Zmierzch Bożyszcz czyli jak filozofuje się młotem

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

e-Mortkowicz Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego z zachowaniem paginacji i układu graficznego. Nietzsche Seminarium, Łódź-Wrocław 2010 Redakcja: Jakub Wroński, Tymoteusz Słowiński

http://nietzsche.org.pl/ Nietzsche Seminarium – projekt zrzeszający polskich badaczy filozofii Fryderyka Nietzschego poprzez: – powołany przez Cezarego Wodzińskiego, Bogdana Banasiaka i Pawła Pieniążka cykl dorocznych konferencji filozoficznych. – stronę internetową nietzsche.org.pl. Na stronie: Bibliografia polskich odniesień do Nietzschego - do 1918 (Marta Kopij) - z lat 1919-1939 (Grzegorz Kowal) - z lat 1939-1989 (Jadwiga Sucharzewska) - po 1989 (Jakub Wroński) e-Mortkowicz - Cyfrowa reedycja młodopolskiego wydania Dzieł Fryderyka Nietzschego z zachowaniem paginacji i układu graficznego. Teksty archiwalne – baza przedwojennych artykułów polskich na temat Nietzschego Wieści ze świata Nietzschego: konferencje, seminaria, obronione prace

Nietzsche Seminarium 2010

Opatrzony komentarzem zestaw linków ... i wiele innych

DZIEŁA FRYD. NIETZSCHEGO

W P R Z E K Ł A D Z I E WACŁAWA BERENTA, KONRADA DRZEWl ECKI EGO, L E O P O L D A STAFFA 1 STANISŁAWA WYRZYKOWSKIEGO WYDAŁ J A K Ó B MORTKOW1CZ

FRYDERYK

ZMIERZCH BOŻYSZCZ CZYLI JAK FILOZOFUJE SIĘ M Ł O T E M PRZEŁOŻYŁ

STANISŁAW

WARSZAWA M C M V - M C M V I

NIETZSCHE

WYRZYKOWSKI

NAKŁAD J A K Ó B A MORTKOWICZA

O z d o b y do książki

tej

r y s o w a ł Fr. Siedlecki.

D R U K W.

L.

ANCZYCA 1

SPÓŁKI

W KRAKOWIE.

D z i e ł a tego odbito piętnaście egzemplarzy na

papierze

numerowanych czerpanym.

-

ZMIERZCH BOŻYSZCZ.

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. VI

I

PRZEDMOWA.

Z a c h o w a ć wesołość w sprawie posępnej i nad w y r a z odpowiedzialnością brzemiennej, sztuka to niepoślednia: a jednak, cóż jest od wesołości potrzebniejsze? Żadna rzecz się nie wiedzie, w której nie ma udziału zuchwalstwo. Nadmiar siły jest dopiero dowodem siły. P r z e m i a n o w a n i e w s z y s t k i c h w a r t o ś c i , ten pytajnik taki czarny, taki straszliwy, iż cień rzuca na tego, kto go postawi, to zrządzeniem losu narzucone zadanie zmusza co chwila wybiegać na słońce, otrząsać się z ciężkiej, niewysłowienie ciężkiej grozy. K a ż d y środek jest w tym celu dobry, każdy »traf« szczęśliwym trafem. Przedewszystkiem w o j n a . Wojna była zawsze wielką mą­ drością wszystkich zbyt skupionych, zbyt pogłębio­ n y c h duchów; nawet w rozdarciu tają się jeszcze leczące moce. Zdanie, którego pochodzenia niechaj się domyśli ciekawość uczona, było oddawna mojem hasłem: increscunt animi,

virescit volnere

virtus.

4 Inne uzdrowienie, zależnie od okoliczności bardziej m i nawet pożądane, polega n a w y s ł u c h i w a n i u b o ż y s z c z . . . Więcej jest bożyszcz niż rzeczywistości na świecie: to m ó j »niedobry wzrok« względem tego świata, to także »niedobre me u c h o « . . . Stawiać tu sobie pytania m i o t e m i słyszeć snadź w odpowiedzi ów głuchy ton, c z c z y m w ł a ś c i w y trze­ wiom — co za rozkosz dla człowieka, który za uszami ma jeszcze drugie uszy, — dla mnie, starego ł o w c y i psychologa, przed którym to właśnie, co milczeć by chciało, o d e z w a ć s i ę m u s i . . . R z e c z niniejsza — jak świadczy tytuł — jest przedewszystkiem także odetchnieniem, błyskiem sło­ necznym, dygresyą w próżnowaniu psychologa. Snadź także n o w ą wojną? I n o w y c h bożyszcz wysłuchi­ waniem ? . . . Niewielka ta książka jest w i e l k i e m w y p o w i e d z e n i e m w o j n y ; c o zaś się t y c z y w y s ł u c h i w a n i a bożyszcz, to nie są tym razem bo­ ż y s z c z a doczesne, lecz bożyszcza w i e c z n e , w które uderza się tu młotem ni to kamertonem, — wogóle niemasz starszych, niewzruszeńszych, bardziej nadę­ tych b o ż y s z c z . . . I bardziej c z c z y c h t a k ż e . . . C o nie przeszkadza, i ż w i a r a w n i e j e s t n i e w z r u ­ s z o n ą ; nadto, w najgórniejszych z w ł a s z c z a razach nie u ż y w a się bynajmniej słowa b o ż y s z c z e . . .

ZDANIA i GROTY.

I.

Początkiem wszelkiej psychologii jest próżnowa­ nie. Jakto? byłażby psychologia — występkiem? 2. I najodważniejszy śród nas rzadko kiedy o d w a ż a się na to, co właściwie w i e . . . 3. By ż y ć samotnie, trzeba być z w ie rz ę cie m lub bogiem — powiada Arystoteles. Brak trzeciego: trzeba b y ć jednem i drugim — f i l o z o f e m . . .

T u r y n , 3 0 września 1888, w dzień ukończenia pierwszej księgi P r z e m i a n o w a n i a wszystkich wartości.

Fryderyk Nietzsche.

4. »Wszelka prawda jest prosta«. — Nie jest- że to złożonem kłamstwem ? —

7

6 12.

5. Postanawiam sobie raz na z a w s z e wiele n i e wiedzieć. Mądrość w y t y c z a rubieże także poznaniu. 6. Dzika nasza natura jest najlepszem odpocznieniem po wynaturzeniu naszem, naszej d u c h o w o ś c i . . . 7. Jest-że człowiek jeno omyłką B o g a ? Lub B ó g jeno omyłką człowieka? — 8. Ze s z k o ł y z a p a ś n i c z e j mnie nie zabija, to mnie wzmacnia.

życia. — Co

9. Pomagaj sobie samemu: potem każdy. Zasada miłości bliźniego.

dopomoże ci

1o. Niewolno tchórzyć wobec s w y c h c z y n ó w ! niewolno zapierać się ich po niewczasie! — W y r z u t su­ mienia jest nieprzyzwoitością. 11.

C z y może być tragicznym o s i o ł ? — G d y się ginie pod brzemieniem, którego ani udźwignąć, ani zrzucić nie można ? . . . Położenie filozofa.

Mając swe d l a c z e g o ? życiowe, godzimy się z każdem niemal j a k ? — Człowiek n i e dąży do szczęścia; czyni to tylko Anglik. 13. Mężczyzna stworzył kobietę — z czegóż to ? Z żebra swego bóstwa, — swego »ideału« . . . 14. C ó ż to? szukasz? c h c i a ł b y ś się zdziesięciokrotnić, zestokrotnić ? szukasz zwolenników? — S z u k a j - ż e zer! — 15. Pogrobowcy — ja naprzykład — bywają gorzej rozumiani od pisarzy głośnych za życia, za to lepiej s ł y s z a n i . Dokładniej: nie rozumieją nas nigdy — i s t ą d nasza p o w a g a . . . 16. M i ę d z y k o b i e t a m i . — »Prawda? Oh, nie znasz ty tej p r a w d y ! Nie j e s t - ż e ona zamachem na wszystkie nasze pudeurs ?« — 17. Oto artysta w moim smaku, skromny w s w y c h potrzebach: pragnie właściwie dwóch tylko rzeczy, chleba i sztuki, — panem et Circen . . .

8

9 18.

Kto nie umie tchnąć swej woli w rzeczy, ten w k ł a d a w nie bodaj jakieś z n a c z e n i e : to znaczy, wierzy, iż wola w nich już istnieje. (Zasada »wiary«).

Szukający początków staje się rakiem. Historyk patrzy wstecz; wkońcu w i e r z y też wstecz. 25.

19. Jakto? wybraliście cnotę i nieskazitelność przekonań a zarazem bierze w a s chętka na korzyści ludzi bez przekonań? — A l e ż cnota z r z e k a s i ę »korzyści« . . . (antysemicie na drzwiach). 20. P r a w d z i w a kobieta »popełnia« literaturę, jak jaki grzeszek: na próbę, mimochodem, oglądając się, c z y nikt tego nie z a u w a ż y ł i b y ktoś z a u w a ż y ł . . . 21. Szukajmy tylko takich warunków, w których cnót pozornych mieć nie można, gdzie owszem, na podobieństwo linoskoka na linie, albo się pada, albo stoi — albo u c i e k a . . .

Zadowolenie chroni nawet przed zaziębieniem. Przeziębiłaż się kiedy kobieta, która wie, iż jest ładnie ubrana? — Przyjmuję wypadek, że jest ledwo ubrana. 26. Nie ufam systematykom i ustępuję im z drogi. Pożądanie systemu jest brakiem rzetelności. 27. Kobieta uchodzi za głęboką — dlaczego? g d y ż nigdy zgłębić jej nie można. Kobieta nie jest jeszcze nawet płytką. 28. G d y kobieta ma cnoty męskie, to przychodzi uciekać; gdy zaś nie ma cnót męskich, to ucieka sama.

22.

29.

»Źli ludzie nie mają pieśni«. — S k ą d - ż e to pochodzi, iż mają pieśni Rosyanie?

»Ileź to miało ongi sumienie do gryzienia! i co za zęby miało! — A dziś? cóż mu dolega?« — Pytanie dentysty.

23.

30.

»Duch niemiecki«: od lat osiemnastu contradictio in adjecto.

Rzadko błądzimy tylko raz z pośpiechu. W pier­ w s z y m pośpiechu czynimy zawsze za wiele. Właśnie

10

II

dlatego popełniamy z a z w y c z a j jeszcze drugi — i tym razem czynimy za mało . . . 3I. Nadeptany robak kurczy się. T a k nakazuje rozsądek. Zmniejsza tem prawdopodobieństwo, iż zostanie nadeptany powtórnie. W języku morału: p o k o r a . — 32. B y w a nienawiść kłamstwa i udania, wynikająca z drażliwego pojmowania godności; b y w a takaż sama nienawiść z tchórzostwa, g d y ż z a b r a n i a kłamstwa przykazanie boże. Za tchórzliwy, by kłamać . . . 33. Jak mało trzeba do szczęścia! Tonu kobzy. — Bez muzyki byłoby życie błędem. Niemiec wyobraża sobie, iż B ó g nawet śpiewa. 34.

On ne peut penser et écrire qu'assis (G. F l a u bert). — Mam cię, nihiliste! Siedzenie jest właśnie grzechem przeciw duchowi świętemu. Jeno w y c h u d z o n e myśli s ą coś warte. 35. Zdarza się, iż nas psychologów podobnie jak konie ogarnia niepokój : widzimy własny cień przed sobą i poczynamy się chwiać. Psycholog, by wogóle widzieć, musi odwrócić od s i e b i e oczy.

36. S z k o d z i m y ź cnocie m y immoraliści? — Z g o ł a nie, jak anarchiści nie szkodzą książętom. Ci znów są pewni swoich tronów, odkąd zaczęto do nich strzelać. Morał: n a l e ż y d o m o r a ł u s t r z e l a ć . 37. Bieżysz p r z o d e m ? — C z y jako pasterz? lub jako wyjątek? W trzecim wypadku jest się zbie­ giem . . . P i e r w s z e pytanie sumienia. 38. C z y ś szczery? c z y aktor tylko? Zastępca? c z y też sam zastępowany? — W ostateczności jest się tylko naśladowcą aktora . . . D r u g i e pytanie sumienia. 39. R o z c z a r o w a n y m ó w i . — Szukałem wielkich ludzi, a znajdowałem zawsze tylko m a ł p y ich ideału. 40. C z y się przyglądasz? lub sam ręki przykładasz? lub odwracasz oczy i precz się usuwasz? . . . T r z e ­ c i e pytanie sumienia. 41. C h c e s z - l i iść razem? lub iść przodem? lub iść samopas ? . . . Trzeba wiedzieć, c z e g o się chce i ż e się chce. — C z w a r t e pytanie sumienia.

12 42. To b y ł y me stopnie, po nich wszedłem, — dla­ tego musiałem po nich stąpać. L e c z im się zdawało, że chcę na nich usiąść i odpoczywać . . . 43. C ó ż stąd, ż e słuszność p o m e j stronie! M a m za wiele słuszności. — A kto najgłośniej dziś się śmieje, ten śmieje się też ostatni. 44.

PROBLEMAT SOKRATESA.

Formuła mego szczęścia: tak, nie, linia prosta, cel. . . i.

Mędrcy po wszystkie c z a s y jednako sądzili o życiu: i ż n i c n i e w a r t e . . . Z a w s z e i wszędzie rozlegał się z ust ich ten sam okrzyk, — okrzyk pełen wątpienia, pełen melancholii, pełen znużenia życiem, pełen oporu przeciwko życiu. Nawet Sokrates, umierając, powiedział: »żyć — znaczy to długo chorować: lekarzowi Asklepiosowi winien jestem koguta«. Naw e t Sokrates miał go do syta. — C z e g o to d o w o d z i ? Na co to w s k a z u j e? Ongi powiedzianoby (— oh, mówionoż, i to głośno, zaś w pierwszym rzędzie nasi pessymiści!): »A jednak musi być w tem trochę prawdy. Consensus safiientium dowodzi prawdy«. — P o w i e m y ż to samo i dziś jeszcze? m o ż e m y ż to powiedzieć? »A jednak jest w tem coś c h o r o b l i w e g o « — brzmi n a s z a odpowiedź: najpierw trzeba przyjrzeć się im zblizka, tym mędrcom wszystkich czasów! Snadź niezbyt pewnie stali już na nogach? przeżyci?

14

15

chwiejni? decadents? Jawiż się mądrość na ziemi krukiem, którego upaja lekki wyziew p a d l i n y ? . . .

2. Mnie samemu ta nieczołobitność, iź wielcy mędrcy s ą t y p a m i s c h y ł k o w y m i , zaświtała najpierw w tym właśnie wypadku, w którym uczony i nieuczony przesąd najsilniej się jej sprzeciwia: poznałem, źe Sokrates i Plato byli objawami upadku, narzędziami rozkładu greckiego, źe byli pseudogreccy, antygreccy (»Narodziny tragedyi« 1872). Ów consensus sapientium — pojmowałem to coraz lepiej — nie dowodzi bynajmniej, że mieli oni słuszność co do tego, na co się zgadzali: dowodzi on raczej, że między nimi samymi, między tymi mędrcami, istniała jakaś zgodność f i z y o l o g i c z n a , dla której jednako przeczyli życiu, — m u s i e l i mu przeczyć. Ostatecznie sądy, wnioski o wartości życia, wszystkie za lub p r z e c i w , prawdziwymi nie m o g ą być nigdy: jedyna ich wartość polega na tem, iź są oznakami, jeno jako oznaki mają znaczenie, — same w sobie sądy takie są głupstwem. Trzeba koniecznie sięgnąć samemu po to ręką i zdobyć się na zrozumienie zdumiewającej tej finesse'y, i ż w a r t o ś ć ż y c i a o c e n i o n a b y ć n i e m o ż e . Ani przez żywego, g d y ż jest on stroną, ba nawet przedmiotem sporu, nie sędzią; ani przez umarłego, z innego znów powodu. — To, iź filozof jakiś w a r t o ś ć życia u w a ż a za problemat, jest zatem przeciw niemu argumentem, pytajnikiem co do jego mądrości, nierozumem. — Jakto? więc w s z y s c y

ci wielcy, ci mędrcy — byliż nietylko decadents, lecz nawet niemądrzy? — L e c z w r a c a m do problematu sokratesowego.

3. Sokrates wyszedł z najniższych warstw gminu: Sokrates był dziecięciem motłochu. Wiemy, widzimy to nawet jeszcze, jak był brzydki. Zaś brzydota, która sama w sobie stanowi zarzut, jest u Greków omal przesądzeniem. B y ł źe Sokrates wogóle Grekiem? Brzydota jest dość często w y r a z e m pokrzyżowanego, pokrzyżowaniem z a t r z y m a n e g o rozwoju. W przeciwnym razie przejawia się nią z a n i k , rozwój wsteczny. Antropologowie kryminalni powiadają nam, iż t y p o w y zbrodzień jest brzydki: monstrum in fronte, monstrum in animo. Atoli zbrodniarz jest dekadentem. B y ł - źe Sokrates t y p o w y m zbrodniarzem? — Przynajmniej nie przeczy temu owo słynne spostrzeżenie fizyognomiczne, które tak oburzyło przyjaciół Sokratesa. Jakiś cudzoziemiec, umiejący czytać z twarzy ludzkich, przejeżdżając przez Ateny, powiedział Sokratesowi w oczy, iź jest monstrum, — źe s k r y w a w sobie wszystkie złe żądze i występki. Zaś Sokrates odrzekł mu tylko: »Znasz mnie, panie!« —

4. Decadence Sokratesa przejawia się nietylko stwierdzonem przezeń rozpasaniem i anarchią instyn-

16

17

k t ó w : świadczy o niej również przerost pierwiastka logicznego oraz znamionująca g o z ł o ś l i w o ś ć r a c h i t y k a . Nie zapominajmy także o o w y c h halucynacyach słuchowych, które, jako »demonion Sokratesa« nabrały znaczenia religijnego. Wszystko jest u niego przesadzone, skarykaturowane, buffo. Zarazem wszystko jest ukryte, dwuznaczne, podziemne. — Starałem się pojąć, z jakiej idyosynkrazyi wyniknęło owo sokratyczne zestawienie: rozum = cnocie = szczęściu: owo najcudaczniejsze jakie istnieje, zestawienie, zaś w szczególności wszystkie instynkty dawniejszych Hellenów mające przeciwko sobie.

5. Od Sokratesa przerzuca się smak grecki na stronę dyalektyki: i cóż właściwie się dzieje? Przede wszystkiem smak d o s t o j n y ulega w w a l c e ; gmin z pomocą dyalektyki bierze górę. Przed Sokratesem w y ś w i e c a n o ze sfer towarzyskich maniery dyalektyczne: uchodziły one za złe maniery, g d y ż odsłaniały. Ostrzegano przed niemi młodzież. Nieufano też takiemu wyjawianiu s w y c h powodów. Szlachetne rzeczy, jak szlachetni ludzie nie noszą s w y c h powodów na dłoni. Jest to nieprzyzwoicie p o k a z y w a ć wszystkie swe palce. Niewiele to warte, co dopiero udowadniać trzeba. Wszędzie, gdzie p o w a g a jest jeszcze rzeczą dobrych obyczajów, gdzie się nie »uzasadnia«, lecz rozkazuje, jest dyalektyk rodzajem sowizdrzała: śmieją się z niego, nie biorą go poważnie. — Sokrates był

sowizdrzałem, który z d z i a ł a ł , i ż b r a n o g o p o w a ż n i e : i cóż właściwie się stało? —

6. Dyalektykę wybiera się tylko wtedy, g d y niema innego środka do wyboru. Wiadomo, iż budzi ona nieufność, że niezbyt przekonywa. Nic nie zaciera się łacniej od efektu dyalektyka: doświadcza się tego na kaźdem zebraniu, gdzie zabierają głos mówcy. Może być ona tylko b r o n i ą o d p o r n ą w ręku tych, którzy żadnego innego nie mają już oręża. Słuszność w y w a l c z a ć się z w y k ł o : pierwej nie ucieka się nikt do dyalektyki. Dlatego byli dyalektykami Ż y d z i ; był nim lis m y k i t a : j a k t o ? był - że nim Sokrates także? —

7. Jest-że ironia Sokratesa w y r a z e m rokoszu? gminnego ressentiment'u? c z y ż , raniąc ostrzem syllogizmu, rozkoszuje się jako uciśniony własną s w ą zapamiętałością? m ś c i ż się n a wielmożach, których f a scynuje? — Dyalektyk ma w ręku bezlitosne narzędzie; można niem stwarzać tyranów; zwyciężając, rozbraja się. Dyalektyk pozostawia swemu przeciwnikowi wykazanie, iż tenże nie jest idyotą: doprowadza do wściekłości i bezradności razem. Dyalektyk u b e z w ł a d n i a intellekt swego przeciwnika. — DZIEŁA

NIETZSCHEGO.

T.

V.

2

18 Jakto?

19 jest-że

dyalektyka u Sokratesa jeno formą

zemsty ?

8. D a ł e m do zrozumienia, czem Sokrates mógł odstręczać: tem bardziej winienem wyjaśnić, iż fascynował. — Że w y n a l a z ł n o w y rodzaj agon'u, iż w w y t w o r n y c h sferach ateńskich pierwszym był jego mistrzem, to jedno. Fascynował, podżegając popęd agonalny Hellenów, — stworzył odmianę zapasów między młodymi mężczyznami i młodzieńcami. Sokrates b y ł także wielkim e r o t y k i e m .

sowi, jakim jest, że wszystkich z ł y c h żądz jest otchłanią, dorzucił wielki ironik jeszcze słowa, klucz stanowiące do niego. »To prawda, powiedział, lecz opanow a ł e m j e w s z y s t k i e « . J a k opanował Sokrates s i e b i e ? — Przykład jego b y ł w istocie jeno najjaskrawszym, najbardziej w o c z y rzucającym się objaw e m tego, co podówczas powszechną jęło stawać się niedolą: że nikt nie panował już nad sobą, że instynkty zwróciły się wzajem p r z e c i w k o sobie. F a s c y n o w a ł jako najjaskrawszy przykład tegoż — przeraźliwa jego brzydota z w r a c a ł a na to o c z y wszystkich: fascynował zaś, jak się rozumie samo przez się, jeszcze silniej jako odpowiedź, jako rozwiązanie, jako pozorny przykład w y l e c z e n i a . —

9.

10.

Atoli Sokrates odgadywał coś więcej. P r z n i k a ł s w y c h w y t w o r n y c h Ateńczyków, pojmował, i ż j e g o wypadek, idyosynkrazya jego w y p a d k u nie jest już niczem wyjątkowem. T e n sam rodzaj z w y rodnienia szerzył się wszędzie w c i c h o ś c i : dawne Ateny chyliły się do upadku. — Sokrates rozumiał, iż p o t r z e b u j ą go wszyscy, — jego środka, jego leczenia, jego osobistego mistrzowstwa w sztuce samo-zachowania . . . Instynkty znajdowały się w s z ę dzie w rozprzężeniu; wszędzie pięć kroków dzieliło od rozpasania: monstrum in animo ogólnem było niebezpieczeństwem. »Popędy pragną stać się tyranem; trzeba w y n a l e ź ć p r z e c i w - t y r a n a , który jest silniejszy « . . . G d y ów fizyognomik w y j a w i ł Sokrate-

G d y czuje się potrzebę obwołania r o z u m u tyranem, jak to uczynił Sokrates, to niemałe musi zagrażać niebezpieczeństwo, iż coś innego stanie się tyranem. W rozsądku widziano podówczas z b a w c ę , ani u Sokratesa ani u j e g o »chorych« nie był rozum r z e c z ą wyboru, było to de rigueur, był to o s t a t n i ich środek. Fanatyzm, z jakim całe myślenie greckie garnie się do rozsądku, świadczy o położeniu bez w y j ś c i a : znajdowano się w niebezpieczeństwie, wybór był tylko jeden: albo zginąć, albo b y ć r o z u m n y m — do a b s u r d u . . . Moralizm filozofów greckich, od Platona począwszy, jest uwarunkowany patologią; tak samo cenienie przez nich dyalektyki. Rozum = cnocie = szczęściu znaczy t y l k o : trzeba 2*

20

21

w tera naśladować Sokratesa i w b r e w niejasnym po żądaniom rozniecić n a stale ś w i a t ł o d z i e n n e — światło dzienne rozumu. Za każdą cenę trzeba być jasnym, rozsądnym, t r z e ź w y m : wszelka uległość w z g l ę dem instynktu, względem Nieświadomego prowadzi do z g u b y . . .

II.

D a ł e m do zrozumienia, czem fascynował Sokrates: w y d a w a ł się lekarzem, zbawcą. Trzebaż jeszcze w y t y k a ć błąd, zawarty w jego wierze w »rozsądek za każdą c e n ę « ? — Samo - oszukańczem jest mniemanie filozofów i moralistów, iż, wszczynając z decadence wojnę, otrząsają się z niej tem samem. Otrząśnięcie się nie jest w ich m o c y : to, co wybrali jako ratunek, jako środek, jest znów w istocie swej w y r a zem dekadencyi — z m i e n i a j ą jej wyraz, nie wykorzeniając jej samej. Sokrates był niezrozumieniem; c a ł y m o r a ł p o p r a w c z y , nie w y ł ą c z a j ą c c h r z e ś c i a ń s k i e g o , był n i e z r o z u m i e n i e m . . . Najjaskrawsze światło dzienne, rozsądek za każdą cenę, życie jasne, chłodne, przezorne, świadome, próżne instynktu, opierające się instynktom było samo tylko chorobą, innym rodzajem choroby — nie zaś powrotem do »cnoty«, do »zdrowia«, do s z c z ę ś c i a . . . M u s zwalczania instynktów — oto formuła dekadenc y i : dopóki życie się w z m a g a , szczęście i instynkt to jedno.

12. Pojmował - że to sam ten najprzenikliwszy śród samo-zwodzicieli? Powiedział-że to sobie wkońcu, z o d w a g ą m ą d r o ś c i szukając ś m i e r c i ? . . . Sokrates c h c i a ł u m r z e ć : - nie Ateny, o n s a m podał sobie truciznę, zmusił Ateny do podania t r u c i z n y . . . »Sokrates nie jest lekarzem, mówił z cicha do siebie: śmierć tylko jest tu lekarzem . . . Sokrates chorzał jeno długo . . . «

23

»ROZUM« W F I L O Z O F I I .

1.

Pytacie mnie, co jest idyosynkrazyą u filozof ó w ? . . . Naprzykład, ich brak historycznego zmysłu, ich nienawiść do wyobrażenia bodaj o stawaniu się, ich egiptycyzm. Z d a się im, ż e c z y n i ą z a s z c z y t jakiejś rzeczy, g d y ją enthistoryzują sub specie aeterni, — g d y robią z niej mumię. Wszystko to, czem zajmowali się filozofowie od tysiącleci, było mumiami pojęciowemi; nic rzeczywistego nie wychodziło z rąk ich ż y w c e m . Ubóstwiając, zabijają, w y p y c h a j ą ci służalcy bożyszcz pojęciowych, — ich ubóstwienie jest dla wszystkiego zabójcze. Śmierć, zmiana, wiek równie dobrze jak rodzenie i wzrastanie są dla nich zarzutami, — zaprzeczeniami nawet. Co jest, to s i ę n i e s t a j e ; co się staje, to n i e j e s t . . . W i ę c wierzą w s z y s c y , rozpaczliwie niemal, w jestestwo. Ująć go wszakże nie mogąc, szukają powodów, dla których jest nieuchwytne: »snadź kryje się w tern jakieś złudzenie, jakieś oszustwo, iż jestestwa ogarnąć nie mo-

żerny: gdzież jest oszust?« — »Mamy g o , wołają uszczęśliwieni, t o z m y s ł o w o ś ć ! T e z m y s ł y , k t ó r e z r e s z t ę z i n n y c h t a k ż e w z g l ę d ó w są wys o c e n i e m o r a l n e , łudzą nas c o d o p r a w d z i w e g o świata. Morał: precz z ułudą zmysłów, ze stawaniem się, z historyą, z kłamstwem, — historya nie jest niczem innem, jak wiarą w zmysły, wiarą w kłamstwo. Morał: przeczyć wszystkiemu, co dowierza zmysłom, całej pozostałej ludzkości: to »gmin«! B y ć filozofem, być mumią, przedstawiać monotono - teizm mimiką grabarzy! — Zaś przedewszystkiem precz z c i a ł e m , z tą żałosną idée fixe z m y s ł ó w ! obarczoną wszystkimi istniejącymi błędami logicznymi, obaloną, ba, niemożliwą nawet, a c z śmie bezczelnie zdawać się rzeczywistą ! « . . .

2. Z głęboką czcią czynię dla imienia H e r a k 1 i t a wyjątek. Ogół filozofów odrzucał świadectwo z m y słów, g d y ż o k a z y w a ł y wielość i zmienność, on zaś dlatego odrzucał ich świadectwo, iż o k a z y w a ł y tak rzeczy, jakgdyby te posiadały trwałość i jedność. I Heraklit był niesprawiedliwy względem zmysłów. G d y ż te nie kłamią ani w ten sposób, jak mniemali Eleaci, ani jak on mniemał, — wogóle nie kłamią wcale. To dopiero wnosi kłamstwo, co my r o b i m y z ich świadectwa, naprzykład kłamstwo jedności, kłamstwo realności, substancyi, trwania . . . »Rozum« jest przyc z y n ą , iż fałszujemy świadectwo zmysłów. Z m y s ł y nie kłamią, o ile okazują stawanie się, przemijanie,

25

24 zmianę . . . Jednakże w tem po wszystkie czasy będzie miał Heraklit słuszność, iż byt jest c z c z ą fikcyą! Świat »pozorny« jest światem jedynym: »świat prawdziwy« d o ł g a n o tylko . . .

3. I co za subtelnymi narządami obserwacyi są nasze z m y s ł y ! T e n nos naprzykład, o którym żaden filozof nie w y r a ż a ł się jeszcze z uznaniem i wdzięcznością, jest najdelikatniejszem wogóle, jakiem chwilowo rozporządzamy, narzędziem: zdolnem z a u w a ż y ć takie minimalne różnice ruchu, jakich nie stwierdza nawet spektroskop. Posiadamy obecnie wiedzy w sam raz tyle, o ile zgodziliśmy się p r z y j ą ć świadectwo zmysłów, — o ile zaostrzamy je jeszcze, uzbrajamy, w myśleniu docierać kresów uczymy. Reszta jest dziwolągiem i nie - do - w i e d z ą : mam na myśli metafizykę, teologię, psychologię, teoryę poznania. A l b o wiedzę formalną, naukę z n a k ó w : jak logikę i logikę stosowaną, matematykę. Rzeczywistości niema w nich zgoła, nawet jako problematu; tak samo niema jej w formie pytania, jaką wogóle wartość taka konw e n c y a znakowa, jak logika, posiada. —

4. I n n a idyosynkrazya filozofów niemniej jest niebezpieczna : polega ona na tem, iż ostatnie przyjmują za pierwsze. T o , co znajduje się na końcu — nie-

stety! g d y ż nie powinno znajdować się w c a l e ! — »pojęcia najwyższe«, to znaczy najogólniejsze, najbardziej czcze pojęcia, ostatnie ulatniającej się realności tchnienie kładną na początku j a k o początek. Przejawia się w tem znów jeno ich sposób oddawania c z c i : w y ż s z e nie m o ż e róść z niższego, w z r o s n ą ć wogóle nie m o g ł o . . . M o r a ł : wszystko pierwszorzędne musi być causa sui. Pochodzenie z czegoś innego uchodzi za zarzut, za powątpiewanie o wartości. Wszystkie najcelniejsze wartości są pierwszego rzędu, wszystkie najwyższe pojęcia, jestestwo, absolut, dobro, prawda, doskonałość — wszystko to nie może się stawać, m u s i b y ć zatem causa sui. Aliści to wszystko nie może być też wzajem nierówne sobie, nie może być w sprzeczności ze s o b ą . . . I oto dotarli do osłupiającego pojęcia »Bóg«. . . Ostatnie, najniklejsze, najbardziej c z c z e kładzie się jako pierwsze, jako przyczynę samą w sobie, jako ens realissimum... Że też ludzkość mogła brać poważnie chorobliwe pajęczych mózgów majaczenia! A przepłaciła je drogo . . .

5. Wbrew tym poglądom w y ł u s z c z m y ż wreszcie, jak w r ę c z odmiennie zapatrujemy się my (z grzeczności mówię m y . . . ) na problemat błędu i pozorności. Niegdyś uważano zmienność, kolejność, stawanie się wogóle za dowód pozorności, za oznakę, iż musi być w tem coś, co nas myli. D z i ś naodwrót widzimy właśnie o tyle, o ile jedność, tożsamość, trwanie, substancyę,

26 przyczynę, rzeczowość, byt przyjmować nas zmusza przesąd rozumowy, o ile w błąd nas niejako wprowadza, do błędu z n i e w a l a ; a c z w głębi duszy na podstawie ścisłego obliczenia mamy najzupełniejszą pewność, iż błąd tu zachodzi. Dzieje się tu podobnie, jak z biegiem wielkich g w i a z d : względem nich oko nasze, tu zaś j ę z y k nasz jest ustawicznym rzecznikiem błędu. Ze względu na powstanie należy mowa do okresu najszczątkowszych form psychologicznych: popadamy w gruby fetyszyzm, uświadamiając sobie podstawowe założenia metafizyki j ę z y k o w e j , inaczej r o z u m u . T o widzi wszędzie działacza i działanie: wierzy w wolę jako w p r z y c z y n ę wogóle; wierzy w «jaźń«, w jaźń jako byt, w jaźń jako substanc y ę i p r z e n o s i wiarę w substancyę jaźni na wszystkie r ze czy — w ten sposób s t w a r z a dopiero pojęcie » r z e c z « . . . Domyślną, p o d s u n i ę t ą p r z y c z y n ą wszędzie jest byt; z koncepcyi »jaźni« wynika dopiero następczo pojęcie » b y t u « . . . Na początku j a w i się fatalny błąd, iż wola jest czemś, co d z i a ł a , — że wola jest m o c ą . . . D z i ś wiemy, że jest tylko s ł o w e m . . . Znacznie później, w tysiąckroć oświeceńszym świecie, ze zdumieniem uświadamiają sobie filozofowie p r z e ś w i a d c z e n i e , podmiotową p e w n o ś ć w e w ł a d a niu kategoryami rozumowemi: dochodzą do wniosku, iż z empiryi pochodzić one nie mogą, — toć c a ł a empirya jest z niemi w sprzeczności. S k ą d z a t e m p o c h o d z ą o n e ? — I w Indyach tudzież w G r e c y i popełniono tę samą o m y ł k ę : »snadź przebywaliśmy już kiedyś w jakimś w y ż s z y m świecie (— zamiast w z n a c z n i e n i ż s z y m : c o byłoby prawdą!), snadź jesteśmy boskiego pochodzenia, g d y ż mamy ro­ z u m ! * . . . W istocie, nic nie posiadało dotychczas

27 równie naiwnej zdolności przekonywania jak błąd o bycie, sformułowany naprzykład przez E l e a t ó w : toć przemawia za nim każde słowo, każde zdanie przez nas wypowiadane! — Przeciwnicy Eleatów również nie zdołali się oprzeć ich pojęciu bytu: między innymi Demokryt, wynajdując swój a t o m . . . »Rozum« w m o w i e : oh, jakiż to stara podstępna czarow n i c a ! Obawiam się, iż nie otrząśniemy się z pojęcia bóstwa, g d y ż w i e r z y m jeszcze w gramatykę . . .

6. Czytelnik będzie mi wdzięczny, g d y ten tak zasadniczy, tak n o w y pogląd zawrę w czterech tez a c h : ułatwiam tem zrozumienie, w y z y w a m zdania sprzeczne. P i e r w s z e t w i e r d z e n i e . Powody, dla któr y c h określa się świat »ten« jako pozorny, dowodzą raczej realności tegoż, — i n n y rodzaj realności absolutnie w y k a z a ć się nie da. W t ó r e t w i e r d z e n i e . Znamiona, przypisywane »prawdziwemu bytowi« rzeczy, są znamionami niebytu, n i c o ś c i , — » świat prawdziwy« dźwignięto z przeciwieństwa do świata rzeczywistego: w istocie świat t o pozorny, ile ż e jest tylko m o r a l n o o p t y c z n e m złudzeniem. T r z e c i e t w i e r d z e n i e . Bajanie o jakimś »innym« niż ten świecie niema sensu, o ile nie powoduje nami instynkt spotwarzania, umniejszania, podejrzywania ż y c i a : w ostatnim razie m ś c i m y s i ę

28 na życiu fantasmagoryą jakiegoś »innego«, »lepszego« życia.

jakiegoś

C z w a r t e t w i e r d z e n i e . Podział świata n a »prawdziwy« i »pozorny«, bądź to na sposób chrześciański, bądź też na sposób Kanta (ostatecznie p r z e b i e g ł e g o chrześcianina) jest tylko suggestyą dekadencyi, — oznaką z a n i k a j ą c e g o ż y c i a . . . I ż artysta ceni w y ż e j pozór od rzeczywistości, nie jest to przeciw twierdzeniu temu zarzutem. G d y ż »pozór« oznacza t u j e s z c z e r a z rzeczywistość, jeno w y braną, wzmożoną, poprawioną . . . Artysta tragiczny n i e jest pessymistą, toć p r z y ś w i a d c z a nawet wszystkiemu zagadkowemu i straszliwemu, jest d i o nizyjskim...

J A K »ŚWIAT P R A W D Z I W Y « S T A Ł S I Ę

W K O Ń C U BAŚNIĄ.

DZIEJE B Ł Ę D U . 1. Świat prawdziwy, możebny do osiągnięcia dla mędrca, człowieka zbożnego, człowieka cnotliwego, — o n żyje w nim, o n j e s t n i m . (Najdawniejsza forma idei, względnie rozumna, prosta, przekonywająca. Opisanie twierdzenia »ja, Plato, j e s t e m prawdą«.) 2. Świat prawdziwy, niemożebny do osiągnięcia w teraźniejszości, ale przyrzeczony mędrcowi, człowiekowi zbożnemu, człowiekowi cnotliwemu (»grzesznikowi, czyniącemu pokutę«.) (Postęp idei: szą, bardziej

staje się subtelniejszą, zawrotniej-

nieujętą, —

staje

się

kobietą,

chrześcianką . . .) 3. Świat prawdziwy, niemożebny do ujęcia, do udowodnienia, do przyrzeczenia, lecz pomyślany już j a k o pociecha, jako zobowiązanie, jako imperatyw.

30 (W głębi dawne słońce, atoli przeświecające przez m g ł ę s c e p t y c y z m u ; idea staje się rozpłynną, bladą, północną, królewiecką.) 4. Świat prawdziwy — niemoźebnyź do osiągnięcia? Bądź co bądź nieosiągnięty. Z a ś jako nieosiągnięty, także n i e z n a n y . Zatem próżen też pociechy, zbawienia, zobowiązania: do czegóż zobowiązywać nas może coś nieznanego ?. . . (Szary brzask. Pierwsze ziewnięcie rozumu. Kogucie pianie pozytywizmu.) 5. »Świat prawdziwy« — idea na nic już nieprzydatna, nie zobowiązująca już nawet, — stała się niepożyteczną, niepotrzebną, z a t e m obaloną i d e ą : precz z n i ą ! (Biały dzień; śniadanie; powrót bon sens'xs. i wesołości; Platon rumieni się ze w s t y d u ; piekielna w r z a w a wszystkich wolnych duchów.) 6. Świat prawdziwy obaliliśmy: jakiż świat pozostał j e s z c z e ? może p o z o r n y ? . . . L e c z n i e ! w r a z ze światem prawdziwym obaliliśmy także pozorny! (Południe; chwila najkrótszego cienia; koniec najdłuższego błędu; szczyt ludzkości; INCIPIT ZARATHUSTRA.)

MORAŁ JAKO WYNATURZENIE.

Wszystkie namiętności mają okres, g d y są tylko zgubne, gdy brzemieniem głupstwa pociągają swe ofiary na dno, — i wtóry późniejszy, o wiele późniejszy, g d y w c h o d z ą w zaślubiny z duchem, »uduchowiają się«. Ongi, dla głupstwa w namiętności, zwalczano namiętność samą: sprzysięgano się na jej unicestwienie, — wszystkie dawne p o c z w a r y moralne u t r z y m y w a ł y jednomyślnie »ilfaut tuer les fiassions«. Najsłynniejsza formuła tegoż znajduje się w N o w y m Testamencie, w o w e m Kazaniu na Górze, gdzie, nawiasem mówiąc, r z e c z y bynajmniej z w y s o k a rozpatrywane nie są. W zastosowaniu do płciowości powiedziano tam naprzykład »gdy cię oko twoje gorszy, wyrwij j e « : na szczęście żaden chrześcianin nie przestrzega tego przepisu. T ę p i e n i e żądz i namiętności jedynie dlatego, by zapobiedz ich głupocie i niemiłym głupoty ich następstwom, samo zda się nam dzisiaj tylko ostrą głupoty formą. Przestaliśmy już podziwiać den-

33

32 tystów, w y r y w a j ą c y c h zęby, b y nie b o l a ł y . . . Z niejaką słusznością godzi się jednakże przyznać, iż na podłożu, na którem wzrosło chrześciaństwo, pojęcie »p r z e d u c h o w i e n i a namiętności« zgoła przyjąć się nie mogło. T o ć kościół z w a l c z a ł w s w y c h początkach, jak wiadomo, »inteligencyę« gwoli »ubogim w duchu«: c z y ż więc można było spodziewać się odeń inteligentnej przeciwko namiętnościom walki ? — Kościół poskramia namiętności rzezaniem w kaźdem znaczeniu: jego »leczenie«, jego praktyka polega na k a s t r o w a n i u . Nie pyta n i g d y : jak uduchowić, przejaśnić, przebóstwić żądzę? — nacisk karności jego zmierzał po wszystkie czasy do wytępienia (zmysłowości, dumy, żądzy władania, skąpstwa, mściwości). — Atoli podrywanie korzeni namiętnościom jest podrywaniem korzeni życiu: praktyka kościoła jest w r o g ą życiu. . .

2. T e n sam środek, polegający na rzezaniu, na tępieniu, wybierają instynktownie w zapasach z żądzą ludzie za słabej woli, za zwyrodniali, by nie przebrać w niej miary: natury takie, którym potrzeba la iraftfte, mówiąc w przenośni (i bez przenośni — ) , jakiegoś niecofnionego wypowiedzenia wojny, jakiejś o t c h ł a n i między niemi a namiętnością. T y l k o dla zwyrodniałych są niezbędne radykalne środki; słabość woli, mówiąc wyraźniej, niezdolność do n i e r e a g o w a n i a na jakiś bodziec jest w istocie tylko inną formą zwyrodnienia.

K r a ń c o w a wrogość, śmiertelna do zmysłowości nienawiść bywa zastanawiającą oznaką: nasuwa przypuszczenia co do ogólnego stanu takiego zapamiętalca. — Ta wrogość, ta zapamiętałość staje zresztą wtedy u szczytu, gdy natury takie niezdolne już są nawet do radykalnego leczenia, do wyrzeczenia się swego »dyabła«. Dość przejrzeć c a ł ą historyę kapłanów i filozofów, z doliczeniem artystów: najzjadliwiej występowali przeciwko zmysłom n i e impotenci i n i e asceci, lecz niemożliwi asceci, tacy, którym należałoby snadź zostać a s c e t a m i . . .

3. Przeduchowienie z m y s ł o w o ś c i zowie się m i ł o ś c i ą : jest ona wielkim nad chrześciaństwem tryumfem. Innym tryumfem jest nasze przeduchowienie w r o g o ś c i . Polega ono n a głębokiem pojmowaniu wartości, wynikającej z posiadania w r o g ó w : słowem, postępuje się i wnioskuje odwrotnie, niźli postępowano i wnioskowano ongi. Kościół po wszystkie czasy pragnął unicestwienia s w y c h w r o g ó w : my, my immoraliści i antychryści, widzimy w tem korzyść naszą, że kościół istnieje . . . T a k ż e w rzeczach polityki stała się obecnie wrogość bardziej duchową — o wiele rozsądniejszą, o wiele oględniejszą, o wiele więcej s z c z ę d z ą c ą . Każde niemal stronnictwo widzi w tem warunek własnego istnienia, by stronnictwo przeciwne nie podupadało na siłach; to samo da się powiedzieć o wielkiej polityce. Z w ł a s z c z a nowe ustroje, naprzyDZiEŁA NIETZSCHEGO. T.

V.

3

34 kład nowe państwa, bardziej potrzebują w r o g ó w aniżeli przyjaciół: przeciwieństwo napawa je dopiero poczuciem, że są potrzebne, przeciwieństwo dopiero potrzebnemi je c z y n i . . . Nie inaczej zachowujemy się względem »wewnętrznego w r o g a « : i tu przeduchowiliśmy także naszą wrogość, i tu także pojęliśmy jej w a r t o ś ć . Jest się t w ó r c z y m jeno z a cenę mnóstwa przeciwieństw, zachowuje się s w ą m ł o d o ś ć jeno pod tym warunkiem, że dusza nie ulega i spokoju nie łaknie . . . Nic tak bardzo nie stało się nam obcem, jak upragniony ongi »spokój duszy«, cel życzeń c h r z e ś c i a ń s k i c h ; nic nam nie jest mniej poźądanem od krowiego morału, od opasłej szczęśliwości spokojnego sumienia. Zrzekając się walki, zrzekamy się w i e l k i e g o ż y c i a . . . W wielu razach jest co prawda »spokój duszy« jeno nieporozumieniem, — czemś i n n e m , co rzetelniej jeno n a z w a ć się nie umie. Oto kilka przykładów bez ogródek i uprzedzeń. »Spokój duszy« może być naprzykład łagodnem promieniowaniem bujnej animalności w sferę moralną (lub religijną). Albo początkiem znużenia, pierwszym cie­ niem, padającym od wieczora, od wszelkiego rodzaju wieczora. Albo oznaką odwilży, nadlegania w i c h r ó w od południa. Albo mimowiedną wdzięcznością za po myślne trawienie (zwaną niekiedy »miłością ludzi«). Albo uspokojeniem się człowieka powracającego do zdrowia, dla którego wszystkie r z e c z y nabierają nowego smaku i który czeka . . . Albo stanem, następu­ j ą c y m po zupełnem zaspokojeniu przemożnej w nas namiętności, błogiem poczuciem niezwykłej sytości. Albo uwiądem starczym naszej woli, naszych pożądań, naszych występków. Albo lenistwem, podmówionem przez próżność, by ustroiło się moralnie. Albo

35 przejawem pewności, straszliwej chociażby pewności, po długiem napięciu i udręczeniu niepewnością. Albo wyrazem dojrzałości i mistrzowstwa w czynieniu, tworzeniu, działaniu, chceniu, spokojnem odetchnieniem, o s i ą g n i ę t ą »wolnością w o l i « . . . Z m i e r z c h b o ż y s z c z : kto w i e ? może także jeno rodzaj »spokoju duszy« . . .

4. — Ujmuję pewne prawidło w formułę. Wszelki naturalizm w morale, to znaczy, wszelki z d r o w y morał podlega instynktowi życiowemu, — określony kanon »powinien« i »nie powinien« wypełnia każde przykazanie życia, usuwa z drogi ż y c i a każdą przeszkodę i w r o g ą zaporę. N i e z g o d n y z p r z y r o d ą morał, to znaczy, prawie każdy morał, który dotychczas głoszono, czczono, którego nauczano, z w r a c a się natomiast wprost p r z e c i w instynktom życiowym, — jest bądź to skrytem, bądź też głośnem i bezczelnem p o t ę p i e n i e m tychże instynktów. Powiadając »Bóg patrzy w serce«, przeczy najgłębszym i najgórniejszym pożądaniom ż y c i o w y m i obwol y w a B o g a w r o g i e m ż y c i a . . . Święty, którego B ó g upodobał sobie, jest idealnym rzezańcem . . . Gdzie się z a c z y n a »królestwo b o ź e « , tam koniec życia. . .

37

36

5. Jeżeli się pojęło zbrodniczość takiego rokoszu przeciwko ż y c i u , uświęconego niemal w morale chrześciańskim, to się pojęło tem samem, na szczęście, także coś innego: bezużyteczność, pozorność, niedorzeczność, k ł a m l i w o ś ć takiego rokoszu. Potępienie życia przez żyjącego jest ostatecznie jeno przejawem określonego sposobu ż y c i a : pytania, c z y to potępienie jest słuszne lub niesłuszne, nie poruszono tem wcale. By módz wogóle podjąć zagadnienie w a r t o ś c i życia, trzebaby stać p o z a życiem, a znać je przytem tak dobrze, jak ktoś, jak wielu, jak w s z y s c y , którzy je przeżyli: dość powodów, aby zrozumieć, że problemat ten niedostępnym jest dla nas problematem. Mówiąc o wartościach, mówimy pod w p ł y w e m natchnienia, pod w p ł y w e m optyki życ i o w e j : życie samo zmusza nas oznaczać wartości, życie samo ocenia przez nas, gdy oznaczamy w a r t o ś c i . . . Z tego wynika, i ż także owo w y n a t u r z e n i e m o r a ł u , pojmujące B o g a jako antytezę i potępienie życia, jest jeno oceną wartości życia — j a k i e g o ż y c i a ? j a k i e g o rodzaju ż y c i a ? — L e c z dałem już odpowiedź: zanikającego, wyczerpanego, znużonego, skazanego życia. Morał, jak go dotychczas pojmowano — jak sformułował go naostatek Schopenhauer, określając jako »zaprzeczenie woli życia« — jest w istocie i n s t y n k t e m d e k a d ę n c y i , który czyni z e siebie imperatyw: powiada o n : » z g i ń ! « — jest sądem s k a z a ń c a . . .

6. R o z w a ż m y j e s z c z e na zakończenie, jaką wogóle naiwnością jest u t r z y m y w a ć : »człowiek p o w i n i e n być takim lub owakim!« Rzeczywistość okazuje nam z a c h w y c a j ą c e bogactwo typów, nadmiar rozrzutnej gry form i igraszki zmian: a lada pokątny moralista oświadcza na t o : »nie! człowiek powinien być i n n y m ! « . . . Ba, wie nawet, j a k i m być powinien, maluje siebie i powiada »ecce homo!« . . . Aliści moralista, nawet gdy z w r a c a się tylko do jednostki, powiadając j e j : »powinieneś być takim lub o w a k i m ! « nie przestaje się ośmieszać. Jednostka jest cząstką fatum, przed sobą i za sobą, jednem prawidłem więcej, jedną koniecznością więcej dla wszystkiego, co nastaje i będzie. R z e c do niej »zmień się«, z n a c z y to żądać, by zmieniło się wszystko, nawet wstecz . . . Byli też istotnie konsekwentni moraliści, którzy chcieli, by człowiek był innym, mianowicie cnotliwym, by staw a ł się na ich podobieństwo — śledziennikiem : dlatego p r z e c z y l i światu! Nie byle jakie szaleństwo! Niebywale skromna n i e s k r o m n o ś ć ! . . . Morał, o ile pot ę p i a sam z siebie, n i e zaś z przyczyn, względów, powodów życiowych, jest specyficznym błędem, nad którym można się litować, i d y o s y n k r a z y ą z w yr o d n i a l c ó w , która niewymownie wiele szkód wyrządziła ! .. . My inni, my immoraliści, rozwarliśmy odwrotnie na ściężaj serce dla wszelakiego rozumienia, pojmowania, p r z y ś w i a d c z a n i a . Nie przec z y m y łatwo, u w a ż a m y z a chlubę naszą p o t w i e r d z a ć . Coraz szerzej otwierały się nam o c z y na owo włodarstwo, które tego nawet potrzebuje, to nawet

38 z u ż y t k o w a ć umie, co odrzuca świątobliwy nierozum księży, c h o r y rozum księży, n a owo włodarstwo w zasadzie życia, które nawet z obmierzłej species śledziennika, duchownego, cnotliwca korzyść odnosi, — j a k ą ? — L e c z na to my sami, my immoraliści jesteśmy o d p o w i e d z i ą . . .

CZTERY WIELKIE BŁĘDY.

1.

Błąd pomieszania przyczyny ze skutk i e m . — Niemasz szkodliwszego błędu o d p o m i e s z a n i a p r z y c z y n y z e s k u t k i e m : uważam g o za w ł a ś c i w e skażenie rozumu. Mimo to należy błąd ten do najdawniejszych i najnowszych nawyknień ludzkości: uświęcił się śród nas nawet, nosi miana »religii«, »morału«. Zawiera go k a ż d e zdanie, formułujące morał i religię; kapłani i p r a w o d a w c y moralni są sprawcami tego skażenia rozumu. — P r z y toczę przykład. W s z y s c y znamy książkę słynnego Cornara, wedle której skąpe odżywianie się ma być receptą na długie, szczęśliwe, a także cnotliwe życie. Niewiele książek miało tylu czytelników, jeszcze teraz ukazują się rokrocznie w Anglii nowe jej wydania. Nie wątpię, iź rzadko która książka (z wyjątkiem oczywiście Biblii) wyrządziła tyle szkody, s k r ó c i ł a tyle żywotów, co to w dobrej wierze curiosum. P o w ó d : pomieszanie p r z y c z y n y ze skutkiem.

40

41

W ł o c h poczciwina u w a ż a ł dyetę z a p r z y c z y n ę s w e g o długiego ż y c i a : w istocie zaś predyspozycya do długiego życia, niezwyczajna powolność przemiany materyi, niewielki ubytek b y ł y p r z y c z y n ą jego skąpego odżywiania. Nie miał do wyboru jeść mało l u b dużo, wstrzemięźliwość jego n i e była »wolną w o l ą « : chorował, g d y jadł więcej. Kto wszakże nie jest karpiem, ten idzie za głosem nietylko słuszności, lecz i konieczności, odżywiając się d o b r z e . Uczony nowoczesny, narażony na szybkie zużywanie się energii nerwowej, zabiłby się régimém Gomara. Crede experto. —

2. Najogólniejszą formułą, na której zasadza się każda religia i morał, brzmi: »Czyń to i owo, zaniechaj tego i owego — a będziesz s z c z ę ś l i w y ! W przec i w n y m razie . . .« K a ż d y morał, każda religia j e s t tym imperatywem — z w ę go wielkim pierworodnym grzechem rozumu, n i e ś m i e r t e l n y m n i e r o z u m e m . W m y c h ustach przedzierzga się ta formuła na w y w r ó t — p i e r w s z y przykład mojego »odwrócenia wszystkich wartości« : człowiek doskonały, »szczęśliwy«, m u s i p e w n y c h c z y n ó w dokonywać, przed innymi w z d r a g a się zaś instynktownie, wnosi lad, którego jest fizyologicznym przedstawicielem, w swe stosunki do ludzi i rzeczy. Formułując: cnota jego jest w y n i k i e m jego s z c z ę ś c i a . . . Długie życie, liczne potomstwo n i e jest nagrodą cnoty, owszem cnota sama jest o w e m zwolnieniem przemiany mate-

ryi, którego następstwem jest, między innemi, także długie życie, liczne potomstwo, słowem kornaryzm. — Kościół i morał twierdzą: »Występek i zbytek są przyc z y n ą upadku rodów i ludów«. Mój u z d r o w i o n y rozum powiada: upadek jakiegoś ludu, fizyologiczne jego zwyrodnienie pociąga za sobą występek i zbytek (to znaczy, potrzebę coraz to silniejszych i częstszych podniet, znanych każdej wyczerpanej naturze). T e n młodzieniec schnie i blednie przedwcześnie. P r z y jaciele jego utrzymują: winna temu ta lub o w a choroba. Ja zaś powiadam: iż zachorował, iż się chorobie nie oparł, było to następstwem podupadłego życia, dziedzicznego wyczerpania. Czytelnik dzienników twierdzi: to stronnictwo kopie sobie grób takim błędem. Moja w y ż s z a polityka p o w i a d a : stronnictwo, które takie błędy popełnia, już dogorywa — niepewne jest już s w y c h instynktów. K a ż d y błąd w jakiemkolwiek znaczeniu jest następstwem zwyrodnienia instynktów, dysgregacyi woli: jest to niemal definicya l i c h e g o . Wszystko d o b r e jest instynktem — a w i ę c lekkiem, koniecznem, swobodnem. Trud jest zarzutem, bóg różni się typowo od bohatera (w moim j ę z y k u : l e k k i e stopy pierwszy boskości atrybut).

3. B ł ą d fałszywej przyczynowości. — Po wszystkie czasy zdało się rzeczą wiadomą, co to jest p r z y c z y n a : aliści skąd pochodziła nasza wiedza, dokładniej, nasza wiara, iż jest to rzeczą wiadomą? Z dziedziny słynnych »faktów wewnętrznych«, z któ-

42 r y c h faktycznym nie okazał się dotychczas żaden. Wierzyliśmy, iż w akcie woli sami jesteśmy p r z y c z y n ą ; mniemaliśmy, iż przynajmniej w nim udało się nam p o c h w y c i ć przyczynowość n a u c z y n k u . Nie ulegało również wątpliwości, ż e wszystkich antecedencyj jakiegoś c z y n u , p r z y c z y n j e g o należy szukać w świadomości i że można je tam odnaleźć, szukając ich — jako » m o t y w ó w « : toć w przeciwnym razie nie byłby on przedmiotem wolnego wyboru, nie byłoby się odpowiedzialnym za niego. Wreszcie, któżby przeczył, że myśl ma przyczynę? że jaźń jest p r z y c z y n ą m y ś l i ? . . . Z tych trzech »wewnętrznych faktów«, które stanowiły rzekomo rękojmię przyczynowości, pierwszym i najbardziej przekonywającym jest w o l a j a k o p r z y c z y n a ; koncepcya świadomości (»ducha«) jako przyczyny, zaś później koncepcya jaźni (»subjektu«) jako p r z y c z y n y zrodziły się następczo, g d y się utarło, iż przyczynowość z woli jest czemś danem, jest e m p i r y ą . . . Z czasem zmieniły się nasze zapatrywania na lepsze. Dziś w tern wszystkiem niema już dla nas ani słowa prawdy. W »świecie wewnętrznym« pełno mamideł i błędnych ogników: wola jest jednym z nich. W o l a nie wprawia już w ruch niczego, a więc nie tlómaczy też już niczego, — t o w a r z y s z y jeno procesom, może nie być wcale. Innym błędem jest tak z w a n y »motyw«: jeno powierzchowny przejaw świadomości, uboczny moment czynu, który antecedentia jakiegoś czynu raczej zakrywa, niżeli je przedstawia. A cóż dopiero jaźń! Stała się baśnią, fikcyą, igraszką s ł ó w : przestała całkowicie myśleć, czuć i c h c i e ć ! . . . C ó ż z tego wynika? P r z y c z y n duchowych niema w c a l e ! C a ł ą rzekomą empiryę wzięli dyabli! O t o co z tego

43 w y n i k a ! — A my tej »empiryi« nadużywaliśmy sobie; powołując się na nią, s t w o r z y l i ś m y świat jako świat przyczynowy, świat woli, świat duchów. P r a c o w a ł a nad tem najdawniejsza i najdługowieczniejsza psychologia, było to jedynem jej zajęciem: wszelkie zdarzenie było dla niej działaniem, wszelkie działanie następstwem woli, świat stał się dla niej wielością sprawców, za każdem zdarzeniem krył się sprawca (»podmiot«). Człowiek trzy swoje » w e wnętrzne fakty«, to, w co najsilniej w i e r z y ł , wolę, ducha, jaźń, przeniósł ze siebie na zewnątrz, — pojęcie bytu wyłuskał dopiero z pojęcia jaźni, przyjął »rzeczy« jako istniejące na swój obraz, na modłę swego pojęcia jaźni jako przyczyny. Cóż dziwnego, iż odnajdywał później w rzeczach z a w s z e to tylko, c o s a m w n i e w ł o ż y ł ? — R z e c z sama, powtarzam raz jeszcze, pojęcie rzeczy, to tylko refleks wiary w jaźń jako p r z y c z y n ę . . . Nawet ten w a s z atom, moi panowie mechaniści i fizycy, ileż to błędu, ileż to szczątkowej psychologii pozostało jeszcze w atomie w a s z y m ! — Nie mówiąc już o »rzeczy samej w sobie«, o tem horrendum pudendum metafizyków! Mylne pojmowanie ducha jako p r z y c z y n y pomieszane z rzeczywistością! I użyte jako miara rzeczywistości! I nazwane B o g i e m !

4. B ł ą d pr z y c z y n u r o j o n y c h. — Punktem wyjścia marzenie senne: jakiemuś określonemu wrażeniu, wywołanemu naprzykład dalekim wystrzałem

44 działowym, przypisuje się następczo p r z y c z y n ę (nieraz całą powieść, w której marzący jest bohaterem). Wrażenie trwa tymczasem dalej gdyby na sposób odgłosu: czeka niejako, aż popęd p r z y c z y n o w y pozwoli mu wysunąć się na czoło — już nie w roli przypadku, lecz »sensu«. W y s t r z a ł armatni przejawia się w sposób p r z y c z y n o w y , w pozornem odwróceniu czasu. Tego, co późniejsze, umotywowania doznaje się najpierw, często z tysiącem szczegółów, przesuwających się ni to błyskawicą, p o c z e m s t r z a ł . . . Cóż się stało? Wyobrażenia, w y w o ł a n e p e w n y m stanem, wytłómaczyliśmy sobie fałszywie jako p r z y c z y n ę tegoż. — Na j a w i e postępujemy w istocie tak samo. Większość n a s z y c h odczuw a ń ogólnych — wszelkiego rodzaju przeszkoda, ucisk, naprężenie, w y b u c h w działaniu i przeciw-dzialaniu narządów, w szczególności zaś stan nerwu sympatycznego — podnieca nasz popęd p r z y c z y n o w y : chcemy mieć p o w ó d t a k i e g o l u b o w a k i e g o usposobienia — dobrego lub złego usposobienia. Nie wystarcza nam nigdy proste stwierdzenie samego faktu, iż jesteśmy w tem lub innem usposobieniu: dopiero wtedy godzimy się z tym faktem — u ś w i a d a m i a m y g o sobie — , g d y damy m u jakieś umotywowanie. — Wspomnienie, które w takich razach bez naszej wiedzy działać zaczyna, w y w o ł u j e dawniejsze stany podobnego rodzaju oraz skojarzone z nimi interpretacye przyczynowe, — n i e ich przyczynowość. Z a r a z e m wiara, iż wyobrażenia, towar z y s z ą c e procesy świadomościowe b y ł y przyczynami, budzi się także w r a z z wspomnieniem. W ten sposób powstaje p r z y z w y c z a j e n i e d o określonej inter-

45 pretacyi p r z y c z y n , które z b a d a n i u p r z y c z y n y w istocie przeszkadza a nawet je wyklucza.

5. Psychologiczne objaśnienie tego z j a w i s k a . — Sprowadzając coś nieznanego do czeg o ś znanego, doznajemy poczucia ulgi, uspokojenia, zadowolenia, prócz tego poczucia mocy. Z nieznanem ł ą c z y się niebezpieczeństwo, niepokój, troska, — instynkt zmierza przedewszystkiem d o u s u n i ę c i a tych przykrych stanów. Pierwsza zasada: jakiekolwiek objaśnienie lepsze jest od żadnego. Ponieważ w istocie r z e c z y chodzi jeno o chęć pozbycia się przygnębiających wyobrażeń, przeto nie przebiera się nazbyt w środkach do ich usunięcia: pierwsze lepsze w y o brażenie, zapomocą którego nieznane daje się objaśnić jako coś znanego, napawa taką błogością, iż »przyjmujemy j e z a prawdę«. D o w ó d r o z k o s z y (»mocy«) występuje jako kryteryum prawdy. — Popęd p r z y c z y n o w y jest zatem uwarunkowany i wyw o ł a n y uczuciem lęku. Pytanie »dlaczego?« winno, o ile możności, podawać nietyle p r z y c z y n ę dla niej samej, ile raczej pewien r o d z a j p r z y c z y n y — p r z y c z y n ę uspokajającą, uwalniającą, połączoną z uczu­ ciem ulgi. Pierwszem następstwem tej potrzeby jest to, iż jako przyczynę przyjmuje się coś już z n a n e g o , doznanego, w e wspomnieniu zapisanego. W s z y s t k o nowe, niedoznane, obce w y k l u c z a się z rzędu przyczyn. — Jako p r z y c z y n y szuka się zatem nietylko pewnego rodzaju objaśnień, lecz także w y b r a n e g o

46

47

i u p o d o b a n e g o rodzaju objaśnień, mianowicie takich, które najprędzej, najczęściej usuwają uczucie wszystkiego nowego, obcego, niedoznanego, — czyli szuka się n a j z w y k l e j s z y c h objaśnień. — Wynik : pewien sposób podawania p r z y c z y n przeważa coraz bardziej, ogniskuje się w system i występuje wkońcu g ó r u j ą c o , t o znaczy, i n n e p r z y c z y n y i objaśnienia po prostu wyklucza. — Bankier myśli zaraz o »interesie«, chrześcianiń o »grzechu«, dziewczyna o swej miłości.

6. Cała dziedzina morału i religii wchodzi w zakres tego pojęcia przyczyn u r o j o n y c h . — »Objaśnienie« n i e p r z y j e m n y c h odczuwań o g ó l n y c h : Uwarunkowane są one istotami nam wrogiemi (złe d u c h y : przykład najsłynniejszy —. histeryczki pojmowane fałszywie jako czarownice). Uwarunkowane postępkami, których pochwalać nie można (uczucie »grzechu«, »grzeszności« podłożone pod stan fizyologicznego niezadowolenia — ma się z a w s z e powody być ze siebie niezadowolonym). U w a runkowane jako kary, jako odpłata za coś, czego nam czynić, czem nam b y ć nie należało (uogólnił to nieprzyzwoicie Schopenhauer w twierdzeniu, w którem morał okazuje się tern, czem jest w istocie, trucicielem i potwarcą ż y c i a : »kaźdy wielki ból, bądźto cielesny, bądźto duchowy, powiada, na co zasługujemy:

g d y ż nie mógłby on nas nawiedzić, gdybyśmy nań nie zasłużyli«. Welt als Wille und Vorstellung 2, 666). Uwarunkowane wreszcie jako następstwa nierozważnych, źle się kończących postępków (— afekty, zmysły przyjęte jako przyczyna, jako »winne«; dolegliwości fizyologiczne wyłożone przy pomocy i n n y c h dolegliwości jako coś »zasłuźonego«. — »Objaśnienie« p r z y j e m n y c h odczuwań o g ó l n y c h : Uwarunkow a n e są one ufnością w Bogu. Uwarunkowane świadomością dobrych u c z y n k ó w (tak zwane »spokojne sumienie«, stan fizyologiczny, zdumiewająco niekiedy przypominający pomyślne trawienie). Uwarunkowane szczęśliwym wynikiem przedsięwzięć (— naiwna o m y ł k a : szczęśliwy wynik przedsięwzięcia takiemu Pascal'owi lub innemu hypochondrykowi nie daje bynajmniej przyjemnych odczuwań ogólnych). Uwarunkowane wiarą, miłością, nadzieją — cnotami chrześciańskiemi. — W istocie zaś wszystkie te rzekome objaśnienia są stanami n a s t ę p c z y m i i niejako przekładami odczuwań przyjemnych i nieprzyjemnych na fałszywą g w a r ę : człowiek zdolen jest mieć nadzieję, g d y ż zasadnicze jego odczuwania fizyologiczne o d z y s k a ł y znów s w ą moc i b o g a c t w o ; ktoś zaufał w B o g u , g d y ż poczucie pełni i siły napawa go spokojem. — Morał i religia należą całkowicie do p s y c h o l o g i i b ł ę d u : w każdym poszczególnym wypadku następuje pomieszanie p r z y c z y n y ze skutkiem; albo pomieszanie p r a w d y ze skutkiem tego, co się za p r a w d z i w e uznaje; albo pomieszanie stanu świadomości z przyczynowością tegoż stanu. —

48

49

7. B ł ą d w o l n e j w o l i . — Obecnie nie mamy j u ż litości dla pojęcia » wolnej woli«: w i e m y aż nadto dobrze, czem ono jest — najbezecniejszą, jaka istnieje, sztuczką teologów, zmierzającą do tego, by w ich znaczeniu uczynić ludzkość »odpowiedzialną«, to znaczy, o d n i c h z a l e ż n ą . . . Podam t u tylko psychologię wszelkiego pociągania do odpowiedzialności; — W s z ę dzie, gdzie się szuka odpowiedzialności, szukającą b y w a instynktowa chęć s ą d z e n i a i k a r a n i a . Odzierano stawanie się z niewinności, w y w o d z ą c ten lub ów przejaw bytu z woli, z zamiarów, z aktów odpowiedzialności: naukę o woli wynaleziono w istocie w celu kary, t o znaczy gwoli c h ę c i z n a l e z i e n i a k o g o ś w i n n y m . Cała dawna psychologia, psychologia woli daje się wyprowadzić z założenia, iż t w ó r c y jej, kapłani stojący na czele starodawnych ustrojów gminnych, chcieli posieść p r a w o nakładania kar — lub prawo to przyznać Bogu . . . W y o b r a żano sobie człowieka »wolnym«, by go było można sądzić, karać, — b y mógł być w i n n y m : m u s i a n o przyjąć zatem, iż każdy c z y n jest umyślnym, że początek każdego czynu znajduje się w świadomości ( — skutkiem c z e g o n a j g r u n t o w n i e j s z e fałszerstwo in fisychologicis stało się zasadą s a m e j - ż e psychologii . . .) Dziś, kiedy nastał prąd p r z e c i w n y , g d y z w ł a s z c z a my immoraliści dążymy ze wszech sił do tego, by pojęcie winy i pojęcie kary w y r u g o w a ć znów ze świata, by wyplenić je z psychologii, historyi, przyrody, urządzeń i sankcyj społecznych, niemasz w oczach naszych skraj niej szych przeciwników

od teologów, którzy na podstawie pojęcia »moralnego ładu świata« nie przestają kazić niewinności stawania się »karą« i » w i n ą « . Chrześciaństwo jest metafizyką kata . . .

8. C ó ż jedynie może być nauką n a s z ą ? — Iż człowiek nie o t r z y m u j e s w y c h właściwości od nikogo, ani od B o g a , ani od społeczeństwa, ani od swoich rodziców i przodków, ani od s i e b i e sam e g o (— odrzuconego co tylko, niedorzecznego pojęcia »wolności intelligibilnej« nauczał Kant, a może już nawet Plato). N i k t nie jest odpowiedzialny za to, iż wogóle istnieje, że jest taki lub owaki, że się znajduje w danych warunkach, w danem otoczeniu. Fatalności jego istoty niepodobna wyłuskać z fatalności wszystkiego tego, co było i co będzie. N i e jest on wynikiem jakowegoś zamiaru, jakiejś woli, jakiegoś celu, n i e stanowi przedmiotu doświadczeń, zmierzając y c h do osiągnięcia »ideału człowieka« lub »ideału szczęścia« albo »ideału moralności«, — jest to niedorzecznością, chcieć p o p c h n ą ć s w ą istotę ku jakiemuś celowi. T o m y wynaleźliśmy pojęcie »celu«: w rzeczywistości celu n i e m a . . . Jest się koniecz­ nym, jest się cząstką przeznaczenia, należy się do całości, j e s t się w całości, — niemasz niczego, coby mogło nasz byt sądzić, mierzyć, porównywać, potępiać, g d y ż znaczyłoby to całość sądzić, mierzyć, porównywać, p o t ę p i a ć . . . A n i e m a n i c p o z a c a ł o ś c i ą ! — Iż nie czyni się już odpowiedzialnym DZIEŁA

NIETZSCHEGO. T V .

4

50 nikogo, iż rodzaju bytu do jakiejś causa prima sprowadzać nie można, iż świat nie jest jednością ani jako sensoryum, ani jako »duch«, t o d o p i e r o j e s t w i e l k i e m w y s w o b o d z e n i e m , — przez t o d o piero odzyskuje stawanie się s w ą n i e w i n n o ś ć . . . Pojęcie »bóstwa« było dotychczas wielkim przeciw istnieniu z a r z u t e m . . . P r z e c z y m y bóstwu, przec z y m y odpowiedzialności w bóstwie: p r z e z t o d o piero w y z w a l a m y świat. —

»POPRAWIACZE«

LUDZKOŚCI.

I.

Jak wiadomo, żądam od filozofów, by stali poza dobrem i złem, by sądu moralnego złudzenie mieli p o d sobą. Żądanie to wynika z poglądu, pierwszy raz przeze mnie sformułowanego: i ż z j a w i s k m o r a l n y c h n i e m a w c a l e . Sąd moralny m a t o wspólnego z sądem religijnym, iż wierzy w rzeczywistości nie istniejące. Morał jest tylko w y k ł a d e m p e w n y c h zjawisk, dokładniej zaś mówiąc, w y k ł a d e m f a ł s z y w y m . Sąd moralny, podobnie jak religijny, znajduje się na tym stopniu nieuświadomienia, na którym na­ wet pojęcia tego, co realne, rozróżnienia między realnem a urojonem jeszcze n i e m a : za »prawdę« uchodzą na tym stopniu li tylko rzeczy, które zow i e m y dziś »urojeniami«. Z tego względu sądu moralnego nigdy nie można brać dosłownie: jako taki zawiera on z a w s z e tylko niedorzeczność. Nieocenionym jest atoli jako s e m i o t y k a : wyjawia, obeznanemu przynajmniej, najkosztowniejsze realności kultur

53

52 i tajników wnętrznych, które niedość w i e d z i a ł y , by »rozumieć« siebie. Morał jest tylko m o w ą znaków, tylko symptomatologią: trzeba już wiedzieć, o co chodzi, by odnieść z niego pożytek.

2. Oto pierwszy, nawiasowy jeno przykład. Po wszystkie czasy chciano »poprawiać« ludzi: to przedewszystkiem z w a ł o się morałem. Aliści pod jednakiem słowem kryją się najrozmaitsze tendencye. Zarówno o s w o j e n i e bestyi ludzkiej, jak i h o d o w l ę określonego gatunku człowieczego zwano »poprawą«: dopiero te termini zoologiczne odpowiadają rzeczywistościom, — co prawda, rzeczywistościom, o których t y p o w y »poprawiacz«, kapłan, nic nie wie, — nic wiedzieć n i e c h c e . . . Nazwać oswojenie zwierzęcia »poprawą« jego, w y g l ą d a to dla nas niemal na żart. Kto wie, co się dzieje w menażeryach, ten nie daje wiary, by bestya »poprawić się« tam mogła. Słabnie, nie jest już tak szkodliwą, pod w p ł y w e m przygnębiającego uczucia trwogi, pod w p ł y w e m bólu, ran i głodu staje się bestyą c h o r o b l i w ą . — Nie inaczej ma się z oswojonym, » poprawionym « przez duchownego człowiekiem. W okresie wczesnego średniowiecza, gdy kościół był istotnie przedewszystkiem menażeryą, polowano wszędzie na najpiękniejsze okazy »bestyi jasnowłosej«, — »poprawiano« naprzykład dostojnych Germanów. Aliści jak w y g l ą d a ł potem taki poprawiony, zwabiony do klasztoru Germanin? Jak karykatura człowieka, jak dziwoląg: stawał

się »grzesznikiem«, siedział w klatce, śród straszliw y c h zamknięty pojęć . . . G r y z ł a go troska, choroba, złość do siebie samego ; nienawidził podniet życiow y c h , patrzał podejrzliwie na wszystko, co jeszcze było silne i szczęśliwe. Słowem, »chrześcianin« . . . Mówiąc fizyologicznie: w walce z bestyą, by ją osłabić, n i e m a innego środka, jak uczynić ją chorą. Z n a ł się na tern kościół: p o p s u ł człowieka, osłabił go, — ale chlubił się, że go » poprawił« . . .

3. W e ź m y inny wypadek tak zwanego morału, wypadek h o d o w l i określonej rasy i odmiany. Najwiekopomniejszym przykładem jest morał indyjski, podniesiony jako »prawo Manu» do godności religii. Postawiono tu sobie za zadanie w y h o d o w a ć naraz aż cztery r a s y : kapłańską, rycerską, kupiecką, rolniczą, oraz rasę służebną, sudrów. Snadź nie jesteśmy tu j u ż śród poskramiaczy dzikich zwierząt: sam pomysł takiej hodowli każe przypuszczać stokroć łagodniejszą i rozumniejszą odmianę człowieka. Oddechamy swobodniej, wchodząc z zakażonego, więziennego chrześciańskiego powietrza w ten świat zdrowszy, górniejszy, p r z e s t r z e n n i e j s z y . Jakżeż marnie przedstawia się »Nowy Testament« w porównaniu z księgami Manu, jak trąci niemile! — Jednakże i ten ustrój musiał być s t r a s z l i w y m , — tym razem nie w walce z bestyą, lecz ze s w e m pojęciem sprzecznem, z człowiekiem niehodowanym, człowiekiem - mieszańcem, z paryą. I znów jedynym środ-

55

54 kiem, by stał się słabym, nieszkodliwym, było, uczynić go c h o r y m , — b y ł a to walka z »czernią«. Snadź nic tak nie razi uczuć naszych, jak te w ł a śn i e przepisy indyjskiego morału. Trzeci, naprzykład, edykt o »nieczystych jarzynach« (Avadana Sastra I) postanawia, iż jedynem pożywieniem, dozwolonem paryom, ma b y ć czosnek i cebula, poniew a ż pismo święte zabrania im zboża, o w o c ó w ziarnistych, w o d y i ognia. Tenże sam edykt obwieszcza, że nie wolno im czerpać w o d y z rzek, źródeł i stawów, lecz li tylko z o d p ł y w ó w bagiennych i zagłębień, utworzonych przez stopy zwierzęce. Również nie wolno im m y ć s i ę i prać swej bielizny, g d y ż wodą, którą przyznano im z łaski, winni zaspakajać tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty su drów pomagać kobietom-paryom przy połogu, tudzież w szczególności tym ostatnim, p o m a g a ć s o b i e w z a j e m . . . — Niedługo trzeba było czekać na wyniki takich przepisów sanitarnych: nastały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe, które w y w o ł a ł y znów »prawo noża«, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i wycinanie mniejszych w a r g wstydliwych dzieciom płci żeńskiej. — Manu sam p o w i a d a : »paryowie są owocem cudzołóztwa, kazirodztwa i występku« (— to ostatnie jest k o n i e c z n e m następstwem pojęcia hodowli). »Odzieniem ich niechaj będą łachmany zwleczone z trupów, naczyniami skorupy z garnków, ozdobą stare żelaziwo, służbą bożą modlitwa do z ł y c h duchów; niechaj błąkają się nieustannie z miejsca na miejsce. Nie wolno im pisać od strony lewej ku prawej i przy pisaniu posługiwać się prawicą: użycie tejże oraz pisanie od

ręki lewej ku prawej przysługuje jeno c n o t l i w y m , ludziom r a s o w y m « . —

ludziom

4. Zarządzenia te są nader pouczające: dają nam sposobność zapoznania się z a r y j s k ą humanitarnością, całkiem czystą, całkiem pierwotną, — przekonywamy się, iż pojęcie »czysta krew« twor z y zasadniczą sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy sobie, w k t ó r y m to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść paryów, do tej »humanitarności«, gdzie przetworzyła się w religię, w g e n i u s z . . . Z tego punktu widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszorzędnym; jeszcze więcej Księgi Henoch. — Chrześciaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała i jeno na nim zrozumiała latorośl, stanowi r u c h s k i e r o w a n y p r z e c i w wszelkiemu morałowi hodowli, rasy, przywileju: — jest to religia par excellence a n t y a r y j s k a : chrześciaństwo, t o odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to zwycięstwo w a r tości paryów, to ewangelia głoszona ubogim i poniżonym, to powszechny rokosz wszystkiego zdeptanego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego przeciwko »rasie«, — to wiekuista nienawiść paryów przedzierzgnięta w r e l i g i ę m i ł o ś c i . . .

56

5. Morał h o d o w l i i morał o s w o j e n i a bynajmniej nie ustępują sobie w wyborze środków, zapewniających z w y c i ę s t w o : możemy przyjąć jako najw y ż s z ą zasadę, iż, b y u p r a w i a ć morał, trzeba dążyć bezwzględnie do czegoś w r ę c z przeciwnego. Psychologia »poprawiaczy« ludzkości: oto wielki i zag a d k o w y problemat, który śledziłem najdłużej. Drobny i w istocie niepozorny fakt tak zwanej pia fraus utorował mi najpierw drogę do problematu tego: pia fraus to dziedziczna włość wszystkich filozofów i kapłanów, którzy »poprawiali« ludzkość. Ani Manu, ani Plato, ani Konfucyusz, ani nauczyciele żydowscy i chrześciańscy nie wątpili nigdy o swem p r a w i e d o kłamstwa. T o ć nie wątpili o c a ł k i e m i n n y c h p r a w a c h . . . Formułując to, możnaby rzec: w s z y s t k i e dotychczasowe środki, którymi chciano umoralnić ludzkość, b y ł y zasadniczo n i e m o r a l n e . —

NA

C Z E M Z B Y W A NIEMCOM.

1.

Śród Niemców dzisiejszych niedość jest mieć ducha: trzeba go jeszcze wziąć, p o z w o l i ć nań s o b i e . . . Chyba znam Niemców, chyba wolno mi kilka prawd im powiedzieć. Nowe Niemcy przedstawiają tak wielki zasób odziedziczonej i nabytej dzielności, iż nagromadzonym skarbem sił przez czas jakiś naw e t rozrzutnie szafować można. N i e w y s o k a to kultura, która w r a z z niemi doszła do władzy, tem mniej wykwintny smak, dostojna »piękność« instynktów: lecz bardziej m ę s k i e m i cnotami nie może się pos z c z y c i ć żaden inny kraj europejski. Wiele ufności i poważania dla siebie samych, wiele pewności w obcowaniu, we wzajemności obowiązków, wiele pracowitości, wiele wytrwałości — oraz dziedziczne umiarkowanie, potrzebujące raczej bodźca niż hamulca. Nadmienię także, iż jest się jeszcze posłusznym i że posłuszeństwo nie u p o k a r z a . . . I nikt s w y m przeciwnikiem nie g a r d z i . . .

58

59

Jak z tego widać, pragnę być względem Niemc ó w sprawiedliwym i nie chciałbym sprzeniewierzyć się sobie: — muszę więc podnieść także przeciw nim zarzuty. Zdobycie w ł a d z y okupuje się drogo: władza o g ł u p i a . . . Niemców zwano ongi narodem myślicieli: myślaż oni dziś jeszcze? Niemcy nudzą się obecnie duchem, Niemcy nie ufają już duchowi, wszelką gorącość dla r z e c z y istotnie duchowych pochłania polityka — »Deutschland, Deutschland ilber alles«, obawiam się, że to kres filozofii niemieckiej . . . »Czy są obecnie filozofi w Niemczech? c z y są poeci? c z y są d o b r e książki niemieckie?« słyszę pytania zagranicą. Rumienię się, lecz z rezolutnością, która mnie nie opuszcza nawet w rozpaczliwych chwilach, odpowiadam : »O tak, B i s m a r c k ! « — Miałżebym jeszcze w y z n a ć , jakie książki dziś się c z y t a ? . . . Przeklęty instynkt mierności! —

w inteligencyi niemieckiej! C z y ż podobna, by młodzi ludzie, poświęcający się najbardziej duchowym celom, nie czuli w sobie i n s t y n k t u s a m o z a c h o w a w c z e g o d u c h a , tego najpierwszego duchowości instynktu, — i pili piwo ? . . . Alkoholizm uczonej młodzieży nie podaje snadź jeszcze w wątpliwość jej uczoności — toć można być bez ducha nawet wielkim uczonym —, lecz pod każdym innym w z g l ę dem jest on zagadnieniem. — Gdzieżbo niema tego potulnego zwyrodnienia, jakie piwo wywołuje w duc h u ! W pewnym, osławionym niemal wypadku wytknąłem już raz zwyrodnienie takie — zwyrodnienie pierwszego niemieckiego wolnego ducha, r o z s ą d n e g o D a w i d a Strauss'a, tego twórcy piwiarnianej ewangielii i »nowej wiary« . . . Niedarmoź »uroczej brunetce« poprzysiągł wierszami wierność wierność do śmierci. . .

2.

3.

— Czem m ó g ł b y być duch niemiecki, komuż na ten temat nie snuły się już melancholijne myśli po g ł o w i e ! Aliści lud ten ogłupiał się dobrowolnie, niemal od lat tysiąca: nigdzie nie nadużywano występniej d w ó c h wielkich narkotyków europejskich, alkoholu i chrześciaństwa. Od niedawna dołączył się jeszcze trzeci, który sam jeden zdolen jest zabić wszelką subtelną i śmiałą ruchliwość duc h a : muzyka, ta nasza zakuta, zakuwająca muzyka niemiecka. — Ileż to zgryźliwej ociężałości, bezwładu, zaśniedziałości, szlafrokowatości, ileż to p i w a jest

— Mówiłem o duchu niemieckim: że pospoli cieje, że popada w płytkość. C z y to wszystko? — W istocie zatrważa mnie całkiem co innego: iż niemiecka surowość, niemiecka głębokość, niemiecka w rzeczach duchowych g o r ą c o ś ć coraz bardziej zanika. Zmieniła się nietylko umysłowość, zmienił się i patos. — Napomykałem już o uniwersytetach niemieckich: co za atmosfera panuje tam śród uczonych, co za czcza, niewybredna, oziębła duchowość! Byłoby to głębokiem niezrozumieniem, g d y b y ktoś przytoczył na dowód naukę niemiecką — i razem dowodem, że

61

6o nie zna dzieł m y c h wcale. Od lat siedemnastu w y k a zuję niestrudzenie o d d u c h o w i a j ą c y w p ł y w n a szego obecnego uprawiania wiedzy. T w a r d y helotyzm, na który olbrzymi zakres w i e d z y skazuje obecnie każdą jednostkę, jest g ł ó w n y m powodem, że natury 0 pełniejszym, bogatszym i g ł ę b s z y m podkładzie nie znajdują j u ż odpowiedniego w y c h o w a n i a i wyc h o w a w c ó w . Kulturze naszej nic tak nie szkodzi, jak nadmiar pretensyonalnych zaściankowiczów i ułamkowych humanitarności; nasze uniwersytety są m i m o woli istnemi cieplarniami dla takiego instynktownego karłowacenia ducha. I c a ł a Europa wie już o tem — wielka polityka nie łudzi nikogo . . . Niemcy osławiają się coraz bardziej jako kraina europejskiej p ł a s k o ś c i . — S z u k a m wprost Niemca, z którym potrafiłbym b y ć na swój sposób poważnym, — a gdzież jest taki, z którym mógłbym być w e s o ł y m ! — Z m i e r z c h b o ż y s z c z : ah, któż zdoła zrozumieć dzisiaj, p o jakich p o s ę p n y c h m y ś l a c h szuka w nim filozof odetchnienia! — Najniezrozumialszą jest u nas wesołość . . .

4. Obliczmyż się: nietylko leży jak na dłoni, iż kultura niemiecka podupada, nie brak też dostateczn y c h zjawiska tego powodów. Nikt ostatecznie nie może w y d a w a ć więcej, niźli posiada: stosuje się to do jednostek, stosuje się do narodów. Wydatkowanie sił na stanowisko mocarstwowe, na wielką politykę, gospodarstwo, handel wszechświatowy, parlamenta-

ryzm, sprawy wojskowe, wyczerpywanie s w y c h zasobów rozumu, zapału, woli, samo - przezwyciężenia z t e j strony, musi powodować ubytek z innej strony. Kultura i państwo — nie łudźmy się co do tego — są antagonistami: »państwo kulturalne« jest tylko nowoczesną ideą. Jedno żyje z drugiego, jedno rozwija się ze szkodą drugiego. Wszystkie wielkie epoki kultury są okresami politycznego u p a d k u : co jest wielkiem w znaczeniu kulturalnem, to było niepolitycznem, nawet a n t y p o l i t y c z n e m . . . Goethemu tajało serce wobec zjawiska Napoleon, — krzepło zaś, g d y nastały niemieckie »wojny o niepodległość« . . . T e j samej chwili, g d y Niemcy przedzierzgają się w mocarstwo, nabiera F r a n c y a jako p o t ę g a k u l t u r a l n a odmiennego znaczenia. Już teraz wiele n o w e g o zapału, wiele nowej n a m i ę t n o ś c i ducha przesiedliło się do P a r y ż a ; sprawę pessymizmu naprzykład, kwestyę w a g n e r o w s k ą , wszystkie niemal zagadnienia psychologiczne i artystyczne roztrząsa się tam nieporównanie subtelniej i gruntowniej niźli w Niemczech, — Niemcy są wprost n i e z d o l n i do takiego zapału. — Wyłonienie się »Rzeszy Niemieckiej« oznacza w dziejach kultury europejskiej przedewszystkiem jedno: p r z e s u n i ę c i e ś r o d k a c i ę ż k o ś c i . Wiadomo t o już obecnie w s z ę d z i e : w r z e c z y najważniejszej — a tą jest kultura — Niemcy już nic nie znaczą. Podnoszą się głosy: c z y możecie wskazać bodaj jednego, d o Europy z a l i c z a j ą c e g o s i ę ducha? jakim był w a s z Goethe, w a s z Hegel, w a s z Henryk Heine, w a s z Schopenhauer? — A że niema już ani jednego niemieckiego filozofa, w y w o łuje to zdumienia bez końca. —

62

63 5.

Całemu w y ż s z e m u w y c h o w a n i u niemieckiemu zabrakło rzeczy g ł ó w n e j : c e l u oraz ś r o d k a d o celu. Zapomniano, i ż wychowanie, w y k s z t a ł c e n i e samo jest celem — nie zaś »państwo« — że do celu tego potrzeba w y c h o w a w c ó w — n i e nauczycieli gimnazyalnych i u c z o n y c h u n i w e r s y t e c k i c h . . . Potrzeba w y c h o w a w c ó w , którzy s a m i s ą w y c h o w a n i , górnych, dostojnych duchów, zawsze niezawodnych, w słowie i czynie niezawodnych, dojrzałych, s ł o d k i c h j u ż kultur, — n i e uczonych ciemięgów, którzy »mamczą« dziś młodzież w gimnaz y a c h i uniwersytetach. Z wyjątkiem wyjątków n i e m a w y c h o w a w c ó w , tego n a j p i e r w s z e g o warunku w y c h o w a n i a : s t ą d kultury niemieckiej upadek. — Jednym z tych najrzadszych wyjątków jest mój czcigodny przyjaciel Jakób Burchhard w B a z y l e i : jemu to przedewszystkiem zawdzięcza Bazylea swe przodownictwo kulturalne. — To, co »wyższe szkoły« niemieckie istotnie osiągają, polega na brutalnem okrzesywaniu, by c a ł y bezlik młodych ludzi, z możliwie małą stratą czasu, przygotować, p r z y s t o s o w a ć d o służby państwowej. »Wyższe wychowanie« i b e z l i k — rzeczy to zasadniczo sprzeczne. Wszelkie w y ż s z e w y c h o w a n i e należy się jeno wyjątkom: trzeba być uprzywiliowanym, by do takiego wysokiego przywileju mieć prawo. Wszystkie wielkie, wszystkie piękne rzeczy własnością ogółu nie m o g ą być n i g d y : pulchrum est paucorum hominum. — C o j e s t p r z y c z y n ą podupadania kultury niemieckiej? To, iż »wychowanie w y ż s z e « nie jest już p r z y w i l e j e m — demokratyzm »powszech -

nego«, s p o w s z e d n i a ł e g o »wykształcenia«... Nie zapominajmy przytem, iż ulgi w służbie wojskowej p r z e p e ł n i e n i e szkół w y ż s z y c h , t o znaczy ich upadek, po prostu wywołują. — W Niemczech dzisiej szych nie wolno już nikomu dawać s w y m dzieciom dostojnego w y c h o w a n i a : nasze szkoły »wyższe« urządzone są na modłę najdwuznaczniejszej mierności, w r a z z nauczycielami, planami i celami nauki. A wszędzie panuje nieprzyzwoity pośpiech, jak gdyby b y ł a to rzecz niesłychana, iż młodzieniec w 23 roku życia nie jest jeszcze »gotów«, nie umie jeszcze odpowiedzieć na »najważniejsze pytanie«: j a k i ma zawód? — W y ż s z a odmiana człowieka, za pozwoleniem, nie lubi » z a w o d ó w « właśnie dlatego, iż wie, że jest powołaną . . . Ma czas, znajduje sobie czas, nie myśli w c a l e o tem, by być » g o t o w ą « , — w trzydziestym roku życia jest się w znaczeniu wyższej kultury początkującym, dzieckiem. Nasze przepełnione gimnaz y a , nasi przeciążeni, stępieni nauczyciele gimnazyalni, to skandal: by taki stan rzeczy brać w obronę, jak to uczynili w swoim czasie profesorowie heidelberscy, są snadź p r z y c z y n y , — powodów niema.

6. By nie odstąpić od mej zasady, która p r z y ś w i a d c z a , zaś z zaprzeczeniem i krytyką tylko pośrednio, tylko niedobrowolnie ma do czynienia, stawiam niezwłocznie trzy zadania, dla których potrzeba w y c h o w a w c ó w . Należy się u c z y ć p a t r z e ć , należy się u c z y ć m y ś l e ć , należy się u c z y ć m ó w i ć i pi-

64 s a ć : celem zaś tych trzech rzeczy jest dostojna kultura. — U c z y ć się p a t r z e ć — p r z y z w y c z a j a ć oko do spokoju, do cierpliwości, do dopuszczania zjawisk na bliską odległość; u c z y ć się odkładania sądu, obchodzenia i ogarniania szczegółów ze wszystkich stron. P i e r w s z e m wstępnem przygotowaniem d o duchowości jest: n i e oddziaływać na jakąś podnietę odrazu, lecz instynkty hamujące, poskramiające mieć na usługi. U c z y ć się p a t r z e ć , jak to ja rozumiem, równa się niemal temu, co niefilozoficzny sposób mówienia silną zowie w o l ą : istotną w tem rzeczą jest właśnie n i e »chcieć«, b y ć z d o l n y m d o odroczenia s w y c h rozstrzygnięć. Wszelka bezduszność, wszelkie pospolitactwo polega na niezdolności oparcia się jakiejś p o d n i e c i e : — j e s t s i ę z m u s z o n y m reagować, bodźcowi każdemu ulegać. W wielu razach mus taki jest wprost chorobliwością, upadkiem, objawem wyczerpania, — omal wszystko, co niefilozoficzne prostactwo zwie »występkiem«, jest jeno o w ą fizyologiczną niezdolnością do n i e reagowania. — Pożytek z tej w p r a w y w patrzeniu: u c z ą c s i ę , stajemy się wogóle powolnymi, nieufnymi, opornymi. Wszystko obce, wszelkiego rodzaju n o w o ś ć dopuszczamy najpierw niechętnie do siebie, — cofamy przed niem dłoń. W s z y s t kie dźwierze na ściężaj otwarte, uniżone padanie na twarz przed każdym drobnym faktem, skore zawsze do skoku w p a d a n i e , zagnieżdżanie się w innych r z e c z a c h i innych ludziach, słowem, słynna nowoczesna »przedmiotowość« jest złym smakiem, jest n i e d o s t o j n o ś c i ą par excellence.

65 7. U c z y ć się m y ś l e ć : w szkołach naszych nie ma się już o tem pojęcia. Nawet w uniwersytetach, śród w ł a ś c i w y c h przedstawicieli filozofii, logika jako teorya, jako praktyka, jako r z e m i o s ł o poczyna w y g a s a ć . Dość czytać książki niemieckie : we wspomnieniu nawet nie marzy się o tem, iż myślenie wymaga techniki, planu naukowego, woli mistrzowstwa, — że myślenia trzeba się u c z y ć , jak trzeba się u c z y ć tańca, j a k o pewnego rodzaju tańca . . . Któż śród Niemców zna jeszcze z w ł a s n e g o doświadczenia ów subtelny dreszcz, który od l e k k i c h w rzeczach duc h o w y c h s t ó p przenika we wszystkie mięśnie! — S z t y w n a duchowych gestów ociężałość, niezdarna dłoń w ujęciu — jest to tak bardzo niemieckie, iż zagranicą u w a ż a się wogóle za istotę niemieckiego ducha. P a l c e niemieckie niezdolne są do nuances . .. Iż Niemcy zdołali znieść s w y c h filozofów, zaś przedewszystkiem owego najpokraczniejszego, jaki kiedykolwiek istniał, kalekę pojęciowego, w i e l k i e g o Kanta, daje to nie byle jakie pojęcie o wdzięku niemieckim. — O d d o s t o j n e g o w y c h o w a n i a jest bowiem nieodłączny t a n i e c w każdej formie, możność pląsania nogami, pojęciami, s ł o w a m i : mam-że jeszcze nadmieniać, iż trzeba umieć pląsać także p i ó r e m , — że trzeba u c z y ć się p i s a ć ? — Atoli na tym punkcie stałbym się dla czytelnika całkiem zagadką . . .

DZIEŁA NIETZSCHEGO. T. V.

s

67

2.

NIEWCZESNE DYWAGACYE.

M o i n i e m o ż l i w i . — S e n e k a : czyli toreador cnoty. — R o u s s e a u : czyli powrót do przyrody in impuris naturalibus. — S c h i l l e r : czyli moralny Trompeter von Säckingen. — D a n t e : czyli hyena, t w o r z ą c a w grobach. — K a n t czyli cant jako charakter intelligibilny. -— V i c t o r H u g o : czyli latarnia na morzu bredni. — L i s z t : czyli szkoła biegłości — w pościgu za kobietami. — G e o r g e S a n d : czyli lactea überlas, i n a c z e j : dojna krowa o »pieknym stylu«. — M i c h e l e t : czyli natchnienie, rozbierające się do koszuli. — C a r l y l e : czyli pessymizm jako niestrawiony obiad. — J o h n S t u a r t M i l i : czyli obrażająca jasność. — Les freres de G one ourt: czyli dwaj Ajaksy w walce z Homerem. Muzyka Offenbacha. — Z o l a : czyli »co za rozkosz śmierdzieć ! « —

R e n a n . — Teologia, czyli skażenie rozumu przez »grzech pierworodny« (chrześciaństwo). P r z y kładem Renan, który z niezawodną regularnością chybia, ilekroć na jakieś ogólniejsze t a k lub n i e porwać mu się zdarzy. Chciałby naprzykład, la science i la noblesse połączyć w jedno: lecz la science jest rzeczą demokratyczną, toć leży to jak na dłoni. Z niebyłe jaką ambicyą pragnie reprezentować arystokratyzm ducha: aliści zarazem pada na kolana i nietylko na kolana przed czemś w r ę c z przeciwnem, przed évangile des humbles. . . Na cóż się zdała wolnomyślność, nowoczesność, szyderczość i gibka obrotność, gdy do głębi s w y c h trzewiów pozostało się chrześcianinem, katolikiem, ba, nawet księdzem! Pomysłowość Renan'a polega, podobnie jak u jezuitów i spowiedników, na uwodzeniu; duchowości jego nie brak rozlanego popiego uśmiechu, — jak w s z y s c y duchowni staje się niebezpiecznym dopiero wtedy, gdy kocha. Nikt mu nie dorówna w umiejętności zabójczego u b ó s t w i a n i a . . . T e n duch, r o z s t r a j a j ą c y duch Renan'a, jest jednem przekleństwem więcej dla biednej, chorej, na zanik woli chorej Francyi. —

3. S a i n t e - B e u v e . — Mężczyzna żaden; pełen małostkowej zaciekłości względem wszystkich duchów męskich. Snuje się, subtelny, ciekawy, znudzony, podsłuchujący, — w istocie kobieta, z kobiecą mściwością

69

68 i kobiecą zmysłowością. Jako psycholog jest geniuszem médisancéy; niewyczerpanym w środkach; nikt tak nie umie mieszać pochwały z trucizną. W najwnętrzniejszych instynktach gminny, pokrewny Rousseau'wi ressentiment'em: z a t e m romantyk, — g d y ż pod c a ł y m romantisme chrząka i grucha rousseau'wski instynkt zemsty. Rewolucyonista, lecz trzymany jeszcze strachem jako tako na wodzy. Niewolny wobec wszystkiego tego, co ma siłę (opinia, akademia, dwór, naw e t Port Royal). R o z g o r y c z o n y do wszystkiego wielkiego w rzeczach i ludziach, względem wszystkiego, co w i e r z y w siebie. Poeta i półkobieta o tyle, iż zdolen jest jeszcze odczuwać w wielkości potęgę; skurczony ustawicznie, jak ów słynny robak, g d y ż ustawicznie deptanym się czuje. Jako krytyk, próźen. miary, powściągu i kręgosłupa, o j ę z y k u kosmopolitycznego libertirt-a. dla rzeczy najprzeróżniejszych, acz brak mu nawet odwagi przyznać się do libertinage. Jako historyk, próźen filozofii, próźen m o c y filozoficznego spojrzenia,— dlatego unika sądów w rzeczach najważniejszych, zasłania się »przedmiotowością« gdyby maską. Inaczej zachowuje się względem wszystkich tych rzeczy, co do których subtelny, w y t r a w n y smak najwyższą jest instancyą : tam istotnie ma odwagę być sobą, lubi być sobą, — tam jest m i s t r z e m . — Z niejednego względu praforma Baudelaire'a. —

4. Imitatio Christi należy do tych książek, bez uczucia fizyologicznego wstrętu nie mogę wziąć

których

do r ę k i : dyszy wonią des Ewig - Weiblichen, znośną jedynie dla Francuza lub wagneryanina. . . T e n święty umie tak mówić o miłości, iż zaciekawia nawet paryżanki. - Podobno A . Comte, ó w n a j s p r y t n i e j s z y jezuita, który m a n o w c a m i wiedzy chciał zaprowadzić s w y c h Francuzów do R z y m u , czerpał natchnienie z tej książki. Wierzę : »religia serca« . . .

5. G. E l i o t . — Wyrzekli się chrześciańskiego Boga, więc zdaje im się, iż tern silniej powinni się trzymać chrześciańskiego morału: jest to a n g i e l s k i sposób wnioskowania i nie mamy go za złe moralistkom a la Eliot. W Anglii, by sobie pozwolić na drobne odstępstwo od teologii, trzeba się okryć w zamian straszliwą c h w a ł ą fanatyka moralnego. Na tem polega tam p o k u t a . — Nam przedstawia się to inaczej. Zrywając z wiarą chrześciańską, traci się tem samem p r a w o d o chrześciańskiego morału. Żadną miarą nie jest on zrozumiały sam przez s i ę : na ten punkt trzeba raz w r a z z w r a c a ć uwagę, wbrew angielskim ciemięgom. Chrześciaństwo jest systemem, jest obmyślanym, c a ł k o w i t y m poglądem n a rzeczy. W y trącając zeń pojęcie zasadnicze, wiarę w Boga, obala się tem samem c a ł o ś ć : nie pozostaje nic istotnego. Chrześciaństwo w y c h o d z i z założenia, iż człowiek nie wie, wiedzieć nie m o ż e , co jest dlań dobrem, co zaś ziem: wierzy w B o g a , który sam jeden to wie. Morał chrześciański jest rozkazem, pochodzenie jego jest trans-

71

7o cendentalne; stoi poza wszelką krytyką, poza wszelkiem do krytyki prawem; zawiera jeno prawdę, o ile B ó g jest prawdą, — opiera się w y ł ą c z n i e na wierze w Boga. — Jeżeli A n g l i c y istotnie sądzą, iż wiedzą z siebie samych, »intuicyjnie«, co jest dobrem i złem, jeżeli zatem im się zdaje, iż nie potrzebują już chrześciaństwa jako rękojmi morału, to mniemanie takie jest tylko n a s t ę p s t w e m panowania chrześciańskich ocen wartości oraz przejawem s i ł y i g ł ę b i tegoż p a n o w a n i a : tak iż pochodzenie morału angielskiego uległo zapomnieniu a niezmiernej względności jego prawa do bytu nie odczuwa się już wcale. D l a Anglików morał nie jest jeszcze problematem . . .

6. G e o r g e S a n d . — Czytałem pierwsze lettres d'un voyageur: jak wszystko, co pochodzi od Rousseau'a, nieszczere, robione, nadęte, przesadne. Nie znoszę tego pstrego tapetowego stylu; tak samo gminnego chełpienia się wielkodusznemi uczuciami. Najgorszą jest wszakże kobieca kokieterya z męskością, przy manierach źle w y c h o w a n e g o smarkacza. — Jakże zimną musiała być przytem ta nieznośna artystka! Nakręcała się jak zegarek — i pisała . . . Zimną, jak Hugo, jak Balzac, jak w s z y s c y romantycy, gdy two rzyli! Z jakim-że samo-zachwytem rozkładała się snadź wtedy ta płodna pisząca krowa ! Na podobieństwo jej mistrza, Rousseau'a, było w niej coś w złem znaczeniu niemieckiego, w każdym zaś razie była moż-

l i w ą dopiero w okresie upadku francuskiego smaku! — Jednakże Renan czci j ą . . .

7. M o r a ł d l a p s y c h o l o g ó w . — Nie uprawiać psychologii kolportażowej! Nie robić spostrzeżeń dla spostrzeżeń! W y t w a r z a to f a ł s z y w ą optykę, z e z o w a nie, coś wymuszonego i przesadnego. Doświadczenia z c h ę c i doświadczania wynikłe — nie płużą. W toku zdarzeń ż y c i o w y c h nie n a l e ż y oglądać się na siebie, każde spojrzenie b y w a podówczas »złem spojrzeniem«. Urodzony psycholog wystrzega się instynktownie patrzenia dla patrzenia; to samo da się powiedzieć o urodzonym malarzu. Nie tworzy on nigdy »z natury«, — przesiewanie i wyrażanie »zdarzeń«, »natury«, »doświadczeń życiowych« pozostawia swemu instynktowi, swej camera obscura.. . Dopiero u o g ó l n i e n i a , ostateczne wyniki uświadamia s o b i e : dowolne wykluczanie poszczególnych przejawów jest mu obce. — Cóż się dzieje, gdy postępujemy inaczej ? G d y naprzykład wzorem paryskich romanciers poczniemy uprawiać wielką i małą psychologię kolportażową ? T o ć to gdyby czyhanie na rzeczywistość, toć to nic innego, jak przynoszenie co wieczór do domu garstki o s o b l i w o ś c i . . . A ostatecznie osięga się — nagromadzenie plam, w najlepszym razie mozaikę, w każdym zaś razie coś pododawanego, niespokojnego, hałaśliwego. Do najgorszych w y n i k ó w dochodzą Goncourt'owie: nie potrafią zestawić trzech zdań, któreby nie raziły po prostu oczu, oczu p s y -

72

73

c h o l o g a . — Przyroda, z artystycznego stanowiska, nie jest modelem. G d y ż przesadza, paczy, niedopełnia. Przyroda jest p r z y p a d k i e m . Studyowanie »z natury« zda mi się z ł ą o z n a k ą : jest przejawem uległości, słabości, fatalizmu, — takie padanie na twarz przed petits faits nie przystoi p r a w d z i w e m u artyście. Widzieć to, co j e s t — przypadło w udziale innemu rodzajowi duchów, duchom a n t y a r t y s t y c z n y m , rzeczowym. Należy wiedzieć, k i m się j e s t . . .

U c z u c i a tego udziela się rzeczom, z m u s z a się je, by od nas brały, narzuca się im s w ą przemoc — proces ten zwie się i d e a l i z o w a n i e m . Otrząśnijmy się przytem z pewnego przesądu : idealizowanie nie zasadza się, jak to pospolicie się mniema, na odciąganiu c z y odliczaniu drobiazgów i rzeczy ubocznych. Rozstrzyga t u owszem takie w y o l b r z y m i e n i e rysów głównych, iż wszystko inne przy nich zanika.

8.

9.

D o p s y c h o l o g i i a r t y s t y . — Istnienie sztuki, istnienie wszelkiego odczuwania i tworzenia estetycznego zależy bezwarunkowo od pewnego uprzedniego stanu fizyologicznego: od u p o j e n i a . Trzeba, by upojenie w z m o g ł o wpierw pobudliwość całej m a c h i n y : inaczej o sztuce nie może być mowy. Wszystkie, acz tak rozmaicie uwarunkowane rodzaje upojenia mają tę moc : przedewszystkiem upojenie popędu płciowego, ta najdawniejsza i najpierwotniejsza forma upojenia. Dalej upojenie, towarzyszące wszystkim wielkim żądzom, wszystkim silnym afektom; upojenie godowe, zapaśnicze, zwycięskie; upojenie z u c h w a ł y m p o r y w e m i wszelkim wytężonym ruchem; upojenie okrucieństwem; upojenie zniszczeniem; upojenie, w y w o ł a n e pewnymi w p ł y w a m i meteorologicznymi, naprzykład upojenie wiosenne; lub spowodowane narkotykami; wreszcie upojenie woli, upojenie nagromadzonej i wezbranej woli. — Istota upojenia polega na uczuciu pełni i wzmożonej siły.

W stanie tym ubogaca się wszystko z własnej swej p e ł n i : wezbranem, zwartem, silnem, tryskającem mocą przedstawia się to, czego się pragnie, co się widzi. Człowiek w tym stanie przetwarza rzeczy, by odzwierciadlały jego potęgę, — by doskonałości j e g o stawały się odbiciem. T e n m u s przetwarzania w doskonałość jest — sztuką. Nawet to wszystko, czem sam nie jest, staje się jednakże dlań z niego samego poczętą rozkoszą; w sztuce napawa się człowiek sobą jako doskonałością. — Możnaby wyobrazić sobie stan w r ę c z odmienny, jakowąś nieartystyczność instynktu, — która wszystkie rzeczy uboży, rozcieńcza, wycieńcza. Istotnie, w historyi jest mnóstwo takich antyartystów, takich głodomorów życiowych, którzy z konieczności r z e c z y w siebie biorą, je w y c z e r p y w a ć i u s z c z u p l a ć muszą. T a k b y w a z każdym prawowitym chrześcianinem, z Pascal'em n a p r z y k ł a d : n i e m a s z chrześcianina, któryby był zarazem a r t y s t ą . . . Dzieciństwem byłoby powoływanie się na Rafaela lub któregokol-

74

75

wiek homeopatycznego chrześcianina z dziewiętnastego w i e k u : Rafael przyświadczał słowem i c z y n e m , przeto chrześcianinem nie b y ł . . .

10. Co oznaczają wniesione przeze mnie do estetyki przeciwieństwa a p o l l i ń i s k i i d i on y z y j s k i , oba na określenie różnych rodzajów upojenia? Upojenie apollińskie pobudza przedewszystkiem oko, darząc je m o c ą wizyi. Malarz, plastyk, epik są wizyonerami par excellence. Stan dionyzyjski w y w o ł u j e natomiast podniecenie i wzmożenie całego ustroju uczuciow e g o : iż tryska on naraz wszystkimi swymi środkami w y r a z u i wypotężnia równocześnie zdolność przedstawiania, odtwarzania, transfigurowania, przemieniania oraz wszelkiego rodzaju mimikę i aktorstwo. Istotę stanowi łatwość metamorfozy, niezdolność do ni e oddziaływania (— na podobieństwo niektórych histeryków, którzy także na każde skinienie k a ż d ą przejmują się rolą). D l a człowieka dionyzyjskiego jest niepodobieństwem jakiejkolwiek suggestyi nie zrozumieć, nie przeoczy on żadnego przejawu uczucia, posiada w równie niedościgłym stopniu instynkt rozumienia i odgadywania, jak sztukę oddziaływania na drugich. Przenika w każdą duszę, w każde uczucie : przeistacza się nieustannie. — Muzyka, w dzisiejszem rozumieniu, jest również zbiorowem podnieceniem i wyładowaniem afektów, jednakże jeno szczętem o wiele pełniejszego świata wyrażania uczuć, jeno residuum dionyzyjskiego histryonizmu. By

muzykę jako odrębną sztukę umożliwić, zastanowiono niektóre zmysły, przedewszystkiem zmysł mięśniowy (przynajmniej w z g l ę d n i e : g d y ż w p e w n y m stopniu przymawia wciąż jeszcze wszelki rytm do naszych mięśni): dlatego człowiek nie odtwarza, nie naśladuje już ciałem wszystkich s w y c h wrażeń. Mimo wszystko jest to właściwie normalnym stanem dionyzyjskim, w k a ż d y m zaś razie stanem pierwotnym; muzyka rozwinęła się z niego powoli z uszczerbkiem najbliżej spokrewnionych uzdolnień.

11. Aktor, mimik, tancerz, muzyk, liryk są instynktami zasadniczo sobie pokrewni i w istocie swej jednacy, ale zwolna wyodrębnili się i odszczepili od siebie — nieraz aż do sprzeczności. Liryk z muzykiem, zaś aktor z tancerzem najdłużej dochowali łączności. — A r c h i t e k t nie przedstawia stanu dionyzyjskiego, ni apollińskiego: wielki akt woli, wola, co przenosi góry, upojenie silnej woli jest dlań podnietą do sztuki. Najpotężniejsi ludzie darzyli zawsze architektów natchnieniem; po wszystkie czasy ulegał architekt suggestyi mocy. W budowli winna uwido czniać się duma, tryumf nad ciężkością, wola mocy; architektura jest ni to ujętą w formy w y m o w ą mocy, która bądź to przekonywa, nawet schlebia, bądź też jeno rozkazuje. Najwyższe uczucie pewności i potęgi przejawia się w tem, co w i e l k i s t y l posiada. Moc, która nie potrzebuje już dowodów; która nie dba o to, by się podobać; która ciężko odpowiada;

76

77

która obecności świadków wokół siebie nie czuje; która żywię, nie wiedząc wcale, iż ma przeciwników; która spoczywa w s o b i e fatalistycznie i jest prawidłem śród p r a w i d e ł : o n a to mówi wielkim stylem o sobie. —

12. Czytałem żywot T o m a s z a C a r l y l e ' a , t ę krotochwilę mimo wiedzy i woli, tę heroiczno - moralną dyspeptycznych stanów interpretacyę. — Carlyle, to człowiek wielkich słów i attitudes, retor z p o t r z e b y , targany ustawicznie pożądaniem silnej wiary i poczuciem swej niezdolności do niej ( — w tem t y p o w y romantyk!). Pożądanie silnej wiary n i e jest dowodem silnej wiary, owszem jej przeciwieństwem. K t o j ą p o s i a d a , ten może pozwolić sobie n a piękny zbytek sceptycyzmu : g d y ż jest dość pewien, dość krzepki, dostatecznie ku temu spętany. Carlyle tłumi coś w sobie gromkim fortissimo s w e g o uwielbienia dla ludzi silnej wiary oraz s w ą zaciekłością w z g l ę d e m mniej n a i w n y c h : p o t r z e b a m u zgiełku. Nieustanna namiętna n i e r z e t e l n o ś ć względem siebie — oto jego proprium, dlatego jest i będzie zajmującym. — Co prawda, w Anglii podziwia się go właśnie dla jego rzetelności. . . Jakież to angielskie! Zresztą, g d y się uwzględni, że A n g l i c y są ludem najzupełniejszego cant'u, jest to nietylko zrozumiałem, lecz nawet słusznem. W istocie, jest Carlyle angielskim ateistą, który szuka w tem chluby, by nim n i e być.

13. E m e r s o n . — O wiele światlejszy, biedniejszy, złoźeńszy, wykwintniejszy od Carlyle'a, przedewszystkiem szczęśliwszy . . . Ż y w i się instynktownie tylko ambrozyą, wszystko niestrawne w rzeczach omija. W porównaniu z Carlyle'm, człowiek smaku. — Carlyle, który go bardzo lubił, powiadał jednakże o nim: »niedość daje n a m do gryzienia«: powiedzenie snadź słuszne', ale nie na szkodę Emersona. — Emerson posiada o w ą dobrotliwą i rozumną pogodę, która wszelką surowość rozbraja; nie wie zgoła, jak bardzo jest już stary i jak dalece będzie jeszcze młodym, — mógłby rzec o sobie słowami Lope de V e g i : »yo me sucedo a mi mismo«. D u c h jego znajduje wciąż powody, by b y ć zadowolonym i nawet wdzięcznym; a niekiedy chyli się ku pogodnemu przeświadczeniu o w e g o poczciwca, który tamquam re bene gęsta z miłosnej schadzki powrócił. »Ut desint mres, rzekł z wdzięcznością, tamen est laudanda votuptas«.

14. A n t y - D a r w i n . — Co się t y c z y słynnej »walki o b y t « , to zda mi się ona raczej domniemaną niż udowodnioną. Zdarza się niekiedy, lecz wyjątkowo; całość życia n i e przedstawia obrazu głodu i niedostatku, owszem bogactwo, bujność, nawet niedorzeczne marnotrawstwo, — walkę toczy się zawsze o w ł a d z ę . . . Nie należy Malthus'a u w a ż a ć za przy-

78

79

rodę. — Jeżeli przypuścimy atoli, że w a l k a ta istnieje — i rzeczywiście, zdarza się niekiedy - , to, niestety, wynik jej przedstawia się w r ę c z inaczej, niżeli pragnie szkoła darwinowska, aniżeli w r a z z nią snadź pragnąć b y n a l e ż a ł o : mianowicie niepomyślnie dla silnych, uprzywiliowanych, szczęśliwych wyjątków. Gatunki n i e wzrastają w doskonałości: słabi biorą wciąż górę nad silnymi, — co stąd pochodzi, iż są w wielkiej liczbie, przytem przeważają r o z t r o p n o ś c i ą . . . Darwin zapomniał o duchu (— znamionuje t o Anglika!), s ł a b i m a j ą w i ę c e j d u c h a . . . D u c h dostaje się temu, kto go potrzebuje, — i zanika, g d y potrzebnym już nie jest. Posiadłszy siłę, traci się ducha (— »mniejsza o n i e g o ! — rozumują dzisiejsi Niemcy — p a ń s t w o przecież pozostać nam musi«...) Jak z tego widać, rozumiem przez ducha przezorność, cierpliwość, chytrość, udanie, moc panowania nad sobą, oraz to wszystko, na czem polega mimicry (a należy do niej wielka część tak zwanej cnoty).

15. K a z u i s t y k a p s y c h o l o g ó w . — T e n człowiek jest z n a w c ą ludzi: pocóź ich studyuje? Chciałby mieć z nich małe lub wielkie korzyści, — to polit y k ! . . . Ów drugi jest także z n a w c ą ludzi: a jednak powiadacie, że nie żąda nic dla siebie, że jest »niesamolubny«. Przyjrzyjcież się mu l e p i e j ! A może chciałby jeszcze czegoś g o r s z e g o : może pragnie czuć s w ą wyższość nad ludźmi, módz patrzeć na nich z góry, z pośród nich się wyróżniać! T e n »niesamolub«

g a r d z i ludźmi: zaś ó w pierwszy jest typem humanitarniejszym, a c z zda się przeczyć temu oczywistość. Przynajmniej stawia siebie na równi, z innymi s i ę wdaje. . .

16. Na podstawie mnóstwa faktów, których przyto c z y ć nie pozwala mi skromność, zda mi się p s y c h o l o g i c z n y t a k t Niemców rzeczą nader wątpliwą. Jeden wszakże przykład nastręcza mi doskonałą sposobność, by tezę moją udowodzić : oto nie mogę przebaczyć Niemcom, iż pomylili się co do Kanta oraz jego »Philosophie der Hinterthuren«, jak ją n a z y w a m , — n i e był to bowiem typ intelektualnej rzetelności. — Innem powiedzeniem, którego nie znoszę, jest osławione »i«: Niemcy powiadają »Goethe i Schiller, — ba, obawiam się, c z y nie mówią »Schiller i G o e t h e « . . . Nie p o z n a n o ż się jeszcze na tym Schillerze? — Zdarza się nawet gorsze »i«; toć słyszałem na własne uszy, wprawdzie jeno od profesorów uniwersyteckich, »Schopenhauer i Hartmann« . . .

17. Ludzie szczytnego ducha, o ile są zarazem ludźmi nieustraszonego serca, doznają w życiu naj-

8o

81

boleśniejszych t r a g e d y j : ale właśnie dlatego c z c z ą życie, jako s w e g o najmożniejszego przeciwnika.

znać, udawali obłudę: jak niemal co dziesiąty w naszych czasach człowiek, byli aktorami. —

18. W sprawie »sumienia i n t e l e k t u a l n e g o « . — Zdaniem mojem, nic dziś rzadszem nie jest od szczerej obłudy. Podejrzewam wielce, iż zielsko to nie znosi łagodnego kultury naszej powietrza. Obłuda należy do epoki silnej wiary : w ó w c z a s nie odstępowano swej wiary nawet w takich razach, g d y zachodziła k o n i e c z n o ś ć udawania innej wiary. Obecnie wyrzekamy się jej; lub, co j e s z c z e częściej bywa, mamy w zapasie jeszcze drugą wiarę, — jednakże bez uszczerbku u c z c i w o ś c i naszej. Zaprzec z y ć się nie da, iż możliwą jest teraz większa ilość przekonań, aniżeli dawniej : możliwą, to znaczy dozwoloną, to z n a c z y n i e s z k o d l i w ą . Z tego wynika tolerancya względem siebie samego. — Tolerancya ta pozwala na kilka przekonań, które żyją zgodnie ze sobą i, jak wszystko dzisiejsze, wystrzegają się kompromitacyi. Na czem polega dziś kompromitacya? G d y jest się konsekwentnym. G d y się chadza prostemi drogami. G d y się przynajmniej pięcioznacznym nie jest. G d y jest się szczerym . . . L ę k a m się wielce, iż do niektórych występków człowiek nowoczesny jest po prostu za w y g o d n i c k i : i dlatego w y g a s a j ą one doszczętnie. Wszystko zło, zależne od silnej woli — a snadź niemasz złego bez silnej woli — przeradza się, w naszem mdłem powietrzu, w c n o t ę . . . Nieliczni obłudnicy, których miałem sposobność po-

19. P i ę k n e i b r z y d k i e . — Nic nie jest względniejszem, powiedzmy, bardziej o g r a n i c z o n e m , o d naszego poczucia piękna. Kto chciałby je oddzielić od lubowania się człowieka człowiekiem, ten postradałby niezwłocznie jedjnay punkt oparcia. »Piękno samo w sobie« jest li tylko słowem, nawet nie pojęciem. W pięknie przyjmuje człowiek siebie za miarę doskonałości; w wyjątkowych razach uwielbia w niem siebie. Nie przyświadczać sobie w ten sposób gatunek n i e m o ż e . N a j g ł ę b s z y jego instynkt rozpłenności i samo - z a c h o w a w c z o ś c i promienieje nawet w takich subtelnościach. Człowiek mniema, iż świat przepełniony jest krasą, -— z a p o m i n a jednakże, że sam jest jej przyczyną. On to jedynie darzy go pięknością, ach! jakże ludzką, arcyludzką p i ę k n o ś c i ą . . . W istocie odzwierciedla się człowiek w rzeczach, to wszystko jest dlań pięknem, co obraz jego odbija: sądy o » pięknie« są u niego objawem p r ó ż n o ś c i g a t u n k u . . . Z w ł a s z c z a sceptykowi szepnąć b y mogła nieufność p y t a n i e : przyczyniaż to się do upiększenia świata, iż właśnie człowiekowi wydaje się o n pięknym ? U c z ł o w i e c z y ł g o : t o pewna. Nie mamy w s z a k ż e żadnej, zgoła żadnej rękojmi, iż właśnie człowiek jest wzorem piękna. Kto wie, jak przedstawia się oczom w y ż s z e g o jakiegoś arbitra w rzeczach smaku ? Może zuchwale ? Może nawet DZIEŁA

NIETZSCHEGO.

T.

V

6

82

83

zabawnie? Może nieco a r b i t r a l n i e ? . . . »Oh, boski Dionyzosie, dlaczego targasz mnie za uszy?« w toku jednej z o w y c h słynnych rozmów, prowadzonych na wyspie Naxos, spytała A r y a d n a swego filozoficznego kochanka. »W t w y c h uszach jest coś krotochwilnego dla mnie, Aryadno : czemu nie są jeszcze dłuższe ?«

20. Nic nie jest pięknem, tylko człowiek jest piękny: na tej naiwności polega wszelka estetyka, ona to stanowi p i e r w s z ą jej prawdę. Dodajmyż nie­ zwłocznie jeszcze drugą: nic nie jest brzydkiem okrom człowieka w y r o d n i e j ą c e g o , — a dziedzinie sądu estetycznego w y t y c z y m rubieże. — Z fizyologicznego stanowiska, wszystko brzydkie osłabia i zasępia czło­ wieka. Przypomina mu upadek, niebezpieczeństwo, bezwład; jakoż istotnie traci on przytem na siłach. Oddziaływanie brzydoty da się oznaczyć siłomierzem. W o g ó l e przygnębienie idzie u człowieka w parze z poczuciem zbliżania się czegoś »brzydkiego«. Jego przeświadczenie o własnej mocy, jego wola mocy, jego duma i o d w a g a — wszystko to wzbiera pod w p ł y w e m piękna, opada pod naciskiem brzydoty . . . Z jednego i drugiego w y s n u w a m y j e d n a k i w n i o s e k : założenia jego w nieprzebranej obfitości nagromadziły się w instynkcie. Brzydotę pojmuje się jako zapowiedź i oznakę zwyrodnienia: to, co bodaj z daleka trąci degeneracyą, wywołuje w nas sąd »brzydkie«. Wszelki przejaw wyczerpania, ciężkości, starczości, znużenia, k a ż d y rodzaj niewoli, bezwład

c z y kurczowe drgawki, zaś przedewszystkiem woń, barwa, forma zgnilizny i rozkładu, chociażby na­ w e t rozcieńczone do nikłości symbolu — wszystko to skłania nas do jednakiego odruchu, do orzeczenia wartości »brzydkie«. Przebija w niem n i e n a w i ś ć : i cóż nienawidzi tak człowiek? T o ć to jasne: z a n i k s w e g o t y p u . Nienawiść jego w y p ł y w a z najgłęb­ szego instynktu ludzkiego rodzaju, w nienawiści tej jest lęk, czujność, głębia, przenikliwość, — i niemasz zawziętszej nienawiści. Dzięki jej g ł ę b o k ą jest sztuka . . .

21. S c h o p e n h a u e r . — Schopenhauer, ostatni Nie­ miec, z którym liczyć się trzeba ( — który na podo­ bieństwo Goethego, Hegla i Henryka Heinego b y ł zdarzeniem e u r o p e j s k i e m , nie tylko lokalnem, nie tylko »nacyonalnem«), jest dla psychologa zagad­ nieniem pierwszorzędnem: on to bowiem podjął zło­ śliwie genialny wysiłek, by na szalę nihilistycznego wszechobniźenia wartości ż y c i o w y c h rzucić rzeczy w r ę c z sprzeczne, mianowicie wielkie samo - stwier­ dzenia »woli życiowej«, przejawy szczodrej bujności życia. S z t u k ę , heroizm, geniusz, krasę, górne współ­ czucie, poznanie, wolę prawdy, tragedyę przedstawiał on kolejno jako zjawiska następcze »zaprzeczenia« lub potrzeby zaprzeczenia »woli« — największe fał­ szerstwo psychologiczne, jakie, krom chrześciaństwa, istnieje w historyi. P r z y j r z a w s z y się mu dokładniej, widzi się w nim pod tym względem jeno spadko6*

85

84 bierce poglądu chrześciańskiego : z tą w s z a k ż e róż­ nicą, iż zdobywał się w chrześciańskiem, to znaczy nihilistycznem znaczeniu także n a u z n a n i e wielkich przejawów kulturalnych ludzkości, przez chrześciaństwo o d r z u c a n y c h ( — widział w nich bowiem drogi do »zbawienia«, praformy » zbawienia«, bodźce, w y w o ł u j ą c e potrzebę » zbawienia« . . .)

22. Przytoczę jeden szczegół. Z melancholijnym ża­ rem mówi Schopenhauer o p i ę k n o ś c i , — czemuż ostatecznej? G d y ż zda się mu ona m o s t e m , który wiedzie dalej, lub budzi pragnienie dalszego p o c h o d u . . . Jest dlań chwilowem zbawieniem od »woli« — nęci do wybawienia na w i e k i . . . Z w ł a s z c z a sławi ją jako wybawicielkę od »ogniska wołi«, od żądzy płciowej, — w piękności widzi z a p r z e c z e n i e popędu płcio­ w e g o . . . Święty d z i w a k u ! Ktoś sprzeciwia się tobie, a jest nim przyroda. P o c ó ż wogóle piękno barw, dźwięków, woni, rytmu istnieje w przyrodzie ? i co w y ł a n i a piękno ? — Sprzeciwia się mu na szczę­ ście także pewien filozof. Nie byle jaka powaga, g d y ż boski Plato (— tak zwie go sam Schopenhauer) utrzymuje coś innego : iż wszelka piękność pobudza do płodzenia, iż właśnie na tern proprium działanie jej polega, od przejawów najbardziej znrysłowych do p o r y w ó w najgórniej duchowych . . .

23. Plato idzie dalej. Z niewinnością, do której zdolen Grek tylko, nie »chrześcianin«, powiada, iż nie istniałaby filozofia platońska, gdyby nie było w Ate­ nach tak pięknych młodzieńców: dopiero na ich wi­ dok ogarnia duszę filozofa z a c h w y t miłosny i nie daje jej spokoju, dopóki w tę przepiękną rolę ziarna wszystkich wzniosłych r z e c z y nie wsieje. T a k ż e dzi­ w a c z n y święty! — Nie dowierza się własnym uszom, nawet gdy dowierza się Platonowi. Odgaduje się jed­ nakże, iż w Atenach filozofowano i n a c z e j , przedewszystkiem publicznie. Samotnicze snucie paję­ c z y n y pojęciowej, amor intellectualis alei na modłę Spinozy zgoła greckiemi nie są. Filozofia w znacze­ niu platońskiem dałaby się określić raczej jako współ­ zawodnictwo miłosne, jako rozwinięcie i pogłębienie prastarych zapasów agonalnych i założeń t y c h ź e . . . Cóż wyrosło ostatecznie z tej filozoficznej erotyki platońskiej? N o w a forma artystyczna greckiego agoriu, dyalektyka. — Przypomnę tu jeszcze, w b r e w Scho­ penhauerowi a ku czci Platona, iż caía w y ż s z a kul­ tura i literatura Francyi k l a s y c z n e j rozwinęła się na podłożu pobudek płciowych. Szukając w niej wszędzie galanteryi, współzawodnictwa płciowego, »kobiety«, - nie szuka się napróźno. . .

24. L'art pour l'art. w sztuce jest zawsze

— Walka przeciw celowi walką przeciw moralizującej

87

86 tendencyi w sztuce, przeciwko zależności jej od mo­ rału. L'art pour l'art z n a c z y : »do dyabła z mora­ łem!« —Aliści nawet ta w r o g o ś ć dowodzi jeszcze potęgi przesądu. Wykluczając ze sztuki cele kaznodziejów moralnych i poprawiaczy ludzkości, bynajmniej nie wyprowadzano wniosku, iż sztuka jest wogóle bez­ celową, próżną wszelkiej myśli i zamiaru, słowem l'art pour l'art — że jest wężem, który w ł a s n y swój ogon gryzie. »Lepiej nie mieć celu, aniżeli mieć cel moralny!« woła zapamiętałość. P s y c h o l o g nato­ miast pyta : co czyni wszelka sztuka ? c z y ż nie c h w a l i ? c z y ż nie uświetnia? c z y ż nie wybiera i na j a w nie d o b y w a ? Przez t o w z m a c n i a lub o s ł a ­ b i a jakoweś pojmowanie w a r t o ś c i . . . J e s t - ż e t o jeno czemś ubocznem? przypadkowem? Instynktowi artysty najzupełniej obcem? Albo raczej: nie j e s t - ż e to założeniem m o c y artysty ? . . . Ku czemu zmie­ rza najgłębszy jego instynkt? ku sztuce? C z y też k u treści sztuki, k u ż y c i u ? k u pewnym u p r a g n i e niom ż y c i o w y m ? - Sztuka jest wielkim bodź­ cem ż y c i o w y m : czyliź można pojmować ją jako rzecz, pozbawioną zamiaru i celu, jako l'art pour l'art? — Pozostaje jeszcze jedno p y t a n i e : sztuka odsłania także wiele ohydy, srogości i zagadkowości życiowej, — nie przyczyniaż się tem do zohydzenia życia ? — Istotnie, byli filozofowie, którzy jej to zna­ czenie przypisywali : na »wyjarzmieniu się z woli« polega wedle nauki Schopenhauera ogólne dążenie sztuki, sławił on wielki pożytek tragedyi, g d y ż » skła­ nia do rezygnacyi«. — Aliści — jak już napomkną­ łem — jest to optyka pessymistyczna i »złe spojrze­ nie« — : trzeba się zwrócić do samego artysty. C ó ż w i e ś c i t r a g i c z n y a r t y s t a o s o b i e ? Nie

polegaż stan jego właśnie na nieustraszoności wobec zjawisk straszliwych i z a g a d k o w y c h ? — Już stan ten godzien jest wysokiego pożądania; kto go zna, ten korzy się przed nim z czcią najgłębszą. Wieści go, musi go wieścić, jeżeli jest artystą, geniuszem wiesz­ czym. Dzielność i wolność uczucia w obliczu możnego wroga, wobec wzniosłej niedoli, wobec zagadnienia, pełnego grozy — oto z w y c i ę s k i stan ten, który wybiera, który sławi tragiczny artysta. Wojowniczość dusz naszych święci w obliczu tragedyi swe saturnalie; ten, kto n a w y k ł do cierpienia, kto cierpienia szuka, człowiek h e r o i c z n y wielbi tragedyą swe istnie­ nie, — jemu tylko podaje tragik napój tego najsłod­ szego okrucieństwa.

25. Żyć za pan brat z ludźmi, mieć serce otwarte dla w s z y s t k i c h : oznaka to dobrotliwości, ale tylko dobrotliwości. Serca, zdolne do d o s t o j n e j gościn­ ności, poznaje się po wielu zasłoniętych oknach i za­ mkniętych w r ó t n i a c h : najpiękniejsze ich świetlice stoją pustką. Czemuż t o ? G d y ż czekają gości, z którymi się »za pan brat« n i e żyje . . .

26. Przestajemy się cenić, gdy się zwierzamy. W ł a ­ ściwe nasze doświadczenia ż y c i o w e bynajmniej ga-

88

89

datliwemi nie są. Nawet gdyby chciały, nie mogłyby się zwierzyć. Pochodzi to stąd, iż brak im słów. To, na co znajdujemy słowa, przestało już nas obchodzić. We wszelkiem mówieniu kryje się źdźbło pogardy. Mowa, jak się zdaje, wynaleziona jest na wysłowie­ nie r z e c z y powszednich, miernych, w y s ł o w i ć się da­ jących. P o s p o l i t u j e m s i ę mówieniem. Z mo­ rału dla głuchoniemych i innych filozofów.

2

do niedorzeczności, przebaczamy wszystko. Właśnie dlatego winniśmy się trzymać nieco w karbach; wła­ śnie dlatego należałoby nam w y h o d o w a ć sobie od czasu do czasu jakiś afekcik, jakiś maluchny występek uczuciowy. Przychodzi nam to ciężko; i śmiejem się snadź sami z urządzonego przez siebie widowiska. L e c z cóż poradzić na to! Nie mamy już innego sposobu przezwyciężenia siebie: to nasz asce­ tyzm, to pokuta nasza« . . . Cnotą »nieosobistych« jest -stać się o s o b i s t y m . . .

7-

» Ten portret jest czarodziejsko piękny ! « . . . Kobieta - literatka, niezadowolona, podniecona, c z c z a w sercu i trzewiach, z bolesną ciekawością nadsłu­ chująca wciąż nakazu »azit libri aut liberia, co z głębi jej ustroju odzywa się szeptem : kobieta - literatka, wykształcona o tyle. iź rozumie głos przyrody, nawet gdy ta mówi po łacinie, z drugiej zaś strony próżna i gąskowata w tym stopniu, że nawet w skrytości powiada jeszcze sobie po francusku *je me verrai, je me lirai, je m'extasierai et je dirai: Possible, que j'aie eu tant d' esprit ? « . . .

29. Z p r o m o c y i d o k t o r s k i e j . — »Na czem polega zadanie wszelkiego w y ż s z e g o szkolnictwa?« — Uczynić z człowieka machinę. — »Co jest środ­ kiem do t e g o ? « — Winien się u c z y ć i nudzić. — »Jakże to się o s i ą g a ? « -- Za pomocą pojęcia obo­ wiązku. »Kto jest jego w z o r e m ? « — F i l o l o g : g d y ż uczy k u ć . »Kto jest człowiekiem doskona­ łym?« -- Urzędnik państwowy. — »Która filozofia za­ wiera najwyższą formułę urzędnika państwowego?« K a n t o w s k a : urzędnik jako rzecz sama w sobie usta­ nowiona sędzią nad urzędnikiem jako zjawiskiem. -

28. Mają głos »nieosobiści«. — »Nic nie jest łatwiejszem dla nas, aniżeli być mądrymi, cierpliwymi, w y ż ­ szymi nade wszystko. P ł a w i m y się po prostu w po­ błażliwości i współczuciu, jesteśmy sprawiedliwymi

30. P r a w o d o g ł u p o t y . — Znużony, wolno od­ dychający wyrobnik, który dobrodusznie pozwala rze-

90

91

czom toczyć się s w y m torem: typowa ta postać, spo­ tykana w dzisiejszem stuleciu pracy (i »państwa« —) we wszystkich kręgach społeczeństwa, rości sobie obecnie prawo właśnie do s z t u k i oraz książki, przedewszystkiem zaś do dziennika, — o ileż więcej do pięknej przyrody, W ł o c h . . . Człowiek wieczorny, z »uśpionymi dzikimi popędami«, o których Faust wspomina, potrzebuje w c z a s ó w letnich, kąpieli mor­ skich, lodowców, Bayreuthu . . . W takich epo­ kach m a sztuka prawo d o z u p e ł n e g o s z a l e ń ­ s t w a , — ni to rodzaj wypoczynku dla ducha, do­ wcipu i umysłu. Rozumiał to Wagner. C z y s t e s z a l e ń s t w o uzdrawia . . .

31. Jeszcze jedno z a g a d n i e n i e hygieny.— Środki, którymi Juliusz Cezar bronił się przeciw chorowitości i bólom g ł o w y : ogromne marsze, najprost­ szy sposób życia, ciągły pobyt na wolnem powietrzu, nieustanne trudy — oto, w ogólnym zarysie, wska­ zania ochronne i zapobiegawcze przeciwko krańco­ w e j wątłości owej delikatnej i pod najwyższem par­ ciem pracującej machiny, która zwie się geniuszem. —

widząc to najdzielniejsze, najprzebieglejsze, najwytrwalsze zwierzę, gdy się błąka bodaj w labiryntach niedoli, niema dlań słów p o d z i w u ! Jeszcze go za­ chęca . . . Ale filozof gardzi człowiekiem pożądającym tudzież »pożądanym* — gardzi wogóle wszystkiemi pragnieniami, wszystkimi i d e a ł a m i człowieka. G d y b y filozof mógł być nihilistą, to stałby się nim, g d y ż widzi nicość poza wszystkimi ideałami człowieczymi. Lub nawet nie nicość, — lecz tylko nikczemność, niedo­ rzeczność, chorobliwość, tchórzostwo, znużenie, wsze­ lakie męty z w y p i t e g o puharu ż y c i a . . . S k ą d - ż e to pochodzi, iż człowiek, który jako rzeczywistość budzi poszanowanie, przestaje zasługiwać na cześć, o ile pragnie? C z y ż pokutuje za to, iż tak dzielnym jest jako rzeczywistość? C z y s w ą działalność, wytę­ żenie myśli i woli we wszelkiej działalności, musi w y r ó w n a ć odpoczynkiem w urojeniu i niedorzecz­ ności? — Dzieje jego upragnień stanowiły dotych­ c z a s partie honteuse ludzkości: nie zagłębiajmyż się w niej za długo! Człowieka usprawiedliwia i zaw­ sze usprawiedliwiać będzie — jego rzeczywistość. O ileż więcej wart człowiek rzeczywisty od jakiego­ kolwiek człowieka tylko upragnionego, wymarzonego, wypoconego, w y k ł a m a n e g o ? od jakiegokolwiek czło­ wieka i d e a l n e g o ? . . . A tylko człowiek idealny nie godzi się ze smakiem filozofa.

32. M ó w i i m m o r a l i s t a . — Nic tak b a r d z o nie razi smaku filozofa, jak człowiek m i o t a n y ż y ­ c z e n i a m i . . . W i d z ą c człowieka jeno przy pracy,

33. N a t u r a l n a w a r t o ś ć e g o i z m u . — Samolubstwo warte jest tyle, ile fizyologicznie wart jest

92

93

ten, kto je posiada: może mieć wartość bardzo wielką, może b y ć rzeczą niską i nikczemną. Na każdą jed­ nostkę trzeba się zapatrywać z tego względu, c z y przedstawia ona linię wstępującą, c z y też linię opa­ dającą życia. R o z w i ą z a w s z y to zagadnienie, ma się zarazem wskazówkę co do wartości jej samolubstwa. Jeżeli jednostka ta przedstawia linię wstępującą, to wartość jej jest istotnie nadzwyczajna, — i gwol wszechżyciu, które w r a z z nią zdąża o krok d a l e j , wolno jej troskę o siebie, o stworzenie sobie optimum warunków posunąć do ostateczności. G d y ż jednostka, »osobnik«, jak go pojmował dotychczas lud i filozof, jest b ł ę d e m : sam przez się jest niczem, nie jest ato­ mem, nie jest »ogniwem w łańcuchu«, c z y też jeno puścizną pokoleń minionych, — lecz, i to włącznie ze samym sobą, jest całą jedną linią człowieka . . . Jeżeli zaś przedstawia zanik, upadek, chroniczne zwy­ rodnienie, chorobliwe wyczerpanie ( — choroby są naogół przejawami następczymi upadku, n i e z a ś przyczynami tegoż), to wartość jego jest nader mała, i prosta słuszność w y m a g a , by osobnikom doskonal­ s z y m z a b i e r a ł możliwie najmniej. T o ć jest jeno ich pasorzytem . . .

34. C h r z e ś c i a n i n i a n a r c h i s t a . — Anar­ chista, występujący w roli rzecznika p o d u p a d a ­ j ą c y c h kręgów społecznych, domagając się z e szlachetnem oburzeniem »praw«, »sprawiedliwości«, »równouprawnienia«, ulega jeno parciu swej niekul-

turalności, w której żadną miarą pomieścić się nie może, d l a c z e g o on właściwie cierpi, oraz że na n i c z e m mu nie zbywa, krom życia . . . Powoduje nim silny popęd p r z y c z y n o w y : ktoś musi być winien temu, że go uciska niedola . . . Przytem samo »szla­ chetne oburzenie« jest już dlań ulgą, w s z y s c y bie­ dacy lubią kląć -- g d y ż upaja to potrosze uczuciem mocy. Nawet skarga, nawet rozczulanie się własnym losem może stać się powabem, dla którego człowiek godzi się z ż y c i e m : każda skarga zawiera subtelniejszą domieszkę z e m s t y , swe nieszczęście, niekiedy nawet s w ą nikczemność wypomina się innym gdyby niesprawiedliwość, gdyby n i e d o z w o l o n e upośle­ dzenie. »Ponieważ ja jestem canaille, więc i ty nią być powinieneś«: na tej podstawie logicznej w s z c z y n a się rewolucyę. -- Uskarżanie się w żadnym razie nic nie jest w a r t e : g d y ż wynika ze słabości. C z y s w ą niedolę przypisuje się innym, c z y też s o b i e sa­ m e m u — jak to w pierwszym wypadku czyni socyalista, w drugim zaś, naprzykład chrześcianin - , nie stanowi to bynajmniej właściwej różnicy. Wspól­ ność, dodajmy i n i e s z l a c h e t n o ś ć zasadza się na tem, iż ktoś miał z a w i n i ć ich cierpieniu — słowem, cierpiący leczy się z cierpienia miodem zem­ sty. Przedmiotem tej potrzeby zemsty jako potrzeby r o z k o s z y s ą przyczyny okolicznościowe: cierpiący wszędzie znajduje przyczyny, by w y w r z e ć s w ą ma­ łostkową zemstę, — jeżeli, jak już wspomniano, jest chrześcianinem, to znajduje ją w s o b i e . . . Chrze­ ścianin i anarchista — obaj są decadents. — Ale też gdy chrześcianin »świat« potępia, spotwarza, oczer­ nia, to daje się powodować temu samemu instyn­ ktowi, dla którego robotnik socyalistyczny potępia,

95

94 spotwarza, oczernia s p o ł e c z e ń s t w o : nawet »sąd ostateczny« — ta rewolucya, oczekiwana także przez robotnika socyalistycznego, jeno nieco odsunięta w przyszłość — jest słodką zapowiedzią z e m s t y . . . Nawet »źycie przyszłe« — i pocóż jest ż y c i e przy­ szłe, jak nie poto, by oczernić doczesne ? . . .

35. K r y t y k a morału dekadenckiego. — Morał »altruistyczny«, morał, powodujący z a n i k egoizmu —, ze wszystkich względów jest z ł ą oznaką. Stosuje się to do jednostek, przedewszystkiem zaś do narodów. Gdzie niema egoizmu, tam z b y w a na tem, co najprzedniejsze. Instynktowe wybieranie rzeczy s z k o d l i w y c h , uleganie p o n ę t o m pobudek »bezinteresownych« stanowi niemal formułę dekadencyi. »Nie szukać korzyści dla s i e b i e « — jest to tylko moralny liść figowy dla całkiem innego, mianowicie fizyologicznego p r z e j a w u : »nie módz już jej z n a l e ś ć « . . . Rozprzężenie instynktów! — Człowiek gubi się, stając się altruistą. — Miast wyznać naiwnie »nic już wart nie j e s t e m « , kłamie morał przez usta decadenfa.: »wszystko nic nie warte, — ż y c i e nic nie warte« . . . Sąd taki przedstawia ostatecznie wiel­ kie niebezpieczeństwo, g d y ż z a k a ż a , — na całem przegniłem podłożu społecznem rozplenia się rychło w podzwrotnikową roślinność pojęciową, bądź to jako religia (chrześciaństwo), bądź też jako filozofia (schopenhaueryanizm). To ze zgnilizny poczęte, jadowite

zielsko zatruwa w p e w n y c h okolicznościach na długo, nawet n a całe tysiąclecia, w y z i e w a m i swymi ż y c i e . . .

36. M o r a ł d l a l e k a r z y . - Chory jest pasorzytem społeczeństwa. W p e w n y c h warunkach ż y ć dłu­ żej wprost nie wypada. Wegetowanie z dnia na dzień w tchórzliwej zależności od lekarzy i zabiegów, g d y już się postradało sens ż y c i a , p r a w o do życia, winnoby budzić głęboką pogardę w społeczeństwie. Z a ś lekarzom należałoby być pogardy tej pośredni­ kami, — nie recepty, lecz codziennie nowa dawka w s t r ę t u do swego pacyenta . . . Trzeba stworzyć nową odpowiedzialność, odpowiedzialność lekarską, któraby zobowiązywała w takich razach, gdy najwyż­ sza zasada życia, w s t ę p u j ą c e g o życia, w y m a g a najbezwzględniejszego zdławienia i usunięcia w yr o d n i e j ą c e g o życia — naprzykład, gdy chodzi o prawo do płodzenia, o prawo do przyjścia na świat, o prawo do ż y c i a . . . Trzeba umrzeć dumnie, skoro ż y ć dumnie dłużej już nie można. Śmierć dobro­ wolna, śmierć we właściwej chwili, ze zupełną przyto­ mnością i pogodą, w otoczeniu dzieci i świadków: śmierć taka, by rzeczywiste pożegnanie było jeszcze moż­ liwe, b y ten, kto się żegna, b y ł j e s z c z e o b e c n y , tudzież istotne obliczenie tego, c z e g o się chciało i co się osiągnęło, z e s u m o w a n i e życia — oto przeci­ wieństwo do nędznej i okropnej komedyi, którą przy łożu konającego odgrywało chrześciaństwo. Nie zapominajmyź mu, iż słabości umierającego naduży-

96 w a ł o gwoli pogwałceniu sumienia, iż nawet na pod­ stawie rodzaju śmierci w y d a w a ł o sądy o człowieku i przeszłości! — W y r ó b m y sobie, w z g a r d z i w s z y wszystkiemi tchórzliwościami przesądu, przedewszystkiem należyty, to znaczy, fizyologiczny pogląd na tak z w a n ą śmierć n a t u r a l n ą , która ostatecznie jest także »nienaturalną«, czyli samobójstwem. Nikt nie umiera z cudzej winy, lecz z a w s z e z własnej. Jeno że jest to śmierć najnikczemniejsza, śmierć niewól na, śmierć w n i e w ł a ś c i w e j chwili, śmierć tchórzliwa. Na­ leżałoby, z miłości d o ż y c i a — , pragnąć innej śmierci, wolnej, świadomej, przewidzianej, od przy­ padku nie zależnej . . . Naostatek rada dla panów pessymistów i innych décadents. Nie leży w naszej mocy nie przyjść na świat : lecz możemy błąd ten — g d y ż niekiedy jest to błędem — naprawić. Kto się u s u w a, ten postępuje nader chwalebnie : zasługuje tem nie­ mal, by ż y ć . . . Społeczeństwo, co mówię ! ż y c i e samo odnosi z tego większą korzyść, aniżeli z jakie­ gokolwiek »żywota«, oddanego zaparciu się, anemii i innym cnotom —, uwolniło się od s w e g o widoku innych, uwolniło się życie od jednego z a r z u t u . . . Pessymizmu, pur, vert, d o w o d z i s i ę d o p i e r o samo-unicestwieniem panów pessymistów : trzeba w swej logice postąpić o krok dalej, nie przeczyć życiu tylko »wołą i wyobrażeniem«, jak to czynił Schopenhauer — , lecz przedewszystkiem p o d n i e ś ć przeczenie przeciw Schopenhauerowi. . . Nawiasem, pessymizm, a c z tak zaraźliwy, nie w z m a g a jednakże naogół chorobliwości jakiejś epoki, jakiegoś pokolenia : jest ich wyrazem. Zapada się nań, jak się zapada na cholerę : trzeba b y ć już wątłym, do niego skłonnym : pessymizm sam nie stworzy ani jednego

97 décadent'a

więcej.

P r z y p o m i n a m w y n i k i b a d a ń sta­

t y s t y c z n y c h , i ź lata, w k t ó r y c h s r o ż y s i ę c h o l e r a , b y ­ najmniej się nie r ó ż n i ą

o d lat i n n y c h o g ó l n ą i l o ś c i ą

zgonów.

37. C z y w z r o s ł a m o r a l n o ś ć nasza. — Przeciwko mojemu pojęciu »poza dobrem i zlem« podniosła się, jak to było do przewidzenia, c a ł a d z i ­ k o ś ć moralnego ogłupienia, które, jak wiadomo, uchodzi w Niemczech za moralność s a m ą : niejedno dałoby się o tem powiedzieć. Przedewszystkiem po­ lecono mi się zastanowić nad »niezaprzeczoną w y ż s z o ­ ścią« naszych czasów w dziedzinie sądów etycznych, nad naszym istotnym n a tem polu p o s t ę p e m : nie godzi się takiego Cezara Borgii wynosić nad n a s , przedstawiać go jako »człowieka w y ż s z e g o « , jako jakiegoś n a d c z ł o w i e k a , jak t o u c z y n i ł e m . . . Redaktor szwajcarskiego » B u n d ' u « posunął się tak daleko, iż, nie tając uznania dla takiej odwagi, »pojął« treść mego dzieła w ten sposób, jakobym w z y ­ w a ł niem do zerwania ze wszystkiemi przyzwoitemi uczuciami. Bardzo dziękuję! — W odpowiedzi pozwa­ lam sobie poruszyć pytanie, c z y i s t o t n i e s t a l i ś m y s i ę m o r a l n i e j s z y m i . Przeświadczenie ogólne, i ź tak jest istotnie, dowodzi właśnie czegoś i n n e g o . . . My ludzie nowocześni, bardzo wątli, bardzo delikatni, mający na zawołanie setki względów, w y o b r a ż a m y sobie rzeczywiście, jakoby to nikłe nasze uczłowie­ czenie, ta w y u c z o n a jednomyślność w oszczędzaDZIEŁA N I E T Z S H E l O . T. V.

7

98 niu, spieszeniu z pomocą, wzajemnej ufności była p o z y t y w n y m postępem, jakobyśmy stali pod tym względem nieporównanie w y ż e j od ludzi z epoki Od­ rodzenia. Ale tak mniema każda epoka, mniemać tak m u s i . To pewna, iż nie zdołalibyśmy się przenieść, nawet myślą, w c z a s y Renesansu : takiej rzeczywi­ stości nie zniosłyby nasze nerwy, nie mówiąc już o mięśniach. Ta niezdolność nie dowodzi atoli po­ stępu, lecz jeno odmiennego, późniejszego, wątlejszego, delikatniejszego, wrażliwszego ustroju, który z konieczności w y t w a r z a b o g a t s z y w e w z g l ę d y morał. Gdybyśmy mogli pozbyć się naszej delika­ tności i przejrzałości, fizyologicznej naszej starczości, to i morał nasz »uczłowieczenia« postradałby zara­ zem c a ł ą swą wartość — morał sam w sobie nic wart nie jest — : a nawet budziłby w nas lekcewa­ żenie. Z drugiej zaś strony nie ulega wątpliwości, iż nasza grubo w bawełnę spowita humanitarność, przezornie wszelkich kamieni unikająca, stanowiłaby nad w y r a z ucieszne widowisko dla rówieśników Ce­ zara Borgii. W istocie, jesteśmy mimowolnie arcykomiczni, g d y chodzi o nasze nowoczesne »cnoty«. . . Zanik wrogich i podejrzanych instynktów — a na tern pono polega nasz »postęp« — przedstawia tylko jedno z następstw ogólnego zaniku ż y w o t n o ś c i : w y m a g a to stokrotnie większego trudu i przezorności, by tak zależnemu i opóźnionemu podołać istnieniu. Zatem w s z y s c y pomagają sobie wzajemnie, każdy jest do pewnego stopnia chorym i dozorcą chorych. Z czasem nadaje się temu miano »cnoty« — : śród ludzi, którzy żyli jeszcze innem życiem, pełniejszem, rozrzutniejszem, rozlewniejszem, nazwanoby ją snadź »tchórzostwem«, »nędzotą«, »morałem babskim« . . .

99 Nasze złagodzenie obyczajów — oto me twierdzenie, oto, jeśli kto woli, moja n o w i n a — jest następ stwem upadku; surowość i srogość obyczajów może naodwrót wynikać z nadmiaru życia. W takich wa­ runkach można na niejedno się odważyć, niejedno w y z w a ć i niejedno r o z t r w o n i ć . Co było ongi ne­ ktarem życia, to stałoby się dla nas t r u c i z n ą . . . Do niewzruszoności - która jest także przejawem siły — jesteśmy również za starzy, za p ó ź n i : nasz morał współczucia, przed którym pierwszy ostrzega­ łem, to, co możnaby nazwać l'impressionisme morale, jest jednym więcej wyrazem fizyologicznego prze wrażliwienia, w ł a ś c i w e g o wszystkim decadents. Prąd ów, który na podstawie schopenhauerowskiego m o ­ r a ł u w s p ó ł c z u c i a usiłował nadać sobie pozory naukowe — usiłowanie chybione najzupełniej! — jest w ł a ś c i w ą dćcadence w morale, spokrewnioną nader blizko z morałem chrześciańskim. Czasem silnym, kulturom d o s t o j n y m wydaje się współczucie, »mi­ łość bliźniego«, brak samoistności i samopoczucia czemś pogardliwem. — Należy mierzyć czasy miarą ich s i ł r z e c z y w i s t y c h — a okaże się, ż e o w a tak rozrzutna i złowroga doba Odrodzenia była osta­ tnią epoką w i e l k ą , zaś my, my ludzie nowocześni z naszą lękliwą dbałością o siebie i miłością bliź­ niego, z naszemi robotniczemi cnotami, z naszą bezpretensyonalnością, rzetelnością, naukowością — gro­ madzący, szczędzący, machinalni — stanowimy epokę s ł a b ą . Cnoty nasze s ą zależne, s ą w y w o ł a n e słabością n a s z ą . . . »Równość«, j a k o w e ś rzeczywiste upodobnienie, wyrażające się w teoryi o »równych prawach«, jest istotnem znamieniem u p a d k u : prze paść między człowiekiem i człowiekiem, stanem i sta-

101

100 nem, wielość typów, wola samoistności i odrębności, to, c o nazwałem p a t o s e m o d l e g ł o ś c i , znamio­ nuje każdą epokę s i l n ą . D z i ś rozprężność, rozbież­ ność między krańcami staje się coraz mniejszą, — same nawet krańcowości zacierają się wkońcu aż do podobieństwa. . . Wszystkie nasze teorye polityczne i ustroje państwowe, » R z e s z y niemieckiej« bynajmniej nie wyjmując, są wynikami, koniecznem! następ­ stwami upadku: nieświadome oddziaływanie rozstroju skaziło nawet ideały poszczególnych umiejętności. Mój zarzut przeciwko całej socyologii angielskiej i francuskiej sprowadza się do tego, iż z doświad­ czenia zna ona jeno u s t r ó j s c h y ł k o w y społe­ czeństwa i za n o r m ę sądów socyologicznych przyj­ muje najzupełniej niewinnie swe w ł a s n e instynkty rozkładowe. Ż y c i e z a n i k a j ą c e , ubytek wszystkich sił organizujących, to z n a c z y dzielących, rozszcze­ piających, nadporządkowujących i podporządkowują­ c y c h : oto i d e a ł socyologii dzisiejszej . . . Nasi socyaliści są decadents, ale pan Herbert Spencer jest także decadent, — zwycięstwo altruizmu zda mu się pożądanem! . . .

38. M o j e p o j ę c i e wo l n o ś c i. — Wartość jakiejś rzeczy polega w p e w n y c h razach nie na tem, co się przez nią osiąga, lecz na tem, co się za nią zapłaciło, — c o nas k o s z t u j e . Przytoczę przykład. Instytucye liberalne przestają być liberalnemi, skoro je się osią­ gnie: niemasz później gorszych i zawziętszych szkod-

ników wolności od instytucyj liberalnych. T o ć wia­ domo, c o jest ich d z i e ł e m : podrywają wolę mocy, wydźwignięte do godności morału równają szczyty z padołami, czynią człowieka małostkowym, tchórzli­ w y m , żądnym użycia, — w r a z z niemi święci za każdym razem tryumf zwierzę stadne. Liberalizm to nic innego jak z e z w i e r z ę c e n i e . . . T e ż same instytucye, dopóki w r e o nie walka, wywołują ob­ j a w y w r ę c z odmienne; są w ó w c z a s istotnie potężnymi czynnikami wolności. P r z y j r z a w s z y się dokładniej, widzimy, że to walka w y w o ł u j e te następstwa, w a l k a o instytucye liberalne, podtrzymująca tem samem trwanie instytucyj n i e l i b e r a l n y c h . Walka jest w y c h o w a w c z y n i ą wolności. G d y ż co to jest wolność? To pragnienie samo - odpowiedzialności. To przestrze­ ganie dzielących nas oddaleń. To zobojętnienie na trudy, niedostatki, srogość, nawet na życie. To goto­ wość poświęcenia swej sprawie innych i siebie. Wol­ ność : to znaczy, że instynkty tryumfalne, wojowni­ cze, męskie zawładnęły innymi, naprzykład instynk­ tem »szczęścia«. Człowiek w y z w o l o n y , tem bar­ dziej d u c h wyzwolony, gardzi nikczemną błogością, o której marzą przekupnie, chrześcianie, krowy, ko biety, A n g l i c y oraz inne demokraty. Człowiek wolny jest w o j o w n i k i e m . — Czem-że mierzy się wolność u jednostek i u narodów? Oporem, który pokonać trzeba, trudem, którym okupuje się s w ą p r z e w a g ę Najwyższego typu wolnego człowieka należałoby szu­ kać tam, gdzie w c i ą ż największe pokonywa się opory: o pięć kroków od tyranii, tuż u progu grożącego nie­ wolnictwa. Jest to psychologicznie prawdziwem, o ile przez »tyranów« rozumiemy niezbłagane i okrutne instynkty, najwyższe napięcie powagi i karności wy-

103

102 zywające przeciwko sobie — przepięknym typem Ju­ liusz Cezar - ; jest to też politycznie prawdziwem, dość rozejrzeć się w historyi. Narody, które b y ł y coś warte, które s t a ł y s i ę coś warte, nigdy tego libe­ ralnym nie zawdzięczały instytucyom : to, co w nich czcigodne, zdobyły dzięki w i e l k i e m u n i e b e z ­ p i e c z e ń s t w u , temu niebezpieczeństwu, które n a nasze środki pomocnicze, nasze cnoty, nasz oręż i na­ szego d u c h a dopiero otwiera nam oczy, — z m u ­ s z a człowieka być s i l n y m . . . P i e r w s z a zasada: musi istnieć potrzeba wyrobienia sobie s i ł y : inaczej nie posiędzie się jej nigdy. — O w e wielkie cieplar­ nie dla silnych, ba, najsilniejszych, jakie dotychczas istniały, odmian ludzkich, arystokratyczne ustroje gminne w rodzaju R z y m u i Wenecyi, pojmowały wolność jota w jotę tak samo, jak ja ją rozumiem : jako coś, co jest i n i e jest, czego się p r a g n i e , co się w y w a l c z a . . .

39. K r y t y k a n o w o c z e s n o ś c i . — Instytucye nasze nic już nie są warte: na to godzimy się wszyscy. Atoli zależy to nie od nich, lecz od n a s . Zanik wszystkich instynktów, z których instytucye się po częły, powoduje zanik instytucyj wogóle, g d y ż n i e j e s t e ś m y już do nich zdolni. Demokratyzm b y ł po wszystkie czasy formą schyłkową siły organizują­ cej : już w »Ludzkie to, arcyludzkie« I, 3I8 wyka­ załem, iż demokracya nowoczesna w r a z ze swemi połowicznościami, jak naprzykład »Rzeszą Niemiecką«,

jest formą s c h y ł k o w ą państwa. By instytucye istniały, musi istnieć pewien rodzaj woli, instynktu, nakazu antyliberalnego aż do z ł o ś l i w o ś c i : woli, wspartej na t r a d c y i , na powadze, na odpowiedzialności, ogarniają­ cej cale wieki, na s o l i d a r n o ś c i łańcuchów po­ koleń, sięgającej naprzód i wstecz in infinitum. G d y ta woja istnieje, tworzy się coś w rodzaju takiego imperium Romanum . . . Na c a ł y m Zachodzie niema już instynktów, z których rozwijają się instytucye, z których w s z c z y n a się p r z y s z ł o ś ć : owszem nic nie sprzeciwia się bardziej jego »nowoczesnemu duchowi«. Żyje się dzisiejszością, żyje się pospiesznie, — żyje się bez cienia odpowiedzialności: i to właśnie zowie się »wolnością«. To, co instytucye instytucyami czyni, spotyka się ze wzgardą, oporem, nienawiścią: sam dźwięk słowa »powaga« nieci obawę nowego nie­ wolnictwa. U naszych polityków i stronnictw poli­ tycznych sięga decadence instynktów tak daleko, iż i n s t y n k t o w n i e p r z e c h y l a j ą się n a s t r o n ę tego, co rozkłada, co koniec p r z y s p i e s z a . . . Świa­ dectwem m a ł ż e ń s t w o n o w o c z e s n e . W mał­ żeństwie nowoczesnem w y g a s ł a bezsprzecznie ostatnia skra r o z u m u : nie stanowi to jednakże zarzutu prze­ ciw małżeństwu, lecz przeciw nowoczesności. Sens małżeństwa — polegał na wyłącznej odpowiedzial­ ności prawnej m ę ż c z y z n y : oto jego punkt ciężkości, gdy dziś kuleje na obie strony. Sens małżeństwa — pole­ gał na tem, iż rozwiązanem zasadniczo być nie m o g ł o : oto źródło jego powagi, która w b r e w przypadkowemu uczuciu, namiętności c z y chwilowemu porywowi umiała n a g i ą ć d o p o s ł u s z e ń s t w a . Polegał o n również na odpowiedzialności rodzin za wybór małżonka. Ze wzrostem pobłażania dla małżeństw z m i ł o ś c i po-

104

105

derwano wprost posady małżeństwa, czyni

zeń

instytucyę.

Nie

instytucyj na idyosynkrazyi,

to,

buduje

nie

co

się

dopiero

przenigdy

szość.

Niema

już

nadziei,

by

wytworzył

się

zeń

s k r o m n y i ze siebie z a d o w o l o n y t y p ludzki, c o ś w ro­

o p i e r a się, j a k po­

dzaju C h i ń c z y k a : a to właśnie b y ł o b y r z e c z ą rozumną

wiedziano, m a ł ż e ń s t w a na »miłości«, — p o d s t a w ę j e g o

i po prostu konieczną, C ó ż u c z y n i o n o ? — W s z y s t k o ,

t w o r z y p o p ę d p ł c i o w y , c h ę ć posiadania (żona i dzieci

by

j a k o własność), p r a g n i e n i e w ł a d z y , które w c i ą ż

nieoględniejszą

organizuje

instynkty, u m o ż l i w i a j ą c e istnienie robotniczego stanu.

ten

najdrobniejszy

wytwór

władzy,

ro­

sprawę

spaczyć

w

samym

bezmyślnością

dzinę, które p o t r z e b u j e dzieci i spadkobierców, b y

P o w o ł a n o robotnika do służby

także pod w z g l ę d e m fizyologicznym z a c h o w a ć nabyty

prawo

zasób władzy,

nego,

wpływu,

długie zadania tudzież

bogactwa,

by

przygotować

instynktową solidarność

mię­

d z y stuleciami. M a ł ż e ń s t w o jako instytucya mieści j u ż w sobie potwierdzenie największej, najtrwalszej

s t o w a r z y s z a n i a się iż

robotnikowi

i

zawiązku,

wojskowej,

głosowania :

wydaje

się

byt

(w języku moralnym k r z y w d ą — ) ? dnakże powtórnie, c z e g o

— z naj-

wytępiono doszczętnie dano mu cóż

jego

dziw­

niedolą

Spytajmyż

c h c e m y ?

je­

Jeżeli c h c e m y

formy

celu, to m u s i m y c h c i e ć ś r o d k ó w do niego w i o d ą c y c h :

o r g a n i z a c y j n e j : g d y s p o ł e c z e ń s t w o s a m o nie może j u ż

kto c h c e mieć niewolników, ten popełnia szaleństwo,

p r z y j ą ć jako całość

w y c h o w u j ą c ich na panów.

najdalsze

pokolenia,

rękojmi

to

za

małżeństwo

siebie wogóle

aż po



nie m a

sensu. — Małżeństwo n o w o c z e s n e p o s t r a d a ł o s w e z n a c z e n i e , — w i ę c s i ę je z n o s i . —

41. » W o l n o ś ć , n i e po m e j m y ś l i . . . « — W t a k i c h , jak

40. K w e s t y a robotnicza. robotniczej

obecne,

instynktów,

dowodzi głupstwa,



Istnienie

kwestyi

w istocie z a ś z w y r o ­

czasach jest

być zdanym

jednem

s t y n k t y t e r ó ż n i ą się,

na

łaskę

przekleństwem

ścierają,

swych

więcej.

In­

unicestwiają wzajem­

nie : określiłem j u ż i s t o t ę n o w o c z e s n o ś c i jako

w s z y s t k i c h

fizyologiczną sprzeczność. W y c h o w a n i e rozumne zmie­

g ł u p s t w jest p r z y c z y n ą . O niektóre r z e c z y p y t a ć n i e

rzałoby snadź przy pomocy żelaznego ucisku do u b e z -

można:

p i e r w s z y i m p e r a t y w instynktu.

w ł a d n i e n i a

nie

zdać

dnienia

z

instynktów,

mogę

europejskim

zeń

»kwestyę«.

które

sobie

obecnie

sprawy,

robotnikiem, Powodzi

c h c e się

Wogóle począć

s k o r o s t w o r z y ł o się się

żądał stopniowo coraz więcej, raz natarczywszym.

co



m u z a dobrze,

już

by nie

b y nie s t a w a ł się c o ­

T o ć ma za sobą ogromną więk-

stemów

w z m o c n i ć się, stała

się

wpierw

przynajmniej

instynktowych,

by

zawładnąć.

możliwą,

to

o k r o i ć . . .

jednego

inny Dziś,

znaczy

p r a w a do niezależności,

tych

sy­

nabrać

sił,

by indywidualność

całą,

D z i e j e się

z

mógł

wręcz

należałoby ją przeciwnie:

do swobodnego rozwoju, do

106

107

laisser aller domagają się najgłośniej właśnie ci, któ­ rym n a j s i l n i e j należałoby przykrócić w o d z ó w — stosuje się to do polityki, stosuje do sztuki. Jest to w s z a k ż e oznaką d e k a d e n c y i : nasze nowoczesne pojęcie »wolności« stanowi jeszcze jeden dowód zwyrodnienia instynktów. —

42. Do c z e g o potrzebną jest wiara. — Śród moralistów i świętych nic rzadszem nie jest od rzetelności; snadź powiadają, że jest w r ę c z przeciw­ nie, snadź nawet w to w i e r z ą . G d y bowiem wiara jest pożyteczniejszą, skuteczniejszą, bardziej przeko­ nywającą niźli ś w i a d o m a obłuda, to obłuda przedzierzga się instynktownie w n i e w i n n o ś ć : pierw­ sza zasada, wiodąca do poznania wielkich świętych. I filozofowie, ta inna odmiana świętych, powodo­ wani całem swem rzemiosłem, uznają tylko niektóre p r a w d y : takie mianowicie, którym ich rzemiosło p o ­ w s z e c h n ą zawdzięcza s a n k c y ę , — czyli, mó­ wiąc, językiem Kanta, prawdy p r a k t y c z n e g o ro­ zumu. Wiadomo im, czego dowieść m u s z ą , w tem są praktyczni, — poznają się wzajemnie po tem, iż niema między nimi różnicy w poglądach na »prawdy«. — »Nie kłam« — to z n a c z y : w y s t r z e ­ g a j s i ę , mój panie filozofie, mówić prawdę . . .

43. K o n s e r w a t y s t o m n a u c h o . — Oto, czego pierwej nie wiedziano, obecnie zaś się wie, lub mo­ głoby się wiedzieć — : r o z w ó j w s t e c z n y , na­ wrót w jakiemkolwiek znaczeniu i stopniu zgoła jest niemożliwy. Przynajmniej my fizyologowie wiemy o tem. Atoli w s z y s c y kapłani i moraliści wierzyli w t ę możliwość, — c h c i e l i sprowadzić, c o f n ą ć ludzkość do d a w n i e j s z e j miary cnoty. Morał był zawsze łożem Prokrusta. Nawet politycy naśladowali pod tym względem kaznodziejów cnoty: dziś jeszcze istnieją stronnictwa, które marzą o p o c h o d z i e w s t e c z n y m wszech rzeczy. Atoli nikomu nie wolno być rakiem. Niema na to rady: m u s i m y iść naprzód, t o znaczy, p o g r ą ż a ć s i ę c o r a z g ł ę b i e j w d e ­ k a d e n c y i ( — t a k opiewa moja definicya nowo­ czesnego »postępu« . . .) Można rozwój ten w s t r z y ­ m a ć i, wskutek powstrzymania, zwyrodnienie samo odroczyć, skupić, namiętniejszem i n a g i e j s z e m uczynić : więcej nie można. —

44. M o j e p o j ę c i e g e n i u s z u . — Wielcy lu­ dzie są, podobnie jak wielkie epoki, materyałami wybuchowymi, zawierającymi olbrzymią siłę; histo­ rycznie i fizyologicznie założenie ich polega zawsze na tem, iż ze względu na nich przez długie czasy zbie­ rano, gromadzono, szczędzono i przechowywano, —

108 że długo wybuchu nie było. G d y napięcie wzmoże się nadmiernie, dość najzupełniej przypadkowego bodźca, by »geniusz«, »czyn«, wielkie przeznaczenie pojawiło się na świecie. I cóż z n a c z y w ó w c z a s oto­ czenie, epoka, »duch czasu«, »opinia publiczna«! — W e ź m y przykład Napoleona, F r a n c y a w dobie Rewolucyi, zaś jeszcze bardziej przed Rewolucyą, wyda­ łaby w r ę c z odmienny typ od N a p o l e o n a : jakoż go i s t o t n i e wydała. Ponieważ Napoleon był i n n y m , spadkobiercą starszej, dłuższej, dawniejszej cywilizac y i od tej, która we F r a n c y i rozsypywała się w gruz i perzynę, przeto został tam władcą, s t a ł s i ę jedy­ nowładcą. W i e l c y ludzie są koniecznością, epoka, w której się jawią, rzeczą przypadku; iż niemal za­ w s z e uzyskują nad nią przewagę, pochodzi to stąd, że są silniejsi, starsi, że gwoli im gromadzono dłużej. Między geniuszem a j e g o epoką zachodzi ten sam stosunek, co między silnym i słabym, jakoteż między starym i m ł o d y m : epoka zawsze jest względnie 0 wiele młodszą, niklejszą, niedojrzalszą, niepewniejszą, dziecinniejszą. — Że we Francyi mniema się dziś c a ł k i e m i n a c z e j ( w Niemczech także: lecz o nie mniejsza), że teorya o milieu, ta istna teorya neura­ steników, stała się tam nietykalną, niemal naukową i nawet śród fizyologów znajduje już wiarę, świad­ c z y to niedobrze, niewesołe nasuwa myśli. — I w An­ glii podziela się te poglądy, lecz to nie zmartwi ni­ kogo. Anglik ma tylko dwie drogi do wyboru, by zdać sprawę sobie z geniuszu i »wielkiego c z ł o w i e k a « : albo d e m o k r a t y c z n ą wzorem Buckle'a lub r e l i ­ g i j n ą wzorem Carlyle'a. — Niebezpieczeństwa, wy­ nikające z wielkich ludzi i wielkich czasów, są nad­ z w y c z a j n e ; wyczerpanie wszelkiego rodzaju, jałowość

109 podąża ich śladem. Wielki człowiek jest kresem; wielka epoka, Odrodzenie naprzykład, jest kresem. Ge­ niusz — dzieła, czynu — jest z konieczności marno­ trawcą : n a tem, ż e r o z t r w a n i a s i e b i e , polega jego wielkość . . . Instynkt s a m o z a c h o w a w c z y ulega gdyby zawieszeniu; przepotężny nacisk wydzierają­ c y c h się sił nie dozwala mu na taką przezorność i oględność. Z w i e się to »poświęceniem«; sławi się j e g o »bohaterstwo«, jego obojętność na własne do­ bro, jego ofiarność dla idei, wielkiej sprawy, ojczyzny: wszystko to nieporozumienia. . . Wybucha, przelewa się, gore, nie szczędzi siebie, — mocą przeznaczenia, złowrogo, niedobrowolnie, podobnie jak niedobrowol­ nie występuje ze s w y c h brzegów rzeka. Takim na­ turom w y b u c h o w y m wiele się zawdzięcza, więc też wiele w zamian im się daje, naprzykład ro­ dzaj w y ż s z e g o m o r a ł u . . . T a k a t o wdzię­ czność ludzka, i ż n i e r o z u m i e s w y c h dobro­ czyńców. —

45. Z b r o d n i a r z i n a t u r y p o k r e w n e . — Typ zbrodniarza to typ człowieka silnego śród niepomyśl­ nych warunków, to człowiek silny, który uległ cho­ robie. Brak mu pustkowia, jakowejś wolniejszej i nie­ bezpieczniejszej przyrody oraz formy bytu, w której to wszystko, co jest bronią i pawężą w instynkcie silnego człowieka, u ś w i ę c o n e b y w a p r a w e m . C n o t y jego zostały przez społeczeństwo wyklęte;

111

110 jego najistotniejsze, przyniesione na świat instynkty zrastają się wnet z uczuciami przygnębiającemi, z po­ dejrzeniem, lękiem, niesławą. A stanowi to omal r e ­ c e p t ę na fizyologiczne zwyrodnienie. Człowiek staje się anemicznym, g d y to, co umie najlepiej, coby czy­ nił najchętniej, musi czynić potajemnie, w ciągłem naprężeniu, z przezornością i chytroscią; a ponieważ plonem jego instynktów jest zawsze jeno niebezpie­ czeństwo, prześladowanie i niedola, przeto jego uczu­ cie z w r a c a się także przeciwko tym instynktom — stają się dlań przekleństwem. Jest to dziełem społe­ czeństwa, naszego mdłego, miernego, niemęskiego społeczeństwa, iż człowiek pierwotny, przybywający z gór lub bezdroży morskich, wyradza się niezawodnie w zbrodniarza. Lub omal niezawodnie : g d y ż by­ wają wypadki, że człowiek taki okazuje się silniej­ s z y m od społeczeństwa: Korsykanin Napoleon, oto przy­ kład najsłynniejszy. D l a poruszonego tu zagadnienia niepoślednią w a g ę ma świadectwo Dostojewskiego — nawiasem mówiąc, jedynego psychologa, od któ­ rego nieco skorzystałem: należy on do najpiękniejszych zdarzeń mego życia, w w y ż s z y m nawet stopniu niż odkrycie Stendhal'a. G ł ę b o k i ten człowiek, słusznie powierzchownych l e k c e w a ż ą c y Niemców, spędziwszy długie lata śród sybirskich przestępców, śród zatwar­ działych zbrodniarzy, pozbawionych już nadziei po­ wrotu do społeczeństwa, o d c z u ł ich całkiem inaczej, aniżeli sam się spodziewał - okazali się ludźmi z najprzedniejszego, najtwardszego, najcenniejszego drzewa, jakie rośnie na rosyjskiej ziemi. Uogólnijmy przykład zbrodniarza : w y o b r a ź m y sobie natury, które z jakiegokolwiek powodu są z opinią publiczną w nie-

zgodzie, które wiedzą, iż ogół u w a ż a je za jednostki szkodliwe i nieużyteczne, — i poznały owo uczucie Paryasa, że się nie jest równym, le cz skalanym, nie­ godnym, wyrzutkiem. Myśli i c z y n y takich natur po­ w l e k a barwa podziemia; wszystko staje się u nich bledszem, aniżeli u ludzi, których istnienie u p ł y w a w świetle dziennem. Aliści wszystkie niemal, wyróż­ niane dziś przez nas formy istnienia ż y ł y ongi napoły w tej stęchliźnie grobu: uczony, artysta, geniusz, wolny duch, aktor, kupiec, wielki odkrywca . . . Dopóki k ap ł a n uchodził z a typ najwyższy, k a ż d y cenny ro­ dzaj człowieka był ze swej wartości w y z u t y . . . Przyj­ dzie czas — zaręczam — iż będzie uchodził za n a jp o ś l e d n i e j s z y , z a n a s z e g o Paryasa, z a najkłam li wszą, najniegodziwszą odmianę c z ł o w i e c z ą . . . Z w r a c a m u w a g ę , że dziś j e s z c z e , śród najłago­ dniejszych obyczajów, jakie kiedykolwiek pano­ w a ł y na ziemi lub przynajmniej w Europie, wszelkie stanie n a uboczu, wszelka d ł u g a , przedługa n i ż ­ s z o ś ć upodobnia d o o w e g o typu, którego ko­ roną jest zbrodniarz. W s z y s c y nowatorowie ducha noszą przez czas jakiś blade i złowieszcze piętno P a r y a s a na swem c z o l e : n i e przeto, żeby odczuwali ich tak inni, lecz że oni sami czują straszliwą prze­ paść, dzielącą ich od wszystkiego utartego i c z c i ą otaczanego. K a ż d y niemal geniusz ma w s w y m roz­ woju okres »katylinarnej egzystencyi«, okres niena­ wiści, zemsty i rokoszu przeciwko temu, co już j e s t , co się już nie s t a j e . . . Katylina — forma preegzystencyjna k a ż d e g o Cezara. —

112

113 46.

T u w i d n o k r ę g i o t w a r t e . — Może t o być wielkością duszy, g d y filozof milczy; może to być obja­ w e m miłości, gdy się sobie sprzeciwia; u w y z n a w c y poznania możliwą jest grzeczność nie wzdragająca się przed kłamstwem. Nader subtelnie powiedziano : il est indigne des grands coeurs de repandre le trou­ ble, qu'ils ressentent: jeno trzeba dodać, iż nieustraszoność wobec n i e g o d z i w o ś c i również w y p ł y w a ć może ze szczytności duchowej. Kobieta kochająca składa w ofierze s w ą cześć; w y z n a w c a poznania »kochający« składa snadź w ofierze swe człowie­ czeństwo; bóg, który kochał, został Ż y d e m . . .

47. P i ę k n o ś ć nie jest d z i e ł e m przy­ p a d k u . — Piękność jakiejś rasy lub rodziny, wdzięk jej oraz dobroć, przejawiająca się w każdym ge­ ście, jest również owocem p r a c y : podobnie jak geniusz stanowi ona ostateczny wynik łącznej pracy pokoleń. Snadź dobremu smakowi wiele składano w ofierze, snadź ze względu nań wiele uczyniono i wiele zaniechano — wiek siedemnasty we F r a n c y i godzien jest podziwu w jednem i drugiem —, snadź powodowano się nim w wyborze towarzystwa, miej­ sca, odzienia, zaspokojenia płciowego, snadź piękność ceniono w y ż e j od zysku, nawyknień, opinij i lenistwa. N a j w y ż s z a z a s a d a : nawet wobec siebie samego nie

wolno »puścić sobie wodzów«. — Dobre rzeczy są niezmiernie kosztowne : i z a w s z e stosuje się do nich prawidło, że ten, kto je p o s i a d a , jest innym od tego, kto je n a b y w a . Wszystko dobre jest spu­ ścizną: to, czego się nie odziedziczyło, jest niedoskonałem, jest początkiem . . . W Atenach, ku zdumieniu Cicerona, który o tern wspomina, mężczyźni i mło­ dzieńcy byli nieporównanie piękniejsi od kobiet: lecz iluż to w y s i ł k ó w i pracy w y m a g a ł a tam od siebie przez całe stulecia pleć męska w służbie piękności! — Nie trzeba bowiem się mylić co do m e t o d y k i : samo kształcenie uczuć i myśli jest omal niczem (— na tem polega wielka pomyłka niemieckiego wykształcenią, które jest najzupełniej urojonem): należy wpierw przekonać c i a ł o . Ścisłe przestrzeganie wytwornych i dobranych gestów, obowiązkowe przestawanie tylko z ludźmi, którzy nie spuszczają sobie w o d z ó w « , wystarcza najzupełniej, by stać się wytwornym i do­ borowym : a w dwóch, trzech pokoleniach u w e w n ę t r z n i się to wszystko. Rozstrzyga to o losie narodu i ludzkości, c z y do kultury z w ł a ś c i w e j przystąpiono s t r o n y — n i e o d »duszy« (jak t o czynił zgubny przesąd kapłanów i półkapłanów): na­ leży zaczynać od ciała, od gestu, od dyety. od fizyologii, a r e s z t a z tego wyniknie . . . I dlatego G r e c y są p i e r w s z y m p r z e j a w e m k u l t u r a l n y m w historyi — wiedzieli i w p r o w a d z a l i w c z y n to, czego było potrzeba; chrześciaństwo, które wzgar­ dziło ciałem, było dotychczas największem nieszczę­ ściem ludzkości. --

DZIEŁA

NIETZSCHEGO

T.

V.

8

115

114

48. P o s t ę p w m o j e m z n a c z e n i u . — I j a mó­ wię o »powrocie do natury«, acz właściwie nie jest to cofanie się, lecz w s p i n a n i e s i ę — ku szczytnej, wolnej, nawet straszliwej naturze i naturalno­ ści, która igra wielkiemi zadaniami, igrać niemi m o ż e . . . Mówiąc w p r z e n o ś n i : Napoleon był cząstką »powrotu do natury« w mojem rozumieniu (naprzyklad in rebus lacticis, zaś jeszcze więcej, jak to wiadomo wojskowym, w strategii). — L e c z Rous­ seau — a t e n dokąd w r a c a ł ? Rousseau, pierwszy człowiek nowoczesny, idealista i canaille w jednej osobie; potrzebujący moralnej »godności«, by znieść swój własny widok; chory na nieokiełznaną próżność i nieokiełznaną pogardę dla siebie samego. I ten dziwo­ ląg, u progu n o w y c h leżący czasów, pragnął również »powrotu do natury« - dokąd - że to, spytajmy raz jeszcze, chciał w r a c a ć Rousseau? — Nienawidzę go nawet w Rewolucyi: jest ona w s z e c h ś w i a t o w y m wy­ razem tej dwoistości idealisty i canaille. K r w a w a farsa, w którą rozwinęła się Rewolucya, i jej »immoralność« mało mnie obchodzi: nienawidzę w niej mo­ r a l n o ś c i rousseau'wskiej — tak z w a n y c h »prawd« Rewolucyi, któremi wciąż jeszcze oddziaływa, wszelką płaskość i mierność podbija. Zasada r ó w n o ś c i ! . . . T o ć niema jadowitszej trucizny: g d y ż z d a s i ę najczystszej sprawiedliwości przykazaniem, a j e s t sprawiedliwości tej końcem . . . »Równym równe, nie­ równym nierówne — tak brzmiećby winno prawdziwe przykazanie sprawiedliwości: oraz, co z niego wy­ nika, nie w y r ó w n y w a ć nigdy nierówności«. — Ponie­ w a ż zasada równości wzięła obrót tak k r w a w y

i okropny, więc dokoła tej par excellence »nowo­ czesnej idei« utworzył się gdyby nimb i ognista ł u n a : dlatego Rewolucya jako w i d o w i s k o o c z a r o w y w a ł a nawet najszlachetniejsze duchy. Ostatecznie nie jest to powodem, by się przed nią korzyć. - Widzę tylko jednego człowieka, który ją tak odczuł, jak ją od­ c z u w a ć należy, mianowicie ze w s t r ę t e m — Goe­ thego . . .

49. G o e t h e — zjawisko nie niemieckie, lecz euro pejskie: wiekopomny wysiłek pokonania osiemna­ stowiecza przez powrót do natury, przez w y d ź w i ­ g n i e c i e się d o naturalności Odrodzenia, gdyby samo-przezwyciężenie tego stulecia. Miał w sobie jego najsilniejsze instynkty : czułostkowość, ubóstwienie przyrody, zapędy antyhistoryczne, idealistyczne, nie­ realne i rewolucyjne (— te ostatnie są jeno formą nierealnych). P r z y z y w a ł ku pomocy historyę, nauki przyrodnicze, antyczność, Spinozę, przedewszystkiem zaś działalność praktyczną; otoczył się li zamknię­ tymi widnokręgami; nie z r y w a ł z życiem, lecz pogrążał się w niem; nie zniechęcał się i brał, ile tylko mógł, na siebie i w siebie. Celem jego dążeń była c a ł k o w i t o ś ć ; z w a l c z a ł rozbieżność rozumu, zmysłowości, uczucia i woli (— z przeraźliwą scho­ lastyką głoszoną przez K a n t a , tego antypodę Goe­ thego), wyrobił się na całość, s t w o r z y ! siebie. . . Śród nierealnie usposobionej epoki był Goethe sta­ n o w c z y m realistą: przyświadczał wszystkiemu, co 8*

117

116

pod tym względem było mu pokrewne, — nie miał większego zdarzenia w ż y c i u od o w e g o ens realissimum, zwanego Napoleonem. Goethe przedstawiał sil­ nego, w y s o c e wykształconego, we wszelkich cielesneściach sprawnego, na w o d z y się dzierżącego i cześć dla siebie mającego człowieka, który może pozwolić sobie na naturalność w c a ł y m jej zakresie i boga­ ctwie, jest do tej wolności dostatecznie silny; czło­ wieka pobłażliwego nie ze słabości lecz z siły, gdyż to nawet umie na swoją w y z y s k a ć korzyść, co na­ turę pospolitą przeprawia o zgubę; człowieka, dla którego okrom s ł a b o ś c i niema r z e c z y zabronić nych, choćby się z w a ł y występkiem lub c n o t ą . . . Taki duch w y z w o l o n y z radosnym i ufnym fata­ lizmem przebywa w wszechświecie, w i e r z ą c , ż e jeno s z c z e g ó ł y są odstręczające, zaś w całości wszystko się potwierdza i uświęca — i j u ż n i e p r z e c z y . . . A wiara taka jest n a j w y ż s z ą ze wszystkich możliwych w i a r : ochrzciłem j ą mianem Dionyzosa...

50. Możnaby rzec, i ż wiek dziewiętnasty r ó w n i e ż dążył w pewnem znaczeniu do wszystkiego tego, do czego jako jednostka dążył G o e t h e : do uniwersal­ ności w rozumieniu i stwierdzaniu, do dopuszczania ku sobie wszystkiego, do zapamiętałego realizmu i czci dla wszystkiego rzeczywistego. Skąd-że to pochodzi, iż wynik ogólny nie jest Goethem, lecz chaosem, nihilistycznem wzdychaniem, niewiedzą, co począć,

instynktem znużenia, który in praxi wciąż znagla do nawrotów ku osiemnastemu stuleciu? ( - naprzyklad jako czułostkowa romantyka, jako al­ truizm i w y g ó r o w a n y sentymentalizm, jako feminizm w smaku, jako socyalizm w polityce). Nie jest - że wiek dziewiętnasty, z w ł a s z c z a u schyłku, jeno spotęgowanem, s c h a m i a ł e m osiemnastowieczem, to znaczy stuleciem upadku? B y ł ż e ż b y zatem Goethe nietylko dla Niemiec, lecz i dla całej Europy jeno epizodem, pięknem n a p r ó ż n o ? — Niepodobna jednakże oceniać wielkich ludzi z poziomego stano­ wiska ogólnego dobra. J e s t t o s n a d ź z n a m i e ­ n i e m w i e l k o ś c i , iż nikt nie umie odnieść z nich pożytku . . .

51.

Goethe jest ostatnim Niemcem, przed którym się k o r z ę : odczuł trzy rzeczy, które odczuwam, przytem jednako zapatrujemy się na »krzyż« . . . Zapy­ tują mnie nieraz, dlaczego właściwie piszę p o n i e ­ m i e c k u : nigdzie bowiem niemam gorszych czytel­ ników, aniżeli w ojczyźnie. A l e to jeszcze pytanie, c z y wogóle p r a g n ę być obecnie c z y t a n y m ? — Stworzyć, rzeczy, których nie zdoła skazić ząb czasu; formą i t r e ś c i ą zapewnić sobie odrobinę nieśmier­ telności — nigdy nie byłem tak dalece skromnym, by mniej w y m a g a ć od siebie. Aforyzm, sentencya, w któ­ rych przoduję śród Niemców, są formami »wiecz­ ności«; ambicya moja polega na tem, by w dziesięciu

118 zdaniach wypowiedzieć to, co ktoś inny w całej po­ wiada książce — czego inny w całej książce n i e powiada . . . D a ł e m ludzkości najgłębszą książkę, jaką po­ siada : mojego Z a r a t u s t r ę ; wkrótce dam jej najniezależniejszą...

CO Z A W D Z I Ę C Z A M S T A R O Ż Y T N Y M ?

I.

Na zakończenie wspomnę jeszcze o o w y m świe­ cie, do którego szukałem dostępu, do którego n o w y znalazłem snadź dostęp — o świecie starożytnym. Smak mój, przeciwieństwo do uległego stanowiący smaku, i tu nie jest bynajmniej skłonny do przyjmo­ wania wszystkiego bez w y b o r u : wogóle niechętnie powiada tak, chętniej nie, najchętniej nic wcale . . . Stosuje się to do c a ł y c h kultur, stosuje się do ksią­ żek, — stosuje się też do miejscowości i krajobra­ zów. W istocie, nader niewiele starożytnych ksią­ żek z a w a ż y ł o w mojem życiu; najsłynniejsze nie za­ liczają się do nich. Mój zmysł stylu, epigramu jako stylu, ocknął się niemal w oka mgnieniu pod wpły­ w e m Salustyusza. Nie zapomnę nigdy zdumienia mego czcigodnego nauczyciela Corssen'a, gdy swemu najgor­ szemu łacinnikowi musiał postawić celujący stopień —, odrazu wyprzedziłem wszystkich. Zwięzły, surowy, z możliwie bogatym zasobem treści na dnie, pełen

120

121

złośliwości i chłodu względem »pięknego słowa« oraz »pięknego uczucia« — oto dlaczego w Salustyuszu odczułem siebie. Wszędzie, nawet w Zaratustrze, można z a u w a ż y ć u mnie nader ambitną dążność do r z y m s k i e g o stylu, do -»aere perennius« w stylu. — Nie inaczej oddziałał na mnie przy pierwszem zetknię­ ciu Horacy. Po dziś dzień żaden poeta nie napawa mnie taką rozkoszą artystyczną, jaką od samego po czątku d a w a ł y mi O d y Horacego. O tem, co w nich osiągnięto, w niektórych j ę z y k a c h nawet m a r z y ć nie można. Ta mozaika słów, gdzie każdy W y r a z jako dźwięk, jako miejsce, jako pojęcie, w prawo i w lewo i ponad całością roztacza s w ą silę, to mi­ nimum zasobu tudzież ilości znaków, to w ten sposób osiągnięte maximum energii znaków — wszystko to jest rzymskiem i, jeżeli czytelnik da mi wiarę, d o s t o j ­ n e m par excellence. W porównaniu z Horacym zda się reszta poezyi zbyt popularną, — po prostu czułostkową gadaniną . . .

2. Grekom nie zawdzięczam natomiast równie sil­ n y c h w r a ż e ń ; i, mówiąc otwarcie, nie m o g ą oni być dla nas tem, czem s ą Rzymianie. U c z y ć s i ę od nich niepodobna — są za obcy, za rozlewni, za imperatywni, by oddziaływać »klasycznie«. Nauczył-że się kto pisać od Greka! I c z y podobna nauczyć się tego b e z Rzymianina! . . . Niechaj mi nikt nie przy­ tacza Platona. Co do Platona jestem stanowczym sceptykiem i nie podzielałem nigdy tradycyjnego

u uczonych podziwu dla Platona jako a r t y s t y . A mam po swej stronie najwykwintniej szych arbitrów smaku, nawet śród starożytnych. Jak mi się zdaje, pomieszał Plato wszystkie formy stylowe i jest dla­ tego pierwszym dekadentem w stylu : ma na sumie­ niu to samo, co cynicy, którzy wynaleźli satura Menippea. Kto się z a c h w y c a dyalogiem platońskim, tym przeraźliwie próżnym i dziecinnym rodzajem dyalektyki, ten chyba nie czytał nigdy dobrych Francu­ zów, — Fontenelle'a naprzykład. Plato jest nudny. — Naostatek nieufność moja względem Platona sięga głębiej: zda mi się tak odbłąkanym od wszystkich zasadniczych instynktów helleńskich, tak bardzo przemoralizowanym, tak preegzystencyjnie chrześciańskim — toć pojęcie »dobre« stawia już na pierwszem miejscu —, iż wolałbym określić całą jego twórczość surowem słowem »szlachetne szalbierstwo« lub, by nie razić uszu, »idealizm« —, aniżeli jakiem innem. Przepłaciliśmy to drogo, iż ten A t e ń c z y k pobierał wy­ kształcenie u E g i p c y a n (— a może u Ż y d ó w w Egip­ c i e ? . . . ) W złowrogiej tragedyi chrześciaństwa jest Plato o w ą »ideałem« zwaną dwuznacznością i fascynacyą, dla której szlachetniejsze natury starożytne przestawały rozumieć siebie i wstępowały na p om o s t, wiodący do »krzyźa« . . . A ileż to Platona tai się jeszcze w pojęciu »kościoła«, w strukturze, systemie i praktyce kościoła! — Mojem odpocznieniem, moim środkiem l e c z n i c z y m n a platonizm, moim ulubieńcem był zawsze T u k y d i d e s . Tukydides i snadź Principe macchiavellowski są mi najbliżej pokrewni w bezwzględnem pragnieniu, by nie zamydlać sobie oczu i widzieć rozum w r z e ­ c z y w i s t o ś c i , — n i e zaś w »rozumie«, a tem

123

122

mniej w »morale« . . . Z lichego upiększania i idea­ lizowania Greków, które »klasycznie wykształcony« młodzieniec wynosi z gimnazyum, nic nie leczy tak skutecznie, jak Tukydides. Trzeba go przetrząsać wiersz po wierszu i jego ukryte myśli o d c z y t y w a ć równie dokładnie, jak jego s ł o w a : niewielu myśli­ cieli dorównywa mu bogactwem ukrytych myśli. Sta­ nowi o n najdoskonalszy wyraz k u l t u r y s o f i s t y c z n e j , chcę rzec, k u l t u r y r e a l i s t y c z n e j , tego nieocenionego ruchu śród poczynającego się w ó w c z a s właśnie szalbierstwa moralistycznego i idealistycznego szkół sokratycznych. Filozofia grecka to d e c a d e n c e greckiego instynktu; Tukydides to wielka suma, to ostatnie objawienie owej krzepkiej, surowej, twardej faktyczności, która znamionowała instynkt dawniej­ szych Hellenów. Naostatek natury takie jak Tukydi­ des i Plato różnią się o d w a g ą wobec rzeczywi­ stości : Plato jest wobec rzeczywistości tchórzem, — d l a t e g o pierzcha w krainę ideału; Tukydides ma władzę nad s o b ą , dlatego ma ją też nad rze­ czami . . .

3. Nie szukałem u Greków »pięknych dusz«, »zło­ tych środków« i innych doskonałości, nie podziwia­ łem ich spokojnej wielkości, idealnego sposobu my­ ślenia, górnej prostoty — przed tą »szczytną naiwno­ ścią«, na niaiserie allemande zakrawającą, ustrzegł mnie wrodzony zmysł psychologiczny. Dostrzegłem ich najsilniejszy instynkt, wolę mocy, widziałem drżą-

c y c h wobec nieskiełznanej instynktu tego potęgi, — pojąłem, że wszystkie ich instytucye poczęły się z prawideł zapobiegawczych, wzajemne zabezpiecze­ nie się przed zawartym w nich s a m y c h m a t e r y a łem w y b u c h o w y m mających na celu. Olbrzymie napięcie wnętrzne przejawiało się następnie strasz­ liwą i bezwzględną wrogością na z e w n ą t r z : gminy z w a l c z a ł y się wzajemnie, by ich poszczególni oby­ watele nie byli niepokojeni przez siebie samych. Byli silnymi z potrzeby: niebezpieczeństwo znajdowało się w pobliżu —, czyhało wszędzie. Wspaniała gibkość ciał, z u c h w a ł y realizm i immoralizm, znamionujący Hellenów, w y n i k a ł z k o n i e c z n o ś c i , nie z »natury«. Pojawił się dopiero z czasem, nie istniał od początku. Zaś sztuki i uroczystości nie miały nic in­ nego na celu krom przeświadczenia się o swej p r z e w a d z e , krom okazania swej p r z e w a g i : b y ł y środ­ kami, zapomocą których sławiono siebie, a przy spo­ sobności napędzano strachu innym . . . Jakżeż można niemieckim z w y c z a j e m sądzić G r e k ó w z ich filozo­ fów, naprzykład, z dobroduszności szkół sokratycznych snuć wnioski o tem, co jest istotnie helleńskiem! . . . T o ć filozofowie są decadenis hellenizmu, prądem, skierowanym przeciw starodawnemu, dostojnemu sma­ kowi (— przeciwko instynktowi zapaśniczemu, prze­ ciwko Polis, przeciw wartości rasy oraz dostojeństwu pochodzenia). Głoszono cnoty sokratyczne, g d y ż dawniejsze postradali G r e c y : drażliwi, lękliwi, niestali, komedyanci bez wyjątku, mieli powodów aż nadto, by pozwolić na kazania moralne. Nie dlatego, by te coś p o m o g ł y : lecz że wielkie słowa i attitudes przystoją dekadentem. . .

124

125 4.

Gwoli zrozumieniu dawniejszego, jeszcze nie zu­ bożonego i nawet przelewającego się helleńskiego instynktu, pierwszy zwróciłem baczniejszą uwagę na owo przedziwne zjawisko, noszące miano Dionyzosa: da się ono w y t ł u m a c z y ć jeno n a d m i a r e m siły. Kto tak badał Greków, jak największy znawca ich kultury, Jakób Burckhard z Bazylei, ten zrozumiał natychmiast, co to znaczy : to też Burckhardt do swej »Kultury greckiej« w ł ą c z y ł osobny rozdział o wspomnianem zjawisku. Jako przeciwieństwo niechaj po­ służy krotochwilne niemal ubóstwo instynktu, zna­ mionujące filologów niemieckich, ilekroć zetkną się z pierwiastkiem dionyzyjskim. Z w ł a s z c z a słynny Lobeck z niezrównaną pewnością wysuszonego śród ksiąg mòla wpełzł w ten świat tajemnych stanów, i w m ó w i ł w siebie, iż zbada! je naukowo, acz oka­ zał się do obrzydliwości płytkim i dziecinnym. — Lobeck z całym nakładem uczoności da! do zrozu­ mienia, iż właściwie w tych nadzwyczajnościach nic nadzwyczajnego niema. B y ć może, że uczestników t y c h orgij pouczali kapłani o tem i o owem, naprzykład, że wino budzi żądze, że człowiek w pewnych warunkach może się karmić owocami, że rośliny na wiosnę kwitną, a w jesieni więdną. Z a ś owo zasta­ nawiające bogactwo obrzędów, symbolów i mytów orgiastycznego pochodzenia, którymi świat starożytny był po prostu przepełniony, nastręcza Lobeckowi spo sobność okazania swej inteligencyi w jeszcze wyż­ szym stopniu, «Grecy, powiada, (Aglaophamus I, 672), nie mając nic innego do czynienia, śmiali się, ska-

kali, szaleli, lub, g d y ż człowiek i do tego miewa niekiedy ochotę, siadali na ziemi, zawodzili i płakali. Na to nadchodzili i n n i i starali się w y t ł ó m a c z y ć so­ bie powody tego niezwykłego usposobienia; w ten to sposób gwoli objaśnieniu o w y c h z w y c z a j ó w po­ wstały niezliczone podania i myty. Z drugiej zaś strony mniemano, iż owe k r o t o c h w i l e , które od­ bywały się jeno w dni świąteczne, w c h o d z ą również w skład uroczystości i uważano je za nieodłączną część nabożeństwa«. — Jest to niedorzeczna gadanina i nie warto z Lobeckiem ani przez chwilę rozprawiać się poważnie. W r ę c z odmiennego doznajemy nato­ miast uczucia, gdy, badając pojęcie »greckości«, jakie wytworzyli sobie Winckelmann i Goethe, przekony­ w a m y się, iż nie da się ono pogodzić z o w y m pier­ wiastkiem, z którego dionyzyjska poczęła się sztuka, -z orgiazmem. Istotnie nie wątpię, iż Goethe coś po­ dobnego w y k l u c z y ł b y zasadniczo z możliwości duszy greckiej. Z a t e m G o e t h e n i e r o z u m i a ł G r e ­ k ó w . G d y ż dopiero w misteryach dionyzyjskich, w psychologii stanów dionyzyjskich przejawia się z a s a d n i c z y r d z e ń helleńskiego instynktu jego »wola życia«. I c z e g ó ż rękojmią b y ł y dla Greka te misterya? Wiekuistego żywota, wiekuistego po­ wrotu ż y c i a ; przyszłości przeszłością zapowiedzianej i uświęconej; t r y u m f u życia nad zmiennością i śmiercią; życia p r a w d z i w e g o w znaczeniu dal­ szego wszechbytowania przez płodzenie, przez miste­ rya płciowości. Dlatego symbol p ł c i o w y był sam w sobie dla Greków symbolem czcigodnym i przed­ stawiał najistotniejszą treść całej pobożności starożytej. Wszystkie szczegóły płodzenia, ciąży i porodu wzbudzały najszczytniejsze i najuroczystsze uczucia.

127

I26

Nauka misteryów uświęciła b o l e ś ć : »bóle rodzi­ cielki« uświęcają wogóle boleść, — w a r u n k i e m wszelkiego stawania się i wzrostu, wszelkiej na przyszłość rękojmi jest b o l e ś ć . . . Iżby istniała wiekuista rozkosz tworzenia, iżby sobie samej przy­ świadczała wiekuiście wola życia, m u s i też istnieć wiecznie »męka rodzicielki« . . . Wszystko to ozna­ cza słowo D i o n y z o s : nie znam głębszej symboliki o d tej g r e c k i e j symboliki dionyzyów. J e s t o n a religijnem odczuciem najgłębszego instynktu ży­ ciowego, instynktu przyszłości życia, wiekuistości życia, — nawet droga do życia, płodzenie jest w niej drogą, ś w i ę t ą . . . Dopiero chrześciaństwo, z właści­ wym sobie ressentiment'em w z g l ę d e m życia, uczyniło z płciowości coś nieczystego : s k a l a ł o począ­ tek, założenie naszego ż y c i a . . .

5. Psychologia orgiazmu jako przelewającego się poczucia życia i siły, w zakresie którego ból nawet staje się bodźcem, b y ł a dla mnie kluczem do pojęcia uczucia t r a g i c z n e g o , źle zrozumianego zarówno przez Arystotelesa, jak przez naszych pessymistów. T r a g e d y a do tego stopnia nie przemawia za pessymizmem Hellenów w znaczeniu schopenhauerowskiem, i ż mogłaby uchodzić raczej z a w r ę c z m u p r z e c i w n ą i n s t a n c y ę i stanowcze jego zaprzeczenie. Przyświadczanie życiu nawet w jego najsroższych i najdziwniejszych przejawach; wola życia, najwyższe s w e typy radośnie własnemu o f i a r u j ą c a nie-

wyczerpaniu — oto, c.o nazwałem dionyzyjskiem, w c z e m domyśliłem się pomostu do psychologii artysty t r a g i c z n e g o . N i e przeto, b y otrząsnąć się z leku i współczucia, nie dlatego, by w namiętnym wybuchu zmyć ze siebie zmazę złowieszczego uczu­ cia — tak pojmował to Arystoteles — : lecz iżby mimo g r o z y i współczucia b y ć s a m e m u wiekuistą roz koszą stawania się, — ową rozkoszą, która nawet r o z k o s z n i s z c z e n i a także w sobie m i e ś c i . . . I oto w r a c a m znów do miejsca, z którego wyszedłem ongi — »Narodziny tragedyi« były mcm pierwszem przemianowaniem wszech w a r t o ś c i : i oto staję znów na ziemi, która jest kolebką m y c h dążeń, mej m o c y twórczej — ja, filozofa Dionyzosa ostatni uczeń, ja, wiekuistego powrotu n a u c z y c i e l . . .

MÓWI MŁOT.

Z a r a t u s t r a 3 , 90.

DZIEŁA NIETZSCHEGO.

9

»Czemuś węgiel

taki

jesteśmy spytam, —

o

Tacy w

czenia

mogli I

w

I

tacy

waszem?

zaś i

aza

T e d y

nie

skoro i

nie

raz nie w a s

jesteście

tak

ze hart

mną

ze



wasz

mną



mało

d ł o ń

s w ą —

przecze­ przezna­

być

przezna­

jakżebyście

z w y c i ę ż a ć ? nie

c h c e

błyskać

j a k ż e b y ś c i e

mo­

t w o r z y ć ?

w s z y s c y

wosku,

ulegający? i

waszem?

r o z s z c z e p i a ć :

w y c i s n ą ć

i

się

chcecie

szczęśliwością na

ulegli

n i e u b ł a g a n y m i :

kiedyś

kiedyś

to

aza

zaparcia

spojrzeniu

A l b o w i e m

ni

mięccy?

moi:

wiele

sercu

c i ą ć

dzi.

tacy

mięccy,

tak

Skoro

gli

r z e c z e

krewni?«

bracia

czeniami

i



dyamentu:

braćmi ?

C z e m u nia

do

blizcy

C z e m u ś c i e mi

twardy!

kuchenny

t w ó r c y

zdać n a

się



twar­

wam winno

t y s i ą c l e c i a c h

132

— szczęśliwością, g d y b y na s p i ż u p i s a ć na woli t y s i ą c l e c i , — t w a r d s z y m od s p i ż u , p r z e d n i e j s z y m o d s p i ż u . L i naj­ przedniejsze jest c a ł k i e m twardem. Tem nowem p r z y k a z a n i e m przyka­ zuję w a m , o b r a c i a m o i : s t a ń c i e się twardzi! — —

TREŚĆ. Strona Przedmowa Zdania i g r o t y Problemat Sokratesa

3 5 13

»Rozum« w filozofii

23

J a k »świat p r a w d z i w y « s t a ł się w końcu baśnią

29

Morał j a k o w y n a t u r z e n i e

31

C z t e r y wielkie błędy

39

» P o p r a w i a c z e « ludzkości

51

Na czem zbywa Niemcom

56

Niewczesne d y w a g a c y e

66

Co zawdzięczam starożytnym

119

M ó w i młot

129

POLSKIEJ EDYCYI D Z I E Ł FRYDERYKA N I E T Z S C H E G O W WYD. C A Ł K O W I T E M

przełożył

Rb. k.

Tom

I

— TAKO RZECZE ZARATUSTRA Cztery

części.

Przełożył

Nietzschego — akwafortą

oryginalną Fr. Siedleckiego wydanie ozdobne w oprawie » w y t w o r n e w 25 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h wydanie zwykłe t a n i e

Tom

II

3.— 3.50 7.50 1.60

- POZA DOBREM I Z Ł E M przełożył

STANISŁAW

WYRZYKOWSKI

wydanie ozdobne » » w oprawie ..... » wytworne w 1o numerowanych egzemplarzach

2.— 2.50 5.—

Tom III — Z G E N E A L O G I I M O R A L N O Ś C I

(BEZ

przełożył

LEOPOLD

STAFF

wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 10 n u m e r o w a n y c h egzemplarzach

Tom

IV —

DYTYRAMBY DYONIZYJSKIE przełożył

STANISŁAW

WYRZYKOWSKI

wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 10 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h

Tom

V - ZMIERZCH przełożył

STANISŁAW WYRZYKOWSKI

- WIEDZA przełożył

RADOSNA

LEOPOLD

wydanie ozdobne » » »

1.20 1.70 2.75

STAFF

w oprawie

wytworne

w

15

numerowanych egzemplarzach

2.50 3.— 6.—

Tom VII — J U T R Z E N K A przełożył

STANISŁAW

WYRZYKOWSKI

wydanie ozdobne » » w oprawie .... » w y t w o r n e w 15 numerowanych egzemplarzach

2.50 3.— 6.—

STAFF

przełożył L E O P O L D S T A F F wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 numerowanych egzemplarzach

Tom

XI

XII

2.50 3.— 6.—

— WĘDROWIEC I JEGO CIEŃ LUDZKIE, ARCYLUDZKIE. Część druga. Przełożył K O N R A D D R Z E W I E C K I wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h egzemplarzach

Tom

1.60 2.10 4.—

X — LUDZKIE, ARCYLUDZKIE Część pierwsza. Przełożył K O N R A D D R Z E W I E C K I wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h egzemplarzach

Tom

1.— 1.50 1.50

IX — N A R O D Z I N Y T R A G E D Y I

-

2.50 3.— 6.—

WOLA MOCY Przeł. S T E F A N F R Y C Z 1 K O N R A D D R Z E W I E C K I wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h egzemplarzach

3.— 3.50 7.—

Suplement— E C C E H O M O (Autobiografia) Przełożył L E O P O L D S T A F F wydanie ozdobne » » w oprawie » wytworne na czerpanym DO

S K R Ó C E Ń )

VI

—.60 1.35 1.10

BOŻYSZCZ

wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h

Tom

2.— 2.50 5.—

(BEZ

C A Ł K O W I T E

WACŁAW BERENT

portretem

C A Ł K O W I T E

W Y D A N I E

z

W Y D A N I E

S K R Ó C E Ń )

wydanie ozdobne

Tom

Rb. k.

WACŁAW

NABYCIA

WE

WSZYSTKICH

papierze....

1.50 2.— 4.—

KSIĘGARNIACH.

BERENT Ź R Ó D Ł A I UJŚCIA NIETZSCHEANIZMU —.80

Portret F R Y D E R Y K A N I E T Z S C H E G O , akwaforta oryginalna, Franciszka Siedleckiego, na papierze g r u b y m

1.—

na

3.—

papierze japońskim

WARSZAWA 1911. - N A K Ł A D JAKÓBA MORTKOWICZA. — SKŁADY G Ł Ó W N E : W KSIĘGARNI G. C E N T N E R S Z W E R A I S P Ó Ł K I W W A R S Z A W I E ORAZ H. A L T E N B E R G A WE LWOWIE.

W Y D A N I E CAŁKOWITE (BEZ SKRÓCEŃ)

wyszły i są do nabycia we wszystkich księ­ garniach (każdy tom sprzedaje się oddzielnie)

LEOPOLD

wydanie ozdobne » » w oprawie » w y t w o r n e w 15 n u m e r o w a n y c h e g z e m p l a r z a c h

SKRÓCEŃ) W Y D A N I E CAŁKOWITE (BEZ SKRÓCEŃ)

(BEZ

Tom VIII — P R Z E M I A N A W S Z Y S T K I C H WARTOŚCI