlatego, że tak jak centrala nie chcieli bronić wszystkich robotni­ ków w ich robotniczych rolach. Wystrzegali się apeli „klasowych”, ponieważ bali się, że zepchnięci na mar­ gines robotnicy wykorzystają takie apele przeciwko nim.

Przykład Mielca Aby ukazać, jakiego rodząju związek zawodowy powstaje w wyniku działania takich czynników i jakie więzi solidarności łączą jego członków (albo i nie łączą), posłu­ żę się przykładem Mielca. To średniej wielkości miasto (65 tysięcy mieszkańców), zależne od jednego wielkiego zakładu przemysłowego, dotknął po 1989 roku ostry kry­ zys związany z gwałtownym spadkiem popytu na pro­ dukcję tego zakładu. Mielec jest reprezentatywny dla wielu polskich, a także wschodnioeuropejskich miast, próbujących się dostosować do nowej epoki. Każde ma własną, odrębną historię, ale model jest ten sam: eksten­ sywny rozwój w epoce komunizmu, wielkie zakłady przemysłowe dające zatrudnienie większości mieszkań­ ców i będące właścicielami w dużej mierze miejscowej infrastruktury (mieszkań, hoteli, szkół zawodowych, mu­ zeów, bibliotek, teatrów) - z nimi też związana była cała lokalna elita polityczna. To obraz typowy dla wielu śred-

286

niej wielkości miast, rozsianych nie tylko w krajobrazie Polski, ale i Słowacji, Węgier i Republiki Czeskiej. Mie­ lec leży w samym środku regionu nazwanego w latach trzydziestych XX wieku Centralnym Okręgiem Przemy­ słowym. Przed wybuchem II wojny światowej został wy­ brany przez władze na ośrodek, gdzie na wielką skalę miał się rozwijać przemysł ciężki. Okres burzliwego roz­ woju przeżył jednak dopiero w czasach komunistycz­ nych. W tym samym regionie leżą wspomniane na po­ czątku tego rozdziału Starachowice (prawie 60 tysięcy mieszkańców) i Stalowa Wola (ponad 70 tysięcy miesz­ kańców), o której mowa będzie dalej. Rozmawiałem ze związkowcami z wszystkich tych miast, a także z pobli­ skiego Rzeszowa i wysoko uprzemysłowionego Śląska. Mielec wybrałem na obiekt dokładniejszych badań za­ równo ze względu na jego reprezentatywność, jak i na fakt, że w 1992 roku wzbudził na krótko szczególne zain­ teresowanie - polskie środki przekazu przedstawiały jego wyjątkowo trudną sytuację, a rozpaczliwy strajk z po­ wodu niewypłacania pensji (o którym była mowa w roz­ dziale 4) prezentowały jako zwiastun tego, co miało w kra­ ju nastąpić. W latach 1993-2001 byłem w tym mieście co najmniej pięć razy. W środku miasta znajdują się zakłady przemysłu lot­ niczego WSK PZL Mielec44. Fabryka zaczęła działać w 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej, ale rozbudowana została na początku lat pięćdziesią­ tych, stając się głównym producentem radzieckich my­ śliwców odrzutowych MIG. W następnych latach wytwa­ rzano tu również inne rodzaje małych samolotów (pasażerskich, wojskowych i rolniczych), a także wyroby niezwiązane z lotnictwem: wozy strażackie, autobusy, karetki pogotowia, lodówki, samochody chłodnie, wozy transmisyjne, silniki wysokoprężne, pompy wtryskowe i kolekcjonerskie samochody w stylu retro. Wśród jej

287

wyrobów były też produkty mniej zaawansowane tech­ nologicznie, jak elektryczne wózki golfowe Melex, które w latach siedemdziesiątych podbiły tak dużą część ame­ rykańskiego rynku, że Waszyngton wprowadził proce­ dury antydumpingowe. Dzięki całej tej produkcji mia­ sto rozkwitało. Świadczył o tym między innymi fakt, że przez wiele lat tutaj właśnie działał jeden z najlep­ szych w kraju klubów piłkarskich (sportowcy byli for­ malnie pracownikami fabryk), a mielecki stadion mógł pomieścić prawie wszystkich mieszkańców miasta. Wraz ze wzrostem produkcji rosło zatrudnienie. Jak to wszakże bywało w socjalistycznych miastach przemysło­ wych z jednym wielkim zakładem produkcyjnym, słu­ żyło ono raczej realizacji celów społecznych przez pań­ stwo niż wykonywaniu planów produkcyjnych przez fabrykę. Już w 1960 roku zatrudniała ona 80 procent miejscowej siły roboczej. Wskaźnik ten utrzymywał się, a nawet rósł w następnych 20 latach, kiedy liczba miesz­ kańców się podwoiła - z 22 tysięcy do blisko 44 tysięcy45. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych WSK znalazła się na skraju bankructwa. Przestał istnieć tak ważny dla niej rynek radziecki, pozostały niespłacone długi, rynek krajowy nie mógł wiele pomóc ze względu na niewielki popyt spowodowany recesją. Poza tym pakt NATO, o którego członkostwo Polska się ubiegała, wywierał na­ ciski na armię, popierając interesy zachodnich dostaw­ ców. Projekt nowego myśliwca, w który firma bardzo wiele zainwestowała, nie miał więc szans na wdrożenie. Do 1992 roku zakłady zwolniły prawie połowę pracowni­ ków, a pozostałym miesiącami nie wypłacano pensji. Kiedy wiosną 1993 roku po raz pierwszy przyjecha­ łem do Mielca, spodziewałem się, że zastanę na miej­ scu silną strukturę związkową, rozgniewaną na rząd, walczącą o interesy pracowników. Znalem świetną przeszłość firmy, wiedziałem o kwalifikacjach jej pra­

288

cowników, miałem informacje o strajku płacowym z 1992 roku. Tymczasem zobaczyłem działaczy związ­ kowych niezadowolonych głównie z pracowników, któ­ rych reprezentowali. Kiedy zacząłem wypytywać szefa zakładowej „Solidarności” Jana Branka (pseudonim)46 o niedawny strajk, który skupił na sobie uwagę całego kraju, ten wykwalifikowany robotnik po pięćdziesiątce, pracujący w fabryce od ponad 30 lat, nie ubolewał nad niewypłacaniem wynagrodzeń, ale nad tym, że pracow­ nicy za bardzo się przejmują swoimi płacami w sytuacji, kiedy „firma niczego nie sprzedaje”. Na moje pytanie o bezrobocie odparł, że jest jeszcze za małe. „Komunizm był fikcją, zapewniał pracę wszystkim. Nawet jak formal­ nie mieliśmy 21 tysięcy robotników, to tak naprawdę nie pracowało więcej niż siedem tysięcy”. Obecnie zmniej­ szona załoga liczyła 11 tysięcy osób, „ale miejsce jest nąjwyżej dla siedmiu-ośmiu tysięcy - tak mówią wyniki sprzedaży”. Wiceprzewodniczący „Solidarności”, czterdziestoczteroletni odlewnik Artur Olinowicz, powiedział, że to, co robił związek w latach dziewięćdziesiątych, było w znacz­ nej mierze „obroną nieudaczników”: Większość ludzi w fabryce nie chce pracować, chcą, żeby państwo się o nich troszczyło. Skarżą się związkowi, że za mało zarabiąją, właściwie skarżą się na wszystko, ale osta­ tecznie większość problemów stwarząją sobie sami. Dobrych pracowników jest zaledwie garstka.

Słyszymy tu głos solidarnościowych fachowców, od­ grywających tak dużą rolę w wielkich zakładach prze­ mysłowych. Olinowicz miał osobiste związki z przedwo­ jenną elitą świata pracy. Jego dziadek był kowalem, miał własną kuźnię i siedmiu terminatorów. Po nim kuźnię przejął ojciec mojego rozmówcy, ale nowy ustrój powoli doprowadził ją do upadku.

289

Chciaiem pójść w ich ślady, ale kiedy byłem mały, nie dało się tego zrobić po staremu, nie mogłem terminować u maj­ stra. Tak więc „po nowemu”, kiedy miałem szesnaście lat, podjąłem naukę w szkole zawodowej przy WSK Każdy tak robił i dla każdego była praca.

Pracę rozpoczął w 1969 roku. Był zadowolony z wy­ nagrodzenia, co świadczyło o ówczesnej pozycji Mielca. Ale zakład, jak mówił, marnował jego umiejętności, ponieważ rzetelnych fachowców, takich jak on, trak­ towano niemal tak samo jak niewykwalifikowane masy dookoła. Na Zachodzie macie firmy, które starają się wytwarzać rze­ czy porządnie. Nasze miały co innego na celu - dawały lu­ dziom pracę. Każdemu jak popadnie, wszystkim. Musieliśmy zapewniać etaty. Część z nas znała się na dobrej robocie, ale całe mnóstwo nie potrafiło porządnie pracować i im było wszystko jedno.

Kiedy zamówień nie brakowało, a państwo gwaranto­ wało dotacje, tacy fachowcy jak Branek i Olinowicz nie musieli się przejmować domniemanymi obibokami. Pra­ ca w zakładach przemysłu lotniczego cieszących się wy­ sokim prestiżem była dla nich ciekawa, a przełożeni, w obawie, żeby nie odeszli, wynagradzali ich pozapłaco­ wymi premiami, w rodzaju lepszych mieszkań czy talo­ nów na trudno dostępne dobra konsumpcyjne. Ale po 1989 roku wszystko się zmieniło. Kiedy firma straciła klientów, a państwo obcięło dotacje - innymi słowy, kiedy pieniądze nabrały znaczenia, budżet zaś stał się twardy - domaganie się terminowej wypłaty pensji przez niewy­ kwalifikowanych robotników zaczęło zagrażać intere­ som tych lepiej wykwalifikowanych. Niewielu z pozna­ nych przeze mnie działaczy związkowych uważało, że ich przedsiębiorstwa są przestarzałe. Tam gdzie zachodni konsultanci widzieli „anachroniczne” fabryki, które na­ leżałoby pozamykać, związkowcy dostrzegali nie najno­

290

wszy, ale jeszcze użyteczny park maszynowy oraz znacz­ ną liczbę dobrych pracowników znających się na swojej robocie. („Jeśli w warunkach komunistycznego bałaga­ nu potrafiliśmy produkować takie wyroby - powiedział mi działacz związkowy ze Stalowej Woli - wyobraź sobie, do czego bylibyśmy zdolni przy dobrej organizacji w ka­ pitalizmie”. W kraju były takie braki - stwierdził Branek - „a my potrafimy im zaradzić”). Ponieważ samych siebie uważali za prawdziwych producentów, a niewykwalifiko­ wanych robotników za próżniaków, podatni byli na neoli­ beralne argumenty przemawiające za zbiorowymi zwol­ nieniami. Pozbądźmy się obiboków, żeby producenci mogli wytwarzać! Branek i Olinowicz zaangażowali się w działalność „Solidarności” przede wszystkim dlatego, że chcieli dokonać w przedsiębiorstwie zmian korzyst­ nych dla „producentów”, takich jak oni. Teraz jednak problem polegał na tym, że związek, któremu przewodni­ czyli, w coraz większym stopniu zaczynał reprezentować „obiboków”. Zmiany w kurczących się po 1989 roku szeregach „Solidarności” miały wpływ na to, że wspomniani związ­ kowcy w taki właśnie sposób mogli to postrzegać. Spa­ dek liczby członków nie był przypadkowy, w różnym stopniu dotyczył specjalistów oraz robotników wykwa­ lifikowanych i niewykwalifikowanych. W Mielcu wy­ glądało to tak samo jak w Starachowicach, Stalowej Woli i wielu innych miastach przemysłowych - po 1989 roku techniczni specjaliści trzymali się z daleka od działalności związkowej, robotnicy wykwalifikowani często znajdywali pracę gdzie indziej, ich liczba w związku też więc zmalała, większość członków zakła­ dowych organizacji „Solidarności” stanowili więc nie­ wykwalifikowani pracownicy fizyczni (głównie mężczyź­ ni) i pracownicy biurowi niższego szczebla (głównie kobiety).

291

Pierwsi odeszli inżynierowie i inna kadra z wyższym wykształceniem, którzy odegrali tak znaczną rolę w pierwszej „Solidarności”. Wyrażąjąc się bardziej precy­ zyjnie, po prostu nie wrócili do związku po 1989 roku, ponieważ przynależność do niego przestała być manifes­ tem politycznym47. Otworzyły się przed nimi różne drogi kariery, działalność związkowa wydawała się reliktem przeszłości, niemąjącym związku z ich nowymi aspiracja­ mi. Zaraz po 1989 roku liderzy „Solidarności” byli przeważnie specjalistami, ale większość z nich odeszła wkrótce na wyższe stanowiska. Na początku lat dziewięć­ dziesiątych dobry specjalista techniczny z dużej firmy, z solidarnościowym rodowodem, był wymarzonym kan­ dydatem na któreś z nowych stanowisk w administracji państwowej, dyrekcji przedsiębiorstwa czy firmach pry­ watnych. Zanim Branek objął przewodnictwo związku w zakładzie, funkcję tę pełniło przed nim - po 1989 roku - trzech inżynierów. Jeden został urzędnikiem w Mini­ sterstwie Przemysłu w Warszawie, drugi - dyrektorem regionalnego Urzędu Pracy, trzeci, któremu nie udało się dostać do Sejmu, stanął na czele Mieleckiej Agencji Roz­ woju Regionalnego. Był to finansowany przez państwo i z pomocy zachodniej inkubator przedsiębiorczości, a za­ razem izba handlowa, mająca za zadanie przyciąganie do regionu nowych inwestycji. Inni specjaliści z WSK nale­ żący do „Solidarności” zostali doradcami do spraw restruk­ turyzacji, lokalnymi politykami, konsultantami i przed­ siębiorcami. Jeden założył tygodnik „Korso”, innego dyrektor WSK wyznaczył na stanowisko kadrowca odpo­ wiedzialnego za realizację zwolnień zbiorowych. Specjali­ ści opuścili więc związek - złożyły się na to brak ich zainteresowania sprawami związkowymi oraz nowe moż­ liwości kariery zawodowej. Zmniejszyła się również liczba robotników wykwali­ fikowanych bez wyższego wykształcenia, takich jak

292

Branek i Olinowicz. Niektórzy przenieśli się do nielicz­ nych nowych firm prywatnych, jakie powstały w okoli­ cy. (Nąjwiększa z nich, założona przez byłych menedże­ rów z WSK i funkcjonariuszy partyjnych, produkowała kasowniki i autokomputery do autobusów miejskich. Prawie całą 350-osobową załogę stanowili robotnicy wy­ kwalifikowani zatrudnieni przedtem w WSK. W firmie nie było związku zawodowego). Wielu odeszło ze związ­ ku, ponieważ znaleźli pracę w nowych, niezadłużonych przedsiębiorstwach wykrojonych z „firmy-matki” - WSK. W latach dziewięćdziesiątych była to powszechnie stoso­ wana strategia restrukturyzacji - wielkie zakłady dzielo­ no na pewną liczbę niezależnych spółek, które przejmo­ wały znaczną część pracowników, a macierzysta firma zostawała ze starymi długami. Od WSK oddzieliły się najbardziej rentowne działy - wytwórnia silników wyso­ koprężnych, pomp wtryskowych, wózków golfowych i samochodów małoseryjnych Gepard. Kiedy firma za­ warła kontrakt z Boeingiem na produkcję drzwi do sa­ molotów 767, sześćdziesięciu pracowników zatrudnio­ nych przy tym projekcie założyło odrębną spółkę. Te „nowe” firmy, nieobciążone już odpowiedzialnością za stwarzanie miejsc pracy, zatrudniały wyłącznie wy­ kwalifikowaną siłę roboczą, pozostawiając macierzysty zakład (nadal pozornie produkujący samoloty) z niepro­ porcjonalnie wysoką liczbą niewykwalifikowanych ro­ botników, przyjętych do pracy w czasach socjalizmu. Formalna zmiana własności oznaczała, że związkowcy zatrudnieni w nowych spółkach musieli na nowo po­ twierdzić swoje członkostwo, choćby w praktyce praco­ wali w tym samym miejscu i wykonywali tę samą pracę. Nowe firmy nie były zadłużone, co oznaczało, że płaciły wyższe wynagrodzenia, a ponieważ z formalnego punk­ tu widzenia były sprywatyzowane (choć przeważnie na­ leżały do spółki-matki i różnych agend państwowych),

293

wielu pracowników uznało, że związki zawodowe nie są im już potrzebne. Branek i Olinowicz nie odwodzili ich od tego przekonania. Olinowicz sam zaczął żałować, że nie podjął pracy w jednej z nowych spółek, zamiast „tkwić” na stanowisku wiceprzewodniczącego zakłado­ wej „Solidarności”. Wskaźnik uzwiązkowienia wśród ro­ botników wykwalifikowanych spadł na łeb, na szyję. Bazą społeczną „Solidarności” w Mielcu i innych miejscowościach w coraz większym stopniu stawali się więc ci robotnicy, których przywództwo związku uznało za zbędnych. Liderzy „Solidarności”, chcąc służyć „pro­ ducentom”, coraz mniej chętnie reprezentowali intere­ sy ludzi, których związek w rzeczywistości reprezento­ wał. Zdaniem Branka ci, którzy odeszli z zakładu i ze związku, stanowili najlepszą, najbardziej energiczną kadrę. Olinowicz wyraził się bardziej bezceremonial­ nie: „Tu został najgorszy element - tacy, którzy nie po­ trafią się sami urządzić, którzy boją się pracy”. „Fachowcy i robotnicy niewykwalifikowani nie mają żadnych wspólnych interesów. Jeśli niewykwalifikowa­ ni cokolwiek osiągają, odbywa się to kosztem robotni­ ków wykwalifikowanych”48. Można odnieść wrażenie, że słowa te, które w 1886 roku napisał wydawca amerykań­ skiego czasopisma związkowego, wzięło sobie do serca wielu zakładowych działaczy „Solidarności” w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Chcieliby reprezento­ wać tak zwaną arystokrację robotniczą, tymczasem, jak się wyraził Olinowicz, stanęli na czele „związku nie­ udaczników”. Dlaczego ci szeregowi członkowie nie mogą być tacy, jak my? - ubolewali. Podobną opinię miało liberalne przywództwo związku o nich samych. „Większość ludzi wstąpiła do związku, żeby bronił ich przed zwolnieniami albo żeby dostać pożycz­ kę” - stwierdził ze smutkiem Olinowicz, jakby chęć

294

ochrony własnego miejsca pracy była czymś na swój sposób niewłaściwym. (To samo usłyszałem od jednego z przywódców regionalnej struktury „Solidarności” w Krakowie: „Chcą, żebyśmy bronili każdego miejsca pracy, nie dopuszczali do zwolnień - powiedział z iryta­ cją o członkach związku. - Ale my nie możemy tego robić. I nie zrobimy. Jesteśmy za reformą”)49. „Sprawy wyższego rzędu - ciągnął Olinowicz - to ich nie interesu­ ją”. Jakie? Branek, starszy i bardziej wyrobiony poli­ tycznie od swego kolegi, był niezbyt pewny. Wspominał o „czerwonych”, którzy nadal piastują stanowiska w rzą­ dzie, i ciskał gromy na „socjalistyczną mentalność”, za­ korzenioną wśród szeregowych związkowców (wyrażąjącą się w nadziei, że związek zapewni im konkretne zdobycze, jak płace zbliżone do średniej krajowej). Olinowicz miał bardziej sprecyzowaną wizję „spraw wyższego rzędu” - chodziło o stworzenie systemu, w któ­ rym praca byłaby ceniona. Chciał stworzyć „związek fa­ chowych, wykwalifikowanych robotników, którzy mog­ liby jak mężczyźni współpracować z kierownikami”. Tymczasem miał poczucie, że reprezentuje zbyt wie­ lu robotników o niskich lub żadnych kwalifikacjach, i z pewnością zbyt wiele kobiet. Jak wszyscy liderzy związkowi, których spotykałem w wielkich państwo­ wych zakładach przemysłowych w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych - a byli to sami mężczyźni - Branek i Olinowicz uważali, że ich przedsiębiorstwo zatrudnia za dużo kobiet i że kobiety powinny być na pierwszym miejscu do zwolnień. Wyraźna dezaprobata malowała się na twarzy Olinowicza podczas spotkania z trzema magazynierkami w średnim wieku. Kobiety przyszły do niego, by popro­ sić „Solidarność” o obronę ich interesów podczas nego­ cjacji płacowych, które miały się niebawem rozpocząć. Rozmawiał z nimi krótko, wymijająco, a kiedy wyszły,

295

odwrócii się do mnie i powiedział, że takie właśnie osoby miał na myśli, kiedy wspominał o przerostach zatrud­ nienia. „Zdejmują jakiś sprzęt z półki, podają komuś i chcą, żeby im za to więcej płacić?!”. Nie przejmował się tym, że kobiety zarabiają tylko trochę powyżej pła­ cy minimalnej i że do ich obowiązków - o czym się póź­ niej od nich dowiedziałem - należy konserwacja sprzę­ tu i spis inwentarza. Ponieważ kobiety nie miały przeważnie techniczne­ go wykształcenia, niektórzy związkowcy tym właśnie argumentem, a nie względami płciowymi, uzasadniali zalecenia, żeby przy zwolnieniach to one szły na pierw­ szy ogień. Niektórzy powoływali się na potrzeby firmy. Kiedy zapytałem na przykład Andrzeja Ługosza, prze­ wodniczącego „Solidarności” w wielkiej hucie w Stalo­ wej Woli, czy w jego zakładzie były masowe zwolnie­ nia, odpowiedział z początku wymijająco: „Tak, ale ograniczyły się do ludzi, którzy mieli, by się tak wyra­ zić, niepoważny stosunek do pracy”. Okazało się, że nie traktował zwolnień poważnie między innymi dlate­ go, że większość objętych nimi pracowników stanowi­ ły kobiety. „Sytuacja wyglądała następująco: huta, za­ kład metalurgiczny - to praca dla mężczyzn. Ale ci mężczyźni mieli żony, a w latach sześćdziesiątych coś trzeba było z tymi żonami zrobić. Ponieważ nie było tutaj fabryk tekstylnych, huta przygarnęła je jak dob­ ra matka. Utworzono stanowiska biurowe, zupełnie niepotrzebne, bez ekonomicznego uzasadnienia, i za­ trudniono te kobiety. Kiedy nadszedł kryzys, to one naturalnie były pierwsze do zwolnień. Nie sprzeciwiali­ śmy się”50. Przedmiotem krytyki była też praca kobiet przy pro­ dukcji. „Tu się produkuje wyroby metalowe - tłuma­ czył mi Branek. - Obróbka metalu to ciężka robota, dla mężczyzn. Tu zostało wiele kobiet, a ja myślę, że praca

296

dla kobiet jest poza terenem fabryki. Powinny praco­ wać w usługach”. Zatrudnianie kobiet przy ciężkiej produkcji to dla Branka „ruska metoda. Tam z kobiet zrobili traktorzystki po to, żeby były wyczerpane i nie były kobietami, tylko jakimś stworem”. Przyznał, że kobiety zarabiały o wiele mniej od mężczyzn i miały mniejsze szanse na dorobienie w godzinach nadlicz­ bowych, ponieważ przeważająca ich większość nie pra­ cowała przy produkcji. Pomimo to uważał, że jest ich za dużo51. Problem polegał wszakże na tym, że w „Solidarności” zostało nie tylko zbyt wiele kobiet, ale i robotników nie­ wykwalifikowanych. Olinowicz porównywał sytuację w Mielcu z tym, co zaobserwował w Niemczech Zachod­ nich, gdzie krótko pracował na początku lat osiemdzie­ siątych. „Tam dopiero jest elegancki kapitalizm! Kiedy człowiek solidnie pracuje na odpowiedzialnym stanowis­ ku, jest dobrze opłacany. Ten, kto ma niższe kwalifikacje i ząjmuje się czymś, co nie wymaga odpowiedzialności, zarabia mniej. Wszystko jest przejrzyste, nikt nie narze­ ka”. Natomiast w Mielcu „słyszę samo narzekanie”. Dlaczego zatem chcieli pełnić funkcje w związku? Branek i Olinowicz nie bardzo potrafili odpowiedzieć. Kiedyś wiedzieli, dlaczego się angażują, ale teraz już nie. Sami byli zdezorientowani z powodu zmiany swo­ jej roli jako związkowców. To, że pogodzili się z pozo­ staniem ną funkcjach działaczy związkowych, tłuma­ czyli zasadą noblesse oblige. Branek stwierdził: „Nie wszyscy są urodzonymi menedżerami, ktoś musi wziąć tych ludzi pod jakąś opiekę”. Zdaniem Olinowicza: „Pracownik silny zawodowo - jemu związki są niepo­ trzebne, bo on sam się obroni swoją pracą. Związki są potrzebne ludziom słabym zawodowo”. Nie próbowali więc werbować wykwalifikowanych robotników, którzy przenieśli się do spółek wydzielonych. Jeśli ani firmy

297

prywatne, ani dobrzy pracownicy nie potrzebowali związków, nie było sensu się nad tym zastanawiać. Z naszej ankiety przeprowadzonej w 1994 roku wy­ raźnie wynika, że podobne postawy były rozpowszech­ nione wśród zakładowych działaczy „Solidarności”. Prawie trzy czwarte ankietowanych stwierdziło, że tłu­ maczenie szeregowym członkom trudności związanych z reformą rynkową uważali za jedno ze swoich zadań jako związkowców. Do większości chyba człon­ ków struktur, którymi kierowali, nie żywili specjalne­ go szacunku. Chcieli tych ludzi zmienić, żeby ich włas­ ne życie, jako liderów związkowych, znowu nabrało sensu. Szeregowi reagowali odpowiednio. Z badań opi­ nii publicznej prowadzonych regularnie w latach dzie­ więćdziesiątych konsekwentnie wynikało, że robot­ nicy, pytani o to, kto najlepiej broni ich interesów, w przeważającej większości odpowiadali: „nikt”. Do większości tej zaliczali się nawet członkowie związków zawodowych52. Czy Branek i Olinowicz walczyli o interesy wykwalifiko­ wanych robotników? Chcieli zapewne, żeby powodziło się im lepiej niż niewykwalifikowanym. (Kiedy przybyłem do Mielca w 1994 roku, prowadzili z dyrekcją negocjacje, chcąc zagwarantować, że najnowsza niewielka podwyżka pensji nie będzie równo rozdzielona). Olinowicz wyraźnie dał jednak do zrozumienia, że także i ci robotnicy powinni pojąć charakter nowoczesnej gospodarki rynkowej: Ludzie naciskają na mnie, żebym zdobywał dla nich premie. Ale ja nie będę wrzeszczeć, żeby ludziom dali „trzynastkę” lub „czternastkę”. Takie populistyczne wrzeszczenie jest modne, a z drugiej strony przedstawia mi się argumenty ty­ pu „o jaka czternastkę związek walczy, jak tu nie ma sprze­ daży?”. To co, czy mamy walczyć z wiatrakami? Ja nie chcę walczyć o przegrane sprawy. Jak nie produkujemy, nie po­ winniśmy dostawać premii. Jako związkowiec nie mam mo­

298

ralnego prawa, żeby się bić o nierealne rzeczy. Nie jestem utopista. Nie chcę zasłużyć na opinię idioty wśród zarządu czy dyrektorów. Musimy mówić ludziom prawdę. Jeśli wi­ dzę, że połowa ludzi nie pracuje, to ja nie mam moralnego prawa wrzeszczeć o średnią krąjową [oznaczałoby to pod­ wyżkę - D.O.], mimo że jestem wiceprzewodniczącym „Soli­ darności”. OPZZ też nie będzie wrzeszczeć, ten związek to głównie kadra kierownicza, majstrowie, cały aktyw socjalis­ tyczny.

Wiemy już, kogo w swojej organizacji nasi związkow­ cy lekceważyli; równie pouczające będzie zapoznanie się z ich autorytetami. Do autorytetów nie należało cen­ tralne kierownictwo. W żadnej z odwiedzanych przeze mnie fabryk, a już na pewno nie w Mielcu, nie natra­ fiłem na szczególny entuzjazm czy nawet poparcie dla krąjowych władz „Solidarności”. Uważano, że ich dzia­ łalność polityczna niewiele ma wspólnego z problema­ mi lokalnych struktur. Związkowcy na szczeblu lokal­ nym nie przeciwstawiali się centrali, z całą pewnością aprobowali ogólne proreformatorskie działania, ale we własnym przekonaniu mieli do czynienia z zupełnie in­ nymi problemami. Na przykład lustrację uznawali za kwestię moralną, a nie obchodzącą związek - na po­ czątku lat dziewięćdziesiątych większość wyższej kad­ ry kierowniczej dużych zakładów przemysłowych wy­ wodziła się z „Solidarności”53. Lokalni działacze mogli w 1992 roku na zjeździe „Solidarności” atakować Lecha Wałęsę (i zrobili to), kiedy pojawiły się pogłoski, że ko­ laborował kiedyś ze Służbą Bezpieczeństwa, ale kiedy przewodniczący Krzaklewski chciał uczynić z komuni­ stycznych afiliacji sprawę istotną dla związku i wzywał do strąjków o jawnie politycznym charakterze przeciw rządowi SLD w 1994 i 1995 roku, reakcja struktur lo­ kalnych była najwyżej chłodna. Ich działacze uznali, że krąjowe władze w Gdańsku mają własny, odrębny

299

program; wkrótce doszli do wniosku, że są pozostawie­ ni sami sobie. W tych warunkach jedynym autorytetem mogli zo­ stać ci, którzy rozumieli istniejące problemy, ale zdoła­ li wydobyć się z tego całego bagna. Byli to dawni lide­ rzy związkowi, sami prawie specjaliści, którzy odeszli z WSK i ze związku i usadowili się w lokalnej adminis­ tracji oraz w nowych organizacjach społecznych. Zda­ niem Branka i Olinowicza tym właśnie ludziom się udało. Jak powiedział Olinowicz: „Ci, co mieli w głowie więcej oleju, nie patrzyli na jakiś związek, na to, że trzeba bronić jakichś tam robotników. Oni patrzyli, że­ by się ustawić”, i dzięki temu zrobili ze swoim życiem coś sensownego. Z postawą taką zetknąłem się we wszystkich zakładach przemysłu ciężkiego, które od­ wiedziłem w połowie lat dziewięćdziesiątych: miejsco­ wi działacze „Solidarności” byli niezmiernie dumni ze swoich poprzedników, głównie inżynierów i specjali­ stów, którzy prosto ze związku przenieśli się na bar­ dziej wpływowe i lukratywne stanowiska w rządzie, biznesie i administracji. Niewielu uważało, że wykorzy­ stali związek jako odskocznię do osobistej kariery, większość była zdania, że awans zawdzięczali nadzwycząjnym uzdolnieniom, dzięki którym zostali niegdyś liderami związku. Stanowili wzór dla tych, którzy pozo­ stali w tyle. Uczucia te nie były jednak odwzajemniane, co nie jest zapewne niespodzianką. Podobnie jak Branek i Olinowicz spoglądali z góry na niewykwalifikowanych robotników ze swojego zakładu, byli przywódcy związ­ kowi lekceważyli kolegów, którzy przyszli na ich miej­ sce. Dawni związkowcy, którzy objęli nowe posady, mieli do związku taki mniej więcej stosunek jak libe­ rałowie - uważali go za przestarzały bastion robotników fizycznych, których mobilizacja może tylko przynieść

300

zgubne skutki dla reformy. Gabinet byłego przewodni­ czącego „Solidarności” z WSK, kierującego obecnie re­ gionalną agencją rozwoju, nadal zdobiły solidarnościo­ we emblematy, wyrażające swego rodzaju tęsknotę za rewolucyjną przeszłością, ale kiedy rozmowa zeszła na tematy związkowe, zmieszał się. „To nie są najlepiej wykwalifikowani ludzie - powiedział mi. - Chyba nie zdają sobie sprawy z powagi kryzysu, z tego, że zanim się poprawi, musi się pogorszyć”. Poprzednicy Branka i Olinowicza mówili o nich to samo co aktualni działa­ cze o członkach swojej organizacji.

Okazało się ostatecznie, że specjaliści, którzy odeszli z fabryki i ze związku, byli jedyną grupą myślącą w ka­ tegoriach klasowych. Gdy zwolennicy rządu i reformy rozprawiali o budowaniu systemu „w interesie klasy, która jeszcze nie istnieje”, wspomniani byli związkow­ cy uważali się za członków tej nowej klasy. Ci, którzy w związku pozostali, paradoksalnie zachęcali ich do te­ go. Większość działaczy była jak najdalsza od idei umacniania Jedności klasowej” przeciw nowej elicie, sami chcieli pójść w jej ślady. Patrząc na szeregowych członków swoich organizacji, widzieli „klasę robotni­ czą” - i nade wszystko chcieli od niej uciec. „Robotnik, żeby unieść głowę, nie potrzebuje wiedzy o tym, że jest wyzyskiwany - pisze francuski historyk świata pracy Jacques Ranciere. - Potrzebna mu jest samowiedza, dzięki której dostrzeże istotę, którą obchodzi także coś innego niż wyzysk”54. Specjaliści i inteligenci okazali się dla polskich robotników tak atrakcyjnym wzorem, ponieważ komunizm uniemożliwił tymże spe­ cjalistom zbyt daleko posunięty awans. To dlatego robot­ nicy dostrzegli w nich własną „lepszą stronę”, co umożli­ wiło sojusz, który w latach osiemdziesiątych okazał się

301

tak potężny. Niestety, robotnikom - z fatalnymi dla nich skutkami - wydawało się, że sojusz ten przetrwał do lat dziewięćdziesiątych.

1 Victoria Hattam, Labor Visions and State Power: The Origins of Business Unionism in the United States, Princeton University Press, Princeton 1993. 2 O erozji kontroli robotników nad procesem pracy zob. David Montgomery, The Fall of the House of Labor: The Workplace, the State, and American Labor Activism, Cambridge University Press, Cambridge 1986. O prze­ mieszczeniach politycznych będących skutkiem tego procesu zob. Christo­ pher Lasch, The True and Only Heaven: Progress and Its Critics, Norton, New York 1991, s. 203-225; Sean Wilentz, Chants Democratic: New York City and the Rise ofAmerican Working Class, Oxford University Press, New York 1984. David Roediger kojarzy niezadowolenie robotników z utraty autonomii z pojawieniem się rasizmu klasy robotniczej - „białość” (white­ ness) zapewnia godność i wyższy dochód (rasa stąje się źródłem dochodu), które niegdyś wynikały z kontroli nad procesem pracy. The Wage of White­ ness: Race and the Making ofAmerican Working Class, Verso, London 1991. 3 Tak Hattam charakteryzuje poglądy Gompersa. Labor Visions, dz. cyt., s. 138. 4 Michael Burawoy, Janos Lukács, The Radiant Past: Ideology and Reality in Hungary's Road to Capitalism, Chicago University Press, Chicago 1992. 5 Padraic Kenney stwierdza, że nawet w pierwszych latach stalinizmu ro­ botnikom wolno było przedstawiać swoje skargi na otwartych zebraniach w zakładach pracy, podczas gdy inne grupy musialy już przestrzegać ofi­ cjalnej linii. Zob. tegoż autora Rebuilding Poland: Workers and Commu­ nists, 1945-1950, Cornell University Press, Ithaca, NY 1997. 6 Zob. Michael Burawoy, Manufacturing Consent: Changes in the Labor Process under Monopoly Capitalism, Chicago University Press, Chicago 1979. 7 Teza Marksa o proletariacie jako klasie uniwersalnej miała raczej charak­ ter filozoficzny niż empiryczny. Uniwersalność ta wynikała stąd, że prole­ tariat jest zmuszony sprzedawać jako towar pracę, będącą według Marksa istotą człowieczeństwa. Jednakże z politycznego punktu widzenia to kapi­ tał (w systemie kapitalistycznym) może rościć sobie prawo do uniwersal­ ności, ponieważ zapewnia miejsca pracy. Jak piszą Adam Przeworski i John Sprague: „Bezklasowa wizja społeczeństwa leży w klasowym inte­ resie kapitalistów”. Paper Stones: A History of Electoral Socialism, Chica­ go University Press, Chicago 1986, s. 47. 8 Wielu polskich rolników po 1956 roku nadal nie sprawowało kontroli nad produktami swojej pracy, ponieważ państwo miało monopol na skup pro­ duktów rolnych, a dzierżawa i zakup ziemi podlegały ograniczeniom. Rol­ nicy nie stanowią więc znaczącego wyjątku. Postrzegali siebie jako robot­ ników, o czym świadczy fakt, że w 1980 roku bardzo chętnie zapisywali się do „Solidarności".

302

9

10

11

12

13

14

15

10

17

18

19

Lawrence Goodwyn, Breaking the Barrier: The Rise of Solidarity in Po­ land, Oxford University Press, New York 1991, s. 61. Najlepszą relacją w języku angielskim o wydarzeniach 1956 roku jest pra­ ca Lawrence’a Goodwyna Breaking the Barrier, rozdział 2. Autor opiera się głównie na książce Jarosława Maciejewskiego i Zofii Trojanowicz Po­ znański Czerwiec, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1981. Zob. Lawrence Goodwyn, dz. cyt.; Roman Laba, The Roots of Solidarity. Princeton University Press, Princeton 1991; Jan Kubik, Who Done It: Wor­ kers, Intellectuals or Someone Else?, „Theory and Society” 23 (1994), s. 441-466; Andrzej Tymowski, Workers vs. Intellectuals in Solidarność, „Telos” 90 (zima 1991-1992), s. 157-175. „Solidarność” ogłosiła pierwszy ogólnokrajowy strąjk w październiku 1980 roku, żeby zaprotestować przeciw niewywiązaniu się przez rząd z po­ rozumienia o podwyżce plac. Nigdy już więcej nie wzywała do strąjku z powodów płacowych. Przez szesnaście miesięcy legalnej działalności od­ kładała kwestie ekonomiczne na bok, skupiając się na społecznych i po­ litycznych, jak dostęp do środków przekazu, regularne konsultacje i poło­ żenie kresu prześladowaniom. Tradycyjne sprawy bytowe były tak notorycznie spychane na margines, że we wrześniu 1981 roku górnicy z „Solidarności” zagrozili strajkiem, kiedy rząd przedstawił plan pod­ wyżki płac. Nie chcieli, żeby uważano, iż odnoszą jakieś korzyści, kiedy całe społeczeństwo cierpi, nie podobało im się, że rząd jednostronnie przyjął ten plan, zamiast wynegocjować go ze związkiem. Ze względu na twórcze aspiracje tej grupy Jacek Kurczewski nazywa ją „nową klasą średnią”. The Resurrection of Rights in Poland, Oxford Uni­ versity Press, Oxford 1993. Koncepcja sfery publicznej pochodzi od Jurgena Habermasa, The Struc­ tural Transformation of the Public Sphere, MIT Press, Cambridge 1991. O jej zastosowaniu w kontekście Polski i „Solidarności” zob. David Ost, Solidarity and the Politics of Anti-Politics, rozdz. 2. O tym, jak przedwojenni komuniści stali się wbrew własnej woli powojen­ nymi stalinistami, świetnie opowiada Isaac Deutscher, The Tragic Life of a Polrugarian Minister, w: I. Deutscher, Heretics and Renegades, Bobbs-Merrill, Indianapolis 1969. Zob. Paul W. Drake, Labor Movements and Dictatorships, Johns Hopkins University Press, Baltimore 1996, zwl. rozdz. 3. Zob. Charles Sabel i David Stark, Planning, Politics and Shopftoor Power: Hidden Forms of Bargaining in Soviet Imposed State Socialist Societies, „Politics and Society” 11 (1982), s. 439-475; David Stark, The Micropolitics of the Firm and the Macropolitics of Reform, w: States versus Markets in the World-System, red. Peter Evans i wsp., Sage, Los Angeles 1985. O życiu w fabryce w epoce komunizmu w warunkach systemu akordowego zob. Miklos Haraszti, Worker in a Workers’ State, St. Martin’s, New York 1978 oraz Michael Burawoy i Janos Lukács, The Radiant Past, dz. cyt. Według Davida Starka i Lśszló Bruszta lokalne władze były „przychyl­ nymi zwierzchnikami”, musiały bowiem reprezentować lokalne interesy, nie tylko zaś wdrażać politykę centralną. Postsocialist Pathways, Cam­ bridge University Press, Cambridge 1998, s. 113.

303

20 W odróżnieniu od Goodwyna i Laby, którzy postrzegają robotników i in­ telektualistów w okresie komunizmu jako dwie odrębne klasy o różnych interesach, byłbym zdania, że razem stanowili oni wtedy klasę pracują­ cą. W warunkach komunizmu intelektualiści i specjaliści mieli podsta­ wy do uważania się za robotników (workers) - byli bowiem pracowni­ kami nąjemnymi, poddanymi dominacji nomenklatury, a ideologia systemu wymagała, by alternatywne poglądy przedstawiano jako prorobotnicze. Sami robotnicy akceptowali ten stan rzeczy, głosując na nich jako swych przywódców. W epoce komunizmu intelektualiści mieli pod­ stawy do tego, by zdominować ruch robotniczy (tj. świat pracy, kiedy stal się ruchem), choć przez tę właśnie dominację robotnicy mieli póź­ niej tak przegrać. Kiedy więc zgadzam się na przykład z Robertem Biezenskim, że polski ruch samorządowy przedkładał technokratów nad robotników, nie zgadzam się z wyciąganym przezeń wnioskiem, iż ozna­ czało to zdradę przymierza tego ruchu ze światem pracy. Uważam, że to sam system komunistyczny z góry determinował zdominowanie ruchu robotniczego przez technokratów. Kiedy robotnicy pojawiali się publicz­ nie jako klasa, walczyli oczywiście o uniwersalne interesy - i byli re­ prezentowani przez intelektualistów. Dominacja ta stała się poważnym problemem dla klasy robotniczej w okresie postkomunistycznym, o czym mogliśmy się przekonać w poprzednich rozdziałach. Za komuni­ zmu natomiast kategoria klasy znąjdowała naturalny wyraz w tym soju­ szu. Zob. Robert Biezenski, Workers’ Self-Management and the Techni­ cal Intelligentsia in People's Poland, „Politics and Society”, t. 22, nr 1 (marzec 1994). 21 Zob. mój wstęp do angielskiego tłumaczenia książki Adama Michnika The Church and the Left, Chicago University Press, Chicago 1993. 22 O wpływie zmieniąjących się demokratycznych dyskursów na politykę klasy robotniczej zob. Ronald Aminzade, Class Analysis, Politics, and French Labor History, w: Rethinking Labor History, red. Lenard Berlanstein, University of Illinois, Urbana 1993, zwł. część o „republikańskich dyskursach dotyczących reprezentacji”, s. 105-108. 23 Oczywiście związki zawodowe często same przyswąjaly sobie takie nieklasowe dyskursy, czego przykładem mogą być północnoamerykańskie czy południowoafrykańskie „białe” związki, ale nałożyły one rasowe stru­ ktury na paradygmaty klasowe, nie zastąpiły zaś drugich przez pierwsze. Oznacza to oczywiście zerwanie z demokracją, choć pozostąje możliwość, że klasowy paradygmat w jakimś momencie przeważy, co stało się w Ameryce, gdzie odrzucono rasizm, a idee unionizmu pozostały. Zasad­ niczą cechą ruchu związkowego jest wiara w znaczenie klasy. 24 Wybitnym wyjątkiem jest Henryk Domański. Zob. np. jego pracę Na pro­ gu konwergencji: stratyfikacja społeczna w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 1996. Ivan Szelenyi wie­ le oczywiście pisał na temat teorii klas i stratyfikacji klasowej w Europie Wschodniej, choć ząjmowai się głównie klasami dominującymi, a nie pod­ porządkowanymi. Co do jego analizy postkomunizmu, zob. Gil Eyal, Ivan Szelenyi, Eleanor Townsley, Making Capitalism without Capitalists, Ver­ so, London 1998.

304

25

26

27 26 29

30 31

32 33

34

35

36

37

38

39

Jerzy Szacki, Liberalizm po komunizmie, „Znak” i Fundacja im. Stefana Batorego, Kraków-Warszawa 1994. Guglielmo Meardi, Tratte Union Consciousness, East and West: A Comparison of Fiat Factories in Poland and Italy, „European Journal of In­ dustrial Relations”, t. 2, nr 3 (1996), s. 275-302, cytat, s. 285. Tamże, s. 283. Tamże, s. 289, 288. Tamże, s. 288. Podkr. w oryginale. Od góry do dołu, „Tygodnik Solidarność”, 22 września 1989, s. 1. Guglielmo Meardi, dz. cyt., s. 285. Podkr. w oryginale. Carola Frege ze­ tknęła się z podobną sytuacją na postkomunistycznych Węgrzech - robot­ nicy byli przekonani, że mąją takie same interesy jak dyrekcja. W rezulta­ cie, jak stwierdza autorka: „To dyrekcja kształtowała stosunki w miejscu pracy [...] a związki zostały zepchnięte na margines”. Zob. The Illusion of Union-Management Coopération in Postcommunist Centrai Eastem Euro­ pe, „East European Politics and Societies”, 1.14, nr 3 (jesień 2000), s. 640. Guglielmo Meardi, dz. cyt., s. 285. Wiceprzewodniczący „Solidarności” w zakładach WKS w Mielcu, czerwiec 1994. Guglielmo Meardi, dz. cyt., s. 293. Pełne omówienie wyników ankiety, zob. David Ost, Marc Weinstein, Unionists Against Unions: Towards Hierarchical Management in Post■Communist Poland, „East.European Politics and Societies”, 1.13, nr 1 (zi­ ma 1999). Jestem niezmiernie wdzięczny Marcowi Weinsteinowi za mate­ riał, który stal się podstawą do następnych akapitów. Wiosną 1994 roku przeprowadziliśmy badania ankietowe wśród liderów dwóch nąjwiększych związków zawodowych (prawie zawsze były to „Soli­ darność" i OPZZ) w 95 przedsiębiorstwach z różnych struktur własnościo­ wych w miastach całej Polski. W tej kwestii, jak i w większości innych, poglądy członków „Solidarności” i innych związków niewiele się różniły. Okazało się, że pomimo bardzo napiętych stosunków na szczeblu central związkowych w zakładach pracy relacje między przedstawicielami „Solidarności” i OPZZ, niegdyś komu­ nistycznej federacji związkowej, układały się raczej dobrze. Mniej niż 30 procent naszych respondentów stwierdziło, że istnieje wiele spornych punktów między związkami, dobrze ponad połowa podała, że w danym przedsiębiorstwie stosunki między nimi są dobre. Określenie „nieprywatne" odnosi się zarówno do przedsiębiorstw pań­ stwowych, jak i do „skomercjalizowanych” spółek Skarbu Państwa - jest to przejściowy status firmy przygotowywanej przez państwo do sprzeda­ ży. Nasze badania wykazały, że w prawie dwóch trzecich firm nieprywatnych co nąjmniej raz w miesiącu odbywały się regularne spotkania związ­ kowców z dyrekcją. W firmach prywatnych - niespełna w jednej trzeciej. Tylko w nieprywatnych przedsiębiorstwach omawiano strategiczne za­ gadnienia dotyczące zakładu. Należy także zauważyć, że kiedy „Solidarność” mówiła na początku o pry­ watyzacji, nie miała na myśli akcjonariatu pracowniczego. Gdy na dru­ gim krąjowym zjeździe związku w kwietniu 1990 roku propozycja takiego

305

40

41 42

43

44

45

48 47

48 48 50 51

rozwiązania poniosła sromotną klęskę, wiceprzewodniczący „Solidarnoś­ ci” Lech Kaczyński uznał to za wielki sukces: „Upadla kolejna utopia” - stwierdził. (Jagienka Wilczak, Parasol z powytamywanymi drutami, „Polityka", 5 maja 1990, s. 6). Juliusz Gardawski, Robotnicy 1991, Fundacja Friedricha Eberta, Warsza­ wa 1992, s. 28. Tamże. Badania ankietowe w zakładach pracy przeprowadzone przez Artura Czynczyka i Andrzeja Chełmińskiego, streszczone przez Marca Weinsteina w osobistej rozmowie, listopad 1992. Główny wyjątek stanowiła praca w związanych z wojskiem dziedzinach technologii nuklearnej i rakietowej, w „zamkniętych miastach” na dale­ kich obszarach Związku Radzieckiego. Zob. Victor Zaslavsky, Closed Ci­ ties and the Organized Consensus, w: The Neo-Stalinist State, M.E. Sharpe, Armonk, NY 1982. Leszek Kołakowski w znanym eseju z 1970 roku, który przyczynił się do ukształtowania współczesnej opozyęji demokratycznej w Polsce, zwraca między innymi uwagę na fakt, że wykwalifikowani ro­ botnicy i pracownicy nie mogli rzetelnie i godnie wykonywać swojej pra­ cy. Zob. Leszek Kołakowski, Tezy o nadziei i beznadziejności, w: Czy dia­ beł może być zbawiony i 27 innych kazań, Znak, Kraków 2006. Oficjalna nazwa brzmi: Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „Polskie Zakłady Lotnicze Mielec”, w skrócie WSK PZL Mielec. WSK miała od­ działy w różnych miastach, z których Mielec był nąjwiększym. Dane liczbowe pochodzą z artykułu Zbigniewa Zioło, Przemiany społecz­ no-ekonomiczne, w: Mielec: Studia i materiały z dziejów miasta i regionu, t. 2, red. Feliks Kiryk, Krajowa Agencja Wydawnicza, Rzeszów 1988. Rozmówcy w tej części występują P°d pseudonimami. Ankiety z lat 1990-1994 i badanie z 1998 roku wykazują, że inżynierowie i inne osoby z wyższym wykształceniem, należący do „Solidarności” w la­ tach 1980-1981 i w połowie lat osiemdziesiątych pozostający poza OPZZ, nie wrócili do „Solidarności” po 1989 roku. Juliusz Gardawski, Członko­ wie i zakładowi liderzy związków zawodowych, w: Rozpad bastionu?, red. Juliusz Gardawski i wsp., dz. cyt., s. 116. O inżynierach w pierwszej „Solidarności”, zob. Michael D. Kennedy, Professionals, Power and Soli­ darity in Poland, Cambridge University Press, Cambridge 1991. I. Yellowitz, cyt. w: V.V. Zagladin i wsp., The International Working-Class Movement, t. 2, Progress Publishers, Moscow 1976, s. 80. Rozmowa z Wojciechem Grzeszkiem, 11 maja 1994. Wywiad z Ługoszem (pseudonim), wrzesień 1993. Co ciekawe, to czynnik płci prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego przywód­ cy związkowi w Łodzi, ośrodku przemysłu tekstylnego, byli bardziej bojo­ wi niż ich koledzy z ośrodków przemysłu ciężkiego. Nie chodziło tu o ko­ biety pracujące w fabrykach, ale o zatrudnionych tam sfrustrowanych mężczyzn, którzy przeważnie stali na czele związków. Bardziej się anga­ żowali w działalność związkową, ponieważ widzieli w tym sposób na pod­ niesienie swego statusu (potwierdzenie męskości). Mężczyznom zatrud­ nionym w podstawowych gałęziach przemysłu związek nie był do tego potrzebny, sama praca świadczyła o ich męskości. Łódzkie fabryki teks­

306

tylne nie zaliczały się jednak do panteonu gospodarki socjalistycznej, a sam ten przemysł nie miał, jak się wydawało, większej przyszłości. Nie było to jednak do końca prawdziwe. Polski przemysł lekki, ze swoimi doświadczonymi i nisko opłacanymi pracownikami, miał i nadal ma względną przewagę nad tą branżą u zachodnich sąsiadów. Jednakże w wyobrażeniu polskich robotników źródłem bogactwa mogła być tylko produkcja przemysłu ciężkiego, wytwór męskich rąk. Mężczyźni zatrud­ nieni w innych branżach nie mieli takiego poczucia własnej wartości i godności, jakie było czymś naturalnym dla Branków i Olinowiczów. Stąd zapewne ich większa bojowość. 52 Zob. David Ost, Labor, Class, and Democracy: Shaping Political Antago­ nisms in Post-Communist Society, w: Markets, States, and Democracy: The Political Economy of Post-Communist Transformation, red. Beverley Crawford, Westview Press, Boulder 1995. 53 W firmach państwowych wynikało to z faktu, że dyrekcje były bezpośred­ nio wybierane przez rady pracownicze. W zreformowanych, „skomercjali­ zowanych” przedsiębiorstwach, gdzie dyrekcję mianowały władze pań­ stwowe, wynikało to z tego, że u władzy znaleźli się dawni opozycjoniści. Sytuacja zaczęła się zmieniać wkrótce po powrocie byłych komunistów do władzy w 1993 roku. 54 Jacques Ranciere, The Nights of Labor, Temple University Press, Phila­ delphia 1989, s. 20.

6

z Świat pracy w działaniu: związki zawodowe w zakładach pracy Do tej pory była mowa o słabości unionizmu w post­ komunistycznej Polsce i wpływie tej sytuacji na polity­ kę. W tym rozdziale poddam analizie zmiany w postępo­ waniu związków zawodowych i stosunkach pracy na szczeblu zakładów. Ponieważ wzorce instytucjonalne, kiedy już raz zaistnieją, mają skłonność do utrzymywa­ nia się, obserwacja rozwoju wydarzeń w zakładach pra­ cy wiele nam powie o sytuacji robotników nie tylko obecnie, ale i w przyszłości. Tematy polityczne będę tutąj poruszał tylko po to, żeby przyjrzeć się, jak zaanga­ żowanie polityczne wpływało na pozycję pracowników w zakładzie. W ostatniej części rozdziału omówię nie­ które oznaki wskazujące na odradzanie się ruchu związ­ kowego w ostatnich latach. Rozdział zakończą rozważa­ nia teoretyczne na temat warunków powstania silnych związków zawodowych. Działalność związków zawodowych w postkomunis­ tycznej Polsce możemy podzielić na trzy okresy: 1989-1993,1994-1999 i po 2000 roku. W pierwszym okre­ sie, kiedy tworzył się dopiero model stosunków pracy w nowej epoce, „Solidarność” traktowała propagowanie reformy rynkowej, prywatyzacji i interesów firmy jako

308

swoje główne zadania na terenie zakładów pracy. (Daw­ niej związki zawodowe zajmowały się rozdzielnictwem różnych dóbr i usług, jak mieszkania, wczasy i kolonie. Rola ta szybko się skończyła, gdy tego typu działalność wyprowadzono poza zakłady pracy i utowarowiono). Sze­ regowi pracownicy przychodzili do związków ze skargami na skutki nowej polityki gospodarczej. Szukali ochrony przed zwolnieniami, skarżyli się na niskie płace (będące skutkiem zarówno legalnego podatku od wynagrodzeń, jak i niezgodnych z prawem praktyk kierownictwa, wstrzymującego ich wypłacanie), prosili o pomoc w uzys­ kaniu krótkoterminowych pożyczek lub porad praw­ nych1. Innymi słowy, chcieli, żeby „Solidarność” pełniła podstawowe funkcje związku zawodowego w zagrożonej firmie. Choć działacze związkowi popierali na ogół polity­ kę, przeciw której robotnicy protestowali, ich reakcja była dwojaka - wyjaśniali „potrzebę” takich drastycznych po­ sunięć i angażowali się w symboliczne akcje (jak „kiero­ wanie” strąjkiem), żeby pokazać, że sprawy pracowników leżą im na sercu. O reakcji przesądzał często skład kadry kierowniczej. Jeśli o potrzebie zwolnień i innych boles­ nych cięciach mówiła dyrekcja składąjąca się ze starej nomenklatury, „Solidarność” się sprzeciwiała. Jeśli to samo mówiła dyrekcja wybrana przez zdominowaną przez związek radę pracowniczą - często sama o solidarno­ ściowym rodowodzie - przyznawano, że, niestety, rozsą­ dek wymaga poświęceń. Nie znaczy to, że we wszystkich przypadkach nowe kierownictwa zakładów domagały się masowych i na­ tychmiastowych redukcji zatrudnienia. Niektóre pró­ bowały wykorzystywać fakt, że mają dużą załogę jako instrument nacisku, by uzyskać od rządu środki na re­ strukturyzację. Pozyskane w ten sposób fundusze fir­ ma wykorzystałaby do osiągnięcia większej konkuren­ cyjności, nie służyłyby one utrzymaniu zatrudnienia na

309

dotychczasowym poziomie, ale dyrekcje miały większą szansę na ich zdobycie, jeśli twierdziły, że ze względu na szczególne trudności nie mogą przeprowadzić ma­ sowych zwolnień. Taka strategia świetnie pasowała do organizacyjnych wymogów „Solidarności”. Dyrekcja i związek mogły stwarzać pozory, że opowiadąją się po stronie zwalnianych, cały czas mając wszakże na myśli przyszłość prywatyzowanej firmy po pozbyciu się zbędnych ich zdaniem pracowników. To wyjaśnia, dla­ czego w pierwszych latach nowego systemu odbywa­ ło się tak wiele wieców, demonstracji i symbolicznych „strajków” (bez przerywania pracy), co niektórzy obser­ watorzy błędnie przyjmowali za oznaki działania pręż­ nego społeczeństwa obywatelskiego. Wyjaśnia to rów­ nież, dlaczego w latach 1990-1992 tyle delegacji przybywało do Warszawy na spotkania z wyższymi urzędnikami w ministerstwach (każda z większych fab­ ryk mogła w odpowiednim resorcie znaleźć byłego ko­ legę z „Solidarności”), którym przedstawiały swoje sprawy. Sale konferencyjne były pełne gniewnych ro­ botników, przekonanych, że walczą o swoje. Tymczasem zarządząjący oraz liderzy związkowi zabiegali o fundu­ sze na restrukturyzację albo domagali się zwolnienia przedsiębiorstw z podatku od ponadnormatywnych wy­ nagrodzeń, żeby powstrzymać odpływ specjalistów. Jan Lityński, weteran „Solidarności”, który często uczestni­ czył w takich spotkaniach, reprezentując stronę ministe­ rialną, opowiada, jak to wyglądało: „Na sam przód wysu­ wali się robotnicy, którzy opowiadali o ciężkim losie, jaki ich czeka, jeśli przedsiębiorstwo nie uzyska specjal­ nej ulgi. Zauważałem, że z tyłu zawsze siedział jakiś fa­ cet, który nic nie mówił - później się okazywało, że to dyrektor”2. Robotnicy chcieli ochrony przed zwolnieniami, tym­ czasem „Solidarność” zadowalała się negocjowaniem

310

warunków zwolnień. Związki nie próbowały ich po­ wstrzymywać, stanowczo opowiadały się za zmniejsza­ niem (downsizing) firm, głównie przez redukcję za­ trudnienia. Sejm uchwalił ustawę umożliwiającą przechodzenie na wcześniejszą emeryturę kobietom w wieku 55 lat i mężczyznom w wieku lat 60, zachęcano do przyznawania grup inwalidzkich i rent mniej wykwa­ lifikowanym pracownikom z drobnymi uszczerbkami na zdrowiu. Związki podejmowały formalne rozmowy z dyrekcjami na temat procedury zwolnień. Na przykład w zakładach WSK Mielec Edward Grosz (pseudonim), inżynier z „Solidarności”, awansowany w 1990 roku na stanowisko dyrektora kadr, który miał ząjąć się zwolnie­ niami, opowiedział mi, jak wyglądały jego narady z przedstawicielami „Solidarności” i OPZZ. Mówił im, ile wymówień należy przygotować. Ustalali następnie listę pracowników do zwolnienia. „Zawsze okazywali pełne zrozumienie - podsumował Grosz swoich związko­ wych rozmówców. - Uzgadnialiśmy, jacy ludzie mają odejść i jakie stanowiska pracy należy zlikwidować. Rozmowy zawsze szły bardzo gładko. Ale na samym końcu, kiedy trzeba było podpisać protokół zgody doty­ czący procedury zwolnień, związki stawiały opór. Zga­ dzali się na wszystkie nasze propozycje, ale wiedzieli, że związkowi nie wypada otwarcie ich uznawać. Zawsze więc wyglądało tak, jakbyśmy my sami to robili, choć naprawdę było inaczej”3. Bardzo podobnie opowiadał o tym Jan Branek, przewodniczący komisji zakładowej „Solidarności”: Łatwo się było dogadać w sprawie zwolnień w 1990 roku, kiedy zasiłek dla bezrobotnych był prawie taki jak zarobek, a ludzie wierzyli jeszcze, że znąjdą nową pracę. Ale w 1991 i 1992 roku strach przed bezrobociem był już większy. Stało się jasne, że zasiłek jest minimalny i że nie ma szans na pracę, a już na pewno nie w Mielcu. I pewne sprawy negocjowaliśmy

311

z dyrektorem jednym i drugim i ustalaliśmy, kogo należałoby zwolnić. Przede wszystkim tych, którzy mają się z czego utrzymać, mąją jakieś gospodarstwo rolne, jakiś sklep pry­ watny czy dojeżdżąją gdzieś z daleka (sam koszt autobusu pochłania znaczną część pensji). Natomiast myśmy nie pod­ pisywali żadnego dokumentu ze względów czysto humanitar­ nych, bo nie mogliśmy wydać wyroku na tych ludzi4.

Z biegiem czasu związki coraz mniej się angażowały w te sprawy. Pozostawiały dyrekcji wolną rękę. W 1994 roku miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu Grosza z zakładowym kierownictwem związków zawodowych, kiedy to omawiano najbliższą rundę zwolnień. Związ­ kowców z „Solidarności” dyskusja najwyraźniej nudziła, byli gotowi zaakceptować całą listę przedstawioną przez Grosza. Ludzie z OPZZ wnieśli jedno zastrzeżenie - cho­ dziło o pozostawienie w pracy kobiety niedawno porzu­ conej przez męża. Grosz uwzględnił ich sugestię, OPZZ zaakceptował resztę listy i na tym narada się zakończyła. Negocjowanie warunków zwolnienia z pewnością nie jest pozbawione sensu, ale trudno to zaliczyć do wielkich osiągnięć związku. Do najważniejszych dokonań „Soli­ darności” w tym pierwszym okresie nie należy obrona interesów własnych członków, ale ochrona integralności firm. Podczas gdy liberałowie ostrzegali przed szkodami, jakie mogą przedsiębiorstwom wyrządzić uświadomieni klasowo pracownicy (tym uzasadniali wprowadzenie po­ datku od ponadnormatywnych wynagrodzeń), nąjwiększe zagrożenie czyhało z innej strony - było nim rozgrabienie mąjątku przez dawną elitę. „Solidarność” bardziej dbała o dobro firm niż o prawa własnych członków, ale dzięki temu nie doszło w Polsce do grabieży na taką skalę, jak w innych krajach postkomunistycznych. Z po­ wodzeniem przeciwstawiono się korupcyjnym planom spekulacyjnej prywatyzacji, jakie dotknęły sąsiednie kraje. Ponieważ jest to najbardziej rzucąjący się w oczy

312

przykład wpływu polskich związków na kształtowanie życia politycznego w okresie po upadku komunizmu, warto się temu zjawisku przyjrzeć w perspektywie po­ równawczej. Na Węgrzech kierownicy przedsiębiorstw jeszcze przed 1989 rokiem wykorzystywali założenia reformy do przejmowania mąjątku firm5. Choć i tam działały rady pracownicze, były one całkowicie zdominowane przez dyrekcje. Ci nieliczni członkowie rad, którzy nie należeli do kadry kierowniczej, mieli zobowiązania wobec oficjal­ nego związku zawodowego, który zachowywał tradycyj­ ną lojalność wobec dyrekcji. Po transformacji politycz­ nej w 1990 roku nowy rząd, powodowany ideologiczną motywacją, pragnąc zadowolić Zachód, a także potrzebu­ jąc dochodów, by zrównoważyć budżet i spłacić długi zagraniczne, przyjął program szybkiej prywatyzacji. Kie­ dy się okazało, że nie ma chętnych na wystawione na sprzedaż przedsiębiorstwa, ponieważ mało kto w kraju rozporządzał odpowiednimi oszczędnościami, państwo zwróciło się ponownie do dyrektorów, którzy przedstawi­ li własne plany prywatyzacji „prawie zawsze zaaprobo­ wane przez rząd”6. Przewidywały one przekazanie znacz­ nej części udziałów inwestorom zagranicznym, resztę zaś dotychczasowa kadra kierownicza pozostawiła sobie, obejmując ponadto nowe wysokie stanowiska w zarzą­ dach. Wywołało to powszechne niezadowolenie. Pod jego presją, a także z powodu fali bankructw, rząd musiai zezwolić na sprzedaż kolejnych przedsiębiorstw pracow­ nikom, ale zorganizowano to w taki sposób, że pakiety kontrolne pozostały w rękach kadry kierowniczej, po­ szczególni robotnicy zaś prawie nic nie otrzymali. W Rosji nomenklaturowi dyrektorzy przedsiębiorstw państwowych przejęli je w znacznym stopniu jesz­ cze przed upadkiem Związku Radzieckiego w 1991 ro­ ku. Sprzyjał temu powszechny chaos, jaki wówczas

313

zapanował. Później, chcąc zalegalizować faktyczną kon­ trolę, popierali taki program prywatyzacji, który oficjal­ nie przekazywał majątek firm związanym z nimi wta­ jemniczonym osobom. Jak piszą Clarke i Kabalina: „Program prywatyzacji ogłoszony w lipcu 1992 roku oznacza! prawie całkowitą kapitulację przed żądaniami przemysłowej nomenklatury”7. Choć w każdym przed­ siębiorstwie sposób prywatyzacji zależał formalnie od decyzji załogi, pod nieobecność niezależnej reprezenta­ cji pracowników dyrekcja mogła tak manipulować prze­ pływem informacji, żeby uzyskać pożądane rezultaty i zapewnić sobie dalszą dominację. Pracownicy także otrzymali akcje, ale w następnych latach zarządząjący nakłonili ich do sprzedaży po cenach nominalnych. Słu­ żyła temu polityka niskich wynagrodzeń oraz wstrzy­ mywanie wypłat - często jawnie praktykowane po to, żeby pracownicy wyzbywali się akcji, byle tylko uzys­ kać gotówkę na bieżące potrzeby. Skutkiem tego było prawie całkowite wywłaszczenie ludzi pracy i ogromne ich zubożenie na początku lat dziewięćdziesiątych. W Czechosłowacji prywatyzacja i uwłaszczenie elit od­ bywały się nieco bardziej okrężną drogą. Stara nomenkla­ tura nie miała przewagi na starcie, ponieważ przed 1989 rokiem nie rozpoczęto prawdziwej reformy gospodarczej. Nowy rząd szybko ogłosił szumnie zapowiadany plan prywatyzacji, który z pozoru uwłaszczał zwykłych obywa­ teli. Plan zakładał rozprowadzenie wśród wszystkich oby­ wateli kuponów, które mogliby później inwestować w wy­ brane przedsiębiorstwa. Tak według jego autorów miałby wyglądać program ludowego kapitalizmu. Jednakże większość ludzi, źle poinformowanych i nieobeznanych z funkcjonowaniem giełdy, zarabiających jeszcze gorzej niż mieszkańcy sąsiednich krąjów, szybko sprzedała swo­ je kupony prywatnym funduszom inwestycyjnym. Jak ujawniła seria skandali, które wybuchły w połowie lat

314

dziewięćdziesiątych, większość tych „prywatnych” fun­ duszy kontrolowały w rzeczywistości państwowe banki. Powstała więc sytuacja, w której większość tak zwanych firm prywatnych - Republika Czeska chełpiła się najwyż­ szym odsetkiem prywatnych firm w całym regionie - na­ leżała w istocie do instytucji państwowych i znajdowała się pod kontrolą nielicznej grupy ściśle powiązanej z ban­ kami, partiami politycznymi i aparatem państwowym. Robotnicy i inni obywatele zostali, jak się okazało, na samym początku pozbawieni należnych praw. We wszystkich tych przypadkach procesy skorumpo­ wanej prywatyzacji mogły się odbyć, ponieważ w zakła­ dach pracy zabrakło aktywnego, pewnego siebie związku zawodowego, niezależnego, a przy tym nieufnego wobec starej nomenklatury. „Solidarność”, która te właśnie ce­ chy posiadała, nie dopuściła, żeby w Polsce powtórzyło się to, co w innych krąjach regionu. Od samego początku sprzeciwiała się próbom pospiesznej prywatyzacji, w re­ zultacie której dotychczasowe kierownictwo mogłoby przejąć kontrolę nad przedsiębiorstwami. Była to jedyna dziedzina, w której zakładowe struktury „Solidarności” wypowiedziały posłuszeństwo byłym przywódcom związ­ ku piastującym obecnie funkcje rządowe. Na początku 1990 roku ci ostatni apelowali, żeby pań­ stwo przejęło od rad pracowniczych faktyczną kontrolę nad majątkiem przedsiębiorstw, by przygotować szybką prywatyzację8. Krajowe kierownictwo związku skłonne było zaakcep­ tować ten pomysł, ale działacze w zakładach pracy, któ­ rzy właśnie uzyskali decydujące wpływy, nie chcieli się tak łatwo wyrzec władzy, jaką dawała możliwość kontroli. Nie sprzeciwiali się prywatyzacji (w poprzednich rozdzia­ łach wykazałem, że było wprost przeciwnie), ale chcie­ li zagwarantować, żeby jej beneficjentem nie stała się dawna nomenklatura. Dlatego „Solidarność” na początku 315

1990 roku inicjowała organizowanie wyborów do rad pra­ cowniczych i nowych zarządów. Wysuwała własnych kan­ dydatów na kierownicze stanowiska i zaciekle zwalczała dotychczasową kadrę, która w jej ocenie niedostatecznie sprzyjała reformie. Po wyborze nowych władz związek starał się dopilnować, żeby wprowadziły firmę na nowy rynek, nie przywłaszczając sobie jej majątku. Innymi słowy, „Solidarność” przyjęła na siebie rolę kontrolną - nie kierowała przedsiębiorstwem, ale uważnie nadzoro­ wała, co się w nim dzieje. Był to jedyny znaczący przykład sprzeciwu zakładowych struktur związku wobec postula­ tów solidarnościowego rządu dotyczących reformy. Prywatyzacja w Polsce trwała więc dłużej niż w sąsied­ nich krajach; nie doszło też do uwłaszczenia nomenklatu­ ry w takim stopniu, jak w tych państwach. Większość polskich firm sprywatyzowano dopiero po wyeliminowa­ niu nomenklaturowej elity, którą rady pracownicze w gło­ sowaniu odsunęły od kierowniczych stanowisk, kiedy przedsiębiorstwa należały jeszcze do państwa. Nąjczęściej prywatyzacja odbywała się poprzez tzw. likwidację. Pole­ gało to na formalnym rozwiązaniu przedsiębiorstwa, po czym państwo, w charakterze formalnego właściciela, wynajmowało jego majątek dotychczasowym pracowni­ kom. Przedsiębiorstwo stawało się spółką pracowniczą. Udziałów nie rozdzielano jednak równo. Socjolog pracy Juliusz Gardawski pisze, jak to się przeważnie odbywało: „Jedną czwartą akcji otrzymuje przeważnie elita złożona z kilkunastu osób zaliczających się do kadry kierowniczej i rady nadzorczej, podczas gdy dziesięciokrotnie liczniej­ sza grupa pracowników dostaje połowę akcji. Ponadto elita ma ich z czasem coraz więcej, a pracownicy coraz mniej”9. Solidarność nie oponowała, kiedy mąjątek pry­ watyzowanych przedsiębiorstw trafiał w ręce nowej elity, stanowczo się natomiast sprzeciwiała, kiedy trafiał do starej.

316

Inną dominującą formą prywatyzacji, zwłaszcza wiel­ kich zakładów przemysłowych (likwidacja dotyczyła przeważne małych i średnich firm), było przekształcanie ich w spółki Skarbu Państwa, czyli komercjalizacja - pań­ stwo starało się sprzedać udziały strategicznemu nabyw­ cy. Oznaczało to oczywiście rozwiązanie rady pracowni­ czej i przejęcie kontroli przez państwo, czyli dokładnie to, z czym związki walczyły w 1990 roku10. Ale w 1992 roku ząjmowały już bardziej ugodową postawę, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, rząd zgodził się znieść w sprywa­ tyzowanych firmach podatek od ponadnormatywnych wypłat wynagrodzeń, a spółki Skarbu Państwa, choć znąjdowały się pod bezpośrednią państwową kontrolą, uważano z ideologicznych względów za przedsiębiorstwa prywatne11. Popiwek był najbardziej znienawidzonym (i kwestionowanym) elementem planu Balcerowicza, po­ nieważ uniemożliwiał dyrekcjom wypłacanie rynkowych wynagrodzeń nawet wysoko wykwalifikowanym pracow­ nikom w świetnie prosperujących firmach, z tego też powodu, mąjąc widoki na jego zniesienie, wiele zdomino­ wanych przez związki rad pracowniczych zaakceptowało kontrolę państwa. Po drugie, większość rad pracowni­ czych zdążyła przeprowadzić wybory nowych dyrekcji, związki nie obawiały się już więc, że popierana przez państwo prywatyzacja faworyzuje nomenklaturę. Mogła wzbogacić nową kadrę zarządzającą i nową elitę, ale lu­ dzie z „Solidarności”, którzy nie byli ani przeciwnikami iynku, ani zwolennikami egalitaryzmu, tylko antykomunistami, uważali, że jest to w porządku.

Ostatecznie - co było do przewidzenia - ani robotni­ cy, ani związki wiele na tym wszystkim nie skorzystali. Z jednej strony polskie związki zawodowe, hamując uwłaszczenie nomenklatury, jako jedyne w całym bloku

317

postkomunistycznym (włącznie z krąjami Azji, które odrzuciły wszystkie elementy komunizmu z wyjątkiem nazwy) wywarły istotny wpływ na proces prywatyzacji. Z drugiej strony pojawiło się wielu nowych dyrektorów i nowych właścicieli, w tym także członków dawnej soli­ darnościowej opozycji, którzy często zajęli postawę bar­ dziej antypracowniczą niż dawna nomenklatura. Prze­ prowadzone w 1998 roku badanie, które objęło ponad 200 przedsiębiorstw z różnych sektorów gospodarki, wykazało, że 20 procent dyrektorów należało w 1980 ro­ ku do „Solidarności”, a 10 procent działało w podzie­ miu 12. Odsetek ten był dwa razy wyższy wśród dyrekto­ rów co najmniej czterdziestoletnich, czyli takich, którzy mogli być członkami pierwszej „Solidarności”. Pod żadnym względem nie byli pracownikom bardziej przy­ chylni od pozostałych, a często - jeszcze gorsi. Historie można przytaczać bez końca. Przekonaliśmy się już na przykładzie działaczy związkowych z Mielca - jedni pozostali w fabryce, inni zrobili kariery poza nią - że robotnicy podziwiali tych, którzy zostali biznesmena­ mi, ale podziw nie był odwzajemniony. Weźmy przykład działacza „Solidarności” z radomskiej wytwórni telefonów RWT, kolosa przemysłowego z epoki komunistycznej - to tutąj wytwarzano kiedyś telefony dla gabinetów kremlowskich. Po załamaniu się rynku radzieckiego wytwórnia podupadła. Stała się spółką Skarbu Państwa, po czym - zgodnie z typowym modelem prywatyzacji wielkich przedsiębiorstw-wydzielono z niej odrębne spółki. Pra­ cownicy ucieszyli się, kiedy prezesem jednej z nich, narzędziowni Pronar, został Grzegorz Kurbiel, niegdyś dzia­ łacz „Solidarności” w RTW. Był to przykład popieranej przez nich prywatyzacji nieprowadzącej do uwłaszczenia nomenklatury. Usadowiwszy się na nowym stanowisku, Kurbiel stwierdził jednak, że związek jest w firmie niepo­ trzebny. Nic sobie nie robiąc z obowiązującego prawa,

318

zabronił korzystania z zasobów firmy do potrzeb działal­ ności związkowej, a od pracowników wymagał, żeby nie chodzili na zwolnienia, nawet jak byli chorzy. Kiedy związ­ kowcy protestowali przeciw takiemu postępowaniu, uznał, że bronią leni i obiboków13. Posiuchąjmy jeszcze Jarosława Mroczka, jednego z przywódców Międzyzakładowego Komitetu Strajko­ wego w Szczecinie w 1980 roku - był to wówczas głów­ ny, poza Gdańskiem, ośrodek robotniczego oporu. W 1988 roku Mroczek założył własną firmę projektują­ cą systemy nawigacyjne i programy komputerowe dla statków, które kiedyś budował. W firmie nie ma związ­ ków zawodowych, czym Mroczek, rozmawiąjąc z „Ga­ zetą Wyborczą” w dwudziestą rocznicę strajków, na­ prawdę się szczyci. Jak wyjaśnić brak związków w firmie kierowanej przez dawnego bohaterskiego bo­ jownika o prawo do ich tworzenia? „Bo tu pracują lu­ dzie rozumni” - stwierdza Mroczek14. Czy zwalniał or­ ganizatorów związków z pracy, jak to się gdzie indziej zdarzało, czy też załoga, składająca się w większości ze specjalistów, uważała po prostu, że nie są potrzebne? „Gazeta” już tego nie zgłębia, co samo w sobie nie jest zaskakujące: kilkanaście lat po triumfie „Solidarności” związków nie było nawet w „Gazecie Wyborczej” Ada­ ma Michnika15. Dyrekcje spółek pracowniczych nie lepiej traktowały zatrudniony w nich personel. W praktyce bowiem, jak dowiódł Gardawski na podstawie badań przeprowadzo­ nych w latach 1991-1994, wykup przedsiębiorstw przez pracowników „umocnił tylko pozycję dyrektorów”18, któ­ rzy przeważnie inicjowali ten proces. W jego wyniku dostawała im się większość udziałów oraz demokratycz­ ny mandat na dowolne poczynania. Niektórzy z reforma­ torów opowiadali się za wykupem pracowniczym właśnie dlatego, że dzięki niemu kadra zarządzająca zyskiwała

319

tak mocną pozycję. Jeden z głównych neoliberałów z So­ juszu Lewicy Demokratycznej dowodził, że sprzedaż fir­ my pracownikom jest równoznaczna z przekazaniem jej w ręce silnych, popularnych zarządców, którzy potrafią zdynamizować proces prywatyzacji, a zarazem udarem­ nić potencjalny opór ze strony załogi17. Zdaniem innego obserwatora „teza o bardziej ludzkiej, szlachetniejszej i dąjącej poczucie współuczestnictwa formie prywatyza­ cji, jaką mają być spółki pracownicze, jest kolejnym mi­ tem” 18. Pewien pracownik takiej firmy wyraził się na­ stępująco: „To feudalizm! Jak coś ci się nie podoba, zaraz cię wysiudąją. Mogą zrobić z nami, co im się żyw­ nie podoba, i robią”19. Polscy pracownicy woleli z początku rodzimych szefów od zagranicznych, ale wszystko wskazuje na to, że cudzo­ ziemcy traktowali ich z większym szacunkiem, przynaj­ mniej w pierwszych latach po upadku komunizmu. Pod­ czas gdy zarządząjący w polskich firmach preferowali ręczne sterowanie personelem i motywowali go wyłącz­ nie za pomocą finansowych nagród lub kar, zagraniczni menedżerowie w większym stopniu współpracowali z za­ łogą, zgodnie z postfordowskim stylem, popularnym w elitarnych zakładach przemysłowych na Zachodzie. Dla polskich kierowników zatrudnionych w zagranicz­ nych firmach było to często objawienie. „Myślałem, że należy traktować robotników o tak - stwierdził pewien polski dyrektor, wiercąc prawym kciukiem we wnętrzu lewej dłoni. - Teraz się przekonuję, że trzeba z nimi rozmawiać, wyjaśniać im różne sprawy, przekonywać ich”20. Z badań przeprowadzonych w 1998 roku wynika, że związki zawodowe sześciokrotnie częściej powstawały w nowych firmach z kapitałem zagranicznym niż z kapi­ tałem polskim21. Jak na ironię położenie pracowników w firmach za­ granicznych często się pogarszało, ponieważ polscy

320

związkowcy nie chcieli się zbytnio afiszować. Innymi słowy, umiarkowanie przynosiło często szkodliwe skut­ ki. Zachodni biznesmeni miewali z początku lepsze sto­ sunki z polskimi pracownikami, ponieważ spodziewali się bojowej postawy związkowców. Dziesięciolecia kon­ fliktów w sferze pracy nauczyły wielonarodowe korpora­ cje, że pracownikami da się zarządzać jak należy wyłącz­ nie poprzez negocjacje i okazywanie ludziom szacunku. Istotne jest jednak to, że nauka ta przyszła paradoksal­ nie dzięki konfliktom. W kooperatywnym stylu zarządzania zakłada się, że robotnicy są gotowi bronić się przed kapitalistami. Punktem wyjścia jest założenie, że stanowią oni siłę. Tymczasem polscy robotnicy wkroczyli w epokę postkomunistyczną z przekonaniem, że praw­ dziwi właściciele są dobrzy, ponieważ rozumieją, iż dobra praca musi być stosownie nagradzana. Wynika z tego, że jeśli robotnicy chcą być dobrze opłacani i szanowani, po­ winni tylko stosować się do wskazówek kierownictwa i ciężko pracować. Nie muszą organizować się w związki, wchodzić w konflikty z dyrekcją ani podejmować żad­ nych innych działań, jakie były niezbędne w czasach wal­ ki z komunizmem. Przypomnijmy, że ankietowani przez nas związkowcy stwierdzali, iż związki i pracownicy mu­ szą być aktywni w przedsiębiorstwach państwowych i spółkach Skarbu Państwa, ale nie w prywatnych, gdzie - według ich przekonania - racjonalna zachłanność zmu­ sza właścicieli do wypłacania wysokich pensji. Jak po­ wiedział mi pewien górnik: „Jeśli właściciel dba o włas­ ny interes, będzie też dbał o interes robotnika”22. Rzecz jasna międzynarodowy kapitał w dobie globalizacji ina­ czej pojmuje racjonalne postępowanie na rynku. Innymi słowy, cudzoziemcy spodziewali się, że związki będą się zachowywać tak jak te, które znali z własnego doświadczenia, robotnicy zaś oczekiwali od zagranicz­ nych właścicieli działania zgodnego z ich wyobrażeniami.

321

Nie potrzeba odwzorowywania według modeli z teorii gier, żeby sobie uświadomić, że tak odmienne oczeki­ wania i zachowania musiały zawieść wszystkich. Nąjlepiej wyłożył to przedstawiciel amerykańskiej firmy chemicznej, która przejęła polską fabrykę: Wszyscy znaliśmy i szanowaliśmy „Solidarność”. Spodzie­ waliśmy się, że będzie trudnym partnerem w negocjacjach - nic dziwnego, to przecież „Solidarność”. Tymczasem oka­ zało się, że potraktowali nas niemal jak zbawicieli, oczeku­ jąc, że sami z siebie zachowamy się tak, żeby było to po ich myśli. Ale my nie wiedzieliśmy, jak postępować, ponieważ nie mieliśmy pojęcia, czego chcą. Musieliśmy sami wytyczyć i narzucić reguły. Po jakimś czasie usłyszeliśmy narzekania, ale przecież na samym początku nie było z kim negocjować. Nikt nam nie powiedział, żeby tego czy tamtego nie robić. Spodziewali się, że spodoba im się wszystko, co zrobimy23.

Ten opis demobilizacji ludzi pracy dokonanej przez nich samych uzupełnią relacje z dwóch spotkań. Pierw­ sze odbyło się w 1994 roku, kiedy z Weinsteinem przepro­ wadzaliśmy ankietę w zakładach pracy. Rozmawialiśmy ze związkowcem z „Solidarności” zatrudnionym w firmie, którą niedawno sprzedano zagranicznemu kapitałowi. Na pytanie, czy w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy odby­ ły się w firmie jakieś strąjki, odpowiedział: „O tak, dużo”, ale nie umiał wyliczyć, ile ich było. Zaskoczyło nas, że nie potrafi udzielić dokładniejszej odpowiedzi na temat wy­ darzeń tak niezwycząjnych w miejscu pracy, więc nalega­ liśmy: „Naprawdę nie wie pan, ile było przerw w pracy?”. Na co odparł: „Przerwy w pracy?! Poważnie mówicie? Tu już nie ma żadnych przerw w pracy, to prywatna firma!”. To bardzo wymowna anegdota. Po pierwsze, ukazuje, jak jednoznaczne z pozoru pojęcia mąją różne znacze­ nie w warunkach kapitalizmu zachodniego i postkomu­ nistycznego. Związkowiec zaraz nam wyjaśnił, co miał na myśli, mówiąc o wielu strąjkach - chodziło o to, że

322

związek wywieszał flagi i transparenty w swoim biurze i na bramie zakładu, żeby w ten sposób wyrazić popar­ cie dla postulatów politycznych i akcji protestacyjnych ogłoszonych przez krajówkę w Gdańsku. „Strajk” ozna­ czał publiczne zamanifestowanie solidarności24. Istot­ niejszy jest jednak fakt, że nawet bojowy związkowiec, gotów nieraz poderwać załogę do strąjku, tak po prostu i bez wahania wierzy, iż własności prywatnej nie można się sprzeciwiać, a państwowej - można. W jego pojęciu posiadacze, przez sam fakt posiadania własności, zys­ kują prawa i szacunek, których nie może podważyć na­ wet załoga przynoszącego zyski przedsiębiorstwa. Drugie spotkanie odbyło się w 1993 roku w warszaw­ skiej siedzibie „Solidarności”. Działaczka związkowa opowiadała mi o prywatnych firmach w regionie, z któ­ rych wiele nie pozwala na organizowanie związków. Są to przeważnie małe i średnie firmy, nie sprywatyzowa­ ne, ale nowo powstałe. „Każdy, kto zaczyna mówić o związkach, zostaje wyrzucony - powiedziała z przeję­ ciem - choć jest to niezgodne z prawem”. Poprosiłem, żeby podała mi nazwy tych firm albo telefony osób zwol­ nionych z powodu zainteresowania związkami. Spo­ dziewałem się, że chętnie spełni moją prośbę, choćby w nadziei, że nadam rozgłos rażącej niesprawiedliwo­ ści. Tymczasem moja rozmówczyni wzbraniała się. „To nowe firmy - powiedziała - nie chcę im w żaden sposób zaszkodzić”. Nawet w sytuacji, gdy firmy uniemożli­ wiały zakładanie związków, przedstawicielka „Solidar­ ności” poczuwała się przede wszystkim do lojalności z przedsiębiorcami. Chciałaby, żeby pozwolili na dzia­ łalność związkową, ale przede wszystkim nie chciała szkodzić biznesowi, a taki skutek miałoby, jej zdaniem, upublicznienie jego nagannych praktyk. Prywatny ka­ pitał należało popierać, nawet jeśli nie wspierał związ­ kowców.

323

W tym pierwszym okresie działalność „Solidarności” w miejscu pracy przyczyniła się do stworzenia nowej, elitarnej klasy, mniej niż w innych krąjach powiązanej ze starą nomenklaturą. „Siłę” związku wykorzystano jednak nie w interesie związków czy pracowników, ale reformatorskich koncepcji, które dla samych robotni­ ków niewiele znaczyły.

Upolitycznienie i osłabienie wpływu związku W latach 1994-1999 nastąpiło całkowite upolitycznie­ nie „Solidarności” w skali ogólnokrajowej i zanik struk­ tur związkowych w zakładach pracy. Były to dwie stro­ ny jednego medalu: liczba członków szybko spadła, a wpływy osłabły, kiedy „Solidarność” krajowa przesta­ ła się zajmować sprawami zakładowymi. W rozdziale 3 była już mowa o tym, że ściśle polityczna faza w dziejach „Solidarności” rozpoczęła się wkrótce po wyborach parlamentarnych 1993 roku, zakończonych zwycięstwem postkomunistycznego Sojuszu Lewicy De­ mokratycznej i porażką chrześcijańskich oraz narodo­ wych konserwatystów, których partie nie przekroczyły progu wyborczego. W sytuacji, gdy rozdrobniona prawica potrzebowała nowego jednoczącego elementu, przewod­ niczący związku Marian Krzaklewski zaproponował usługi „Solidarności”. Wybory „uratowały” ją jako siłę polityczną, ze szkodą dla jej ewolucji jako związku zawo­ dowego. Pierwsza poważniejsza oznaka wskazująca na nowy zakres zainteresowań „Solidarności” pojawiła się wios­ ną 1994 roku, kiedy kierownictwo krajowe próbowało przekształcić niewielki strąjk górników w falę strajków, która miała ogarnąć cały kraj. Górnicy z kopalń niskiej jakości węgla brunatnego protestowali przeciw ich po­

324

łączeniu w holdingi, co nieuchronnie doprowadziłoby do serii zbiorowych zwolnień. Kiedy solidarność z gór­ nikami ogłosiło kilka pobliskich zakładów pracy, włą­ czyło się krajowe kierownictwo „S”. Krzaklewski nie próbował jednak ukrywać, że ma na celu coś innego niż wymuszenie ustępstw: „chodzi nie tylko o realizację wysuniętych postulatów, ale i o ustrój państwa”25. Przewodniczący „Solidarności” wezwał do przepro­ wadzenia ogólnokrajowego strajku na początku mąja, ale spotkał się z niewielkim odzewem, nawet w przed­ siębiorstwach państwowych na przemysłowym Śląsku.

Nie przyłączył się ani jeden zakład z Wrocławia, a w po­ bliskim Wałbrzychu, którego cała gospodarka, oparta na górnictwie, zagrożona była upadkiem, zaledwie osiem przerwało pracę na godzinę. Poza regionem do strajku dołączyła właściwie tylko Łódź, której sytuacja gospodarcza była naprawdę tragiczna26. Szeregowi związkowcy dawali „Solidarności” do zrozumienia, że nie chcą być wykorzystywani do mętnych celów poli­ tycznych, że nie łączą swoich losów ze starymi sekto­ rami przemysłowymi. Mają inne problemy, z których większość dotyczy ich sytuacji w sprywatyzowanych fir­ mach. Związek nie chciał słuchać. Przeciwnie, przy każdej nadarzającej się okazji kierownictwo krajowe podkreś­ lało, że chodzi mu właśnie o podważenie politycznego, a nie gospodarczego systemu. Weźmy na przykład has­ ło, jakie widziałem na pokaźnym transparencie ekspo­ nowanym podczas ogólnokrajowej demonstracji zorga­ nizowanej przez „Solidarność” w Warszawie pod koniec mąja 1994 roku: Menedżerowie w Europie = dobrobyt Menedżerowie w Polsce = wyzysk

325

Związek ponownie potwierdzał, że przyczyną gospo­ darczych problemów Polski jest tożsamość nowej klasy panującej. Kapitalizm to system dobry i pożądany pod warunkiem, że nie wprowadzają go byli komuniści. Choć masy członkowskie nie okazywały entuzjazmu, Krzaklewski skoncentrował się wkrótce wyłącznie na polityce. Jak już wcześniej zauważono, umożliwiła to organizacyjna słabość prawicowych partii o solidarnościo­ wym rodowodzie. Nie miały prawdziwej bazy organizacyj­ nej, funkcjonowały głównie w postaci gadających głów na telewizyjnym ekranie. Po klęsce w wyborach do parla­ mentu ich przywódcy zaczęli z utęsknieniem spoglądać w stronę związku, który miał gotową siatkę działaczy i mnóstwo różnych zasobów (etatowi funkcjonariusze, biuletyny zakładowe, dostęp do prasy) do wykorzystania w całym krąju. Krzaklewski, człowiek o ogromnych ambi­ cjach politycznych, chętnie wyświadczył im przysługę. W1996 roku nie szczędził już starań, żeby przekształcić związek w organizacyjne zaplecze Akcji Wyborczej Soli­ darność. Kiedy w czerwcu 1996 roku jeden z nąjbliższych współ­ pracowników Krzaklewskiego, przewodniczący Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego Marek Kempski, wystę­ pował na krajowym zjeździe delegatów „Solidarności”, zaczął od słów: „Proszę państwa - po czym sam sobie przerwał: - Chcialbym powiedzieć: «Panie Marszałku, panowie posłowie», ale na to musimy jeszcze pocze­ kać”27. Ponad miesiąc później, podczas obchodów szes­ nastej rocznicy powstania „Solidarności”, Krzaklewski przemawiał już prawie wyłącznie jak przywódca politycz­ ny: „Spotykamy się tutaj nie tylko jako Niezależny Sa­ morządny Związek Zawodowy «Solidarność», ale jako Solidarność Narodowa, solidarność ducha”. Stwierdził, że Polska stawi czoło potężnemu wrogowi - nie jest nim rynek, ale „iynkowo-komunistyczny system”, reprezen­

326

towany przez państwo, którego ideologizacja powoduje „konfrontację z tą częścią społeczeństwa, która uznąje wartości chrześcijańskie i katolickie tradycje narodowe”. Naród musi zagwarantować, żeby nie doszło do legaliza­ cji przerywania ciąży, ponieważ: „Nie może być solidarno­ ści prawdziwej, pracowniczej z człowiekiem, gdy nie ma solidarności z życiem”. Powinien działać na rzecz jak najszybszego wprowadzenia w życie „lustracji i dekomu­ nizacji” oraz postawienia przed sądem urzędników pań­ stwowych wyprzedąjących cudzoziemcom mąjątek naro­ dowy - tożsamość nabywcy okazuje się bardziej istotna niż wyprzedaż majątku. Pod koniec wezwał do przyłącza­ nia się do Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie był to apel skierowany do wszystkich - ze szczególnym uznaniem wyraził się o „ruchach na rzecz obrony życia i Rodzinie Radia Maryja”, ale przeciwnikom całkowitego zakazu aborcji oraz konstytucji opartej na wartościach chrześci­ jańskich zalecił trzymać się z dala28. Skupienie na działalności politycznej odbiło się nieko­ rzystnie na pracy związkowej. Jak już odnotowano, spon­ sorowany przez AFL-CIO program szkoleniowy dotyczący rekrutacji nowych członków szybko zwolnił tempo. Ja­ nusz Tomaszewski, przywódca związkowy z Łodzi, koor­ dynator działań „Solidarności”, doprowadził faktycznie do wycofania się związku z tego projektu - wysiłki skon­ centrowano na mobilizacji politycznej29. Rozbudowa bazy społecznej w zakładach pracy zeszła na drugi plan, naczel­ nym zadaniem stało się propagowanie politycznego pro­ gramu prawicy. Zbliżały się wybory do parlamentu i kie­ rownictwo krajowe zwróciło się do działaczy na szczeblu lokalnym, żeby mobilizowali związkowców dla AWS. Przez jakiś czas dyrektywy z centrali dotyczyły prawie wyłącznie spraw politycznych. Lokalni działacze reagowa­ li na ogół ostrożnie. Nąjwiększego poparcia udzielali ci nąjbliżsi pod względem geograficznym śląskiej bazie

327

Krzaklewskiego, spodziewąjąc się być może, że ewen­ tualne zwycięstwo otworzy przed nimi drogę kariery poli­ tycznej. Ci z dalszych zakątków kraju byli zdania, że zaangażowanie polityczne raczej nie przyniesie korzyści ani im samym, ani członkom ich organizacji i że niewiele ma wspólnego z codziennymi problemami, jakim stawiąją czoło. Reakcje szeregowych członków związku były różne - od obojętności do pogardy. Stara baza robotnicza „Solidarności” nie zastosowała się podczas wyborów w 1993 i 1995 roku do wskazówek związku - najpierw Sojusz Lewicy Demokratycznej, a później jego kandydat Aleksander Kwaśniewski zdobyli poparcie części elek­ toratu obawiającej się bezrobocia30. W programie AWS nie było na ten temat mowy, nic więc dziwnego, że Akcja nie zdołała odzyskać poparcia tej części społeczeństwa. Wygrała co prawda, zdobywając prawie 34 procent gło­ sów, ale nie pozyskała większości głosów pracowniczego elektoratu, który podzieliła z SLD31. Krzaklewski, podobnie jak siedem lat wcześniej Wa­ łęsa, zajął się nominacjami na najwyższe stanowiska państwowe. Mianował premiera, nadzorował formowa­ nie rządu, po czym wycofał się za kulisy, pozostając przewodniczącym związku32. Powołał wyklinanego jesz­ cze nie tak dawno Leszka Balcerowicza na stanowisko ministra finansów (warunek ten postawił koalicyjny partner Unia Wolności), a czołowi przywódcy związko­ wi dostali posady ministerialne i w terenowej administ­ racji. Marek Kempski został wojewodą śląskim, a To­ maszewski w uznaniu swych zasług - ministrem spraw wewnętrznych. Dojście do władzy pogorszyło tylko sytuację zakłado­ wych struktur związku. Jak się miały zachować, jak re­ agować na niepopularne reformy realizowane przez AWS? Nowy rząd zajął się jednocześnie reformą służby zdrowia, systemu zabezpieczeń społecznych, edukacji

328

i administracji lokalnej. Większość bazy związkowej po­ czuła się w najlepszym razie wyalienowana, w najgor­ szym - zdradzona. Na przykład reforma służby zdrowia okazała się katastrofą na wszystkich frontach. Została wprowadzona bez odpowiedniego przygotowania, sku­ tek był taki, że tysiące pacjentów zostały pozbawione leczenia, a miliony ludzi nie wiedziały, dokąd się zwró­ cić w podstawowych sprawach związanych z ochroną zdrowia - pozostawały oczywiście placówki prywatne, ale wielu ubogich pracujących nie było stać na korzys­ tanie z ich usług. Protestowali lekarze, którym prywa­ tyzacja przyniosła niewiele pożytku. (Na przykład anes­ tezjolodzy, niemający możliwości uprawiania swojego zawodu w prywatnych gabinetach, przeprowadzili sześ­ ciotygodniowy strajk). Tymczasem prasa rozwodziła się na temat mianowanych z politycznego nadania urzędni­ ków nowych regionalnych kas chorych, świetnie wyna­ gradzanych i zasiadąjących w luksusowych gabinetach. Reforma ubezpieczeń społecznych zakładała ryzykowną prywatyzację systemu emerytalnego, reforma systemu oświaty zagroziła etatom nauczycieli, a reforma administ­ racyjna, choć zmniejszyła liczbę województw z czterdzie­ stu dziewięciu do szesnastu i mogła usprawnić działa­ nie biurokracji, zraziła wielu zwolenników AWS z małych miast. Krótko mówiąc, „Solidarność”, znalazłszy się u wła­ dzy, sprawiała wrażenie, jakby nauczyła się od Unii Wol­ ności nie tego, co należało: wprowadziła ustawy, które nieźle się prezentowały i odpowiadały życzeniom zachod­ nich instytucji finansowych, ale nie przejmowała się ich konsekwencjami dla społeczeństwa. Rząd AWS przyjął wkrótce surową ustawę o lustracji (jak na ironię, jedną z jej pierwszych ofiar padi mini­ ster spraw wewnętrznych Janusz Tomaszewski). Bar­ dzo wzrosło publiczne znaczenie Kościoła. Jednakże w kwestiach bytowych i dotyczących zakładów pracy

329

nowy rząd nie miał dosłownie nic do zaoferowania. Choć wielu działaczy „Solidarności” objęło rządowe posady, stosunki ze zorganizowanym światem pracy w istocie się pogorszyły. AWS, która uważała się za przedstawi­ cielstwo ludzi pracy - tak jak pierwszy rząd solidarno­ ściowy (a przedtem ekipy komunistyczne) - i chciała za wszelką cenę zapewnić Zachód, że można na niej po­ legać, nie widziała powodów do podejmowania poważ­ nych negocjacji ze związkami zawodowymi. Na przykład Komisja Trójstronna szybko uległa atrofii, ponieważ przedstawiciele strony rządowej byli gotowi tylko do wyjaśniania podjętych już decyzji, a nie negocjowania porozumień. W 1999 roku OPZZ całkiem już bojkotował jej posiedzenia, a nawet „Solidarność” rozumiała, dla­ czego tak jest. „Nie dziwię się, że OPZZ już się nie po­ kazuje” - powiedziała mi Ewa Tomaszewska, posłanka z ramienia „Solidarności” i członkini Komisji. Stało się tak z powodu „arogancji ministrów - «naszych» mini­ strów - którzy przychodzą na spotkania i oznąjmiąją «oto nasza propozycja, możecie ją przyjąć lub odrzucić. Nie będę tracić czasu na rozmowy z wami»”. Inny członek Komisji wspominał: „Ze strony każdego rządu były ob­ strukcje w funkcjonowaniu Komisji Trójstronnej, nąjgorzej jest jednak za ostatniego rządu”. Dwoje polskich socjologów badąjących załamanie się dialogu społeczne­ go podaje, że wszyscy ankietowani przez nich działacze Solidarności obarczali rząd AWS-UW winą za wycofanie się OPZZ33. W zakładach pracy związki zawodowe szybko traciły członków i wpływy. Czworo wybitnych polskich socjo­ logów pracy w szczegółowym studium, będącym wy­ nikiem badań przeprowadzonych w ponad 200 zakła­ dach z siedmiu różnych działów gospodarki, doszło do wniosku, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych związki zawodowe ulegały zarówno „erozji”, jak i „marginaliza­

330

cji”34. W ponad połowie miejsc objętych badaniem w ogó­ le ich nie było, funkcjonowały jeszcze na ogół w wielkich, starych przedsiębiorstwach państwowych oraz w sferze budżetowej (zwłaszcza w oświacie), liczba ich natomiast malała w firmach niewielkich, sprywatyzowanych i bar­ dziej związanych z technologią. Nawet tam, gdzie związ­ ki działały, Gardawski i jego współpracownicy przeko­ nali się, że ich wpływ osłabł, wysuwały coraz bardziej umiarkowane żądania, a zarówno pracownicy, jak i pra­ codawcy uważali je za prawie bezsilne. Niewiele mogły zdziałać w sprawie zwolnień zbiorowych, nie należały nawet do głównych organizatorów skarg - z konkretnym problemem pracownicy zwracali się raczej do bezpośred­ nich przełożonych niż do funkcjonariuszy związkowych. Większość robotników, nawet większość członków związ­ ku, twierdziła, że „nikt” nie reprezentuje ich interesów w miejscu pracy. Tego samego zdania było trzy czwarte dyrektorów przedsiębiorstw35. Z analizy Barbary Gąciarz na temat zbiorowych stosunków pracy wynika, że takie spostrzeżenia odpowiadały stanowi faktycznemu: w wielu umowach powtarzano po prostu przepisy praw­ ne i już ustalone decyzje dotyczące całej branży. Pracow­ nicy tak niewiele na nich zyskiwali, że mało kto wiedział o istnieniu tych umów. Działacze związkowi nie starali się wykorzystać negocjacji do umocnienia pozycji pra­ cowników, była to dla nich przede wszystkim metoda utrzymania kontaktu z dyrekcją36. Jedno z ważniejszych odkryć, jakie poczynili bada­ cze, dotyczyło obniżenia się statusu związkowca. Jeśli nie liczyć wielkich firm państwowych, których i tak by­ ło coraz mniej, związki stały się przytuliskiem dla ni­ sko wykwalifikowanych i słabo wykształconych pra­ cowników. Wykwalifikowani i wykształceni odeszli, zarówno z powodów ideologicznych, jak i ze względu na własną karierę. Przestali wierzyć w związki, nie widzieli

331

dla nich politycznej potrzeby, nie uważali za odskocznię do kariery zawodowej. Tylko w niektórych wielkich pań­ stwowych zakładach wytwórczych wykształceni pracow­ nicy, często kierownicy niższego szczebla, angażowali się w działalność związkową, ale chyba dlatego, że wy­ łącznie tam, w firmach czekających na prywatyzację, można jeszcze było upatrywać w związkach drogę ot­ wierającą jakieś perspektywy. Z omawianych badań wynika, że w tych firmach, gdzie nie funkcjonowały związki zawodowe, wynagrodzenia były na ogół wyższe - głównie ze względu na charakter tych firm, bardziej zaawansowanych technologicznie. Odnotowano też jednak, iż część pracowników była skłonna dopatrywać się zależności przyczynowo-skutko­ wej między nieobecnością związku i wyższym wynagro­ dzeniem. Spodziewali się po prostu, że tam, gdzie związ­ ki działają, pensje będą niższe. Nie znaczy to, że chcieli likwidacji związków w swoich zakładach, tylko że mieli nadzieję podjąć kiedyś pracę w firmie, gdzie istnienie związków nie będzie potrzebne. Liberalna narracja „Soli­ darności”, kojarząca działalność związkową z problema­ mi gospodarczymi, okazała się bardzo skuteczna. Doszedłszy do władzy, „Solidarność” nie robiła nic, żeby zmienić poglądy ludzi pracy na te kwestie. Prze­ ciwnie, wzmacniała powściągliwy stosunek szerego­ wych pracowników do związków przez to, że niechętnie podejmowała próby organizowania ich w nowym sekto­ rze prywatnym, nawet w wielkich firmach zagranicz­ nych, które tradycyjnie współpracowały ze związkami. Przytoczę pouczającą anegdotę. W listopadzie 1998 roku byłem na otwarciu nowoczesnego zakładu produkcyjne­ go GM Opla w Gliwicach, śląskim mieście dotkniętym depresją gospodarczą. Choć fabryki Opla w Niemczech były uzwiązkowione, tutaj „Solidarność” trzymała się z daleka od załogi, uważając, że wprowadzanie związku

332

do nowego zakładu byłoby czymś niestosownym. Młoda załoga (przeciętna wieku 27 lat) była wyraźnie pod wra­ żeniem blichtru nowoczesnych metod „zarządzania za­ sobami ludzkimi”, wciąż powtarzanych haseł o pracy zespołowej i mówienia sobie przez wszystkich „ty”. Za­ pytałem dwudziestopięcioletniego robotnika z rodziny o górniczych tradycjach, czy w fabryce jest związek za­ wodowy. Nąjpierw spojrzał na mnie kpiąco, potem jego twarz przybrała wyraz niedowierzania, które ustąpiło miejsca pewnej pobłażliwości, i w końcu odparł: „A po co?”. Nie było to może zaskakujące, jeśli wziąć pod uwa­ gę, jak atrakcyjna musiała się wydawać taka nowiuteń­ ka fabryka z nowym stylem zarządzania komuś, kto do­ rastał, mąjąc w perspektywie niebezpieczne, ciemne chodniki kopalni jako swoją jedyną przyszłość zawodo­ wą. I zapewne z identycznych powodów nie należało się dziwić, że miejscowi funkcjonariusze związkowi, głów­ nie byli górnicy w średnim wieku, powtarzali to samo. A jednak bardzo wiele o kondycji polskiego ruchu związ­ kowego mówi fakt, że kiedy po uroczystym otwarciu fabryki Opla rozmawiałem z regionalnymi przywódcami „Solidarności”, okazało się, że bardziej ich interesuje relacja z bankietu niż zastanawianie się nad potrzebą zakładania struktur związkowych37. Nawet związkowcy uważali związki za instytucję przestarzałą, może nawet coś trochę wstydliwego. Przez cztery lata rządów AWS zmniejszała się liczba członków związku i słabły jej wpływy. Niedawno wyda­ ne prace czołowych polskich socjologów ukazują nie tylko postępujący kryzys ruchu zawodowego w pol­ skich zakładach pracy, lecz także zubożenie i prze­ mieszczenia społeczne, którym związki - jak można przypuścić - powinny przecież przeciwdziałać38. Tym­ czasem okazały bierność. W omawianym okresie „Soli­ darność” zmobilizowała się wokół jednej tylko kwestii

333

ekonomicznej, tak zwanej powszechnej prywatyzacji, czyli walki o to, by robotnicy otrzymali większy udział w prywatyzowanym mąjątku. Była to oczywiście kwes­ tia ekonomiczna z prawdziwego zdarzenia, a realizacja tego programu zapewniłaby jednorazowy przypływ go­ tówki ludziom wykluczonym z procesu prywatyzacji. Skupiając się jednak wyłącznie na tej kwestii, „Solidar­ ność” działała według znanego, osłabiąjącego ją wzorca z przeszłości: walczyła o interes ludzi pracy jako właś­ cicieli, a nie pracowników najemnych. Jak mogliśmy się przekonać, śledząc kampanię o usu­ nięcie nomenklatury, kwestie własnościowe były jedy­ nym obszarem, na którym „Solidarność” mocno zazna­ czyła swoją obecność. Wyglądało to następująco. Ustawa o prywatyzacji z 1990 roku umożliwiła pracownikom na­ bycie do 20 procent akcji ich prywatyzowanych firm za połowę aktualnej ceny39. Wyłoniły się wszelako dwa prob­ lemy. Po pierwsze, wielu robotników nie miało gotówki nawet na zakup po tak niskich cenach. Po drugie, pracow­ nicy wielkich przedsiębiorstw zgłaszali obiekcje co do przepisu, który stanowił, że wartość akcji, jakie może nabyć pojedyncza osoba, nie może przekroczyć dwunastokrotności średniego krąjowego wynagrodzenia. Problemy te rozwiązano doraźnymi decyzjami. Niektóre firmy umoż­ liwiły pracownikom zakup akcji na kredyt, przy czym często zabezpieczeniem miały być przyszłe zyski. W du­ żych i przynoszących zyski przedsiębiorstwach, gdzie rząd znalazł strategicznego nabywcę (przykładem może być fabryka słodyczy Wedel wykupiona przez Pepsi-Colę), władze po prostu ustąpiły, pozwalając załodze na zakup dodatkowych 10 procent akcji po obniżonych cenach. Były to dorywcze transakcje, które omijały postano­ wienia obowiązującej ustawy. Z tego powodu pojawiły się apele o jej zmianę i przyjęcie procedur znąjdujących zastosowanie we wszystkich przypadkach. Spra­

334

wa ta była głównym przedmiotem sporu podczas nego­ cjacji w 1993 roku na temat Paktu o Przedsiębiorstwie Państwowym. Rząd zaproponował, żeby pracownicy dostali za darmo 10 procent akcji. „Solidarność” doma­ gała się 10 procent za darmo i 15 procent po obniżonej cenie, a OPZZ - 10 procent za darmo i 10 po obniżonej cenie. Strony zgodziły się w końcu na 15 procent bez­ płatnych akcji, bez sprzedaży po obniżonej cenie. Porozumienie nie zdążyło nabrać mocy prawnej przed upadkiem rządu Suchockiej, ale zostało przyjęte przez rząd SLD. Sojusz dodał jeszcze udziały dla eme­ rytów, rolników i rybaków i na tym sprawa powinna była się zakończyć40. Tymczasem „Solidarność”, szuka­ jąc pretekstu do wystąpienia przeciw temu rządowi, za­ częła domagać się więcej. Chodziło już nie tylko o to, żeby pracownicy otrzymali akcje swoich firm. Skoro nie skorzystaliby oczywiście na tym zatrudnieni w zakła­ dach niepodlegających prywatyzacji, jak szkoły i szpi­ tale, wystąpiono z postulatem, żeby wszyscy obywatele otrzymali udziały w całym majątku narodowym. Na tym właśnie miała polegać „powszechna prywatyzacja”. Tuż przed dojściem „Solidarności” do władzy była to jedyna kwestia natury ekonomicznej, wokół której zwią­ zek dążył do masowej mobilizacji. Zebrał setki tysięcy podpisów pod petycją o referendum w tej sprawie. Cen­ tralna prasa związkowa nadawała jej szczególne znaczenie. Pojawiąjące się na pierwszych stronach tytuły w rodząju: Proletariat w rękach nomenklatury czy Oni zabierają wszystko (w tym samym wydaniu)41 starały się przywołać widmo „komunistycznych” właścicieli. Innymi słowy, w okresie kiedy związki szybko traciły wpływy w zakła­ dach pracy, a w nowo powstąjących firmach prywatnych w ogóle ich nie było, kiedy wszystko zmierzało ku temu, że nowy system gospodarczy obejdzie się bez związków zawodowych, „Solidarność” nie broniła praw robotników

335

jako pracowników najemnych, ale walczyła o ich prawa jako potencjalnych właścicieli, choć wiele badań em­ pirycznych wykazywało, że nawet w spółkach pracow­ niczych dochodzi do bezkarnego naruszania praw per­ sonelu. Robotnicy nie podzielali jednak jednostronnego sta­ nowiska „Solidarności”. Referendum w sprawie „po­ wszechnej prywatyzacji”, które odbyło się w 1996 roku, okazało się nieudane, bo wzięła w nim udział nieznaczna liczba uprawnionych do głosowania. Przygotowana przez SLD ustawa o komercjalizacji i prywatyzacji przedsię­ biorstw państwowych weszła w życie w 1997 roku. Wielu pracowników nieźle na niej skorzystało. AWS po dojściu do władzy zaniedbała zarówno tę kwestię, jak i wiele innych zagadnień ekonomicznych istotnych dla pracow­ ników. Coraz więcej ludzi odwracało się od „Solidarnoś­ ci”, widząc, że kierownictwo rozprawia z pasją jedynie o wartościach religijnych, długofalowe reformy struktu­ ralne kontynuuje w sposób chaotyczny, a w prywatyzacji nadal upatruje swego rodzaju panaceum, nie dostrzega­ jąc, że prowadzi ona do powstawania nowego rodzaju zakładów pracy, w których dochodzi do coraz powszech­ niejszego łamania praw pracowniczych. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy związki obarczano odpowie­ dzialnością za niepopularne decyzje, w kwestii których nie miały nic do powiedzenia, niezadowolenie lokalnych struktur osiągnęło szczyt. Coś zaczęło wreszcie pękać.

Odrodzenie ruchu związkowego? W 2000 roku pojawiły się pierwsze oznaki świadczące o nowej postawie związków, gotowych ząjąć się praw­ dziwymi problemami systemu, który przyjął już realną postać. Innymi słowy, zaczęły nareszcie działać, jak na

336

związki zawodowe przystało. Zainteresowały się spad­ kiem liczby członków w tych działach gospodarki, gdzie organizacje związkowe funkcjonowały, i po raz pierwszy przystąpiły na wielką skalę do zakładania struktur w no­ wym sektorze piywatnym. W tym trzecim okresie dało się zauważyć oddzielenie spraw związkowych od polity­ ki, pojawiła się chęć do pracy organizatorskiej, położono nacisk na profesjonalizację. Zmiany te, jak się wydąje, nastąpiły z dwóch głów­ nych powodów - jednym było doświadczenie rządów AWS, drugim zaś kilka lat bezpośredniego kontaktu z realnym kapitalizmem. Pod rządami AWS związkow­ cy w bolesny sposób uświadomili sobie jałowość swojej postawy politycznej. Okazało się, że przejęcie władzy politycznej nie poprawiło ciężkiej sytuacji materialnej członków związku. Przeciwnie, oznaczało tylko, że mu­ si on ponosić odpowiedzialność za konkretne posunię­ cia polityczne, jak fatalna reforma służby zdrowia czy lekceważący stosunek do Komisji Trójstronnej, uznany za naganny przez większość związkowców. Kiedy wkrót­ ce znów nastąpiła recesja, której skutkiem był upadek wielu nowych firm i ogromny wzrost bezrobocia - do 16 procent w 1999 roku - związek też musiał wziąć od­ powiedzialność na swoje barki. Pod takim obciążeniem zaczął się załamywać. Do 2001 roku liczba członków zno­ wu spadła, wynosiła już teraz niespełna milion. Od po­ czątku rządów AWS zmniejszyła się blisko o 20 pro­ cent42. W zakładach pracy nowe związki stały się poważną konkurencją dla „Solidarności”. „Erozja to na­ turalna konsekwencja tego, że związek zawodowy «Soli­ darność» podjął się bardzo trudnej misji konsolidowania prawicy” - podsumował tę sytuację jeden z wiceprze­ wodniczących regionu43. Okres rządów AWS położył kres złudzeniom, że wszyst­ ko będzie lepiej, jeśli tylko „Solidarność” dojdzie do

337

władzy44. Kumulujące się doświadczenia ponad dziesię­ ciu lat gospodarki kapitalistycznej, ukoronowanych os­ trym kryzysem gospodarczym, też zrobiły swoje. Po pros­ tu sprawy nie układały się tak, jak wyobrażało sobie pierwsze pokolenie związkowców. Zamiast bujnego roz­ woju sektora prywatnego, który miał przejmować pra­ cowników zwolnionych z sektora państwowego i zapew­ niać „godziwe wynagrodzenie za dobrą pracę”, płace przestały rosnąć, a bezrobocie osiągnęło bezpreceden­ sowe wskaźniki - z 10,6 procent w 1998 roku do 15,3 procent w 1999 roku, ponad 18 procent w 2001 roku i 20 procent w 2003 roku (zob. tab. 2). Psychologiczny efekt tego kryzysu był o wiele dotkliwszy niż poprzedniego, z początku lat dziewięćdziesiątych, a to z jednej, prostej przyczyny: był to pierwszy kryzys samego kapita­ lizm u, a nie okresu przejściowego do kapitalizmu. Wy­ starczyło to, by uświadomić coraz większej liczbie pra­ cowników, że w społeczeństwie kapitalistycznym potrzebne im są związki zawodowe, a związkom - że należy je rozbudować. Pierwszy przełom nastąpił w sektorze handlu detalicz­ nego, a konkretnie w hipermarketach - ogromnych wie­ lobranżowych sklepach wielkości amerykańskich mini-malli, należących do zachodnioeuropejskich firm. Z początku witano je z entuzjazmem, jako symbol obfi­ tości zapewnianej przez kapitalizm - wysokie półki za­ pełnione towarami, ustawione na rozleglej powierzchni, były jakby umyślnym wyzwaniem rzuconym niedaw­ nym niedostatkom zaopatrzenia. Na początku lat dzie­ więćdziesiątych tysiące pełnych nadziei ludzi ustawiały się w kolejkach z podaniami o pracę. Szybko się jednak okazało, że tutaj właśnie odbywa się łamanie praw pra­ cowniczych, o którym uczono, że jest nieodłączną cechą systemu kapitalistycznego, i w które z tego właśnie po­ wodu pracownicy nie wierzyli. Wyśrubowane wymaga­

338

nia, poganianie personelu, nieustannie zmieniający się zakres obowiązków, drakoński nadzór, sprzeniewierza­ nie przez dyrekcje funduszu socjalnego, obowiązkowa praca w nadgodzinach, o której nie uprzedzano i za któ­ rą nie płacono, natychmiastowe zwolnienia przy pierw­ szych oznakach dezaprobaty. Kierownicy traktowali pracowników jak potencjalnych złodziei, przez cały czas mieli ich pod ścisłą obserwacją. Starali się zatrudniać personel na umowy tymczasowe, żeby łatwiej było go zwalniać. O ile pierwszym skutkiem takiego stanu rze­ czy była fluktuacja kadr wynosząca 500% rocznie, o tyle później pracownicy sami zaczęli zwracać się do związ­ ków zawodowych z prośbą o pomoc. Tabela 2. Oficjalne wskaźniki bezrobocia w Polsce

1990 1991 1992 1993 1994 1995 1996 1997 1998 1999 2000 2001 2002 2003 2004

6,3% 11,8% 13,7% 14,9% 13,9% 14,1% 11,5% 10,2% 10,6% 15,3% 16,0% 18,5% 19,7% 20,0% 20,5% (marzec); 19,5% (czerwiec)

Źródło: Rocznik Statystyczny (GUS, War­ szawa) z lat 1994, 1997, 1999, 2001, 2003. Dane za 2004 rok pochodzą ze strony inter­ netowej Głównego Urzędu Statystycznego.

339

Polscy liberałowie - zwolennicy wolnego rynku - czę­ sto ubolewają, że związki zawodowe są zakładane przez niekompetentnych pracowników, którzy chcą wykorzys­ tać przepisy zabraniające zwalniania z pracy funkcjona­ riuszy związkowych. O ile są podstawy, by sądzić, że to pomaga wyjaśnić istnienie licznych, niewielkich orga­ nizacji związkowych w podstawowych gałęziach prze­ mysłu, jak hutnictwo i górnictwo, gdzie związki mają od dawna mocną pozycję i tradycyjnie dobre stosunki z kierownictwem, absolutnie nie dotyczy to nowego sek­ tora prywatnego. Tutaj zakładanie związków to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Inicjatorom grozi utrata pracy, ponieważ prawna ochrona to tylko formalny prze­ pis, który łatwo się łamie. W hipermarketach pracowni­ cy, którzy zgodnie z prawem poinformują kierownictwo, że założyli związek, mogą się spodziewać, że zostanie im przydzielony „obserwator”, nieustannie śledzący każdy ich ruch i czyhający na najmniejsze niedopatrzenie, że­ by tylko znaleźć pretekst do dyscyplinarnego zwolnie­ nia. (Kiedy jeden z pracowników oświadczył dyrektoro­ wi, że ma prawo założyć związek zawodowy, ten drugi, nawiązując do prawnej podstawy dyscyplinarnego zwol­ nienia, odparł „wcale nie jest tak trudno zrobić artykuł 52”)« Związkowcom zakazywano na przykład oddala­ nia się ze stanowisk pracy albo korzystania z telefonu. Dowiadywali się, że są obserwowani, nawet kiedy idą do toalety - chodziło o uniemożliwienie kontaktu z innymi pracownikami. W jednym z hipermarketów, gdzie ujaw­ nił się trzyosobowy komitet założycielski związku za­ wodowego, skarbniczka komitetu, kasjerka, została zwolniona z powodu błędu przy naliczeniu ceny, a wice­ przewodniczący sam odszedł po tym, jak jego mieszka­ nie przeszukano w związku z zaginięciem towarów ze sklepu (niczego nie znaleziono). Ostatecznie jednak dy­ rekcja, w obawie przed działalnością związkowców, pod­

340

jęła próbę powołania do życia lojalnej wobec siebie ko­ mórki związkowej46. Zarówno „Solidarność”, jak i OPZZ uaktywniły się i zaczęły organizować struktury związkowe w hipermar­ ketach. Skłoniły je do tego skargi pracowników, a także relacje prasowe potwierdzające ich opowieści - novum w polskiej rzeczywistości. Dla „Solidarności” taka dzia­ łalność była zupełnie nowym doświadczeniem, ale w cią­ gu ostatnich lat zaczęły się powoli kształtować kadry zdolne do podjęcia takiego zadania. Zaczęło się to w 1993 roku na seminarium szkoleniowym zorganizowanym przez amerykańskich związkowców dla polskich kole­ gów - pracowników służby zdrowia. Szkolenie przepro­ wadził zespół z amerykańskiego związku pracowników służb publicznych (SEIU - Service Employees Interna­ tional Union). SEIU, na którego czele stał późniejszy przewodniczący AFL-CIO John Sweeney, wspierał ideę organizowania nowych pracowników, by zapobiec przez to upadkowi związków, i z taką misją przybył na semina­ rium do Polski. Podczas gdy większość grup, jakie ufor­ mowały się na seminarium, skupiała się na pozyskiwa­ niu funduszy, jedna „chwyciła bakcyla” i opracowała program pozyskiwania nowych członków. SEIU zalecił następnie, żeby centrala „Solidarności” wykorzystała tę grupę do szkolenia związkowców w całym kraju w tech­ nikach rekrutacji. Zalecenie to nabrało większej wagi w 1995 roku, kiedy Sweeney został przewodniczącym AFL-CIO. Ponieważ był to okres wzmożonej aktywności politycznej, „Solidarność” nie przyłożyła się szczególnie do tego zadania. Upoważniła wspomnianą grupę do przeprowadzenia pewnej liczby szkoleń, ale dala wyraź­ nie do zrozumienia, że za priorytet uznaje tworzenie AWS. Jednakże dwa lata po dojściu do władzy nie było już wątpliwości, że AWS stała się przyczyną poważne­ go kryzysu w łonie związku. Część liderów wysokiego

341

szczebla utyskiwała, że „Solidarność” powinna się zdys­ tansować od rządu i ponownie skupić wysiłki na spra­ wach członków. Inicjatywa organizacyjna dała więc znów znać o sobie. W1999 roku powołano do życia Dział Rozwoju Związku (DRZ) przy Komisji Krajowej. Kiedy na porządku dziennym stanęła sprawa hipermarketów, „Solidarność” miała już biuro, które mogło się tym za­ jąć. Co więcej, po raz pierwszy naprawdę chciała się tym zająć. Jedna z pierwszych akcji „Solidarności” w hipermarke­ tach przedstawiała się następująco: dwie kobiety weszły na teren marketu i zaczęły rozdawać pracownikom ulotki, a główny organizator (mężczyzna) próbował nawiązać kon­ takt z dyrektorem. Dyrektor nie chciał go przyjąć, ochrona zaś zatrzymała kobiety. Organizator wysłał do dyrektora faks, dając do zrozumienia, że represje nie powstrzymają związkowców. Wystawili przed hipermarketem pikietę informacyjną. Było to takie novum, że ściągnęło na siebie uwagę środków przekazu, które uznały to wydarzenie za sensację dnia. Dzięki temu doszło ostatecznie do spotka­ nia związkowców z dyrektorem. Jesienią 2001 roku ko­ mórki „Solidarności” istniały już w 30 hipermarketach (na ogólną liczbę około 400 w całej Polsce) sześciu różnych firm. Skupiały łącznie ponad 3000 członków47. Organizowanie tej sfery wymagało istotnych zmian w mentalności części działaczy „S”. Jeden z organizato­ rów związkowych powiedział: „Związek ma osłaniać pracowników i pomagać pracownikom, żeby pracodaw­ ca im nic złego nie zrobił, a związek «Solidarność» był przeciwko takiemu pojęciu związku”48. Jednakże kry­ zys, do jakiego doprowadziły rządy AWS, sprawił, że lokalni i regionalni działacze związkowi wdzięczni byli nąjwyraźniej za to, że dostali szansę przemyślenia „idei związku”. W 2001 roku mogłem się przekonać, że lokal­ ni działacze zadowoleni są, iż mogą pokazać, że są

342

czymś więcej niż potakiwaczami dla chrześcijańskich neoliberalów. Moje spotkanie z Waldemarem Dubińskim, sekretarzem Regionu Mazowsze i głównym orga­ nizatorem związków w hipermarketach, było pierwszym kontaktem z funkcjonariuszem „Solidarności”, traktują­ cym pozyskiwanie nowych członków nie jako uciążliwą konieczność, ale ekscytującą akcję. Organizowanie związków w sektorze prywatnym by­ ło dla „Solidarności” wielkim ewenementem, ale dla OPZZ - jeszcze większym. Do 1999 roku OPZZ prawie zupełnie nie istniał w nowym sektorze prywatnym (ina­ czej wyglądała sytuacja w sektorze sprywatyzowanym). „Solidarność” też nie zaznaczyła tam swojej obecności - związki działały tylko w 5 procentach nowych firm prywatnych - ale jeśli w którejś z tych firm istniała or­ ganizacja związkowa, była to albo „Solidarność”, albo „Solidarność 80”, a prawie nigdy OPZZ. Wynikało to częściowo z organizacyjnej struktury OPZZ. W odróż­ nieniu od „Solidarności”, związku o zasięgu ogólnokra­ jowym, posiadającego swój statut, OPZZ jest federacją niezależnych związków zawodowych działających w za­ kładach pracy. Taką strukturę wymusiła na nim jeszcze w 1983 roku partia rządząca, która, nadal się wtedy oba­ wiając „Solidarności”, chciała mieć gwarancję, że nowe związki, na jakich tworzenie miała zezwolić (wszystkie dotychczas działające zdelegalizowano w grudniu 1981 roku), nie połączą się w jeden silny ogólnokrajowy zwią­ zek. Związki zakładowe odpowiadały dawnemu syste­ mowi socjalizmu państwowego, w którym miały ściśle współpracować z dyrekcjami zakładów pracy. Trudno jednak powoływać do życia związki tego typu w warun­ kach kapitalizmu, kiedy właściciele ich sobie nie ży­ czą. Pod czujnym okiem pracodawców niełatwo grupie dziesięciu czy piętnastu pracowników zebrać się, opraco­ wać statut, przedstawić go w sądzie i uzyskać formalną

343

rejestrację. Da się to zrobić, kiedy można liczyć na czy­ jąś pomoc, ale ponieważ związki zrzeszone w OPZZ były niezależne, żaden nie miał interesu w organizowaniu komórek związkowych w innych miejscach, ponieważ członkowie pracujący w innej fabryce należeliby z defi­ nicji do innego związku. (W skład OPZZ wchodziły też luźne federacje branżowe, ale działały tylko w sektorze państwowym i sprywatyzowanym). Poza tym funkcjona­ riusze OPZZ zawsze byli raczej ostrożni i umiarkowani, wywodzili się nąjczęściej ze starszego personelu kierow­ niczego niższego szczebla - taki skład demograficzny preferowały związki w dawnym systemie, ale trudno się było spodziewać, że tego typu ludzie odważą się w no­ wych warunkach wywołać zamieszanie49. Z tych wszyst­ kich powodów OPZZ nie angażował się zbytnio w dzia­ łalność związkową w nowym sektorze prywatnym. O ile Dział Rozwoju Związku oznaczał zmianę sto­ sunku „Solidarności” do pracy organizacyjnej, o tyle w OPZZ punktem zwrotnym okazało się utworzenie Konfederacji Pracy (KP). Założył ją w 1999 roku Cezary Miżejewski, dawny działacz „Solidarności”, który opuś­ cił ją, niezadowolony z politycznego zwrotu na prawo. Nie podobała mu się ani upolityczniona religijność związku, ani zagorzały prokapitalizm. Rezolucje w rodząju uchwalonej na niedawnym zjeździe, która stwier­ dzała, że pracownicy i właściciele niekoniecznie muszą mieć rozbieżne interesy, wywołały w nim przekonanie, że nie może dłużej pozostać w „Solidarności”. Był, ina­ czej mówiąc, typem socjalisty, tak charakterystycznym dla ruchu związkowego na Zachodzie, a tak nietypo­ wym dla Wschodu. Jako były aktywista „Solidarności”, wyznający robotniczą ideologię, i członek Polskiej Par­ tii Socjalistycznej (nie tej, która połączyła się niegdyś z byłą partią komunistyczną, ale odrodzonej w 1987 ro­ ku niezależnej PPS, będącej kontynuacją partii przedwo­

344

jennej), nie przypominał też związkowców z OPZZ. Po­ ciągnęło go jednak w tę stronę, ponieważ OPZZ był przy­ najmniej formalnie związany z lewicą, Miżejewski mógł więc liczyć tutą] na więcej zrozumienia niż w „Solidarno­ ści”. Działał przez jakiś czas w środowisku służby zdro­ wia, współorganizując między innymi osiemnastodniową okupację ministerstwa przez pielęgniarki w 1998 roku. Na myśl założenia nowego związku, działającego w sekto­ rze prywatnym, wpadł, dowiedziawszy się, że „nawet «So­ lidarność»” powołała do życia Dział Rozwoju Związku50. Konfederacja Pracy rozwiązała problemy, które utrud­ niały dotąd pracownikom firm prywatnych przystępowa­ nie do OPZZ, powołała bowiem do życia zupełnie nową strukturę organizacyjną. Uformowała się jako jednolity związek zawodowy o zasięgu krajowym, a nie ograniczo­ ny do zakładu pracy, i postawiła sobie za zadanie organi­ zowanie pracowników rozległego, niezagospodarowanego dotąd sektora prywatnego. Do założenia komórki związ­ kowej w firmie wystarczyły trzy osoby, z których jedna uzyskiwała pełną ochronę prawną. Oznaczało to odejście od praktyk OPZZ, który zawsze skupiał się na ochronie już należących doń członków, a nie pozyskiwaniu no­ wych. Nowa struktura oznaczała także wejście w poten­ cjalne konflikty z luźnymi federacjami składąjącymi się na OPZZ, zwłaszcza gdy często pod wpływem Konfedera­ cji Pracy też zaczęły się interesować działalnością organi­ zatorską. Ale podobnie jak w „Solidarności”, także i w OPZZ zaczęły zachodzić zmiany, pojawiła się wresz­ cie gotowość do podjęcia prób działania w nowym stylu. W 2000 roku Konfederacja Pracy wychodziła na ze­ wnątrz, pozyskując członków w sektorze prywatnym, między innymi w hipermarketach i bankach, a także cze­ kała na zainteresowanych, gotowa ich przyjąć. O ogól­ nym upadku unionizmu w poprzednich latach świad­ czy fakt, że większość pracowników zgłaszających się

345

do KP z prośbą o pomoc czyniła to z powodu obawy przed bliskimi zwolnieniami. Chcieli, żeby Konfedera­ cja zapewniła im ochronę należną działaczom związko­ wym albo przynajmniej pomogła uzyskać przyzwoite odprawy. Innymi słowy, wciąż pokutuje wyobrażenie o związku jako ostatniej desce ratunku i mechanizmie zapewniąjącym indywidualną ochronę, a nie instytucji, która może się przyczynić do zapewnienia na stałe go­ dziwych stosunków pracy. Konfederacja Pracy uznała, że działalność organizator­ ska musi wyglądać inaczej niż w przeszłości i że należy docierać nie tylko do tradycyjnych grup pracowniczych. Jedną z najistotniejszych innowacji było organizowanie samozatrudnionych. Od kilku lat była to nąj szybciej ros­ nąca kategoria zatrudnienia w Polsce. W1992 roku funk­ cjonowało około 1,5 miliona firm jednoosobowych, po pięciu latach było ich już 2 miliony, a po trzech, pod koniec 2000 roku - 2,5 miliona. Jak się jednak wyraziła dziennikarka „Polityki”: „To, co w statystyce wygląda na erupcję przedsiębiorczości, nierzadko jest omijaniem pra­ wa pracy”51. Wśród „samozatrudnionych”, zmuszonych do założenia własnych „firm”, byli pracownicy budowlani, kierowcy komunikacji miejskiej, technicy rentgenowscy, kasjerki, czasem nawet nauczyciele szkół podstawowych. Pracodawcy mogli w ten sposób zaoszczędzić na kosztach pracy, uniknąć podpisywania długoterminowych umów, a w przypadku techników rentgenowskich - obejść prze­ pisy BHP, określające limit godzin pracy (szpital miał bowiem do czynienia z „niezależnymi wykonawcami”, którzy mogą ze swoim ciałem i zdrowiem robić, co zechcą - a jeśli odmówią wykonania poleceń dyrekcji, nie zosta­ ną już więcej „zakontraktowani”). Podobnie jak na Zacho­ dzie, pracodawcy, stosując tę nową politykę outsourcingu, unikali związków zawodowych. Konfederacja Pracy pod­ jęła jednak i to wyzwanie. W 2000 roku zorganizowała

346

grupę „samozatrudnionych” kierowców jednego z miej­ skich zakładów komunikacyjnych i stała się skutecznym pośrednikiem w negocjacjach dotyczących siatki płac oraz wzajemnych zobowiązań. Organizowała kupców z bazarów, reprezentując ich w kontaktach z lokalnymi władzami, żeby zapewnić na przykład, że na miejscu ich pracy nie powstanie luksusowy supermarket. Występo­ wała nawet w imieniu tzw. laweciarzy, sprowadzających z Zachodu stare lub powypadkowe samochody, któ­ re w Polsce remontowano i sprzedawano. Weszła przez to w konflikt z robotnikami przemysłu samochodowego, którzy chcieli powstrzymać konkurencję52. W miarę jak nasilały się naciski natury ekonomicz­ nej, a więzi polityczne przynosiły coraz mniejsze dy­ widendy, inne związki zrzeszone w OPZZ też zaczęły myśleć o innowacjach. Na przykład ZZ „Budowlani”, przekonawszy się, że prywatni pracodawcy coraz częś­ ciej lekceważą związki, wysunął pomysł nawiązujący do doświadczeń niemieckich (a także przedwojennych pol­ skich rozwiązań), mianowicie wyprowadzenia związku poza zakład pracy. Można by się było w ten sposób upo­ rać z problemem prześladującym związki na budowach, gdzie słabość lokalnych przywódców prowadziła do jeszcze większego osłabienia pozycji związku. Działacze OPZZ w zakładach pracy byli szkoleni na rozjemców, a nie bojowników. W odróżnieniu od aktywistów „Soli­ darności” nie byli przyzwyczajeni do sytuacji konflikto­ wych, a co za tym idzie, zupełnie nieprzygotowani do zachowania menedżerów w niedawno sprywatyzowa­ nych i podzielonych firmach budowlanych. „Jak praco­ dawca krzyknie, to ten związkowiec się podporządkowywuje” - ubolewał jeden z liderów53. Lokalne związki były więc coraz słabsze, ale prawo chroniło ich funkcjo­ nariuszy przed zwolnieniem, przez co wśród szeregowych członków narastało poczucie, że działacze nie reprezentują

347

pracowników, tylko samych siebie. Przywódcy z central uznali, że wyprowadzenie związku poza zakład pracy wzmocni skuteczność reprezentacji, ponieważ funkcjo­ nariusze nie będą już pobierali pensji od dyrekcji, a sze­ regowi członkowie nabiorą o nich lepszej opinii, bo skoń­ czą się gwarancje zatrudnienia. (Taki układ pasowałby również do tradycyjnego, hierarchicznego stylu związków OPZZ). Dzięki profesjonalizacji związek mógłby skutecz­ niej stawić czoło wyzwaniom nadchodzących czasów. Kiedy w 2001 roku ponownie przyjechałem do Mielca, i tutąj rozprawiano o profesjonalizacji. Branka i Olinowicza już nie było, pierwszy przeszedł na emeryturę, drugi pracował w Niemczech. (Kiedy tylko skończyła się jego kadencja jako wiceprzewodniczącego „Solidar­ ności”, Olinowicz odnowił dawne kontakty i wyjechał, by znów zostać „prawdziwym” wykwalifikowanym ro­ botnikiem). Zmiana, jaka tu zaszła, dotyczyła jednak nie tylko poglądów nowych działaczy; znaleźli się oni w całkiem odmiennej sytuacji. Zakłady lotnicze, które przez lata broniły się przed bankructwem, dzieląc się na coraz mniejsze spółki i twórczo wdrażając programy re­ strukturyzacji, upadły ostatecznie w 1999 roku na sku­ tek afery gospodarczej. W miejsce ostrożnie planowa­ nych zwolnień, jakich dokonywano w przeszłości, kiedy zapewniano przynajmniej specjalne odprawy dla po­ szkodowanych stron, nastąpiły masowe zwolnienia bez odpraw. Przyszłość ludzi, którzy dotąd utrzymali się w pracy, stanęła pod znakiem zapytania. Dopiero po kilku miesiącach pozbierano to, co pozostało z firmy. Powstała dużo mniejsza, efektywniejsza spółka. Choć dla dumnych niegdyś zakładów był to haniebny upadek, nowe władze związkowe znalazły się w o wiele korzystniejszej sytuacji. Nie musiaiy już interwenio­ wać w imieniu robotników, którzy, ich zdaniem, nie po­ winni tutaj pracować - takich robotników już nie było. 348

Zmniejszona załoga nowej firmy, z większą proporcją mężczyzn i lepiej wykwalifikowana, stanowiła taki właśnie rodzaj pracowników, jakich działacze „Solidar­ ności” zawsze chcieli reprezentować. Nowe przywódz­ two związku, z którym spotkałem się w 2001 roku, było pierwszym zaangażowanym w swoją pracę i traktują­ cym ją jako wyzwanie, pierwszym traktującym związek zawodowy jako wartość samą w sobie. Nie musiało już myśleć o dobru całej firmy, ponieważ firma upadła. Naj­ gorsze mieli za sobą. Teraz związek, którego działacze nie byli żadnymi wielkimi graczami za czasów chwały „Solidarności”, musiał myśleć o pozyskaniu członków. Od tego zależały wszakże miejsca pracy funkcjonariu­ szy związkowych, a poza tym fakt, że nie musieli już myśleć tylko o firmie, skłonił ich do zajęcia się sprawa­ mi załogi. Zaczęli mówić o usługach prawnych, o kont­ rolowaniu decyzji podejmowanych arbitralnie przez dyrekcję, podkreślali, że są czujnymi obrońcami tych, którzy jeszcze pracują. Sami zaś uznali, że ich największym atutem jest „wie­ dza”. Zaobserwowałem w tym najnowszym okresie, że wielu działaczy poważnie traktuje przepisy prawne - by­ ła to nowa postawa, odzwierciedlająca świadomość, że przywódcy polityczni już ich nie będą reprezentować, a prywatni pracodawcy stają się niebezpiecznym prze­ ciwnikiem. „Kiedy powołują się na rozdział i artykuł Kodeksu Pracy albo innej ustawy, uzasadniając jakieś swoje nowe posunięcia, my też musimy znać te akty prawne” - powiedział mi pewien przewodniczący hutni­ czej komisji zakładowej „Solidarności”. W Mielcu, co ciekawe, związkowcy z „Solidarności” i z OPZZ mówili to samo, choć wypowiedzi te odzwierciedlały ich odmienną przeszłość. „Nie można już, tak jak się kiedyś robiło, wejść i ogłosić strajk” - oznajmił działacz „Solidarności”. „Teraz przychodzisz uzbrojony w dokładne przepisy

349

prawne i mówisz im, co robią źle”. Nieco inaczej wyrazi! się funkcyjny związkowiec z OPZZ: „Związek nie jest już po to, żeby rozdawać kartofle - żeby coś osiągnąć, musi znać prawo i przepisy”. Oba związki uznawały obecnie, że trzeba coś robić dla swoich członków, a nie dla firmy.

Niezadowolenie z politycznego zaangażowania „Soli­ darności” osiągnęło apogeum w 2001 roku. W maju związek zawodowy „Solidarność” zerwał oficjalnie wię­ zi z Akcją Wyborczą Solidarność. Rząd sprawujący wła­ dzę od 1997 roku stał się tak niepopularny, że więk­ szość innych organizacji tworzących AWS także od niej odeszła. Jesienią AWS przestała istnieć. W wyborach parlamentarnych, które odbyły się we wrześniu, do władzy powrócił Sojusz Lewicy Demokratycznej, zdo­ bywając prawie 45 procent miejsc. Liberalna Unia Wol­ ności, partner koalicyjny AWS, nie przekroczyła progu wyborczego i nie znalazła się w parlamencie. Z łatwo­ ścią przekroczyły go natomiast dwie skrajne, antyliberalne partie, Samoobrona i Liga Polskich Rodzin, zdo­ bywając razem około 20 procent miejsc. Jak zareagował związek na tę nową sytuację? Obraz nie jest jednolity. Nadal rosło bezprecedensowe zainte­ resowanie pracą organizatorską w sektorze prywatnym, ale okazało się także, iż trudno było wykorzenić dzie­ dzictwo politycznego unionizmu z okresu po 1989 roku. Od 1989 roku odwiedziłem niezliczone siedziby związ­ kowe w całej Polsce, ale nigdy dotąd nie natknąłem się na takich ludzi, jak troje młodych organizatorów, których poznałem w Warszawie w 2002 roku. Niekryjący się ze swym entuzjazmem dla związku, dwaj dwudziestopięciolatkowie i ich trzydziestojednoletnia ko­ leżanka z solidarnościowego Działu Rozwoju Związku uraczyli mnie opowieściami o nawiązywaniu kontaktu

350

z pracownikami hipermarketów i innych firm, którym z dumą relacjonowali, jak związki mogą im pomóc. Pracownicy po czterdziestce byli na ogól podejrzliwi. Dwudziestopięcioletni Maciej, który przyszedł do Działu Rozwoju Związku, kiedy został zwolniony ze szczeciń­ skiego pubu za próbę zorganizowania związku zawodo­ wego, opowiedział mi, że pewien starszy wiekiem pra­ cownik, usłyszawszy, że rozmówca jest z „Solidarności”, po prostu odszedł, mówiąc: „Mieliście swoje pięć minut, czego teraz chcecie?”. „Niczego - odparł Maciej - ale pomówmy o warunkach pracy. Czy macie jakieś proble­ my, których nie można rozwiązać? Czy dobrze wam płacą za wykonywaną pracę? Czy dyrekcja słucha waszych skarg?”. Kiedy pracownicy utyskiwali na polityczne za­ angażowanie „Solidarności”, organizatorzy odpowiadali teraz, że nie interesuje ich polityka. Trudno wprost prze­ kazać, jak nowatorskie było takie podejście w kontekście polskiego ruchu związkowego. Gotowość, a nawet chęć organizowania pracowników niebędących sympatykami związku to dalekie odejście od praktyk uprawianych zaraz po 1989 roku, kiedy „Solidarność” umyślnie znie­ chęcała takie osoby, zwłaszcza byłych członków partii lub OPZZ. Pracownicy poniżej trzydziestki nie byli tak po­ dejrzliwi wobec „Solidarności”, ale po prostu nie zetknęli się dotąd ze związkiem zawodowym niezaangażowanym w politykę. „Wyjaśnialiśmy - opowiadał Maciej, odwołu­ jąc się do rozróżnienia na model związku organizującego i model związku usługowego, o których DRZ nauczył się głównie od SEIU54 - że związek zawodowy polega na tym, iż pracownicy zrzesząją się, żeby działać na rzecz ważnych dla nich spraw. Nie chodzi o to, żeby funkcjona­ riusze związkowi mówili im, co jest ważne”. Choć nie wiadomo do końca, czy model związku usługowego już przestał być w Polsce aktualny - jeśli wziąć pod uwagę, w jak niewielkim stopniu polskie związki zawodowe były

351

zainteresowane zajmowaniem się sprawami swoich członków55 - ta chęć tworzenia związków pracujących dla swoich członków, nie zaś wykonujących odgórne poli­ tyczne polecenia, jest w „Solidarności” raczej nowym zjawiskiem. Robotnicy fabryki Opla w Gliwicach także założyli zwią­ zek, dzięki współpracy międzynarodowej, która może być zapowiedzią przyszłych wydarzeń. Zaczęło się to w 1999 roku, kiedy trzydziestosiedmioletniemu byłemu górniko­ wi Stanisławowi Ciepierze przestał się podobać system nieformalnej komunikacji w zakładzie: „Mogliśmy gadać o różnych rzeczach, ale nie mogliśmy się niczego doma­ gać”56. Nie otrzymawszy wskazówek od żadnego z ist­ niejących związków, których taka działalność jeszcze nie interesowała, Ciepiera czekał na stosowny moment, aż w końcu dowiedział się, że w pobliskim klasztorze miesz­ ka pewien jezuita, który pracował kiedyś w Niemczech w fabryce Opla i znał osobiście tamtejszego przewodni­ czącego Europejskiej Rady Pracowniczej. Jezuita zorga­ nizował Ciepierze wyjazd do Niemiec, gdzie gliwiczanin spotkał się ze związkowcami z IG Metali z fabryk Opla - „wtedy poczuliśmy, że ktoś za nami stoi”. Inicjatorzy związku w polskiej fabryce ujawnili się przed dyrekcją jako komórka „Solidarności”, a kiedy nie napotkali opo­ ru (na Zachodzie Opel był zbyt uzwiązkowioną firmą, żeby mógł sobie pozwolić na represje wobec związku w polskiej filii), pracownicy zaczęli się zapisywać. Inne zakłady też na tym skorzystały. Gdy dyrekcja firmy za­ opatrzeniowej działającej na tym samym terenie co fab­ ryka Opla zwolniła w trybie natychmiastowym organiza­ tora związków, Ciepiera pomógł przywrócić go do pracy - zwrócił się do niemieckich związkowców zasiadąjących w radzie doradczej firmy, a ci zagrozili, że doprowadzą do wyrzucenia dyrektora. Kiedy spotkałem się z Ciepierą latem 2002 roku, był zaangażowany w codzienną pracę

352

związku, z jaką nigdy przedtem nie zetknął się w kopalni. „Przez lata byłem w związku górników, ale dopiero teraz rozumiem, co to jest związek zawodowy”. Współpracował też ściśle z Działem Rozwoju Związku i miał kontakty w całej Europie. Choć z przekonań był konserwatywnym katolikiem i uważał się za wroga socjalizmu, jego wypo­ wiedzi brzmiały jak deklaracje świadomego klasowo so­ cjaldemokraty: „Marzę o zjednoczonej Europie, z jednym scentralizowanym związkiem zawodowym. Globalny kapi­ tał nie pozostawia ludziom pracy innej drogi”. Pomimo tych pojawiających się oznak świadomości klasowej błędem byłoby sądzić, że wkrótce nastąpi odro­ dzenie związków zawodowych. Pracownicy nowego sekto­ ra prywatnego wciąż stanowią znikomy odsetek członków „Solidarności”. Wykwalifikowanym robotnikom w du­ żych zakładach wytwórczych należących do wielonarodo­ wego kapitału łatwiej jest oczywiście organizować związki zawodowe niż pracownikom małych lokalnych firm pro­ dukcyjnych, nie mówiąc o niewykwalifikowanym perso­ nelu sklepowym. Pracą organizacyjną zajmuje się nadal niewielka grupa aktywistów, a tylko nieduża część pra­ cowników uważa, że jest to warte zachodu. Nawet w hiper­ marketach związki przestały się tak dynamicznie rozwijać jak na początku. Proces organizacyjny zwolnił tempo po 2002 roku. Jedną z przyczyn był brak funduszy dla Działu Rozwoju Związku, co świadczy o tym, że „Solidarność” nadal przywiązuje do niego niewielką wagę. Mniej no­ wych członków wstępowało też do Konfederacji Pracy, do czego w pewnym stopniu przyczynił się fakt, że po powro­ cie SLD do władzy jej liderzy objęli stanowiska w Mini­ sterstwie Pracy. Innymi słowy, szkoda już się stała. Na zmianę poglądów funkcjonariuszy z centrali, a także szeregowych członków, przekonanych, że w prywatnych firmach związki nie są potrzebne, należy jeszcze zapewne poczekać.

353

W 2003 roku „Solidarność” liczyła 780 tysięcy człon­ ków, co oznaczało spadek o 61 procent w porównaniu z 1995 rokiem. Wszystkie związki w całym krąju skupiały 1,9 miliona ludzi - w porównaniu z 1995 rokiem był to spadek o 71 procent. Poziom uzwiązkowienia osiągnął w 2001 roku niski jak na Europę wskaźnik 14 procent i od tamtej pory jeszcze spadł57. Pomimo wszystkich szkód, jakie wyrządziło upolitycznienie, „Solidarności” nadal trudno się było od niego odżegnać. Dlaczego tak się działo, wyjaśniła mi rozmowa z Wojciechem Grzeszkiem, przewodniczącym Małopolskiej „Solidarności” (w regio­ nie małopolskim leży Kraków i kilka innych miast). Grzeszek zdawał sobie sprawę, że związek wiele ucierpiał z powodu roli, jaką odgrywał w rządzie. Z bliska obserwo­ wał problemy, jakich zaangażowanie polityczne „Solidar­ ności” przysparzało lokalnym oddziałom związku - prze­ de wszystkim upokorzenie jej aktywnych działaczy w kombinacie metalurgicznym w Nowej Hucie. (Manifes­ towanie przez liderów związkowych prorynkowego stano­ wiska oraz dumy z wzięcia na siebie odpowiedzialności za sprawowanie rządów doprowadziło w 2001 roku do serii sromotnych porażek w wyborach, jakie odbyły się w zakładzie)58. Szeregowi członkowie zdecydowanie chcieli, żeby związek trzymał się z daleka od polityki, a głównymi rzecznikami tego poglądu byli miejscowi działacze. Grzeszek dobrze wiedział, dlaczego ścisłe po­ wiązania polityczne szkodzą związkowi, nie mógł jednak całkiem się od nich odciąć z powodów, które wiązały się ze słabością grupy określanej w Europie mianem „klasy politycznej”. „Problem” polegał na tym, że jako wybitny funkcyjny działacz „Solidarności” miał wiedzę i doświad­ czenie polityczne jak mało kto w Krakowie. Z pewnością miał więcej doświadczenia niż większość kandydatów ubiegąjących się o stanowiska w mieście. W ubiegłych latach był nie tylko głównym graczem na lokalnej arenie

354

politycznej - zapraszano go także za granicę na spotkania z wybitnymi przedstawicielami świata biznesu, ruchu związkowego oraz Unii Europejskiej. Mógł z łatwością rozprawiać o eksperymentach politycznych w Belgii czy Niemczech, działalności związkowej we Włoszech lub Hiszpanii, nowych ideach, jakie się rodzą w Japonii. W środowisku, gdzie niewielu ludzi miało takie doświad­ czenie, Grzeszek czuł się zobowiązany, żeby się nim dzielić z innymi. Odsunięcie się od polityki, na co „Soli­ darność” zdecydowała się ostatecznie w 2001 roku, wyda­ wało mu się marnotrawstwem. Kiedy się z nim spotkałem w 2002 roku, negocjował właśnie z lokalnymi partiami prawicowymi zarezerwowanie miejsc na ich Ustach wy­ borczych dla kandydatów wyznaczonych przez związek. „Jak można uzyskać wpływy bez tego?” - zapytał Grze­ szek. Wywierając nacisk na rządzące partie - chciałem zareplikować. Ruch związkowy na Zachodzie miał w koń­ cu nąjwiększe wpływy nie wtedy, kiedy bezpośrednio rządził, ale będąc w ścisłym sojuszu z rządzącą partią, oddzieloną od związku. Tu się jednak wyłania problem nieuksztaitowanego do końca systemu partyjnego w Pol­ sce. „SoUdamość” tak bezpośrednio ingerowała w proces wyborczy, że teraz, kiedy się ostatecznie wycofała, nie było partii o ugruntowanej pozycji, na którą mogłaby wywierać wpływ. Teoretycznie mogłaby tego spróbować z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, który znów znalazł się u władzy, ale nadal traktowała go jak wroga. (SLD ze swojej strony był obecnie bardziej wrogi wobec „SoUdamości” niż w 1993 roku). Okazało się więc, że przywódcy „SoUdamości” na powrót byU wciągani do poUtyki, nawet kosztem zrażenia sobie członków własnego związku. Pewną rolę odgrywało również dziedzictwo unionizmu z czasów komunistycz­ nych. Kiedy Grzeszek myślał o związku ogranicząjącym się do spraw związkowych, jakiego chciało tak wielu człon­ ków, potrafił sobie tylko wyobrazić taki, któiy „ząjmuje się

355

drobnymi sprawami w zakładach pracy, załatwia rozmaite towary dla członków”. Różniło się to zasadniczo od no­ wego sposobu myślenia prezentowanego przez ludzi z Działu Rozwoju Związku. Nietrudno było pojąć rozumowanie Grzeszka, ale było to myślenie polityka, a nie związkowca. Mogłoby pomóc jemu oraz jego kolegom w zdobyciu kilku miejsc w lokal­ nych samorządach, ale z takiego myślenia nie wyniknęło­ by nic dla robotników jako takich - nie było to zresztą zamierzone. Niniejszy rozdział ukazuje bowiem, że polscy związkowcy mieli szansę przeprowadzić zmiany korzyst­ ne dla członków związku dopiero wtedy, gdy przestawali myśleć jak działacze tradycyjnego ruchu społecznego (jakimi byli), a zaczynali rozumować jak „wąscy” związ­ kowcy sensu stricto. W świetle współczesnej zachodniej teorii stosunków pracy jest to wniosek dość zdumiewający. Wiele prac z tej dziedziny podkreśla rolę ruchów społecznych w sty­ mulowaniu uzwiązkowienia. Różni naukowcy i dzia­ łacze upatrują w „unionizmie jako ruchu społecznym” (social movement unionism) jedyny sposób uratowania ruchu związkowego przed utratą wpływów i członków. Obrońcy tego modelu zwracają uwagę, że różni się od tradycyjnego unionizmu wyższym stopniem mobilizacji oraz ambicjami, żeby dokonać przemiany nie tylko zakła­ du pracy, ale i społeczeństwa. Według Seidmana unionizm jako ruch społeczny to strategia zakładająca wyjście „poza bramy fabryk” z żądaniami „dotyczącymi rozleg­ łych zmian społecznych i ekonomicznych”59. Inny rzecz­ nik tego modelu stwierdza, że polega ona na „przemianie związku w narzędzie, za pomocą którego członkowie nie tylko zgłaszają swoje żądania, ale aktywnie kierują walką o wszystko, co dotyczy ludzi pracy w ich dzielnicach i w całym krąju”60. Takie podejście ma sens dla związków w krąjach kapitalistycznych, gdzie chodzi o pozyskanie

356

poparcia większej społeczności dla walki o prawa świata pracy. W Polsce natomiast to właśnie skupienie się związ­ ków na „rozległych zmianach społecznych i ekonomicz­ nych”, zaangażowanie w walkę o zmiany polityczne, stało się dla nich nąjpoważniejszym problemem. Ruch społecz­ ny włączył się bowiem w budowanie gospodarki rynkowej, a nie obronę ludzi pracy w tym gospodarczym systemie. Związki zawodowe, zajmując się wielką obywatelską trans­ formacją, zaniedbały materialne potrzeby swoich człon­ ków. Możemy oczywiście zrozumieć, dlaczego dokonały takiego wyboru - zważywszy na charakter systemu komu­ nistycznego i sposób, w jaki system kształtował ich poczu­ cie interesów, o czym była mowa w poprzednim rozdziale. Ta polityka okazała się jednak fatalna, kiedy przyszło bronić robotników w systemie postkomunistycznym. Jeśli przyjrzymy się nowszym działaniom związkow­ ców, odnoszących pewne sukcesy, okaże się, że wszystkie polegały na odejściu od wielkich obywatelskich i politycz­ nych spraw i zwróceniu się ku wąskim kwestiom ekono­ micznym. Związkowcy z Mielca, z którymi spotkałem się w 2001 roku, czuli ulgę, że działalność polityczną mąją już za sobą, ponieważ wiedzieli, jak wiele ich kosztowała: „Przez ostatnie cztery lata załoga miała do nas pretensje o wszystko!”81. Mając skromniejsze ambicje - poznać prawo, żeby móc się uporać z konkretnymi problemami pracowników - mogli przemówić do ludzi, którzy od lat spisali ich na straty, ponieważ widzieli w nich de facto menedżerów. Związki w fabryce Opla zorganizował dzia­ łacz, który ponad politykę przedkładał sprawy dotyczące miejsca pracy, a przy organizowaniu pracowników hiper­ marketów skupiano się wyłącznie na wąskich kwestiach ekonomicznych, jak zakres pracy, nadgodziny i wynagro­ dzenie. Innymi słowy „Solidarność” mogła zdobyć no­ wych członków dopiero wtedy, kiedy zerwała z założenia­ mi „związku jako ruchu społecznego”.

357

Z polskich doświadczeń wynika, że staromodny unionizm ekonomiczny, często nazywany pogardliwie „busi­ ness unionizmem”, ma nadal znaczenie. Zanim związki podejmą inne zadania, muszą działać jako związki zawo­ dowe w wąskim tego słowa znaczeniu, broniąc krótkofa­ lowych interesów ekonomicznych swoich członków. Unionizm ekonomiczny nie stroni od kwestii klasowych, uznąje podziały klasowe, wspierąjąc interesy jednej stro­ ny w zakładzie pracy przeciw interesom drugiej62. W ten sposób może doprowadzić do ekonomicznej inkluzji lu­ dzi pracy, a tym samym do większego skonsolidowania demokracji. Teoretycy unionizmu społecznego zakładali niewątpliwie, że związki będą przede wszystkim działały w imieniu swoich członków, ale, jak mogliśmy się prze­ konać, nie zawsze tak bywało. To, czy unionizm społecz­ ny przyniesie korzyści ludziom pracy, zależy od rodząju ruchów społecznych, do jakich należą związki63. Model „Solidarności” jako ruchu społecznego okazał się dla robotników fatalny. Związek zaczyna stawać z powrotem na nogi w miarę, jak odchodzi od tego modelu. Jak mogliśmy się jednak przekonać, „Solidarność” sama doszła do tego wniosku, o czym świadczy podjęta w mąju 2001 roku decyzja o formalnym zerwaniu więzi z Akcją Wyborczą Solidarność. We wrześniu 2002 roku krajowy zjazd poszedł jeszcze dalej. Marian Krzaklew­ ski w wyniku głosowania utracił stanowisko przewod­ niczącego - powodem było nadmierne upolitycznienie związku. Delegaci nie zdecydowali się na wybór przy­ wódcy górników Kazimierza Grąjcarka, który obiecy­ wał odrodzić działalność związkową „Solidarności”, a nawet współpracować z OPZZ. Po zażartej batalii wy­ brano dotychczasowego wiceprzewodniczącego Janu­ sza Sniadka, który objął przewodnictwo nad upokorzo­ nym związkiem. Zjazd dał wyraźnie do zrozumienia, że „Solidarność” zerwała z dotychczasowym upolitycznie­

358

niem. Walka o charakter związku rozgrywała się już te­ raz na szczeblu centralnym. W pierwszych latach nowego stulecia polskie związki zawodowe zaczęły się więc nareszcie przekształcać w ta­ kie, jakie potrzebne są w demokratycznej gospodarce rynkowej: organizacje wyrażąjące interesy pracowników w miejscu pracy. Liczba członków co prawda nadal mala­ ła, na co wpływ miało zarówno rekordowe bezrobocie, jak i spadek po politycznym zaangażowaniu, ale związki podjęły pracę organizacyjną w ważnym sektorze prywat­ nym, w starych przedsiębiorstwach produkcyjnych zaś, obecnie w większości sprywatyzowanych, przyjęły nowe metody działania. Innymi słowy zaczęły kierować gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym na ekonomicznych Innych, a nawet wskrzeszać dyskurs klasowy. Proces ten był jednak powolny i niezdecydowany, wciąż daleko jest do naprawienia szkód, na jakie ruch związkowy sam siebie naraził w ubiegłej dekadzie. Ponadto, o czym świadczą wysokie notowania demagogicznych partii po­ pulistycznych, zmiany te nie zdołały przełamać tenden­ cji do wyrażania gniewu zrodzonego z powodów ekono­ micznych w sferze politycznej, na sposoby antyliberalne. Słowem rezultatem gniewu świata pracy jest nadal wzmacnianie politycznej prawicy. W podsumowaniu za­ stanowimy się, czy istnieje prawdopodobieństwo, by sy­ tuacja ta wkrótce się zmieniła, i poddamy szerszej anali­ zie nauki, jakie płyną z polskich doświadczeń dla sprawy budowania demokracji.

1 Kazimierz Kloc, Polish Labor in Transition, 1990-1992, „Telos” 92 (lato 1992); Halina Szostkiewicz, Trade Unions in Employee-Owned Compa­ nies, w: Management Employee Buy-Outs in Poland, red. Maria Jarosz, Institute of Political Studies Polish Academy of Sciences, Warsaw 1995. 2 Rozmowa z Lityńskim, Warszawa, październik 1998. 3 Rozmowa z Groszem, Mielec, mąj 1994.

359

4 Rozmowa z Brankiem, Mielec, mąj 1994. 5 Eric Hanley, Cadre Capitalism in Hungary and Poland: Property Accu­ mulation among Communist-Era Elites, „East European Politics and So­ cieties”, t. 14, nr 1 (zima 2000), s. 143-178; David Stark, Laszlo Bruszt, Postsocialist Pathways, Cambridge University Press, Cambridge 1998. 6 Eric Hanley, dz. cyt., 152. 7 Simon Clarke, Veronika Kabalina, Privatisation and the Struggle for Control of the Enterprise, w: Russia in Transition: Politics, Privatisation and Inequality, red. David Lane, Longman, London 1995, s. 145. Lynn Nelson i Irina Kuzes potwierdzają tę ocenę dodatkowymi informacjami zawartymi w artykule Privatisation and the New Business Class w tym samym tomie. 8 Rządowi potrzebna była ta legislacja ze względu na jedyny w swoim ro­ dzaju charakter struktury własności. Choć przedsiębiorstwa państwowe były z formalnego punktu widzenia „własnością” odpowiednich mini­ sterstw, które powoływały je do życia, uchwalona w 1981 roku ustawa o samorządzie załogi przedsiębiorstwa państwowego, która faktycznie weszła w życie dopiero w 1989 roku, oddala kontrolę nad majątkiem za­ kładu w ręce rad pracowniczych. Nazywanie takich firm „państwowymi” było więc mylące, ponieważ państwo, paradoksalnie, nie sprawowało kon­ troli nad firmami, które formalnie były jego własnością. W 1990 roku wy­ stąpiło o odzyskanie tej kontroli. 9 Juliusz Gardawski, Trends in the Ownership and Authority Structure of Employee-Owned Companies, w: Management Employee Buy-Outs in Po­ land, dz. cyt., s. 63. 10 W spółkach Skarbu Państwa, nazywanych także „skomercjalizowanymi” ze względu na nowy kodeks prawny, na podstawie którego działały, miej­ sce rad pracowniczych zajęły rady nadzorcze, w których dwie trzecie członków mianuje państwo, a jedna trzecia jest wybierana przez pracow­ ników. Ostateczne decyzje w sprawie sprzedaży takiej spółki podejmuje państwo, ale związki zachowują prawo do konsultacji. Badania ankieto­ we, jakie w 1994 roku przeprowadziłem razem z Weinsteinem, wykazały, że poważnie traktowały te prawa i działały w takich firmach do momentu ich sprzedaży. Zob. David Ost, Marc Weinstein, Unionists Against Unions, „East European Politics and Societies”, t. 13, nr 1 (zima 1999). 11 Warto przez chwilę zastanowić się nad tym paradoksem, ilustruje on bo­ wiem, do jakiego stopnia „prywatyzacja” i „reforma rynkowa" mają w so­ bie często taki ładunek ideologii. W oficjalnym języku i w oficjalnych statystykach firmy, których mąjątek znajdował się pod kontrolą wybiera­ nych przez załogę rad pracowniczych, uważano za „państwowe”, te nato­ miast, które znajdowały się pod bezpośrednią kontrolą państwa, uchodzi­ ły za „prywatne”. W ten sposób mnożenie się spółek Skarbu Państwa, o wysokich przeważnie dochodach i wycenach majątku (ponieważ były to głównie wielkie przedsiębiorstwa produkcyjne), traktowano jako dowód rewolucji prywatyzacyjnej w Polsce. Historie takie zaczęły się pojawiać w zachodniej prasie, dzięki czemu Polska stała się w połowie lat dziewięć­ dziesiątych nowym pupilkiem entuzjastów reformy gospodarczej, w miej­ sce Republiki Czeskiej, której gwiazda przygasła po ujawnieniu afer korup­

360

12

13

14

15

16 17

18

10

20

21

22

23

24

cyjnych w procesie prywatyzacji. W rzeczywistości Polska przeszła „rewolu­ cję” prywatyzacyjną wyłącznie dzięki temu osobliwemu systemowi księgowania, zalicząjącemu spółki Skarbu Państwa do firm prywatnych. W końcu „własność prywatna” niekoniecznie oznaczała własność prywatną, tylko fakt, że rada pracownicza nie będzie już ingerować w sprawy firmy. Nawet rada pracownicza działająca w ścisłej zgodzie z zasadami rynku nie byłaby uznana za tak „proreformatorską” jak najbardziej letargiczna, mia­ nowana przez państwo rada nadzorcza. Tu właśnie możemy dostrzec skalę zwycięstwa neoliberałów z „Solidarności”. Okazało się, że w samej koncep­ cji „reformy rynkowej” chodzi zarówmo o likwidację partycypacyjnych form zarządzania, jak i o promowanie zachowania mającego na względzie zysk - a czasem nawet w większym stopniu o to pierwsze. „Społeczeństwo obywatelskie" podporządkowano „społeczeństwu burżuazyjnemu”. Andrzej Mokrzyszewski, Charakterystyka badanych zakładów pracy i ich pracowników, w Juliusz Gardawski i wsp., Rozpad bastionu?, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 1999, s. 46. Witold Pawłowski, Uścisk typu podwójny nelson, „Polityka”, 18 lutego 1995, s. 7. Cyt. w: Cezary Łazarewicz, Kot gadać nie umie, „Gazeta Wyborcza”, 29 sierpnia 2000. Michnik wyjaśnił mi, że jego opór wobec związków zawodowych wynikał ze strachu, jaki przeżył w 1990 roku - obawiał się, że Wałęsa wykorzysta związki, żeby wziąć odwet na „Gazecie Wyborczej”. Później wydawcy „Ga­ zety” propagowali akcjonariat pracowniczy jako alternatywę dla unionizmu. Rozmowa z Michnikiem, lipiec 2002. Juliusz Gardawski, Trends in Ownership, dz. cyt., s. 59. Zob. Marek Belka, Trzeba się na coś zdecydować, „Rzeczpospolita”, 30 sierpnia 1994, s. 9. Danuta Zagrodzka, Bez bólu się nie obejdzie, „Gazeta Wyborcza", 11 kwietnia 1994. Cyt. w: David Ost, Marc Weinstein, Unionista Against Unions: Towards Hierarchical Management in Post-Communist Poland, w: „East European Politics and Societies”, 1.13, nr 1 (zima 1999), s. 23. Cyt. tamże, s. 21. Juliusz Gardawski i wsp., Związki zawodowe w Polsce, w. Rozpad bas­ tionu?, dz. cyt., s. 15. Rozmowa z działaczem „Solidarności” z Bytomia, demonstracja „Solidar­ ności” w Warszawie 27 mąja 1994. Cytat nie jest dokładny, opiera się na rozmowie z kierownikiem ds. zaso­ bów ludzkich z jednej z 500 wielkich firm z rankingu magazynu „For­ tunę”. Rozmowa odbyła się podczas konwencji kierowników ds. zarządza­ nia zasobami ludzkimi w School of Industrial and Labor Relations, Cornell University, mąj 1991. Po angielsku, tak jak po polsku określa się to tym samym słowem - strike - strąjk. Polski Rocznik Statystyczny jako strąjki odnotowuje tylko prze­ rwy w pracy. Relacje prasowe się różnią - to, co dziennikarze i związkow­ cy, o których piszą, nazywają „strajkami”, może się ograniczać do oflago­ wania wspomnianego przez naszego informatora. Ciekawe będzie przy

361

25 26 27

28

20 30

31

32

33

34

35

okazji odnotować, że badanie przeprowadzone w 1998 roku w ponad 200 polskich przedsiębiorstwach ustaliło, iż podczas gdy 78 procent działaczy związkowych mówiło o „strajkach" w swoich zakładach, tylko 34 procent dyrektorów tych samych przedsiębiorstw podało, że się odbyły. Barbara Gąciarz, Dynamika zbiorowych stosunków pracy, w. Rozpad bastionu?, dz. cyt., s. 228. Dla obszerniejszej analizy sporów w przemyśle na począt­ ku lat dziewięćdziesiątych, przeprowadzonej przez socjologów pracy, któ­ rzy byli arbitrami w tych sporach, zob. Kazimierz Kloc i Władysław Rychiowski, Spory zbiorowe i strajki w przemyśle, maszynopis powielany, Szkoła Główna Handlowa, Warszawa 1994. Marian Krzaklewski, Chodzi o ustrój, „Rzeczpospolita”, 7-8 mąja 1994, s. 1. Piątek „S”, „Gazeta Wyborcza”, 7-8 mąja 1994, s. 3. Cyt. w: Mariusz Janicki, Państwo związkowe, „Polityka", 6 lipca 1996, s. 17. Tekst przemówienia zamieścił „Tygodnik Solidarność”, 13 września 1996, pod tytułem 16 rocznica sierpnia. Rozmowa z Gregorem Koso, Warszawa, lipiec 1999. Janice Bell, Unemployment Matters: Voting Patterns During the Econo­ mic Transition in Poland, 1999-1995, „Europe-Asia Studies”, t. 49, nr 7 (1997), s. 1263-1291. Krzysztof Jasiewicz, Portfel czy różaniec? Ekonomiczne i aksjologiczne determinanty zachowań wyborczych, w: Wybory parlamentarne 1997: sys­ tem partyjny, postawy polityczne, zachowania wyborcze, red. Radosław Markowski, Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 1999 W odróżnieniu od Wałęsy Krzaklewski pozostał posłem, ale trzymał się w cieniu, woląc sprawować kontrolę zza kulis. Wypowiedź Tomaszewskiej to cytat z rozmowy z autorem, Warszawa, mąj 1999. Drugi cytat i komentarz - z pracy Barbary Gąciarz i Włodzimierza Pańkowa Dialog społeczny po polsku: fikcja czy szansa, Fundacja Fried­ richa Eberta, Warszawa 2001, s. 42,45. Juliusz Gardawski i wsp. Rozpad bastionu? dz. cyt. Badania przeprowa­ dzono w pięciu produkcyjnych działach gospodarki (przemysł samocho­ dowy, chemiczny, drzewny i papierniczy, spożywczy i budowlany), a tak­ że w ochronie zdrowia i oświacie. Pierwsze pięć wybrano z tego względu, że wysokie wskaźniki wzrostu, zaawansowany stopień prywatyzacji, suk­ cesy w tworzeniu miejsc pracy, małe i średnie rozmiary przedsiębiorstw (z wyjątkiem przemysłu samochodowego) oraz różne rozmieszczenie geo­ graficzne sprawiły, iż były reprezentatywne dla rozwijąjących się działów gospodarki. Wśród respondentów było 202 dyrektorów lub członków dy­ rekcji, 148 działaczy związkowych oraz 1225 pracowników, zarówno nale­ żących do związków, jak i niebędących ich członkami. Jedną z najlepszych analiz erozji związków zawodowych w połowie lat dziewięćdziesiątych i braku zainteresowania rozbudową organizacji związkowych jest książka Jane Hardy i Ala Rainniego Restructuring Krakow: Desperately Seeking Capitalism, Mansell, London 1996. Juliusz Gardawski i wsp., Związki zawodowe w Polsce, w: Rozpad bastionu?, dz. cyt., s. 19. Wielu związkowców stwierdzało, że nie widzi w swoich zakła­ dach przejawów działalności związków. Tylko 7,1 procent ogółu pracowników udzieliło odpowiedzi, że związki „są efektywne i załoga wiele im zawdzięcza”.

362

36

37

38

39

40 41

42

43

44

45

46 47

48 49 50

51 52 53 54

Barbara Gąciarz, Dynamika zbiorowych stosunków pracy, w: Rozpad bas­ tionu?, dz. cyt. Nie byli nawet zmartwieni tym, że GM Opel wprowadził ich w błąd, obie­ cując, że nowa fabryka zapewni miejsca pracy górnikom, którzy wkrótce mieli zostać zwolnieni. Rząd AWS powoływał się na to jako na powód udzielenia GM znacznych ulg podatkowych, ale tylko 5 procent załogi fabryki stanowili ludzie zatrudnieni uprzednio w kopalniach. Wiesława Kózek, red., Instytucjonalizacja stosunków pracy w Polsce, Scholar, Warszawa 2003; Tadeusz Kowalik, Nierówni i równiejsi, Innowa­ cja, Warszawa 2002; Henryk Domański, Antonina Ostrowska, Andrzej Rychard, Jak żyją Polacy, IFiS PAN, Warszawa 2000. Oparte w znacznej mierze na artykule Jacka Mojkowskiego Marsz na akcje, „Polityka”, 22 marca 1997. Ustawa weszła w życie w kwietniu 1997 roku. „Tygodnik Solidarność”, 31 mąja 1996. Materiał zaprezentowany tutąj, a także w prasie liberalnej sugeruje, że wielu dawnych członków nomen­ klatury zachowało dominującą pozycję nie w fabrykach, gdzie aktywnie działała „Solidarność”, ale w bankach, handlu i firmach ubezpieczenio­ wych. Jest to zrozumiałe, ponieważ sukcesy w tych dziedzinach bardziej zależały od kontaktów z elitą niż od utrzymania dobrych stosunków pra­ cy. Tego typu firmy nie musialy się kłopotać wścibskimi związkami czy radami pracowniczymi dbającymi o „ochronę majątku narodowego”, po­ nieważ, w klasycznym stylu epoki przemysłowej, robotnicy w 1989 roku tylko park maszynowy uważali za bogactwo, którego rozgrabieniu należy zapobiec. Nomenklatura, wyprzedzająca ich o krok, zdawała sobie spra­ wę, że jest inaczej. Jak się okazało, nie utrzymała tej własności. Do 2001 roku większość polskich banków znalazła się w obcych rękach. Mariusz Janicki, Krzak: ile jeszcze tak?, „Polityka”, 3 listopada 2001, s. 16. Oznaczało to spadek o 50 procent od 1989 roku. Cyt. w: Juliusz Gardawski, Związki zawodowe na rozdrożu, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2001, s. 251. W 2001 roku Gardawski ustalił, że zarówno działacze „Solidarności”, jak i OPZZ sprzeciwiali się udziałowi związków w polityce. Tamże, s. 250. Tamże, s. 247. Związkowiec, który o tym opowiadał, wykazał się znajomo­ ścią porównawczych stosunków pracy, stwierdzając: „to było tak, jakby przeczytać z amerykańskiego podręcznika rozdział, jak rozbić związki za­ wodowe w ciągu trzech dni”. O innych technikach zwalczania związków w hipermarketach, zob. s. 245-250. Mariusz Janicki, Nowa walka klas, „Polityka”, 18 listopada 2000. Juliusz Gardawski, Związki zawodowe, dz. cyt., s. 213-219. Cyt. tamże, s. 201-202. Tamże, s. 76-79 Tamże, s. 229. Ryszarda Socha, Masz pan być podmiotem, „Polityka”, 3 listopada 2001, s. 64. Juliusz Gardawski, Związki zawodowe, dz. cyt., s. 236-238. Cytowane tamże, s. 268. Więcej o tych modelach, zob. Kate Bronfenbrenner i wsp., red., Organizing to Win: New Research on Union Strategies, ILR Press, Ithaca, NY 1998.

363

55 Zob. David Ost, The Weakness of Strong Social Movements: Models of Unionism in the East European Context, „European Journal of Industrial Relations”, t. 8, nr 1 (marzec 2002). 56 Ten i inne cytaty z rozmowy ze Stanisławem Ciepierą w Gliwicach, 30 lipca 2002. 57 Dane liczbowe dotyczące członkostwa z: Marc Carley, Trade Union Mem­ bership 1993-2003, raport przesiany 21 maja 2004 roku, dostępny w Euro­ pean Industrial Relations Observatory On-Line. Dane dotyczące uzwiązkowienia w 2001 roku - z Juliusz Gardawski, Declining Trade Union Density Examined, raport przesiany 21 sierpnia 2002 roku. 58 Typowe dla członków „Solidarności” z Nowej Huty były następujące wypo­ wiedzi (z 1998 roku): „Bardzo ciężko było zmienić mentalność ludzi - ubo­ lewa! jeden z działaczy, wspominając początki epoki postkomunistycznej. - Nastała wolna Polska i trzeba było im powiedzieć, że są niepotrzebni i muszą odejść z pracy”. Szef „Solidarności”, w hucie, który w latach 1997-2001 był posłem do parlamentu, chwalił się, że to właśnie „Solidar­ ność" powściągała roszczenia placowe robotników. Zob. Mirosław Banasiak, Solidami z Hutą, „Gazeta Wyborcza”, 30 listopada 1998. W 2001 roku w wyborach przedstawicieli pracowników do rady nadzorczej „Solidar­ ność" przegrała zarówno z OPZZ, jak i z „Solidarnością 80”. Jerzy Pałosz, Chwieje się twierdza Sendzimir, „Gazeta Krakowska”, 1 czerwca 2001. 59 Gay Seidman, Manufacturing Militance: Workers’ Movements in Brasil and South Africa, 1970-1985, University of California Press, Berkeley 1994, s. 2. 80 Sam Gindin ze związku Canadian Auto Workers, cytowany w: Kim Moo­ dy, Towards an International Social-Movement Unionism, „New Left Re­ view” 225 (wrzesień-październik 1997). 81 Wywiad z Marianem Kokoszką, wiceprzewodniczącym „Solidarności” w WSK Mielec, mąj 2001. 62 O klasowej podstawie business unionizmu, zob. Victoria Hattam, Labor Visions and State Power: The Origins of Business Unionism in the United States, Princeton University Press, Princeton 1993. „Zamiast wyglądać zbawienia od rządu” - pisze autorka, przedstawiciele tej orientacji „dowo­ dzili, że robotnicy więcej osiągną, kierując energię i zasoby na związkową pracę organizacyjną i protesty w zakładach pracy" (s. 157). Podobne spo­ strzeżenie czyni Howard Kimeldorf, pisząc o bojowości amerykańskich robotników w połowie XX wieku w Battling for American Labor: Wobblies, Craft Workers, and the Making of the Union Movement, University of California Press, Berkeley 1999. 83 Jeśli chodzi o pełniejszą prezentację tej tezy, włącznie z dyskusją na te­ mat jej aktualności dla innych krąjów Europy Wschodniej, a także Za­ chodu, zob. David Ost, The Weakness of Strong Social Movements, w: „Eu­ ropean Journal of Industrial Relations”, t. 8, nr 1 (marzec 2002).

7

Podsumowanie: klasa, społeczeństwo obywatelskie i przyszłość postkomunistycznej demokracji Myśl przewodnia tej książki brzmi, że okres postkomunizmu zapoczątkował artykulację różnic klasowych, a świat polityki, ze względu zarówno na dziedzictwo strukturalne, jak i bieżące mody ideologiczne, nie po­ trafi! jej przetworzyć. W rezultacie rodzące się konflik­ ty klasowe wyrażały się nie w postaci konfliktów doty­ czących interesów, ale tożsamości. Utorowało to drogę antyliberalnej kulturze, która ciąży od tamtej pory nad procesem demokratyzacji w Polsce. Jeśli słuszne jest moje twierdzenie, że do antylibera­ lizmu doprowadziło niepowodzenie w zorganizowaniu konfliktów społecznych wokół podziałów ekonomicz­ nych, wynika z tego, że zwolennicy liberalnej demokra­ cji nie powinni przeciwstawiać się konfliktowi klasowe­ mu - ale takie stanowisko byłoby irracjonalne i jałowe. Nadaję temu wnioskowi uniwersalne znaczenie. Demo­ kratycznie nastawieni kapitaliści oraz prorynkowi refor­ matorzy powinni poprzeć mobilizację gniewu wokół konfliktów klasowych - tak się przedstawia główna na­ uka, jaka płynie z polskich doświadczeń. Powinni to

365

uczynić, żeby uniknąć mobilizowania gniewu według podziałów askryptywnych czy innych, także niepodlegających negocjacjom, co nieuchronnie prowadzi do nie­ bezpiecznych i nierozwiązywalnych rozłamów w społe­ czeństwie. W tym ostatnim rozdziale chcę podkreślić znaczenie teoretycznych twierdzeń zawartych w niniejszej książ­ ce, a także przyjrzeć się politycznym widokom na przy­ szłość. W tym celu jeszcze raz nawiążę do niektórych ogólniejszych tematów i konstruktów teoretycznych. Posłużę się poza tym metodą porównawczą, zestawia­ jąc polskie doświadczenie z porównywalnymi doświad­ czeniami krajów Europy Wschodniej. Przeanalizuję perspektywy polityczne, jakie się otworzyły po niedaw­ nym wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej.

Organizowanie gniewu w postkomunistycznej Europie Wschodniej Po podsumowaniu polskich doświadczeń przedsta­ wię pokrótce sytuację świata pracy i rozwój wydarzeń politycznych w innych krajach postkomunistycznej Europy Wschodniej. Po 1989 roku polska elita, w tym wielu przywódców „Solidarności”, wkroczyła w nową epokę z przekona­ niem, że ludzie pracy stali się nowym wrogiem. Spo­ dziewając się, że będzie miała do czynienia z potężnym przeciwnikiem klasowym, walczącym przeciw wprowa­ dzanemu przez nią kapitalizmowi, kształtująca się elita próbowała zdławić opozycję klasową w zarodku. Posłu­ żyła się różnymi metodami. Po pierwsze, były to posu­ nięcia minimalizujące wpływy pracowników w miejscu pracy, jak zawarcie w ustawie o prywatyzacji wymogu likwidacji rad pracowniczych, ograniczenia zakresu

366

spraw, które mogą być przedmiotem debaty między związkiem zawodowym a kadrą zarządzającą, ustalenia długiego okresu, jaki musi upłynąć, zanim można będzie podjąć rokowania zbiorowe. Po drugie, media nieustan­ nie zalecały poparcie, cierpliwość i przyzwolenie jako właściwe reakcje emocjonalne na katastrofalną depresję gospodarczą, jaka nastąpiła po 1989 roku. W relacjach prasowych o robotniczych protestach przedstawiano dzia­ łaczy jako irracjonalnych narwańców1, a skargi z powodu poczynań rządu interpretowano jako przejawy niezado­ wolenia, którego adresatem był „naprawdę” dawny re­ żim, aktualnie demontowany. I wreszcie elita próbowała stłumić opozycję klasową, ukierunkowując ją według innych podziałów. Kluczową rolę odegrała tutąj „Solidar­ ność”. Nie będąc w stanie wyeliminować niezadowolenia rodzącego się z przyczyn ekonomicznych, przyjęła na siebie rolę organizatora tych emocji. Kolejni przywódcy - od Wałęsy po Krzaklewskiego - starali się je kierować przeciw komunistom, kiyptokomunistom, liberałom, nie­ wierzącym, „obcokrąjowcom” (a za takich często uważa­ no Polaków niepasujących do wzoru „Polaka-katolika”), przestępcom i rozmaitym innym „obcym”. „Solidarność” wciąż miała nadzieję, że utrzyma jedność klasową - twierdziła w końcu, że przemawia w imieniu ludzi pracy - ale robotników próbowała organizować według zupełnie innych kwestii. Paradoks polegał oczywiście na tym, że choć robotnicy przeciwstawiali się skutkom gospodarki rynkowej (z te­ go powodu rodził się gniew), wcale nie uważali się za wrogów kapitalizmu. Wierni naukom dawnych przywód­ ców, uważali - przynajmniej w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu - że ustrój kapitalistyczny zgodny jest z ich ekonomicznym interesem. W kolejnych sonda­ żach szeregowi robotnicy, a także lokalni działacze związ­ kowi, opowiadali się za reformą rynkową (dowodem jej

367

akceptacji była też zadziwiająco mała liczba strajków w zakładach pracy). Chcieli tylko mieć na jej temat coś do powiedzenia, być traktowani jak racjonalni aktorzy, którzy mają prawo do odmiennej opinii (na przykład na temat popiwku albo ochrony przemysłu w początkowej fazie rozwoju), chcieli, żeby z nimi rozmawiano, a nie prawiono im kazania. Ponieważ jednak każdą krytykę prowadzonej przez rząd polityki urynkowienia postrze­ gano jako oznakę rodzącego się klasowego sprzeciwu, uznawanego za zgubny dla reformy, nie dopuszczano, żeby głos robotników został usłyszany. Gdy liberałowie ich zignorowali, kształtująca się polityczna prawica zbiła na nich kapitał. W sytuacji, kiedy niezadowolenie uzna­ no za irracjonalne i sprzeczne z liberalizmem, wykorzy­ stanie szansy podsuniętej przez prawicę miało sens, po­ nieważ tylko w ten sposób robotnicy mogli uniknąć protekcjonalnego potraktowania. Polityczni liberałowie popchnęli ich na prawo. Tak sromotnie zawalili egzamin z reprezentowania coraz bardziej wykluczanej klasy pra­ cującej, że w końcu to byłym komunistom z Sojuszu Lewicy Demokratycznej przypadło w udziale wystąpie­ nie w roli głównych obrońców liberalnych zasad tole­ rancji. O ile jednak zwycięstwo SLD przyczyniło się do powstrzymania postępów sil antyliberalnych, spadek po epoce komunizmu oraz nowy kryzys gospodarczy udaremniły przekształcenie się Sojuszu w partię hegemoniczną. Kiedy bezrobocie osiągnęło rekordowy, nieznany dotąd poziom ponad 20 procent2, a relacje o aferach, w jakie uwikłał się SLD, znalazły się na czołówkach gazet, partia w 2004 roku implodowaia, po­ parcie dla niej gwałtownie spadło, osiągając wskaźnik jednocyfrowy, a liderzy z drugiego szeregu, chcąc cokol­ wiek uratować z tonącego okrętu, musieli dokonać roz­ łamu i utworzyć nową partię. O głosy elektoratu zawal­ czyły z powodzeniem ugrupowania antyliberalne - widać

368

to po bezprecedensowym poparciu, jakie w 2004 roku uzyskały w sondażach ekstremistyczne partie, Samo­ obrona i Liga Polskich Rodzin. W wyborach do Sejmu w 2001 roku zdobyły razem 18,1 procent głosów, w wy­ borach do Parlamentu Europejskiego zaś w 2004 roku -już 26 procent. Jednym słowem tłumienie polityki klasowej przy­ niosło skutki nader niekorzystne dla liberalizmu (poli­ tycznego) i demokracji. Nie wyeliminowało gniewu zro­ dzonego na podłożu ekonomicznym, ale przyczyniło się do zorganizowania go po myśli wrogów liberalizmu. Jeśli gniew taki nie zostanie zorganizowany zgodnie z założeniami klasowymi, musi znaleźć sobie inną oś, wokół której będzie się obracał. Wniosek ten potwierdzają doświadczenia innych kra­ jów regionu. One także zmagały się z problemem po­ litycznej ekspresji nowego gniewu klasowego. Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie widzimy to samo: ludzi pracy, którym neoliberalne reformy dotkliwie dały się we zna­ ki, oraz nowe elity, usilnie starające się stłumić nie­ zadowolenie pracowników. W rezultacie mamy słabe związki zawodowe, niską świadomość klasową i naras­ tający gniew klasowy, który szuka dróg ujścia. W Czechosłowacji niezadowolenie zrodzone z powo­ dów ekonomicznych przyczyniło się do podziału krąju. Na początku lat dziewięćdziesiątych wykorzystał je z po­ wodzeniem nacjonalista Vladimir Mećiar, który winą za problemy gospodarcze uboższej Słowacji obarczył Cze­ chów i ich dominację. Kiedy po uzyskaniu przez Słowa­ cję niepodległości nacjonalistyczna narracja okazała się bezprzedmiotowa, Mećiar wykorzystał stworzoną przez siebie bazę społeczną do umocnienia własnych antyliberalnych rządów. Odniósł sukces; w wyborach 1994 roku jego partia z łatwością pokonała konkurentów. Przez lata dziewięćdziesiąte Mećiar, jak pisze Jonathan Stein,

369

zapewniał sobie znaczne poparcie ze strony klasy robotniczej, przetwarząjąc zrodzony na podłożu ekonomicznym strach i frustrację w nacjonalistyczny resentyment wymierzony przeciw „antysiowackim” elementom: zwolennikom federalizmu, mniejszości węgierskiej oraz liberalnym reformatorom przedstawianym jako ci, co frymarczą interesem narodowym i wyprzedają cudzoziemcom narodowy mąjątek3.

Skończyło się powstaniem autorytarnego rządu, który stał się dla Zachodu pariasem. Frustracje ludzi pracy w Czechach też musialy znaleźć jakieś ujście. Na początku lat dziewięćdziesiątych sytua­ cja nie wyglądała tak źle. Dzięki stosunkowo silnym związkom zawodowym i przemyślanej polityce rządu bezrobocie utrzymano na poziomie niższym niż w innych krajach Europy Wschodniej4. Jednakże pod koniec deka­ dy zniknęły czynniki działające na korzyść świata pracy. Związki zawodowe nigdy nie próbowały wykorzystać swojej początkowej siły, postawiły wyłącznie na wzrost gospodarczy. Wkrótce się jednak okazało, że wzrost był mirażem, sztucznie podtrzymywanym przez zagraniczne inwestycje, fałszowanie ksiąg oraz korupcję szeroko roz­ powszechnioną podczas procesu prywatyzacji, który ściągnął tych zagranicznych inwestorów. Kiedy około 1997 roku bańka pękła, związki zawodowe okazały się równie słabe jak w innych krajach regionu. W rzeczywis­ tości utraciły wpływ już w 1994 roku, kiedy władze prze­ stały podpisywać nawet niewiele znaczące doroczne poro­ zumienia, które wcześniej negocjowały z pracownikami, i rządziły tak, jakby związków w ogóle nie było5. (Należy zauważyć, że w całej Europie Wschodniej próby inkorpo­ racji ludzi pracy poprzez komisje trójstronne okazały się zwykłą dekoracją, swego rodząju „iluzorycznym korporacjonizmem”, który ujawnił tylko słabość świata pracy)6. W sytuacji, gdy związki w coraz większym stopniu okazywały się niezdolne do artykulacji niezadowolenia

370

rodzącego się z powodów ekonomicznych, pozbawieni ochrony robotnicy, mobilizowani przez prawicowych polityków, uciekli się do znanej metody stosowanej przez słabych: skierowali gniew nie przeciwko boga­ tym i skorumpowanym, ale ubogim i bezbronnym. Pra­ wicowy ekstremizm osiągnął apogeum w 1996 roku, kiedy radykalna partia nacjonalistyczna zdobyła 8 pro­ cent głosów. Choć niebawem podupadła, jej hasła za­ chowały atrakcyjność, o czym świadczy nasilenie ak­ tów przemocy wymierzonych przeciw imigrantom oraz drastyczne wydarzenie z 1999 roku: w górniczym mie­ ście Usti nad Łabą, dotkniętym strukturalnym bezro­ bociem i skutkami straszliwej degradacji środowiska, odpowiedzią lokalnych władz na skargi udręczonych mieszkańców było wzniesienie muru, oddzielającego osiedle zamieszkane przez Romów od reszty miasta. Związki zawodowe na Węgrzech, jak podaje więk­ szość znawców przedmiotu, są prawie bezsilne. Jest to z jednej strony spadek po późnym okresie systemu ko­ munistycznego, kiedy zakrojone na szeroką skalę refor­ my wolnorynkowe wzmocniły pozycję menedżerów, a robotnikom umożliwiły dodatkowe zarobki w quasi-prywatnych firmach, gdzie stosunków pracy nikt nie kontrolował. Jak pisał Laszló Bruszt: „Węgierscy robot­ nicy «wkroczyli» [w rok 1989] z największą liczbą insty­ tucji rynkowych i najsłabszymi, najbardziej podzielo­ nymi związkami zawodowymi”7. Po 1989 roku związki nadal znajdowały się na marginesie. Przede wszystkim Węgry przyjęły niemiecki system rad pracowniczych, co jeszcze bardziej podkopało pozycję związków w za­ kładach pracy. Rady te są jednak o wiele słabsze niż w Niemczech. Dyrekcja nie ma nawet obowiązku oma­ wiania z nimi ani ze związkami zawodowymi planowa­ nych zwolnień. Choć pomyślane są jako reprezentacja pracowników nawet w nieuzwiązkowionych firmach,

371

w rzeczywistości często dzieje się tak, że tam, gdzie nie ma związków, które wywarłyby odpowiedni nacisk, ra­ dy w ogóle nie powstają. Słabe tradycje związkowe i po­ lityka marginalizacji przyczyniły się do tego, że pra­ cownicy w firmach są na przegranej pozycji, o czym świadczy szeroko rozpowszechnione, jaskrawe lekce­ ważenie prawa pracy. Związki nie protestują na ogół przeciw takim praktykom, ale kiedy już to robią, pro­ test jest nieskuteczny, ponieważ władze nie chcą sobie zrażać pracodawców8. Na początku lat dziewięćdziesiątych ludzie pracy, re­ agując na pogorszenie się warunków życia, zwrócili się ku Węgierskiej Partii Socjalistycznej (byłym komuni­ stom), ale zdecydowanie neoliberalny rząd socjalistów stworzył nowe problemy polityczne: na jakie sposoby miał się teraz wyrażać gniew zrodzony z ekonomicz­ nych pobudek? Odpowiedź dała partia, która właśnie w tym celu dokonała odpowiedniej reorganizacji. Fidesz - Związek Młodych Demokratów - był na począt­ ku lat dziewięćdziesiątych partią politycznie liberalną, ale wstępne niepowodzenia oraz wnioski wyciągnięte z uważnej obserwacji losów innych liberalnych partii w krajach regionu (takich jak węgierski Związek Wol­ nych Demokratów, czeski Ruch Obywatelski i polska Unia Demokratyczna/Unia Wolności) skłoniły go do przekształcenia się w okresie rządów socjalistów w par­ tię gniewu. Miejsce łagodnego, niedookreślonego wize­ runku partii młodych działaczy, „niegotowych na wiel­ kie wejście na scenę”9, zajął nowy, poważny, surowy. Zaczęto podkreślać konieczność obrony rodaków po­ za granicami kraju, radykalnej czystki „komunistów”, wdrożenia moralności chrześcijańskiej oraz obrony wywłaszczonych mieszkańców wsi przed nową elitą. Fidesz występował przeciwko związkom zawodowym, gdyż miały instytucjonalne powiązania z Węgierską

372

Partią Socjalistyczną, ale ponieważ dla ludzi pracy nie­ wiele z tych powiązań wynikało (jeśli nie liczyć etatów dla działaczy związkowych), udało mu się pozyskać pewną część głosów robotniczych. Z upadku wschod­ nioeuropejskich partii liberalnych wyciągnął właściwą naukę polityczną: partie muszą organizować gniew, za­ miast od niego stronić. Z takim programem doszedł w 1998 roku do władzy. Po czterech latach rządów Fideszu, niewiele mąjących wspólnego z politycznym libe­ ralizmem, wyborcy znowu zwrócili się ku socjalistom. Fidesz stał się wtedy partią jeszcze bardziej nacjonalis­ tyczną i wrogą Unii Europejskiej, choć to on wynego­ cjował większość warunków wstąpienia Węgier do UE. Nąjbardziej dramatycznym przykładem tego, jak gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym znąjduje nie­ bezpieczne sposoby ekspresji, niemające związku z gos­ podarką ani klasami, jest oczywiście była Jugosławia. Krąj, eksplodujący paroksyzmami krwawego szaleństwa, należał do pierwszych, które wkroczyły na drogę reform rynkowych, a ich konsekwencje były tutaj nąjgłębsze. Lata osiemdziesiąte stanęły pod znakiem narastąjącego kryzysu gospodarczego. Chcąc się uporać z pogłębiają­ cym się szybko zadłużeniem zagranicznym, spowodowa­ nym zarówno przez nieefektywność systemu, jak i rece­ sję na Zachodzie (która znacznie ograniczyła dopływ twardej waluty przesyłanej do kraju przez robotników emigrantów), rząd już w 1982 roku przedsięwziął surowe środki oszczędnościowe, znosząc między innymi dopłaty do żywności. Ceny podstawowych artykułów wzrosły w na­ stępnym roku o jedną trzecią, a import uległ drastyczne­ mu ograniczeniu, ponieważ waluta straciła 90 procent swej wartości. W połowie lat osiemdziesiątych inflacja powięk­ szała się corocznie o ponad 50 procent, bezrobocie rosło w zawrotnym tempie, całą gospodarkę nękały niedobo­ ry10. Kolejne umowy z Międzynarodowym Funduszem

373

Walutowym pogorszyły tylko położenie wielu ludzi. Z na­ dejściem demokratycznych przemian problem ekono­ miczny stał się również problemem politycznym. W sy­ tuacji, gdy niezadowolenie narastało w całym kraju, a przy tym zbliżały się wyboiy, kwestią polityczną, jaka stanęła na porządku dziennym, była forma wyrażenia poglębiąjącej się frustracji. Gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym nie został zmobilizowany wokół podziałów klasowych, lecz wy­ łącznie etnicznych. Złożyły się na to zarówno przyczyny strukturalne, jak i woluntarystyczno-polityczne. „Kla­ sa” była w Jugosławii szczególnie słabą kategorią jed­ noczącą, nie tylko z powodu czynników typowych dla wschodnioeuropejskiego komunizmu (o których była mowa w rozdziale 5), ale i szczególnych rozwiązań insty­ tucjonalnych sprzyjających mobilizacji na podstawie et­ nicznejH. W 1971 roku marszałek Josip Broz-Tito, w od­ powiedzi na falę protestów, wprowadził do konstytucji poprawki, na mocy których republiki otrzymały więk­ szy zakres formalnej władzy. Sprzyjało to powstaniu sil­ nych organizacji politycznych na bazie etnicznej, a po­ nadto przesądziło o tym, że opozycja wobec rządu miała się w przyszłości kształtować według podziałów narodo­ wościowych, a nie jako zjednoczony ruch obywatelski. Gniew ekonomiczny szybko narastał pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy rząd federalny próbował umoc­ nić swoją pozycję, wprowadzając zakrojony na szeroką skalę program reform gospodarczych. Politycy z po­ szczególnych republik poczuli się zagrożeni nie tylko przez oddolne niezadowolenie, mające ekonomiczne przyczyny, ale i przez odgórny projekt reformatorski, stanowiący wyzwanie dla ich autorytetu. Zareagowali gorliwym podsycaniem gniewu społeczeństw swoich republik, a żeby ocalić własną skórę, przedstawili nową narrację, według której winę za trudności gospodarcze

374

ponosili Inni o określonej tożsamości narodowej, nie zaś czynniki, które reforma federalna mogła naprawić. Jak pisze V.P. Gagnon w pracy bogatej w dane empi­ ryczne i podbudowę teoretyczną, rywalizujące ze sobą jugosłowiańskie elity narodowe konsekwentnie starały się „budzić i tworzyć” niebezpieczeństwa zewnętrzne, broniąc w ten sposób swej władzy zagrożonej przez pro­ ponowane reformy. „Definiując interes zbiorowy w ka­ tegoriach niemających nic wspólnego z ekonomią (kul­ turowych lub etnicznych)”, w miejsce niebezpiecznego dla nich konfliktu ekonomicznego podstawiły konflikt polityczny, w którym mogły wygrać12. W ten sposób lokalni aktorzy sceny politycznej prze­ mienili gniew o ekonomicznym podłożu w nacjonalis­ tyczną wściekłość, co doprowadziło do morderczej wojny i na całe lata przekreśliło szanse liberalnej demokracji.

Klasa i demokracja Tak więc wracamy do znaczenia klasy. Jedna z głów­ nych tez tej książki brzmi, że podziały klasowe mają podstawowe znaczenie dla konsolidacji inkluzywnej po­ lityki liberalnej i demokratycznej. Przyjęcie kryterium podziału klasowego oznacza uznanie, że najistotniej­ szym czynnikiem są interesy, a nie tożsamości. Organi­ zowanie gniewu według kryteriów klasowych umożliwia grupom w obywatelskim społeczeństwie kapitalistycz­ nym przeciwstawienie się kapitalistycznej logice bez po­ trzeby przyjmowania alternatywnego uniwersum spo­ łeczno-ekonomicznego. W rozdziale 5 zaznaczyłem, że pojęciem konfliktu klasowego posługuję się w sensie, jaki nadała mu Hattam - jest to podział uznąjący dominację kapitalizmu; chodzi o zapewnienie ludziom pracy lepszej pozycji

375

w ramach tego systemu13. Stanowi bojowe wyzwanie wobec własności piywatnej, ale nie musi jej odrzucać. Przyjmuje założenie, że ci, którzy dominują w gospodar­ ce rynkowej, nie reprezentują uniwersalnych interesów i że na społeczeństwo obywatelskie składają się odrębne grupy, a różnice między nimi wyznacza podział bogactwa i władzy. Dla demokracji istotne jest, by klasę pojmować nie jako położenie społeczne, wymiar, rzecz czy proces, ale podział, wokół którego można zorganizować społecz­ ne konflikty i mobilizować gniew rodzący się z przyczyn ekonomicznych. Konflikty klasowe organizują antago­ nizmy społeczne w sposób inkluzywny, ponieważ rywali­ zujące strony uznawane są za część jednej nadrzędnej wspólnoty. Klasowy Inny ma odmienne interesy, nie zaś inną tożsamość narodową14. Trzeba go przechytrzyć, ale nie wygnać, nalegać, by poświęcił część bogactwa i wła­ dzy, ale nie nawracać. Należy zauważyć, że takie rozumienie konfliktu klaso­ wego nie jest równoznaczne z przyjęciem marksistow­ skiej koncepcji klasy, akcentującej różnice w zakresie władzy, które wynikąją z procesu produkcji. Nieźle spraw­ dzają się Weberowskie koncepcje definiujące przyna­ leżność do danej klasy w zależności od różnych szans życiowych uwarunkowanych dochodem15. A jak stwier­ dza Adam Seligman, dla demokratycznego społeczeń­ stwa obywatelskiego zasadnicze znaczenie ma „działanie motywowane interesem”16. Mogliśmy się już jednak w tej książce przekonać, że klasa nie jest kategorią naturalną. Choć społeczeństwa kapitalistyczne siłą rzeczy wytwarząją klasy ekonomicz­ ne, a tym samym gniew wywodzący się z ekonomicznego podłoża, niekoniecznie wynika z tego polityczne organi­ zowanie się tego gniewu według kryteriów klasowych. „Klasa” jako linia podziału może się wyłonić wyłącznie w rezultacie długiej walki dyskursywnej. „W każdym

376

konflikcie między robotnikami a kapitalistami - piszą Przeworski i Sprague - podstawowe wizje społeczeństwa to wizja klasowa i wizja uniwersalistyczna, a obie te ideo­ logie racjonalizują interesy klasowe”17. Elity wolnorynkowe zawsze eksponują uniwersalizm, czyli pogląd, zgodnie z którym interesy biznesu są intere­ sami całego społeczeństwa. W systemie, w którym miejs­ ca pracy powstąją głównie dzięki prywatnym inwesty­ cjom, pogląd ten ma tę przewagę, że sprawia wrażenie zgodnego ze zdrowym rozsądkiem. Jeśli źródła utrzyma­ nia robotników zależą od ludzi bogatych decydujących się założyć firmy, które tych pierwszych zatrudnią, ich inte­ resy naprawdę są ściśle związane z bogaczami. O szero­ kim rozpowszechnieniu tej logiki świadczą regularnie powtarzane nawoływania - zarówno w słabo, jak i wysoko rozwiniętych społeczeństwach kapitalistycznych - do ob­ niżenia podatków płaconych przez bogaczy. Apele takie byłyby nie do pomyślenia w demokratycznym systemie politycznym, gdyby nie przeważało założenie, że interesy prywatnego kapitału pokrywają się z interesami wszyst­ kich członków społeczeństwa. Z drugiej strony narracje klasowe leżą w interesie ludzi pracy dlatego, że pozwalają im przeciwstawić się twier­ dzeniom elity, iż realizacja jej interesów przynosi korzyści każdemu. Ukazanie, że kapitaliści stanowią szczególną, a nie uniwersalną klasę, jest podstawą do ukonstytuowa­ nia się ludzi pracy w klasę liczniejszą i bardziej produk­ tywną niż kapitał, a tym samym zasługującą na większy udział we wspólnym bogactwie. Wykazałem jednak w tej książce, że stwierdzenie, iż świat pracy ma interes w promowaniu narracji klasowej, nie oznacza, że zawsze będzie to czynił. Klasy mogą ist­ nieć bez robotników przekonanych, że tworzą jedną z nich. Jak pisze James Scott: „bywa, że obiektywne, struktu­ ralne determinanty klasy znąjdują niewielki oddźwięk

377

w świadomości i istotnym działaniu tych, których ta identyfikacja dotyczy”18. To, czy narracje klasowe nabiorą znaczenia w danym społeczeństwie, zależy od obecno­ ści przenikliwych przywódców robotniczych, intelektua­ listów propagujących taką narrację oraz bazy społecznej zdolnej wybiec myślą poza obciążenia niezliczonych toż­ samości nieklasowych. Nie doszło do tego w Polsce w pierwszej dekadzie po upadku komunizmu. Tożsamości klasowe się nie ukształ­ towały, ponieważ dawni przywódcy świata pracy stanow­ czo przeciwstawili się polityce klasowej, nowi przywódcy nie chcieli, żeby członkowie związku identyfikowali się z klasą, a sama baza społeczna, z powodu komunistycznej przeszłości niechętnie nastawiona do tego pojęcia, nie wywierała na nich nacisku i nie skłoniła do zmiany po­ glądów. Co wynikło z tego stanu rzeczy? Po pierwsze - i to było nąjbardziej widoczne - ruch ludzi pracy okazał się slaby, niezdolny do obrony swoich interesów przed neoliberal­ nymi reformatorami i nową elitą. Jak się jednak starałem dowieść w całej książce, problemy ludzi pracy są nieod­ łącznie związane z kwestią demokracji. Skutki dla demo­ kracji okazały się jeszcze istotniejsze. Z powodu słabości podziałów klasowych życie polityczne przybrało kieru­ nek zdecydowanie antyliberalny, powstała demokracja, w której konflikty społeczno-ekonomiczne rozgrywano wokół tożsamości, a nie interesów, przy czym druga stro­ na była definiowana niejako oponent, ale obcy. Konflikty ekonomiczne w postkomunistycznej Polsce konsekwent­ nie przekształcano w walkę o to, kto jest prawdziwym członkiem wspólnoty. Za każdym razem, gdy „Solidar­ ność” próbowała mobilizować niezadowolenie mające ekonomiczne przyczyny - a regularnie zmuszał ją do tego gniew wywołany procesem urynkowienia - czyniła to, zrzucając winę na Innych niemających ekonomicznego

378

charakteru. Ulubionymi obiektami ataków byli „komuni­ ści”, „ateiści” i „liberałowie”. W toczących się kampaniach chodziło o odwet, nie zaś umocnienie pozycji ludzi pracy. Nie umacniając tej po­ zycji, kampanie te zaszkodziły tylko projektowi polskiej demokracji. O ile mogły przynosić polityczne zwycię­ stwa tym, którzy je wywoływali, niewiele wynikło z nich dla ludzi, w których imieniu rzekomo były toczone. Lu­ dzie pracy pozostali słabi, a ich polityczna inkorporacja miała zdecydowanie antyliberalny charakter. Nic więc dziwnego, że tę samą linię obrali następni „przedsię­ biorcy polityczni”, starający się zagospodarować niewy­ korzystany gniew. Takie ugrupowania, jak Samoobrona i Liga Polskich Rodzin, prezentowały agresywne pozy i wykluczającą retorykę zainicjowaną przez „Solidar­ ność”. Nawet partie bliższe głównego nurtu, jak Pra­ wo i Sprawiedliwość pod kierownictwem byłego wice­ przewodniczącego „Solidarności” Lecha Kaczyńskiego, głównym elementem swojego programu w wyścigu do władzy uczyniły walkę z prawdziwymi i wyimaginowa­ nymi przestępcami19. Postkomunistyczni reformatorzy oraz przywódcy „Solidarności”, starając się za wszelką cenę unikać polityki klasowej, którą niesłusznie uważali za niebezpieczną dla kapitalizmu i wyklętą w warun­ kach demokracji, przyczynili się do zaistnienia „paranoidalnego” stylu polityki, o wiele bardziej szkodzące­ go demokratycznemu kapitalizmowi niż kiedykolwiek szkodziła mu walka klas20. Dominujące w Polsce ten­ dencje polityczne tak się ukształtowały, że zamiast wal­ ki grup społecznych o podział bogactw (przy czym każ­ da grupa jest uznana za prawowitą przedstawicielkę określonych interesów) mamy do czynienia z konflikta­ mi dotyczącymi tożsamości - przeciwnik nie jest atako­ wany za swój egoizm, ale za to, że stanowi obce ciało we wspólnocie.

379

Skoro odbywają się wybory i istnieje wolna prasa, moż­ na dany system nazwać demokracją. Zbyt wielu obser­ watorów, posługujących się minimalistyczną definicją demokracji, ma tylko tyle do powiedzenia. Jeżeli jednak pojmujemy demokrację jako coś więcej niż same zasady proceduralne, jako „inkluzywny” system, o którym była mowa w rozdziale 1 - gdzie wszyscy obywatele są prawo­ witymi członkami wspólnoty, a ludzie pracy włączeni są w system gospodarczy - dzisiejsza Polska jest systemem mało demokratycznym. Przy nawracającej tendencji do wykluczania przeciwników ze wspólnoty oraz systema­ tycznej erozji społecznych praw ludzi pracy, postkomu­ nistyczna Polska nigdy nie była szczególnie liberalna ani szczególnie inkluzywna. Czyżby „demokratyczna transformacja” okazała się niepowodzeniem? Moim zdaniem to błędnie postawione pytanie. Ustanowienie formalnej demokracji było sukce­ sem. I nigdy nie znalazła się w prawdziwym niebezpie­ czeństwie21. Skoro dawna elita rządząca związała swój los z nowym systemem - a tak się stało w 1989 roku - nie było żadnej grupy, która miałaby interes w przywróceniu dyktatury, a tym bardziej żadnej, która mogłaby tego dokonać22. Zamiast wyrażania aprobaty czy dezaprobaty dla „sukcesu” demokracji potrzebne jest nam raczej, moim zdaniem, dokładne, dogłębne scharakteryzowanie odmian demokracji, jakie powstały w Europie Wschod­ niej. Cechą większości opracowań na temat postkomuni­ stycznego „konsolidowania się demokracji” jest, niestety, minimalistyczne ujęcie, zgodnie z którym demokracja to niewiele więcej niż poszanowanie przez władze podsta­ wowego pakietu praw obywatelskich. Ale w warunkach, gdzie takie prawa już na początku zagwarantowano - a był to wszak warunek zaakceptowania przez Europę Zachodnią - ujęcie takie nie jest zbyt stymulujące intelek­ tualnie. Jeśli zaś oznaczało ujęcie w nawias zagadnień

380

sprawiedliwości społecznej i rozdziału dóbr, było również ułomne pod względem moralnym. Najistotniejszych wy­ borów dokonano właśnie w tych podstawowych obsza­ rach, tymczasem zbyt wielu obserwatorów i badaczy sku­ piało się na formalnej demokracji, przez co zjawisko wykluczenia społecznego nie doczekało się analizy ani przeciwdziałania. Dokąd byśmy zaszli, gdyby nauki społeczne, badając inne obszary świata, interesowały się głównie konsoli­ dacją minimum demokracji? Niewiele byłoby do napisa­ nia o Stanach Zjednoczonych po uchwaleniu Ustawy o Prawie Wyborczym (Voting Rights Act) z 1964 roku, to samo dotyczyłoby Europy Zachodniej. Demokracja to coś o wiele więcej niż prawo do wolnych wyborów - gdy­ by było inaczej, po wprowadzeniu powszechnego prawa wyborczego nie dochodziłoby przecież do tylu protestów społecznych na rzecz demokracji. Chcąc zrozumieć pro­ ces demokratyzacji w Europie Wschodniej, musimy świetnie zdawać sobie sprawę z różnic występujących w ramach demokratycznego kapitalizmu. Zamiast przy­ znawać punkty za zapewnienie podstawowych praw jed­ nostki, czas zacząć traktować mieszkańców Europy Wschodniej jak obywateli innych krajów demokratycz­ nych i badać charakter oraz jakość demokracji, jaka panuje w ich krajach. Potrzebujemy więcej etnografii, mniej zaś „tranzytologii” (nauki o transformacji). Po­ trzebne jest więcej debat o tym, jak wzbogacić życie w demokracji zamiast protekcjonalnej satysfakcji z osiąg­ niętego już minimum. Stwierdzając, że organizowanie gniewu na podstawie innej niż ekonomiczna ma skutki niekorzystne dla libe­ ralizmu, nie mam zamiaru sugerować, iż podziały klaso­ we są łatwe do zmobilizowania. Jak powyżej zauważono, podział klasowy jako podział polityczny nie jest natural­ ny ani nieunikniony. Nawet w społeczeństwach, gdzie

381

występują ogromne nierówności oparte na własności prywatnej, pojęcie klasy często nie przemawia do wyob­ raźni, triumfuje bowiem uprawiana przez elity retoryka uniwersalizmu albo biorą górę kryteria etniczne, religij­ ne czy rasowe. To, czy „klasa” stanie się rodzajem po­ działu, wokół którego ludzie będą się organizować, zale­ ży od organizatorów politycznych skutecznie głoszących ideę o jej podstawowym znaczeniu. Zależy to od ludzi i od partii politycznych dowodzących, że robotnicy powinni myśleć o sobie jako o członkach klasy, i kon­ struujących na tyle prawdopodobną narrację, by ich apel stał się przekonujący. Na początku XX wieku i do jego połowy klasa często wydawała się w rozwiniętych państwach kapitalistycz­ nych czymś naturalnym, a przynajmniej nieuchronnym, ponieważ organizatorzy polityczni zdążyli ją uwidocznić i zdobyli wystarczająco dużo siły politycznej, by zinstytu­ cjonalizować politykę klasową. W końcu Keynesowska „umowa powojenna” została obmyślona i zrozumiana właśnie jako rozwiązanie konfliktów klasowych, rozdzie­ rających społeczeństwa krajów przemysłowych. Jednym z głównych powodów załamania się tej „umowy” w ostat­ nich latach jest zwycięstwo nowej dominującej formuły, mianowicie globalizacji. Jest to formuła (frame) lub mit dowodzący czegoś przeciwnego niż konflikt klasowy. Jej zwolennicy twierdzą, że państwa s ą słabe, a następnie wykorzystują to twierdzenie, by uzasadnić zalecanie państwom ograniczenia instrumentów regulacji oraz gwarancji dla ludzi pracy, żeby przez to stały się słabe, co ma być jedyną drogą do dobrobytu społe­ czeństw23. Sedno sprawy zawiera się w tym, że to od politycznych mobilizatorów i politycznych intelektuali­ stów zależy, czy kryterium klasowe stanie się dominują­ cym podziałem politycznym. W takim sensie klasa jest tylko organizującą strukturą aktywistów społecznych.

382

Jest mitem, pociągającym za sobą określoną narrację, przedstawianym przez stronników świata pracy, którzy starają się o dystrybucję bogactwa i władzy odmienną od tej, jaką zapewnia elita. O ile jednak historia pokazała, że w społeczeństwach opartych na własności prywatnej trudno było uznać klasę za najważniejszy podział, z jeszcze większą trudnością przychodzi to w społeczeństwach, gdzie tego rodzaju podziałów nie było, jak w postkomunistycznej Europie Wschodniej. W tym miejscu pojawia się poważny argu­ ment przeciwko mojej tezie. Być może mam rację, że gniew zrodzony na podłożu ekonomicznym, wywołany przez postkomunistyczne urynkowienie, powinien zostać zmobilizowany według kryterium ekonomicznego. Być może tak byłoby lepiej dla demokratycznej polity­ ki liberalnej. Ale czy było to w ogóle możliwe? Czy dałoby się przeprowadzić w społeczeństwach bez wielkiej włas­ ności prywatnej, gdzie mówienie o klasach kojarzono z ustępującą dyktaturą, a robotnicy, tak jak wszyscy inni, bardzo chcieli uwierzyć, że w nowym systemie będzie im lepiej? Przeszkody były naprawdę ogromne. Sami robot­ nicy mieli alergię na to pojęcie. Sam termin „klasa robot­ nicza” nie przywodził na myśl ludzi zatrudnionych w fab­ rykach, ale sekretarzy w źle skrojonych garniturach, prawiących tym pracownikom kazania. Z socjologiczne­ go punktu widzenia „klasa” też niewiele się liczyła. W rozdziale 5 była już mowa o tym, że system komunis­ tyczny zmienił wszystkich w pracowników zatrudnio­ nych przez państwo, redukując tym samym konflikty między grupami społecznymi i doprowadzając ostatecz­ nie do fenomenalnego zjawiska, jakim było zjednoczenie się wszystkich grup społecznych przeciw partii-państwu. Nawet po 1989 roku klasa niezbyt szybko stała się obiek­ tywnie widoczną kategorią. W końcu urynkowienia nie przeprowadzali kapitaliści, ale reformatorzy wierzący

383

w kapitalizm, często bezinteresownie. Chcieli stworzyć klasę dominującą i system nierówności klasowych, ale sami nie byli - albo przynajmniej jeszcze nie byli - In­ nymi z perspektywy klasowej. Co w takich warunkach znaczy przekonywanie, że gniew powinien być organi­ zowany według kryterium klasowego? Mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób: powinność oznacza powinność. Jeśli celem ma być wpojenie liberal­ nych norm demokratycznych, ustanowienie systemu, w którym spory dotyczące ekonomicznej dystrybucji nie powodują naruszania czyichś praw politycznych, to ak­ torzy sceny politycznej - partie, związki zawodowe, po­ pularne i elitarne czasopisma - powinni propagować ta­ kie narracje, według których gniew jest rezultatem nierówności klasowych. W Europie Zachodniej dokona­ ły tego z powodzeniem partie socjaldemokratyczne, zapewniąjąc pełną inkorporację ludzi pracy i stworzenie stabilnych na dłuższą metę systemów demokratycz­ nych. Stwierdzenie, że tak być powinno, nie oznacza, że jest to łatwe do przeprowadzenia. Ta właśnie trudność jest problemem w Europie Wschodniej. Oznacza to jed­ nak ni mniej, ni więcej, że na tych, którzy mają ambicje do wprowadzenia demokracji, spoczywa określona od­ powiedzialność: powinni podjąć próbę upowszechnienia pojęć klasowych, starając się nadać konfliktom społecz­ nym wymiar ekonomiczny. Dla dobra demokracji nale­ ży sprawić, by ludzie dostrzegli, że gospodarka jest tym obszarem, na którym powinny być rozwiązywane najbar­ dziej istotne dla nich konflikty. Dziedzina gospodarki nie jest jedynym źródłem frustracji, ale zapewne najważ­ niejszym, a przy tym z pewnością takim, które w więk­ szym stopniu od innych poddąje się negocjacjom - i dla­ tego należy je przedstawiać jako główne. Konflikty religijne i narodowościowe przynoszą często zastępcze ukojenie bolączek materialnych, łatwo stąją się więc po­

384

żywką dla antyliberalnych demagogów. Dlatego demo­ kraci powinni się starać, by przedstawiać prawdziwe, ekonomiczne podłoże tych konfliktów. Jeśli stare koncepcje klasy nie zdają już egzaminu ani do nikogo nie przemawiają, demokraci powinni przedstawić nowe, lepiej odpowiadające aktualnej rze­ czywistości24. W pewnym stopniu dokonało się to ostat­ nio w Stanach Zjednoczonych. Zobaczmy tylko, jak amerykańskie związki zawodowe przemyślały na nowo kwestię klas: pracownicy przemysłu, mężczyźni, prze­ stali być ośrodkiem ich zainteresowania, za równie ważne uznały branże sfeminizowane, sektor usług, imi­ grantów, dzięki czemu uaktywniły swoje organizacje i stworzyły nowe koalicje25. Datujące się od niedawna odradzanie się ruchu związkowego w Polsce świadczy, że i tam dzieje się to samo. Związki ząjęły się nareszcie pracownikami usług i handlu. Chodzi w każdym razie o to, że zwolennicy demokratyzacji nie powinni tłumić politycznej artykulacji nierówności ekonomicznych, ale ją wspierać - nie bać się silnych związków, lecz za­ chęcać je do działania. Europa Wschodnia napotkała pod tym względem poważne problemy, które nie zostały przezwyciężone. Powodzenie inkluzywnej demokracji zależy nie tyle od tekstów konstytucji, konkretnych mechanizmów ryn­ kowych, właściwej kolejności reform czy zbliżenia z Za­ chodem - by wymienić czynniki, których znaczenie podkreślali inni autorzy. Zależy od tego, jak politycy zmobilizują niezadowolenie, jak zorganizują gniew. Za­ leży od narracji i paradygmatów, jakie prezentują spo­ łeczeństwu, i od tych, które za ich namową społeczeń­ stwo akceptuje.

385

Społeczeństwo obywatelskie, społeczeństwo burżuazyjne i odpowiedzialność polityczna Celem tej książki jest między innymi obrona robotni­ ków i w ogóle zepchniętych na margines mieszkańców Europy Wschodniej przed zarzutem, jakoby stanowili niebezpieczną, antydemokratyczną siłę o instynktow­ nych antyliberalnych skłonnościach, którą intelektuali­ ści muszą trzymać w karbach. Mamy tu do czynienia z odwiecznym zarozumialstwem intelektualistów uważąjących się za obrońców „rozumu” przed „populizmem” mas26. Oskarżenie o „populizm” pojawiło się w Europie Wschodniej, kiedy tylko ludzie zaczęli głosować na par­ tie wypowiadąjące się przeciw bolesnym w skutkach reformom gospodarczym, na kandydatów, którzy dowo­ dzili, że są inne drogi. Nie ulega wątpliwości, że niektó­ rzy kandydaci, w swoim czasie mający znaczne poparcie, byli podejrzanymi typami przedstawiającymi niereali­ styczne obietnice, jak Stan Tymiński w Polsce. Demago­ giczne, skrajnie prawicowe partie rzeczywiście potrafiły zbić kapitał na niezadowoleniu wywołanym warunkami bytowymi. W dużej mierze stało się tak jednak dlate­ go, że liberalni intelektualiści nie dali przestraszonym i sfrustrowanym ludziom innego wyjścia. Łatwo atakować antyliberalne wystąpienia biednych ludzi, którym przypisuje się wrodzone niebezpieczne cechy, i przywoływać stare widmo „autorytaryzmu kla­ sy robotniczej”27. Odbyło się to na spotkaniu nowych liberalnych elit z Europy Wschodniej na Rutgers Uni­ versity w 1991 roku, gdzie zebrani ubolewali, że społe­ czeństwa ich krajów okazały się nie tak znowu liberal­ ne. Winą za ten niefortunny stan rzeczy obciążali ludzi, a nie politykę neoliberalnej terapii szokowej28. Prob­ lem polega jednak na tym, że takie rozumowanie pomi­ ja rolę intelektualistów w kształtowaniu polityki.

386

Jeśli organizowanie w politycznym znaczeniu sprowa­ dza się głównie do tego, że aktorzy sceny politycznej przechwytują gniew, podsuwając narracje wyjaśniają­ ce, kto jest dobry, a kto zły, wskazujące przyjaciół i wro­ gów, w takim razie intelektualiści siłą rzeczy odgrywają w tym procesie istotną rolę. Z pewnością odegrali decydującą rolę w Polsce. „Soli­ darność” jako organizacja została zapewne w 1980 roku stworzona przez robotników, ale jej polityka w całości wynikała z narracji opracowanych przez opozycyjnych intelektualistów z lat siedemdziesiątych. „Antypolityczna” strategia otwartości społecznej i politycznej po­ wściągliwości, wierność zasadzie dialogu, unikanie uży­ cia siły - wszystko to wynikało z narracji KOR-owskich, wskazujących na dyktaturę polityczną (nie tylko komu­ nizm) jako na obiekt gniewu29. Wielkim demokratycz­ nym osiągnięciem ówczesnych opozycjonistów było sku­ teczne zorganizowanie gniewu wymierzonego w system komunistyczny. Posłużyła temu emancypacyjna narra­ cja społeczeństwa obywatelskiego. Wszędzie tam, gdzie w Europie Wschodniej narracja ta wzięła górę, nie do­ chodziło do użycia przemocy. Ci sami intelektualiści ponoszą jednak odpowiedzial­ ność za klęskę polityki liberalnej. Do 1989 roku z po­ wodzeniem organizowali sferę polityczną, ale po zwy­ cięstwie w zasadzie tego zaniechali. Gdy się okazało, że nawet nie tolerują niezadowolenia, jakie się przeja­ wiło w epoce postkomunistycznej - co dopiero mówić o jego organizowaniu - dopuścili do tego, że inni je zor­ ganizowali. To nieuznanie niezadowolenia i gniewu za nieuniknione cechy kapitalizmu niezagrażąjące demo­ kracji (pod warunkiem, że zostaną zorganizowane w sposób sprzyjający inkluzji) było wielkim błędem po­ litycznym. Jeszcze gorsze - ponieważ na dodatek złud­ ne - okazało się jednak przeformułowanie przez nich

387

koncepcji społeczeństwa obywatelskiego. Wcześniej koncepcja ta oznaczała dla nich projekt otwartej demo­ kracji, teraz nadali jej całkiem nowy sens, ograniczając ni mniej, ni więcej do zbudowania gospodarki rynko­ wej. W poprzednich rozdziałach ukazano wiele świa­ dectw na to, jak solidarnościowi intelektualiści, którzy w 1989 roku doszli do władzy, bronili swojej neoliberal­ nej polityki ekonomicznej, twierdząc, że na tym właśnie polega budowa społeczeństwa obywatelskiego. Utrzy­ mywali, że nie ma innej drogi. Jeśli chcecie demokra­ cji, jeśli chcecie społeczeństwa obywatelskiego, chodzi wam właśnie o taką politykę, jaką realizujemy i uważa­ my za niezbędną. Była to kolosalna zmiana. Utożsamiając społeczeństwo obywatelskie z burżuazyjnym30, wycofali się z własnej innowacji teoretycznej, która je rozróżniała. A przecież to właśnie rozróżnienie stanowiło wielki wkład Europy Wschodniej do teorii demokracji. To mieszkańcy Euro­ py Wschodniej w latach siedemdziesiątych na powrót wnieśli pojęcie społeczeństwa obywatelskiego do zachod­ niej teorii polityki. Oddzielili je zarówno od państwa, jak i od rynku, definiując jako odrębny obszar, oparty na otwartości, komunikowaniu się i racjonalnym dys­ kursie31. Ujmując społeczeństwo obywatelskie w taki właśnie sposób i przedstawiając jako sedno demokracji, potrafili bronić demokracji zarówno przed zarzutami or­ todoksyjnych marksistów, utrzymujących, że jest to zwykła „demokracja burżuazyjna”, jak i przed twierdze­ niami zwolenników wolnorynkowego kapitalizmu, we­ dług których wystarczającą gwarancją demokracji jest własność prywatna32. Było to novum w kontekście ów­ czesnych zimnowojennych dychotomii i dlatego miało takie znaczenie dla zachodnich teoretyków społeczeń­ stwa obywatelskiego, tym bardziej że pierwsza „Solidar­ ność” tak wspaniale przełożyła teorię na praktykę33.

388

Owa teoretyczna wolta mogła być niefortunna dla współczesnego rozumienia społeczeństwa obywatelskie­ go na Zachodzie34, ale prawdziwą szkodę wyrządziła de­ mokracji na Wschodzie. Łącząc społeczeństwo burżuazyjne z obywatelskim - czyli utrzymując, że radykalny liberalizm gospodarczy (w europejskim rozumieniu gos­ podarki wolnorynkowej) jest podstawą liberalizmu poli­ tycznego - nowa elita dopuściła do tego, że ci, którzy nie zgadzali się z tym pierwszym, odrzucili również drugi. Interpretując oficjalnie opór wobec terapii szokowej jako opozycję wobec liberalizmu politycznego, liberalna elita wykreowała przeciwników tego ostatniego. (Nąjgorszym przykładem jest oczywiście postkomunistyczna Rosja, gdzie samo pojęcie diemokrat nabrało pejoratyw­ nego znaczenia, przywodząc na myśl najgorsze nadużycia kapitalizmu). Jeśli postępy demokracji w społeczeń­ stwach kapitalistycznych umożliwiane są przez intelektu­ alne elity, które dostarcząją inkluzywnych formuł zagos­ podarowania gniewu i niezadowolenia, jakie rodzą się w społeczeństwach rynkowych, nie jest zaskakujące, że nie-elity zaczęły się skłaniać ku partiom irracjonalnym. Z tych wszystkich powodów lepiej, moim zdaniem, pojmować zwrot ludzi pracy na prawo jako wynik zdra­ dy intelektualistów, a nie irracjonalizmu mas. Przez la­ ta osiemdziesiąte i początek lat dziewięćdziesiątych intelektualiści, którzy zdobyli zaufanie robotników, z orędowników liberalizmu politycznego stali się orę­ downikami liberalizmu gospodarczego. Roztrwonili to zaufanie, skłaniając „Solidarność” do poparcia radykal­ nego programu urynkowienia, którego prawdziwe kosz­ ty społeczne ukrywali, żeby to poparcie zabezpieczyć. „Solidarność” jako związek zawodowy zainwestowała w popieranie terapii szokowej wielki kapitał społeczny. Liberałowie wyznaczyli jednak robotnikom znikomą ro­ lę w procesie transformacji - rola ta sprowadziła się

389

w zasadzie do poświęcania się w imieniu „większego dobra”, przez co zeszli na daleki plan35. Liberalni intelek­ tualiści (dawni ideolodzy „Solidarności”) tak się upiera­ li przy wprowadzaniu terapii szokowej pod hasłami „wolności”, „demokracji” i „rozsądku” i innych pięk­ nych idei, że dla wielu związkowców zerwanie z liberal­ nymi założeniami gospodarczymi stało się równoznacz­ ne z odejściem od liberalizmu w sferze politycznej. Odnieść można wrażenie, że liberałowie z Europy Wschodniej nie potrafią pojąć, jaką rolę w tym wszystkim odegrali. Posłuchajmy na przykład, co mówi profesor Zoran Pajić z Sarajewa: „Po upadku komunizmu libera­ łowie, tacy jak ja, mogli ludziom zaoferować tylko wolny iynek i wolne instytucje. Ludzi ogarnęło przerażenie. Nie byli przygotowani na takie zagrożenia. Powstała próżnia, a przyroda nie znosi próżni. Tak więc pojawili się nacjo­ naliści...”36. Znamienny jest wspólny liberałom z krajów postkomunistycznych ton rezygnacji, poczucie, że libera­ lizm musi przegrać, kiedy ludzi „ogarnia przerażenie”. Widzimy tę samą co u polskich liberałów niezdolność do uznania, że liberałowie muszą podjąć próbę uporania się także z zagrożeniami, starąjąc się ustrukturyzować anta­ gonizmy w taki sposób, jak dokonuje się tego w liberal­ nych demokracjach, czyli według podziałów ekonomicz­ nych. Wbrew temu, co twierdzi Pajić, nie decyduje o tym „przyroda”. Ci, którym zależy na inkluzywnej demokra­ cji, powinni sami się postarać i zorganizować gniew spo­ łeczny inaczej, niż czynią to przeciwnicy liberalizmu.

Teoretyczne wyjaśnienia słabości świata pracy Opowiadąjąc w tej książce o słabości polskiego świa­ ta pracy, podkreśliłem rolę idei. Używając niezbyt mo­ że zręcznego terminu, jest to ideacyjne (ideational) wy­

390

jaśnienie przyczyn tej słabości w postkomunistycznej Polsce. Dowodzę, że ludzie pracy nie potrafili w epoce postkomunistycznej obronić swoich interesów ani przed­ stawić własnego programu, ponieważ przywódcy i sze­ regowi członkowie związku byli gorliwymi wyznawca­ mi prorynkowych idei, a poza tym cechowała ich niska samoocena. Skutki tej słabości umieszczam głównie w sferze politycznej, w szkodach, jakie wyrządza ona demokracji, zmuszając gniew klasowy do wyrażania się na antyliberalne sposoby. Przyczynami słabości (w tym również świadczącej o niej niezdolności do myślenia w kategoriach klasowych) są jednak idee. Te idee i postawy, jak wyjaśniono w poprzednim roz­ dziale, wyrastają oczywiście ze strukturalnego dziedzic­ twa komunizmu. Głównym czynnikiem była kontrola partii nad gospodarką. Ponieważ partia kierowała całą tą dziedziną, konflikty społeczne były siłą rzeczy wymie­ rzone przeciw państwu, nie toczyły się między antagonistycznymi grupami społecznymi. Miało to dwojakie skutki: komunizm stał się wrogiem ludzi pracy, a inne grupy społeczne występowały w ich imieniu (wszystkie antypartyjne protesty musiały się określać jako prorobotnicze). Pierwsze tłumaczy nadzwycząjną przychyl­ ność robotników dla kapitalizmu, będącego wrogiem ich wroga; drugie - fakt, że związkowcy chcieli i mogli uznać intelektualistów za swoich przywódców. Z powodu obu tych czynników robotnicy po 1989 roku wierzyli, że rady­ kalne urynkowienie może leżeć w ich interesie i że agitu­ jące za nim grupy mogą być ich sojusznikami. Struktu­ ralne dziedzictwo komunizmu przyczyniło się do tego, że pracownicy nie potrafili określić swoich własnych interesów, a tym samym nie chcieli i nie mogli wystąpić później zdecydowanie w ich obronie37. Choć struktury komunizmu ukształtowały ruch pracowniczy niezdolny do obrony własnych interesów, pozostał on słaby w epoce

391

postkomunistycznej,ponieważ trwał przy wyżej opi­ sanych ideach. Dlatego dowodzę, że idee odegrały za­ sadniczą rolę. Interpretacje odwołujące się do idei są nadal niepo­ pularne w naukach społecznych, a zwłaszcza w politolo­ gii38, która woli analizować interesy lub instytucje kryjące się za działaniami. Warto więc zadać sobie pytanie, czy to, co się po 1989 roku działo ze światem pracy, da się wyjaśnić za pomocą bardziej popularnej teorii racjo­ nalnego wyboru lub ujęcia instytucjonalnego. Najłat­ wiej będzie chyba odrzucić teorię racjonalnego wyboru, ponieważ zakłada ona, że grupy walczą o realizację swo­ ich interesów, ja zaś wykazałem, że w przypadku robot­ ników bywa wprost przeciwnie. Oto przywódcy związ­ kowi forsują politykę, która nieuchronnie prowadzi do osłabienia wpływu związków, członkowie rady pracow­ niczej opowiadąją się za strategiami prywatyzacji, na skutek których rady przestaną istnieć, związkowcy są rzecznikami słabych związków (zwłaszcza w firmach prywatnych), robotnicy pozbawieni ochrony popierają programy postulujące „przyspieszenie” wprowadzenia relacji rynkowych - z pewnością mamy tu do czynienia z czymś innym niż interes własny w racjonalnym poję­ ciu. Nie spełniły się wysuwane na początku transfor­ macji hipotezy, zgodne z perspektywą racjonalnego wy­ boru, które przewidywały, że ludzie pracy przyjmą znany skądinąd program klasy robotniczej i staną do walki przeciw logice rynku39. Nigdzie w byłym bloku sowieckim nie wystąpili zdecydowanie w obronie swo­ ich interesów40. Bardziej typowa okazała się postawa Aleksandra Siergiejewa, przywódcy rosyjskiego Nieza­ leżnego Związku Górników, który w 1991 roku, tuż przed nąjgorszą chyba depresją gospodarczą, jaka do­ tknęła jakikolwiek kraj w czasach pokoju, oświadczył: „Naturalnie popieramy nową burżuazję”41.

392

Racjonalne podejście może oczywiście do pewnego stopnia tłumaczyć zachowanie części byłych działaczy związkowych, którzy zaczęli uświadamiać sobie swoje indywidualne interesy i odpowiednio wykorzystali swoją pozycję. Intelektualiści, przed którymi otworzyły się szanse kariery w biznesie i resortach rządowych, inżynierowie, którzy weszli do zarządów firm, lokalni przywódcy związkowi, którzy upatrzyli sobie posady w tworzącej się administracji lokalnej - wszyscy mogli dojść do wniosku, że w ich interesie leży zdyscyplino­ wanie załóg robotniczych. Rzecz jednak w tym, że było to możliwe wyłącznie dlatego, iż większość robotników nie miała sprecyzowanej wizji własnych interesów, nie zdawała sobie sprawy, jaka polityka przysłuży się im samym. W tym przypadku teoria racjonalnego wybo­ ru nie zdaje więc egzaminu jako wyjaśnienie skutków działań masy podmiotów postępujących racjonalnie42, odnosi się wyłącznie do elit promujących własne intere­ sy kosztem nieświadomych obywateli. Teoria ta bywa często krytykowana za wąskie ujmowanie interesu, ja krytykuję ją wszakże z innych pozycji: nie potrafi objaś­ nić postkomunizmu, zakłada bowiem, że ludzie są świa­ domi swoich interesów43. Założenie to jest mało praw­ dopodobne w początkach epoki postkomunistycznej. Analiza instytucjonalna też nie zaprowadzi nas daleko. Według tradycyjnej instytucjonalnej interpretacji akto­ rzy głęboko osadzeni w sieciach zapewniąjących liczne kontakty z odpowiednimi instytucjami mają w procesie negocjacji decydującą przewagę44. Problem polega jed­ nak na tym, że organizacją najgłębiej zakorzenioną w politycznej strukturze po 1989 roku była „Solidar­ ność”. Jej przywódcy szybko obsadzili najważniejsze stanowiska rządowe, nawet instytucje znajdujące się poza jej kontrolą musiały się liczyć z jej poglądami. To głębokie osadzenie i rozległość kontaktów wcale jednak

393

nie umocniły pozycji ludzi pracy, ponieważ ich priory­ tetem - zarówno jako związków, jak i robotników - nie była pomoc samym sobie. Tego, co stało się w Polsce, nie wyjaśnia również anali­ za historyczno-instytucjonalna, zakładająca trwałość i utrzymujący się wpływ poprzednich układów. Jak się bowiem mogliśmy przekonać, „Solidarność” po 1989 ro­ ku włożyła wiele wysiłku w podkopanie własnej struktury organizacyjnej, a także osłabienie wpływu, ja­ ki zdobył świat pracy. Związek powstrzymywał się gene­ ralnie od werbowania nowych członków, tym, którzy już byli w jego szeregach, odradzał przejmowanie inicjaty­ wy, wspierał umacnianie hierarchicznych i niepartycypacyjnych instytucji stosunków pracy, nie narzucał dys­ cypliny swoim parlamentarzystom. Dopuścił nawet do tego, że jego znaczący niegdyś organ prasowy przestał się w ogóle liczyć. („Tygodnik Solidarność”, gotów odzys­ kać swoją pozycję z 1981 roku, kiedy był głównym gło­ sem na arenie politycznej, nie był nigdy przez kierownic­ two związku traktowany poważnie. Stał się wkrótce piskliwym głosikiem politycznej prawicy). Po 1989 roku świat pracy pozostał w tyle za rozwojem istniejących instytucji, a podmioty organizacyjne nie działały na rzecz interesów swoich organizacji. Analiza historyczno-instytucjonalna ma niewiele do wniesienia. Na moją ideacyjną tezę można zawsze odpowiedzieć argumentem, że powodem dramatycznego upadku pozy­ cji ludzi pracy były po prostu obiektywne realia ekono­ miczne i że idee odzwierciedlały tylko tę ponurą rzeczy­ wistość. Nasze próby wyjaśnienia nie dotyczą jednak pokonania ruchu ludzi pracy przez realia ekonomiczne, ale faktu, że sam pomógł stworzyć rzeczywistość, która go pokonała. Istniały oczywiście ograniczenia natury ekonomicznej hamujące awans świata pracy, ale z tego, co widzimy, jasno wynika, że ludzie pracy aktywnie się

394

przyczynili do własnej marginalizacji. Ani trudności gos­ podarcze, ani interesy czy instytucje nie mogą zadowala­ jąco wyjaśnić takiego rozwoju wydarzeń. Wyjaśnienia może dostarczyć analiza idei i postaw. To ona również tłumaczy, dlaczego pod koniec lat dzie­ więćdziesiątych sytuacja zaczęła się zmieniać. W świetle nowych doświadczeń idea, która dziesięć lat wcześniej wydawała się śmieszna - na przykład organizowanie opo­ zycji wobec wolnorynkowych elit - nagle nabrała sensu. Z biegiem czasu zaczęły znikać ideacyjne czynniki utrud­ niające zrodzenie się świadomości niezależnych intere­ sów świata pracy. Najważniejsza była zmiana, jaka się dokonała w przeszłości będącej punktem odniesienia. Miejsce struktur społecznych epoki komunistycznej ząjęły struktury społeczeństwa rynkowego. Zamiast jednego państwa-właściciela walczącego o utrzymanie władzy poli­ tycznej pojawiły się różne interesy społeczne rywalizujące o pieniądze. Nie było już jedności grup społecznych (wy­ stępujących razem przeciw partii komunistycznej), tylko starcia między różnicującymi się grupami społecznymi. Polityka rządu działającego w interesie nieistniejącej klasy stopniowo powołała ją do życia, a kiedy klasa ta zaczęła się zachowywać zgodnie z oczekiwaniami politycz­ nych decydentów - demonstrując agresywną zachłanność - pojawił się obiekt gniewu inny niż rząd, jednocześnie zaś świat pracy przekonał się, że nie wszystkich antykomunistów łączą już wspólne interesy. Obraz świata, w któ­ rym komunizm był wspólnym wrogiem, a kapitalizm wspólnym projektem, zaczął odchodzić w przeszłość. Jak dowodziłem w pierwszym rozdziale, rozmaite struktury socjoekonomiczne i polityczne wytwarzają różne reżimy gniewu, czyli zasady określające, w jaki sposób i przeciw komu ludzie wyrażają swój gniew. Po dziesięciu latach gospodarki rynkowej struktury zmieniły się na tyle, by wyłonić nowe modele gniewu.

395

Dawna jedność wszystkich przeciw partii - postawa utrzymująca się na tyle długo, by stać się podstawą „antykomunistycznych” narracji nawet wtedy, gdy ko­ muniści przestali już rządzić - zaczęła się rozpadać z po­ wodu napięć wywołanych przez „realny” kapitalizm. (Analogia do „realnego socjalizmu”, terminu, jakim dy­ sydenci w epoce komunistycznej określali konkretną rzeczywistość systemu, nie zaś wielką teorię). Kiedy ludzie zaczęli sobie uświadamiać, które aspekty polity­ ki urynkowienia leżą w ich interesie, a które nie, kiedy przekonali się na własnej skórze, że prywatny kapitał niekoniecznie nagradza ciężką pracę, kiedy pojawiło się nowe pokolenie, dla którego młody polski kapita­ lizm był konkretnym punktem odniesienia, a nie wiel­ kim osiągnięciem historycznym, z coraz większą swo­ bodą zaczęli kierować gniew na cele im współczesne, a nie te z przeszłości. W nowych strukturach zrodziły się nowe idee i pojawili się ludzie zdolni je zaprezentować. Innym ważnym wydarzeniem było pojawienie się no­ wej grupy w sferze świata pracy. Pierwsi aktywiści „Soli­ darności”, którzy rozpoczęli działalność związkową w 1980 roku i wznowili ją po 1989 roku, mogli wykorzys­ tać swoją pozycję do polepszenia własnej sytuacji. Nie to było motywem ich zaangażowania, ale kiedy załamał się stary porządek, wyłonił się nowy, w którym potrzebni byli nowi ludzie z właściwymi życiorysami, dawna elita „Solidarności” naturalną koleją rzeczy znalazła się więc na szczycie. Po prostu awans społeczny przyszedł wraz ze zdobyciem terenu. Solidarnościowi intelektualiści zo­ stali ministrami i politykami, inżynierowie - dyrektora­ mi i wysokimi urzędnikami lokalnej administracji, a ro­ botnicy wykwalifikowani, którzy przejęli związek na początku lat dziewięćdziesiątych, pozostali w nim do czasu, aż wybory 1997 roku i powstanie rządu AWS dały im z kolei szansę na awans i odejście ze związku. Dopie­

396

ro po odpływie tej ostatniej grupy związkowców - po odejściu Branków i Olinowiczów - do związku przyszli całkiem nowi ludzie, młodzi, niewiele pamiętający z 1980 roku. Stanisław Ciepiera, działacz z fabryki Opla w Gliwicach, miał wtedy osiemnaście lat i nie pracował jeszcze w kopalni; ci, których poznałem w Dziale Rozwo­ ju Związku czy w Konfederacji Pracy, byli wówczas dzieć­ mi. Działalność związkowa nie łączyła się dla nich z żad­ nymi ubocznymi korzyściami. Jeśli się w nią angażowali, to tylko dla niej samej. Polityka czysto związkowa była już wtedy tak zmarginalizowana, a „Solidarność” jako organizacja polityczna tak zdyskredytowana, że o wiele większe było prawdopodobieństwo, iż za swoje zaangażo­ wanie zostaną ukarani - odbiłoby się to na ich awansie zawodowym - a nie nagrodzeni. Gdy nowe pokolenie zaczęło sobie uświadamiać, że kapitalizm nie jest systemem, o który walczyło, ale w którym żyje, i że wbrew temu, w co tak wielu przed­ tem wierzyło, nie stanowi żadnego panaceum, pojawiły się znowu krytyczne idee. Okazało się nagle, że nie są to już tylko idee prawicy. Dawni solidarnościowi intelek­ tualiści, którzy zachowali wierność wobec socjaldemo­ kratycznych ideałów, po latach pozostawania na margi­ nesie zaczęli pozyskiwać nowe audytorium. Kiedy Tadeusz Kowalik, były doradca „Solidarności”, opubli­ kował tekst pod tytułem Mój rok osiemdziesiąty dzie­ wiąty, przypominąjąc różne krytyczne oceny terapii szokowej, które teraz zabrzmiały jak przepowiednia, otrzymał więcej zaproszeń do wygłoszenia publicznych prelekcji i próśb o wywiady niż przez minionych kilka­ naście lat45. Jacek Kuroń, który stwierdził, że biorąc na siebie rolę głównego propagatora terapii szokowej, po­ pełnił nąjwiększy w życiu błąd, poświęcił się propago­ waniu uczestnictwa ludzi pracy oraz aktywności społecz­ nej. Gdy dobiegał siedemdziesiątki, ignorowany przez

397

media głównego nurtu i polityków, byi oblegany przez młodych ludzi poszukujących alternatywnych rozwiązań. Pod koniec życia stał się swojego rodzaju patronem racz­ kującego ruchu polskich „alterglobalistów”46. W pierw­ szych latach nowego wieku ruch ten po raz pierwszy zaczął zyskiwać prawdziwe poparcie. Jednym z jego naj­ bardziej wnikliwych krytyków i propagatorów stał się miody dziennikarz Artur Domosławski47. W 2002 roku grupa niezależnych lewicujących doktorantów założyła pismo „Krytyka Polityczna”, forum krytycznych idei i jedno z najżywotniejszych czasopism intelektualnych w Europie Wschodniej. Nie ulega wątpliwości, że pojawi­ ły się nowe idee48. Zmienił się również stosunek świata zewnętrznego do Europy Wschodniej. Do 1989 roku Zachód postrzegał mieszkańców tego regionu wyłącznie przez pryzmat ko­ munizmu. Taką postawę przyjmowały nawet zachodnie związki zawodowe, które pomagały „Solidarności” w wal­ ce o przetrwanie, ale prawie nie ząjmowały się kwestiami ściśle związkowymi. Inne działanie nie miałoby wtedy oczywiście większego sensu, rzecz jednak w tym, że mie­ szkańcy Europy Wschodniej weszli w epokę postkomunizmu, nie dowiedziawszy się od zachodnich związków zawodowych, jak stawiać opór negatywnym stronom gos­ podarki rynkowej. Po 1989 roku w regionie angażowały się głównie zachodnie rządy i firmy, wspierając prywaty­ zację, stabilizację waluty i inne aspekty przechodzenia do wolnego rynku49. Zachodnie związki zawodowe skupiały się z początku na przekazywaniu wiedzy o właściwej postawie obywatelskiej, a nie ruchu związkowym, czego przykładem może być sponsorowany przez Unię Europej­ ską w 1990 roku Projekt Dialog Społeczny, mający zapo­ znać pracowników w państwach postkomunistycznych ze szczegółami zachodnioeuropejskich rozwiązań trójstron­ nych i neokorporatywnych50. Generalnie jednak polscy

398

związkowcy nie mieli na początku lat dziewięćdziesią­ tych wielu okazji do zapoznania się z koncepcjami sil­ nych związków zawodowych, a poza tym, jak mogliśmy się przekonać, nie bardzo chcieli o tym słuchać. Jednakże w połowie dekady, gdy zachodni świat pracy zorientował się w przemianach zachodzących w obszarze międzynarodowej ekonomii politycznej, gdy widział, jak zachodnie firmy i banki przenoszą się do Europy Wschod­ niej, wykupując państwowe przedsiębiorstwa i traktując region jako rezerwuar taniej siły roboczej, zachodnie związki zaczęły sobie zdawać sprawę, że choćby ze wzglę­ du na interes własny powinny się bardziej zaangażować. W Europie zbiegło się to z pogłębianiem integracji euro­ pejskiej i zainteresowaniem ekspansją na wschód, przez co ożywiła się współpraca międzyzwiązkowa. W Stanach Zjednoczonych zmieniło się kierownictwo AFL-CIO, odeszła zimnowojenna stara gwardia, zastąpili ją nowi ludzie skupiąjący wysiłki na ożywieniu związków. Pod koniec dekady nasiliło się jeszcze bardziej zainteresowa­ nie unionizmem w skali globalnej, gdyż zachodnie związ­ ki zawodowe coraz bardziej angażowały się w ruch alterglobalistyczny. W takiej sytuacji zacieśniła się współpraca z ruchem związkowym w Europie Wschodniej i uaktywni­ ła działalność nakierowana na ten region. Tam gdzie związki już istniały, związkowcy z Zacho­ du odwiedzali zakłady pracy i siedziby swoich kolegów z pokrewnych branż. Wymieniano informacje na temat taktyki wspólnych pracodawców. Większość poznanych przeze mnie funkcjonariuszy związkowych średniego szczebla z przemysłu metalurgicznego i maszynowego zdążyła do 1996 roku odwiedzić kraje Europy Zachod­ niej na zaproszenie tamtejszych związków. Wyjazdy te były często finansowane ze środków Unii Europejskiej. Tam gdzie związków jeszcze nie było, zachodni związ­ kowcy zaczęli się interesować ich organizowaniem. Po to

399

właśnie przybyła do Polski delegacja amerykańskiego SEIU, co ostatecznie doprowadziło do utworzenia Dzia­ łu Rozwoju Związku przy kierownictwie „Solidarności”. W 2001 roku brytyjski związek pracowników handlu de­ talicznego USDAW wystąpił z inicjatywą zorganizowania personelu hipermarketów Tesco w Europie Wschodniej. Czasami, jak w zakładach Opla, polscy związkowcy sami się starali o kontakt z zachodnimi kolegami, żeby ci wsparli ich w podjętych już wysiłkach organizacyjnych. Wiedza o sprawach świata pracy upowszechniała się nie tylko dzięki bezpośredniej współpracy między związ­ kami, lecz także dzięki integracji w ramach Unii Euro­ pejskiej. Służyły temu warsztaty, seminaria szkoleniowe w Brukseli i inne inicjatywy, mające zaznajomić nowych członków z przepisami unijnego prawa pracy. Jeśli do połowy lat dziewięćdziesiątych wschodnioeuropejscy ro­ botnicy niewiele słyszeli o koncepcjach socjaldemokra­ cji, to później mieli mnóstwo okazji, żeby się z nimi zetknąć - zarówno z tymi, które zostały już wprowadzone do prawa unijnego, jak i tymi, które zachodni socjalde­ mokraci mają nadzieję dodać w przyszłości. Ci ostatni zrozumieli, że walczą teraz również o własną przyszłość. Nowe idee przenikały także dzięki zacieśnieniu współ­ pracy akademickiej z Zachodem. I tutaj również Unia Europejska odegrała istotną rolę. „Solidarność” została członkiem Europejskiej Konfederacji Związków Zawo­ dowych (ETUC), a w 1997 roku ośrodek badawczy przy ETUC, European Trade Union Institute, zaczął wydawać czasopismo „Transfer”, poświęcone w dużej mierze za­ gadnieniom świata pracy w systemach gospodarczych przechodzących proces transformacji. (Na jego łamach znajdziemy więcej analiz naukowych z głównego nur­ tu niż w niezastąpionym „Labour Focus on Eastern Eu­ ropę”, lewicowym czasopiśmie brytyjskim, które od lat siedemdziesiątych po dziś dzień odgrywa decydującą

400

rolę jako forum wymiany propracowniczych poglądów i idei, zarówno dla działaczy związkowych, jak i świata naukowego). Inny ośrodek sponsorowany przez UE, European Industriai Relations Observatory, dostarcza krót­ kich, aktualnych opracowań na temat stosunków pracy w całej Europie. W Polsce szczególnie ważną rolę odgry­ wa Fundacja Friedricha Eberta, organizacja pozarządo­ wa niemieckich socjaldemokratów, która w 1990 roku założyła regionalne biuro w Warszawie. Fundacja finan­ suje projekty badawcze dotyczące świata pracy, sponso­ ruje konferencje i publikuje liczne książki i broszury (po polsku i angielsku), rozdawane za darmo. Wiele polskich prac, wykorzystanych przeze mnie przy pisaniu tej książki, to wydawnictwa Fundacji Eberta (albo powstałe przy jej współpracy), która sfinansowała również znacz­ ną część badań prezentowanych w tych publikacjach51. Poza badaniami i publikacjami należy również odno­ tować zainicjowanie pierwszego w Polsce programu studiów wyższych w zakresie stosunków pracy i zarzą­ dzania zasobami ludzkimi. Został podjęty w połowie lat dziewięćdziesiątych przez profesor Wiesławę Kózek z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W 2002 roku specjalizację tę ukończyło dwudziestu stu­ dentów52. Program ten również powstał dzięki współ­ pracy międzynarodowej, między innymi pomocy ze strony profesor Adrienne Eaton z Industriai Relations Department Rutgers University, grantowi z amerykań­ skiego Departamentu Pracy i poparciu ze strony An­ drzeja Tymowskiego ze wschodnioeuropejskiej sekcji American Council of Learned Societies. Tak więc idea ludzi pracy posiadających własne, peł­ noprawne interesy zaczęła tymi wszystkimi drogami przenikać do sfery publicznej, co przyczyniło się do opóźnionego uaktywnienia się klasy robotniczej pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

401

Ten spóźniony zryw nie oznacza jednak, że nastała całkiem nowa epoka w stosunkach pracy czy w sferze polityki. Gdy wzorce instytucjonalne raz już zaistnieją, bardzo trudno je zmienić, a formalna i nieformalna trans­ formacja w stosunkach pracy po 1989 roku wytworzyła wzorzec, w którym nie tylko zarządzający byli silni, a pra­ cownicy słabi, ale i do tego pracownicy nie wierzyli w sie­ bie. Coś już co prawda zaczęło się zmieniać, ale unionizm nadal mało daje znać o sobie, niewiele jest umów osiąg­ niętych przez zbiorowe negocjacje, a większość społeczeń­ stwa ma niewielkie poczucie udziału w podejmowaniu decyzji, które go dotyczą. (Zdaniem polskich socjologów pracy, z którymi rozmawiałem w 2004 roku, minimobilizacja świata pracy, do jakiej doszło w latach 2001-2002, już się skończyła. Nawet w hipermarketach praca organiza­ cyjna znacznie osłabła, a krajówka „Solidarność”, nawet pod nowym kierownictwem, nadal nie może się zdecydo­ wać na obranie nowego, aktywistycznego stylu). Ponadto - co wykazały niedawne badania - kapitał inwestujący obecnie w Europie Wschodniej wybiera głównie działy gospodarki niesprzyjające silnemu ruchowi związkowe­ mu53. Naprawienie szkód - zwłaszcza w sferze politycznej - będzie wymagało ogromnego nakładu pracy.

Co może przynieść przyszłość Pierwszego maja 2004 roku Polska, wraz z grupą in­ nych dziewięciu krajów, głównie wschodnioeuropej­ skich, stała się członkiem Unii Europejskiej. Jako że proces akcesyjny zakończył się rok wcześniej, wielu uznało to wydarzenie za dowód, że transformacja się dokonała, demokracja jest już ustabilizowana i bezpiecz­ na. Pomoc z grantów zaczęła odpływać, narastało poczu­ cie, że nie ma już prawie żadnych powodów do niepoko­

402

ju. Moje zatroskanie, stwierdzenie, że istnieje zagrożenie ze strony prawicy - wynikające ze słabości świata pracy i niewłączenia go w system - mogło się wydawać zbyt alarmistyczne. Po co psuć zabawę? W połowie bieżącej dekady Bliski Wschód dostarcza z pewnością więcej po­ wodów do zmartwień niż wschodnia część Europy. Przyjrzyjmy się ewentualnym perspektywom na przy­ szłość przez pryzmat specjalnego wydania sztandaro­ wego czasopisma „East European Politics and Society” („EEPS”), poświęconego zagadnieniom rozszerzenia Unii54. Pod powierzchnią narracji o niezrównanym suk­ cesie kryje się istotne ostrzeżenie. Nietrudno wywniosko­ wać, że droga wiodąca w przyszłość pełna jest wybojów. Autorzy wszystkich publikacji zgodni są co do jedne­ go: rozszerzenie nie było w żadnym wypadku umową zawartą między równymi stronami. Można je raczej określić jako proces, w którym UE ustalała warunki i porządek dzienny, a państwa ubiegające się o przystą­ pienie stosowały się do nich. Oczywiście to Europa Wschodnia pierwsza podniosła tę kwestię, oznajmiając Zachodowi już w 1990 roku, że nie może się doczekać jak najszybszego ziszczenia marzeń o zjednoczonej Europie. Okazało się, że Unia była na akceptację - a także odmo­ wę - tak samo nieprzygotowana jak Niemcy Zachodnie na apele mieszkańców Niemiec Wschodnich o zjedno­ czenie. Choć UE została być może skłoniona do rozsze­ rzenia przez to, że wpadła we własną „retoryczną pułap­ kę”55 - sama przecież forsowała tę ideę przez cały okres zimnej wojny, kiedy było to absolutnie niemożliwe do zrealizowania - szybko odbiła piłeczkę, zapewniając, że przyjęcie nowych członków odbędzie się na warunkach, jakie sama ustanowi. Proces ciągnął się przez kilkana­ ście lat, złożyły się nań programy szkoleniowe, porozu­ mienia o stowarzyszeniu, dokładne instrukcje udziela­ ne różnym parlamentom na temat ustaw, jakie muszą

403

przyjąć. W ten sposób starym członkom udało się nie tylko zredukować oczekiwania partnerów ze wschodu Europy, ale i ograniczyć korzyści ekonomiczne (w porów­ naniu z tym, co przy wejściu do Unii otrzymały wcześ­ niej biedniejsze kraje, takie jak Hiszpania, Portugalia i Grecja). Przyjęto ostatecznie ustalenia akcesyjne, na których i starzy członkowie powinni byli nieźle skorzys­ tać56. Negocjacje były twarde. Stephen Holmes wymie­ nia wiele stosowanych przez Zachód sposobów, dzięki którym, wykorzystując swą przewagę, nie tylko ją utrzy­ mał, ale i umocnił w „zjednoczonej” Europie. Należało do nich na przykład przyznanie mniejszych funduszy na strukturalne dostosowanie niż te, jakie otrzymały państwa wcześniej przystępujące do Unii, utrzymanie barier na import ze Wschodu przy jednoczesnym znie­ sieniu ograniczeń na eksport z Zachodu, ograniczenie dopłat dla rolników z nowych państw, ograniczenie kon­ taktów nowych państw członkowskich z ich wschodnimi sąsiadami (z powodu kwestii imigracyjnych), nieotwarcie rynku pracy w państwach Unii przed pracownikami ze Wschodu, wreszcie stworzenie w UE nowych instytu­ cji i procedur umożliwiających Zachodowi monitorowa­ nie państw ze wschodniej części Europy, nawet gdy sta­ ły się pełnymi członkami57. Warunki akcesji, styl negocjacji (który Wadę Jacoby porównuje do „dialogu” między „księdzem a pokutni­ kiem”)58, narzucona uniformizacja - wszystko to spra­ wia, że rządy krajów Europy Wschodniej słabiej będą chronić interesy swoich obywateli, ponieważ ich możli­ wości w tym względzie zostały ograniczone. W wielu przypadkach można przewidzieć, że mnogość norm unij­ nych („nor malizacja”, jak określają to Bruszt i Stark)59 prawdopodobnie zniszczy kwitnące gałęzie gospodarki w państwach Wschodu, niezdolne udźwignąć kosztów nowoczesnej regulacji. Łamigłówka - by znów zacytować

404

Bruszta i Starka - polega więc na tym, że w miarę jak Europa Wschodnia staje się coraz mocniej związana z go­ spodarką Unii, „tym większa będzie presja wywierana na rządy tych krajów, by regulację stosowały jako środek dostosowania do krótkofalowych wymogów coraz większej konkurencji w skali globalnej, a nie do tworze­ nia nowo poszerzonych, bardziej inkluzywnych sojuszy, koordynujących różne lokalne uwarunkowania”60. Inny­ mi słowy, w miarę postępów integracji będą w jeszcze większym stopniu zrywane lokalne więzy, a nad intere­ sami lokalnych podmiotów będzie się przechodziło do porządku dziennego, mając na względzie podmioty mię­ dzynarodowe. Nie trzeba dodawać, że takie wykluczenie na arenie wewnętrznej tworzy żyzną glebę pod rozwój tendencji antyliberalnych. Państwa, które wcześniej przystępowały do UE, też musiały się oczywiście zmierzyć z nowymi systemami hiperregulacji, na ogół jednak udawało im się zachować, a nawet wzmocnić własne instytucje gospodarcze, takie jak trójstronny dialog społeczny. I tu mamy nawiązanie do treści poprzednich rozdziałów. Wcześniej wstępujące państwa mogły utrzymać u siebie system inkluzji, ponie­ waż ich integracji z UE nie poprzedził zamach na związki zawodowe czy próba rozmontowania sieci lokalnych. Krąje Europy Wschodniej, gdzie związki, stowarzyszenia gospodarcze i dawne mechanizmy koordynacji gospo­ darczej zostały zepchnięte na margines przez lata neoli­ beralnej polityki, znalazły się wobec Unii na słabszej pozycji niż te, które wstępowały do niej przedtem. Jakie są konsekwencje tego stanu rzeczy dla polityki? W jednym z artykułów zamieszczonych w „EEPS” znaj­ dujemy wywód podobny do mojego - o tym, że skłon­ ność do zbytniego polegania na liberalizmie gospodar­ czym prowadzi do antyliberalizmu w sferze politycznej. Grzymała-Busse i Innes piszą, że rządy nie miały innego

405

wyjścia jak realizacja nakazanej im polityki neoliberal­ nej. Ludzie mieli swobodę wyboru partii, ale nie polityki (policy)-, istnieje „odpowiedzialność za wynik wyborów, ale nie ma odpowiedzialności za obraną politykę”61. (We­ dług określenia Holmesa, „głosowanie zaczęło przypo­ minać bezsensowny akt protestu, polityka gospodarcza bowiem się nie zmienia, nawet kiedy rozczarowani wy­ borcy odsuwają od władzy osoby sprawujące urzędy”)62. W takim kontekście, jak stwierdząją autorzy, nieodpo­ wiedzialne partie populistyczne i nacjonalistyczne zys­ kują przewagę, ponieważ proponując rozmaite dziwac­ twa, sprawiają wrażenie, jakby przedstawiały inną drogę możliwą do wyboru63.

Wygląda na to, że znaleźliśmy się w punkcie wyjścia - w tym momencie, kiedy wybitny profesor z Berkeley wykrzyknął z irytacją: „Robotnicy muszą stracić. Nic się na to nie poradzi”. Jak dowodzę, poprzestanie na takiej konstatacji oznacza przyjęcie nieinkluzywnej for­ my demokracji i nieliberalnego systemu politycznego. Problem stanowi założenie, że „nie ma innego wybo­ ru”. Kiedy bowiem liberałowie polityczni przyjmują, że nie ma wyboru polityki gospodarczej i kiedy Jedyną słuszną” linią postępowania jest taka, która przynosi korzyści im samym, wykluczając tak wielu innych lu­ dzi i doprowadzając ich do gniewu, chcąc nie chcąc, popychąją elektorat w objęcia wrogów liberalizmu. Jeśli mamy uznać, że szeroka demokracja polityczna jest możliwa, założenie „nie ma wyboru” należy zastąpić zasadą nieustających negocjacji i ustępstw w kwestiach ekonomicznych. Bez względu na nadrzędne ograniczenia budżetowe, takie negocjacje są zawsze możliwe, kiedy przyjmie się, że chodzi w nich o ustępstwa, a nie o kapitu­ lację. W takim sensie zawsze są inne drogi wyjścia. Po­

406

winny to uznać obie strony. Nie-elity robią to, organizując się zgodnie z podziałami ekonomicznymi, elity zaś powin­ ny popierać takie właśnie linie podziału i zostawić prze­ strzeń dla ustępstw. Tak wyglądała droga do udanej demokratyzacji w krajach Europy Zachodniej. Tymcza­ sem kiedy w 1993 roku związkowcy z „Solidarności” zażądali ustępstw, liberalny rząd uznał, że oznaczałoby to kapitulację, czego skutkiem było odsunięcie go od władzy i antyliberalny zwrot, jakiego dokonała „Solidarność”. Twierdzenie, że „nie ma wyboru”, to oczywiście mantra globalizacji. Niezliczeni krytycy dowodzili jednak, że jest to samo w sobie założenie ideologiczne, nie zaś neutralna konstatacja dotycząca stanu rzeczy. Na przykład Bienefeld ukazuje, w jaki sposób formuła ta cieszy chciwców, zdejmując z chciwości część moralnego piętna. Zdaniem Greidera usprawiedliwia zaniedbywanie bezpieczeństwa pracy przez korporacje pod pretekstem, że w warunkach globalnej konkurencji nie ma innego wyjścia64. Jednym słowem jest to wybitnie polityczna formuła. Jej po­ wtarzanie wzmacnia politykę, której ma służyć. Uważam, że Ken Jowitt, którego artykuł stanowi podsumowanie specjalnego wydania „EEPS”, ma rację, stwierdzając, że potrzebujemy więcej ideologii - wię­ cej śmiałych idei przeciwstawiąjących się rzekomej „nie­ możliwości”, więcej bohaterstwa i aktywności. Demokra­ cja na Zachodzie nastała w znacznej mierze dzięki sile przekonywania wielkiej ideologii liberalnej, a także dzię­ ki namiętności, jaką ta ideologia rozbudziła w ludziach, których pierwotnie wykluczała. Odchodzenie od ideolo­ gii na rzecz pragmatycznej ekonomii, co zaleca więk­ szość doradców, „rozbroi tylko liberalną kapitalistyczną demokrację Zachodu, oddając obszar ideologii w pacht protoideologicznym ruchom wyrażąjącym resentymenty”. Zdaniem Jowitta to „obsesja Unii Europejskiej na punkcie kosztów ekonomicznych” powoduje takie

407

„antyzachodnie ruchy wyrażające wściekłość”, ale nad obsesją może wziąć górę tylko „zaangażowana i namięt­ na” ideologia opowiadająca się za odmienną wizją65. Kwestia (by wyrazić to nieco innymi słowami) sprowa­ dza się więc do tego, który rodzaj gniewu weźmie górę? Czy ten, który podważa ekonomiczną „racjonalność” re­ akcyjnymi, antyliberalnymi odwołaniami do narodu, ra­ sy, cywilizacji i religii, czy też inny, który przypomni, jak prooświeceniowa myśl Zachodu zmagała się w prze­ szłości z błędnymi przekonaniem, iż „nie ma innego wyjścia” i przedstawi inkluzywny program, podobny do powojennych rozwiązań gospodarczych? Nie miejsce tu na omawianie licznych, mąjących szanse powodzenia programów i propozycji (jak podatek Tobina czy klauzule społeczne w umowach gospodarczych) przedstawianych przez demokratycznych krytyków neoli­ beralnej globalizacji. Warto jednak zauważyć, że podczas gdy liberałowie nadal traktują tego rodzaju propozycje jako idealistyczne, nierealistyczne, a tym samym niewar­ te, by poświęcać im polityczną uwagę66 - pomimo niedaw­ nych sukcesów takiej alternatywnej polityki w Argenty­ nie67 - prawica polityczna, co powinno wyraźnie wynikać z tej książki, wcale tej kwestii nie lekceważy. Przeciwnie, pomstuje na gospodarczą inkluzję i występuje z różnymi, niebezpiecznymi i konkretnymi programami, by ją zwal­ czać. Tak się dzieje w Europie Zachodniej i Stanach ^jednoczonych, gdzie prawica od lat zręcznie wykorzystu­ je niepokój trapiący społeczeństwo w związku z końcem powojennego boomu gospodarczego. Jako rozwiązanie podsuwa programy wymierzone przeciw mniejszościom i swobodom obywatelskim, obiecując bezpieczeństwo fizyczne zamiast materialnego. Jeśli poszerzonej Unii Europejskiej nie uda się zapewnić dóbr, na jakie wielu nadal liczy, może nadejść czas, kiedy skrajna prawica, zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, będzie miała

408

nareszcie szansę przejąć władzę. Chyba że nie tylko ona jedna na serio wreszcie rozważy inne rozwiązania.

Zdaniem Jowitta potrzebna jest „odrodzona i odno­ wiona ideologia liberalna”. Apeluje on, by rewizjonis­ tyczny kapitalizm europejski rzucił wyzwanie neolibe­ ralnej ortodoksji amerykańskiej68. Ja przedstawiłem argumenty za wprowadzeniem na nowo kategorii klasy. Powtarzam: na n owy, nie stary sposób. Jowitt dowodzi, że wyrzeczenie się ideologii oznacza tylko ustąpienie pola innym, ja w związku z tym ukazałem, jak polscy liberałowie (i lewica) wyrzekli się języka klasowego i po­ dejmowania problemów klasy, umożliwiąjąc przez to prawicy zmobilizowanie ludzi pracy. Twierdzenie, że po­ jęcie klasy straciło aktualność, ponieważ nie objaśnia już dynamiki społecznej albo dlatego, że żyjemy w post­ modernistycznym świecie, gdzie takie narracje nie mąją już sensu69, oznacza pozostawienie innym pola organiza­ cji klas, co Le Penowie i Lepperowie tego świata nader ochoczo wykorzystają. Fakt, że dawna liberalna, socjal­ demokratyczna koncepcja klasy przestała jednoczyć” tak jak niegdyś, oznacza tylko, że trzeba znaleźć nowy język, ponieważ na przykładzie społeczeństwa postko­ munistycznego aż nadto wyraźnie widać, że realia klaso­ we nadal rodzą ból i gniew. Partie nadal muszą organizo­ wać ludzi ukształtowanych przez te doświadczenia. Pojęcie klasy z całą pewnością należy przemyśleć, biorąc pod uwagę rozmaite doświadczenia współczesności. Tyl­ ko w taki sposób może znów zacząć przemawiać do lu­ dzi. A za jego odrzucenie demokracja drogo zapłaci.

1 Wiesława Kózek, Destruktorzy: tendencyjny obraz związków zawodowych w tygodnikach politycznych w Polsce, w: Instytucjonalizacja stosunków pracy w Polsce, red. Wiesława Kózek, Scholar, Warszawa 2003.

409

2 Oficjalny wskaźnik osiągnął 20 procent pod koniec 2003 roku, a w kwiet­ niu 2004 roku - 20,5 procent. Statystyki rządowe cytowane w interneto­ wym dzienniku „Donosy”, 23 lutego i 22 kwietnia 2004. 3 Jonathan Stein, Neocorporutism in Slovakia: Formalizing Labor Weak­ ness in a (Re)democratizing State, w: Workers After Workers’ States: La­ bor and Politics in Eastern Europe After Communism, red. Stephen Crow­ ley i David Ost, Rowman & Littlefield Press, Boulder 2001, s. 59-60. 4 Czeskie związki, paradoksalnie, zawdzięczały swoją względną silę temu, że późno się zreformowały - nie na początku lat osiemdziesiątych, jak w Pol­ sce, ale dopiero w 1990 roku, kiedy zwolennicy reformy rynkowej byli już u władzy. Tak więc podczas gdy w Polsce niezależne związki zawodowe mobilizowały się przeciwko komunistycznemu wrogowi, przez co ciążyły ku kapitalizmowi, jako domniemanej drugiej stronie, w Republice Cze­ skiej postkomunistyczne związki od początku miały za punkt odniesienia zwolenników wolnego rynku, przez co musiaiy okazać pewną bojowość, żeby móc się określić. To dzięki tej względnej sile związków, a także skon­ centrowaniu się rządu na prywatyzacji firm, nie zaś ich restrukturyzacji, Czesi mieli niższe wskaźniki bezrobocia i wyższy poziom życia - do mo­ mentu, aż w 1997 roku pękła rynkowa bańka. Co do porównania związków czeskich i polskich, zob. David Ost, Can Unions Survive Communism?, „Dissent”, zima 1997. O gospodarczej polityce Czech, zob. Mitchell Orenstein, Out of the Red: Building Capitalism and Democracy in Post-Cammunist Europe, University of Michigan Press, Ann Arbor 2000. Jeśli chodzi o bezrobocie, to czeski wskaźnik z 1993 roku (pierwszy rok po rozpadzie krąju) - 3,5 procent - stanowi! jedną trzecią wskaźnika Rumunii (10,5 procent), ząjmującej drugie miejsce pod względem nąjniższego bezrobocia. 5 Zob. Anna Pollert, Labor and Trade Unions in the Czech Republic, 1989-2000, w: Workers After Workers' States, dz. cyt. 6 Zob. David Ost, Illusory Corporatism in Eastern Europe: Neoliberal Tri­ partism and Postcommunist Class Identities, „Politics and Society”, t. 46, nr 3 (grudzień 2000), s. 503-530. 7 Lśszló Bruszt, Reforming Alliances: Labour, Management, and State Bu­ reaucracy in Hungary’s Economic Transition, „Acta Oeconomica” t. 46 nr 3 (1994), s. 317. Z powodu możliwości, jakie stwarzał rynek, robotnicy węgierscy byli mniej aktywni od polskich. W Polsce brak indywidualnych strategii awansu sprawił, że co bardziej energiczni robotnicy angażowali się w działalność publiczną. Więcej na temat tego porównania, zob. Michael Burawoy, The Politics of Production, Verso, London 1985, s. 199-200. 8 Opieram się tu głównie na publikacjach węgierskich badaczy świata pra­ cy, Marii Lado i László Neumanna, oraz moich rozmowach z nimi. Zob. także Andras Toth, The Failure of Social-Democratic Unionism in Hun­ gary, w. Workers After Workers’ States, dz. cyt.; Carola M. Frege, The Il­ lusion of Union-Management Relation in Postcommunist Central Eastern Europe, „East European Politics and Societies”, t. 14, nr 3 (jesień 2000). 9 Tina Rosenberg, From Dissidents to MTV Democrats, „Harper’s", wrze­ sień 1992, s. 46-52. 10 Susan Woodward, The Balkan Tragedy, Brookings Institute, Washington 1995, zwl. rozdz. 2.

410

11 O roli sformalizowanych, opartych na podstawie etnicznej rozwiązań in­ stytucjonalnych w dezintegracji wschodnioeuropejskiego komunizmu, zob. Valerie Bunce, Subversive Institutions: The Design and the Destru­ ction of Socialism and the State, Cambridge University Press, Cam­ bridge 1999; Rogers Brubaker, Nationalism Reframed: Nationhood and the National Question in the New Europe, Cambridge University Press, Cambridge 1996. 12 V.P. Gagnon jr, Ethnic Nationalism and International Conflict: The Case of Serbia, „International Security”, 1.19, nr 3 (zima 1994-1995), s. 130-166. Zob. także tegoż autora The Myth of Ethnic War, Cornell University Press, Ithaca, NY 2004. Choć Gagnon ząjmuje się głównie Serbią, warto zauważyć, że model taki przeważał w całym krąju. Wynika to niedwu­ znacznie z równoległej lektury książki Woodward. Choć Woodward więk­ szą winą obciąża Słowenię i Chorwację, a Gagnon Serbię, oboje zgadząją się co do tego, że elity w poszczególnych republikach, zagrożone federal­ nymi reformami, starały się przechwycić gniew społeczny, wywołany ak­ tualnymi lub przewidywanymi w nąjbliższej przyszłości problemami gos­ podarczymi, i nakierować go na inne narodowości, z katastrofalnymi dla krąju skutkami. Najtragiczniejszy obrót przybrało to oczywiście w Bośni, gdzie serbskie nacjonalistyczne grupy paramilitarne za pomocą terroru i propagandy przekształciły niechęć ubogich Serbów bośniackich do za­ możniejszych mieszkańców Sarąjewa w nienawiść do Muzułmanów. 13 Victoria Hattam, Labor Visions and State Power, Princeton University Press, Princeton 1993. 14 Gdy ludzie organizują się przeciw etnicznemu Innemu, który zastępuje ekonomicznego Innego, nie jest to organizowaniem się wokół zasady kla­ sowej. W przypadku utożsamienia klasowego Innego z narodowym, z tym, co Amy Chua nazywa „mniejszością o dominującej pozycji na ryn­ ku”, konflikt przybiera zawsze charakter etniczny. Pogromy Żydów w Ro­ sji carskiej czy Chińczyków w Indonezji po epoce rządów Suharto miały w sobie element klasowy, ale nie były konfliktami klasowymi, wymierzo­ ne były bowiem przeciw tylko jednej narodowości. Zob. Amy Chua, World on Fire: How Exporting Free Market Democracy Breeds Ethnic Hatred and Global Instability, Doubleday, New York 2002. 15 Omówienie różnic między dwoma koncepcjami, zob. Erik Olin Wright, The Continuing Relevance of Class Analysis, „Theory and Society”, t. 25, nr 5, październik 1996, s. 693-717. 16 Adam Seligman, The Idea of Civil Society, Free Press, New York 1992, s. 166-167. 17 Adam Przeworski, John Sprague, Paper Stones; A History of Electoral Socialism, Chicago University Press, Chicago 1986, s. 10. 16 James C. Scott, Weapons of the Weak: Everyday Forms of Peasant Resis­ tance, Yale University Press, New Haven 1985, s. 43. 19 Z takim programem wyborczym Lech Kaczyński odniósł zdecydowane zwycięstwo w pierwszych bezpośrednich wyborach prezydenta Warsza­ wy w 2002 roku. Trzy wspomniane partie zdobyły w wyborach do parla­ mentu w 2001 roku prawie 28 procent głosów, a w wyborach do Parlamen­ tu Europejskiego - niespełna 40 procent.

411

20 Obsesja prawicy na punkcie wszechmocnego „komunizmu”, choć system komunistyczny dawno się zaiamal, czy dominacji świeckich liberałów - w sytuacji, gdy Kościół katolicki cieszy się ogromnymi przywilejami - świetnie się wpasowuje w definicję „paranoidalnego stylu” sformułowa­ ną przez Douglasa Hofstadtera, czyli przekonanie, że „historia jest spis­ kiem uknutym przez demoniczne siły o nadprzyrodzonej niemal potę­ dze”. Douglas Hofstadter, The Paranoid Style in American Politics, Vintage, New York 1967, s. 29. 21 Zdaniem Beli Greskovitsa z mojego twierdzenia, że liberalizm gospodar­ czy zagraża liberalizmowi politycznemu, wynika wniosek, że demokratyza­ cja jest niemożliwa. Tymczasem nie chodziło mi bynajmniej o to, że demo­ kracja w krajach postkomunistycznych jest „niemożliwa” i nieuchronnie się „załamie”, ale wyłącznie o wskazanie, że dogmatyczny neoliberalizm wytworzy demokrację mniej inkluzywną i mniej liberalną w politycznym sensie, niż przepowiadała swojego czasu większość obserwatorów. Zob. tegoż autora The Political Economy of Protest and Patience, Central Euro­ pean University Press, Budapest 1998, s. 7 oraz jego bardziej rozbudowaną krytykę zawartą w artykule The Path-Dependence of Transitology, w: Post­ communist Transformation and the Social Sciences, red. Frank Bonker i wsp., Rowman and Littlefield, Lanham, MD 2002, s. 291-246. 22 David Ost, Is Latin America the Future of Eastern Europe?, „Problems of Communism”, t. 41, nr 3 (mąj-czerwiec 1992). 23 Stąd koncepcja „złotego kaftana bezpieczeństwa” Thomasa Friedmana przedstawiona w jego książce Lexus i drzewo oliwne: zrozumieć globaliza­ cji, przeł. Tomasz Homowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2001. 24 Zob. Guy van Gyes i wsp., Can Class Still Unite? The Differentiated Work­ force, Class Solidarity and Trade Unions, Ashgate, Aidershot 2001. 25 Zob. Kate Bronfenbrenner i wsp., Organizing to Win. New Research on Union Strategies, ILR Press, Ithaca, NY 1998. O nowym teoretycznym wyobrażeniu klasy łączącym ją z realiami życia we współczesnej Amery­ ce, zob. Robin D.G. Kelley, Yo Mama’s Disfunktional: Fighting the Cul­ ture Wars in Urban America, Beacon, Boston 1997. 26 O krytyce tej tendencji, zob. Christopher Lasch, Bunt elit, przel. Dobro­ slaw Rodziewicz, Platan, Kraków 1997. 27 Koncepcja spopularyzowana przez Seymoura Martina Lipseta w Homo politicus. Społeczne podstawy polityki, przel. Grażyna Dziurdzik-Kraśniewska, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998. 28 Sprawozdanie z konferencji „Intellectuals and Social Change in Central and Eastern Europe” opublikowane w specjalnym wydaniu „Partisan Re­ view”, t. LIX, nr 4 (1992). Zob. także Vladimir Tismaneanu, Wizje zbawie­ nia: demokracja, nacjonalizm i mit w postkomunistycznej Europie, przel. Hanna Jankowska, MUZA SA, Warszawa 2000. 29 Nie mogłem w mojej książce z 1990 roku ustosunkować się do tezy Laby i Goodwyna o zdominowaniu „Solidarności” przez robotników, ponieważ ukazała się wcześniej niż ich praca, ale lektura wszystkich trzech książek uzmysłowi czytelnikom, jak sądzę, to, co tutaj stwierdzam: robotnicy stworzyli związek od strony organizacyjnej, ale przyjęta przezeń polityka była wierna linii wytyczonej przez intelektualistów z KOR-u. Ponieważ

412

30

31

32

33

34

35

głównym tematem książek wspomnianych autorów jest powstanie „Soli­ darności”, a nie jej polityka w latach 1980-1981, nie można ich odczyty­ wać jako podważenia mojej tezy dotyczącej tej polityki. Są to dwa możliwe tłumaczenia tego samego niemieckiego terminu: bür­ gerliche Gesellschaft. Co do oryginalnego wschodnioeuropejskiego modelu społeczeństwa oby­ watelskiego, zob. rozdział 2 mojej książki Solidarity and the Politics of Anti-Politics, Temple University Press, Philadelphia 1990, oraz Andrew Arato, Civil Society vs. the State: Poland 1980-81, „Telos” 47 (wiosna 1981). Świetny opis ograniczania wolności zarówno przez państwo, jak i przez rynek, opis pochodzący ze środowiska wschodnioeuropejskiej opozycji, znajdzie czytelnik w książce Jeffreya Goldfarba On Cultural Freedom: An Exploration of Public Life in Poland and America, Chicago University Press, Chicago 1982. Większość autorów piszących dziś o demokracji i społeczeństwie obywa­ telskim ma świadomość, ile zawdzięcza mieszkańcom Europy Wschod­ niej. Zob. np. Adam Seligman, The Idea of Civil Society, Free Press, New York 1992; Christopher Beem, The Necessity of Politics, Chicago Univer­ sity Press, Chicago 1999. Obecnie termin ten jest używany bez takich radykalnych demokratycz­ nych konotacji jak w przeszłości, do czego bez wątpienia przyczyniła się rezygnacja wschodnioeuropejskiej elity z tej dawnej koncepcji. Jak pisze Margaret Somers, pojęcie „społeczeństwa obywatelskiego”, które pojawi­ ło się w Europie Wschodniej w latach osiemdziesiątych, z emancypacyjny­ mi ambicjami „miejsca, gdzie obywatele mogą praktykować cnoty obywa­ telskie wolni od przymusu i rywalizacji” (czyli zarówno od państwa, jak i od rynku), zmieniło się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w koncepcję oznacząjącą głównie „prywatną [...] rynkową stronę” tej dychotomii. W co­ raz większym stopniu oznacza niewiele więcej niż działalność społeczną (wolontariat), a „umacnianie pozycji (empowerment) społeczeństwa oby­ watelskiego” stąje się równoznaczne z przyzwalaniem państwu na wycofy­ wanie się z jego obowiązków wobec obywateli. Zob. Somers, The Privati­ zation of Citizenship, w: Beyond the Cultural Turn, red. Victoria Bonnell i Lynn Hunt, University of California Press, Berkeley 1999, s. 122-123. Jak pisze Włodzimierz Pańków: „Zarówno polska myśl polityczna, jak i praktyka transformatorska uznała za oczywistą sprzeczność pomiędzy tym, co nazywane jest «dobrem wspólnym», «powszechnym» czy też «ogól­ nym», a tzw. interesami partykularnymi, cząstkowymi. Nie dotyczy to jedynie tzw. klasy średniej, która została uznana za nosicielkę «dobra» i «lepszej przyszłości» całego społeczeństwa. Oznaczało to, iż w imię przy­ szłego interesu narodu, dziś uosabianego przez klasę średnią, należy poświęcić, a przynąjmniej maksymalnie ograniczyć, bieżące interesy wszystkich pozostałych grup społecznych”. Niezamierzone efekty neoli­ beralnej rewolucji, w: Kontynuacja czy przełom? Dylematy transformacji ustrojowej, red. Witold Jakóbik, Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 1994, s. 144. Z kolei Bill Lomax ukazuje, jak liberalni intelek­ tualiści węgierscy zmienili się z demokratów w merytokratów, redefiniując koncepcję „społeczeństwa obywatelskiego", by uzasadnić własną

413

36 37

38

39

40

41

42

43

44

45

46

47

władzę i przywileje. The Inegalitarian Nature of Hungary’s Intellectual Political Culture, w: Intellectuals and Politics in Central Europe, red. Andras Bozoki, Central European University Press, Budapest 1999. Cyt. w: Quiet Voices from the Balcans, „The New Yorker”, 15 marca 1993, s. 6. Więcej o kryzysie w społeczeństwie postkomunistycznym, zob. David Ost, The Politics of Interest in Post-Communist East Europe, „Theory and So­ ciety” 22 (sierpień 1993). Dziękuję Marcowi Weinsteinowi za pomoc przy tej części. Jeśli chodzi o pracę, która poważnie traktuje idee, zob. Peter Hall, red., The Political Power of Economic Ideas, Princeton University Press, Princeton 1989. Z ko­ lei Marc Howard Ross umieszcza badanie idei w polityce w ogólniejszym kontekście kulturowym, ale ma to, jak się wydąje, służyć wyłącznie uzasad­ nieniu studiowania idei, pozbawiając je szczególnego charakteru. Zob. Marc Howard Ross, Culture and Identity in Comparative Political Analy­ sis, w: Comparative Politics: Rationality, Culture, and Structure, red. Mark Lichbach, Alan Zuckerman, Cambridge University Press, Cambridge 1999. Adam Przeworski, Democracy and the Market, Cambridge University Press, Cambridge 1991; Stephen Haggard, Robert Kaufman, The Political Economy of Democratic Transformation, Westview, Boulder 1995. Workers After Workers’ States. Labor and Politics in Eastern Europe After Communism, red. Stephen Crowley, David Ost, Rowman and Littlefield Press, CO 2001. Cyt. w: David Mandel, Rabotyagi: Perestroika and After Viewed from Be­ low, Monthly Review, New York 1994, s. 184. Jak wskazuje Margaret Levi, teoria racjonalnego wyboru „jest z metodo­ logicznego punktu widzenia indywidualistyczna, ale skupia się nie na indywidualnym wyborze, lecz agregacji indywidualnych wyborów”. Zob. A Model, a Method, and a Map: Rational Choice in Comparative and Historical Analysis, w: Comparative Politics, red. Lichbach i Zuckerman. Chodzi tu o niepewność, nie o „fałszywą świadomość”. Nie twierdzę, że wiem, jakie są interesy robotników, ale że oni tego nie wiedzieli w pierw­ szych latach po upadku komunizmu, nie mąjąc doświadczenia z gospo­ darką rynkową. O niepewności co do interesów, zob. mój artykuł Politics of Interest in Post-Communist East Europe oraz Valerie Bunce, Maria Csanadi, Uncertainty in the Transition: Post-Communism in Hungary, „East European Politics and Societies”, t. 7, nr 2 (wiosna 1993), s. 240-275. David Stark, László Bruszt, Postsocialist Pathways, dz. cyt.; Kathleen Thelen, Sven Steimo, Historical Institutionalism in Comparative Poli­ tics, w: Structuring Politics, red. Steinmo, Thelen, Frank Longstreth, Cambridge University Press, Cambridge 1992. Rozmowa z T. Kowalikiem (lipiec 1992) o jego artykule Mój rok osiem­ dziesiąty dziewiąty, „Gazeta Wyborcza”, 23-24 marca 2002. Kuroń zmarł w czerwcu 2004 roku w wieku siedemdziesięciu lat. Swoje nowe idee przedstawił m.in. w eseju Jak upadł realny socjalizm, „Gazeta Wyborcza", 1 lipca 2000. O jego związkach z młodymi działaczami, zob. Jacek Żakowski, Kuszenia Jacka Kuronia, „Polityka”, 26 czerwca 2004. Artur Domoslawski, Świat nie na sprzedaż: rozmowy o globalizacji i kon­ testacji, Sic!, Warszawa 2002.

414

46 49

50

51

52

53

54 55

56

57 56

59

60

61

62 63

Zob. David Ost, Letter from Poland, „The Nation”, 25 listopada 2002. Janine Wedel, Collision and Collusion: The Strange Case of Western Aid to Eastern Europe, 1989-1998, St. Martin’s, New York 1998. Marek Pliszkiewicz, Trójstronność w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w. Syndykalizm współczesny i jego przyszłość, Wydawnic­ twa Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 1996, s. 259. Wielka w tym zasługa energicznego szefa warszawskiego biura Franka Hantkego, który pracował przedtem w niemieckiej konfederacji związ­ ków zawodowych DGB, gdzie zajmował się koordynacją polityki UE. Hantke ocenia, że przedstawicielstwo Fundacji w Polsce wydało ponad sto książek i sponsorowało kilkadziesiąt warsztatów, seminariów i kon­ ferencji. Rozmowa autora z Hantkem, 3 marca 2003. Program ten różni się od socjologii pracy uprawianej w Polsce od wielu lat, także w okresie komunistycznym, kiedy Polska była jedynym krajem bloku wschodniego, gdzie socjologia rozkwitła jako dyscyplina naukowa. Jak podąje Kózek, absolwenci znajdują pracę głównie w biznesie, nie w związkach zawodowych. Rozmowa z autorem, 3 marca 2003. Zob. Dorothee Bohle, Bela Greskovits, Capital, Labor, and the Prospects of the European Social Model in the East, „Working Paper 58” w ramach Program on Central and East European Working Papers Series, Harvard University 2004. Autorzy dowodzą, że silny ruch związkowy, typowy dla powojennej Europy Zachodniej, był wynikiem „dominacji kapitału oraz wymagających wysokich kwalifikacji [...] gałęzi przemysłu w produkcyj­ nym profilu zachodnioeuropejskiej gospodarki”, podczas gdy na Wschodzie „główną rolę odgrywały pracochłonne branże produkujące na eksport”. „East European Politics and Societies”, t. 17, nr 1 (zima 2003). Frank Schimmelfennig, The Community Trap: Liberal Norms, Rhetorical Action, and the Eastern Enlargement of the European Union, „Internatio­ nal Organizations” 55 (zima 2001), s. 47-80. Andrew Moravcsik i Milada Anna Vachudova ukazują, jak państwa człon­ kowskie nadały procesowi poszerzenia taką formulę, żeby to im przede wszystkim przynosił korzyści. Zob. National Interests, State Power, and EU Enlargement, „East European Politics and Societies”, t. 17, nr 1. Stephen Holmes, A European Doppelstaat?, tamże. Wade Jacoby, Priest and Penitent: The European Union as a Force in the Domestic Politics on Eastern Europe, „East European Constitutional Re­ view”, t. 8, nr 1-2 (zima-wiosna 1999). László Bruszt, David Stark, Who Counts?: Supranational Norms and So­ cietal Needs, „East European Politics and Societies", t. 17, nr 1, s. 74. Tamże, s. 77. Podkreślenie w oryginale. Anna Grzymala-Busse, Abby Innes, Great Expectations: The EU and Do­ mestic Political Competition in East Central Europe, tamże, s. 66. Stephen Holmes, A European Doppelstaat?, dz. cyt, s. 114. Anna Grzymala-Busse, Abby Innes, Great Expectations..., dz. cyt., s. 67. Autorzy wskazują, że partie technokratyczne także zyskują przewagę. Grzymała-Busse dowodzi w swojej książce, że właśnie dzięki technokratycznemu charakterowi partie postkomunistyczne miały na Węgrzech i w Polsce takie poparcie ze strony elektoratu. Zob. tejże autorki Redeeming the Communist

415

64

65

66

67 88 89

Past: The Regeneration of Communist Parties in East-Central Europe, Cam­ bridge University Press, Cambridge 2002. Manfred Bienefeld, Capitalism and the Nation State in the Dog Days of the 20th Century, w: Socialist Register 1994, red. Ralph Miliband i Leo Panitch, Merlin Books, London 1994, s. 94-129; William Greider, One World, Ready or Not, Simon & Schuster, New York 1997. Ken Jowitt, May the Boundaries Fall..., „East European Politics and So­ cieties”, t. 17, nr 1, s. 123. Wyjątkiem, świetnie dowodzącym, jak walka o ekonomiczną inkluzywność ma zasadnicze znaczenie właśnie dla realistycznej polityki, jest ar­ tykuł Davida Goldfischera Prospects for a New World Order, w: Globaliza­ tion, Security, and the Nation State: Paradigms in Transition, red. Ersel Aidinli, James N. Rosenau, SUNY Press, Albany 2005. Larry Rother, Argentina’s Economic Rally Defies Forecasts, „New York Times”, 26 grudnia 2004. Ken Jowitt, dz. cyt., s. 122,124. Przykładem pierwszej krytyki są następujące prace: Jan Pakulski, Mal­ colm Waters, The Reshaping and Dissolution of Social Class in Advanced Society, „Theory and Society”, t. 25, nr 5 (październik 1996); Terry Nichols Clark, Seymour Martin Lipset, Are Social Classes Dying?, w: The Break­ down of Class Politics, red. Clark i Lipset, Woodrow Wilson Center Press, Washington, DC 2001; Paul W. Kingston, The Classless Society, Stanford University Press, Stanford 2000. Przykład drugiej to książka Ulricha Becka Społeczeństwo ryzyka: w drodze do innej nowoczesności, przel. Sta­ nislaw Cieśla, Scholar, Warszawa 2002. Material potwierdząjący jednak tezę, że wyborcy nadal glosują według kryteriów klasowych, znąjdzie czy­ telnik w książce Jeffreya Stonecasha Class and Party in American Poli­ tics, Westview, Boulder 2000.

Podziękowania Książka taka jak ta, oparta na badaniach prowadzonych przez wiele lat w wielu miastach, nie mogłaby powstać bez pomocy mnóstwa osób. Udzielali mi jej ludzie, których na­ zwisk nigdy nie poznałem - działacze związkowi średniego szczebla z lokalnych biur, którzy kierowali mnie do swoich kolegów, sekretarki szybko i sprawnie ułatwiąjące dostęp do innych, ochroniarze pomagąjący załatwiać przepustki na teren zakładów pracy, współpasażerowie w pociągach, opowiadąjący mi swoje historie i doradząjący, jakie firmy warto odwiedzić. Powodzenie badań terenowych często zależy od pomocy wielu bezimiennych ludzi, dlatego im chcę podziękować na samym początku. Ogromną pomoc zapewniły mi także osoby, których nazwi­ ska znam. Od ponad dwudziestu pięciu lat często jeżdżę do Polski, mam więc to szczęście, że znalazłem tam wielu przyja­ ciół i znąjomych. Do tych, którzy udzielili mi cennej pomocy w rozmaitych formach, zalicząją się między innymi: Gosia Bil­ ska, Ryszard Bugąj, Jonathan Felis, Beata Gardawska, Kostek Gebert, Beata Grabowska, Ewa Grala, Frank Hantke, Beata Kózek, Magda Pustota i Stanisław Rudolf. Szczególnie wdzięcz­ ny jestem tym, którzy pomagali mi na różne sposoby i zostali moimi przyjaciółmi, jak Magda Bocheńska, Michał i Irena Federowiczowie, Nina Gładziuk, Nina Hoffman (oraz Piotr i Mar­ ta), Sława Kamińska-Berezowska, Sergiusz Kowalski, Anna Kubiak, Dorota Morawetz i Peggy Simpson.

417

Specjaliści z dziedziny nauk społecznych prowadzący bada­ nia w Polsce mąją to szczęście, że mogą tu spotkać wspania­ łych kolegów po fachu. Spośród tych, od których tak wiele się nauczyłem, wymienię Henryka Domańskiego, Barbarę Gąciarz, Jerzego Hausnera, Aldonę Jawłowską, Kazika Kloca, Jacka Kochanowicza, Tadeusza Kowalika, Wiesławę Kózek, Ir­ ka Krzemińskiego, Mirę Marody, nieżyjącego już Edmunda Mokrzyckiego, Witolda Morawskiego, Janusza Muchę, Marię Nawojczyk, Andrzeja Rycharda i Aleksandra Surdeja. Szcze­ gólne podziękowanie należy się Juliuszowi Gardawskiemu i Włodzimierzowi Pańków, którzy nie tylko podzielili się ze mną swoją ogromną wiedzą na temat świata pracy, ale i ob­ darzyli mnie swoją przyjaźnią. Wiele im zawdzięczam. Dziękuję również moim informatorom: związkowcom, zwyk­ łym robotnikom, lokalnym politykom i urzędnikom państwowym, którzy zawsze chętnie ze mną rozmawiali, odpowiadali na moje pytania, poświęcali swój czas i pomagali zrozumieć specyfikę oraz osobliwości polityki dotyczącej świata pracy w Polsce. Zdumiewa mnie ta szczodrość ducha, która sprawiła, że tak wielu ludzi tak otwarcie i szczerze wypowiadało się przed nieznąjomym - przed kimś, kto od czasu do czasu po prostu zjawiał się w ich zakładzie i prosi! o rozmowę. Choćby byli nie wiadomo jak ząjęci, zawsze znąjdowali dla mnie czas, za co jestem im niezmiernie wdzięczny. Wszystkich tu nie wymienię, ale chciaibym podziękować Edwar­ dowi Ciepierze, Jackowi Danelowi, Edwardowi Graniczce, Wojcie­ chowi Grzeszkowi, Marianowi Kokoszce, Ryszardowi Lepikowi, Józefowi Lewczakowi, Elżbiecie Majchrowicz, Andrzejowi Obutelewiczowi i Janowi Płatkowi. Specjalne podziękowania należą się dawnym działaczom z kierownictwa „Solidarności”, którzy poświęcali mi czas i dzielili się ze mną swoimi myślami. Są to: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Aleksander Hall, Zbigniew Janas, Lech Kaczyński, Barbara La­ buda, Jan Lityński, Adam Michnik i Grażyna Staniszewska. Oczy­ wiście żadna z wymienionych tu osób nie ponosi odpowiedzialnoś­ ci za zawarte w tej książce treści lub interpretacje. Przy pracy nad tym projektem pomagało mi również wielu przyjaciół oraz naukowców spoza Polski, między innymi Ste­ wart Auyash, Sabina Avdagić, Jon Bailiff, Michael Bernhard,

418

Dorothee Bohle, Basia Bolibok, Yitshak Brudny, Valerie Bunce, Mary Caponegro, Jodi Dean, Georgi Derluguian, David Dor­ nisch, Elizabeth Dunn, Erzsebet Fazekas, Mary Fessenden, Ce­ dric Johnson, Ewa Hauser, Andrea Hess, Micheliine Ishay, Mi­ chael Kennedy, Padraic Kenney, Anna Kłobucka, Paul Kubicek, Guglielmo Meardi, Mieke Meurs, Ann Michel, Joanna Mishtal, Dunbar Moodie, Erik Olsen, Anna Pollert, Anna Popiel, Brian Porter, Al Rainnie, Craig Rimmerman, S.N. Sang-Mpam, Diet­ mar Schirmer, Andrew Schwartz, Steven Stoltenberg, Anne Susskind, Deborah Tall, Andrew Tatarsky, Virginia Tilley, Phil Wilde, Ruth Yanai i Patty Zimmerman. Szczególnie pomocni, jeśli chodzi o komentowanie moich pomysłów i publikacji, oka­ zali się: László Bruszt, Carola Frege, Julie Hemment, Bela Greskovits, Aida Hozic, Jan Kubik, Mitchell Orenstein, Cathy Schnei­ der, Jonathan Terra, Andrzej Tymowski i John Vail. Paula Piccone nie ma już wśród nas, należy mu się więc szczególne wyróżnienie. Studia wschodnioeuropejskie i teoria polityki wie­ le zawdzięcząją Paulowi oraz czasopismu „Telos”, które założył i wydawał od 1968 roku. W mojej pamięci pozostał jako przyja­ ciel o wielkim umyśle i ogromnym sercu, choć był zdania, że nie mam racji w prawie żadnej sprawie. Bardzo go nam brakuje. Szczególne podziękowania należą się Rogerowi Haydonowi z wydawnictwa Comell Press, który od samego początku wspierał ten projekt, a także Karen Laun za pomoc redaktor­ ską. A w Polsce serdecznie dziękuję Wydawnictwu MUZA SA oraz redaktor Małgorzacie Burakiewicz za chęć opublikowa­ nia tej książki, Ewelinie Osińskiej za sprawne nabycie praw do jej wydania, oraz Hannie Jankowskiej za naprawdę świet­ ne tłumaczenie. Pragnę przekazać spóźnione szczere wyrazy wdzięczności Carmen Sirianni, która przed laty pomogła mi przy mojej pierwszej publikacji. Z kontaktów naukowych czę­ sto rodzą się długotrwałe przyjaźnie - chcę podziękować Mar­ cowi Weinsteinowi i Stephenowi Crowleyowi, z którymi nąjpierw wspólnie prowadziłem badania w ramach dwóch projektów, później zostali moimi współautorami i przyjaciółmi, którym zawdzięczam wiele cennych pomysłów. Wsparcie ze strony różnych instytucji umożliwiło mi badania terenowe. Pragnę podziękować, w porządku chronologicznym

419

otrzymanego od nich wsparcia: IREX, American Council of Learned Societies, National Council for Eurasian and East European Research (za granty na dwa różne projekty badawcze), programowi Fulbrighta, a zwłaszcza Faculty Research Fund w Hobart and William Smith Colleges - za sponsorowanie mo­ ich letnich podróży naukowych. W Polsce wydział socjologii Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego (CEU) okazał się szcze­ gólnie pomocnym miejscem, gdzie mogłem przez rok wykładać i pracować. To samo dotyczy wydziału ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Niezastąpione jest, rzecz jasna, wsparcie osobiste. Jestem ogromnie wdzięczny partnerkom, które podczas powstawania tej książki ofiarowały mi wsparcie emocjonalne i intelektual­ ne. Ponadto David Weiss i Harry Segai byli dla mnie jak bra­ cia, a od roku 2005 szczególnie wiele zawdzięczam Abby Innes. Muszę oczywiście wymienić moją wspaniałą matkę Ruth i jej partnera, a mojego druha Bilia Mardo, a także Freda, Dana, Joan, Norę, Janis, Harriet i Jeremy’ego. Książkę tę dedykuję następnemu pokoleniu, do którego należą Colette, Malcolm, Conrad, Carne, Mitch, Jessica, Gabe, Celina, Carina, Cody, a zwłaszcza nąj młodsza latorośl, Molly (tak się miło składa, że jest imienniczką mojej babki, która przyszła na świat w sta­ rym sztetlu Mielca). David Ost Ithaca, Nowy Jork

Indeks nazwisk Adams Richard 132 Adomo Theodor 251 Arkuszewski Wojciech 119, 120,133, 278 Balcerowicz Leszek 13,15,87, 102,125-127,137,138,141, 147,151,152,155,157,194, 195, 208, 209,212, 213, 217, 237, 238, 242,317, 328 Barańczak Stanisław 99 Bączkowski Andrzej 171 Berlin Isaiah 90 Bielecki Jan Krzysztof 151,153 Bienefeld Manfred 407, 416 Biezenski Robert 304 Blumsztąjn Seweryn 212 Borusewicz Bogdan 122 Bourdieu Pierre 55,190 Brandt Willy 235 Brech Bertolt 228 Breżniew Leonid 40, 267, 284 Broz-Tito Josip 374 Bruszt Lńszló 87,250,303,360, 371, 404, 410,414,415,419 Bugąj Ryszard 129, 417 Bujak Zbigniew 122,134,417 Bunce Valerie 40, 59, 88,411, 414, 418 Burawoy Michael 43,86,302, 303,410

Chruszczów Nikita 40 ChuaAmy 411 Ciepiera Stanisław 352,364, 397, 418 Ciarkę Simon 314, 360 Cloward Richard 66, 89, 226, 227,250 Cywiński Bohdan 189,199 Dahl Robert 90 DeanJodi 251 Della Porta Donatella 62,89 Diani Mario 62,89 Doktór Kazimierz 39 Domosławski Artur 398, 414 Dubiński Waldemar 343 Dunn Elizabeth 190,191,199, 419 Eaton Adrienne 401 Ekiert Grzegorz 53, 87,183, 184,186-189,191,193,197, 199, 248, 251 Eyal Gil 41, 54, 55, 88,133, 250, 304 Federowicz Michał 39, 134, 417 Foucault Michel 251

421

Franco Francisco 73 Frasyniuk Wladyslaw 116-118, 122, 123,139, 418 Frege Carola 305, 410,419 Friedman Thomas 412 Fukuyama Francis 28

Gagnon V.P. (Valere Philip) 375.411 Gardawski Juliusz 39, 306, 316,319, 331,360-364 Gąciarz Barbara 39, 87, 331, 362, 363,418 Geremek Bronisław 102,132, 149,211,214, 235, 248,418 Gilejko Leszek 39 Gilowska Zyta 15 Glapiński Adam 177,199 Gombrowicz Witold 206, 247 Gompers Samuel 256, 302 Goodwyn Lawrence 261, 303, 304.412 Gorbaczow Michaił 102 Górny Grzegorz 217-219,249 Grąjcarek Kazimierz 358 Greider William 407, 416 Greskovits Bela 53,66, 87, 412,415,419 Grzeszek Wojciech 306, 354-356 Grzymala-Busse Anna 405, 415 Gwiazda Andrzej 195 HaU Peter 95,132 Hantke Frank 415,417 Hattam Victoria 255,302,375, 411 Havel Vaclav 215, 272 Hayek Friedrich von 102, 251 Hirschman Albert 31, 41, 60, 79, 88-90, 92

422

Hitler Adolf 214, 235 Hochschild Arlie Rusell 57, 88, 222, 223, 227, 240, 249 Hofstadter Douglas 67, 412 Holmes Stephen 404,406, 415 Horkheimer Max 251

Innes Abby 405, 415, 420

Jacoby Wade 404,415 Jan Paweł II 179 Jankowski Maciej 116-118 Jarosz Maria 39, 87 Jaurès Jean 235 Javeline Debra 62, 89 Jowitt Ken 25-30,40,407, 409, 416 Jurczyk Marian 249 Kabalina Veronika 314,360 Kaczyński Jarosław 15,150, 224-226 Kaczyński Lech 110,114,133, 146,195,196, 224, 306,379, 411,418 Kempski Marek 326, 328 Kennedy Michael 133 Kenney Padraic 133,302,419 Kijowski Janusz 97,132 Kimeldorf Howard 364 Kis Janos 272 Kołakowski Leszek 132, 306 Konrad George 88,272 Koso Gregor 199 Kowalik Tadeusz 129, 363, 397, 414, 418 Kózek Wiesława 39,221,249, 363, 401, 409, 415, 418 Krzaklewski Marian 21,40, 152-154,160,169,176,179,

180,182,183, 299, 324-326, 358,362,367 Kubik Jan 53,87,103,133, 183,184,186-189,191, 193,197,199 248, 251, 303, 419 Kulpińska Joanna 39 Kundera Milan 218 Kupchan Charles 78 Kuroń Jacek 138,144,171, 194,195,197,198, 206,207, 211,214 248, 272,397 Kwaśniewski Aleksander 180, 250, 328 Laba Roman 303, 304,412 Labuda Barbara 129,418 Lado Maria 410 Lasch Christopher 31,248,412 Le Pen Jean-Marie 409 Lepper Andrzej 209,239, 240, 250,409 Levi Margaret 414 Limbaugh Rush 183 Lindemann Albert 91 Lipset Seymour Martin 67, 89,196,412 Lipski Jan Józef 249 Lityński Jan 110, 111, 133, 238,250, 359,418 Lomax Bill 413 Luebbert Gregory 71-73,91, 235, 250

Łuczywo Helena 212

MacDonald Ramsey 235 Macierewicz Antoni 160 Malanowski Jan 39 Mao Zedong 214,235 Marks Karol 10,60, 67,88, 206,302

Mazowiecki Tadeusz 115, 119,121,122,127,147-151, 154,191 211,214,219 McCarthy John D. 67, 89 McCarthy Joseph 156 Meany George 235 Meardi Guglielmo 197,200, 276-279,305,419 Meciar Vladimir 369 Michnik Adam 12,13,16,17, 100,101,108,132, 206,211, 214, 218, 221, 223, 248, 249, 272,304, 319, 361, 418 Mill John Stuart 91 Miller Leszek 169,171 Miodowicz Alfred 195 Miżejewski Cezary 344,345 Modzelewski Karol 129 Moravcsik Andrew 415 Morawski Witold 39,418 Mroczek Jarosław 319 Mussolini Benito 214, 235, 240

Nagy Imre 215 Nawojczyk Maria 39, 418 Neuman Laszlo 410 Nixon Richard 8, 161 Olszewski Jan 155-163,168, 173,177,196 Orenstein Mitchell 230,250, 410,419 Ortega y Gasset Jose 79 Osa Maryjane 193,199,200, 247

Paczkowski Andrzej 133 Pąjic Zoran 390 Pańków Włodzimierz 39,129, 220, 249, 362,418 Pietrzyk Alojzy 133

423

Pilsudski Józef 13,197 Pinior Józef 129 Pinochet Augusto 14, 204 Piven Frances Fox 66,89, 226, 250 Polanyi Karl 89 Porter Brian 133,419 Proudhon Pierre Joseph 182 Przeworski Adam 50, 51, 87, 90,91,302, 377,411,414

Rakowski Mieczysław HO, 133 Ranciere Jacques 301, 307 Reagan Ronald 208 Reiff David 41 Rhodes Cecil 79 Robespierre Maksymilian 214, 235, 249 Romaszewski Zbigniew 127, 135 Roosevelt Franklin D. 235 Rose Fred 251 Ross Marc Howard 414 Rueschemeyer Dietrich 71, 90 Ruether Walter 235 SarapataAdam 39 Schmitt Carl 62-64, 89 Scott James 90,377,411 Seidman Gay 356, 364 Seligman Adam 376,411,413 Sennett Richard 189,199 Siemiątkowski Zbigniew 174 Siergiejew Aleksander 392 Sierotwińska Musia 98 Slay Ben 194 Smith Adam 156 Somers Margaret 413 Sparks Allister 91 Spencer Herbert 79

424

Sprague John 91,302,377, 411 Stalin Józef 214, 235, 266 Staniszewska Grażyna 135, 418 Staniszkis Jadwiga 102 Stark David 87, 250, 303,360, 404,410,414,415 Stein Jonathan 369,410 Stephens Evelyne Huber 71, 90 Stephens John D. 71, 90 Strohl Jeff 87 Suchocka Hanna 161,167, 173,191-193,197,198, 231, 335 Sweeney John 341 Szacki Jerzy 208,247,248,305 Szelenyi Ivan 41, 54, 55, 87, 88,103,133, 250,304 Śniadek Janusz 358

Takaki Ronald 91 Terra Jonathan 193,200,419 Thatcher Margaret 208 Thompson E.P. (Edward Palmer) 189,199 Tismaneanu Vladimir 86, 92, 412 Tobin James 408 Tomaszewska Ewa 330,362 Tomaszewski Janusz 181, 327-329 Townsley Eleanor 41, 54, 88, 133, 250, 304 Treiman Donald 87 Tymiński Stan 227,386 Tymowski Andrzej 303,419

Vachudowa Milada Anna 415

Wąjda Andrzej 97,132 Wałęsa Lech 12,26,82,93,94, 100,102,105,107,109,114, 121,122,136,138,139, 146-148,150-152,154,155, 159-162,167,180,195-198, 206,211,212, 224, 225, 227, 228, 236,299, 361, 362, 367 Weber Max 10 Weinstein Marc 38, 279, 305, 322,360, 414, 419

Weyland Kurt 148,195 Wołek Tomasz 16, 248 Woodward Susan 41,410, 411 Wrzodak Zygmunt 182, 209, 239, 240, 251

Zald Meyer N. 67, 89 Zawłocka Aleksandra 124, 134,135

Spis treści Wstęp do wydania polskiego............................................

5

Wprowadzenie....................................................................... 19 1 Demokracja i organizowanie gniewu....................... 43 2 „Solidarność” przeciw samej sobie............................ 93 3 Populizm rynkowy i zwrot na prawo....................... 136 4 Jak liberałowie porzucili świat pracy.......................... 201 5 Klasa w epoce komunizmu i postkomunizmu .... 253 6 Świat pracy w działaniu: związki zawodowe w zakładach pracy.......................................................... 7 Podsumowanie: klasa, społeczeństwo obywatelskie i przyszłość postkomunistycznej demokracji.........

308

Podziękowania..................................................................... Indeks nazwisk.....................................................................

417 421

365

Seria Spectrum Dotychczas ukazały się:

Maurice Druon

José Ortega y Gasset

Zenon Kosidowski

Królowie przeklęci Król z żelaza Zamordowana królowa Trucizna królewska Prawo mężczyzn Wilczyca z Francji Lew i lilie Kiedy król gubi kraj Bunt mas

Opowieści biblijne

Kate Saunders, Peter Stanford

Katolicy i seks

David Riesman

Samotny tłum

Antoni Kępiński

Melancholia

José Ortega y Gasset

Edward T. Hall

Alvin i Heidi Toffler

Konrad Lorenz Erich Fromm Benjamin R. Barber

George Ritzer

Arno Karlen Samuel P. Huntington Albert Camus

Jean Paul Sartre

Tomasz Marin

Dehumanizacja sztuki i inne eseje

Ukryty wymiar Wojna i antywojna ... ROZMAWIAŁ Z BYDLĘTAMI, PTAKAMI, RYBAMI...

O SZTUCE MltOŚCI

Dżihad kontra McŚwiat

McDonaldyzacja SPOŁECZEŃSTWA CztOWIEK 1 MIKROBY

Zderzenie cywilizacji CztOWIEK

zbuntowany

Egzystencjalizm jest humanizmem Eseje (i. i)

Herbert Marcuse

Eros i cywilizacja

Thorstein Veblen

Teoria klasy próżniaczej

Ruth Benedict

Wzory kultury

Albert Camus

Mit Syzyfa

Jerzy Prokopiuk

Edward T. Hall

Labirynty herezji

Taniec życia

Bogdan Suchodolski

Skąd i dokąd idziemy

Paul Levinson

Miękkie ostrze

George Soros

Kryzys światowego kapitalizmu

Steffen Dietzsch

Krótka historia kłamstwa

David S. Landes

Bogactwo i nędza narodów Dostojewski z umiarem i inne eseje

Tomasz Mann Vladimir Tismaneanu

Richard Pipes Raymond Aron

Mirosław Karwat

Mildred Reed Hall Edward T. Hall

Henry Hobhouse

Edward Chancellor

Charles Jonscher Luigi Barzini

George Ritzer

Dean MacCannell

David Edmonds John Eidinow Neil Postman

Otto F. Best

Alberto Manguel George Ritzer

Mary F. Rogers

(t. 2)

Wizje zbawienia

Własność a wolność Opium intelektualistów O PERFIDII

Czwarty wymiar w architekturze Ziarna zmian Historia spekulacji finansowych Życie okablowane Europejczycy Magiczny świat konsumpcji

Turysta Pogrzebacz Wittgensteina Zabawić się na śmierć

Historia pocałunku Moja historia czytania MAKDONALDYZACJA SPOŁECZEŃSTWA (nowy przekład)

Barbie jako ikona kultury

Steven Lukes

Niezwykłe oświecenie profesora Caritata

Neil Postman

Technopol Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach

Patrick Declerck

Ted Nace Edmund Lewandowski

Brian McNair Eric Schlosser Beniamin R. Barber

Francis Wheen

Piotr Kuncewicz Hans Mayer

Wojciech Józef Burszta

Gangi Ameryki

Pejzaż etniczny Europy

Seks,

demokratyzacja pożądania i media,

CZYU KULTURA OBNAŻANIA

Kraina fast foodów

Imperium strachu Jak brednie podbiły świat Legenda Europy Odmieńcy Sequel. Dalsze przygody kultury

Waldemar Kuligowski

W GLOBALNYM ŚWIECIE

Michael Walzer

Spór o wojnę

Leszek Bugajski

Seks, druk i rock ano roll Telefon komórkowy Polityka i namiętność

Paul Levinson

Michael Walzer Richard Sennett

Piotr Laskowski Matthew Collin

Daniel Pennae Kate Saunders

Peter Stanford

Korozja charakteru Szkice z dziejów anarchizmu Odmienny stan świadomości Jak powieść

Katolicy i seks

W przygotowaniu: Kate Fox

Przejrzeć Anglików

Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book Cream 2.0 70g/m2 dostarczonym przez Map Polska Sp. z o.o.

map

www.mappolska.pl

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa tel. 022 6290477, 022 6296524 e-mail: [email protected]

Dział zamówień: 022 6286360, 022 6293201 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Warszawa 2007 Wydanie I Skład i łamanie: Magraf s.c., Bydgoszcz Druk i oprawa: ABEDIK, Poznań