Szkoła frankfurcka [1, cz. 1]

[Chrzanić tam opis - skopiowałam go z jakiejś aukcji na Allegro. Przede wszystkim tom ten zawiera wprowadzenie autorstwa

273 60 13MB

Polish Pages 232 Year 1985

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
Jerzy Łoziński - Wstęp 5

Erich Fromm - O metodzie i zadaniach analitycznej psychologii społecznej 63

Henryk Grossmann - Przekształcenie wartości w cenę u Marksa a kwestia kryzysu 85

Leo Lowenthal - O społecznej sytuacji literatury 109

Theodor Wiesengrund-Adorno - O społecznej sytuacji muzyki 123

Franz Borkenau - Przyczynek do socjologii mechanistycznego obrazu świata 159

Andries Sternheim - Przyczynek do problemu organizacji czasu wolnego 179

Max Horkheimer - Materializm i metafizyka 195

Georg Rusche - Rynek pracy a wymiar kary. Przyczynki do socjologii prawa karnego 219
Recommend Papers

Szkoła frankfurcka [1, cz. 1]

  • Commentary
  • Bibuła
  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

¡œmszKou FRANKFURCKI

SZKOŁ4 FB4NKFURCKI

toml CZĘŚĆ PIERWSZA

Wstęp i tłumaczenie: Jerzy ŁOZIŃSKI

WARSZAWA

1985

Opracowanie graficzne:

WOJCIECH GRZYMAŁA

Publikację wydano staraniem Kolegium Otryokiego

oraz Wydziału Propagandy Rady Naczelnej ZSP

Spis treści

Jerzy Łoziński

Wstęp ..........................................................................

Erich Fromm

0 metodzie 1 zadaniach analitycznej psy­ chologii społecznej ............................................

Henryk Grossmann

Przekształcenie wartości w cenę u Marksa a kwestia kryzysu .................................................

Łeo LBwenthal

0 społecznej sytuacji literatury................

109

Theodor Wiesengrund-Adorno

0 społecznej sytuacji muzyki..........................

12’

Franz Borkenau

Przyczynek do socjologii mechanistycznego obrazu świata ..............................................

159

Przyczynek do problemu organizacji czasu wolnego..........................................................

179

Max Horkheimer

Materializm i metafizykę ...............

195

Georg Ruscbe

Rynek pracy a wymiar kary. Przyczynki do socjologii prawa karnego..

219

Andries Stemheim

Kurt Baumann

Autarkia a gospodarka planowa .....................

231

Max Horkheimer

Materializm i moralność ...................................

251

Friedrich Pollock

Uwagi o kryzysie gospodarczym.....................

277

Paul Ludwig Landsberg

Ideologia rasowa i nauka c rasach. 0 najnowszej literaturze dotyczącej problemu rasowego .............................................

303

Max Horkheimer

Przyczynek do sporu o racjonalizm we współczesnej filozofii ..................

321

0 aktualnej postawie społecznej francuskiego pisarza ..........................................

361

Herbert Marcuse

Walka z liberalizmem w totalitarnej koncepcji państwa .................................................

381

Leo LBwenthal

Interpretacja Dostojewskiego w Niemczech przedwojennych ........................................................

409

Max Horkheimer

Przyczynek do problemu prawdy .....................

439

Erich Fromm

Społeczne uwarunkowanie terapii psychoanalitycznej ..............................................

473

Walter Benjamin

Wstęp

1.Dlaczego "Zeitschrift Sozialforschung"?

für

"Zeitschrift für Sozialforschung", pismo, w którym, ukazywały się artykuły, których wybór składa się na niniejsza publikację, ukazywało się w latach 1932-19i*l kolejno: we Frankfurcie, w Paryżu i w Nowym Jorku. Już ta krótka informacja nasuwa pytanie, jaka jest racja przedstawiania nie­ gdysiejszego czasopisma, które przestało być publikowane, gdy rodzice spo­ rej części osób czytających te słowa äeszcze się nawet nie poznali. Można by wprawdzie już tutaj puścić się na szerokie wody rozważań o pożytkach, które płyną z kontaktu z historią, ale im chętniej ci3ną się tu pod piorc. wzniosłe ogólniki, tym pewniejsza jest to oznaka trudności samej kwestii. Zdarzają się co prawda ludzie, którzy żyją w przyjemnym przekonaniu, że są w tak dobrej komitywie z Historią, iż dobrze wiedzą nie tylko, jaka by­ ła, ale i jakie za pazuchą przyszłości chowa wyroki i osądy dnia dzisiej­ szego, i ich samych w ten dzień zanurzonych, ja jednak, któremu zaraz się tu przypominają choćby niesławne losy komitywy Falstaffa z Henrykiem, nie ważę się od razu i po imieniu przyzywać tej wielkiej i nieposkromionej bohaterki myśli filozoficznej cc najmniej dwu ostatnich stuleci. Zapewne, w tym, co dalej piszę, stale będzie chodzić o histerię i o wysiłek jej rozumienia, ale mówić o tym trzeba będzie na tyle, na ile starczą sił i wiedzy. Nie jest wykluczone, że ktoś z czytelników uznałby, że inkrymino­ wana racja staje się lepiej widoczna, gdy rzucić następną informację. By­ ło to pismo "Institut für Sozialforschung", który w czasach, wydawania te­ goż działał kolejno we Frankfurcie, Genewie i Nowym Jorku. Był to więc organ "szkoły frankfurckiej". Samo określenie "szkoła" brzmieć może na tyle nobliwie i wiarygodnie, by samo przez się tłumaczyło pożytek z za-.

6

Jerzy Łoziński

jęcia się organem takiej zacnej instytucji. Na dodatek zaś - pozwolę so­ bie zaryzykować takie twierdzenie - "szkoła frankfurcka" ciągle jest owia­ na mgłą niejakiej tajemniczości. Są co prawda teoretyczne opracowania bar­ dzo stanowcze i pryncypialne w swych osądach, wszelako to, co osądzane, dostępne jest dla polskiego czytelnika tylko w postaci dość przypadkowych wyimków. A choć takie odczucia niektórych czytelników wydaja tai się nader prawdopodobne, to jednak sądzę, że w rzeczy samej owa racja wcale nie sta­ ła się dużo lepiej widoczna. Aby to wyjaśnić, trzeba zająć się kilku spra­ wami, a najporęczniej będzie mi wyjść od użytego cudzysłowu. Ze smutkiem trzeba powiedzieć, że w wielu, wielu przypadkach znak ten jest graficznym wyrazem nieodpowiedzialności autora, który głosząc coś, jednocześnie daje do zrozumienia czytelnikowi, że mówi - ale nie do końca, mówi - ale nie na pewno, mówi - ale w razie czego, odpowiedzialność spada na czytelnika". Piszę zatem "szkoła frankfurcka", by w samym kształcie słów zaakcentować swą rezerwę wobec terminu, który skądinąd jest zaakcepto­ wany w rozważaniach nad współczesna myślą społeczną. Cwa rezerwa płynie stąd, że, po pierwsze, dość podejrzane wydają mi się intencje, dla któ­ rych mówi się o "szkołach" w filozofii. Jeśli dobrze rozumiem, używa się tego określenia, opisując poprzez nie m.in. ten stan rzeczy, iż oto gdzieś istniała kiedyś bądź istnieje obecnie grupa osób, zajmujących tę samą posta­ wę filozoficzną, które obok działalności badawczej efektywnie zajmują się też nauczaniem i wychowywaniem. Nie zatrzymuję się w tej chwili nad kwes­ tią tożsamości owej postawy - o czym zaraz będzie mowa konkretniej w związ­ ku z "frankfurckością" domniemywanej "szkoły" - niemniej mimochodem chciałbym zaznaczyć, iż trudno mi oprzeć się wrażeniu, że terminy określające i klasyfikujące różne nurty, kierunki, ruchy i "szkoły" są bardzo często używane nie w efekcie, lecz zamiast pracy badawczej, która miałaby ustalić zasady i granice zaliczania różnych myślicieli i ich dzieł do jednej grupy. I choćby nawet - a tak jest zazwyczaj - cechy tożsamościowe były wylicza­ ne pobieżnie i z pewną niefrasobliwością, to są już sugerowane przez samą nazwę, co pozwala wykorzystać nadzieje wzbudzone u odbiorcy, by nieprzebadane różnice pokazywać jako konkretną różnorodność abstrakcyjnego pojęcia. Ale jeszcze ważniejsze wydaje się to, że termin "szkoła" niesie swoistą otoczkę znaczeniową, sugerującą relację spolegliwej opieki nauczyciela nad uczniem. Sam fakt utytułowania sugeruje, że, pod względem owego spoleg­ liwego opiekuństwa, "szkoły" miałyby się korzystnie odróżniać od innych gremiów filozoficznych. Niezależnie od faktu, że nie jest tak zawsze - a nie jest np. w przypadku "szkoły frankfurckiej" - i że filozoficzne grona o niewątpliwych zasługach dydaktycznych wcale nie zostają nobilitowane ja­ ko "szkoły", a określane są jako "koła", "kręgi" lub grupy, w których naz­ wie skrzy się przyrostek "iści”, jest w ogóle rzeczą wątpliwą, czy zasadne i Dla porządku tylko wspomnę, że ten znak pisarski ma swój ścisły odpowied­ nik foniczny i mimiczny, w postaci swoistej intonacji, znaczącego zamilk­ nięcia, ironicznego półuśmieszku. Sądzę, że widzowie programów telewi­ zyjnych dobrze wiedzą o co mi chodzi.

Wstęp

7

jest oddzielanie uprawiania filozofii od jej nauczania. Filozofia nie ma żadnego własnego pola obserwacyjnego, żadnych dla niej specyficznych obiek­ tów, jest zaś próbą myślenia całościowego, które ujmować ma całość środo­ wiska ludzkiego życia i określać miejsce w nim i funkcję człowieka. JeBt próbą zobaczenia w nowy, spajający sposób tego, co ludzie już na najróż­ niejsze sposoby - od codziennego mimochodnego spostrzegania po wyszukaną obserwację naukową - widzą. Uprawianie filozofii nie polega więc na dos­ tarczaniu nowatorskich odkryć, lecz na prezentacji swoistej postawy inte­ lektualnej, która jest wyrazem określonej postawy życiowej. Otóż taka pre­ zentacja, ponieważ ujawnia zasady i podaje racje, jest w istocie próbą nau­ czania owej postawy, pokazania, że jest ona Jedną z możliwości stojących przed odbiorcą. Z racji tej swoistości, za każdym razem, gdy jakąś konfigu­ rację myśli filozoficznej określa się jako ’’szkołę", mówi się - moim zda­ niem - podwójnie za mało. Po pierwsze, gdyż sugeruje się, że nauczanie i wychowywanie tylko przydarza się w filozofii; po drugie,, gdyż sugeruje się, iż nauczanie filozoficzne nie jest ani tak bezpośrednie ani tak efektywne, jak w przypadku umiejętności dających się zamknąć w zespole algorytmów. Dwie te kwestie zebrać chcę w wyznaniu, że moim zdaniem termin "szkoła filozoficzna" nie jest statecznym terminem naukowym, lecz hasłem w stylu haseł agresywnej reklamy. Jak ta ostatnia nie będzie się rozwodzić nad jakością np. proszku do prania "Virginal”, lecz pokaże uroczą dziewicę w śnieżnobiałej pościeli, tak tam, gdzie mówi się o "szkole filozoficznej", obce się wywołać u słuchającego asocjacje, by oszczędzić sobie głębokiego rozważenia tego, co w tym przypadku naprawdę ważne: na czym miałby polegać ów szkolny charakter i co łączy ludzi, których wspólnie obejmuje się Jed­ nym terminem. By nie poprzestawać na wyznaniach, chciałbym teraz konkretniej wskazać na trudności tego typu związane z terminem "szkoła frankfurcka". Wszystkie one są uszczegółowieniem zasadniczego kłopotu z desygnatem. tej nazwy. Na dobrą sprawę, wolne od wszelkich zastrzeżeń, byłoby następujące stwierdzenie: szkołę frankfurcką tworzyli Max Horkheimer i Friedrich Pol­ lock. Pewne, choć stosunkowo niewielkie, zastrzeżenia można by już pod­ nosić w stosunku do Theodora Adorno. Trochę przejaskrawiam sytuację, cho­ dzi jednak o to, że ci, którzy mówią o "szkole frankfurckiej", mają na myśli na raz kilka kwestii, a ze wszystkimi nimi związane są tylko dwie osoby. Chodzi tu zaś o kwestie następujące: a/ "Instituí fflr Sozialforschung” wykazał niesłychaną trwałość i odporność na burzliwe zmiany sytua­ cji zewnętrznej: założony w Republice Weimarskiej, działał w czasach hitle­ ryzmu na emigracji i w Europie, i w USA, by powrócić w 1950 do Frankfurtu; b/ wydawnictwo "Zeitschrift ftlr Sozialforschung" było własnym pismem insty­ tutu w latach 1932-19^1, nie zaś pismem, które tylko udostępniałoby swe ła­ my ra.in. autorom związanym z instytutem; własna działalność publikacyjna była prowadzona także w latach powojennych; c/ Instytut realizował progra­ my badawcze, które angażowały niemal wszystkich jego pracowników; d/ Insty­ tut był pc wojnie ważnym ośrodkiem niemieckiej myśli lewicowej i lewicującej,

Jerzy Łoziński

co ma związek - niejednoznaczny! - z radykalizaoją postawy części młodzie­ ży niemieckiej w latach sześćdziesiątych; z ówczesnymi ruchami kontesta­ cyjnymi młodzieży amerykańskiej związana jest postać jednego z najwybit­ niejszych pracowników Instytutu pod koniec jego pierwszego okresu frank2 furckiego i podczas emigracji, Herberta Marcuse . Cechą, która niewątpliwie rzuca się w oczy i która na pozór naj­ lepiej uzasadnia Sensowność mówienia.o "szkole frankfurckiej" jest wielka trwałość Instytutu, nieprzerwanie prowadzącego działalność badawczą, pub­ likacyjną i dydaktyczną /przy czym intensywność tej ostatniej bardzo zmie­ niała się w zależności od warunków/. I niezależnie od tego, jak wielki udział przyznalibyśmy tu talentom organizacyjnym Horkheimera, jaki - nie­ zależności finansowej Instytutu, jaki zaś - wspólnocie poglądów, jest to kwestia niewątpliwie warta zainteresowania, dużo jednak głębszego od te­ go, które wychodzi od gotowego już pojęcia. Samo określenie "szkoła fran­ kfurcka" jest dużo młodsze od Instytutu i zaczyna krążyć dopiero w latach powojennych. Z jednej strony, związane to jest - jak mniemam - z chęcią terminologicznego zaznaczenia odrębności i swoistości sposobu myślenia, którego rzecznicy nie tylko czuli, że różni się on od dominujących w RFN kierunków filozoficznych: hermeneutyki w stylu Heideggera i krytycznego racjonalizmu w stylu Alberta, ale i toczyli zażarte spory z ich przedsta­ wicielami. Mógłby ktoś powiedzieć: "Otóż to! Niezależnie od fazy swej hi­ storii, Instytut zawsze uwikłany jest w walkę z idealizmem /który raz na­ zywa siebie filozofią życia, a kiedy indziej - hermeneutyką/ i z pozyty­ wizmem. I choćby nawet sama nazwa była późniejsza, uwikłana w odróżnienia, dobrze oddaje konstytutywną cechę szkoły". Ale to jest właśnie jedna ze zmór polskiego - i nie tylko jego, ale o to mniejsza - życia filozoficz­ nego, w którym mało jest przekładów i niewiele rzetelnych monografii, że klasyfikacja wyręcza myślenie /za czym zresztą, oprócz lenistwa, stoi też często zamiar przygotowania sobie pola do demagogicznych rozpraw/. Z całą pewnością jest coś, co łączy "Bycie i czas" i "Leśne drogi" Heideggera, jest coś, co łączy Diltheya i Gadamera, ale to coś trzeba dopiero wykazać, wychodząc od różnic między hermeneutyką przytomności a hermeneutyką bycia, między hermeneutyką życia a hermeneutyką Tekstu, którym jest świat, a nie dając tym różnicom rozpłynąć się w mroku gnuśności. A nie chodzi tu jedy­ nie o małostkową skrupulatność, co dobrze widać na przykładzie "szkoły frankfurckiej". Po drugie bowiem uważam, że termin ten wprowadzono i pod­ chwycono, by z góry zadekretować ciągłość postawy, jaką zajmowali ludzie związani z Instytutem przed II wojną i po niej. Intencje takiego dekreto­ wania mogą być bardzo różne. Jedni mogą chcieć np. pokazywać, że w latach sześćdziesiątych nie przebrzmią! radykalizm żądań społecznych sprzed lat

2 Nie podaję tu historii Instytutu Badań Społecznych, dziejów "Zeitschrift fflr Sozialforschung", informacji biograficznych itd., gdyż dostatecznie bogaty materiał zawarty, jest w książce A. Malinowskiego "Szkoła frank­ furcka a marksizm". Autor m.in. starannie przekazał czytelnikowi pol­ skiemu dane zebrane przez Martina Jaya i zamieszczone w fundamentalnej pracy monograficznej "The Dialectical Imagination". Przedstawił również dorobek "szkoły frankfurckiej" i poddał go pryncypialnej ocenie krytycz­ nej. Będzie o tym jeszcze mowa.

Wstęp

9

trzydziestu i każde stanowisko bardziej radykalne od postawy mistrzów ze ’’szkoły" jest przejawem szaleństwa bądź rebelianctwa. Inni mogą prag­ nąć dowodzić, że powojenny pesymizm mvślicieli z Frankfurtu od poęzątku jest ukryty w tekstach i poczynaniach ich samych oraz kolegów, pokazując w ten sposób, że mamy tu do czynienia jedynie z anarchizującym liberaliz­ mem drobnomieszczańskim. I postawa wiecznego Wczoraj i postawa wicznego Dziś musiałyby niefrasobliwie przejść obok faktu, że dzieje Instytutu obej­ mują różne okresy, a w każdym z nich zmienia się grupa osób z nim związa­ nych, jak i więź ludzi tych spajająca. By mówić teraz o ’’szkole frankfur­ ckiej” w sposób tak generalny, jak to się powszechnie robi, trzeba by określić każdorazowy charakter tej więzi i pokazać, że występujące tu nie­ zmienniki pozwalają na użycie takiego terminu. Wcale nie twierdzę, że cze­ goś takiego nie da się zrobić, ale byłoby to z całą pewnością bardzo trud­ ne przedsięwzięcie, które w dużym stopniu musiałoby się opierać na okreś­ leniu sensu dziejów XX wieku, a przynajmniej trzech jego ćwierci. Jeśli bowiem inkryminowanego określenia używa się w odniesieniu nie do jednej tylko fazy w dziejach Instytutu, lecz do całości jego historii i wszyst­ kich form jego działalności /by nie mówić o bardziej jeszcze luźnym sto­ sowaniu tego terminu/, to nie można się ograniczać do naszkicowania dróg rozwoju intelektualnego Maxa Horkheimera i Theodora Adorno, ubarwiając opis przydatnymi akurat wyimkami z wypowiedzi innych osób, lecz trzeba by było pokazać, co przyciągało do Instytutu i w którym momencie przesta­ ło ewentualnie przyciągać np. Ericha Fromma, Herberta Marcuse, Heinricha Grossmanna, Fritza Neumanna, Otto Kirchheimera, Paula Massinga, Jurgena Habermasa, Alfreda Schmidta, jak zmieniała się działalność dydaktyczna i typ studentów, jaki był zakres oddziaływania "Archiwum” Grünberga, "Zeit­ schrift" i powojennych "Przyczynków". Wszystkiego tego zaś nie udałoby się zrobić bez odwołania się do dwudziestowiecznej historii marksizmu, ra­ dykalnej myśli społecznej, ruchu robotniczego, do dziejów przemian poli­ tycznych i społecznych w obecnym stuleciu. Mam nadzieję, że czytelnik pamięta, że powyższe uwagi służyły tyl­ ko uzasadnieniu tego, dlaczego nie chcę go nęcić obietnicą, że niniejsza publikacja zapozna go ze "szkołą frankfurcką". Słowa zobowiązują, a nie czuję się na siłach, by spełnić obietnice niesione przez ten termin, o; tej chwili zatem odkładam go na bok. Ale w efekcie ciągle niejasna jest racja, dla której warto dzisiejszego czytelnika polskiego zaznajomić z fragmentem bardzo ważnego aspektu działalności Instytutu Badań Społecz­ nych w latach trzydziestych, jakim było wydawanie "Zeitschrift für Sozial­ forschung" . Trzeba wyraźnie podkreślić, że prezentowany tu wybór artykułów jest tylko przyczynkiem do historii Instytutu, jak i do portretu intelektualne­ go autorów poszczególnych tekstów /niezależnie bowiem od faktu, że tylko trzecn z nich nie przeżyło pisma, wielu publikowało swe prace zanim się ono zaczęło ukazywać, a i za jego czasów publikowało je w innych miejscach i w innej formie/. Ponadto, wybór niniejszy daje tylko częściowy obraz sa­

IG

Jerzy Łoziński

mego pisma, i znowu nie jedynie dlatego, że trzece byłe pominąć pewną ilość ważnych artykułów, a.e i dlatego, iż około połowy Każdego numeru ■ stanowiły nieobecne tu recenzje i przeglądy najnowszych prac filozoficz­ nych, socjologicznych, historycznych, prawniczych, eKonomicznych, i dopie­ ro uwzględnienie także i tego działu pozwala zorientować się w skali i wrażliwości reagowania na najbardziej aktualne wydarzenia w myśli społecz­ nej, ze szczególnym uwypukleniem literatury niemieckojęzycznej. Wszystkie te zastrzeżenie podaję, by czytelnik pamiętał, że niniejszy wybór nie daje precyzjnegc obrazu działalności konkretnych ludzi w konkretnej sytuacji historycznej, nie po to zaś, oy usprawiedliwiać - jak mógłby się ktoś są­ cząc obawiać - błahość i ubóstwo przedkładanego materiału. Można w nim zcbaczyc wyraz postawy intelektualnej ludzi, coraz bar­ dziej przerażonych rozwojem świata, w którym żyją.'Nie oni jedni byli wów­ czas przerażeni i nie oni jedni o tym mówili. Mówili Jednak w sposób swois­ ty i o tę swoistość chodzi tutaj przede wszystkim, gdyż jest to typ posta­ wy myślowej, który nie przecinał i jest pociągający, także dla ludzi mło­ dych, co, jak sądzę, szczególnie ważne, acz uwikłane w przykrą konfuzję, gdyż ludzie ci - z różnych względów, których nie sposób tu rozpatrywać mogą się czuć bezradni, pozbawieni argumentów, megą się lękać miałkości i prostackości wywodów, które są im dziś serwowane, i mogą mieć wątpliwoś­ ci co do moralnego waloru owej postawy. Są zarazem powody, dla których mo­ gą się czuć przerażeni rozwojem współczesnego świata. Nie sądzę, by było sensowne rozstrząsanie, czy są to powody silniejsze niż w latach trzydzies­ tych, czy też nie. Tak więc, obraz tego, co i jak myśleli ludzie związani z Instytutem Eadań Społecznych, gdy coraz wyraźniej widzieli, że świat to­ czy się ku katastrofie, może być pouczający i pomocny dla tych, którzy skądinąd z tą postawą sympatyzują. A - być może - uda się także 4 to, by tym, którzy 3ą skądinąd wrodzy tej postawie, w jakimś stopniu pomoc w do­ strzeżeniu, ie jest ona jedną z autentycznych możliwości, wybieranych nie z musu i bez sklepikarskiego wyrachowania. Czytelnik może już być podenerwowany ogólnikowym mówieniem o "pew­ nej postawie". Najprościej byłoby powiedzieć, że chodzi o marksizm, c mar­ ksistowski sposób myślenia. Ale jedni czytelnicy mogliby uznać, że skwap­ liwy jak wuj Maksymilian w obliczu Behemota, błyskawicznie dobywam wizę, mającą łaskawie usposobić służby strzegące wjazdu do krainy publicznej wy­ powiedzi i ta ochoczość mogłaby ich poniekąd zrazić. Inni z kolei czytel­ nicy mogliby uznać, że z ich punktu widzenia jest to nie zaproszenie do lektury, lecz bardzo wyraziste ostrzeżenie przed jej podjęciem, inni zaś znowu mogliby sądzić, że przy niejakiej wielości marksizmow, które nie zawsze są ze 3Obą zgodne - co w odniesieniu do niektórych sytuacji jest dość łagodnym określeniem - sformułowanie to mówi samo przez się niewiele. A ponadto, trzeba potraktować z należytą powagą bardzo stanowcze stwierdze­ nia - z którymi nie tak trudno się spotka* - że prezentowani tu autorzy nigdy nie byli marksistami. Nie zgadzam się wprawdzie z radykalnoscią tych ocen, ale gdybym ograniczył się do takiego wyznania, czytelnik mógłby być

Wstęp

nieco zakłopotany nieoczekiwanym brnięciem tego "Wstępu" w intymność zwie­ rzeń, z drugiej zaś strony śmiało można przypuścić, że nie bardzo by go in­ teresowała przepychanka-połajar.ka: "Byli - nie byli marksistami". A na dodatek jeszcze, niezależnie od tego,jak miałoby się w końcu określić ów sposób myślenia, trzeba pamiętać o tym, że nawet w swej pełnej postaci numery "Zeitschrift" nie stanowią traktatu teoretycznego, który jasno określiwszy punkt wyjścia, następnie zgodnie z przyjętymi regułami prowadzenia wywodu, bez luk i przeskoków kroczyłby ku tezom coraz dalszym. W artykułach tych czytelnik nie zobaczy autorów, którzy dopiero dochodzą do swego stanowiska, sobie i innym wyjaśniając rację przemawiające za taką a nie inną postacią jego poszczególnych elementów i stwierdzeń. Marksizm, a przede wszystkim dzieło Karola Marksa - a nawet ci teoretycy, którzy najbardziej zdecydowanie odmawiają autorom "Zeitschrift" prawa do miana marksistów nie przeczą temu, że nawiązywali przynajmniej do niektórych wątków tego dzieła - jest dla nich zastanym faktem kulturowym, który na różnych drogach na swój sposób odkrywali, i tutaj można ich zobaczyć, jak stosują elementy tego sposobu myślenia dla opisania własnej rzeczywistości. Nie uzasadniają tego sposobu myślenia, a pokazują jego efektywność. Wszystkie te kwestie uwzględniwszy, chciałbym teraz poprowadzić te wstępne uwagi następującą drogą: postaram się określić najważniejsze ele­ menty tego sposobu myślenia, z którymi czytei.nik będzie miał do czynienia w zasadniczej części tej publikacji. Nie chcę nikogo ani epatować, ani • kokietować, ani straszyć określeniem "marksizm", a chcę powiedzieć, na czym opieram swoje zastrzeżenia wobec wspomnianych dziarskich ocen. W żad­ nej mierze nie zamierzam streszczać późniejszych artykułów i będę o nich tylko napomykał, niemniej w pewnych momentach będę musiał mówić więcej niż sami autorzy, acz w przekonaniu, że w ten sposób wydobywam nieujawniane przesłanki jawnie wypowiadanych tez. Skłania mnie do tego fakt dobrze zna­ ny osobom prowadzącym, pracę dydaktyczną, że marksizm i bycie marksistą absolutnie nie jest dziś czymś bezproblemowym, ulatego szerzej rozważę tu kwestie, które należą do zaplecza teoretycznego autorów "Zeitschrift", a co do których nie mogę zakładać ani że czytelnik ma na ich temat taką czy inną, ale jakąś i jakoś uzasadnioną opinię, ani że nie potraktuje jako wy­ krętu odesłania go do źródeł. Co zresztą wiąże się z inną jeszcze kwestią, której określenie pozwoli zarazem zaakcentować fakt, że będą to tylko niektóre z możliwych tu problemów. Autorzy "Zeitschrift" z rzadka - co w sytuacji znanej mnie, ale zapewne i licznym czytelnikom, prędzej można poczytać za zaletę ich tekstów, niż za ich brak - powołują się na Marksa, o jego teorii mówiąc ogródkowo jako o "teorii społeczeństwa", "materialistycznej teorii społeczeństwa", "dialektycznej teorii dziejów" itp. Wiele ze stwierdzeń Marksa tylko prześwieca przez ich własne sformułowania i mówiąc prawdę - odsłonięcie wszystkich tych milczących przesłanek doprowadziłoby do jeszcze bardziej niezdrowego rozrośr.ięcia się tekstu, który przecież ma być jedynie wstępem. Będę komentował i uzupełniał stwierdzenia autorów "Zeitschrift" w tych miejscach, które z punktu widzenia przede

12

Jerzy Łoziński

wszystkim mych doświadczeń dydaktycznych wydają się najbardziej zamulone czy najbardziej zapalne w tym oto momencie i w tym oto miejscu. Będą to stwierdzenia banalne pod pewnym względem. Czasami mniej banalne będą ich konsekwencje, ale by nie budzić płonnych nadziei lepiej założyć, że nie będzie się tak działo często. W każdym razie ufam, źe czytelnik raczy dob­ rze pamiętać, że choć będę tu używał formy pierwszoosobowej - do czegc skłania mnie doznawane częstokroć podczas lektur przykre wrażenie, że sympatyczne "doszliśmy”, "zobaczyliśmy” część odpowiedzialności przerzuca na mnie wtedy, gdy nie bardzo poczuwam, się do dochodzenia i zobaczenia nie nadymam się tu i nie puszę, jak gdybym mówił coś niezwykle nowatorskie­ go i odkrywczego. Wszyscy miłośnicy oryginalności zostali w ten 3posób ostrzeżeni: jest to tekst głęboko nieoryginalny i pasożytniczy. Wszystko, co będę tutaj mówił, w różnych czasach i przy różnych okazjach wyczytałem i wynotowałem od autorów dużo oryginalniejszych. Jeśli ktoś jest nowinkarzem, a chce czytać dalej, czyni to na własną odpowiedzialność i sam so­ bie będzie winien, gdy w odpowiednim momencie spotka go ostateczna odpra­ wa.

2.

Materializm w a

jako

postawa

życio-

Autorzy "Zeitschrift" - a szczególnie Horkheimer w dwóch tekstach, które w tytule zawierają "materializm" - wyraźnie wskazują na niejedno­ znaczność tego pojęcia. I choć Horkheimer sądy swe formułuje w kontekście polemiki filozoficznej, to jednak w jej trakcie wyraźnie wypowiada myśl, że materializm jest określeniem stanowiska, które nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, jest stanowiskiem intelektualnym, stanowiskiem realizu­ jącym się w argumentacji i kontrargumentacji. W najgłębszym sensie "mate­ rializm" jest określeniem postawy życiowej, postawy człowieka wobec świa­ ta, wobec siebie i wobec swego losu. Sytuację natychmiast komplikuje fakt, źe sam ten termin, jak i termin określający postawę niematerialistyczną - nazwę ją, nawiązując bezpośrednio do tytułu rozprawy Horkheimera, meta­ fizyczną - mają już dość wyspecjalizowany, filozoficzny charakter i że z pewnym oporem poddają się one temu, by określać zjawiska, dla których za­ chodzenia nie jest nieodzownie potrzebne to, by je nazywać, a w szczegól­ ności - nazywać na sposób filozoficzny. W obu przypadkach chodzi o posta­ wy życiowe, które są bardziej fundamentalne od tych efektów społecznego podziału pracy, jakimi są wyspecjalizowane czynności myślenia, posługujące się specyficznymi technikami i specyficzną terminologią. Mam więc jasną’ świadomość tego, że mówić będę o postawie materialistycznej i o postawie metafizycznej w sytuacji, gdy ludziom, którzy te postawy zajmują, mogłoby nawet w głowie nie postać, że tak właśnie można to nazwać. Co więcej, trudność podobnej wypowiedzi polega na tym, że traktując o sprawach podsta­ wowych, nieustannie jest ona narażona na niebezpieczeństwo emfazy, z dru­ giej zaś strony, usiłuje wykraczać poza granice dyskursu i wskazywać na

Wstęp sferę, gdzie nie może już chodzić o argumentację, a tylko o wyjawienie. W tym pierwszym zaś kroku, abstrakcyjne sformułowania same przez się ni­ czego nie dodają do owych postaw, nie wzbogacają ich, co może być ewen­ tualnym uzyskiem dopiero rozwiniętego wywodu, w którym wyjawianie stopnio­ wo rozwija się w wyjaśnianie. Obciąłbym ten element wyakcentować silniej, niż robi tc Horkheimer i inni autorzy, z tego względu, że postawa metafizyczna za jeden ze swych przejawów ma religię, ona zaś i myślenie religijne są ogromnie ważnymi ele­ mentami naszego życia społecznego, zaś pomieszanie płaszczyzn argumentacji filozoficznej, politycznej i moralizatorskiej - na której argumenty dyskursywne, z tych dwóch pierwszych sfer czerpane, są częstokroć wykorzystywa­ ne do autorytatywnego osądu sytuacji pozadyskursywnych - powoduje, że spra­ wa materializmu stoi nie najlepiej. Materializmu, atakowanego niekiedy bezpardonowo, a bronionego częstokroć nieudolnie, a zdarza się też, że i nieuczciwie. Materializm jest zatem postawą opartą na przekonaniu, że człowiek jest bytem doczesnym, że żyje w świecie, który istniał przed nim i będzie istniał po nim, on zaś tylko przydarza się w tym świecie: rodzi się, żyje i w końcu odchodzi, by nigdy już nie wrócić. Ta przygodność człowieka jest równoważna autonomicznemu charakterowi świata: prawa jego istnienia nie mają na celu człowieka. To jeszcze nie wyczerpuje swoistości stanowiska. Horkheimer mówi: "Materializm nie zna żadnej innej rzeczywistości, ani tej, która miałaby leżeć u podstaw naszej rzeczywistości, ani tej, która miałaby się nad nią nadbudowywać". Jest to równoważne stwierdzeniu: czło­ wiek jest zdany tylko na siebie. Tylko w świecie, który odsłania się w je­ go różnorodnym doświadczeniu, i w sobie samym może szukać przyczyn nie­ szczęścia i szczęścia. I tylko tu się one rozgrywają. Nie jest to jedyna z ludzkich postaw wobec świata. Postawa przeciwne materialistycznej, me­ tafizyczna, zakłada że istnieje jakaś Inna rzeczywistość. Najbardziej kla­ rownie wypowiada się ona w języku religii, owej innej rzeczywistości nada­ jąc imię Boga. Pamiętając o tym, że ze względu na usytuowanie tego tekstu, mam na oku przede wszystkim postawę metafizyczną w jej wydaniu chrześci­ jańskim, nie muszę rozwodzić się nad tym, że i to imię jest niejednoznacz­ ne i że w historii pojawiały się też inne nazwy dla owej drugiej rzeczywis­ tości . Od razu chciałem zwrócić uwagę na to, że za kiepski stan sprawy ma­ terializmu odpowiedzialni są w pewnej mierze ludzie, którzy nieudolnie argumentują na jego rzecz. Jednym z najczęstszych nieporozumień jest pomie­ szanie poziomów argumentacji i stawianie znaku równości między materializ­ mem w sensie postawy życiowej a "naukowością" tej postawy. V takich kontek­ stach pojęcia nauki używa się w sensie ukutym w publicystyce oświeceniowej, gdzie przeciwieństwem była głupota, ciemnota, zabobon, czy jak to jeszcze

3 S. 356 niniejszego wyboru

14

Jerzy Łoziński

zwać. Gdy współcześnie czytamy, że nauka przemawia za stanowiskiem materialistycznym, Jednocześnie zaś godzi ona w stanowiska niematerialistyczne, niechybnie narzuca się wrażenie, że autorzy takich enuncjacji su­ gerują, iż materializm Jest postawa Dardziej oświeconą, bardziej rozumną, w przeciwieństwie do swych oponentów, a przede wszystkim różnych postaw religijnych. Na bo?', odłożę problem całkowitej niezręczności takich sformułowań, jeśli bronić chcą one sprawy materializmu w sytuacji, gdy na­ przeciwko stoi przeciwnik daleko liczebniejszy. W naszym życiu publicznym to zręczność propagandowa byłaby kuriozalna, nie zaś jej przeciwieństwo. W argumentacji tej chodzi jednak o kwestię ważną, tyle że błędnie zidenty­ fikowaną . Swoistością tej postaci, Jaką nauka uzyskuje w epoce nowożytnej, jest uznanie, że czynności poznawcze są autonomicznymi działaniami czło­ wieka. Koncentrując się na problemach teorii poznania, filozofia nowożyt­ na nie od razu dostrzegła, że z tym uznaniem ściśle wiąże się wytyczenie pewnego obszaru bytowego, w którym owa autonomiezność mogłaby się reali­ zować. Wyraźnie dostrzega to dopiero Kant, a bez wdawania się w szczegóły można sformułować na użytek obecnego kontekstu tezę, że kantowskie sformu­ łowanie problemu r.auka-metafizyka zawiera prawdę trudną do przekroczenia. Ponieważ kryterium naukowości nauki jest autonomiezność jej poczy­ nań, dlatego, aby zachować swą tożsamość, może się ona poruszać jedynie w polu, które dopuszcza tę autcnomiczność. Fakt, że pod pewnym względem ocle to stopniowo rozszerza się i pogłębia, niczego nie zmienia w funda­ mentalnej kwestii, iż ze względu na swój charakter nauka Jako nauka nie może ani potwierdzać/ani obalać przeświadczeń co do statusu człowieka, gdyż Jej przesłanką Jest określone - choć cząstkowe - rozsądzenie tej kwestii. Przez długi czas nauka rozwijała się w mniej lub bardziej ostrej opozycji wobec religii chrześcijańskiej i instytucji kościelnych w tej mierze, w jakiej chciały one bronić tezy o radykalnej i totalnej niesamodzielności człowieka, niemożliwości jego pozytywnego sprawstwa. Ale już wiek XIX, a szczególnie wiek XX pokazały, że takie pojmowanie człowieka nie jest nieodzownym warunkiem tożsamości religii chrześcijańskiej, która może bez szkody dla siebie uznać częściową autonomiczność poczynań człowie­ ka, w tej częścicwości zresztą znajdując wsparcie dla swej tezy o jego generalnej niesamodzielności. Powiedziałem przed chwilą, że nauka zakłada, iż człowiek jest auto­ nomiczny w swych czynnościach poznawczych, i nie należy się boczyć na to określenie. Jest to rzeczywiście założenie. Naukowiec - w sensie rozwijają­ cym się i umacniającym przez całą nowożytność - przystępując do badania określonej sfery przedmiotowej, dokonuje dwustronnej redukcji: świat swe­ go życia redukuje do zespołu właściwości, które jako naukowca go interesu­ ją, a przez to redukuje też i siebie do podmiotu badań naukowych. A przecież nauka Jako nauka r.igdy nie twierdziła i nie twierdzi, że mówi o całości świata i o całości ludzkiego w nim życia. To filozoficzne interpretacje nauki z jej "nie wiemy" czynią "nigdy nie będziemy wiedzieć”

Wstęp

15

czy też głoszą, że kiedyś nauka będzie absolutnie pełną wypowiedzią c ca­ łości świata i życia. Nawet jeśli się uważa, że to drugie jest możliwoś­ cią człowieka, trzeta tu mówić o "nauce", cudzysłowem podkreślając, że chodzić by tu musiałc o inaczej r.iż dotychczas ukształtowane poznanie. Jest to problem tematycznie rozwijany przez Horkheimera w rozprawie "Teo­ ria tradycyjna a teoria krytyczna". Ponieważ dalej będę o tym mówił sze­ rzej, teraz podkreślam to tylko, co ważne w aktualnym kontekście. Teoria tradycyjna - a u Horkheimera nauka jest częściowym desygnatem tego okreś­ lenia - traktuje jako "naturalne" zastawano przez badaczy warunki współczes­ nego podziału pracy, które m.in. rozbijają wszechstronność i wielopostaciowość ludzkiego poznania i pewną jego formę utrwalają instytucjonalnie w postaci nauki. Ta bezkrytyczna akceptacje sprawia, że nauka za jedną ze swych cech konstytutywnych uważa abstrahowanie w granicach swych poczynań od kwestii, które wykraczają poza jej instytucjonalne ramy. W efekcie sta­ je bezradna wobec tego, o czym z założenia nie obce mówić: społecznych lo­ sów jej ustaleń. Taka jest głęboka treść problemu, który współcześnie jas­ no został wypowiedziany przez Maxa Webera, ale obecny jest w przemyśle­ niach całej plejady badaczy począwszy od pułowy wieku XVIII: nauka nie ba­ da wartości. Ten datujący się co najmniej od Kanta pogląd szuka aż ontologicznych uzasadnień dla abstynencji nauki. Od czasów drugiej wojny, ze względu na szalę otworzonych możliwości, widać x

s.381.

Przekształcenie wartości w cenę

99

którego publikację właśnie ukończono. Praktycy ruchu często czytali tylko pierwszy tom, dalszych przez dziesięciolecia nie tiorąc dc ręki. Jeszcze 16 III 1895 F. Engels pisze do Wiktora Adlera: "Wobec tego, że chcesz w ciupie wkuwać II i III tom "Kapitału", dam Ci dla ułatwienia kilka wskazówek" . Ma rację zatem Hilferding, mówiąc, że "analizy II tomu pomijano mil­ czeniem" aż do ukazania się w 1901 książki Tuhana-Earanowskiego, i zaraz do­ dając: "Jest zasługą Tuhana-Baranowskiego, że w swych znanych ’Studien...’ wskazał na znaczenie tych badań dla problemu kryzysu. Dziwne tylko, że trze­ ba było dopiero takiego wskazania"^. Po zmianie rozpoczętej przez książkę Tuhana, popadnięto w przeciw­ stawną skrajność. 0 ile dotąd nie dostrzegano znaczenia schematu reproduk­ cji dla zagadnienia kryzysu, o tyle teraz - jak pokazałem to gdzie indziej®®

- zaczęto przesadnie go wysławiać, przypisując mu "obiektywne istnienie społeczne" i upatrując w nim dokładny obraz procesu reprodukcji kapitalis­ tycznej , tak że z zależności schematu reprodukcji wyprowadzano bezpośred­ nie wnioski co dc procesów w rzeczywistości kapitalistycznej! Tał: np. P.óża Luksemburg mewi: "Powinniśmy zadać sobie pytanie, jakie .znaczenie dla rzerR czywistego życia ma poddawany analizie schemat procesu reprodukcji" . Jej odpowiedź brzmi, że ścisłe proporcje schematu marksowskiegc stanowią "pow­ szechną absolutną podstawę reprodukcji społecznej" i to zarówno dla kapita­ listycznej, jak i dla socjalistycznej, dla wszelkiej w ogóle produkcji pla­ nowej®®. W regulowanej planowo gospodarce socjalistycznej produkcie będzie

dokładnie odpowiadać proporcjom schematu. "W gospodarce kapitalistycznej mówi dalej Róża Luksemburg - brak jakiejkolwiek planowej organizacji całe­ go procesu. Toteż /! - H.G./ nic nie odbywa się w niej tak gładko, niby według wzoru matematycznego, jak to wygląda w schemacie. Przeciwnie, ruch okrężny reprodukcji przebiega wśród ciągłych odchyleń od proporcji schema­ tów /.../ Mimo tych wszystkich odchyleń, schemat daje ową społecznie nie­ zbędną przeciętną, wokół której odbywają się wspomniane ruchy i do której wciąż zdążają, gdy się od niej oddalą" • . Nie inaczej rzecz się ma u Otto Bauera. Także u niego już schemat wartości przedstawia ów wypośrodkowany stan równowagi między akumulacją ka­ pitału a populacją, wokół którego oscyluje przebieg rzeczywistej reproduk­ cji. Rzeczywistość wykazuje wprawdzie stałe cykliczne odchylenia od stanu równowagi schematu wartości, w których aparat produkcyjny ujawnia w zesta­ wieniu z przyrostem ludności nadmierną lub niedostateczną akumulację. Jed­ nocześnie jednak w kapitalistycznym sposobie produkcji występuje tendencja, która - choćby nawet "za pośrednictwem w’ielkich kryzysów" - "samoczynnie znosi nadmiar i niedostatek akumulacji kapitału, ciągle dostosowując ją do

6h MED. T. 39, s. 495. 65 R. Hilferding: Finanzkapital. Wien 1910, s. 303-304. 66 Por. H. Grossmann: Die Goldproduktion... /w:/ Festschrift..., s. 153 i nast. 67 H. Luksemburg: Akumulacja kapitału. Przyczynek do ekonomicznego wyjaśnie­ nia imperializmu. Warszawa 1963, s. 144. 68 Ibidem, s. 120, 143, 175. 69 Ibidem, s. 144-145. /Podkr. H.G. - przyp. tłum./.

1 QC

Henryk Grossmann

przyrostu ludności”70. ’.znaczą to, is rzeczywisty ruch zdąża io owego teoretycznie wyliczonego stanu równowagi, przedstawionego w schemacie wartośiin

3. Luksemburg i 0. Eauer przypisują tę funkcję wartości w jaskrawej sprzeczności z rozwiniętą powyżej marksowską tecrią regulującej funkcji zy­ sku przeciętnego i cen produkcji, w sprzeczności z tezą, że nie wartości, lecz dopiero ich przekształcona forma: ceny produkcji, stanowią środek ciężkości dla odchyleń cen rynkowych. Proporcje schematu wartości nie sa u nich tylko pierwszym etapem procedury przybliżeń, jak u Marksa, Lecz bez­ pośrednio odzwierciedlają rzeczywistość. Z tej różnicy w ujęciu schematu wartości przez Marksa z jednej stro­ ny, a przez R. Luksemburg i 0. Bauera - z drugiej, wynikają dalsze konsekwen cje dla badania problematyki kryzysów. Rozwinięty w II tomie "Kapitału" sche mat reprodukcji, z występującymi w nim wartościami i różnymi stopami zysku - nie wyrównanymi wobec braku konkurencji - nie odpowiada rzeczywistości. Jeśli teoria wartości ma tłumaczyć rzeczywiste zjawiska, a nie przeczyć im, wtedy - w zgodzie z marksowską. teorią z III tomu "Kapitału" - wartości mu­ szą zostać przekształcone przy pomocy konkurencji w konkretne ceny produk­ cji, czyli że musi zostać rozwinięta "wielość członów pośrednich” prowadzą­ cych do ogólnej stopy zysku, a wreszcie do empirycznie danych form zysku /procent, renta gruntowa, zysk handlowy/. R. Luksemburg i 0. Bauer, przypi­ sując rzeczywisty sens prowizorycznemu założeniu marksowakiemu, że towary wymieniane są według ich wartości, i traktując przez to schemat wartości jako odzwierciedlenie rzeczywistości, od początku eliminują z kręgu swe; problematyki konieczność przekształcenia wartości «„ęęnŁprcdukcji^ą, nas­ tępnie w ceny handlowe. Wyrzekają się metody postępującej konkretyzacji proporcji przedstawionych w schemacie, metody uściślania schematu reproduk­ cji. Nie trzeba dopiero zbliżać się stopniowo do rzeczywistości, skoro wed­ le R. Luksemburg i 0. Bauera schemat już odzwierciedla rzeczywistość. Już tylko Logiczną konsekwencją tego niefortunnego błędu jest fakt, że dla Luksemburg i 0. Bauera nie tylko nie istnieje problem przekształ­ cenia wartości w cenę, ale i związany z nim problem ogólnej stopy zysku, jak też i problem przekształcenia wartości dodatkowej w jej szczególne for­ my zysku /zysk handlowy, procent itd./, czyli cała teoria III tomu "Kapita­ łu” ’ Fozostają przy "zarodkowej formie" schematu wartości, na płaszczyźnie odległej od rzeczywistości abstrakcji, nie przechodząc do "metamorfoz”, nie wstępując więc na drogę przybliżającą do konkretnej rzeczywistości kapitali­ stycznej. Wobec tego, co wyżej powiedziane, rozumie się samo przez się, że wskutek fatalnego zapoznania metodyki markscwskiej nie jest dostrzegany ani rozważany związek między problemem przekształcenia wartości w cenę a proble­ mem kryzysów. Na czym polega zatem ten problem i swoista funkcja uwzględnienia ce­ ny? By to pokazać, powróćmy do sformułowania zagadnienia, które daje R. Luk­ semburg. Otóż poprzez krytyczną analizę marksowskiego schematu reprodukcji doszła ona de stwierdzenia, że w schemacie t akim - gdy w obu występujących 70 "Neue Seit” 1913 Bd. 1, s. 872.

Przekształcenie wartości w cenę

101

w nim działach kapitał ma różne składy organiczne - nie jest możliwy całko­ wity zbyt towarów, gayż powstawać musi "z każdym rokiem /.../ wzrastające nadwyżka Środków konsumpcji"'Ta nie znajdująca zbytu część wartości do­ datkowej działu II zwiększa się jeszcze prpy uwzględnieniu wzrastającej pro­ dukcyjności pracy, gdyż ta "wskazuje na znacznie większą nadwyżkę środków konsumpcji, nie znajdujących zbytu, niż wynika to z jej suity wartości"'£ . Wyobraźmy sobie, że R. Luksemburg powiódł się ten dowód. Czego przez to dowiodła' Wyłącznie tego, że "nie znajdująca zbytu część" w dziale -I powstaje w obrębie schematu wartości, tzn. przy’ założeniu, że towary wy­ mieniane 3ą wedle swych wartości. Ale wiemy, że założenie to nie odpowiada rzeczywistości. W leżącym u podstaw analiz H. Luksemburg schemacie wartości występują w poszczególnych działach produkcji różne stopy pysku, nie wyrów­ nane, wobec braku konkurencji, do stopy przeciętnej. Także to przeczy rze­ czywistości, w której na skutek konkurencji istnieje tendencja do wyrównywa­ nia różnych stóp zysku dc ogólnej stopy zysku. Jaką moc dowodową wobec rze­ czywistości mają zatem wyprowadzone ze schematu, któremu brak jest treści rze­ czywistej, wnioski R. Luksemburg: wykazanie nie znajdującej zbytu części środków konsumpcji? Ponieważ na skutek konkurencji zachodzi przekształcenie wartości w ceny produkcji, a przez, to i nowy podział wartości dodatkowej między poszczególne gałęzie przemysłowe schematu, cc z konieczności prowa­ dzi dc zmiany dotychczasowych proporcji między poszczególnymi sferar-i produ­ kcji schematu, to jest zupełnie możliwe i prawdopodobne, że "pozostałość środków konsumpcji" ze schematu wartości znika w schemacie cen produkcji i że pierwotna równowaga schematu wartości w późniejszym schemacie cer. pro­ dukcji zmienia się, r.e odwrót, w dysproporcję. Oczywista jest wadliwość wy­ wodu, który ogranicza się tylko do analizy schematu wartości, operując war­ tościami i różnymi stopami zysku, zamiast cenami produkcji i ogólną stopą zysku. A przecież sama R. Luksemburg mówi: "Globalny kapitał społeczny i je­ go odpowiednik, globalna społeczna wartość dodatkowa, są nie tylko realnymi wielkościami, które istnieją obiektywnie, lecz nadto ich stosunek, przecięt­ ny pysk, rządzi i kieruje - ca pomocą mechanizmu .prewa. wart os ci ..całą. JivrdJna. Rządzi on i kieruje ilościowymi stosunkami wymiennymi towarów poszcze­ gólnych rodzajów niezależnie od ich szczególnych stosunków wartośclcwych^ Właśnie pominięta stopa zysku jest siłą rządzącą, "która traktuje faktycz­ nie każdy kapitał prywatny jedynie jako część łącznej całości - globalnego kapitału społecznego i wyznacza mu zysk jakc przypadającą temu kapitałowi według jego wielkości, część wyciśniętej w obrębie społeczeństwa globalnej wartości dodatkowej, bez względu r.a jej ilość uzyskana, rzeczywiście przez ten kapitał"''. Zgodnie z przedstawieniem R. Luksemburg, zysk przeciętny rządzi całą wymianą towarową, pomimo to, kwestię, czy możliwa jest wymianą bez pozosta­ łości, bada ona opierając się r.e schemacie, w którym nie ma zysku przecięt-

71 R. Luksemburg: Akumulacja .... s. 426. /Podkr. H.G. - przyp. tłuc./. 72 Ibidem, s. 426. 73 Ibidem, s. 113. /Podkr. H.G. - przyp. tłum./.

Henryk Gros am:

nego. Czy można sobie wyobrazić większą sprzeczność? Całej. Skoro R. Luk­ semburg stwierdza, że w konkretnej rzeczywistości stosunki wymienne posz­ czególnych towarów kształtują się "niezależnie od ich szczególnych stosun­ ków wartościowych", skoro żaden kapitał nie realizuje wytworzonej przezeń wartości dodatkowej, lecz każdy otrzymuje tylko proporcjonalny do jego wiel­ kości zysk przeciętny, to wszak przyznaje przez to pośrednio, że jej teoria koniecznej realizacji wartości dodatkowej jest fałszywa, przyznaje wszak pośrednio, że towary wymienia się nie według ich wartości, lecz wedle cen, wedle cen produkcji mianowicie, które stale odchylają się od wartości, gdyż - jak mówi Marks - "tylko przeciętna stopa zysku ustala ceny ksoztu"' . Przecież w systemie marksowskim równy zysk przeciętny i odchylające się od wartości ceny produkcji są pojęciami korelatywnymi! Test więc oczywistą sprzecznością logiczną, że dla dalszego ciągu swej analizy R. Luksemburg nie wyciąga żadnych konsekwencji z własnego stwierdzenia empirycznego faktu zysku przeciętnego i jego centralnej roli kierowniczej; że wprawdzie uznaje istnienie zysku przeciętnego, jednocześnie jednak trwa przy wyobrażeniu, że towary sprzedaje się według ich wartości! Przytoczony powyżej fragment jej książki jest też jedynym, gdzie mówi o zysku przeciętnym i niejawnie o ce­ nach produkcji. Nigdzie jednak wiedza ta nie jest wykorzystana do analizy zagadnienia kryzysów. R. Luksemburg miała niewątpliwie sama poczucie tego, że schemat war­ tości jest odległą od rzeczywistości konstrukcją, skoro w "Antykrytyce" mó­ wi o III tomie "Kapitału" i jego stosunku do teorii wartości z I tomu: "tu bowiem punktem centralnym jest nauka o zysku przeciętnym - jedno z najważ­ niejszych odkryć teorii ekonomicznej Marksa. Ona dopiero nadaje realny sens teorii wartości tomu pierwszego"^.

Sama zatem stwierdza, że nie teoria wartości z tomu I, lecz dopiero "ceny produkcji" i zysk przeciętny z tomu III mają "realny sens". Ale ani w "Akumulacji" ani w "Antykrytyce" nawet nie wspomina o cenach produkcji i opiera się na fałszywej przesłance, że zgodna z wartościami wymiana towa­ rów między i /v+m/ i Ile nie jest metodologicznym założeniem, lecz faktycz­ nie dokonuje się w kapitalistycznej rzeczywistości! I tak np. mówi, że za­ potrzebowanie na środki konsumpcji działu pierwszego ze schematu, wyrażone w kapitale zmiennym i w wartości dodatkowej tego działu, może być zaspokojo­ ne "tylko w zamian za taką samą ilość wartości produktu działu I"?®. Jeszcze w ostatniej, wydanej pośmiertnie pracy mówi: "Wszystkie towary wymieniane 77 są w stosunku do ich wartości" . To pełne sprzeczności stanowisko R. Luk­ semburg, przez które popada w najgorsze błędy wulgarnego socjalizmu, nie jest przypadkowe. Nadbudowuje się ono nad jej fałszywym wyobrażeniem, że w dziale I jako środek produkcji, a w dziale II jako środek konsumpcji 74 75 76 77

K. Marks: Teorie ... Cz. 2, s. 254. R. Luksemburg: Akumulacja ..., s. 629- /Podkr. H.G. - przyp. tłum./. Ibidem, s. 173, 431. /Podkr. H.G. - przyp. tłum./. Idem: W3tęp do ekonomii politycznej. Warszawa 1959, s. 258. Podobnie mówi E. Heimann: "Ma rynku wymieniane są towary równych wartoś­ ci". /Mehrwert und Gemeinwirtschaft. Serlin 1922, s. 10/.

Przekształcenie wartości w cenę

103

spełniana jest funkcja wartości dodatkowej, która choć dana aktualnie - raz na zausze jest określona przez naturalną postać wartości dodatkowej. Z owe­ go funkcjonalnego zdeterminowania wynika dla R. Luksemburg niemożliwość ja­ kiegokolwiek przeniesienia wartości dodatkowej /czy jej części/ z działu II do I. Takiemu przemieszczeniu staje u R. Luksemburg na przeszkodzie jeszcze i druga przyczyna, a mianowicie równowartościowość stosunków wymiennych 78 między obu działami . W następstwie tego twierdzenia R. Luksemburg dochodzi w sposób ko­ nieczny do negacji całej zawartości III tomu "Kapitału", a w szczególności rozwijanej tam teorii cen produkcji i wykształcania się równej stopy zysku. Jej werbalne przyznanie, że punktem centralnym III tomu "Kapitału" jest na­ uka o zysku przeciętnym, "jedno z najważniejszych odkryć teorii ekonomicz­ nej Marksa", nie może przesłonić prawdziwego stanu rzeczy, tego mianowicie, że faktycznie odrzuca ona naukę o zysku przeciętnym. To odrzucenie jest zresztą uwypuklane jeszcze przez fakt, że R. Luksemburg określa jako nie­ możliwą jedyną drogę, na której może się ukształtować równy zysk przeciętny. Przedstawmy sobie tę sytuację na markśowskim schemacie reprodukcji prostej: I 4 OOOc + 1 000v + 1 OOOrn « 6 000 Stopa zysku = 20% II 2 OOOc + 1 000v + 1 OOOrn - 4 000 Stopa zysku = 33% Widzimy, że jeśli trzymać się schematu wartości, czyli ekwiwalentnoś­ ci wymiany, tego zatem, że 1000v + 1 OOOrn działu I wymieniane jest na równe co dc wartości 2 000c działu II, wtedy odkładamy na bok marksowską naukę o cenach produkcji i w obu działach musza występować różne stopy zysku. W dziale I stopa zysku wynosi 20%, w dziale II - 33*. Jak może ukształtować się w obu działach marksowskiego schematu równa stopa zysku /w tym przypad­ ku 25%/? Zupełnie banalne wydaje się stwierdzenie, że możliwe to jest tylko na drodze ukształtowania się cen produkcji, w sytuacji zatem, gdy przekazy­ wane działowi II towary działu I sprzedawane są powyżej swej wartości, zaś dostarczane działowi I towary działu II - poniżej swej wartości. W obu dzia­ łach może powstać równa stopa zysku tylko na skutek tego, że dział I za swych /v+m/ 2 000 jednostek wartości otrzymuje od działu II więcej, mianowi­ cie 2 250 jednostek. W ten sposób część wartości dodatkowej, działu II zostaje przekazana działowi I w drodze wymiany. Tylko na skutek tegc w dziele I może być zdobyty zysk większy /mianowicie 1 250/ od pierwotnie uzyskanej wartości dodatkowej /= 1 OOOrn/, co przy wyłożonym kapitale 5 000c daje sto­ pę zysku 25%. K dziale II zamiast pierwotnej wartości dodatkowej /= 1 OOOrn/ pozostaje tylko zysk w wysokości 750, cc przy wyłożonym kapitale 3 OOOc również daje 25%. Po tym, co powiedziano, jest zupełnie jasne, że tendencja do wyrówny­ wania stóp zysku i fakt przenoszenia części wartości dodatkowej z działu II do działu I godzą w podstawy nauki R. Luksemburg o "nie znajdującej zbytu części środków konsumpcji". Zaś jej "nie dający się podważyć pogląd" /Stern­ berg/ okazuje się bańką mydlaną, która natychmiast pęka w zetknięciu z rze-

78 For. R. Luksemburg: Akumulacja ..., s. 431.

104

Henryk Grossmann

czywistością. Gdyby R. Luksemburg faktycznie chciała dowieść swej koncep­ cji niezbywalnej pozostałości środków konsumpcji, to dowód ten musiałaby przeprowadzać nie tylko na podstawie schematu wartości, lecz następnie tak­ że w schemacie cen produkcji, wykazując, że taka nie znajdująca zbytu po­ zostałość musi się koniecznie utrzymać także po ukształtowaniu się przecięt­ nej stopy zysku*^. Tego nigdzie nie wykazała i nawet nie starała się wyka­ zać.

Tendencja do zrównywania stóp zysku w różnych gałęziach produkcji jest potwierdzoną przez doświadczenie obserwacją, która przez całe stulecie w jednakowym stopniu była uznawana przez teoretyków o różnych orientacjach naukowych. Jako fakt była już dostrzegana przez Ricardo i Malthusa. Także Marks mówi o niej jako o "empirycznym, danym fakcie"®0 czy "realnym fakcie’’®1.

"Obserwacja konkurencji - zjawisk produkcji - pozwala wnioskowaćj że kapi­ tały jednakowej wielkości przynoszą przeciętnie jednakowe zyski" . Także i współcześni teoretycy, np. B6hm-Bawerk i inni, nie przeczą, że w opartym na konkurencji kapitalizmie istnieje taka tendencja wyrównawcza®^. 79 W znanym schemacie reprodukcji Otto Bauera w pierwszym roku produkcji w każdym dziale z wartości dodatkowej przeznacza się na cele akumulacji 10 ÓOOc i 2 500v. Rzeczywista akumulacja jest inna. Otóż wynosi ona w dziale I więcej, mianowicie 14 666c i 3 667v, natomiast mniej w dziale II, mianowicie tylko 5 344c i 1 333v. Oznacza to, że Bauer przesunął przeznaczoną na akumulację część wartości dodatkowej z działu do I, nie mogąc podać żadnych dających się naukowo utrzymać podstaw takiego przeniesienia. Wskazanie Helene Bauer, przez które usiłuje ona ratować sytuację, że takie przesurięcie następuje na drodze kredytu, trzeba po­ traktować jako naiwny wybieg. Choćby w rzeczywistości przesunięcia na drodze kredytowej odgrywały wielką rolę, przy teoretycznej analizie procesu reprodukcji nie można ich uwzględniać. Wszak do wielu upraszcza­ jących przesłanek marksowskiego schematu reprodukcji należy metodologi­ czne założenie, że abstrahuje się od kredytu. Celem schematu jest prze­ cież właśnie to, by wyodrębnić stosunki wymienne między obu działami i wykazać, czy możliwy jest zbyt nie pozostawiający żadnej reszty. Gdy przy rozwiązywaniu problemu popada się w trudności, nie wolno ex post zmie­ niać pierwotnie poczynionych założeń. k ten sposób Sternberg zbyt łatwo mógł zatriumfować nad 0. Bauerem. Wszak gdy przesunięcie części wartoś­ ci dodatkowej z działu II do działu I nie stanowi niemożliwej do wyjaś­ nienia przeszkody, o która potyka się wywód 0. Bauera, to przecież z punktu widzenia prezentowanego w tekście ujęcia przesunięcie to jest nie tylko dopuszczalne, ale i konieczne. W dotychczasowej dyskusji przeoczo­ no fakt, że w działach schematu bauerowskiego występują różne stopy zys­ ku /w dziale I 29,4%, w dziale II - 38,4%/. Gdyby miała się ukształtować r