Maxima Culpa. Jan Paweł II wiedział 9788326841545, 8326841080, 9788326841088

Czy Karol Wojtyła wiedział o pedofilii wśród księży, zanim został papieżem? Czy pomagał im uniknąć odpowiedzialności? O

241 60 5MB

Polish Pages 526 [501] Year 2023

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Wprowadzenie. Rozdarcie Franciszka
1. Wadowice
2. Spadkobierca
3. Milczący pontifex
4. Papież na ławie oskarżonych
5. Czerwoni i czarni
6. Przeniesienie
7. Wybaczenie
8. Recydywa
9. Ucieczka
10. Wierzchołek góry lodowej
11. Fałszywe oskarżenia o fałszywe oskarżenia
12. Wojna Wojtyły
Konkluzje
Podziękowania
Przypisy
Recommend Papers

Maxima Culpa. Jan Paweł II wiedział
 9788326841545, 8326841080, 9788326841088

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Redakcja: Krystyna Bratkowska Korekta i współpraca redakcyjna: Dorota Dul Korekta: Teresa Kruszona Projekt graficzny okładki: Tomasz Majewski Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProdesGraf Zdjęcia na okładce: AFP/EAST NEWS/GABRIEL BOUYS Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

 

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

 

© copyright for this edition by Agora SA & Nisza, 2023 © copyright by Ekke Overbeek

   

Wszelkie prawa zastrzeżone Warszawa 2023 ISBN: 978-83-268-4154-5

 

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i  wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

  Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS TREŚCI Wprowadzenie. Rozdarcie Franciszka 1. Wadowice 2. Spadkobierca 3. Milczący pontifex 4. Papież na ławie oskarżonych 5. Czerwoni i czarni 6. Przeniesienie 7. Wybaczenie 8. Recydywa 9. Ucieczka 10. Wierzchołek góry lodowej 11. Fałszywe oskarżenia o fałszywe oskarżenia 12. Wojna Wojtyły Konkluzje Podziękowania Przypisy

     

Dla Klaudii i innych ofiar milczenia Jana Pawła II

   

 

SURVIVOR: You guys have to understand: this is big. This is not just Boston. This is the whole country. This is the whole world. And it goes right to the Vatican! JOURNALIST: Do you have any proof? SURVIVOR: Not yet [1].

 

Wprowadzenie. Rozdarcie Franciszka Franciszek niecały rok był papieżem, gdy w niedzielę 27 kwietnia 2014 roku kanonizował Jana Pawła II. Asystował przy tym jego poprzednik, emerytowana głowa Kościoła Benedykt XVI, który trzy lata wcześniej beatyfikował polskiego papieża. Oto spektakl, jakiego świat nie widział: dwóch papieży kanonizuje papieża. Do tego w rekordowym tempie – świeżo upieczony święty zmarł niecałe dziesięć lat wcześniej. Santo subito! – Święty natychmiast! – wołał tłum po śmierci Jana Pawła II. Lud Boży dostał to, czego chciał. Tymczasem krytycy alarmowali: papież Jan Paweł II był współodpowiedzialny za  tuszowanie skandali pedofilskich od  prawie czterdziestu lat siejących spustoszenie w  Kościele. Można bez przesady mówić o  największym kryzysie w  Kościele katolickim od czasów reformacji. Nie powinno więc dziwić pytanie o  odpowiedzialność człowieka, który był jego głową przez większość tego okresu. Zadawała je między innymi śp. Barbara Blaine, założycielka SNAP – Survivors Network of those Abused by  Priests, amerykańskiej sieci wspierania osób seksualnie wykorzystywanych przez duchownych. Tuż przed rozpoczęciem ceremonii beatyfikacji, którą uważała za  skandal, stojąc na  placu Świętego Piotra w  Rzymie, mówiła: „Jan Paweł II mógł powstrzymać przemoc, ale nie chciał tego zrobić. Dla niego reputacja kościelnych dostojników była ważniejsza niż chronienie dzieci”[2].

Na  całym świecie powstały organizacje typu SNAP, bo  nie ma kraju o  liczącej się społeczności katolickiej, w  którym duchowni nie byliby sprawcami nadużyć seksualnych wobec nieletnich. Nie wiemy, o  ilu dziesiątkach czy setkach tysięcy ofiar mówimy, ponieważ tylko w  krajach anglosaskich oraz w  północnozachodniej Europie zmuszono Kościół do  otwarcia archiwów, co umożliwiło zbadanie skali przestępstw. Liczby przerażają. Raport Johna Jaya z  2004 roku pokazał, że  w  USA w  latach 1950-2002 o  nadużycia seksualne zostało oskarżonych 4392 duchownych, czyli 4 procent ówczesnego kleru. W  miarę pojawiania się nowych danych liczby te wzrosły. W  Niemczech komisja działająca we  współpracy z  Kościołem ustaliła, że  od  1946 do  2014 roku o  czyny seksualne wobec nieletnich oskarżono 1670 duchownych – 4,4 procent kleru. Ale i te liczby rosną wraz z  pojawianiem się nowych raportów. Badania zakończone w  2021 roku we  Francji wykazały, że  od  roku 1950 ofiarą seksualnych nadużyć księży mogło tam paść 216 tysięcy nieletnich. I  można tak wymieniać dalej: Irlandia, Australia, Holandia, Belgia... Wszędzie tam, gdzie sprawę zbadano, wyniki były podobne. Na  razie możemy się tylko domyślać, jakie byłyby w  krajach tak bardzo katolickich jak Hiszpania, Włochy, Portugalia czy Polska, gdzie nie doszło jeszcze do systematycznych badań skali nadużyć. I bez tego jednak wiadomo, że kryzys wymknął się spod kontroli w  trakcie długiego pontyfikatu Jana Pawła II. Czy rozsądna była decyzja, aby tego papieża ogłosić świętym, podczas gdy jego udział w cierpieniu tak wielu nie został wyjaśniony? Papież Franciszek odrzucił wątpliwości i  krytykę. Wyniósł polskiego papieża na  ołtarze po  przypisaniu mu dwóch „cudownych” uzdrowień post mortem – za  sprawą nieżyjącego

papieża miały zniknąć nieuleczalne choroby. Z  powodu tych „interwencji” ogłoszono go świętym. Ofiary molestowania w Kościele zadają sobie pytanie, dlaczego nie mógł interweniować za życia, by położyć kres ich cierpieniom. Wkrótce po kanonizacji Jana Pawła II papież Franciszek obiecał wykorzenić molestowanie seksualne w Kościele. „Potwierdzam raz jeszcze, że  ofiary wszelkich nadużyć są mi bliskie. Kościół uczyni wszystko, aby wykorzenić to zło”[3], powtórzył pod koniec roku 2020. Spotkał się z  dużym oporem wewnątrz instytucji, jednak paroma sukcesami może się pochwalić: W 2014 roku, dwa miesiące po kanonizacji Jana Pawła II, polski arcybiskup Józef Wesołowski został wydalony ze  stanu kapłańskiego, po tym jak oskarżenie go o molestowanie seksualne uznano za wiarygodne. W  2016 roku papież Franciszek stworzył nowe przepisy umożliwiające karanie biskupów, którzy ukrywali księży sprawców. W  2018 roku Franciszek wydalił ze  stanu kapłańskiego dwóch chilijskich biskupów winnych wykorzystywania seksualnego nieletnich. Wcześniej zmusił do rezygnacji cały chilijski episkopat. W  2019 roku godność kapłańską utracił amerykański kardynał Theodore McCarrick oskarżony o  molestowanie seksualne. Rok później Watykan opublikował raport obszernie omawiający genezę sprawy McCarricka. Od  niedawna karząca ręka Watykanu dosięga również hierarchów w  Polsce. W  rzeczywistości jest to jednak ręka raczej głaszcząca – czterech hierarchów ukarano grzywną i  innymi lekkimi sankcjami. Łagodność Franciszka wobec polskich biskupów, których udział w  tuszowaniu nadużyć seksualnych został szeroko

udokumentowany, ostro kontrastuje z  jego własną obietnicą, że  nie tylko ci, którzy molestowali, lecz także ci, którzy chronili molestujących, poniosą odpowiedzialność. Karane będzie zarówno zaprzeczanie przestępstwom pedofilskim kleru, jak i ich tuszowanie – zapewnia. „Wiarygodność Kościoła została poważnie podważona i osłabiona przez te grzechy i przestępstwa, a zwłaszcza przez próby ich negowania lub tuszowania”[4], przyznaje papież. Piękne słowa, ale czyny są mniej przekonujące. Gdy tylko pojawia się imię Jana Pawła II, Franciszek się zatrzymuje. Nietrudno zrozumieć dlaczego: papież Franciszek jest rozdarty. Aby odbudować wiarygodność Kościoła, musi ukarać negowanie i  tuszowanie przestępstw seksualnych, ale robiąc to, naraża na  szwank reputację Jana Pawła II oskarżanego dokładnie o  to samo – o  zaprzeczanie przestępstwom seksualnym i  o  ich tuszowanie. Franciszek nie dopuszcza żadnej krytyki pod adresem Jana Pawła II, pozostaje on dla niego „wielkim świadkiem wiary, wielkim człowiekiem modlitwy, pewnym przewodnikiem dla Kościoła w  czasach wielkich zmian”[5]. W  obronie Jana Pawła II obecny papież używa dwóch argumentów, które będziemy badać w  tej książce. Po  pierwsze: brak wiedzy. Jan Paweł II nie wiedział o  molestowaniu. „Również Jana Pawła II wprowadzono w  błąd,  to jest pewne”[6], stwierdził Franciszek. Nie był informowany, informacje nie docierały do niego, informacje były przed nim ukrywane, a  kiedy wreszcie do  niego dotarły, był już ciężko chory i nie był w stanie zareagować. Krótko mówiąc – nie wiedział. Niektórzy widzą w  tym nawet dodatkowy dowód jego świętości: on był tak czysty, że  nie mógł sobie wyobrazić czegoś tak nikczemnego jak seksualne wykorzystywanie dzieci.

Po  drugie: jego polskie pochodzenie uniemożliwiło mu rozpoznanie sytuacji. Franciszek ujął to tak: „Trzeba postawę Jana Pawła II rozumieć, bo  pochodził z  zamkniętego świata za  żelazną kurtyną, gdzie panował komunizm. Tam panowała postawa defensywna. On znał tysiące rzeczy z  tamtego świata. Musimy dobrze rozumieć, że  nikt nie może podważać świętości tego człowieka i  jego dobrej woli. On był wielki”[7]. Inni obrońcy polskiego papieża precyzują ten argument: komuniści fałszywie oskarżali księży o  pedofilię, takie Karol Wojtyła miał doświadczenia jako arcybiskup Krakowa i dlatego jako papież nie mógł wierzyć w  podobne oskarżenia. Pochodził zza żelaznej kurtyny, gdzie Kościół prześladowano, i przez ten pryzmat patrzył na cały świat. Proponuję, abyśmy zajrzeli za  dawną żelazną kurtynę, by  się przekonać, czy te argumenty wytrzymują próbę krytyki. W  tej książce stawiam proste, podstawowe pytanie: Czy Karol Wojtyła wiedział o  molestowaniu nieletnich przez duchownych, zanim został papieżem? Odpowiedź musi brzmieć: tak albo nie. Tertium non datur. Mógłby ktoś powiedzieć: to stare dzieje. Po  co  się tym zajmować? Dlaczego mam czytać historie sprzed pół wieku o  jakichś księżach w  kraju, którego już nie ma, w  PRL-u? Ano dlatego, że  te „stare dzieje” mają przełożenie na  dzisiejsze życie. Dlatego, że  setki tysięcy ofiar księży nie doczekały się sprawiedliwości. Dlatego, że  skandale seksualne nadal niszczą Kościół. Nadal w wielu krajach, nie tylko w Polsce, Kościół tuszuje przestępstwa duchownych. Co więcej, obecny papież zdaje się brać udział w tym tuszowaniu, gdy chodzi o Jana Pawła II. Od  lat 80. ofiary i  ich prawnicy próbowali udowodnić odpowiedzialność Watykanu i samego Jana Pawła II za ukrywanie

przestępstw seksualnych. Nigdy się to nie udało. Największe skandale – z udziałem Groëra, Degollado, McCarricka – wybuchły pod koniec jego pontyfikatu. Kościół może więc utrzymywać, że świadomość powagi sytuacji zyskał papież dopiero wtedy, gdy nie miał już możliwości skutecznego działania. Stawka przyjrzenia się polskim „starym dziejom” jest więc wysoka. Bo co, jeżeli znajdą się świadectwa, że nie tylko wiedział, ale że wiedział dużo wcześniej, niż dotąd podejrzewano? I co, jeżeli się okaże, że  nie dość, iż  wiedział o  molestowaniu nieletnich,  to jeszcze przenosił sprawców na kolejne stanowiska kościelne? Albo jeszcze gorzej: co, jeżeli się okaże, że sam brał udział w tuszowaniu przestępstw seksualnych? Nawet najbardziej zagorzali obrońcy Jana Pawła II musieliby uznać jego współodpowiedzialność za przypadki molestowania. Jednak stawka jest jeszcze większa. Polskie archiwa i świadectwa mówią wiele nie tylko o  polskim papieżu, ale także o  papieżu Franciszku. Bo  jeżeli Jan Paweł II tuszował przestępstwa seksualne, to jak nazwać usiłowania obecnego papieża, by ten fakt nie ujrzał światła dziennego? W  ostatnich latach to właśnie się dzieje – Franciszek okazuje wyjątkową pobłażliwość wobec polskich hierarchów podejrzanych o  tuszowanie pedofilii. Znamienny jest tu przypadek kardynała Dziwisza, który przez większość życia był osobistym sekretarzem Jana Pawła II. Już w  2010 roku dziennikarz watykanista John Allen porównał hierarchów Kościoła – samych zaufanych ludzi Jana Pawła II – do  kostek domina: każdy zdemaskowany hierarcha pociągnie za  sobą kolejnego: „To nie jest tak, że  ci ludzie, [kardynałowie] Sodano, Castrillón i tak dalej, działali w próżni. Zostali umieszczeni na  tych stanowiskach przez Jana Pawła II i  podejmowali decyzje w  jego imieniu. Myślę, że  w  Stolicy Apostolskiej rozumieją,

że kiedy te kostki domina zaczną się przewracać... Castrillón upadł pierwszy. Odcięli się od  niego. Teraz Sodano jest na  krawędzi; to następny klocek domina, który się przewróci. Myślę, że  istnieje obawa, że  kolejnym może być kardynał Stanisław Dziwisz z Krakowa [...]; mogą paść trudne pytania o rolę, jaką odegrał. [...] A jeśli ostatecznie i ten klocek domina się przewróci, to skończymy na samym papieżu”[8]. Od  słów Allana minęło ponad dziesięć lat. Przyszła kolej na Stanisława Dziwisza, prywatnego sekretarza Jana Pawła II. Jego rola w chronieniu notorycznych drapieżników seksualnych, takich jak meksykański duchowny Marcial Maciel Degollado czy amerykański kardynał Theodore McCarrick, nigdy nie została wyjaśniona. Później, gdy po  śmierci Jana Pawła II został arcybiskupem Krakowa, Dziwisz nie wyjaśnił skarg na  siedmiu polskich duchownych. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który złożył owe skargi wraz z  dowodami, ma wszystkie kopie przekazanych dokumentów, a  Dziwisz zaprzecza, by  cokolwiek otrzymał. Ofiara jednego z  domniemanych sprawców raz po  raz opowiada swoją historię w  telewizji, a  Dziwisz odmawia spotkania. I  według papieża Franciszka dobrze robi. W  czerwcu 2021 roku papież wysłał do Polski kardynała Angela Bagnasco. Miał zbadać zarzuty wobec Dziwisza. „Wiele wskazuje na  to, że  czeka nas trzęsienie ziemi” – napisał Tomasz Terlikowski, polski komentator spraw kościelnych. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Kardynał Bagnasco nie rozmawiał z ofiarami. Wrócił do Rzymu, a konkluzja jego „śledztwa” brzmiała: „Analiza zebranej dokumentacji pozwoliła ocenić te działania kard. Stanisława Dziwisza jako prawidłowe i  w  związku z  tym Stolica Apostolska postanowiła

dalej nie procedować”[9]. Przekaz był jasny: nie tykamy polskich afer. To, że  papież Franciszek boi się wyjaśniania skandali pedofilskich w polskim Kościele, stało się jasne również przy okazji wizyty ad limina polskich biskupów w  Watykanie w  listopadzie 2021 roku. Według biskupów rozmawiano z Franciszkiem na różne tematy: migracja, pandemia i  „kryzys wiarygodności Kościoła”, „kryzys małżeństwa, rodziny oraz młodzież”, Światowe Dni Młodzieży i  synod[10]. O  seksualnych przestępstwach ani słowa. Według kościelnego portalu Opoka ta kwestia została jednak poruszona: „Odnośnie przestępstw seksualnych i  »zaniedbań« biskupów w  tym obszarze papież zwrócił uwagę, że  jest to problem, z którym biskupi muszą sami sobie poradzić”[11]. Innymi słowy papież Franciszek uważa, że  biskupi podejrzani o  tuszowanie seksualnych przestępstw swoich podwładnych powinni sami wyjaśnić swoje „zaniedbania”. Według Franciszka polscy biskupi mogą być sędziami we własnej sprawie. Czyli nic nie zostanie wyjaśnione. I  właśnie o  to chodzi. Wyjaśnienie, jak i  od  kiedy polscy biskupi tuszowali przypadki molestowania seksualnego, nieuchronnie prowadziłoby do  pytań o rolę samego Jana Pawła II. Kolejny dowód na to, że papież Franciszek nie chce, żeby brudy Kościoła wyszły na  jaw, pojawił się w  styczniu 2022 roku, kiedy „Rzeczpospolita” dotarła do  instrukcji Stolicy Apostolskiej skierowanej miesiąc wcześniej do  polskich biskupów[12]. W  tej instrukcji Watykan zabrania udostępniania kościelnych akt sądom i  prokuraturze. Oznacza to, że  polski wymiar sprawiedliwości nie dostanie od  diecezji żadnych dokumentów odnoszących się do  postępowań kanonicznych dotyczących seksualnego wykorzystywania nieletnich przez księży ani nawet kopii tych akt.

Polska musi o nie prosić Watykan drogą dyplomatyczną, co mocno utrudnia i spowalnia śledztwa. Procedura utrudniająca dochodzenie obowiązuje zresztą nie tylko w  Polsce. Tak jak inne decyzje papieża Franciszka. Krótko po  objęciu Stolicy Piotrowej zmienił zasady funkcjonowania Kongregacji Nauki Wiary, która od  2001 roku ma rozpatrywać wszystkie oskarżenia o  molestowanie seksualne przez duchownych. Od  2014 roku przy Kongregacji działa rodzaj sądu rewizyjnego. Franciszek dał księżom skazanym za  nadużycia seksualne dodatkową możliwość odwołania się od  wyroku. Rezultat opisała włoska watykanistka Franca Giansoldati: „Większość decyzji, które zostały podjęte w odniesieniu do księży włoskich, jest korzystna dla skazanych. Co  oznacza, że  nawet kapłan skazany i  sprowadzony do  stanu świeckiego odwołuje się i  odwraca wyrok, odzyskuje status kapłański i  nadal pracuje jako kapłan. Praktycznie wszystkie wyroki dotyczące włoskich księży zostały anulowane i  tylko bardzo nieliczne potwierdziły wydalenie ze stanu kapłańskiego”[13]. Zapytana, dlaczego Watykan nie tyka polskich spraw, Giansoldati powiedziała: „Polska to problem duży jak stodoła. Bo  Polska to kraj Jana Pawła II,  to ojczyzna Jana Pawła II, który jest święty. Czy pamiętasz Santo subito? Zbyt szybko zrobili świętym tego papieża”[14]. Sam Franciszek, podobnie jak jego poprzednik Benedykt XVI, został już dawno „zlustrowany”, czy przypadkiem jako arcybiskup nie tuszował przestępstw seksualnych. Ale Jan Paweł II nie. I  Franciszek wyraźnie nie chce, aby ktokolwiek grzebał w przeszłości polskiego papieża – i w ogóle w przeszłości polskiego Kościoła. Jest świadom, że  tropy prowadzą do  człowieka, którego sam ogłosił świętym? Odpowiedź na  pytanie, czy Karol Wojtyła

wiedział o molestowaniu w Kościele, zanim został papieżem, z całą pewnością dotyczy obecnego papieża, obecnego Kościoła i  ma dalekosiężne znaczenie. Mało brakowało, a  to pytanie pozostałoby bez odpowiedzi. Po  opublikowaniu w  lutym 2013 roku książki Lękajcie się. Ofiary pedofilii w  polskim Kościele mówią zastanawiałem się, jak dalej pociągnąć temat. Skierowałem uwagę na  księży sprawców i  znalazłem ich we  wszystkich zakątkach Polski. Z  tego okresu pochodzą rozmowy zamieszczone w  rozdziale drugim. Po  jakimś czasie, gdy polscy dziennikarze zaczęli śmielej podchodzić do  tematu molestowania w  Kościele, zadałem sobie pytanie: dlaczego ja, korespondent niderlandzkich mediów, miałbym się nadal tym zajmować? Zauważyłem jednak, że unikano pytań o rolę Jana Pawła II, prawie wszyscy jakby bezkrytycznie powtarzali historyjkę o  dobrym carze i  złych bojarach, tyle że  w  wersji kościelnej: dobry papież, źli kardynałowie. Jakby nie chciano dopuścić myśli, że  król może być nagi. Powiedziałem sobie: sprawdzam. I tak, wobec braku dostępu do archiwów kościelnych, na długie lata utknąłem w Instytucie Pamięci Narodowej, gdzie są przechowywane pozostałości archiwum dawnej Służby Bezpieczeństwa. Błądziłem w labiryncie zakurzonych teczek jak dziecko we mgle. Aż  jesienią 2019 roku stwierdziłem, że  dość – znalazłem dużo ciekawych informacji o  Kościele w  PRL-u, ale o  molestowaniu nieletnich tyle co  nic. Poza tym zasoby archiwum IPN-u badało już tylu naukowców... Może szukam czegoś, czego nie ma? Skoro jednak pracownicy Instytutu ściągnęli dla mnie jeszcze parę teczek z  Krakowa, głupio byłoby ich nie przejrzeć, choćby z  grzeczności. I  tak usiadłem – po  raz ostatni, jak sądziłem – w  czytelni IPN-u. Listopadowe popołudnie, na dworze deszcz i ciemność, a na biurku

już tylko trzy teczki. Otwieram przedostatnią, a  tu niespodzianka: informacja o  molestowaniu dziewczynek przez księdza Lenarta (rozdział szósty). Było to na  godzinę przed zamknięciem czytelni i  całego mojego projektu. Można to nazwać uśmiechem losu lub palcem bożym. Jak kto woli. Historia księdza Lenarta w  porównaniu z  przypadkami, które znalazłem potem, może wydawać się mniej znacząca, ale w  tamtym momencie dała mi przekonanie, że  jestem na właściwym tropie i że nie powinienem się poddawać. Niecały rok po znalezieniu świadectw poczynań księdza Lenarta znalazłem akta procesowe księży Loranca i  Surgenta (rozdziały siódmy i  ósmy), a  gdy pierwsza wersja książki była gotowa i rozglądałem się za wydawcą, trafiłem na historię księdza Sadusia (rozdział dziewiąty), co  mocno opóźniło publikację, ale uczyniło materiał dowodowy jeszcze mocniejszym. Archiwum SB bywało źródłem wielkich kontrowersji. Jednak to, że  jakaś organizacja odegrała złowrogą rolę, nie wyklucza jej spadku materialnego jako historycznego źródła. Nieporozumieniem jest bowiem przekonanie, że  esbeckie papiery zawierają same kłamstwa. Pierwszym zadaniem każdej służby specjalnej, niezależnie od  systemu politycznego, jest zbieranie jak najpewniejszych informacji. SB nie była wyjątkiem. Owszem, esbecy podrabiali dokumenty i  organizowali prowokacje, chcąc osiągnąć „cele operacyjne”, ale żeby takie fałszywki były skuteczne, musiały bazować na sprawdzonych danych. Konfrontowałem informacje zebrane przez SB z  pamięcią żywych ludzi. Wiele z tego, co wyczytałem, udało się potwierdzić. O  prawdziwości historii zapisanych w  dokumentach świadczą też liczne, często banalne, szczegóły zapamiętane przez uczestników

lub świadków tamtych wydarzeń, a  pokrywające się z  tym, co wiedziała SB. Należy też podkreślić, że wymienienie kogoś w teczkach SB jako „tajnego współpracownika” – TW – nie musi oznaczać, że  był świadomym informatorem. Ale dla tej książki nie ma to znaczenia. Nie o lustrację tu chodzi, tylko o treść informacji. Pracownicy SB i  MO nie byli literatami. Ich raporty pisane są dość drętwym językiem, nieraz z  błędami ortograficznymi i  interpunkcyjnymi. Na  ogół je poprawiałem, żeby niepotrzebnie nie męczyć czytelników. Tu i  ówdzie dodałem w  klamrach wyjaśnienia. Skróty, o  ile wydały mi się czytelne, zostawiłem. Niektóre informacje wygnałem do  przypisów, aby głównego tekstu nadmiernie nie obciążyć. Starałem się ograniczyć do  sedna sprawy. Ta książka nie jest monografią trwającego ponad ćwierć wieku pontyfikatu ani monografią kryzysu na  tle nadużyć seksualnych w  tym okresie. Nie wchodzę w dyskusje na społecznie wrażliwe tematy, takie jak: aborcja, celibat, moralność seksualna, kapłaństwo kobiet, antykoncepcja lub eutanazja, mimo że  istnieje wyraźny związek między stosunkiem Wojtyły do  tych spraw a  jego podejściem do  skandali seksualnych. Nie zostanie tu również przedstawiona rola Jana Pawła II w obaleniu komunizmu w Europie Wschodniej. Nie zamierzam obszernie omawiać przyczyn seksafer ani ich tuszowania na wielką skalę. Milczenie, odwracanie wzroku i victim blaming nie będą tu obiektem obszernej analizy. Pytania, dlaczego Jan Paweł II pozostał bierny w obliczu skandali seksualnych, które dewastowały jego Kościół, też tu nie zadaję. Ta książka w  żaden sposób nie dotyczy też świętości lub nieświętości polskiego papieża. Świętość i  potrzebne do  tego cuda nie są domeną dziennikarstwa śledczego ani badań naukowych, ponieważ nie

dotyczą faktów, tylko wiary. A  głównym celem tej książki jest ustalenie faktów. Innymi tematami będzie można się zająć, gdy poznamy odpowiedź na pytanie, co wiedział Jan Paweł II, a tym samym – w jakiej mierze był odpowiedzialny za cierpienie ofiar. Książka zaczyna się tam, „gdzie wszystko się zaczęło”, to znaczy w  Wadowicach, miejscu urodzenia polskiego papieża. Opisując przypadek molestowania seksualnego w  tym mieście, pokazuję, jak blisko polskiego papieża – fizycznie i mentalnie – molestowanie miało miejsce. Nieodparte wrażenie, że musiał wiedzieć, co czynią jego księża, potęguje się w  rozdziale drugim, dotyczącym kardynała Dziwisza. Sposób, w jaki ten najwierniejszy z wiernych traktował księży molestantów i  ich ofiary, kiedy po  śmierci Jana Pawła II zarządzał archidiecezją krakowską, mówi wiele o samym Wojtyle. W rozdziałach trzecim i czwartym opuścimy na moment Polskę, by przypomnieć światowy wymiar kryzysu w Kościele. Z rozdziału trzeciego dowiemy się, jak w marcu 1985 roku Jan Paweł II został poinformowany o nadużyciach seksualnych swoich amerykańskich podwładnych oraz jak w kolejnych latach reagował na rozlewający się kryzys. Według przytoczonej w  czwartym rozdziale argumentacji obrońców papieża z  faktu, że  w  marcu 1985 roku papież się dowiedział, nie wolno wyciągać wniosku, że  był współodpowiedzialny za  cierpienia zadawane dzieciom w  następnych latach. Wszystkie ich argumenty można streścić w dwóch słowach: nie wiedział. Aby to „nie wiedział” zweryfikować lub sfalsyfikować, wrócimy do  Polski, do  Krakowa czasów, kiedy Karol Wojtyła rządził tam jako arcybiskup. Rozdział piąty uzbroi czytelnika w  podstawową wiedzę o funkcjonowaniu w PRL-u Kościoła katolickiego i Służby Bezpieczeństwa. Następne cztery rozdziały: Przeniesienie,

Wybaczenie, Recydywa i  Ucieczka, stanowią trzon tej książki. Są to historie czterech księży z  archidiecezji krakowskiej, które Karol Wojtyła znał i w których odegrał rolę. Na szczególną uwagę zasługuje rozdział dziewiąty pod tytułem Ucieczka. Śledząc ścieżkę życia księdza Bolesława Sadusia, trafiłem na  niespodziankę. Okazało się, że  (anty)bohater mojej opowieści miał dobry kontakt z Hermannem Groërem, zanim ten został przez Jana Pawła II mianowany arcybiskupem Wiednia. Wkrótce po tej nominacji wybuchła jedna z  największych afer pedofilskich w  Kościele, gdy wyszło na  jaw, że  Groër przez lata molestował nieletnich i  młodych dorosłych. Wiele wskazuje na  to, że  ten skandal był częściowo konsekwencją wcześniejszej decyzji Jana Pawła II o  wysłaniu do  Austrii księdza Sadusia, aby ukryć jego przestępstwa seksualne popełniane w Krakowie. Trzy końcowe rozdziały pokażą, że  historie opisane w rozdziałach Przeniesienie, Wybaczenie, Recydywa i Ucieczka nie są wyjątkowe, wręcz przeciwnie – są niczym wierzchołek góry lodowej, której ślady znaleźć można w  ocalałych dokumentach. Wszyscy, którzy wątpiliby w  wiarygodność wykorzystanych w  książce źródeł, znajdą odpowiedź na  pytanie, czy SB fałszywie oskarżała księży o  niecne czyny wobec nieletnich, po  czym zobaczymy, że molestowanie seksualne w Kościele trwało w Polsce na  długo przed oskarżeniem pierwszego księdza pedofila w  Stanach Zjednoczonych. W  konkluzji wrócimy do  pytań o współodpowiedzialność Jana Pawła II oraz jej tuszowanie przez papieża Franciszka.   W  książce Lękajcie się wykazałem – na  podstawie skąpych informacji, jakie wtedy były dostępne – że  również w  Polsce Kościół katolicki konsekwentnie ukrywa przestępstwa wobec

dzieci i  młodzieży. To, co  wówczas było obrazoburczą nowością, przez ostatnie dziesięć lat stało się wiedzą powszechną. Mimo to nie ucichły oskarżenia z  kręgów kościelnych pod adresem dziennikarzy, jakobyśmy prowadzili jakąś wojnę z  Kościołem. Czuję się w obowiązku po raz kolejny włożyć te oskarżenia między bajki. Po  pierwsze,  to nieprawda, że  dziennikarze nieproporcjonalnie dużo uwagi poświęcają nadużyciom w  kręgach kościelnych. Wprawdzie, mierząc w  liczbach bezwzględnych, do  nadużyć seksualnych wobec nieletnich dużo częściej dochodzi poza Kościołem niż w  Kościele, ale duchownych jest w  Polsce niecałe trzydzieści tysięcy, gdy cała męska populacja liczy około osiemnastu milionów. Za  to wszędzie na  świecie molestujący stanowią kilka procent kleru, wielokrotnie więcej niż w  całej populacji. Po  drugie, księża katoliccy głoszą surową moralność seksualną, a  przy tym mają władzę. Według samego Kościoła: „Zgorszenie nabiera szczególnego ciężaru ze względu na autorytet tych, którzy je powodują, lub słabość tych, którzy go doznają”[15]. Po  trzecie, Kościół rzymskokatolicki bardzo skutecznie i na wielką skalę ukrywał przestępstwa seksualne. I w niektórych krajach, między innymi w ojczyźnie Jana Pawła II, robi to nadal. Po  książce Lękajcie się nastąpił w  Polsce wysyp artykułów, książek i  filmów dokumentalnych, powstał film fabularny Kler o molestowaniu seksualnym w Kościele. To głównie dzięki filmom temat trafił pod strzechy. Ale jedno tabu pozostało: Jan Paweł II. Polska nadal żyje w  cieniu Jana Pawła II. Papież, który zaczął swój pontyfikat od  słów „Nie lękajcie się” i  który powtarzał, że prawda nas wyzwoli, budzi lęk u tych, którzy szukają prawdy. Dopiero teraz, gdy piszę te słowa, pojawiła się w TVN seria dobrze

zrobionych reportaży Marcina Gutowskiego o  tym, co  świat wie od dawna: są bardzo mocne podejrzenia, że Jan Paweł II wiedział o  molestowaniu nieletnich, ale nie reagował. To dobry moment, by pójść krok dalej i zajrzeć do polskich źródeł. Mam nadzieję, że  ta książka urealni postać papieża Polaka, nie tylko nad Wisłą.

1. Wadowice Minęło prawie czterdzieści lat, a  Sławkowi Mastkowi wciąż trudno opowiedzieć, co  mu się przytrafiło w  roku szkolnym 1980/1981. Wspomina, jak poszedł z  księdzem Kałwą, opiekunem ministrantów, do domu katechetycznego, katolickiego. – I tam właśnie przyszedł ksiądz Piotrowski. On się tak do mnie dostawił. Włożył mi rękę pod majtki, do moich genitaliów. Ksiądz Kałwa mówił: Co  ty robisz? Wyciągnął rękę, a  ja rozpłakałem się i uciekłem stamtąd do domu. Świadectw seksualnych nadużyć popełnionych przez duchownych jest dużo, ale rzadko się zdarza, by ksiądz dopuścił się molestowania w  obecności innego księdza. Chwycił za  członek chłopca, gdy obok stał jego kolega ksiądz, tak po prostu, jakby to była najnormalniejsza rzecz na  świecie. Sławek miał wtedy trzynaście lat, może czternaście, dokładnie nie pamięta. Nie mógł przestać chodzić do  kościoła – w  tamtej Polsce, gdzie Kościół katolicki był spoiwem życia społecznego na  wsi i  w  małych miasteczkach. Nieraz spotykał księdza Filipa Piotrowskiego, który w ciągu paru sekund zmienił jego życie. – Nie przestałem być ministrantem. Natomiast zacząłem unikać tego księdza. Za  każdym razem, jak go widziałem, spuszczałem głowę albo kryłem się za jakimś kolegą. A on się zachowywał tak, jakby nic się nie stało. W  2019 roku polscy biskupi przyznali, że  było wielu takich jak Sławek. Po  raz pierwszy opublikowali informacje dotyczące molestowania seksualnego nieletnich w  Kościele. Zrobili to

niechętnie, pod nasilającą się presją mediów i  opinii publicznej. Dane przedstawiono na  podstawie kwerendy przeprowadzonej w  diecezjach oraz zgromadzeniach zakonnych. Stwierdzono, że  między 1 stycznia 1990 a  30 lipca 2018 roku zgłosiły się 382 ofiary, z  których 198, gdy dochodziło do  molestowania, miało mniej niż piętnaście lat. W  95 procentach przypadków wszczęto procesy kanoniczne. Jedną czwartą oskarżonych księży wydalono ze stanu duchownego. Ponad połowa (51,8 procent) dostała lekkie kary i pozostała duchownymi[1]. Biskupi nie podali nazwisk ani nie ujawnili, na  czym polegało wykorzystanie seksualne w tych 382 przypadkach. Autor badania, jezuita Adam Żak, przyznał, że  problem jest dużo większy, niż sugerują podane liczby. Tylko mały odsetek nadużyć jest zgłaszany, i  to prawie nigdy przez księży. Ponadto dane nie są kompletne, ponieważ nie wszyscy biskupi odpowiedzieli na pytania. Sławek jest jednym z  ujawnionych 382 przypadków. Ale jego historia nie przebiła się w  polskich mediach. Krakowskiemu dziennikarzowi, który opisał ją w lokalnej gazecie, nie przedłużono kontraktu. Twierdzi, że  stało się to po  telefonie z  pałacu arcybiskupiego. Nietrudno się domyślić, dlaczego w  pałacu przy Franciszkańskiej w  Krakowie historia Sławka może szczególnie drażnić. Chodzi o miejsce zdarzenia. Dopóki Sławek opowiada o  swoich przeżyciach do  mikrofonu, jego opowieść nie wydaje się wyjątkowa. Kamera to zmienia. Za  Sławkiem bowiem rozciąga się widok dobrze znany każdemu Polakowi: ryneczek, biały kościół z  wieżą zwieńczoną cebulastą kopułą, a  obok dom, „gdzie wszystko się zaczęło”. To tu 18 maja 1920 roku urodził się Karol Wojtyła, znany światu jako papież Jan Paweł II. Całymi klasami młodzi Polacy odwiedzają dom rodzinny

narodowego bohatera przekształcony w  muzeum Jana Pawła II. Po  wizycie tam młodzież odwiedza kościół, gdzie Karol Wojtyła został ochrzczony i  przystąpił do  pierwszej komunii. Dziś ma on status papieskiej bazyliki. Na  koniec wycieczki kremówka w  miejscowej cukierni, sławna na  cały kraj, odkąd papież w  czerwcu 1999 roku na  tym rynku wspomniał czas swojej młodości: „Po maturze chodziliśmy na kremówki”. Wszyscy znamy tę widokówkę: plac Jana Pawła II, kościółek z  domem urodzenia po  prawej stronie, a  po  lewej, tuż za  świątynią, Dom Katolicki. I  właśnie tam ksiądz Filip w  roku 1980 wsadził rękę w  spodnie małego Sławka. Arcybiskup Karol Wojtyła o  tym nie wiedział, bo  kiedy to się stało, nie rządził już archidiecezją krakowską, do  której należą Wadowice. Trochę wcześniej, w 1978 roku, świat poznał go jako „papieża z dalekiego kraju”, pierwszego nie-Włocha na  Tronie Piotrowym od  XVI wieku, papieża, który miał zmienić oblicze tej ziemi. Nawet gdyby rezydował jeszcze w  Krakowie jako arcybiskup, raczej nie wiedziałby, co  wyprawia wikary w  jego rodzinnym miasteczku. Molestowane dzieci rzadko opowiadają, co  im się przydarzyło. Sławek nie był wyjątkiem. – Z  nikim nie rozmawiałem. Zacząłem się strasznie wstydzić, bałem się odezwać. Kompletnie byłem zgaszony, przygaszony – opowiada w swoim zakładzie fotograficznym przy rynku. – Mama się też zastanawiała, co  jestem taki cichy. Bałem się przyznać, bo mi nie uwierzy. I bałem się, że jeszcze mnie paskiem zbije, że mi się dostanie za to, że zwalam wszystko na księdza. Proboszcz, który był świadkiem napastowania, ksiądz Zdzisław Kałwa, zachowywał się, jakby nic się nie stało. Był przyjacielem rodziny Sławka.

– Na  ten temat nigdy z  nim nie rozmawiałem. Przestałem do  niego chodzić do  spowiedzi. Poszedłem do  innego księdza. Oczywiście relacje między nim a moimi rodzicami były takie same, tak samo przychodził na imieniny. Ja wtedy wychodziłem z pokoju.   W  historiach molestowania przez księży powtarzają się pewne schematy. Sprawcy często cieszą się zaufaniem rodziców ofiary, co  na  długo zapewnia im bezkarność. Jeśli zdarzy się, że  coś wyjdzie na  jaw, natychmiast pojawia się nieformalny komitet obrony dobrego imienia „naszego księdza”. A  gdy sytuacja grozi większym skandalem, biskup przenosi molestanta do innej parafii, gdzie ten może popełniać kolejne seksualne przestępstwa. W  najgorszym dla sprawcy przypadku zostaje on kapelanem w szpitalu, domu opieki, na cmentarzu lub w innej przechowalni, gdzie trudniej o spotkanie z dzieckiem. Skrzywdzone dziecko zostaje samo ze  swoim lękiem i  zamętem w  głowie. Wychowywane jest w  bezgranicznym szacunku dla Kościoła. Ksiądz jest przedstawicielem Boga na  ziemi, religia katolicka przypisuje księżom „ontologiczną więź z  Chrystusem”, tylko oni mogą dotykać hostii, ciała Chrystusa. Ten respekt graniczący z trwogą jest zakorzeniony w polskim języku. Do osoby duchownej nie wolno zwracać się per „pan”, należy używać tytułu „ksiądz”, „ojciec”, a  w  przypadku dostojników kościelnych – zawiłej tytulatury. Dziecku wychowanemu w  tej tradycji ksiądz ma jawić się jako ojciec. Jako ojciec nad wszystkimi ojcami w  parafii. A  nad tym ojcem jest jeszcze wyższy ojciec: biskup. A  nad tym jeszcze wyższym ojcem jest najwyższy ojciec: Ojciec Święty, namiestnik Ojca naszego, który jest w niebie. Dziecko stoi u stóp tej patriarchalnej drabiny sięgającej samego nieba. Dziecku bardzo trudno jest powiedzieć komukolwiek, że  jakiś pan zrobił

mu coś, czego przeważnie nie rozumie, a  co  sprawiło, że  czuje się brudne. Gdy sprawcą jest ksiądz, ofiara milczy prawie zawsze. A  jeżeli nie milczy, często jest karana za  mówienie źle o  księdzu. Milcząc, dziecko oszczędza sobie podwójnej zdrady: zdrady „ojca” w Kościele oraz zdrady ojca i matki w domu. Milczenie ofiar przestępstw seksualnych nie jest odkryciem naszych czasów. Wiedziano o  tym w  komunistycznej Polsce. „W  przytłaczającej większości sytuacji pokrzywdzone występkiem z art. 176 kk dzieci nie zwierzają się swoim rodzicom bądź innym opiekunom z  faktu, którego na  sobie doświadczyły”[2]. Tak brzmi konkluzja artykułu na  temat molestowania w  piśmie Zakładu Kryminalistyki Milicji Obywatelskiej z 1982 roku.   W  tym samym roku Sławek został wykorzystany po  raz drugi. Miał piętnaście lat, kolega zaproponował mu udział w  pielgrzymce do  miejscowości niedaleko Warszawy. Organizatorem wycieczki był ksiądz Bogusław, znajomy rodziców tego kolegi. – Spaliśmy we dwójkę w jednym pomieszczeniu z tym księdzem, opowiada Sławek. W  środku nocy się obudził. Ktoś zdjął mu spodnie od  piżamy. Ksiądz próbował go masturbować. – Nic nie mówiłem. Jakby ktoś rzucił na mnie urok. Nie mogłem nic robić. Zaniemówiłem. Powiedział, że  mam problemy z napletkiem. Że nie będę mógł mieć dzieci. To było podchwytliwe stwierdzenie, że chce mi jakoś pomóc, żeby to naprawić. Próbował być, jednym słowem, lekarzem. I tym razem Sławek nie bił na alarm. Wobec tego ksiądz „lekarz” dalej próbował. – Na tej wycieczce chciał jeszcze raz to zrobić. Nie dałem się.

Po powrocie do Wadowic ksiądz Bogusław przyszedł do Sławka do domu. – Otworzyłem. Bardzo zdziwiłem się. Zapytał, czy jest ktoś w  domu. Mówiłem, że  nie. Pierwsza rzecz, co  zrobił,  to włożył mi rękę do spodni.   Psychiczne szkody spowodowane niezrozumiałymi, wypieranymi przeżyciami z dzieciństwa zniekształcają życie dorosłego. Dla tych, którzy mają szczęście, kończy się niewyrazistymi dolegliwościami, takimi jak chroniczne zmęczenie, zamknięcie w sobie czy nawroty złego samopoczucia. Dla innych – tragicznie. Ksiądz, który molestuje, niszczy nie tylko psychikę dziecka, lecz także fundament znanego mu świata. W  nagrodzonym Oscarem amerykańskim filmie Spotlight z  2015 roku o  tym, jak dziennikarze z  Bostonu odkrywają skalę nadużyć seksualnych w  amerykańskim Kościele, jeden z  bohaterów tłumaczy, dlaczego ofiary nazywają siebie ocalałymi: „Ważne jest, aby zrozumieć, że to nie jest tylko fizyczna przemoc. Jest to również przemoc duchowa. Kiedy ksiądz to robi, pozbawia cię wiary. Więc sięgasz po butelkę albo po igłę. A jeśli to nie działa, skaczesz z  mostu. Dlatego nazywamy siebie ocalałymi” [3]. Sławek sięgnął po  alkohol. Jego małżeństwu groził rozpad. Chociaż obiecywał, że zerwie z nałogiem, dalej pił. – Chciałem rzucić ten alkohol. Przysięgałem, błagałem na kolanach, płakałem, że to już ostatni raz. Ale wytrzymywałem parę dni. Potem dobrowolnie pojechałem do terapeuty do Bielska, który stwierdził, że  jestem alkoholikiem, wspomina. Trzy razy w tygodniu jeździłem na terapię. Nas było siedemdziesiąt, prawie osiemdziesiąt osób, podzielonych na  trzy grupy. Tam byli

adwokaci, trzej lub czterej księża, dwóch lekarzy, nauczyciele, kobiety. W końcu zaczął mówić. Opowiedział o molestowaniu żonie (Nie mogła uwierzyć) oraz matce (Mama wybuchła płaczem). Wtajemniczył wspólnika, z którym prowadził zakład fotograficzny. Ten natychmiast go uciszył („Nie waż się nic z  tym robić, bo możemy stracić pracę, możemy stracić komunie, możemy stracić śluby kościelne i  tak dalej”. No to ja tego nie ruszałem). Fotograf na  polskiej prowincji nie utrzyma się bez zleceń na  komunie i  śluby kościelne. A  ich nie można uwieczniać bez pozwolenia Kościoła. Wadowice są typowym miasteczkiem prowincjonalnym. Osiemnaście tysięcy mieszkańców. W  niedziele pełne kościoły. Każdy zna każdego. Nic tu nie pozostaje nieobgadane. W 2011 roku Sławek postanowił kandydować do  Sejmu z  ramienia Ruchu Palikota, antyklerykalnej partii pod wodzą biznesmena, od którego nazwiska wzięła swoją nazwę. Proboszcz z  pobliskiej wioski zadzwonił do wspólnika Sławka. – Jak to jest? Pański wspólnik należy do  Ruchu Palikota? A  wy kręcicie komunie? Ja sobie nie życzę, żeby ten pan kręcił komunie!, parafrazuje Sławek tamtą rozmowę. Wspólnik mi zagroził. Mówił, że sobie nie życzy, żebym walczył z Kościołem. Sławek się przestraszył. Pojechał do  tamtego proboszcza, by  go zapewnić, że  rezygnuje z  kandydowania. Pojechał do  Krakowa, aby skreślić swoje nazwisko z  listy wyborczej. Dali mu oświadczenie potwierdzające, że  już nie jest kandydatem partii Palikota. Reakcja proboszcza z  Wadowic była lodowata. Sławek poprosił partię o  bardziej oficjalne pismo potwierdzające, że zrezygnował. – Ten papier mu przyniosłem. Oschle przyjął to do wiadomości.

Wtedy Sławek rzucił proboszczowi w twarz: – To ja przecież byłem skrzywdzony przez księdza. Po czym opisał sytuację. – No to proboszcz mnie zbeształ, że ja sobie to wymyśliłem. Jak śmiem obrażać księży! Wkrótce usłyszał, że  już nie ma prawa filmować uroczystości w kościołach. Wycofał się z firmy. Dziś wspomina: – Machnąłbym ręką, gdyby nie ci proboszczowie. Postanowił zgłosić sprawę. 19 maja 2014 roku, po  ponad trzydziestu latach, złożył wyjaśnienie przed prokuratorem w  Wadowicach. Przy przesłuchaniu obecny był psycholog, który w  raporcie stwierdził, że  świadek „nie przejawia skłonności do  przeinaczeń, wyolbrzymiania, kłamstwa, konfabulacji, zapominania, spowodowanych zaburzeniem sprawności funkcji psychicznych”. Historię Sławka uznano więc za wiarygodną. Mimo to trzy tygodnie później prokuratura umorzyła obie sprawy. Powód: przedawnienie. Poza tym Sławek, gdy padł ofiarą drugiego księdza, miał już piętnaście lat, zatem był w  wieku, w którym seks z nim, gdyby wyraził zgodę, nie byłby karalny. Po  roku na  bezrobociu założył własny zakład fotograficzny. Szybko jednak przekonał się, że  jest fotografem non grata. Nie mógł uwieczniać komunii ani ślubów w  całej diecezji. Gdyby proboszczowie okazali choć trochę współczucia, nigdy by  nie poszedł do biskupa, zapewnia. Można by sobie wyobrazić, że Sławek wpada do kurii wściekły, że podniesionym głosem domaga się sprawiedliwości. Przecież nie dość, że  jako dziecko został skrzywdzony przez dwóch księży,  to jeszcze jest przez proboszczów zaszczuwany. Ale nic z  tego. Na  nagraniu słychać, że  podczas rozmowy z  kościelnym

adwokatem jest onieśmielony. Mówi grzecznie, wręcz z  pokorą. Wie, że  zwykły sąd już nie wchodzi w  rachubę. Liczy na  sprawiedliwość Kościoła. Wie, że  Kościół występuje tu jako sędzia we  własnej sprawie, ale lepszy rydz niż nic. Sławek chce tylko usłyszeć słowo „przepraszam”. Stworzono dwie biskupie komisje, dla każdej ze  spraw osobną. Ksiądz Bogumił zaprzecza i  umiera, zanim proces kanoniczny się skończy. Za  to ksiądz Filip, który obmacywał małego Sławka w Domu Katolickim w Wadowicach, przyznaje się do winy. Pisze list do  Sławka, w  którym prosi o  przebaczenie i  oferuje skromne zadośćuczynienie finansowe. Najbardziej zaskakująca jest jednak reakcja trzeciego księdza w  tej historii, proboszcza Kałwy, tego, który był świadkiem, jak jego kolega wsadził rękę w spodnie chłopca. Sławek puka do jego drzwi, szukając wsparcia. Przecież ksiądz Kałwa jest znajomym jego rodziców. Sławek proponuje, by  razem pojechali do  księdza Filipa, bo  jako dobry katolik chce zrobić to, do  czego Kościół zachęca ofiary molestowania: wybaczyć sprawcy. Ale emerytowany proboszcz uparcie twierdzi, że  żadnego molestowania nie widział. Rozmowa została nagrana. Oto jej fragmenty: Sławek: Moja propozycja jest taka, aby osobiście pojechać podziękować i  przebaczyć księdzu Piotrowskiemu. Ale z  księdzem. We  dwójkę. [...] Bo samemu mi jest ciężko i  pewnie by  mnie nie wpuścił. Co ksiądz na to? Ks. Kałwa: No, to jest taka sprawa. Mnie mieszać w tę sytuację... To niezdrowa sytuacja. S.: Ale ksiądz był świadkiem tego. Ks.: Czego świadkiem? S.: Nie pamięta ksiądz tej sytuacji, która była wtedy?

Ks.: Nie, nie pamiętam. S.: Nie pamięta ksiądz? Ks.: Sytuacji całej nie pamiętam. S.: Ksiądz Piotrowski powiedział, że  to, co  ja zrelacjonowałem, jest prawdą. I  że  prosi o  moje wybaczenie. Ja mu wybaczam, ale chcę mu to osobiście powiedzieć. Nie wymagam od  razu odpowiedzi, proszę się zastanowić. Ks.: To dojdzie do kontrowersji. S.: Nie dojdzie do  kontrowersji. Moje intencje są czyste. Należy sobie wybaczać. Nie kieruję się chęcią zemsty, nie kieruję się chęcią zysku. Jeśli chodzi o  księdza Piotrowskiego,  to jest sprawa zamknięta. Ksiądz Filip Piotrowski się przyznał. Poszły listy do kurii. Kuria wysłała te listy do Watykanu. Ks.: Och, tak? [zaskoczony] S.: Ksiądz Filip mnie przeprosił. Ze  swojej strony proponował pewną kwotę, którą przyjąłem. I ja wobec księdza Filipa nie mam więcej roszczeń. Ks.: [z przerażeniem] Jeżeli sprawa poszła do Watykanu, to może dla Filipa Piotrowskiego ta sprawa być bardzo krytyczna. Rozmowa się toczy. Powtarzają się wątki. Aż  Sławek pyta wprost, jak sprawy molestowania załatwiano kiedyś. I  wtedy emerytowany duchowny mówi: Ks.: Wtedy te sprawy, tak zwane molestowanie, nie były tak ostro traktowane jak teraz. Po prostu uchodziły uwagi. S.: A jak reagował wtedy biskup czy przełożony, jak dochodziło do tego? Ks.: To wtedy przenoszono do innej parafii. Tak było od początku. A  potem, jak [szum] papieża Benedykta już, za  Franciszka,  to doszło do takich surowych...

Widać wyraźnie: ksiądz, przyjaciel rodziców Sławka, świadek molestowania ich syna przez drugiego księdza, nie chce pomóc. Jego przekaz jest jasny: o  molestowaniu się milczy. Tak to się robiło w  czasach arcybiskupa Wojtyły: „Wtedy te sprawy, tak zwane molestowanie, nie były tak ostro traktowane jak teraz. [...] To wtedy przenoszono do  innej parafii”. Dopiero później, „za  papieża Benedykta już, za  Franciszka,  to doszło do  takich surowych”.   Zaskakująca szczerość. Ksiądz Kałwa na  pewno nie miał takich zamiarów, a  przecież sformułował oskarżenie pod adresem Jana Pawła II: póki polski papież rządził, te sprawy nie były tak ostro traktowane. Wiedział, co mówi. Gdy umarł, Katolicka Agencja Informacyjna nazwała go „przyjacielem i  współpracownikiem kardynała Karola Wojtyły z czasów krakowskich”[4]. Najbardziej bulwersujące w  całej tej historii jednak jest to, że  jeden ksiądz chwycił dziecko za  genitalia w  obecności innego księdza. Widać nie bał się reakcji kolegi. Ksiądz Filip nie był nowicjuszem, gdy to zrobił. Święcenia otrzymał w  1966 z  rąk arcybiskupa Wojtyły. Mało prawdopodobne, by  jego skłonność do  chłopców ujawniła się dopiero czternaście lat później. Sławek jest przekonany, że nie był pierwszą ofiarą księdza Filipa. O  tym, że  sprawcy molestowania musieli być kryci od  dawna, świadczą również liczby przytoczone na  początku tego rozdziału. Tylko jedną czwartą księży sądzonych na  podstawie kościelnego prawa wydalono ze stanu kapłańskiego. Dane dotyczą wprawdzie okresu po  upadku komunizmu, ale trudno uwierzyć, by  polscy biskupi stali się pobłażliwi wobec podwładnych dopiero

po  upadku PRL-u. Bardziej prawdopodobne, że  troska o  sprawcę od dawna była dla hierarchów najważniejsza. I  to się nie zmieniło. Obecny arcybiskup krakowski Marek Jędraszewski potwierdził kościelne priorytety:  

Kościół musi być nieskazitelnie stanowczy w  piętnowaniu zła, w  walce ze złem, ale musi także – zgodnie z tym, czego uczył nas Pan Jezus – wzywać do  nawrócenia, pokuty i  okazywać miłosierdzie sprawcom, jeśli oni chcą rzeczywiście podjąć nowe życie, jeśli szczerze żałują i dążą do wewnętrznego nawrócenia. To jest przesłanie Ewangelii, któremu Kościół musi być przede wszystkim wierny[5].

 

Od kogo arcybiskup nauczył się takiego podejścia?

2. Spadkobierca Jeśli jest na  tej ziemi kraj, w  którym Kościół wciąż stara się iść śladem Jana Pawła II,  to jest nim Polska. A  najwierniejszym z wiernych jest tu niewątpliwie Stanisław Dziwisz, były osobisty sekretarz Wojtyły. Jak sam to ujął: „Był dla mnie ojcem i mistrzem”. Jeśli więc jest na świecie ktoś, kto wie, jak Jan Paweł II postępował wobec duchownych molestujących dzieci,  to tym kimś jest kardynał Stanisław Dziwisz. Wydaje się więc logiczne, że gdy po śmierci papieża został arcybiskupem krakowskim, radził sobie z  tym problemem podobnie jak Jan Paweł II. Zobaczmy więc, jak sobie radził. Parę lat temu młody reporter TVN 24 spytał sędziwego kardynała o  stosunek Jana Pawła II do  molestujących księży[1]. Dziwisz odpowiedział: „Nigdy nie akceptował pedofilii. Wyciągał zawsze konsekwencje. I  to bardzo ostre”. Był wyraźnie poirytowany pytaniem, pewnie dla niego bezczelnym. Jak można zadawać kardynałowi takie pytanie o  świętego człowieka? I  to w  Polsce, ojczyźnie Jana Pawła II. Na  domiar złego młody dziennikarz zwracał się do  kardynała per „pan” zamiast „ekscelencjo” lub „księże kardynale” – znak, że czasy się zmieniają, również w  Polsce. Dziwisz jednak, zanim uciekł od  żurnalistów, dodał jeszcze jedno zdanie, jakby mimochodem: „Tego nie było, tak jak jest dzisiaj”. To tajemnicze słowa. Co  kardynał chciał przez to powiedzieć? Co  miał na  myśli, używając słowa „tego”? Czego nie było? Tej pedofilii? Czy tego zamieszania wokół pedofilii? Logicznie rzecz

biorąc, mówi to drugie: nie robiono takiego zamieszania – ponieważ chwilę wcześniej sam stwierdził, że  polski papież podejmował twarde działania przeciwko pedofilii. Trudno podejmować działania przeciw czemuś, czego nie ma. Stąd wniosek, że  kardynał miał na  myśli: tego całego zamieszania wokół pedofilii wtedy nie było, a pedofilia – owszem. Być może jest to zbyt logiczna egzegeza słów wypowiedzianych w  pośpiechu, pod presją. Być może zaskoczony kardynał zaplątał się we własne słowa, a chciał po prostu powiedzieć: nie mieliśmy wtedy takich problemów. Nie zmienia to jednak faktu, że  ksiądz, który przez prawie czterdzieści lat trwał u  boku Wojtyły, mówi – mimochodem, ale jednak – to samo, co słyszeliśmy w poprzednim rozdziale z  ust innego współpracownika i  przyjaciela polskiego papieża: za  Wojtyły nie robiono takiego problemu z  pedofilii wśród księży. Jak zaraz się przekonamy, kardynał – przez wielu uważany za kłamcę – bywa zaskakująco prawdomówny. Kardynał Dziwisz przeżywa ostatnio trudne chwile. Nie jest do  tego przyzwyczajony, bo  przez całe dorosłe życie miał wiatr w żaglach. W 1966 roku arcybiskup Wojtyła mianował go swoim osobistym sekretarzem i  kapelanem. Od  kiedy znalazł się na  tym wozie, Dziwisz podążał za  karierą swojego szefa. Od  1998 roku mógł nazywać siebie biskupem, mimo że  nigdy nie rządził diecezją. Nie wyróżniał się wyjątkowymi zdolnościami, oprócz jednej – potrafił pozostawać w cieniu, dyskretny, milczący. Młodego Dziwisza w 1978 roku opisał ksiądz Saduś, który będzie bohaterem dziewiątego rozdziału. Doszły go słuchy, że  „Stasiek” ma dostać nominację na  biskupa pomocniczego archidiecezji krakowskiej. „Pytany o to podczas obiadu – relacjonował Saduś w rozmowie z  esbekiem – Dziwisz rumienił się i  udzielał wymijających

odpowiedzi, to znaczy nie potwierdzał tej wiadomości, ale również jej nie dementował”. Esbek pisze, że  wieczorem Saduś zapytał Dziwisza wprost, czy to prawda, że  został biskupem. „W  odpowiedzi Dziwisz stwierdził, że  jest to temat śliski i  lepiej od niego odstąpić”[2]. To, że  osobisty sekretarz arcybiskupa nie wyróżniał się wybitnymi zdolnościami, pokazują inne anegdoty z jego udziałem. W  watykańskim raporcie o  byłym kardynale McCarricku jest opisana wizyta Wojtyły z Dziwiszem w USA w 1976 roku. Ksiądz McCarrick usłyszał od  swojego biskupa, że  ma przerwać urlop na  Bahamach, aby pomóc polskim gościom w  razie problemów językowych. Raport relacjonuje spotkanie z  przyszłym papieżem i jego adiutantem:  

Po powrocie z Bahamów podczas śniadania z kardynałem Wojtyłą i prałatem Dziwiszem w  rektoracie katedry Świętego Patryka McCarrick zażartował, że  wizyta kardynała Wojtyły zepsuła mu wakacje: „Kardynale, tutaj nie ma sprawiedliwości, nie ma wcale. Powiem ci dlaczego: bardzo się cieszę, że  cię poznałem, ale czy wiesz, że  musiałem wrócić z  połowu, z  wakacji, bo kardynał Cooke powiedział, że mówię w każdym języku, w jakim chcesz?”. W  późniejszym wywiadzie McCarrick powiedział, że  ksiądz Dziwisz nie zrozumiał, że  żartuje, ale kardynał Wojtyła, „który się śmiał i  wiedział, że żartuję, wyjaśnił to wszystko Dziwiszowi”[3].

 

 

Księża z  archidiecezji krakowskiej nie mieli wątpliwości, dlaczego to Dziwisz został wybrany, by towarzyszyć kardynałowi Wojtyle, a  nie któryś z  księży uważanych za  bardziej wybitnych, na przykład ksiądz Kuczkowski, kanclerz krakowskiej kurii. Do  Rzymu bowiem kardynał bierze zawsze ludzi mało rozumiejących, na  czele z  Dziwiszem. Natomiast ludzi pokroju ks. Kuczkowskiego kardynał nigdy z  sobą nie bierze, tzn. takich ludzi, którzy mogliby mieć swoje zdanie i  którzy w  ewentualnej rozmowie z  takim czy innym dyplomatą watykańskim mogliby się „rzucić w oko”[4].

 

Ten mało pochlebny cytat pochodzi z  donosu księdza Stanisława Szlachty, proboszcza w  Kalwarii Zebrzydowskiej, tajnego współpracownika komunistycznej bezpieki w latach 60. i 70. Inny ksiądz informator, Józef Szczotkowski, pracownik kurii, członek kapituły metropolitalnej, też uważnie obserwował karierę nikomu nieznanego Dziwisza i donosił o tym Służbie Bezpieczeństwa: „jest to chłopak ułożony, grzeczny i spokojny. Stosunkowo młody wiek jeszcze nie spowodował objawów zarozumiałości”, napisał ksiądz Szczotkowski w  styczniu 1967 roku [5]. Ale ten „grzeczny chłopak” miał wyczucie, bo już w marcu 1968 roku, dekadę przed wyborem Wojtyły na  papieża, wyczuł, że  jego szef jest „papabilny”. W  dokumencie SB czytamy: „domysły Dziwisza idą nawet tak daleko, że [Wojtyła] nawet może być wybrany papieżem” [6]. W  czerwcu 1968 roku ksiądz donosiciel Szczotkowski nadal twierdził, że „o ks. Dziwiszu niewiele można powiedzieć”. Nadal się nie wychyla. „Nie robi się ważny”[7]. Trzy lata później, kiedy zdobył już pierwsze szlify w kuluarowych grach o władzę, pojawia się inny Dziwisz: „Kurialiści dostrzegli, że staje się on coraz bardziej nieprzystępny i zarozumiały”[8]. Te mniej chwalebne cechy księdza Dziwisza ujawniły się w  pełni, kiedy Jan Paweł II z  powodu choroby nie mógł już samodzielnie wykonywać wszystkich zadań administracyjnych. Od  1995 roku choroba Parkinsona coraz bardziej ograniczała papieża, który wcześniej wydawał się mieć w sobie niewyczerpane pokłady energii. Coraz częściej biskup Dziwisz wychodził z  papieskich apartamentów i  ogłaszał, czego chce papież. Il papa vuole – „Papież chce” – stało się jego przydomkiem w  ostatnich latach pontyfikatu Jana Pawła II. Za  pomocą tej formuły współkierował kurią rzymską. Im bardziej Wojtyła podupadał

na zdrowiu, tym mniej jasne było, czyje są owe przekazy i nakazy – papieża czy jego sekretarza. Działo się to pod koniec lat 90. To okres kluczowy dla opanowania kryzysu związanego z  molestowaniem nieletnich w Kościele. Na  przełomie wieków o  skandalach seksualnych w  Kościele zrobiło się głośno na  świecie. Obrońcy papieża wykorzystują niejasny układ sił w tym okresie, aby winę za bierność Watykanu i tuszowanie afer zrzucać na złowrogich kardynałów, którzy wtedy rządzili kurią. W  tym kontekście wymieniane są nazwiska kardynałów Sodano i  Trujillo, ale przede wszystkim księdza Dziwisza. Osobisty sekretarz papieża w  czasie jego choroby zagarniał dla siebie coraz większą władzę – Il papa vuole. Ze  śmiercią Jana Pawła II 2 kwietnia 2005 roku Dziwisz stracił wyjątkową pozycję. Nowy papież, Benedykt XVI, pozbył się sekretarza, awansując go na  metropolitę krakowskiego. Rok później Dziwisz otrzymał kapelusz kardynalski – ukoronowanie kariery. Został wysłany do  Krakowa jako kustosz pamięci polskiego papieża. Jednak zaczęły się mnożyć wątpliwości. Pierwsza pojawiła się tuż po  katastrofie pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku, w  której zginął prezydent Lech Kaczyński. Kardynał Dziwisz zgodził się, by  prezydent został pochowany w  marmurowym grobowcu na  Wawelu, w  miejscu ostatniego spoczynku królów i  bohaterów narodowych. Pozwalając na  pochówek kontrowersyjnego prezydenta w  narodowym panteonie, arcybiskup stał się stroną w  coraz bardziej zaciętej walce politycznej. Przyczynił się tym do  zniszczenia jednego z  filarów autorytetu polskiego Kościoła – jego neutralności politycznej.

Na  domiar złego Dziwisz kupczy pamiątkami po  zmarłym papieżu. Okazało się, że  nie tylko zachował osobiste zapiski Jana Pawła II, które on kazał po  swojej śmierci spalić, ale nawet je wydał – w  2014 roku w  postaci książki Jestem bardzo w  rękach Bożych. Jeszcze większe wątpliwości budzi jego handel relikwiami. Dziwisz zachował dla siebie krew papieża pobraną podczas jakiejś medycznej procedury. W  Kościele rzymskokatolickim krew świętego jest uważana za relikwię o najwyższej wartości. Do tego ma tę zaletę, że  można ją niemal w  nieskończoność dzielić na  krople. Każdą kroplę zaś, w  ozdobnej ampułce, można wymienić na przysługi i wpływy. Od czasu kanonizacji Jana Pawła II jego sekretarz rozprowadził po  całym świecie około stu takich relikwii. Nikt nie wie, ile papieskiej krwi pozostało w  jego prywatnej ampułce. Emerytura, na którą przeszedł w 2016 roku, nie jest dla Dziwisza spokojna. Skandale seksualne w  Kościele zaczęły coraz mocniej przyciągać uwagę mediów. Dziennikarze, po  latach zwlekania, wzięli na  celownik także biskupów i  kardynałów. Kardynał Dziwisz jest ostatnio w  centrum tej medialnej uwagi, a  polska opinia publiczna dowiaduje się o sprawach, o których reszta świata wie od  dawna. Na  przykład, że  Il papa vuole pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II mógł odegrać haniebną rolę w  tuszowaniu afer seksualnych, chroniąc wysoko postawionych sprawców wykorzystywania dzieci, takich jak amerykański arcybiskup McCarrick i  meksykański przywódca legionistów Chrystusa Maciel Degollado. Wiele wskazuje na  to, że  jako arcybiskup krakowski kardynał Dziwisz też tuszował przypadki molestowania. W  2012 roku otrzymał informacje o  siedmiu księżach, którzy mieli dopuścić się przestępstw seksualnych. List z  nazwiskami tych siedmiu księży

oraz materiały dowodowe przekazał arcybiskupowi Dziwiszowi ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski w  imieniu ofiar. Brodaty krakowski duchowny to wyrazista, silna osobowość w  polskim krajobrazie publicznym. Prowadzi założoną przez siebie Fundację im. Brata Alberta, która niesie pomoc osobom niepełnosprawnym intelektualnie. W  2007 roku ksiądz Isakowicz-Zaleski ugruntował swoją reputację człowieka upartego i prawego, gdy wydał książkę o  współpracy duchownych archidiecezji krakowskiej z komunistyczną bezpieką. Tym sposobem wyprał kościelne brudy, co  nie spotkało się z  wdzięcznością jego współbraci kapłanów, w  tym kardynała Dziwisza. Stając w  2012 roku w  obronie ofiar molestowania, po raz kolejny naraził się niejednemu biskupowi. Głośno o tej sprawie zrobiło się w 2020 roku, gdy media zaczęły dopytywać Dziwisza o  list od  księdza Isakowicza-Zaleskiego. Kardynał stwierdził, że  takiego listu nie pamięta. Ewidentnie minął się z  prawdą[9]. W  miarę zadawania coraz trudniejszych pytań „nie pamiętał” coraz więcej. Prowokowało to kolejne niewygodne pytania, a  fala krytyki przerodziła się w  prawdziwą burzę. Wkrótce potem Kraków był świadkiem sceny wcześniej nie do pomyślenia. Przed pałacem biskupim, pod tak zwanym oknem papieskim, w którym podczas swoich wizyt w Krakowie Jan Paweł II pojawiał się wieczorem na nieformalną pogawędkę z wiernymi, zebrał się teraz zupełnie inny tłum. Kilkaset osób wykrzykiwało: „Kościół zrobił z  Polski piekło!”, „Gdzie są instytucje, które mają chronić nasze dzieci?”, „Dziwisz, tchórzu, wyjdź!”. Oczywiście, jak to w  Polsce, natychmiast pojawili się kontrdemonstranci, „samoobrona wierzących”, ale to nie oni przeszli do  historii. Tej nocy polski kardynał został głośno i publicznie nazwany tchórzem i kłamcą.

Kardynał Dziwisz był przez lata szanowany i honorowany przez większość rodaków. Także przez polskie media, które nie zadawały mu krytycznych pytań. Jeszcze w  2017 roku, po  jego przejściu na  emeryturę, „Gazeta Wyborcza” napisała, że  „nie zamiatał pod dywan pedofilii”[10]. Dziwisz robi to, co  robił przez całe swoje życie: wiernie służy Janowi Pawłowi II. W  1981 roku próbował własnym ciałem ochronić szefa przed strzałami płatnego zabójcy Ali Ağcy. Dziś bierze na  klatę bardzo niewygodne pytania, które powinny być skierowane do  papieża Polaka. Wygląda na  to, że  robi, co  może, by nadal chronić Jana Pawła II. Zasłaniając się słabnącą pamięcią, unika odpowiedzi. Bardziej jednak niż wyrafinowanym kłamcą wydaje się człowiekiem nienadążającym za  nowymi czasami. „Tego nie było, tak jak jest dzisiaj” – to słowa starego człowieka, który nie rozumie, dlaczego nagle robi się problem z  czegoś, co nigdy problemem nie było. Stara gwardia polskiego Kościoła – Dziwisz urodził się w  1939 roku – zdaje się po  prostu nie pojmować, że  nadużycia seksualne to problem przez duże P.  Owszem, kłamie, udając, że  nie pamięta różnych sytuacji, ale jest coś ważniejszego niż jego kłamliwe milczenie: to, że zaskakująco często mówi prawdę i że prawie nikt w Polsce tej prawdy nie słyszy. Dobrym przykładem jest wywiad telewizyjny, który dziennikarz Piotr Kraśko przeprowadził z  kardynałem Dziwiszem pod koniec 2020 roku. Kraśko ma wyjątkowy dar bycia grzecznym i  uparcie dociekliwym jednocześnie. Tak było i w tym przypadku. Kardynał próbował wykręcać się od  odpowiedzi. List od  ojca IsakowiczaZaleskiego? Nie pamiętam. List od  arcybiskupa McCarricka? Nie pamiętam. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski stwierdził po  tym wywiadzie: „[Dziwisz] prawdy nie powiedział. On kluczył. Używał

dziesiątków wybiegów. Byłem zaskoczony tym wszystkim. Myślę, że powinien stanąć w prawdzie”[11]. Media też podkreślają, że  kardynał kłamie. Dziwisz jednak nie kłamie cały czas. A  gdy akurat mówi prawdę, mówi coś o  Janie Pawle II. Na  przykład kiedy Kraśko spytał go o  pierwszego polskiego biskupa, którego Watykan zmusił do rezygnacji z funkcji, odpowiedział tak: „Widocznie ci, którzy muszą rezygnować, może są winni czemuś”. Po  chwili dodał: „Ale każdy biskup stara się śledzić postawę Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka”. Nic nie wskazuje na to, że tu kardynał kłamał. Wręcz przeciwnie, powiedział, co myśli: biskupi, którzy teraz są karani za tuszowanie przestępstw swoich podwładnych, robili tak, idąc za  przykładem ówczesnego papieża Jana Pawła II. Nic dodać, nic ująć. Między wierszami wybrzmiewa ogromny żal do  mediów, do  wiernych, do obecnego papieża, że robi się problem z czegoś, co problemem nigdy nie było. I  nie jest to jedyna wstydliwa prawda wygłoszona przez kardynała Dziwisza wprost do kamery. Chwilę później stwierdził: „Jan Paweł II już na  początku tego wieku powiedział biskupom amerykańskim: tolerancji zero. Myślę, że  od  tego właśnie zaczęła się walka z  ukrywaniem”. I  znowu: nic dodać, nic ująć. Tylko wymienić słówko „już” na  „dopiero” i  okazuje się, że  kardynał mówi prawdę: faktycznie, dopiero w  2001 roku, kiedy media już od  lat odkrywały skandal za  skandalem, Jan Paweł II podjął działanie. Kardynał Dziwisz potwierdził, że  przez pierwszych dwadzieścia parę lat pontyfikatu polski papież nie zrobił nic, by  skończyć z  tuszowaniem pedofilskich praktyk w  Kościele. W  kolejnych rozdziałach będziemy dokładniej analizować słowa papieża. Tu wystarczy spostrzeżenie, że  kardynał Dziwisz bywa prawdomówny.

O  dziwo, prawdy wypowiadane czasem przez Dziwisza nie są zauważane. Katolicki intelektualista Tomasz Terlikowski tak zareagował na głośny wywiad: „Na razie możemy mieć wrażenie, że ksiądz kardynał, powiem bardzo łagodnie, oszczędnie dysponuje prawdą”[12]. Tymczasem prawda wychodzi kardynałowi bokiem, tylko trzeba chcieć to dostrzec. Terlikowski może zarzucać Dziwiszowi kłamstwa, ale widać sam chce wierzyć w  to, co  kardynał powiedział pod koniec wywiadu: „Nigdy Jan Paweł II nie ukrywał niczego i nie chował. Absolutnie!”. Wywiad dla TVN24 nie był pierwszy, w  którym kardynał Dziwisz mówił prawdę. Rok wcześniej przyjazna mu TVP przeprowadziła z  nim rozmowę o  Janie Pawle II i  pedofilii w  Kościele. I  wówczas Dziwisz potwierdził, że  polski papież nie podjął żadnych prawnych kroków, gdy docierały do  niego „informacje o  przypadkach wykorzystywania seksualnego dzieci i  młodzieży przez duchownych”. Zamiast uruchomić procedury prawne i publicznie potępić winnych, Jan Paweł II ograniczył się do  bycia „poruszonym”. W  ustach Dziwisza brzmiało to tak: „Gdy okazywało się, że  zarzuty są prawdziwe, przede wszystkim był tym głęboko poruszony”[13]. I  na  tym koniec, żadnych działań. W  tym samym wywiadzie emerytowany kardynał powiedział jeszcze coś, co bardzo obciąża polskiego papieża: wykluczył, by Jan Paweł II był niedoinformowany o  skandalach seksualnych. Dziennikarka zapytała: „Jaka była rola księdza kardynała i innych bliskich współpracowników Jana Pawła II? Czy były przypadki, że  ze  względu na  stan zdrowia papieża nie był on o  czymś ważnym informowany?”. Na  co  Dziwisz: „Współpracownicy, zwłaszcza stojący na  czele watykańskich dykasterii [ministerstw], mieli osobisty kontakt z  papieżem i  zawsze mogli wszystkie

sprawy omówić z  nim bezpośrednio. Istotne sprawy były podejmowane wspólnie na  zebraniach przełożonych dykasterii. Sekretariat Ojca Świętego nigdy nie zastępował żadnej dykasterii kurii rzymskiej. Jan Paweł II do  końca swego życia w  [w] pełni świadomy i odpowiedzialny sposób kierował Kościołem”[14]. Innymi słowy, Jan Paweł II wiedział o  wszystkim do  końca swojego pontyfikatu. Tu należy zadać sobie pytanie: czy Dziwisz kłamie? Czy najwierniejszy z  wiernych próbuje ocalić własną reputację, obciążając Jana Pawła II? Niekoniecznie. Może mówi po  prostu, jak było: Jan Paweł II wiedział o  najważniejszych sprawach i  decyzjach podejmowanych w  Watykanie, a  tym samym odpowiada za  ochronę przestępców seksualnych, takich jak: Groër, Degollado, McCarrick. Innym przykładem mimowolnej prawdomówności kardynała Dziwisza jest krótka wymiana zdań w „Gazecie Wyborczej” z 2013 roku. Dziennikarce Joannie Mąkosie udało się zapytać kardynała, czy kuria w Krakowie miała wcześniej informacje o przestępstwach pedofilskich popełnianych na terenie archidiecezji.   Dziwisz: Od zawsze, jeśli byłyby takie wypadki, diecezja bardzo poważnie podchodzi do tych spraw. Mąkosa: Czyli takie dane kuria posiada? Dziwisz: Jeśliby były takie wypadki,  to Kościół ma wszystkie sposoby, aby te rzeczy uporządkować. Przede wszystkim jeśli byłby taki wypadek,  to ksiądz już nigdy nie może wrócić do  katechezy, do pracy wśród młodzieży. Zależy też, jak ciężki jest taki przypadek, ostatnim narzędziem jest pozbawienie go możliwości sprawowania funkcji kapłańskich[15].  

Kardynał starał się pokracznym językiem nie powiedzieć tego, co  powiedział, mianowicie: krakowska kuria załatwiała sprawy pedofilii wśród księży według własnego uznania. Pytanie nie brzmi, czy następca Wojtyły w Krakowie kłamał, czy nie. Pytanie brzmi: dlaczego nie próbowano się dowiedzieć, jak kardynał Dziwisz i  jego poprzednicy, w  tym Wojtyła, reagowali na  przypadki przestępstw seksualnych wśród kleru, skoro sam Dziwisz w  2013 roku potwierdził, że  takie przypadki od  dawna były? Przy innej okazji przyznał, że  w  latach 2005-2016, kiedy kierował archidiecezją, miał do  czynienia z  siedmioma takimi sprawami [16]. Zrobiło się tak głośno i  gorąco wokół kardynała Dziwisza, że  w  końcu zareagował sam papież Franciszek. W  czerwcu 2021 roku wysłał do  Polski kardynała Angela Bagnasco z  zadaniem „weryfikacji sygnalizowanych, także publicznie, zaniedbań kard. Stanisława Dziwisza podczas pełnienia przez niego funkcji arcybiskupa metropolity krakowskiego”[17]. Ksiądz IsakowiczZaleski wiązał duże nadzieje z przyjazdem papieskiego wysłannika: „Ja odetchnąłem, że  nareszcie znalazł się ktoś w  Watykanie, kto chce to wyjaśnić”[18]. Spotkał się z  kardynałem Bagnasco i  nabrał pewności, że  nowy papież zabrał się do  wyjaśniania tajemnic polskiego Episkopatu. Werdykt Watykanu był dla niego jak zimny prysznic: według papieża Franciszka działania kardynała Stanisława Dziwisza były prawidłowe, papież nie widział i  nie widzi powodów, aby dalej zajmować się tą sprawą. Podobnie jak Dziwisz kardynał Bagnasco nie raczył spotkać się z  osobami, które wniosły skargi na domniemanych przestępców. „Jak można wydać werdykt, jeżeli się nie rozmawia z  ofiarami?”, dziwił się ksiądz IsakowiczZaleski[19].

Ale nic w  tym dziwnego. Tu działa logika watykańska: skoro w  Polsce świeckie władze pozwalają Kościołowi lekceważyć ofiary,  to Kościół też je lekceważy. Zwłaszcza gdy oskarżany jest osobisty sekretarz Jana Pawła II. Gdyby się okazało, że  Dziwisz tuszował sprawy pedofilskie, Jan Paweł II mógłby być kolejnym na ławie oskarżonych.   Zanim jednak dojdziemy do  samego papieża, pozostańmy jeszcze na  moment przy kardynale Dziwiszu. Nikt nie żył tak długo tak blisko Jana Pawła II. Dziwisz widział więc, jak reaguje on na  doniesienia, że  księża molestują dzieci. Jako arcybiskup Krakowa na pewno – parafrazując jego własne słowa – naśladował postawę Jana Pawła II. Zobaczmy więc, jak traktował ofiary molestowania i ich oprawców. Dotarłem do dwóch sprawców z archidiecezji krakowskiej. Jeden został ukryty w kościelnym domu starców, drugi zaś skazany przez sąd cywilny prawomocnym wyrokiem. Oba przypadki pokazują podejście Stanisława Dziwisza jako arcybiskupa do  problemu molestowania nieletnich przez duchownych. Pierwszy to przypadek zgłoszony w  2010 roku do  kurii w  Krakowie. Trafiłem na  jego trop w  internecie, pod artykułem o  organizacji ofiar księży we  Włoszech. Był to krótki czat. Ksiądz jest tam wymieniony z  imienia i  nazwiska. By  ofiary pozostały anonimowe i  żeby sprawcy, który jest ciężko chory, nie mieć na  sumieniu, nazwijmy go tu księdzem Andrzejem. Błędów ortograficznych w  czacie tym razem nie poprawiam, za  to zmieniam imiona.  

~ Jacku - 22.03.2010 (18:06)

Miałem wtedy 13 lat jak Kś.  Andrzej był w  Sułkowicach na  plebani jakieś kilka lat. Był moim katechetą i  opiekunem ministrantów. Zapraszał na  plebanie by  tam niby zdawać różne rzeczy które niby na  katechecie zabrakło czasu, zamiast tego były gazetki porno itp Ostatnio był w  Myślenicech na  plebani...już go nie ma...poszedł do  innej parafji. Napewno w  polsce jest dużo podobnych historii!!!!!  

 

 

~danuta - 20.07.2010 (14:28) ja tez bylam molestowana przez tego ksiedza, mialam wtedy 12 lat. ks Andrzej byl wtedy czyli 1988 roku na parafii w ciecinie kolo zywca. pokazywal mi filmy pornograficzne i  obmacywal, zaczecal zebym sie rozbrala. to bylo straszne, do  dzis nie moge tego zapomiec. a  potem kazal mi przysiegac na  zdrowie moje, moich rodzicow ze nic nikomu nigdy nie powiem. potem dowiedzialam sie ze zapraszak takze ministrantow i ich takze wykorzystywal. ~Marek do ~danuta - 08.04.2011 (22:50) Danuto tez mam te same doświadczenia z tym pedofilem - Twój rocznik i  ta sama parafia. Wiem że  paru kolegów też miało z  nim do czynienia ale że były też dziewczyny to jestem zaskoczony. ~molestowany - 30.12.2011 (18:13) ks Andrzej „zmolestowal” chyba wszystkich ministrantow i wiele chlopców i dziewczynek w Ciecinie. ja tez do nich nalez... wiele osób o tym wiedzialo ale wstyd zwycieżyl[20].

  Zazwyczaj trudno dotrzeć do  uczestników czatów, zwłaszcza gdy wpisy są starsze. W  tym przypadku jednak się udało. Rozmawiałem z  „Danutą”, ona dała mi namiary do  „Piotra”,

o którym wiedziała, że również padł ofiarą pedofilskich skłonności księdza Andrzeja. Ich świadectwa znalazły się w  Lękajcie się [21]. Nie ma sensu ich tu powtarzać w  całości. Wystarczy wersja skrócona. „Danuta” opowiedziała, jak ksiądz Andrzej zaprosił ją do  siebie, by  razem oglądać filmy. Zgodziła się. Zamknął drzwi na  klucz i  zamiast włączyć filmy dla dzieci, pokazał jej porno. „Danuta”: On usiadł obok mnie i zaczął mnie obmacywać. Chciałam wstać. On był bardzo silny i gruby. Chwycił mnie mocno i na siłę wkładał mi rękę do  spodni. Zaczęłam się wyrywać. Trzymał mnie na  siłę i  powiedział: „Uspokój się, powiedziałem ci, że  do  godziny siedemnastej cię nie wypuszczę. Nie wyjdziesz stąd”. I  zaczął mi opowiadać różne rzeczy. Tak się strasznie wstydziłam. Nie wiedziałam, gdzie patrzeć. On ten film wyłączył. Zaczął mówić, jak to jest z kobietą i mężczyzną. Co mężczyzna robi, co kobieta ma itd. Siedziałam tam i  patrzyłam gdzieś przed siebie. I  czekałam na  tę godzinę, gdy mnie wypuści. To tylko pół godziny, do siedemnastej, ale dzisiaj bym powiedziała, że  to trwało dwie-trzy godziny. Tak ten czas się ciągnął. Wreszcie siedemnasta. Wstaję. Kazał mi przysięgać na  życie i  zdrowie moich rodziców, że  nigdy, przenigdy nikomu nie zdradzę, co tam się wydarzyło.   Druga ofiara księdza Andrzeja to „Piotr”. Miał jedenaście lat w roku szkolnym 1987/1988, gdy ksiądz Andrzej zaprosił go na  wspólne z innymi chłopcami oglądanie wideo. Tak to opisał: Przyszedłem na  umówioną godzinę. Okazało się, że  chłopcy mają przyjść później. Ale oni w ogóle nie przyszli. W każdym razie byłem u  tego księdza i  włączył mi te bajki. Smerfy chyba. Po jakimś czasie przewinął kasetę i okazało się, że oprócz bajek był tam również nagrany film porno. Pamiętam do dzisiaj. Pierwszy raz

widziałem taki film. Wziął mnie na  kolana i  włożył mi rękę do  spodni, no i  zaczął mnie... Chciał doprowadzić do  wzwodu. Zaczął mnie pieścić. I pytania jakieś tam różne mi zadawał: czy się już onanizowałem i  takie rzeczy. Ja chyba płakałem. W  każdym bądź razie byłem w szoku, nie wiedziałem, co się dzieje. Nie wiem, do  czego mogłoby dojść, gdyby nie telefon. Zadzwonił proboszcz, żeby tamten ksiądz odprawił za niego mszę. I to praktycznie mnie uratowało.   Dopiero w  2010 roku jedna z  ofiar księdza Andrzeja – ani „Danuta”, ani „Piotr” – postanowiła zapukać do  drzwi pałacu arcybiskupa Stanisława Dziwisza. Arcybiskup nie zgłosił przestępstwa do  prokuratury. Zastosował procedury kanoniczne ustanowione przez Jana Pawła II w 2001 roku. Po wewnętrznym, kościelnym, procesie wysłał krzywdziciela do  domu dla chorych księży. Tam go zastałem. Skulony, trzęsący się. Bardzo się bał dziennikarzy. Podczas rozmowy regularnie milkł, nie mógł znaleźć słów i  drżał na  całym ciele. Oto nasza rozmowa w  skróconej wersji: –  Rozmawiałem z  ludźmi, którzy twierdzą, że  ksiądz ich molestował. – Za to tu jestem. Że molestowałem. – A jakiś proces się odbył? – Nie. – Nawet kanoniczny? – To znaczy kanoniczny to się odbył. Dlatego nie jestem na parafii, nie wolno mi spowiadać. Wolno mi tylko tu odprawiać [mszę] i za  karę pracuję codziennie. Ja się nie wypieram, że  coś takiego było. Zresztą byłem w Kobierzynie [szpital psychiatryczny]

też w związku z tym. Mam zaburzenie osobowości. I dlatego leczę się psychiatrycznie. – Jak długo ksiądz wykorzystywał dzieci? – Nie wiem. Ja mam zaburzenie pamięci. – To się zaczęło w latach 80., tak? – A to nie jest przedawnione? – Tak, to już jest przedawnione. Jak ksiądz tu trafił? – No, ktoś poszedł do biskupa i oskarżył mnie o to. – To dopiero w 2010 roku. Ale ksiądz przecież robił takie rzeczy już od dawna. – To nie było przez cały czas, codziennie. –  Osoby, z  którymi rozmawiałem, powiedziały mi, że molestował je ksiądz w latach 80. A przez cały czas biskup nie wiedział o tym? – Nie wiedział. – Ale wielu ludzi przecież o tym wiedziało? – To znaczy, że  ja jestem biseksualistą, bo  były też dziewczyny [trzęsie się]. – To trwało dwadzieścia pięć lat? – To nie trwało dwadzieścia pięć lat, bo ja w pewnym momencie skończyłem. Ja przysięgam. Ja mogę przysiąc, że  w  którymś momencie, nie pamiętam kiedy, ale skończyłem, ale nie było to cały czas. – Cały czas się zastanawiam, jak to możliwe, że tyle lat to trwało, a nikt... – Ale to nie stało się cały czas. To czasem się zdarzyło. Gdybym chciał kłamać, tobym powiedział, że  to jeden raz w  Cięcinie się zdarzyło. Nie kłamię. Mówię prawdę. Że czasem to się zdarzyło. Nie było tak, że  cały czas korzystałem z  czegoś takiego. Starałem się,

żeby to nie było poniżej piętnastu lat. A  tamci mieli poniżej piętnastu lat? – Mieli. – O Jezu! To nie pamiętam. A musi pan to ruszać? – Inni księża wiedzieli? – No, bo  ja chodziłem do  spowiedzi. Po  spowiedzi starałem się dość długo się trzymać. A później to znowu się zdarzyło. – Czyli ksiądz miał świadomość, że to jest coś złego? – Że to jest złe. A oni wszyscy mieli mniej niż piętnaście lat? – No, mieli. Najwyżej dwanaście lat. – Ja nie pamiętam. Bóg mi świadkiem, nie pamiętam. Mnie – mówiąc prostym językiem – odbiło, jak się to wydało. – Wydało się trzy lata temu, kiedy ktoś poskarżył się u biskupa? – Wcześniej miałem problemy psychiczne, a  się nie przyznawałem. – Wszystko trzymane w sobie, tak? Czy to ulga, że teraz wyszło? – Ulga. Ulga, że  ja przestałem, bo  ostatni raz to było jakieś dziesięć lat temu, dziewięć-dziesięć lat temu [tzn. w 2003 lub 2004 roku]. I to na pewno powyżej piętnastu lat. – Czy ksiądz, u którego ksiądz się spowiadał, nie reagował? – Obowiązuje tajemnica spowiedzi. Nie mógł powiedzieć. – Nawet nie mógł ostrzec biskupa, bez podania szczegółów? – Nie mógł, bo jego obowiązuje tajemnica spowiedzi [przez jakiś czas nie jest w  stanie mówić]. Dla mnie spowiedź była ulgą. Chodziłem często do spowiedzi, żeby się to nie powtórzyło. – To się zaczęło już od razu po seminarium? – Nie, później. – Ale to ksiądz już był księdzem? [milczy]

– Jako dziecko też byłem molestowany przez kogoś. Przez dorosłego. – Przez księdza? – Nie. – Ile ksiądz wtedy miał lat? – Siedem, osiem. – Ksiądz słyszał o innych księżach... –  ...że to robili? Nie będę się wypowiadać. Bo  skoro ja to zrobiłem, nie mogę innych osądzić, że  mają za  uszami. Od  tego czasu w  ogóle nie miałem seksu. Osiem, dziewięć lat temu. Nie pamiętam. Naprawdę mam zaburzenie pamięci. Za  to się leczę. Zdaję sobie sprawę, że  ja przecież też umrę. Mam wadę serca i  mogę w  każdej chwili umrzeć. I  co, będę w  takim stanie? Kiedyś mi obetną nogi. Miażdżyca. Biorę lekarstwo, że opóźniają, ale nie da  się cofnąć. Będę miał następną pokutę, jak będę na  wózku inwalidzkim. A będę. No bo widzi pan, może to też jest kara za to? Nie wiem. – A czy biskup był zaskoczony, kiedy usłyszał w 2010 roku? – Chyba tak. – Kazał ksiądz dzieciom złożyć przysięgę, aby nic nie mówiły? – No, prosiłem, żeby nie powiedziały nikomu. Nie kazałem, prosiłem. – Też podczas spowiedzi? – Nie, one nie mogły chodzić do mnie do spowiedzi. Bo jeżeli ja coś takiego z  kimś robiłem,  to ja nie mogę go wyspowiadać. Tłumaczyłem, że do mnie to z tym nie może i że do spowiedzi tylko do innego księdza. – A ksiądz się nie bał, że to się wtedy wyda? – No bałem się. No i  odbiło mi, i  znowu to robiłem. To było mocniejsze ode mnie. Mam zaburzenie pamięci.

– To też od trzech lat? – Ja to przeżyłem, że  się wydało. Wtedy do  mnie dotarło, że robiłem komuś aż taką krzywdę, że poszedł na skargę. Nie wiem, czy robiłem krzywdę, bo  nie wiem, za  co  ktoś poszedł na  skargę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że  to musiało być wielkie zło. Wcześniej, nawet przy spowiedzi, nikt mi nie tłumaczył, że  to jest takie potworne zło. Teraz to w  telewizji mówią, że  to zostawia ślady w  psychice. Ja sobie z  tego nie zdawałem sprawy. Bobym po jednym razie skończył. – To znaczy ksiądz to traktował bardziej jak... – ...grzech. To jest coś złego, jak każdy grzech ciężki. A tu zdałem sobie sprawę, że  to musiało być bardzo złe dla kogoś, że  poszedł aż na skargę. I to po latach. – Po ilu latach? – Po  piętnastu-siedemnastu latach, nie pamiętam [czyli chodzi o sprawę z 1993, 1994 lub 1995 roku]. – Czy ksiądz wie, ilu ich było przez te wszystkie poprzednie lata? – Nie pamiętam. Kilka czy kilkanaście. Nawet nie wiem, czy kilkanaście, czy kilka. To nie było, że się ciągnęło ciągle i ciągle. Nie wiem, czy kilkanaście, czy osiem, dziewięć. – Jak ten ktoś się skarżył, to ksiądz się przyznał przed biskupem? – To znaczy nie przed biskupem, tylko przed osobą wyznaczoną przez biskupa. A  ten relacjonował biskupowi. Bo  dla biskupa to krępujące osobiście wypytywać. Więc wyznaczył pewną osobę do rozmowy ze mną. – I to już był ten sąd biskupi, tak? – Zostałem zobowiązany, aby o  tym nie mówić. Ale kara jest taka, że  nie pójdę na  parafię, że  nie wolno mi odprawiać, wyjątkowo to tu. Mam problemy psychiczne. Były nawet myśli samobójcze. Nie próby na  szczęście. Ale dużo mnie to kosztowało,

że nie targnąłem się na życie, jak zdałem sobie sprawę. Aż tak było źle. Dlatego jestem tu, a  nie w  domu, żebym nie targnął się na  życie. Tu jestem między ludźmi. Jakby przyszła jakaś myśl,  to od razu proszę o spowiedź. Nie jest dobrze ze mną. Od tego czasu ja już zrozumiałem, jakie to jest złe, że  po  tylu latach ktoś przyszedł na  skargę. I  wtedy to do  mnie dotarło. Że  ktoś po  tylu latach przyszedł. Gdyby dla kogoś nie było to tak znaczące, toby nie przyszedł. – To głęboko siedzi w tych ludziach. – Mam nadzieję, żeby nie siedziało, tylko żeby potrafili zapomnieć. O  to się modlę. Nie modlę się tylko za  tego, który poszedł na  skargę, tylko modlę się za  wszystkich, bo  to jest najskuteczniejsze, żeby przestali o tym myśleć. – Żeby wypierali? – Ja się modlę, żeby – no, bo  krzywdę robiłem, prawda? – żeby zapomnieli o  tej krzywdzie [drży na  całym ciele]. I to wraca w nocach. I się modlę, żeby się uspokoić, żeby zasnąć. A nie mogę więcej uspokajającego [środka brać], bo  mogę się nie dobudzić [płacze i drży]. – Ksiądz nadal jest księdzem. Tak naprawdę to wysłano księdza na wcześniejszą emeryturę. – Ja mam emeryturę nauczycielską wcześniejszą. Bo nie miałbym z  czego żyć. Tu odprawiam za  utrzymanie. Bałem się, że  mnie wyrzucą na zieloną trawkę. – A tutaj wiedzą, za co ksiądz tu jest? – Oficjalnie nie wiedzą, chyba że  ktoś się gdzieś nieoficjalnie dowiedział. Dyrektor nie powiedział o tym. Chyba że ktoś od kogoś się dowiedział. Może wiedzą. Nie wiem. – To znaczy, że ksiądz też z nikim nie może o tym rozmawiać?

– Dostałem takie polecenia, żeby po  prostu nie wracać do  tego. To znaczy, żeby do tej rozmowy, bo byłem przesłuchiwany, do tego nie wracać. Ja to odebrałem, żeby w ogóle do tego nie wracać. Jeśli – to przez spowiedź. Bo ktoś ma zawiązany język. –  Ale teraz ksiądz ze  mną o  tym rozmawia. Ksiądz to odbiera jako coś strasznego? – Tak. Bo to można tak wykorzystać, że dotrą do mnie inni. Sama rozmowa z panem dla mnie jest pokutą. – Ksiądz nie odczuwa potrzeby powiedzenia „przepraszam” tym ludziom? – Boję się, że by mi odbiło całkiem. Jakbym miał się spotkać, to na  kolanach, na  leżąco, jako że  zdaję sobie sprawę, jakie to było złe. Leżąc przed nimi, bym przeprosił, żeby widzieli, że  to robię z  pokory, a  nie na  zasadzie: przepraszam i  odczep się. Boję się w ogóle każdej rozmowy. Przy spowiedzi zwykle mówią, skoro Bóg przebaczył, to po co do tego wracać? Ale to jest silniejsze ode mnie. A  tak z  kolegami o  tym nie rozmawiałem. Ksiądz może poza spowiedzią mieć za długi język. –  A  nie lepiej, że  ksiądz tak czasami po  prostu może o  tym rozmawiać? – Przyśniła mi się rozmowa z  panem. Śniło mi się, że  coś złego mnie spotka. Jest pan pierwszy poza spowiedzią i poza tymi, którzy mnie przesłuchiwali, z  którym rozmawiałem. Może, że  podświadomie wyczułem, że  pan ma rację, że  może jak będę rozmawiać, to sobie ulżę. Pierwszy przypadek molestowania przez księdza Andrzeja, o którym mowa na czacie, pochodzi z parafii w Sułkowicach, gdzie był wikariuszem. Jeśli wierzyć księdzu,  to ostatni raz dopuścił się nadużyć w 2004 lub 2005 roku. Wniosek nasuwa się sam: w ciągu tych dwudziestu lat molestował co  najmniej kilkudziesięcioro

dzieci. W  każdym razie pokrzywdzonych było o  wiele więcej niż „osiem czy dziewięć, a  może więcej niż dziesięć”. Wszyscy świadkowie mówią, że  ksiądz Andrzej molestował nie tylko ich i  że  to było tajemnicą poliszynela na  szkolnym podwórku. Inni księża nie mogli nie wiedzieć. A  jednak trwało to nie mniej niż dwadzieścia lat. Przyjrzyjmy się jeszcze jednemu przypadkowi, aby się zorientować, jak kustosz spuścizny Jana Pawła II radził sobie z  przestępstwami podwładnych. Tym razem chodzi o  młodego księdza. Nie seryjnego molestanta, jak ksiądz Andrzej, ale księdza kusiciela, który oczarował dziewczynę, a  potem ją wykorzystał. Inaczej niż ksiądz Andrzej został szybko złapany i  osądzony. Podczas procesu upierał się, że  jest niewinny, ale sędzia zdecydował inaczej i skazał go na dwa lata w zawieszeniu. Dopóki sprawa była w toku, kardynał Dziwisz pozwolił mu kontynuować katechizację dzieci w  innej parafii. Po  skazaniu mianowano go kapelanem cmentarza w  innej miejscowości. Wiernych nie poinformowano o  przeszłości nowego wikarego. Powitali go w taki oto sposób: Decyzją Kardynała w  naszej parafii na  wikarówce zamieszkało dwóch nowych kapłanów [...]. Bardzo serdecznie witamy nowych kapłanów w  naszej wspólnocie parafialnej i  życzymy im Bożego błogosławieństwa w posłudze dla dobra naszej parafii.   Wikarówka parafii jest okazałym budynkiem z wieloma wejściami. Domofon księdza – nazwijmy go Marcin – milczy. Po  placu przechadza się ksiądz. Zagaduję go: – Szczęść Boże. Czy ksiądz może wie, gdzie jest ksiądz Marcin? – Je śniadanie. Musi pan trochę poczekać albo nacisnąć dzwonek kuchni.

[naciskam więc dzwonek kuchni] – Szczęść Boże. Ja do księdza Marcina. [słychać jakieś dźwięki, potem kobiecy głos] – Nie ma go tu. Niech pan spróbuje przy innym wyjściu. – Już próbowałem. Tam nie ma nikogo. – Aha... Tu go też nie ma. Po  ponad pół godziny czekania otwiera się brama i  wyjeżdża samochód, który na  chwilę się zatrzymuje. Kierowca patrzy na  intruza i  odjeżdża – gaz do  dechy. To pewnie ksiądz Marcin. Widać nie jest w nastroju do rozmowy. Nietrudno jednak zgadnąć, dokąd uciekł. Jego miejsce pracy jest oddalone o  dziesięć minut jazdy. Wchodzę do  budynku cmentarnego i  pytam, gdzie znajdę kapelana. – Na pierwszym piętrze. Echo kroków w czystej marmurowej klatce. Pukam. Otwiera sam ksiądz Marcin: bujna czarna czupryna nad zapiętą pod szyję sutanną. –  Szczęść Boże. Jestem dziennikarzem. Rozmawiam z  ofiarami molestowania seksualnego. Chciałbym usłyszeć historię z  księdza strony. – Nie mam panu nic do powiedzenia. Nie chcę o tym rozmawiać. Jaki w  tym sens, odgrzewanie rzeczy, które się już zakończyły z mojej strony. – Ale dla ofiar się jeszcze nie zakończyły. – Ale po co pan do mnie teraz z tym przychodzi? – Bo ksiądz jest jednym z tych, którzy mają prawomocny wyrok w  takiej sprawie, więc bardzo też chciałbym usłyszeć historię od drugiej strony. – Jeżeli pan przyszedł w  tej sprawie,  to miłego dnia życzę. Ja mam sprawy pogrzebowe. Tyle. Nie chcę wracać do tego. To było.

Nie będę panu opowiadać takich rzeczy, bo  pana nie znam, nie wiem, kim pan jest. Pan jest dla mnie osobą obcą. Chodzi pan, szuka. Niech pan się zajmuje rzeczami bardziej istotnymi. – Przepraszam, ale to nie jest sprawa istotna? – Istotna, ale to już jest poza mną. To już było niestety. Było jak było. Nie będę z  panem na  ten temat rozmawiał, bo  my się nie znamy. Pan przychodzi, szuka, nachodzi... – Ksiądz twierdzi, że proces jest już całkiem zakończony, tak? – Nic nie twierdzę, nie będę się panu spowiadał. Gdyby pan przyszedł z kartką od biskupa, że mam panu opowiadać, to tak. – Ksiądz ma zakaz mówienia o tym? – To znaczy zakaz... No, na  pewno nie wypowiadam się w mediach na ten temat. – Ale w końcu ten proces kościelny się odbył czy nie? – Czemu panu mam opowiadać takie rzeczy? Kim pan jest dla mnie, że ja mam to panu opowiadać? – Jestem dziennikarzem. Rozmawiam z ofiarami, więc wydaje mi się logiczne, że rozmawiam też z drugą stroną. – Nie ufam panu. Pewnie pan już ma nastawienie. Ma pan już wyrobione zdanie. W przyszłości mnie nie nachodzić w ten sposób, dobrze? – Ale... – Rozumie pan, co  ja do  pana mówię? Nie mówię jako ksiądz, tylko jako osoba prywatna. Nie nachodzić mnie, szukać po  mieszkaniach. Drugi raz, że  pan mnie nachodzi, mogę to na policję zgłosić. – Ma ksiądz kontakt z ofiarą? – Szczęść Boże. Miłego dnia życzę. Bum. Drzwi zamknięte.  

Ksiądz Marcin ma pełne prawo milczeć i unikać mediów. Niewiele to zmienia, bo nie o niego tu chodzi. Ważne jest to, w jaki sposób przypadki molestowania były i są traktowane w Kościele post-JP II. Ksiądz Marcin pozostał kapelanem jeszcze przez wiele lat po  naszej rozmowie. Zniknął, gdy polskie media zaczęły pukać do  jego drzwi i  opisały jego przypadek. Występuje tutaj pod pseudonimem ze  względu na  jego ofiarę i  jej rodziców. Oni mają powody, by  chcieć pozostać anonimowi. Dla nich to nie „odgrzewane historie”, tylko wciąż niezagojona rana.  

Zastałem ich w  domu. Przy stole opowiedzieli mi, jak się w Polsce żyje rodzinie ofiary księdza. – Córka ma się dobrze? Ona: – Nie mogła sobie poradzić. Ona nigdy nie będzie się miała dobrze. On: – Do tej chwili, jak tylko dwa-trzy słowa na  ten temat,  to ona całkiem się trzęsie. Chce być daleko stąd. Tam ma spokój. Mogę panu tylko powiedzieć, że  do  dzisiaj to całe sąsiedztwo to są wrogowie. Jesteśmy traktowani jak czarne owce. Tylko tyle panu powiem. Ludzie są bezwzględni. Twierdzą, że  są katolikami, że wierzący... Ona: – Liczyli na to, że się wyprowadzimy. – Jak to tłumaczyć? On: – Tu jest bardzo mało ludzi wykształconych. Wśród tych starszych to bym liczył panu na  palcach jednej ręki, czy ktoś ma średnie wykształcenie. A ci mają najwięcej do pyskowania. Ona: – Dewotki. Kilka osób potrafi nastawić pozostałych. On: – To jest zaćmienie przez księży. To ludzie, którzy siedzą na  poziomie szkoły podstawowej. Dla nich to, co  ksiądz powie,  to jest święte. – Mimo że sąd doszedł do wniosku, że ksiądz jest winny?

On: – Tak. To jest szczyt głupoty w Polsce, że dziecko się obarcza winą, nie dorosłego człowieka. Dziecko jest w  stanie kogoś sprowadzić na złą drogę? Ona: – Nikt nam palcem nie pomógł. – Nawet Kościół nie? Ona i on razem: – Nie! Ona: – Śmieszne to, o  co  pan pyta. Liczyli na  to, że  się wyprowadzimy. On: – Żebyśmy się stąd usunęli. Była taka sugestia, żebyśmy się wyprowadzili. Że to najlepsze wyjście by było. Ona: – Ja mówię: co?! Zostawić dorobek moich dziadków, ich dziadków, rodziców, z pokolenia na pokolenie?! On: – My to mamy sprzedać? Bo ten ksiądz ma chodzić z głową podniesioną, a  my, co  jesteśmy niewinni, ani córka, mamy się wyprowadzić? – To księża wam mówili? On i ona razem: – Tak, tak! – Biskup tak powiedział? On: – Między innymi. – Czy byliście u biskupa? On: – Byliśmy u  biskupa i  ja biskupowi wyjaśniłem tylko tyle, że  jestem katolikiem, jestem wierzący, nie mam zamiaru walczyć z  Kościołem, tylko chcę, żeby to, co  się dzieje w  Kościele, było wyplewione. Tylko dlatego poszliśmy do policji i do sądu. No to oni nam proponowali, że nam wezmą dziecko do klasztoru. Ona: – Do zakonu... Dajcie spokój! To jest nienormalne. – To biskup powiedział? I co jeszcze? Ona: – Powiedział, że zbada. On: – Nam biskup wtedy powiedział, że  jeżeli sąd uzna, że  jest winny, to on poniesie ciężkie konsekwencje. A ja tych konsekwencji

do dzisiaj nie widzę. Tym bardziej że on dalej jest księdzem. Jak taki człowiek może być księdzem? – Ten biskup to był Dziwisz, prawda? Ona: – Tak, to był Dziwisz. On: – Co mnie zaskoczyło, że  przyjęli nas z  marszu. Na  bramie, jak powiedziałem, że chodzi o pedofilię księdza, z marszu, w ciągu piętnastu minut byliśmy przyjęci. Ona: – Kuria zaproponowała psychologa. A ja: o nie, ja w wasze ręce dziecka już nie oddam. – Jest dużo takich spraw tu w okolicach? On: – Było niedawno. Tu w sąsiedniej, niedaleko, parafii. Ona: – Ale ukręcają, wie pan. On: – Zastraszają tak ofiarę, że boi się cokolwiek powiedzieć. Ja natomiast powiedziałem, że postawię na swoim i się nie usunę. Ona: – Kto nie przeżył czegoś takiego, nie ma pojęcia, co matka i ojciec przejdą. Kilka lat po tym, ale same łzy się... On: – Oni dalej tak robią. Tu twierdzą, że niby trzeba pomagać, ale jeżeli ta pomoc ma polegać na  tym, że  dziecko ma iść do klasztoru i do psychologa księdza, to to jest śmieszne. Tego nie można nazwać pomocą, wręcz odwrotnie.   Oto, jak były sekretarz Jana Pawła II reagował na pedofilię: ofiary niech milczą przez resztę życia, najlepiej w  klasztorze, napiętnowane. Niech korzystają z  psychologa kościelnego, który nalega na wybaczenie sprawcy. Sprawcy natomiast mogą pozostać księżmi, przejść na  wcześniejszą emeryturę lub pracować jako kapelani. Wszystko załatwiane jest za zamkniętymi drzwiami. Czy kardynał Stanisław Dziwisz i  inni hierarchowie – bo  gdzie indziej w Polsce dzieją się podobne rzeczy – mogli sami wymyślić takie podejście? Czy to możliwe, że  Jan Paweł II tak fatalnie

pomylił się co do mężczyzn, których mianował biskupami? A może jest odwrotnie? Może jego biskupi podążają za  przykładem swojego papieża? Może podążają drogą, którą wytyczył lub kontynuował polski papież? Przyjrzyjmy się zatem, jak Jan Paweł II postępował w 1985 roku, gdy wybuchł kryzys w  Kościele amerykańskim, i  jak reagował potem, gdy rozlał się on na cały świat.

3. Milczący pontifex Co wywołuje kryzys? Nie same nadużycia. One mogą trwać przez lata, a  nawet wieki, nie stanowiąc poważnego zagrożenia dla instytucji. Już w XI wieku czołowi duchowni skarżyli się nie tylko na księży i mnichów dopuszczających się pedofilii, ale także na ich przełożonych, którzy milczeli na  ten temat. Biskup Burchard z Wormacji pisał wtedy:  

Każdy kleryk lub zakonnik, który uwodzi młodzieńców (adolescentium) lub chłopców (parvulorum) lub który zostanie przyłapany na  całowaniu się lub w  jakiejkolwiek haniebnej sytuacji, będzie publicznie wychłostany i  straci duchowną tonsurę. Tak ogolony zostanie zhańbiony przez naplucie mu w  twarz, skuty żelaznymi łańcuchami, będzie cierpiał przez sześć miesięcy w  ścisłym więzieniu i  przez trzy dni w  tygodniu jadł chleb jęczmienny podawany mu pod wieczór. Po  tym okresie przez kolejnych sześć miesięcy będzie mieszkał na  małym, odosobnionym dziedzińcu pod opieką starszego duchowego, będzie zajmował się pracą fizyczną i  modlitwą, będzie się oddawał czuwaniom i  modlitwie, zmuszony chodzić przez cały czas w towarzystwie dwóch braci duchowych, nigdy więcej nie będzie mu wolno spotykać się z  młodymi mężczyznami w  celu niestosownej rozmowy czy porady[1].

 

Tak to widzieli w XI-wiecznych Niemczech. Pod koniec XIV wieku z  powodu grzechów Kościoła zaczął się ruch, który doprowadził do reformacji. Z tego okresu pochodzi kolejny przykład: Katharina von Zimmern była molestowana przez księży w  klasztorze, zanim sama została przełożoną klasztoru Fraumünster w  Zurychu. Opisała, co ją spotkało. Ostatecznie przeszła na protestantyzm. W  XVII-wiecznych Włoszech pijarzy, zakonnicy zajmujący się edukacją, nagminnie znęcali się nad uczniami, również seksualnie.

Kościół robił wszystko, by utrzymać skandal w tajemnicy. W XVIII wieku sytuacja nie była lepsza. W latach 1723-1820 sądy kościelne w  Hiszpanii rozpatrzyły 3775 spraw dotyczących nadużyć seksualnych popełnionych przez księży[2]. W 1917 roku problem nie przestał być aktualny, o  czym świadczy wprowadzone wówczas prawo kanoniczne. Stanowiło między innymi, że duchowni winni takich przestępstw „muszą być suspendowani, karani infamią, pozbawiani wszelkich urzędów, korzyści, godności czy zadań, a w najcięższych przypadkach wydalani ze stanu kapłańskiego”[3]. Przez tysiąc lat problem nie został rozwiązany, ale o  kryzysie w  Kościele nie było mowy. Dopiero w  XX wieku pojawiły się dodatkowe warunki konieczne, by  mogło do  niego dojść. Przede wszystkim presja opinii publicznej, która dowiaduje się o  tych nadużyciach i  je potępia. Ponadto siła zewnętrzna z  autorytetem i  możliwością interweniowania – zbadania sprawy i  ukarania sprawców. W przypadku Kościoła są to władze publiczne. Kościół został po  raz pierwszy skonfrontowany z  kombinacją tych trzech czynników: nadużycia, oburzenie opinii publicznej i  zdecydowana reakcja władz świeckich, w  połowie lat 80. w  Stanach Zjednoczonych. Kamień, który poruszył lawinę, został rzucony na  głębokim południu Luizjany, w  diecezji Lafayette, najbardziej katolickiej części USA. Tutaj w 1984 roku ksiądz Gilbert Gauthe został oskarżony o  trzydzieści cztery przestępstwa seksualne wobec nieletnich, w  tym o  gwałt. „Ojciec Gauthe był pierwszym księdzem pedofilem, który kiedykolwiek stanął przed sądem w  Stanach Zjednoczonych”, podkreślał wielokrotnie w  wywiadach jego adwokat Ray Mouton. Mouton miał trzydzieści siedem lat, gdy został poproszony przez miejscowego biskupa o  obronę Gauthego. Sam pochodził z  bardzo katolickiej rodziny i to, co zobaczył i usłyszał, było dla niego szokiem. „Nigdy

wcześniej nawet nie słyszałem o kimś takim jak Gilbert Gauthe”[4]. Podobnie jak prawie całe społeczeństwo USA. Jedynymi, którzy od dawna wiedzieli, co niektórzy księża robią dzieciom, byli ich bezpośredni przełożeni. O  przestępstwach Gauthego wiedzieli co najmniej od dziesięciu lat; już raz wysłali go na  terapię. Liczyli, że  i  tym razem uda się zatuszować sprawę, przekupując ofiary. Ale się przeliczyli. Pozwy sądowe nie przestały napływać. Amerykańskie media zaczęły pisać o  biskupach, którzy nie interweniowali, chociaż wiedzieli, że  księża molestują nieletnich. Jest jeszcze jeden powód, by  początek kryzysu datować na połowę lat 80.: zaangażowanie Watykanu i samego Jana Pawła II. W  jednym z  procesów sądowych w  Luizjanie oskarżono nie tylko sprawcę i miejscowego biskupa, ale także Watykan i głowę Kościoła. Oczywiście było to oskarżenie czysto symboliczne – nie sposób pociągnąć do  odpowiedzialności przywódcę innego państwa, ale kierunek został wytyczony. Co bardzo istotne, Jan Paweł II z całą pewnością dowiedział się wtedy o  molestowaniu dzieci w  Luizjanie i  innych stanach USA. Stało się to dzięki wysiłkom Thomasa Doyle’a, młodego prawnika kanonisty zatrudnionego w  nuncjaturze Watykanu w  Waszyngtonie. To on napisał raport, który w  marcu 1985 roku Jan Paweł II dostał od  swojego przyjaciela, amerykańskiego kardynała polskiego pochodzenia Johna Krola. „Zawierał on historię tuszowania sprawy, jaką znaliśmy, oraz dość obrazowy opis krzywd wyrządzonych ofiarom. Był to opis oparty na  kilku z  pierwszych raportów medycznych, które otrzymałem”, opowiadał Doyle po latach[5]. Pod liczącym czterdzieści dwie strony raportem zawierającym nazwiska księży przestępców z Luizjany widniał podpis nuncjusza

Pio Laghiego, przedstawiciela Watykanu w  Waszyngtonie. Do  raportu dołączono prośbę o  mianowanie biskupa A.J. Quinna z  Cleveland specjalnym wysłannikiem, który oceni sytuację w  Luizjanie i  zaprowadzi porządek. Doyle wie, że  raport „został wręczony papieżowi we wtorek w marcu 1985 roku”. I wyjaśnia:  

Jednym z  jego celów było przekonanie papieża, by  mianował biskupa, którego proponowałem, by  pojechał do  Luizjany przeprowadzić „inspekcję” i  dowiedzieć się, co  tam się działo. [...] Kardynał John Krol zabrał raport do Watykanu i osobiście dał go papieżowi dzień po przyjeździe. W czwartek tamtego tygodnia dostaliśmy teleks z  informacją, że  biskup [Quinn] został mianowany zgodnie z  naszym życzeniem. Dostałem też telefon od  Krola, który zapewnił mnie, że papież przeczytał raport[6].

 

Marzec 1985 roku jest więc pierwszym dotąd udowodnionym momentem, w  którym Jan Paweł II usłyszał o  molestowaniu dzieci w Kościele. Treść raportu nie mogła jednak być dla Rzymu zaskoczeniem. Watykan był przez nuncjusza Laghiego informowany telefonicznie o  sytuacji, która szybko wymykała się spod kontroli. Thomas Doyle przygotowywał kolejne raporty na  podstawie informacji, które napływały z  Południa. Naciskał na  interwencję Watykanu. Wtedy żywił jeszcze nadzieję, że  Watykan podejmie kroki, aby ukrócić zło w Kościele. Mylił się. Raport Doyle’a nigdy nie został upubliczniony. Jego treść jest jednak znana, ponieważ Doyle przygotował bliźniaczy raport dla Konferencji Episkopatu USA w  Dallas. Zrobił to trzy miesiące później razem z  Rayem Moutonem, prawnikiem Kościoła w  Luizjanie, oraz Michaelem Petersonem, założycielem i  dyrektorem Instytutu Świętego Łukasza, do  którego biskupi amerykańscy wysyłali na terapię księży molestantów. Dokument, znany jako „podręcznik”, w  tamtych czasach był ściśle tajny. Zaczęto się na  niego powoływać w  procesach sądowych

w  kolejnych latach. Obecnie można go przeczytać w  internecie. Jest to lektura porażająca. Wszystkie nieszczęścia, które dotknęły Kościół w następnych dekadach, zostały tam przepowiedziane. Autorzy alarmują, że  skandale seksualne to tykająca bomba i  konieczne są pilne działania. W  tej „niezwykle poważnej sytuacji” apelują o skoordynowane podejście, o specjalny fundusz i  „zespół kontroli kryzysowej” złożony z  ekspertów z  różnych dziedzin zdolnych poradzić sobie z  narastającą falą pozwów sądowych. „Pojawiły się niezwykle poważne problemy, stawiające dziś Kościół w  obliczu niezwykle poważnych konsekwencji finansowych, jak również znaczących szkód wizerunkowych”[7]. Autorzy ostrzegają też przed roszczeniami wartymi miliony dolarów, spodziewają się, że  w  ciągu dziesięciu lat Kościół straci miliard dolarów. Kwota ta może ich zdaniem wzrosnąć do  kilku miliardów, jeśli dojdzie do roszczeń grupowych. Ostrzegają, że  skończyły się czasy bezwarunkowego posłuszeństwa katolików wobec księży. „Jeszcze kilka lat temu wydawało się nie do pomyślenia, że katolicki rodzic może pozwać Kościół” – piszą. Ale to się zmieniło. Opinia publiczna już wie, czym jest molestowanie.  

Większa świadomość, szeroki rozgłos i  doskonałe programy edukacyjne dostępne dla dzieci, które wszyscy popieramy, spowodują wzrost liczby zgłoszeń takich incydentów i  zwiększą prawdopodobieństwo procesów zarówno cywilnych, jak i  karnych przeciwko sprawcy oraz przeciwko tym, którzy są uważani za odpowiedzialnych za złoczyńcę[8].

   

Ostrzegają, że Kościół nie może zasłaniać się niewiedzą: Kościół i  biskupi, którzy kiedykolwiek zetknęli się z  problemem niedozwolonych stosunków seksualnych między dorosłymi a  dziećmi, reagowali w  sposób, który uważali za  odpowiedzialny. Starali się chronić zranione dziecko i  pomagać winnemu księdzu. Obecnie, dzięki postępowi w  badaniach klinicznych, wiadomo, że  prawdopodobnie działania te, o  ile

pomagały przestępcy seksualnemu, poprawiały jego samopoczucie i  umożliwiały mu kontynuowanie jego sekretnego życia, były nieodpowiedzialne i  szkodziły owemu przestępcy. Chociaż badania psychologiczne są pod pewnymi względami nadal w  powijakach, o  wiele więcej wiemy o długo- i krótkotrwałych urazach zadawanych ofierze[9].

   

Ostrzegają, że biskupi również zostaną postawieni przed sądem: W  przypadku pozwu zbiorowego każdy ordynariusz w  kraju musiałby zeznawać w  sprawie każdego przypadku anormalnego zachowania seksualnego w  swojej diecezji, przedstawić wszystkie zapisy dotyczące anormalnych praktyk seksualnych i bronić swoich działań lub braku działania we wszystkich przypadkach[10].

   

Ostrzegają, że Kościół nie może zasłaniać się autonomią: Pojawił się pomysł ocenzurowania lub wyczyszczenia teczek z  potencjalnie szkodliwych materiałów. Byłoby to lekceważeniem sądu i utrudnianiem mu pracy, gdyby takich teczek zażądał. Nawet gdyby takiego wezwania nie było, w  przypadku pozwu zbiorowego tego rodzaju działanie mogłoby zostać uznane za naruszenie prawa[11].

 

 

Autorzy raportu ostrzegają, że  plan, by  przechować wszystkie archiwa diecezjalne w nuncjaturze, nie jest żadnym rozwiązaniem: „Immunitet nuncjatury zostałby naruszony albo uchylony przez sądy cywilne”[12]. Ostrzegają, że biskupi zostaną pociągnięci do odpowiedzialności za tuszowanie nadużyć seksualnych: W  większości stanów istnieje prawny obowiązek zgłaszania władzom cywilnym przypadków molestowania dzieci. Ci, którzy tego nie robią, są narażeni na sankcje cywilne lub karne. [...] Pozwolenie księdzu na pozostanie na  stanowisku, z  narażeniem zdrowia dzieci, po  uzyskaniu informacji, że  ksiądz ten molestował dzieci, jest klasyfikowane jako „kryminalne zaniedbanie” (w wielu stanach to przestępstwo)[13].

 

Przestrzegają, że księża, wobec których wysuwane są podejrzenia o  molestowanie, powinni zostać natychmiast zawieszeni w czynnościach:  

Duchowny, zwłaszcza jeśli jest księdzem, powinien być w  każdym razie suspendowany. [...] To komunikat, że  ten człowiek nie może pełnić funkcji sakralnych czy posługi duszpasterskiej, zanim jego przypadek zostanie zbadany i jego zdolność do kapłaństwa potwierdzona[14].

 

 

Ostrzegają, że  wizerunek Kościoła zostanie zrujnowany, jeśli Kościół szybko nie podejmie działań: Nie dość, że  istnieje ogólny problem wizerunku Kościoła jako raju dla homoseksualistów i  seksualnych zboczeńców,  to jeszcze nadwerężany jest wizerunek duchowieństwa i podważane zaufanie do kleru przez przestępstwa seksualne księży oraz przez sposób, w jaki do tych problemów podchodzą lub nie podchodzą władze kościelne[15].

 

 

Przestrzegają, że  Kościół w obronie ofiar:

musi

przede

wszystkim

stanąć

Kościół musi przedstawiać się jako empatyczny, opiekuńczy i odpowiedzialny podmiot, który bezwarunkowo poświęca uwagę ofiarom nadużyć ze  strony księży i troszczy się o nie. Kościół nie powinien być prezentowany wyłącznie jako hierarchia albo klerykalna struktura władzy ani tylko z  nią utożsamiany[16].

   

Ostrzegają, że dziennikarze będą drążyć i nie odpuszczą: Prasa świecka próbuje przedstawiać Kościół jako organizację zakłamaną, głoszącą moralność, a dającą schronienie zboczeńcom. Te próby są widoczne i będzie ich więcej[17].

 

 

Ostrzegają również, że  prawnicy poczuli krew i  będą się starali wyciągać od Kościoła jak najwyższe odszkodowania:

Kościół katolicki z  pewnością postrzegany jest przez prawników jako instytucja bardzo bogata, która ma żywotny interes w  obronie swojego wizerunku. Dlatego będzie głównym celem nowej, rozwijającej się praktyki prawniczej,  to znaczy żądania odszkodowań dla rzekomo molestowanych dzieci od pracodawcy lub macierzystej organizacji sprawcy[18].

   

Wreszcie przestrzegają Kościół przed biernością: Stawka jest zbyt wysoka dla Kościoła [...] jego przywódców, duchowieństwa i wiernych. [...] istnieje pokusa, by nie robić nic, co jest największym złem[19].

 

 

Gdyby Jan Paweł II po  przeczytaniu tych ostrzeżeń wciąż nie zrozumiał powagi sytuacji, miał ku temu kolejną okazję. Kardynał Silvio Oddi, przewodniczący Kongregacji do  spraw Duchowieństwa, raz jeszcze wyjaśnił papieżowi, o  co  chodzi. W  czerwcu 1985 roku kardynał odwiedził nuncjaturę w Waszyngtonie, by z pierwszej ręki zasięgnąć informacji na temat kryzysu. Ksiądz Doyle i  dla niego przygotował raport. Powtórzył w  nim to, co  miesiąc wcześniej napisał w  opracowaniu dla biskupów amerykańskich, a  kilka miesięcy wcześniej w  raporcie dla papieża. Jedyna różnica polegała na tym, że w przeciwieństwie do  raportu dla biskupów raporty dla kardynała Oddiego i  dla papieża zawierały opisy przestępstw. „Przygotowałem raport, posiadając dość informacji, aby był on rzeczowy i  szczegółowy, a  miejscami dosadny – wspominał Doyle. – Kardynał Oddi siedział dwie godziny, gdy ja czytałem raport, przerywając czasami, aby dodać więcej szczegółów”. Doyle przytacza słowa kardynała, które ten wypowiedział, gdy żegnał się wyraźnie przygnębiony: „Porozmawiam o  tym z  Ojcem Świętym. Mamy spotkanie prefektów wszystkich dykasterii i  wydamy dekret”. Po  jego odejściu Laghi [nuncjusz] zapewnił, że  zostaną podjęte działania, ponieważ Oddi z  pewnością złoży raport papieżowi. Nie wiem, co się stało, ale żadnego dekretu nie było[20].

 

Słowem, papież Jan Paweł II został ostrzeżony w 1985 roku, i to nie jeden raz. Ale nie posłuchał. Nie było działań, nie było żadnego dekretu, nie było żadnej komisji ekspertów, nie było żadnej skoordynowanej akcji. Gorzej, amerykańscy biskupi oskarżyli autorów raportu – Doyle’a, Moutona i Petersona – o chęć wzbogacenia się przez powołanie komisji ekspertów. Zamiast wysłuchać trzech wiernych katolików, którym leżała na  sercu przyszłość Kościoła, Kościół punkt po  punkcie zrobił to, przed czym go ostrzegali. Jak Kościół zareagował, gdy kryzys zaczął zataczać coraz szersze kręgi? I jaka była w tym rola Jana Pawła II? Seksualne wykorzystywanie młodzieży i  dzieci przez kler nie było zjawiskiem nowym. Gdy polski kardynał Karol Wojtyła obejmował urząd papieża, istniały procedury postępowania w tak wstydliwych sprawach – dyskretnie, za  zamkniętymi drzwiami, zgodnie z  prawem kanonicznym. Nakaz utrzymywania wszystkiego w  tajemnicy za  wszelką cenę stworzył kulturę, w  której molestowanie dzieci mogło tak głęboko się zakorzenić i tak długo pozostawać w ukryciu. Dla zrozumienia kultury tajności ważny jest fakt, że  Kościół katolicki zastrzega sobie prawo do  samodzielnego osądzania swoich współpracowników, niezależnie od  wymiaru sprawiedliwości państwa, w  którym pracownik Kościoła popełnił przestępstwo. Podobnie postępują mocarstwa, które wysyłając za  granicę żołnierzy, nie chcą, by  byli sądzeni przez obce sądy, jednak, o  ile wiadomo, Watykan nie postrzega siebie jako instytucji wojowniczej. Kościół ma aparat prawny w  postaci prawa kanonicznego i sądów biskupich, którym podlegają duchowni katoliccy na całym świecie. Ta jurysdykcyjna niezależność, nazywana privilegium fori,

sięga średniowiecza, kiedy to władza Kościoła funkcjonowała równolegle z  władzą świecką. Utrzymywanie tego anachronicznego przywileju kłóci się z  porządkiem prawnym nowoczesnego państwa. Gdyby, dajmy na to, związek zawodowy nauczycieli rościł sobie prawo do sądzenia nauczycieli oskarżonych o  molestowanie dzieci poza sądami powszechnymi, pewnie pukalibyśmy się w  czoło. Kiedy tak robi Kościół, wielu akceptuje to bez zastanowienia. Dokumentem emblematycznym dla kultury tajności jest Crimen sollicitationis. W tej tajnej instrukcji, wydanej 16 marca 1962 roku, Watykan instruuje biskupów na  całym świecie, jak mają postępować w  przypadkach seksualnych nadużyć kleru. Crimen sollicitationis zastąpił tak samo zatytułowaną instrukcję z  roku 1922. Dokument dotyczy przestępstwa (crimen) nakłaniania do grzechu (sollicitatio) przede wszystkim podczas spowiedzi, czyli w  sytuacji, gdy wierny/wierna klęczy przed kapłanem, a  kapłan wysłuchuje jego/jej historii grzechów i daje rozgrzeszenie albo nie. Chodzi o  wykorzystywanie tej sytuacji do  nakłonienia penitenta do  nierządnych czynów. Od  XVI wieku Watykan wydawał dekrety i ustawy mające przeciwdziałać temu procederowi. Część V Crimen sollicitationis, zatytułowana Crimen pessimum – Najgorsze przestępstwo, wyraźnie mówi, że  procedury i  kary za  uwiedzenie podczas spowiedzi mają zastosowanie również do homoseksualizmu, seksu z nieletnimi i ze zwierzętami. Zgodnie z Crimen sollicitationis ksiądz winny uwiedzenia powinien zostać ukarany, w  najcięższych przypadkach usunięciem ze  stanu kapłańskiego. Powodem, dla którego dokument ten wzbudził tak wiele emocji, gdy w  2001 roku poznała go opinia publiczna, jest tajność, jaką obwarowano takie sprawy w  sądach biskupich: wszyscy

zaangażowani w  kościelny proces są zmuszeni do  milczenia. Crimen sollicitationis obowiązywał do  maja 2001 roku, kiedy to Jan Paweł II wprowadził nowe procedury postępowania w  przypadku nadużyć seksualnych. Dopiero przy tej okazji świat dowiedział się o  istnieniu tego dokumentu. Trzymanie go w tajemnicy przez osiemdziesiąt lat samo w sobie jest przykładem kultury tajności. Wielu krytyków widziało w  tym dokumencie dowód na to, że Watykan nakazywał biskupom ukrywanie seksu z  dziećmi. Według większości znawców prawa kanonicznego nie był to jednak prawdziwy smoking gun, dowód niepodważalny. Ich zdaniem Crimen sollicitationis był raczej kodyfikacją już istniejącej kultury milczenia niż dokumentem narzucającym tajność. Gdyby nawet był to „dymiący pistolet”, to nie Jan Paweł II z  niego wystrzelił. Wojtyła został papieżem szesnaście lat po wydaniu Crimen sollicitationis. O Crimen sollicitationis wiemy już dzięki mediom dużo. Inaczej jest z prawem kanonicznym. Kodeks z  1917 roku nakładał, jak wspomnieliśmy, konkretne i  surowe kary na  duchownych wykorzystujących dzieci. Do  1983 roku. Wtedy to wszedł w  życie nowy kodeks – Jana Pawła II. Warto porównać konkretne zapisy. Kanon numer 2359 starego kodeksu brzmi tak:  

Jeśli [duchowni] dopuścili się przestępstwa przeciwko szóstemu przykazaniu z  nieletnimi poniżej szesnastego roku życia lub praktykowali cudzołóstwo, gwałt, zoofilię, sodomię, nakłanianie do  prostytucji lub kazirodztwo z krewnymi pierwszego stopnia, muszą być suspendowani, ukarani infamią, pozbawieni wszelkich urzędów, korzyści, godności czy zadań, a w najcięższych przypadkach muszą być wydalani ze stanu kapłańskiego[21].

   

Kanon numer 1395 nowego kodeksu kościelnego stanowi:

Duchowny, który wykroczył przeciwko szóstemu przykazaniu Dekalogu, jeśli jest to połączone z użyciem przymusu lub gróźb, albo publicznie lub z osobą małoletnią poniżej lat szesnastu, powinien być ukarany sprawiedliwymi karami, nie wyłączając w razie potrzeby wydalenia ze stanu duchownego[22].

 

Różnica między starymi a nowymi przepisami jest uderzająca. Po  pierwsze, stary kodeks wymienia konkretne, surowe kary, a kodeks Jana Pawła II mówi o „sprawiedliwych karach”. Co  to znaczy „sprawiedliwe”? Miesiąc pokuty za  obmacywanie dziecka? Przeniesienie do innej parafii za całowanie w usta? Zakaz uczenia religii w szkołach za gwałt? Nowy kodeks ułatwia pobłażliwość. Wprowadzając mgliste pojęcie „sprawiedliwych kar”, Jan Paweł II otworzył furtkę do  wymierzania kar nadzwyczaj łagodnych. Tym bardziej że  w  postępowaniach kanonicznych księża sądzą księży. Kolega ocenia kolegę. Gdy ręka rękę myje, znajduje usprawiedliwienie w postaci niejasnego ustawodawstwa. Po drugie, kodeks Jana Pawła II nie nakłada obowiązku karania. W starym kanonie aż dwa razy pada słowo „muszą”. Kary musiały być stosowane. (Choć nie zawsze były, co  zobaczymy w  rozdziale siódmym). Kodeks Jana Pawła II natomiast używa słabszego słowa: „powinien”. Najsurowsza kara, za  najcięższe przewinienie – wydalenie ze stanu kapłańskiego – według kodeksu Jana Pawła II może być stosowana, ale nie musi. Zwrot „nie wyłączając w razie potrzeby” daje wybór sędziom w  koloratkach: mogą wyrzucić kolegę ze swojego grona, ale nie muszą. Wielu czytelników uzna to pewnie za  dowód, że  Jan Paweł II chronił księży pedofilów. Ale to pochopny wniosek. Jan Paweł II złożył swój papieski podpis pod nowym kodeksem w  1983 roku, czyli zanim dowiedział się o kryzysie w USA. Dotychczas nikt nie udowodnił polskiemu papieżowi, że  wiedział o  molestowaniu seksualnym wcześniej. Z  faktu, że  tak beztrosko złagodził kary

za  przestępstwa pedofilskie, można by  wręcz wyciągnąć wniosek, że Jan Paweł II przed 1983 rokiem nie zetknął się z molestującymi duchownymi. W przeciwnym razie nie podpisałby przecież czegoś takiego. Byłoby to rozumowanie spójne i  logiczne, ale pod warunkiem, że  w  1983 roku papież faktycznie nie miał pojęcia, co  się dzieje. Gdyby jednak się okazało, że był wtedy świadom skali problemu, argumentacja ta obróciłaby się przeciwko niemu. Łagodzenie kar byłoby mocnym argumentem przemawiającym za  współodpowiedzialnością Jana Pawła II za  cierpienie tysięcy ludzi.   Cały czas toczy się dyskusja o  przyczynach kryzysu związanego z pedofilią w Kościele. Wprawdzie nie jest to temat tej książki, ale nie obędzie się bez paru słów na ten temat. Krąg podejrzanych jest wciąż ten sam. Pierwszym jest celibat. Tłumiąc seksualność swoich kapłanów, Kościół tworzy armię sfrustrowanych mężczyzn, którzy ukradkiem zaspokajają swoje potrzeby, wykorzystując władzę, jaką daje im sutanna. Tak to widzą krytycy Kościoła. Ich zdaniem do  seminariów zgłaszają się młodzi mężczyźni, którym celibat wydaje się ucieczką od problemów psychoseksualnych, z którymi nie dają sobie rady. Następuje zatem selekcja negatywna, czego ilustracją może być rozdział szósty. Na  ławie oskarżonych zasiada również stosunek Kościoła do  homoseksualizmu, który można nazwać schizofrenicznym. Jak pokazał parę lat temu francuski socjolog Frédéric Martel, im wyżej w  hierarchii kościelnej, tym więcej gejów i  tym więcej antygejowskiej retoryki[23]. Książka Martela po  raz kolejny potwierdza, że Kościół od wieków jest ostoją dla gejów i lesbijek.

Ten sam Kościół, który w  imię Boże potępia homoseksualną orientację, szeroko otwiera drzwi seminariów i klasztorów dla tych, którzy chcą uciec od  tradycyjnych ról męskich i  żeńskich. Korzystnym dla Kościoła efektem ubocznym zawsze było to, że  homoseksualiści na  ogół nie pozostawiają potomstwa, które mogłoby upominać się o spadki po duchownych. Instytucja najsurowiej potępiająca „sodomię” jest zaludniona przez nieproporcjonalnie wysoki odsetek „sodomitów”. Niektórzy widzą w  tym istotną przyczynę problemu: „Zahamowany rozwój seksualny dużej liczby kapłanów to kolejny czynnik zwiększający ryzyko wykorzystania dzieci i  młodzieży”[24]. Jako ilustracja może tu służyć rozdział ósmy. Kolejną podejrzaną o  przyczynianie się do  kryzysu jest spowiedź. Z  teologicznego punktu widzenia instytucja ta pozwala wierzącemu jeszcze za  życia uzyskać rozgrzeszenie za  popełnione grzechy. Na  pewno wpływa to pozytywnie na  psychologiczny dobrostan wiernych, ale ma też swoją ciemną stronę: tajemnica spowiedzi pomaga księżom unikać odpowiedzialności. Jak wiemy z  rozdziału drugiego, wypłakanie się w  konfesjonale dodawało księdzu Andrzejowi otuchy i pozwalało czuć się oczyszczonym, nie rozwiązywało jednak jego psychoseksualnych problemów. Jego koledzy nic sobie nie robili z  tego, co  usłyszeli w  konfesjonale. Przecież obowiązuje tajemnica spowiedzi. Również dlatego patologie mogą trwać latami. Innym często wymienianym winowajcą jest klerykalizm Kościoła katolickiego. Inaczej niż u  żydów, muzułmanów czy protestantów nie święta księga jest centrum kultu, tylko Eucharystia, wino i  hostia rozdawana wiernym. Zgodnie z  nauką Kościoła katolickiego chleb pieczony bez drożdży i sfermentowany sok winogronowy nie są tylko symbolami. Przemieniają się

w  prawdziwą krew i  prawdziwe ciało Chrystusa. A  tego „cudu transsubstancjacji” mogą dokonywać tylko kapłani. Tylko oni mogą udzielać sakramentów, które są niezbędne – według tych samych kapłanów – do  zbawienia duszy. Wierzący są całkowicie zależni od  kapłanów, od  których dzieli ich przepaść. Wśród kapłanów natomiast powstaje kastowa solidarność przybierająca nieraz postać omerty – milczenia o brudnych sprawach pod groźbą kar. Jak pokazuje rozdział dziewiąty, im wyżej w  klerykalnej hierarchii, tym silniejsza ochrona. Jak to ujęła Ewa Kusz w  kwartalniku „Więź”: „Kultura klerykalna jest swoistym grupowym mechanizmem obronnym, w  którym mogą funkcjonować osoby niedojrzałe chronione przez jasne reguły i role”[25]. Do  tego dochodzi omówiona wcześniej kultura tajności. Rzym nie tylko głosi „tajemnicę wiary” i  „tajemnicę zła”, ale także wykazuje się niezwykłą tajemniczością w  sprawach codziennych. Jeśli chodzi o  życie miłosne księży, finanse kościelne czy przestępstwa popełniane przez duchownych, Kościół jest jak czarna skrzynka. To świat tajnych archiwów, ślubów milczenia i tabu. Jak się przekonamy w następnych rozdziałach, ofiary księży pedofilów, już jako osoby dorosłe, żyją z tajemnicą, którą muszą ukrywać pod groźbą ostracyzmu. Te problemy mają źródło w  prawach i  przepisach narzuconych odgórnie, z Watykanu. Najbardziej kontrowersyjne z nich: celibat, schizofreniczny stosunek do  homoseksualizmu, nadzwyczajny status duchownych i  nacisk na  tajemnicę, żarliwie promował Jan Paweł II. Tym samym płynął pod prąd historii. Po  Soborze Watykańskim II Kościół był pod wielką presją, by zmodernizować kapłaństwo. Gdy w  latach 70. każdego roku tysiące duchownych porzucało sutannę, najczęściej po  to, by  się ożenić, Jan Paweł II

ogłosił, że  celibat jest nienaruszalny, w  ostrych słowach potępił związki homoseksualne, odrzucił stosowanie środków antykoncepcyjnych i  nie dopuścił do  dyskusji na  temat kapłaństwa kobiet. W  jego rozumieniu księża są powoływani przez Boga do  walki ze  złem, która wymaga całkowitego poświęcenia i posłuszeństwa. Oglądani z  zewnątrz kapłani Jana Pawła II przypominali ekskluzywny dżentelmeński klub, z  rangami, mundurami, porządkiem dziobania oraz tajemnicami, do  którego osoby postronne – zwłaszcza kobiety – nie mają dostępu. Jak reaguje taki klub, gdy jedna z  jego największych tajemnic zostaje ujawniona? Według Jolanty Sosnowskiej papież był w  szoku, gdy po  raz pierwszy usłyszał o molestowaniu dzieci przez kapłanów. „Był to straszny, niewyobrażalny cios dla Jana Pawła II, który tak usilnie walczył o świętość kapłanów”, pisze polska biografka papieża. „Ten bezkompromisowy obrońca rodziny i  najsłabszych, do  których zaliczają się przecież także dzieci, był wstrząśnięty i bolał ogromnie nad ofiarami”[26]. Sosnowska sugeruje, że  papież usłyszał o  problemach dopiero w  1993 roku i  że  zareagował właściwie: „Jan Paweł II nigdy nie ustawał w  nawracaniu swoich współbraci, w  sprowadzaniu ich na  właściwą drogę, zgodną z  ewangelicznymi przykazaniami. Nie unikał też konfrontacji z  żadnymi problemami, absolutnie nie przymykał na nie oczu”[27]. Fakty temu przeczą. Wiemy na  pewno, że  Jan Paweł II dowiedział się o  kryzysie w  marcu 1985 roku. Od  tamtej pory kryzys ogarniał kolejne kraje, mówił o  nim cały świat. W  1989 roku objął Kanadę. Były wychowanek sierocińca Mount Cashel w Nowej Fundlandii, prowadzonego przez irlandzkie zgromadzenie Braci Chrześcijan, opowiedział prasie, jak był tam maltretowany.

Nie po  raz pierwszy wydostały się stamtąd takie informacje. Już w  1974 i  1975 roku chłopcy z  sierocińca donosili o  fizycznym i  seksualnym wykorzystywaniu przez Braci Chrześcijan. Policja, pracownicy socjalni, lokalne media i Kościół wiedzieli o przemocy, ale nie interweniowali. Tym razem, w roku 1989, kanadyjski rząd, nauczony doświadczeniem amerykańskim, zdecydował się powołać komisję śledczą. Zanim przedstawiła swoje wnioski, w  maju 1991 roku, wniesiono osiemdziesiąt siedem oskarżeń, a  ośmiu braci zostało skazanych na  karę pozbawienia wolności od  roku do  trzynastu lat. Arcybiskup Alphonsus Penney, pod którego jurysdykcją funkcjonował sierociniec, nie czekał na opinię komisji. Rezygnację na  ręce Jana Pawła II złożył w  sierpniu 1990 roku:  

Uznaję niedociągnięcia w  moim postępowaniu w  tej sprawie. Moje przywództwo i  administracja nie były doskonałe. [...] Jesteśmy grzesznym Kościołem. Rany Kościoła zostały obnażone. Jesteśmy nadzy. Nasz gniew, nasz ból, nasza udręka, nasz wstyd są jasne dla całego świata[28].

 

Żeby nie było wątpliwości: to słowa odchodzącego biskupa, nie Jana Pawła II. Papież milczał. W czerwcu 1993 roku Wojtyła publicznie odniósł się do kryzysu. Zrobił to w  liście do  biskupów amerykańskich. Warto dokładnie przyjrzeć się temu listowi, bo  daje on wgląd w  sposób myślenia polskiego papieża. Jan Paweł II najpierw podkreśla, że  powaga sytuacji dotarła do  niego dopiero teraz: „W  ciągu ostatnich miesięcy uświadomiłem sobie, jak bardzo wy, Pasterze Kościoła w  Stanach Zjednoczonych, wraz ze  wszystkimi wiernymi cierpicie z  powodu pewnych przypadków zgorszenia, których przyczyną byli duchowni”[29]. Jako istoty cierpiące są tu wymienieni duchowni i  „wszyscy wierni”. To nie przejęzyczenie. Papież podkreśla, że  biskupi muszą opiekować się przede wszystkim

sprawcami: „Każdy grzesznik, który idzie drogą pokuty, nawrócenia i  przebaczenia, może wzywać miłosierdzia Bożego, a wy szczególnie musicie dodawać odwagi i pomagać tym, którzy zbłądzili, aby pojednali się z  Bogiem i  znaleźli spokój sumienia”[30]. W dalszej części tekstu wraca do troski o sprawców: „W  Bogu każdy grzesznik może odrodzić się na  nowo. Wtedy grzech przestanie być nieszczęśliwą przyczyną sensacji i zgorszenia, a stanie się okazją do wewnętrznego nawrócenia”[31]. Ofiarom ma papież do  powiedzenia niewiele lub zgoła nic. Wspomina o  nich tylko raz, jakby mimochodem: „Tak więc, Czcigodni Bracia, stajecie w  obliczu poważnej odpowiedzialności na  dwóch poziomach: wobec duchownych, przez których przychodzi zgorszenie, oraz wobec niewinnych ofiar, ale także wobec społeczeństwa jako całości systematycznie zagrożonego skandalem i  za  nie odpowiedzialnego”[32]. Jako głównego winowajcę skandali papież wskazuje więc „społeczeństwo jako całość” oraz media: „Opinia publiczna często żywi się sensacją, a środki masowego przekazu odgrywają w tym szczególną rolę”[33]. Według papieża najważniejszym lekarstwem na  kryzys jest modlitwa. „Tak, drodzy bracia, Ameryka potrzebuje wiele modlitwy – by nie utracić swojej duszy”[34]. Tymczasem „czcigodni bracia” stąpają po  kruchym lodzie. Minęło dziewięć lat, odkąd zaczęły się kłopoty, i  amerykańscy biskupi zdają sobie sprawę, że  modlitwa nie wystarczy. Proszą papieża o zdecydowane działania. Rok później Jan Paweł II czyni małe ustępstwo. Wydaje tak zwany indult, czyli wyjątek od  prawa kanonicznego. Ten indult dostosowuje wewnętrzne przepisy Kościoła do  prawa amerykańskiego. Granica wieku, poniżej której kontakt seksualny jest uznawany za  przestępstwo, zostaje przesunięta z  szesnastu na  osiemnaście lat, a  okres

przedawnienia zostaje przedłużony do  momentu, gdy ofiara skończy dwadzieścia osiem lat. Ale to za  mało. Amerykańscy biskupi chcą, by  z  księżmi molestantami rozprawiano się szybciej i  w  razie potrzeby pozbawiano ich duszpasterskich funkcji. Watykan ignoruje te prośby. Dobrze pokazuje to głośna sprawa księdza Lawrence’a Murphy’ego, który w  latach 1950-1974, pracując w  instytucie dla głuchoniemych w  Wisconsin, molestował około dwustu chłopców. 5 marca 1995 roku były uczeń tej szkoły napisał list do  kardynała Angela Sodano, szefa watykańskiej dyplomacji i  bliskiego współpracownika Jana Pawła II. Oskarżył w  nim ojca Murphy’ego o  wykorzystywanie seksualne. Nie dostał odpowiedzi. „Był to list głuchego do  udającego głuchego” – podsumował prawnik ofiary[35]. W  lipcu 1996 roku Watykan dostaje kolejne ostrzeżenie. Tym razem od  biskupa Milwaukee, który napisał list do  kardynała Ratzingera, prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Biskup prosi o  wskazówki, jak ma postępować w  sprawie Murphy’ego. Twierdzi, że  dopiero niedawno dowiedział się, że  ojciec Murphy musiał opuścić ośrodek dla głuchoniemych, ponieważ został oskarżony o  nadużycia seksualne. Tymczasem, pisząc ten list, biskup wiedział o tym od trzech lat. On również nie otrzymał odpowiedzi. Postanowił więc sam zbadać sprawę. W  marcu 1997 roku pisze kolejny list, tym razem do  Sygnatury Apostolskiej, najwyższego trybunału w  Watykanie. Tłumaczy, że  sytuacja jest bardzo poważna, bo  poszkodowani poszli do  sądu: „prawdziwy skandal w  przyszłości wydaje się bardzo prawdopodobny”[36]. Na  słowo „skandal” Watykan reaguje. Kilka tygodni później amerykański biskup dostaje list od  kardynała Tarcisia Bertone, zastępcy Ratzingera. Bertone

namawia go do  wszczęcia tajnego postępowania w  sprawie ojca Murphy’ego. Ale Murphy już się dowiedział o  korespondencji z Watykanem. Nie czeka. Sam wysyła list do Ratzingera, w którym pisze, że  jest skruszony, a  ponadto stary i  zniedołężniały: „Wyraziłem skruchę z  powodu wszystkich moich przeszłych przewinień. Od  dwudziestu czterech lat żyję spokojnie w  północnym Wisconsin. Chcę po  prostu przeżyć czas, który mi pozostał, w godności mojego kapłaństwa”[37]. Musiał przekonać dostojników watykańskich, skoro kardynał Bertone pisze do  biskupów z  Wisconsin, by  zostawili wielokrotnego gwałciciela w  spokoju. Mają się ograniczyć do  „środków duszpasterskich przeznaczonych do  uzyskania zadośćuczynienia za  skandal i  przywrócenia sprawiedliwości”[38]. „Środki duszpasterskie”, czyli bez zamieszania, bez kary, za zamkniętymi drzwiami. Ale amerykańscy biskupi już dawno zrozumieli, że  nie obędzie się bez procesu. „Doszli do  wniosku, że  skandal nie może być wystarczająco naprawiony ani sprawiedliwość wystarczająco przywrócona bez procesu sądowego przeciwko księdzu Murphy’emu”[39]. Lecą do  Rzymu, by  tam osobiście wyjaśnić kardynałowi Bertonemu, że  ojciec Murphy nie okazuje skruchy, że  nie ma pojęcia, jak wiele krzywd wyrządził, i  że  trzech psychologów zdiagnozowało go już jako „typowego pedofila”. Mimo to kardynał Bertone upiera się, że  „nie ma dostatecznych danych, by  wszcząć proces kanoniczny”[40]. Zakaz odprawiania mszy poza własną diecezją jest według niego wystarczającą karą dla Murphy’ego. Sprawa księdza Murphy’ego i podobne pokazują, że w 1997 roku Watykan pod kierownictwem Jana Pawła II nadal odmawia interwencji. Tymczasem kryzys rozprzestrzenił się już na  kolejne

kraje. Na przykład na Irlandię, gdzie Kościół posiada rozległą sieć szkół i internatów. Aby zgasić pożar, w 1996 roku papież rozszerzył indult dla USA na  Irlandię. Ale i  tutaj jest to kroplą w  oceanie. Również w  Irlandii Watykan stara się utrzymać wszystko w tajemnicy. Świadczy o tym list Kongregacji ds. Duchowieństwa do  biskupów Irlandii z  1997 roku; wyciekł do  mediów cztery lata później. Watykan podkreśla w  nim, że  przypadki nadużyć muszą być rozpatrywane za  zamkniętymi drzwiami. List jest reakcją na  zamiar biskupów irlandzkich, aby takie przypadki zgłaszać na  policję. Watykan nie chce o  tym słyszeć. Każe biskupom poczekać, aż  Rzym przedstawi „konkretne dyrektywy”. I  grozi: gdyby władze diecezjalne, czyli irlandzcy biskupi, podjęły kroki wbrew Watykanowi, „skutki mogłyby być bardzo kłopotliwe i  szkodliwe dla samych władz diecezjalnych”. Cały list brzmi następująco:  

Dublin, dnia 31 stycznia 1997 r. Ściśle poufne Wasza Ekscelencjo, Kongregacja ds. Duchowieństwa z  uwagą zapoznała się ze  złożoną kwestią wykorzystywania seksualnego nieletnich przez osoby duchowne oraz z dokumentem zatytułowanym „Child Sexual Abuse: Framework for a Church Response”, opublikowanym przez Komitet Doradczy Irlandzkich Biskupów Katolickich. Kongregacja pragnie podkreślić, że  dokument ten powinien być zgodny z obowiązującymi normami kanonicznymi. Tekst ten zawiera jednak procedury i dyspozycje, które wydają się sprzeczne z  dyscypliną kanoniczną i  które, gdyby zostały zastosowane, mogłyby unieważnić działania Biskupów, którzy starają się położyć kres tym problemom. Gdyby takie procedury zostały zastosowane przez Biskupów i  gdyby doszło do  ewentualnego odwołania się hierarchów do  Stolicy Apostolskiej, skutki mogłyby być bardzo kłopotliwe i szkodliwe dla samych władz diecezjalnych. W  szczególności sytuacja „obowiązkowego zgłaszania” budzi poważne zastrzeżenia zarówno natury moralnej, jak i kanonicznej. Ponieważ polityka dotycząca nadużyć seksualnych w świecie anglojęzycznym wykazuje wiele tych samych cech i procedur, Kongregacja jest zaangażowana

w  ich globalne badanie. W  odpowiednim czasie, we  współpracy z  zainteresowanymi Konferencjami Episkopatów i  w  dialogu z  nimi, Kongregacja nie omieszka ustanowić pewnych konkretnych dyrektyw w odniesieniu do tych polityk. Do: Członków Konferencji Episkopatu Irlandii – ich diecezji[41].

 

 

Dwa lata po  tych groźbach pod adresem irlandzkiego episkopatu, w 1999 roku, sam Jan Paweł II zwraca się do biskupów Irlandii. Jego przemówienie liczy ponad trzy tysiące słów, przestępstwom księży wobec nieletnich poświęca około stu, pod koniec: W  czasie gdy kapłani cierpią z  powodu presji otaczającej ich kultury i  straszliwego skandalu, jaki wywołali niektórzy z  ich braci kapłanów, jest rzeczą konieczną, aby zaprosić ich do czerpania siły z głębszego wglądu w ich kapłańską tożsamość i  misję. Byłem blisko was w  cierpieniu i  modlitwie, polecając „Bogu wszelkiej pociechy” (2 Kor 1, 3) tych, którzy stali się ofiarami nadużyć seksualnych ze  strony duchownych lub zakonników. Musimy również modlić się, aby ci, którzy są winni tego zła, uznali złą naturę swoich czynów i szukali przebaczenia[42].

 

 

Nic się nie zmieniło od  czasu, gdy sześć lat wcześniej przemawiał do amerykańskich biskupów. Papież znowu podkreśla, że  cierpią kapłani. Znowu nie ma przeprosin dla ofiar. Znowu rozwiązaniem ma być dużo modlitwy i  przebaczenie sprawcom. I  znowu okazuje się, że  problem leży nie w  Kościele, ale w „otaczającej kulturze”, która odwróciła się od wiary: Przesadny indywidualizm, który towarzyszy niekiedy wzrostowi dobrobytu materialnego, pociąga za  sobą zanik poczucia obecności Boga i  transcendentnego sensu ludzkiego życia. Relatywizm, który się wtedy utrwala, prowadzi często do  odrzucenia obiektywnych podstaw moralności i do zbyt subiektywnego rozumienia sumienia[43].

 

Zamiast posypać głowę popiołem, Kościół powinien – według Jana Pawła II – przejść do ofensywy. Całe irlandzkie przemówienie papieża jest poświęcone „nowej ewangelizacji”: „Społeczeństwo potrzebuje na  nowo odkryć pierwotną świeżość Ewangelii i  usłyszeć na  nowo Chrystusowe orędzie zbawienia, prawdy, nadziei i radości dla świata”[44]. Oto, co papież ma do powiedzenia społeczeństwu w  chwili, gdy jest ono zszokowane skalą nadużyć seksualnych popełnianych przez księży, a  ich przypadki są ujawniane w coraz nowych miejscach. Na  przykład w  Austrii, gdzie w  1998 roku pojawiły się nowe oskarżenia pod adresem byłego arcybiskupa Wiednia Hansa Hermanna Groëra. Wrócimy jeszcze do  tej afery. Tu przytoczymy fragment przemówienia Jana Pawła II do  biskupów austriackich z czerwca 1998 roku:  

Innym niebezpieczeństwem jest ingerencja opinii publicznej w czasie trwania dialogu. Kościół w  naszych czasach coraz bardziej dąży do  tego, by  stać się „szklanym domem”, przejrzystym i  wiarygodnym. I  to należy przyjąć z  zadowoleniem. Ale tak jak każdy dom posiada specjalne pomieszczenia, które od początku nie są otwarte dla wszystkich gości, tak i dialog rodzinny Kościoła może i  powinien posiadać pomieszczenia do  rozmów za  zamkniętymi drzwiami. Nie ma to nic wspólnego z  tajemnicą, ale ze  wzajemnym szacunkiem na  korzyść badanej kwestii. W  rzeczywistości sukces dialogu jest zagrożony, jeśli odbywa się on przed publicznością niedostatecznie wykwalifikowaną lub przygotowaną, a  także z wykorzystaniem nie zawsze bezstronnych środków masowego przekazu[45].

 

Język Wojtyły jest mętny, ale istota jego przesłania jasna: jesteśmy w  trakcie porządkowania bałaganu po  aferze Groëra („dialog trwa”). Musimy za  wszelką cenę zapobiec temu, by  media („nie zawsze bezstronne”) i  opinia publiczna („niedostatecznie wykwalifikowana i przygotowana”) dowiedziały się za dużo. Tego typu sprawy powinny być załatwiane bez udziału władz świeckich, przez sam Kościół, i  to za  zamkniętymi drzwiami

(„specjalne pomieszczenia, które od  początku nie są otwarte dla wszystkich gości”).   Dopiero 30 kwietnia 2001 roku, ponad szesnaście lat po wybuchu skandalu w  USA, Jan Paweł II w  dekrecie Sacramentorum sanctitatis tutela ogłosi nowe zasady postępowania w  sprawach o nadużycia seksualne. Nie są one inicjatywą samego papieża, ale kardynała Ratzingera, prefekta Kongregacji Nauki Wiary [46]. 18 maja Ratzinger wysyła do  wszystkich biskupów list De delictis gravioribus, w  którym wyjaśnia nowe zasady [47]. Od  tej pory wszystkie przypadki nadużyć seksualnych wobec nieletnich muszą być zgłaszane do  Kongregacji Nauki Wiary. Po  raz pierwszy Watykan zdaje się, przynajmniej pośrednio, uznawać swoją odpowiedzialność za  przestępstwa podwładnych. Ponadto indult wprowadzony wcześniej w  USA i  Irlandii (podwyższony wiek, w którym młodzi mogą zgodzić się na seks, oraz przedłużony okres przedawnienia przestępstw seksualnych) od tej chwili obowiązuje Kościoły na całym świecie. W 2001 roku weszły więc w życie nowe przepisy. Na papierze. Obowiązek raportowania przypadków pedofilii do Rzymu okazuje się w  wielu krajach martwą literą. Ponadto nawet jeśli biskupi zastosują się do  nowych wytycznych – jak to uczynił kardynał Dziwisz – i oficjalnie zgłoszą takie przypadki do Kongregacji Nauki Wiary, nie oznacza to, że  sprawcy zostaną sprawiedliwie ukarani, a opinia publiczna pozna skalę problemu. Ksiądz Charles Scicluna, który z ramienia tej instytucji zajmował się sprawami przestępstw seksualnych, w  wywiadzie dla włoskiej gazety „L’Avvenire” przedstawił liczby. Okazuje się, że  w  latach 2001-2010 do  Kongregacji zgłoszono ponad trzy tysiące przypadków molestowania, większość z  USA. 20 procent oskarżonych księży

zostało wydalonych ze  stanu duchownego. Pozostali księża albo byli zbyt starzy, by  stanąć przed sądem, albo wymierzano im łagodniejsze kary, takie jak zakaz odprawiania mszy czy pokuta[48]. Kroki podjęte przez Jana Pawła II były więc nie tylko spóźnione, ale także mało skuteczne. Nadal Kościół trzyma jak najwięcej w  tajemnicy. Zmieniło się jedynie to, że  procesy kanoniczne nie odbywają się za  zamkniętymi drzwiami lokalnego pałacu biskupiego, tylko za  zamkniętymi drzwiami Kongregacji Nauki Wiary w Rzymie. Krytycy od  razu zauważyli, że  papież nawet słowem nie wspomniał o  obowiązku informowania władz świeckich o  przestępstwach pedofilskich. Jak zauważył „New York Times”: „Niechęć urzędników do  wydalenia ze  stanu duchownego osoby dopuszczającej się nadużyć seksualnych pokazuje, że  na  poziomie doktrynalnym Watykan ma tendencję do  postrzegania sprawy bardziej w kategoriach grzechu i pokuty niż zbrodni i kary”[49]. Kulminacja kryzysu kilka miesięcy po  wprowadzeniu nowych przepisów świadczy o  tym, że  były one bardzo spóźnione. Grupa dziennikarzy z  „The Boston Globe”, znana jako Spotlight, dotarła do  dokumentów pokazujących czarno na  białym, że  biskup Law z  Bostonu przez lata chronił przestępców seksualnych, przenosząc ich z  parafii do  parafii. Po  ujawnieniu tych informacji w  styczniu 2002 roku nastąpiły nowe odkrycia. W następnych latach wyszły z  cienia ofiary nadużyć w  wielu krajach europejskich. Nawet w  ojczyźnie Jana Pawła II po  raz pierwszy ujawniony został poważny przypadek molestowania dzieci przez księdza. Tak zwana sprawa tylawska, odkryta przez „Gazetę Wyborczą”, nie pociągnęła jednak lawiny, jak to się stało w  krajach anglosaskich i w północno-zachodniej Europie.

Właśnie wtedy u  szczytu – a  może raczej na  dnie – kryzysu papież po  raz pierwszy powiedział wprost, że  w  kapłaństwie nie ma miejsca dla osób krzywdzących dzieci. Zrobił to w  kwietniu 2002 roku na  nadzwyczajnych konsultacjach antykryzysowych z amerykańskimi kardynałami. Przyjaciele i wrogowie zgadzają się, że  był to historyczny moment. George Weigel napisał entuzjastycznie:  

Oświadczenie papieża skierowane do  amerykańskich kardynałów podczas nadzwyczajnego spotkania w kwietniu 2002 roku: w Kościele katolickim nie ma miejsca dla tych, którzy wykorzystywaliby młodych. To pierwszy naprawdę mocny sygnał z  góry, że  nie będziemy już dłużej tego tolerować[50].

 

Nadworny biograf Jana Pawła II przyznał więc: to „pierwszy naprawdę mocny sygnał”, że  Jan Paweł II nie akceptuje księży molestujących dzieci. Papież dał ten „sygnał” jednak dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że  klerykalnych przestępstw seksualnych nie sposób dłużej chować pod korcem. Tekst przemówienia sprawia wrażenie, że  te słowa przeszły papieżowi przez gardło z  ogromnym trudem. Papież i  tym razem zaczyna od  sugestii, że  wie o  wszystkim od  niedawna: „Przede wszystkim pragnę zapewnić, że  bardzo doceniam wysiłek, jaki podejmujecie, aby informować Stolicę Apostolską i mnie osobiście o  złożonej i  trudnej sytuacji, jaka zaistniała w  waszym kraju w ostatnich miesiącach”[51]. Jak to „w  ostatnich miesiącach”? Przecież wie o  problemie od  marca 1985 roku. Czy sytuacja staje się „złożona i  trudna” dopiero wtedy, gdy mleko, które gotowało się przez siedemnaście lat, w końcu wykipiało. Papież zauważa następnie, że  amerykańscy biskupi pracują nad nowymi kryteriami: „Obecnie pracujecie nad stworzeniem bardziej

wiarygodnych kryteriów, aby zapewnić, że  takie błędy nie będą się powtarzać”[52]. Zaraz jednak dodaje, że  stare metody były co najmniej tak samo dobre: „Jednocześnie, nawet jeśli uznajemy, jak bardzo te kryteria są niezbędne, nie możemy zapominać o  mocy chrześcijańskiego nawrócenia, tej radykalnej decyzji odwrócenia się od grzechu i powrotu do Boga, która sięga do głębi duszy człowieka i może dokonać niezwykłej przemiany”[53]. Czyli nadal uważa, że  wystarczy pokuta, by  sprawca mógł kontynuować posługę kapłańską. Następnie papież zwraca się do  ofiar: „Ofiarom i  ich rodzinom, gdziekolwiek się znajdują, wyrażam moje głębokie poczucie solidarności i troski”[54]. Znowu żadnych przeprosin, bo według Wojtyły Kościół nie jest winny: „Prawdą jest, że  ogólny brak wiedzy o  naturze problemu, a  także niekiedy rady ekspertów klinicznych doprowadziły biskupów do podjęcia decyzji, które w późniejszych wydarzeniach okazały się błędne”[55]. Co papież ma na myśli, mówiąc o braku wiedzy? Już w latach 70. i 80. biskupi, Watykan i papież byli szeroko informowani, z czym mają do czynienia. Od lat 60. Kościół ignorował naukową wiedzę o  niszczących skutkach molestowania dzieci[56]. Ale polski papież jakby nigdy nic na  początku XXI wieku pokazuje palcem innych. W jego mniemaniu to nie Kościół jest winny, tylko społeczeństwo, które nie słucha nauk Kościoła:  

Wykorzystywanie młodzieży jest poważnym symptomem kryzysu, który dotyczy nie tylko Kościoła, ale całego społeczeństwa. Jest to głęboko zakorzeniony kryzys moralności seksualnej, a  nawet relacji międzyludzkich, a  jego głównymi ofiarami są rodzina i  młodzież. Podejmując problem nadużyć w  sposób jasny i  zdecydowany, Kościół pomoże społeczeństwu zrozumieć i uporać się z kryzysem, jaki w nim panuje[57].

 

To tyle, jeśli chodzi o  „pierwszy mocny sygnał” Jana Pawła II i jego obietnicę „działania w sposób jasny i zdecydowany”. Działo się to dopiero Anno Domini 2002. Jan Paweł II czekał i milczał przez prawie cały swój pontyfikat. Co obrońcy papieża na to?

4. Papież na ławie oskarżonych Jan Paweł II milczał, gdy coraz to nowe skandale pedofilskie demolowały jego Kościół. Nie ma już kraju, w  którym Kościół rzymskokatolicki nie spadł lub nie spada z piedestału jak w USA, Kanadzie, Irlandii, Belgii, Austrii, Niemczech, Australii, we Francji... I  ten proces trwa. W  jego ojczystej Polsce, od  której miała się rozpocząć nowa ewangelizacja Europy, coraz większa część społeczeństwa uważa Kościół za  instytucję odstającą od  realiów życia. I  tu laicyzację przyspieszają informacje o  przestępstwach pedofilskich popełnianych przez księży. Jest w tym coś tragicznego – dzieło życia człowieka, który przez ćwierć wieku ożywiał Kościół i  był oklaskiwany przez miliony wiernych na  wszystkich kontynentach, rozpada się jak domek z  kart. Rozpada się, bo  molestowanie dzieci przez księży godzi w  dwie sprawy najbliższe sercu Jana Pawła II: w  jego naukę moralną i jego marzenie o nowej ewangelizacji. Polski papież był konserwatywny, zwłaszcza gdy chodziło o  takie kwestie, jak: małżeństwo, seksualność, związki homoseksualne, celibat, antykoncepcja czy kapłaństwo kobiet. Wielu postrzegało jego nauczanie jako dogmatyczne, oderwane od  rzeczywistości, wręcz autorytarne. Jednocześnie szacunek budziła konsekwencja, z  jaką ten niewątpliwie charyzmatyczny człowiek płynął pod prąd. Trudno jednak o  ten szacunek, gdy okazuje się, że  księża gwałcili prawa moralne przez Jana Pawła II głoszone. Jeszcze trudniej, gdy okazuje się, że głosiciel surowych zasad wiedział o nadużyciach i je tuszował. W  rezultacie wymarzona reewangelizacja Zachodu

zatrzymała się, zanim się zaczęła. Nie trzeba być wrogiem Kościoła, by  dostrzec, że  z  dzisiejszej perspektywy – wiedzy o  skandalach seksualnych – pontyfikat Jana Pawła II wydaje się katastrofą. Obecny papież Franciszek próbuje ratować wiarygodność instytucji, ale gdy rzuca światło na  sprawę wykorzystywania dzieci, pada cień na Jana Pawła II. Dlaczego milczał? Dlaczego nie interweniował? Tym samym Franciszek znalazł się w  potrzasku. Kościół rzymskokatolicki po wiekach powolnej utraty wpływów doczekał się charyzmatycznego lidera w  osobie Jana Pawła II. Budząc entuzjazm wśród tłumów, Wojtyła sprawiał wrażenie, że  potrafi przeprowadzić kościelną łódź przez burzę rewolucji obyczajowej, która ogarnęła Zachód pod koniec lat 60. Jego autorytet emanował daleko poza Kościół rzymskokatolicki. Dlatego następcy posłuchali głosu Ludu Bożego i wynieśli go na ołtarze. To nie była byle jaka kanonizacja: papież Franciszek umieścił swojego polskiego poprzednika na  najwyższym stopniu hierarchii świętych, przyznając mu miejsce w  ogólnym kalendarzu rzymskim. Tym hołdem, jaki złożono zaledwie kilkunastu z około osiemdziesięciu kanonizowanych papieży, Franciszek zaznaczył, że  również dla niego Jan Paweł II jest świętym „o  prawdziwie uniwersalnym znaczeniu”[1]. Ta najwyższej rangi świętość sprawia, że  pytanie o  współodpowiedzialność Jana Pawła II tyka jak bomba pod całym Kościołem. Thomas Doyle, amerykański ksiądz i  prawnik od  dziesięcioleci pomagający ofiarom molestowania, nazywa kanonizację Jana Pawła II „głęboką zniewagą dla niezliczonych ofiar seksualnych napaści ze  strony katolickich duchownych na  całym świecie. [...] Mogę śmiało założyć, że z samych Stanów Zjednoczonych wysłano co  najmniej dwieście lub trzysta indywidualnych listów, prócz

tego listy podpisane przez grupy ofiar. Nigdy nie odpowiedział”[2]. Watykan milczy, udaje, że te listy do papieża nie dotarły. To niedorzeczne. Tym bardziej że  ten sam Watykan reagował bardzo szybko, gdy docierały do  niego choćby słabe sygnały o  odchyleniu od  doktryny papieskiej. Brytyjski znawca Kościoła John Cornwell opisuje, jak polski papież wprowadził w Watykanie system denuncjacji, który przypomina działania służb w państwach komunistycznych:  

System donoszenia o  „wykroczeniach” popełnianych przez proboszczów, a także biskupów, zwłaszcza gdy chodzi o duszpasterstwo grup marginalnych, rozpowszechnił się w  ciągu dwóch lat od  rozpoczęcia rządów Jana Pawła II i  szybko się rozwinął. Termin używany w  kręgach watykańskich to delatio, który znaczy tyle co anonimowy donos. Delatio nie musi być podpisane ani też urzędnik watykański, który podejmuje sprawę, nie jest zobowiązany do poinformowania oskarżonego, co dokładnie zawiera oskarżenie ani kto je wniósł[3].

 

 

Cornwell nazywa system delatio „rodzajem kontrolowania myślenia” i  pisze o  „mobbingowaniu”, zwłaszcza tych, którzy odważyli się myśleć o homoseksualizmie inaczej niż papież. Polski eksjezuita Stanisław Obirek pokazuje, że  ten system donosów działał również wtedy, gdy chodziło o  kwestie teologiczne. Jego przykład dotyczy dwóch teologów ze Sri Lanki: Któryś coś nie tak napisał o grzechu pierworodnym, błyskawicznie zostało to odnotowane w Watykanie jako herezja. Zwykle odbywało się to na zasadzie donosów. Ktoś słał do  Watykanu zaledwie wyimki z  całej publikacji. I  to wystarczało, żeby wszcząć proces. Czasem wystarczały wycinki z gazet[4].

 

Tymczasem setek listów od  ofiar księży molestantów rzekomo nie zauważono. Utrzymywanie, że  przez niemal ćwierć wieku papież nie wiedział o  najgorszych rzeczach, jakie działy się w  Kościele, jest w  gruncie rzeczy upokarzające dla Jana Pawła II.

Dla Kościoła jednak lepszy papież naiwniak niż taki, który wiedział i nic nie robił, czyli był współodpowiedzialny. Krytycy Jana Pawła II nie czekają, aż  Watykan wyzna swoje winy. Znany teolog Hans Küng powiedział tak: „Sam papież Jan Paweł II jest tym prawdziwym odpowiedzialnym za  sprawy Groëra, Krenna, Haasa, Maciela i  innych na  całym świecie. Dlatego nawet surowy strażnik wiary Ratzinger nie mógł wystąpić przeciwko Groërowi i Macielowi”[5]. Przypadki Groëra i  Maciela to dwie z  pięciu afer często przypominanych na  dowód tego, że  Jan Paweł II chronił dostojników oskarżonych o pedofilię lub o tuszowanie przestępstw pedofilskich swoich podwładnych.   Pierwsza z nich dotyczy wiedeńskiego kardynała Hansa Hermanna Groëra. Wybuchła 7 marca 1995 roku, kiedy austriacki tygodnik „Profil” opublikował historię mężczyzny, który opowiedział, że był przez niego wykorzystywany seksualnie. Szybko zgłosili się inni poszkodowani – dawni uczniowie katolickiego gimnazjum w  Hollabrunn, gdzie Groër przez 23 lata uczył religii. Groër był jednym z  wielu ultrakonserwatywnych duchownych, których Jan Paweł II awansował na  najwyższe stanowiska wbrew oczekiwaniom licznych wiernych. 6 kwietnia 1995 roku kardynał Groër zrezygnował z  funkcji przewodniczącego Konferencji Episkopatu Austrii. 14 września ustąpił ze stanowiska arcybiskupa i zamknął się w klasztorze. Zmarł w 2003 roku, pochowany został jako kardynał. Jego ofiarami było prawdopodobnie kilkuset chłopców i młodych mężczyzn. Nigdy nie wszczęto postępowania kanonicznego. Podobno kardynał Ratzinger chciał to zrobić. Podobno papież osobiście do tego nie dopuścił. Wszystko podobno, bo twardych dowodów

brak. Ale austriaccy wierni nie czekali na  twarde dowody. Po wybuchu afery masowo odwracali się od Kościoła. „Nie ma wątpliwości, że  Ratzinger znał wszystkie szczegóły z raportów o nadużyciach w Kościele, tak jak nie ma wątpliwości, że  Jan Paweł II, jego przełożony, brał udział w  masowym i  systematycznym tuszowaniu spraw”, powiedział Michael Tfirst, ofiara Groëra[6]. Tfirst utrzymuje, że  na  długo przed wybuchem afery pukał do  drzwi wysoko postawionych osobistości Kościoła, ale nie został wysłuchany. Nie on jeden. Pogłoski, że  Groër molestuje chłopców, krążyły jeszcze przed jego nominacją na  arcybiskupa. Nie mamy niezbitego dowodu, że  Jan Paweł II o  tym wiedział, dokonując wyboru, ani że  osobiście wyciszył skandal. W  2010 roku arcybiskup Wiednia, kardynał Christoph Schönborn, wskazał jednego z  najwyższych rangą urzędników watykańskich, kardynała Angela Sodano, jako winowajcę. To Sodano miał według Schönborna blokować śledztwo. Jeśli nawet, to jest mało prawdopodobne, by działał bez wiedzy i zgody Jana Pawła II. Wydarzenia po  wycofaniu się Groëra do  klasztoru wskazują na zaangażowanie papieża w jego obronę. W  1995 roku, po  mianowaniu nowego arcybiskupa Wiednia, papież napisał list do  biskupów austriackich. Wyraził w  nim nadzieję, że „próby zniszczenia Kościoła w Austrii nie powiodą się”. „Najpierw czcigodny Arcybiskup Wiednia, a następnie inni biskupi zostali publicznie oskarżeni, bez wzięcia pod uwagę nie tylko ich kościelnej godności, ale i godności po prostu ludzkiej”, pisał polski papież[7]. Oskarżenie o molestowanie seksualne najwyraźniej uznał za atak na Kościół. Sprawa Groëra zostałaby pewnie na  zawsze zamieciona pod dywan, gdyby trzy lata później kilku benedyktynów nie ujawniło,

że  oni również padli ofiarą byłego już arcybiskupa. To zakon wszczął dochodzenie, a  nie Watykan[8]. Wyniki przedstawiono papieżowi i  nigdy nie zostały podane do  publicznej wiadomości, ale czterech biskupów austriackich oświadczyło, że mają „moralną pewność” wiarygodności zarzutów wobec kardynała Groëra. W  kwietniu 1998 roku nuncjatura w  Wiedniu opublikowała oświadczenie Groëra, w  którym półgębkiem przyznaje się on do  winy. Półgębkiem, ponieważ używa zwrotu: „jeśli zawiniłem, proszę Boga i  ludzi o  wybaczenie”[9]. Nie ulega wątpliwości, że  został do  tego zmuszony[10]. Potwierdzeniem jest list wygnanego kardynała do  przyjaciela upubliczniony po  latach. „Długo byłem zobowiązany do  świętego silentium, secretum. Opublikowałem przedstawioną mi deklarację, ale czułem, że wielu nie uzna jej za  wystarczającą, tak jak to było w  przypadku trzech deklaracji z ’95”[11], napisał Groër. List Groëra jest dodatkowym argumentem za  tym, że  reakcją Kościoła po  wybuchu afery kierował sam papież. Nikt oprócz papieża nie może zamknąć ust arcybiskupowi.   Drugi skandal wskazujący na  udział Jana Pawła II w  tuszowaniu afer seksualnych dotyczy amerykańskiego biskupa Theodore’a McCarricka. W  2020 roku Watykan opublikował liczący ponad czterysta stron raport na  temat byłego już kardynała. Został wydalony ze stanu duchownego przez papieża Franciszka w lutym poprzedniego roku, po  tym jak Kongregacja Nauki Wiary uznała go za  winnego molestowania seksualnego. Rok wcześniej stracił kapelusz kardynalski. To głęboki upadek człowieka, którego Jan Paweł II dwadzieścia lat wcześniej awansował na  arcybiskupa Waszyngtonu, a następnie mianował kardynałem.

Podanie do  publicznej wiadomości raportu pełnego wewnętrznych dokumentów watykańskich było bezprecedensowym gestem otwartości. Papież Franciszek pewnie chciał pokazać, że pod jego rządami Kościół naprawdę się zmienia. Treść raportu świadczy jednak o  jego rozdarciu. Bo  światło skierowane na  McCarricka rzuca cień na  Jana Pawła II. Raport dotyczy upadłego kardynała, a  oczy wszystkich zwróciły się na polskiego papieża. Z  raportu dowiadujemy się, że  McCarrick i  Wojtyła poznali się w  1976 roku. Arcybiskup Krakowa odwiedził wtedy USA i McCarrick został wezwany, aby służyć mu jako tłumacz. Wojtyła, już jako papież, w 1981 roku mianował go biskupem w stanie New Jersey, a  pięć lat później arcybiskupem Newark. Według raportu w tamtym czasie nie były znane żadne zarzuty wobec McCarricka. Jako arcybiskup dużo podróżował i  pisywał do  Jana Pawła II. W  oczach papieża miał dwa mocne atuty. Dzięki swoim kontaktom z  bogatymi sponsorami przekazywał spore kwoty na  Fundację Papieską w  USA. Ponadto w  jego diecezji istniało dobrze prosperujące seminarium duchowne z wieloma alumnami. W  2001 roku Jan Paweł II wyniósł McCarricka do  godności kardynalskiej. W  tym czasie znanych było już wiele zarzutów. W  1992 i  1993 roku Konferencja Katolickich Biskupów USA, pojedynczy kardynałowie oraz nuncjusz otrzymali anonimowe listy oskarżające McCarricka o  wykorzystywanie seksualne „siostrzeńców” autora bądź autorki. Po  latach okazało się, że  napisała je matka, która widziała, jak biskup wykorzystuje jej synów. Jej listy zostały odrzucone jako oszczerstwa, ponieważ były anonimowe. O  tym, że  McCarrick zaprasza do  swojego domu nad oceanem seminarzystów, by  uprawiać z  nimi seks, Jan Paweł II został

poinformowany listownie przez arcybiskupa Nowego Jorku 28 października 1999 roku. Te informacje dwukrotnie zablokowały McCarrickowi awans. Ale gdzieś na  przełomie sierpnia i  września 2000 roku papież zmienił zdanie. W raporcie opisano, dlaczego tak się stało. Papież zapytał czterech biskupów z  New Jersey, czy zarzuty pod adresem McCarricka są uzasadnione. Biskupi zaprzeczyli, przy czym – według raportu – trzech z  nich skłamało. Sam McCarrick wysłał list do  Stanisława Dziwisza, sekretarza papieża. Kłamał w nim jak z nut: „Przez siedemdziesiąt lat mojego życia nigdy nie utrzymywałem stosunków seksualnych z  żadną osobą, mężczyzną czy kobietą, młodą czy starą, duchowną czy świecką, nigdy też nie wykorzystywałem innej osoby ani nie traktowałem jej z lekceważeniem”[12]. Dziwisz przekonywał szefa, że  McCarrick jest niewinny. Podejmując decyzję o  awansie McCarricka, papież kierował się również tym, że  do  tego momentu nie wpłynęły żadne oficjalne oskarżenia przeciwko niemu.   W raporcie watykańskim pojawia się argument często powtarzany przez obrońców papieża. W  kontekście tej książki szczególnie ważny:  

Choć nie ma na  to bezpośrednich dowodów, na  podstawie uzyskanych informacji wydaje się prawdopodobne, że  wcześniejsze doświadczenia Jana Pawła II w  Polsce związane z  wykorzystywaniem fałszywych zarzutów wobec biskupów w  celu osłabienia pozycji Kościoła usposobiły go do  tego, aby uwierzyć w zaprzeczenia McCarricka[13].

 

Spotkaliśmy się już z  tym argumentem. Papież z  Polski miał nie uwierzyć w  nadużycia seksualne zarzucane księżom, ponieważ w  Polsce duchowni byli fałszywie oskarżani przez komunistów.

Warto odnotować, że  obecny papież – bez jego zgody raport w  sprawie McCarricka nie ujrzałby przecież światła dziennego – sam przyznaje, że nie ma „bezpośrednich dowodów” na taką tezę. Za  pontyfikatu Benedykta XVI pojawiały się coraz to nowe wątpliwości dotyczące McCarricka, ale wobec braku oficjalnych zarzutów Watykan nie podjął żadnych działań. Papież Franciszek słyszał tylko pogłoski, do  momentu gdy w  2017 roku arcybiskup Nowego Jorku otrzymał oficjalną, nie anonimową, skargę. Franciszek kazał wszcząć dochodzenie i dwa lata później McCarrick nie był już ani kardynałem, ani biskupem, ani nawet księdzem. Raport dotyczący McCarricka jest bezprecedensowy na  tle klerykalnego kultu tajności. Ale do  niczego Kościoła nie zobowiązuje. Nie został skierowany do  organu, który mógłby ocenić jego ustalenia i zażądać wyjaśnień. Watykan napisał w nim, co  chciał, a  przede wszystkim ominął, co  chciał. Ma w  tym określony interes: uniewinnić swojego świętego, a  jednocześnie dać światu poczucie, że  problem molestowania jest poważnie traktowany. Opinia publiczna się podzieliła. Większość mediów znalazła w  raporcie dowody na  to, że  Jan Paweł II promował molestującego biskupa, mając już informacje o  jego praktykach. Obrońcy papieża znaleźli argumenty za  tym, że  był bez winy. Podkreślają, że  w  2000 roku dostał fałszywe informacje od  amerykańskich biskupów i  że  sam McCarrick go okłamał. Tak właśnie argumentuje oficjalny biograf Jana Pawła II George Weigel:  

W  raporcie w  sprawie McCarricka nie ma absolutnie niczego, co  uzasadniałoby lub potwierdzało fałszywe stwierdzenie [...] „Wina Jana Pawła II w tuszowaniu pedofilii jest niewątpliwa”. Raport ów nie tylko tego nie „dowodzi”. Nawet nie stawia takiej tezy. W  świetle świadectw w  nim

zamieszczonych tego typu twierdzenia są równie kłamliwe jak oszustwa przedstawiane Janowi Pawłowi II przez McCarricka[14].

 

W  innym miejscu Weigel wyciąga wniosek: „Jan Paweł II był ofiarą oszusta: człowiek, któremu ufał, Theodore McCarrick, okłamał go co  do  swojego prawdziwego oblicza. Święci także są ludźmi i  mogą w  swym człowieczeństwie dać się oszukać”[15]. Raport można interpretować na  wiele sposobów i  pewnie o  to chodziło. Co  najciekawsze, informacje najbardziej obciążające papieża nie znalazły się w watykańskim raporcie. Chodzi o świadectwo, które pojawiło się w  2019 roku, gdy James Grein, jedna z  ofiar McCarricka, ujawnił, że  nie tylko był seksualnie przez niego wykorzystywany, ale także, że  osobiście powiedział o  tym papieżowi. McCarrick był przyjacielem rodziny Greinów. Ochrzcił Jamesa i  zaczął molestować chłopca, gdy miał on jedenaście lat. Według Greina molestowanie trwało latami. Grein towarzyszył duchownemu w  podróżach i  był przedstawiany biskupom, kardynałom i  głowom państw jako „specjalny kuzyn”. Przedstawiając go innym pedofilom, McCarrick używał – według Greina – innego określenia: „mój wyjątkowy chłopiec”. „Słowo »wyjątkowy« było sygnałem, że jestem uwodzony”[16]. W  1988 roku Grein towarzyszył kardynałowi podczas jego wizyty w  Watykanie i  został przedstawiony papieżowi. Twierdzi, że  zwrócił się bezpośrednio do  Jana Pawła II i  powiedział, że  McCarrick go molestuje. „Papież położył obie ręce na  mojej głowie i  powiedział, że  będzie się za  mnie modlił”, wspominał po latach[17]. Czy papież nie zrozumiał, co  chłopiec powiedział, pewnie nieśmiało i po angielsku? Nie potraktował tego poważnie? A może uważał, że  podróże biskupów ze  „specjalnymi chłopcami” lub

„kuzynami” są czymś normalnym? Tak czy inaczej, ograniczył się do obietnicy modlitwy. Jeśli ta historia jest prawdziwa – a nie ma powodu, by  podejrzewać Greina o  kłamstwo – i  jeżeli dotarło do papieża, co ten chłopiec powiedział, to Jan Paweł II już w 1988 roku stał twarzą w twarz z ofiarą McCarricka i był tego świadomy.   Trzeci przypadek wskazujący na  tuszowanie przez Jana Pawła II przestępstw seksualnych dotyczy meksykańskiego duchownego Marciala Maciela Degollado. To jedna z najgłośniejszych, jeśli nie najgłośniejsza afera w  Kościele rzymskokatolickim. Ten ksiądz przez dziesięciolecia bezkarnie wykorzystywał swoich podwładnych, gwałcił ich i znęcał się nad nimi. Marcial Degollado, założyciel i  przywódca Legionu Chrystusa, prężnie rozwijającej się organizacji katolickiej, był pupilem Jana Pawła II. Zdobył zaufanie Wojtyły, organizując jego udaną wizytę w  Meksyku już w  styczniu 1979 roku. Nowy papież wybrał jako cel pierwszej podróży jeden z  największych krajów katolickich na  świecie, w  dodatku taki, w  którym Kościół został ciężko doświadczony przez siły antyklerykalne. Degollado miał te same dwa atuty co  McCarrick: dostarczał Kościołowi nowych księży i  dużo pieniędzy. W  1997 roku jego Legion Chrystusa liczył 350 księży i  co  najmniej 2000 seminarzystów w  osiemnastu krajach. Wiele szkół, przygotowywało młodych chłopców do życia w Legionie. Oprócz tradycyjnych ślubów zakonnych: ubóstwa, czystości i  posłuszeństwa, legioniści musieli złożyć czwartą obietnicę – że nigdy nie będą mówić źle o Legionie i jego założycielu. Zostali też zobowiązani do  potępienia każdego, kto by  to robił. Innymi słowy: omerta. Zwracali się do  swojego przywódcy per Nuestro Padre.

Krąży mnóstwo opowieści o  wypchanych kopertach dostarczanych przez Degollado nie tylko świętemu Kościołowi, ale przede wszystkim jego najwyższym dostojnikom. Mówi się, że  Degollado utrzymał w  kurii rzymskiej sieć powiązań, w  tym z  kardynałem Angelem Sodano, sekretarzem stanu Stolicy Apostolskiej, i  z  kardynałem Stanisławem Dziwiszem, człowiekiem, który decydował między innymi o  tym, które listy trafią do  rąk papieża, a  które nie. Papież nie wiedział „nic, absolutnie nic” o  przestępstwach Degollado, utrzymuje Dziwisz w swojej książce Żyłem u boku Świętego. Krytycy odrzucają, a  wręcz wyśmiewają to stwierdzenie. Już w  latach 50. Watykan miał informacje o  tym, że  Degollado molestuje nieletnich, wskutek czego został czasowo zawieszony jako kapłan. Brazylijski kardynał João Bráz de Aviz powiedział w wywiadzie w styczniu 2019 roku[18], że Watykan wiedział nawet wcześniej, już w  1943 roku, o  przestępstwach seksualnych, zażywaniu narkotyków i  malwersacjach Degollado. Mimo to w Watykanie nie odezwały się alarmy, gdy Juan José Vaca w 1978 roku napisał do  Jana Pawła II, że  Meksykanin go molestował. Vaca był księdzem i  długo zajmował wysokie stanowiska w  Legionie Chrystusa, u  boku jego założyciela. Nie dostał odpowiedzi. W następnych latach Jan Paweł II przy każdej okazji wychwalał Degollado. W  1993 roku nazwał go „skutecznym przewodnikiem młodzieży”. W  1989 roku Vaca napisał kolejny list do  papieża, tym razem wyjaśniający powody, dla których postanowił porzucić stan duchowny. Jeszcze raz tłumaczył papieżowi, że  był wykorzystywany seksualnie przez Degollado. Przez lata bezskutecznie czekał na  odpowiedź, po  czym – wraz z  innymi poszkodowanymi – zwrócił się do  mediów. Dziewięć ofiar

Meksykanina opowiedziało swoje historie Geraldowi Rennerowi i  Jasonowi Berry’emu, dziennikarzowi, który od  1984 roku – od  pierwszych procesów przeciw księżom w  Luizjanie – śledził i opisywał narastający kryzys. Na podstawie tych rozmów w 1997 roku Berry i  Renner opublikowali w  „The Hartford Courant” historię Marciala Degollado[19]. Trudno sobie wyobrazić, by  do  papieża nic nie dotarło. Tym bardziej że  ofiary wysłały oficjalne pismo do  Kongregacji Nauki Wiary. Kongregacja pod kierownictwem kardynała Ratzingera rozpoczęła dochodzenie w  październiku 1998 roku. Już cztery miesiące później, dokładnie 18 lutego 1999 roku, akt oskarżenia przeciw Degollado był gotowy. Ale pod koniec roku ofiary otrzymały pismo, datowane na 24 grudnia 1999 roku, informujące, że sprawa została zawieszona. Zamiast procesu Nuestro Padre dostał jeszcze więcej pochwał. W  2004 roku Jan Paweł II publicznie go pobłogosławił. Gdy Degollado klęczał przed papieżem podczas obchodów sześćdziesięciolecia swojego kapłaństwa, kardynał Ratzinger nie uczestniczył w uroczystej ceremonii na placu Świętego Piotra. Rok później, kiedy sam został papieżem, od  razu polecił wznowić sprawę Degollado. W  2006 roku zabronił mu dalszej pracy duszpasterskiej i  kazał spędzić resztę życia w  odosobnieniu. Ale i on pozwolił zbrodniarzowi pozostać księdzem. Nikt już nie kwestionuje prawdziwości zarzutów wobec Marciala Maciela Degollado. W  2010 roku, dwa lata po  jego śmierci, sami legioniści wydali oświadczenie, w  którym przyznali, że  Degollado molestował nieletnich i  był ojcem trojga dzieci spłodzonych z  dwiema kobietami. Dzieci, które również wykorzystywał seksualnie. Inne źródła wskazują, że rzeczywistość była jeszcze gorsza.

Że  Watykan za  czasów Jana Pawła II rozpiął nad Degollado parasol ochronny, potwierdził nie kto inny jak obecny papież. Podczas lotu ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich w lutym 2019 roku Franciszek, zapytany przez dziennikarzy, powiedział:  

Jeśli chodzi o  papieża Benedykta, chciałbym podkreślić, że  jest on człowiekiem, który miał odwagę zrobić wiele rzeczy w tym temacie. Jest taka anegdota: miał wszystkie papiery, wszystkie dokumenty na temat organizacji religijnej, w  której istniała korupcja natury seksualnej i  ekonomicznej. Pojechał tam, ale były filtry, nie mógł dotrzeć. W  końcu papież, który miał wolę ujrzenia prawdy, zwołał spotkanie. Joseph Ratzinger wyszedł stamtąd z  teczką i  wszystkimi papierami. Po  powrocie powiedział do  swojego sekretarza: Włóż to do archiwum, druga strona wygrała. Nie wolno nam robić z tego skandalu. To są kroki w pewnym procesie. Ale kiedy został papieżem, pierwszą rzeczą, którą powiedział, było: Przynieś mi to z  archiwum. I  zaczął działać[20].

 

Nie ma wątpliwości, że Franciszek mówił o Legionie Chrystusa. Media na  całym świecie spekulują, kogo miał na  myśli, mówiąc: „Druga strona wygrała”. Kto w  1999 roku powstrzymał Ratzingera przed rozprawieniem się z  Degollado? Sam papież Jan Paweł II? Ważne jest to, że – jak powiedział Franciszek – dyskusja toczyła się w obecności Jana Pawła II. Franciszek powiedział: „Papież zwołał spotkanie”. Najwyraźniej jednak przestraszył się własnych słów, bo gdy meksykańska telewizja zapytała go później, czy Jan Paweł II był obecny na tym spotkaniu, zaprzeczał: „Jana Pawła II tam nie było”[21]. Po  raz kolejny widzimy tu rozdarcie Franciszka: uchyla rąbka tajemnicy, po  czym raptem się wycofuje, by  nie narazić dobrego imienia Jana Pawła II.

  Dwie afery z  ostatnich lat pontyfikatu Jana Pawła II pokazują, że  polski papież wspierał biskupów, którzy zatajali nadużycia podwładnych. W  2001 roku list poparcia z  Watykanu otrzymał

francuski biskup Pierre Pican z  diecezji Bayeux-Lisieux skazany na  trzy miesiące w  zawieszeniu za  ukrywanie poważnych przestępstw popełnionych przez jednego z księży. Już w 1996 roku biskup wiedział, że  ojciec René Bissey seksualnie wykorzystuje dzieci. Jedna z matek powiedziała mu, co Bissey zrobił jej synowi. Pican nie poinformował o tym francuskich władz. Sprawiedliwości i bez tego stało się zadość, bo w 2000 roku Bissey został skazany na  osiemnaście lat więzienia za  wielokrotny gwałt na  chłopcu i molestowanie seksualne dziesięciu innych nieletnich. Rok później przyszła kolej na  biskupa: trzy miesiące w  zawieszeniu za  ukrywanie przestępstw podwładnego. Pozostał biskupem jeszcze przez dziewięć lat. W  roku przejścia na  emeryturę biskup Pican znów stał się obiektem zainteresowania światowej prasy. Kolumbijski kardynał Darío Castrillón Hoyos, który dziewięć lat wcześniej jako prefekt Kongregacji do  spraw Duchowieństwa wysłał mu watykańskie wyrazy poparcia, oświadczył w  hiszpańskiej gazecie „La Verdad”, że zrobił to za osobistą aprobatą papieża. Jeśli kardynał Castrillón mówi prawdę, jest to kolejny dowód, że  Jan Paweł II zachęcał biskupów do tuszowania przestępstw seksualnych.   Piątym przypadkiem obciążającym polskiego papieża jest historia arcybiskupa Bostonu Bernarda Lawa. Arcybiskup Law był od  stycznia 2002 roku antybohaterem publikacji „The Boston Globe”. Dziennikarze udowodnili na  podstawie dokumentów, że  pomagał księżom pedofilom unikać sprawiedliwości. Law wiedział już w  1984 roku, że  jeden z  jego księży molestuje dzieci, ale nie podjął żadnych działań. Od  pierwszych publikacji „The Boston Globe” napływało coraz więcej doniesień o nadużyciach. 3 grudnia 2002 roku adwokat ofiar upublicznił dowody sześciu

przypadków nadużyć. Pokazał czarno na  białym, że  arcybiskup Law chronił sprawców. W  następnych dniach wyszło na  jaw jeszcze więcej dokumentów. Wierni ruszyli do  katedry, żądając odejścia arcybiskupa. Arcybiskup Law został wezwany do złożenia zeznań w  sądzie. W  maju 2003 roku wyjechał do  Rzymu. Papież, zamiast oddać zbiegłego biskupa w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, dał mu prestiżowe stanowisko archiprezbitera jednego z  czterech głównych kościołów Rzymu, bazyliki Santa Maria Maggiore, z  miesięczną pensją w  wysokości około 12  000 dolarów. Jako bonus Law otrzymał członkostwo w  Kongregacji do  spraw Biskupów. Dzięki protekcji Jana Pawła II nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności.   Jan Paweł II milczał. Owszem, można utrzymywać, że  otoczenie nie przekazywało mu listów od  ofiar, ale fakty wskazują na  coś innego: Jan Paweł II wiedział o molestowaniu dzieci, ale nic z tym nie robił. Dobrze to podsumował Jason Berry, dzięki któremu dowiedzieliśmy się o  nadużyciach wśród amerykańskiego kleru: „W  ostatnich latach jego pontyfikatu dotarło do  Watykanu zbyt wiele informacji ze  zbyt wielu krajów, od  zbyt wielu biskupów i  zbyt wielu zgromadzeń zakonnych, by  dało się usprawiedliwić ignorowanie tego przez papieża” [22]. A  jednak nie brakuje takich, którzy właśnie to robią: usprawiedliwiają milczenie i brak reakcji Jana Pawła II. Widocznie potrzebują twardszych dowodów. Zanim do  nich przejdziemy, przyjrzyjmy się argumentom obrońców papieża Polaka. Jest tylko jeden sposób, by  usprawiedliwić Jana Pawła II: udowodnić, że  za  mało wiedział, za  późno się dowiedział albo że  nie wiedział wcale. Kontrowersja dotyczy więc pytania, co  wiedział i  od  kiedy. Katolicki publicysta Tomasz Terlikowski

ujął to tak: „Czy Jan Paweł II wiedział, czy nie, co wiedział, a czego nie wiedział i  dlaczego nie wiedział – bo  moim zdaniem nie wiedział – są pytaniami kluczowymi”[23]. Jako konserwatywny katolik broni stanowiska Kościoła, posługując się znanymi nam już argumentami: papież nic nie wiedział, a  ze  względu na  doświadczenie polskiego kleru ze  Służbą Bezpieczeństwa nie mógł dać wiary oskarżeniom o  molestowanie. Mówiąc o przestępstwach Degollado, Terlikowski formułuje to tak:  

Moim zdaniem do  lat 2000 Jan Paweł II o  tym nie wiedział, a  nawet jeśli dochodziły do niego jakieś odgłosy, to on rozpatrywał je w kluczu polskim. To znaczy zakładał, że  są to fałszywe informacje, których celem jest zniszczenie przez skrajnie lewicowe, masońskie władze Meksyku charyzmatycznego kapłana. Tak się zdarzało, że  produkowano takie fałszywki[24].

 

Joaquín Navarro-Valls, wieloletni rzecznik polskiego papieża, usprawiedliwia jego brak wiedzy w taki sposób: „Nie sądzę, żeby papież Jan Paweł od  razu zrozumiał »raka« nadużyć seksualnych duchownych. Nie sądzę, aby ktokolwiek zrozumiał”[25]. A  gdy do  niego dotarło, podjął „natychmiastowe” działania, przekonuje były rzecznik. Tym samym tropem idzie kardynał Stanisław Dziwisz, długoletni osobisty sekretarz papieża. „Nie byliśmy świadomi ani skali zjawiska molestowania seksualnego, ani globalnego jego charakteru, tak jak to widzimy jasno dzisiaj”, powiedział Dziwisz w 2019 roku[26]. Najmocniejszym punktem tej obrony jest stosunkowo późne ujawnienie wszystkich pięciu wymienionych afer, których bohaterami byli kolejno: Groër, McCarrick, Degollado, Pican i Law. Można argumentować, że papież dowiedział się o nich, gdy był już schorowany i  polegał na  swoim otoczeniu. „To jest już

okres, kiedy choroba i  utrata sił uniemożliwiają papieżowi zarządzanie kurią rzymską, czyli kilkutysięczną centralą Kościoła, oraz czterema tysiącami stu biskupami na  całym świecie”, podkreślał polski watykanista Arkadiusz Stempin. To był okres „walki frakcji, która rozgorzała za  plecami Jana Pawła II, kiedy stracił on kontrolę nad kurią rzymską”[27]. Rzeczywistą władzę w tej decydującej fazie sprawowała garstka kardynałów, którzy okłamywali chorego papieża, argumentuje również George Weigel, profesor biograf, którego intelektualne losy ściśle splatają się z  losami Jana Pawła II. W  sprawie McCarricka pisze:  

Papież został oszukany, a McCarrickowi udało się zaspokoić plugawe ambicje i  wdrapać po  śliskich szczeblach kościelnej kariery na  przedostatni stopień, wykorzystując do tego mechanizm wielkiego kłamstwa. Z całą pewnością nie stanowi to dowodu na  to, że  Jan Paweł II wiedział o  jego nadużyciach, a na pewno nie podważa integralności kanonizowanego świętego[28].

 

Przez długi czas Weigel unikał drażliwego tematu molestowania dzieci. Zabrał głos, gdy po rewelacjach „The Boston Globe” kryzys sięgnął zenitu. Mówił o  „problemach, które pojawiły się w  2002 roku”, jakby wcześniej ich nie było. W listopadzie 2010 roku odbył publiczną rozmowę z Johnem Allenem, dziennikarzem zajmującym się Watykanem. W  ich dyskusji padły niemal wszystkie argumenty używane przez obrońców papieża. Allen zaczyna od  stwierdzenia, że  Watykan przez długi czas o niczym nie wiedział: „Ogromna większość przypadków nadużyć seksualnych przed 2001 rokiem nigdy nie była zgłaszana do Watykanu, nigdy nie była rozpatrywana przez Watykan. Były one rozpatrywane na  poziomie lokalnym”[29]. „Biskupi podejmowali decyzje. Nie Rzym”[30].

I  właśnie na  szczeblu lokalnym sprawy przybrały zły obrót, zgadza się Weigel: „To funkcjonowanie lokalnych biskupów w  – powiedziałbym – przytłaczającej większości przypadków, jakie wyszły na  światło dzienne od  2002 roku, jest źródłem prawdziwego problemu, problemu niewłaściwego działania, złego działania, niekompetencji itd.”[31]. I  niby jak miałby papież pilnować tych wszystkich biskupów? Weigel: „Papież nie może, nawet po  dwudziestu sześciu i  pół roku pontyfikatu, mieć intymnej wiedzy o ponad trzech tysiącach biskupów, których mianował”[32]. Nie miał też kontroli nad złoczyńcami w  kurii, przekonuje biograf. Weigel potępia „całkowicie niekompetentnego kardynała Daría Castrillóna Hoyosa”[33], „kompletnie źle przygotowanego kardynała Sodano” i ubolewa nad tym, jak źle było za czasów kardynała Bertonego[34]. W  dodatku sami sprawcy wprowadzali papieża w  błąd. Przede wszystkim oczywiście Marcial Maciel Degollado: „W  sprawie Marciala nie widzę innego wytłumaczenia niż to, że papież został straszliwie oszukany. Tak się składa, że  Marcial był mistrzem oszustwa”[35]. Na domiar złego papież borykał się zdaniem Weigla z deficytem rzetelnych informacji. Watykan nie był dobrze informowany o tym, co dzieje się na świecie, a nawet w samym Kościele. Było to szczególnie dotkliwe po  pierwszych publikacjach „The Boston Globe” w  2002 roku, kiedy afera goniła aferę. „Jan Paweł II był dosłownie cztery miesiące za  krzywą informacji w  okresie od  stycznia do  kwietnia 2002 roku”[36], twierdzi Weigel i  nazywa to „luką informacyjną”. Według niego informacje z  Ameryki nadeszły z  opóźnieniem i  były niekompletne. „Brzmi to niewiarygodnie, ale przysięgam, że  to prawda”[37]. Papież, który przeszedł do  historii jako największy showman, jakiego widział

Watykan, który kanonizował więcej osób podczas spektakularnych ceremonii i odwiedził więcej krajów niż wszyscy jego poprzednicy razem wzięci, musiał według jego biografa radzić sobie z „dziewiętnastowiecznym aparatem komunikacyjnym”[38]. Nawet gdyby wiedział i  chciał interweniować, nie mógłby zdaniem jego obrońców wiele zdziałać z  powodu głęboko zakorzenionej w  Kościele kultury tajności. Allen mówi tak: „Problem z  Kościołem, jeśli chodzi o  jego reakcję na  kryzys, nie polegał na  tym, że  miał złe prawo. Problem był taki, że  Kościół miał złą kulturę”[39]. Zastąpienie Crimen sollicitationis nową instrukcją nie wystarczyło – zmiana kultury wymaga czasu. Allen: „Gdyby wystarczało nacisnąć jakiś przełącznik w  Rzymie, by zmienić świat, życie byłoby o wiele łatwiejsze. Ale niestety to tak nie działa”[40]. Papież nie mógł też wydać dekretu zobowiązującego biskupów do  zgłaszania przestępstw popełnianych przez księży wymiarowi sprawiedliwości, ponieważ są kraje, w  których Kościół jest na  celowniku władz. Natychmiast wykorzystałyby taki dekret, żeby zaatakować Kościół. „Amerykańskie i  zachodnie realia nie mogą być jedynym pryzmatem, przez który oceniamy sposób, w jaki reaguje Watykan”[41], konkluduje Allen. W  uproszczeniu całą dyskusję można streścić tak: papież nie wiedział. Niektórzy przedstawiają tę niewiedzę jako dowód świętości Jana Pawła II. Na przykład profesor Karol Tarnowski, który znał papieża osobiście: „Fenomen Jana Pawła II to był też fenomen człowieka, który nie znał zła. [...] W  pewnym sensie taki był Wojtyła: nie widział zła. Cenił prawdę ponad wszystko, ale z drugiej strony nie posądzał ludzi o zło”[42].

Według Tarnowskiego nie dostrzegał zła nawet wtedy, gdy docierały do niego informacje o niecnych czynach kapłanów:  

Zapewne był niedoinformowany, ale też nie wnikał zbytnio w  te sprawy, co  brało się może z  nadmiernego zaufania do  ludzi. Podobnie było z Legionistami Chrystusa: dla niego działalność tej kościelnej organizacji była tak wartościowa, że  nie wyobrażał sobie, by  jej przywódca mógł okazać się człowiekiem haniebnym. [...] Jeżeli to do  niego docierało,  to na  pewno bardzo cierpiał[43].

 

 

A jeszcze go oszukiwano: „Pod koniec życia, gdy był już bardzo schorowany, sądzę, że  ukrywano przed nim niektóre trudne sprawy, w które zamieszani byli duchowni”[44]. Nawet ludzie Kościoła, którzy widzą w nim poważne problemy, przyjmują postawę obronną, kiedy tylko pojawia się sugestia, że Jan Paweł II mógł być współodpowiedzialny. Ojciec Adam Żak, który mimo sprzeciwu wielu biskupów zbierał materiały na temat przestępstw pedofilskich w polskim Kościele, mówi tak: Nie można powiedzieć w sposób odpowiedzialny, że Jan Paweł II przymykał na  to oczy albo tuszował. Oczywiście, że  kiedy Jan Paweł II został skonfrontowany z  tym problemem,  to był już człowiekiem w  podeszłym wieku i  miał inną energię i  inną możliwość działania, ale niewątpliwie nie można mu zarzucić bezczynności [45].

 

Podobnie myśli ojciec Jacek Prusak, który od  lat piętnuje wszelkiego rodzaju nadużycia w Kościele: „Jego nie ma, ale zostają problemy, które myśmy po  nim przejęli, nie z  jego oczywiście powodu”[46]. Polski papież zostawił więc po  sobie problemy, ale skąd słowo „oczywiście”? Dlaczego jest tak oczywiste, że  Jan Paweł II nie odpowiada za problemy, które po sobie zostawił? Dopiero parę miesięcy temu od serii reportaży w TVN zaczęło się w  Polsce podważanie tej „oczywistej oczywistości”. Zaskakujące,

że  większość publicystów, komentatorów i  dziennikarzy świadomie lub nie nadal respektuje ograniczenia debaty narzucone przez Kościół. W  mediach często powtarza się pytanie: czy Kościół poradzi sobie z  tym problemem? Zawiera ono założenie, że  ta instytucja może być sędzią we własnej sprawie. Jest ono sprzeczne nie tylko z logiką, ale i z doświadczeniem – nigdzie problem molestowania przez księży nie został wyjaśniony bez udziału władz świeckich. Także instytucje powołane przez Kościół lub jego politycznych popleczników niczego nie mogą wyjaśnić, gdyż są wyłącznie narzędziami damage control – służą ograniczeniu szkód dla tej instytucji. Albo stwierdzenie, że  w  każdej rodzinie może się trafić czarna owca, które ma odsunąć myśl, że  możemy mieć do  czynienia z  problemem systemowym, instytucjonalnym. Jednak najsilniejszym przejawem nieświadomego respektowania ograniczeń narzucanych przez Kościół jest uznanie a priori, że Jan Paweł II był niewinny. Podsumowując, argumenty za  niewinnością Jana Pawła II brzmią mniej więcej tak: Długo nie wiedział, co  się dzieje, bo sprawy toczyły się daleko od Watykanu. Kiedy po raz pierwszy usłyszał o  molestowaniu przez kler, w  1985 roku, nie mógł uwierzyć, że księża są zdolni do takiego zła. Długo myślał, że jest to problem amerykański, anglosaski[47]. Kiedy wreszcie dotarła do  niego powaga sytuacji, był już stary i  chory, a  jego niekompetentny dwór go okłamywał i  podejmował złe decyzje za jego plecami. Jednak nawet obrońcy Jana Pawła II nie czują się z  tą argumentacją komfortowo. Weigel w  dyskusji z  Allenem potwierdza, że  problemy było widać przed 2001 rokiem. Allen – nie tak bezkrytyczny jak Weigel – zwraca uwagę na  to, że  wraz

z  oskarżeniami pod adresem kolejnych kardynałów pozycja Jana Pawła II jest coraz bardziej zagrożona. Trafia w sedno:  

To nie jest tak, że  ci ludzie, Sodano, Castrillón i  tak dalej, działali w  próżni. Zostali umieszczeni na tych stanowiskach przez Jana Pawła II i podejmowali decyzje w  jego imieniu. Myślę, że  w  Stolicy Apostolskiej wyciągnięto wniosek, że jeżeli te kostki domina zaczną się przewracać... to znaczy, innymi słowy, Castrillón był pierwszym, który upadł. Odcięli go. Okej. Wyrzucili za  burtę. Sodano wciąż się trzyma, nadal jest dziekanem Kolegium Kardynalskiego, ale jego gwiazda wyraźnie blednie. [...] Myślę, że  istnieje obawa, że  po  Sodano może się przewrócić kardynał Stanisław Dziwisz z Krakowa, który był prywatnym sekretarzem Jana Pawła, i mogą pojawić się trudne pytania o  rolę, jaką odegrał, na  przykład w  wypuszczeniu tylnymi drzwiami ojca Marciala, założyciela Legionistów. A  jeśli upadnie ta kostka domina, to skończymy na samym papieżu[48].

 

 

Allen pokazuje tu dylemat, z  którym boryka się papież Franciszek: im więcej skandali próbuje się wyjaśnić, tym bardziej naraża się na krytykę Jana Pawła II. To samo, choć mimochodem, mówi ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Domagając się wyjaśnienia skandali, a równocześnie udowodnienia, że Jan Paweł II nie ponosił za nie odpowiedzialności, pokazuje kwadraturę koła, z którą ma do czynienia obecny papież: Czego bym oczekiwał – żeby obecny papież jednak podjął trud sprawdzenia pewnych rzeczy, które miały miejsce, choćby w  ostatnich pięciu latach pontyfikatu Jana Pawła II. Właśnie po  to, żeby pokazać, że  Jan Paweł II nigdy nie popełniał zła w znaczeniu, że wiedział, że jest zło, a temu nadawał bieg. Tylko że został wprowadzony wielokrotnie – bo w innych sprawach też – w błąd[49].

 

Narzuca się pytanie, dlaczego mamy się ograniczyć do ostatnich pięciu lat pontyfikatu? Dlaczego ksiądz Isakowicz-Zaleski, który zapoznał się z aktami SB, nie bierze pod uwagę, że można by wziąć pod lupę wcześniejsze lata?

Ksiądz Isakowicz-Zaleski nie jest wyjątkiem. Uczestnicy sporu – zarówno apologeci, jak i  krytycy – dyskutują tak, jakby historia Jana Pawła II zaczęła się w  1978 roku, gdy został papieżem. Tak jakby wcześniej nie było Karola Wojtyły. Tak jakby wcześniej, w  Polsce, nie mógł się zetknąć z  molestowaniem dzieci przez księży. Nawet włoska dziennikarka Franca Giansoldati zdaje się przyjmować to założenie bez zastrzeżeń:  

Wojtyła został biskupem w  Krakowie pod rządami komunistycznymi. Walczył z  aparatem komunistycznym, który próbował cały czas umniejszać rolę Kościoła i  tworzyć wobec księży fałszywe oskarżenia. Gdy był już papieżem, nie wierzył w  oskarżenia wysnute wobec Maciela. Uważał je za  działania podobne do  tych, które widział w  Krakowie. Znał wielu księży w parafiach, którzy byli obrzucani błotem komunistycznej propagandy[50].

 

 

To prawda, że  komuniści nie darzyli Kościoła sympatią i  nie stronili od  antyklerykalnej propagandy. Jednak propaganda antyklerykalna to nie to samo co  konkretne oskarżenia o  przestępstwa seksualne. Najważniejszy apologeta Jana Pawła II George Weigel zdaje się tego nie dostrzegać: Oskarżenia o  niestosowne zachowania seksualne były standardową częścią komunistycznych ataków na  katolicki kler w  Europie Środkowej i  Wschodniej od  czasów II wojny światowej do  dnia, w  którym Wojtyła wsiadł do  samolotu do  Rzymu na  konklawe, które wybrało go na  papieża. Więc to jest jego osobiste doświadczenie i  to oczywiście było problemem. Chodzi mi o to, że był to problem w tworzeniu zestawu założeń dotyczących tego, jak się reaguje na tego rodzaju zarzuty[51].

   

W kontekście sprawy McCarricka posuwa się jeszcze dalej: To, że  Jan Paweł II dał się zwieść matactwom McCarricka, nie podlega dyskusji. Nie ma również wątpliwości, że  mogło to być związane z  doświadczeniami papieża jako biskupa w  Polsce w  czasach sowieckich, kiedy bezpodstawne oskarżenia o  nadużycia seksualne katolickich księży i biskupów były jedną z metod stosowanych przez służby bezpieczeństwa[52].

 

Na  czym właściwie Weigel, Watykan, papież Franciszek i  cały Kościół opierają tego typu założenia? I  dlaczego tak łatwo przyjmują je nawet ci, którzy bywają krytyczni wobec Kościoła i Jana Pawła II? Kościół bardzo zręcznie posługuje się stereotypem walki z  komunizmem i  prześladowania kleru. Zgodnie z  nim wydaje się logiczne i  wiarygodne, że  księża byli bezpodstawnie oskarżani o  nadużycia seksualne. A  to by  znaczyło, że  pierwszych pięćdziesiąt osiem lat życia Wojtyły jest w  tym kontekście poza dyskusją. Czy papież Jan Paweł II rzeczywiście po  raz pierwszy usłyszał o  molestowaniu dzieci w  1985 roku? Czy rzeczywiście mógł nie wierzyć w  te oskarżenia? Co  wiedział jako arcybiskup krakowski? Czy zetknął się z  przypadkami nadużyć? A  jeśli tak, jak na  nie reagował? Jakie doświadczenia zabrał ze  sobą do  samolotu, lecąc do Rzymu na konklawe, które wybrało go na papieża? I  dlaczego do tej pory nie próbowano znaleźć odpowiedzi na te pytania?

5. Czerwoni i czarni Zanim wkroczymy na  teren archidiecezji krakowskiej lat 60. i  70., poznajmy kontekst. Wydarzenia przedstawione w  następnych rozdziałach rozgrywają się w kraju dla większości z nas, w tym dla młodych Polaków, nieznanym. Od czasów, gdy Karol Wojtyła był arcybiskupem, minęło prawie pół wieku, Europa została przeorana rewolucjami politycznymi, społecznymi i  technologicznymi. Jest nam, większości „mieszkańców” XXI wieku, niezwykle trudno wyobrazić sobie Polskę pierwszych dekad po II wojnie światowej. Polska w  tamtym czasie była krajem komunistycznym. Nie dlatego, że  Polacy tak zdecydowali, tylko dlatego, że  po  wojnie Polska – jako jedyny aliant – znalazła się w  strefie wpływów Związku Sowieckiego. Trzeba od  razu zaznaczyć, że  w  tym tak zwanym bloku wschodnim była pod wieloma względami wyjątkiem. Inaczej niż na przykład w Czechosłowacji, gdzie partia komunistyczna zdobyła poparcie dużej części społeczeństwa, komuniści w  Polsce byli bardzo niepopularni. Swoją władzę zawdzięczali sowieckim czołgom, a  nie poparciu społecznemu. Dlatego czerwona władza musiała iść na  kompromisy, tolerować rzeczy nietolerowane gdzie indziej w bloku wschodnim. Na przykład w innych demoludach kolektywizowano rolnictwo. W  Polsce reformy rolne zatrzymały się w  pół drogi. Rozparcelowano wielkie majątki ziemskie, ale rolnictwo oparte na  własności prywatnej nie zniknęło. W  większości regionów kraju, w  tym w  archidiecezji krakowskiej, tradycyjna wieś z  jej przedwojennymi zwyczajami i  niepisanymi zasadami pozostała

nietknięta. Miejscowości, w których rozegrały się historie opisane w  kolejnych rozdziałach, składają się z  gospodarstw przeważnie kilkuhektarowych, z  kościołem pośrodku, w  niedziele wypełnionym po  brzegi. Ksiądz cieszy się dużym autorytetem i nikt prawie nie unika rytuałów, które od niepamiętnych czasów wyznaczają ramy życia i  śmierci: chrzest, pierwsza komunia, katecheza, ślub przy ołtarzu, Boże Narodzenie, Wielkanoc, Boże Ciało, odpusty, Wszystkich Świętych, pogrzeby, msze za zmarłych. Funkcjonowanie Kościoła katolickiego było drugim ważnym odchyleniem od  doktryny marksizmu. W  innych krajach bloku wschodniego religia została po  prostu zlikwidowana. Nieraz przy użyciu brutalnej siły. Kościoły i  klasztory zamieniono w  muzea, magazyny, garaże, hale sportowe albo je po  prostu zburzono. Duchownych trzymano na  krótkiej smyczy tajnych służb lub wsadzano do  więzienia. Towarzysze w  Polsce usiłowali robić to samo po  zdobyciu pełni władzy w  1948 roku. Duchowieństwo poddano ostrym represjom. Księża znikali za  kratkami oskarżani o  spiskowanie przeciwko socjalistycznemu państwu, posiadanie broni lub szpiegostwo na rzecz kapitalistycznego Zachodu. Zwykliśmy myśleć o  Kościele w  Polsce jako o  odważnej instytucji walczącej z  totalitarnym systemem, której w  końcu – dzięki heroicznej postawie Jana Pawła II – udało się pokonać komunistyczne zło. Ale to uproszczony obraz, rzeczywistość Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej była dużo bardziej złożona. W  każdej grupie społecznej liczba bohaterów jest mocno ograniczona. Kler nie jest wyjątkiem. Bohaterski ksiądz Jerzy Popiełuszko, zamordowany przez funkcjonariuszy tajnych służb, nie był dla duchowieństwa reprezentatywny. Postawę większości ówczesnego kleru, o  wiele bardziej ugodową, lepiej ilustruje postać Józefa Glempa, prymasa Polski w latach 80., który układał

się z  reżimem tak, aby de facto doszło do  podziału władzy pomiędzy partią i  Kościołem. Kardynał Stanisław Dziwisz wspomina to tak: „Należy podkreślić, że  działalność Kościoła nie była prowadzona w opozycji do reżimu komunistycznego. Kościół unikał konfrontacji z  władzami państwowymi”[1]. Nie znaczy to, że  nie było odważnych, którzy nie tylko bronili wiary, ale też dawali świadectwo pewnej osobistej wolności na  przekór ograniczeniom narzucanym przez totalitarne państwo. Obrona „wolności sumienia”, której patronował prymas Stefan Wyszyński, nie była jednak tożsama z walką z władzą komunistyczną. Kościół katolicki nie miałby zresztą szans na  przetrwanie pod komunistyczną dyktaturą, gdyby sytuacja była tak czarno-biała, jak ją przedstawiają niektórzy kościelni i  prawicowi autorzy. W  rzeczywistości panowała chwiejna równowaga między państwem a  Kościołem. Jak to ujął pewien krakowski ksiądz w  1971 roku: „Księża uznają socjalizm – na  pewno – ale żeby społeczność katolicka i Kościół mieli swoje prawa”[2]. W różnych okresach PRL-u różnie to wyglądało. Kościół walczył przede wszystkim o  własne przetrwanie oraz – na  ile to było możliwe – o  poszerzenie swojego wpływu na  społeczeństwo. Z  kolei komuniści w  pierwszej kolejności dążyli do  zniszczenia Kościoła, a gdy okazało się to nieosiągalne – do ograniczenia jego wpływów. Z  biegiem czasu w  tej rywalizacji szala zwycięstwa coraz bardziej przechylała się na  stronę Kościoła. Dobrze to ilustruje anegdota z maja 1976 roku:  

Pan Drapich, obecny I  Sekretarz PZPR w  Krakowie, człowiek bardzo dobry, zacny, posiadający dobrą opinię człowieka otwartego, szczerego, sprawiedliwego, nie tylko wśród społeczeństwa Krakowa, ale i  u  duchowieństwa krakowskiego, zabiegał o  rozmowę z  Kardynałem Wojtyłą. Nic z tego nie wyszło, Wojtyła posłał innego biskupa na rozmowę. Księża komentowali ten fakt różnie, większość była wypowiedzi realnych, księża mówili, że  gdyby poszedł na  rozmowę, korona z  głowy na  pewno

by nie spadła Wojtyle, a mogło dojść do modus vivendi. Dlatego w  obecnej sytuacji nie może być mowy o  spotkaniu władz wojew. z kardynałem Wojtyłą. Kard. Wojtyła uważa, że partnerem dla niego w rozmowach może być premier, nikt inny[3].

 

Załóżmy, że  Wojtyła miał dobry powód, by  nie spotkać się z  najwyższym przedstawicielem partii komunistycznej w  Krakowie. Załóżmy również, że  autor tej anegdoty, proboszcz Stopka, był tendencyjny, anegdota i tak pokazuje, że czasy, kiedy Kościół był biedną ofiarą reżimu, w 1976 roku już minęły. W  kontaktach między „czerwonymi” a  „czarnymi” – w  tym między Służbą Bezpieczeństwa a pojedynczymi księżmi – dało się obserwować szeroką gamę postaw: od  rywalizacji po  współpracę, od bohaterstwa po zdradę, od oporu po kolaborację. Stalinowskie próby zniszczenia Kościoła w  pierwszej połowie lat 50., z  pokazowymi procesami, więzieniem, torturami i  mordami,  to inna rzeczywistość niż odprężenie lat 70., a tym bardziej 80., kiedy wojskowy reżim generała Wojciecha Jaruzelskiego desperacko potrzebował autorytetu Kościoła, aby zachować resztki wiarygodności. Były też różnice geograficzne. Inny układ sił istniał na południu i  wschodzie, inny na  północy i  zachodzie kraju. Archidiecezja krakowska, obejmująca tradycjonalistyczne regiony górskie na  południu Polski, do  dziś jest twierdzą konserwatyzmu. Była trudna do  spenetrowania dla komunistycznych tajnych służb. Dużo słabszy był Kościół na  dawnych terenach niemieckich, po  1945 przyłączonych do  Polski i  zasiedlonych – po  wygnaniu Niemców – Polakami, głównie ze  Wschodu. Na  tym obszarze, który obejmuje mniej więcej jedną trzecią kraju, do 1972 roku nie było nawet polskich diecezji. Bardzo dużo zależało od  sytuacji i  od  ludzkich charakterów. W archiwach IPN-u księża współpracujący z komunistyczną tajną

policją sąsiadują z  postaciami heroicznymi. Ale i  ci, którzy współpracowali, różnili się między sobą, nieraz diametralnie. Byli tak zwani księża patrioci, otwarcie sympatyzujący z  czerwoną władzą, za  co  często spotykali się z  gniewem i  pogardą ze  strony swoich biskupów i  współbraci. Jednak wśród tych ostatnich nie brakowało takich, którzy udając wierność polityce Kościoła, współpracowali z tajnymi służbami. Nie ma w tej historii prostego podziału na dobro i zło, na czarne i białe, jest raczej szeroka paleta szarości. Okresem najbliższym stereotypowi „walki komunistów z  Kościołem” był stalinizm, trwający w  Polsce od  1948 do  1956 roku. Karol Wojtyła był wtedy młodym księdzem. Niejednego duchownego w  tym czasie aresztowano i  skazano na  długie lata więzienia za  „wrogą postawę” lub „wrogą propagandę”. Wśród aresztowanych znalazł się między innymi pełniący obowiązki metropolity krakowskiego, wygnany ze  Lwowa arcybiskup Eugeniusz Baziak. Uwięziono go w grudniu 1952 roku. Rok później wprawdzie go zwolniono z  powodów zdrowotnych, ale zabroniono powrotu do  Krakowa. Represje nasiliły się w  1953 roku, gdy internowano prymasa Stefana Wyszyńskiego i  zorganizowano największy pokazowy proces przeciwko klerowi, tak zwany proces kurii krakowskiej. Przesłuchania odbywały się w kinie. Publiczność mogła kupić bilety jak na seans. Gazety pisały o  terroryzmie i  szpiegostwie członków krakowskiej kurii. Trzech kurialistów skazano na  śmierć. Czterej inni dostali długie wyroki więzienia. Ale 1953 to także rok, w  którym umarł sowiecki dyktator Józef Stalin. W  1956 roku polscy stalinowcy zostali odsunięci, władza przeszła w  ręce „narodowego komunisty” Władysława Gomułki, który sam siedział w  stalinowskim więzieniu. Zaczęła się odwilż.

Zmieniło się podejście do Kościoła. Krakowskie wyroki śmierci nie zostały wykonane, arcybiskup Baziak i  kardynał Wyszyński wrócili z  wygnania i  internowania. Komuniści nie próbowali już zniszczyć Kościoła terrorem. Pozostał on jednak największym wrogiem ideologicznym i jego wpływy starano się ograniczyć. Jak to ujął wykładowca akademii milicyjnej w Krakowie w 1958 roku:  

Chodzi bowiem o  to, by  w  naszej pracy dawać z  jednej strony odpór wszelkiej ujawnionej wrogiej działalności kleru, by  działalność tę szybko w samym zarodku paraliżować. Z drugiej jednak strony chodzi o to, by nasza walka z  reakcyjnym klerem nie nabrała charakteru politycznej walki z kościołem w ogóle[4].

 

 

Ksiądz, którego historia jest opisana w  rozdziale jedenastym, nazwał to podejście „cichą wojną z  Kościołem”. Prowadzono ją środkami administracyjnymi: niewydawanie pozwoleń na budowę lub remont kościołów, nakładanie wysokich podatków, liczne inspekcje, utrudnianie procesji, pozbawianie księży funduszu emerytalnego i  kary finansowe za  „wrogie” kazania. Sytuację dobrze ilustruje rozmowa kilkunastu księży przy kolacji w grudniu 1976 roku: Po  drugim kielichu wypitego wina zaczęła się dyskusja, która oscylowała wokół listu pt. „Obrona wiary narodu polskiego”. Jedni księża wieku średniego byli zdania, że  list ten jest alarmem na  czasie, bo niebezpieczeństwo utraty więzi z wiarą i Bogiem jest obecnie większe niż w  latach stalinowskich. Dlatego że  prześladowanie Kościoła było brutalne i  jawne, więc budziło zdrowy sprzeciw. Natomiast obecnie w  wolnej od  nieprzyjaciół ojczyźnie, trwa nadal ukryta nieprzejednana walka z Bogiem[5].

 

 

Jednak w mniejszych miejscowościach to proboszcz, a nie partia, sprawował rząd dusz. Tak było w  Przydonicach na  południe od Krakowa, co w 1958 roku odnotowała SB:

Ks.  Mazur, proboszcz parafii Przydonice, pow. Nowy Sącz, jawnie szkalował czł. Partii, nawołując, by  złożyli legitymacje, gdy tego nie uczynią,  to po  śmierci nie zostaną pogrzebani na  cmentarzu katolickim, mówił, że członkowie Partii to kołtunie, że biorą łapówki od Komitetu Powiatowego, że  czł. Partii będzie za  łeb wyrzucał z  kościoła. W  wyniku tego OOP [Oddziałowa Organizacja Partyjna Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej] na tym terenie została rozwiązana, członkowie złożyli legitymacje partyjne[6].

 

 

Kościół katolicki był więc potęgą również w  państwie komunistycznym. Po okresie stalinowskim jego istnienie nie było już zagrożone, a w latach 70. nastąpiło dalsze ocieplenie stosunków na linii Kościół–państwo. Na początku tej dekady Gomułka musiał ustąpić po krwawym stłumieniu buntu robotników na Wybrzeżu. Zastąpił go towarzysz Edward Gierek, który chciał przekonać rodaków do  komunizmu innym sposobem – oferując dobrobyt zamiast ideologii. Kościół pozostał wprawdzie głównym ideologicznym przeciwnikiem komunistów, ale antyklerykalna propaganda ustąpiła miejsca „normalizacji stosunków między Kościołem a  państwem”. W  1972 roku Kościół został uwolniony od  skomplikowanych procedur podatkowych, przekazano mu cztery tysiące obiektów kościelnych – w większości ewangelickich – na  dawnych ziemiach niemieckich i  pozwolono stworzyć tam diecezje. Dwa lata później w  wyniku rozmów watykańskiego dyplomaty arcybiskupa Agostina Casarolego z  komunistycznymi władzami powołano Zespół do  spraw Stałych Kontaktów Roboczych między PRL a Stolicą Apostolską. Paradoksalną pozycję polskiego Kościoła Casaroli ujął tak: „W  Polsce bowiem sytuacja prawna Kościoła jest zła, a  sytuacja faktyczna dobra”[7]. W  1977 roku Edward Gierek jako pierwszy przywódca komunistyczny spotkał się z papieżem Pawłem VI.

Karol Wojtyła został wyświęcony na  biskupa pomocniczego archidiecezji krakowskiej w 1958 roku. Latem 1962 roku, ze względu na  chorobę arcybiskupa Baziaka, przejął stery archidiecezji [8]. 30 grudnia 1963 roku mianowano go arcybiskupem metropolitą krakowskim, a  29 maja 1967 roku kardynałem. Pełnił tę funkcję do 1978 roku, kiedy został papieżem. Lata Wojtyły jako arcybiskupa krakowskiego przypadły więc na okres stopniowego odprężenia w stosunkach między Kościołem katolickim a  państwem komunistycznym. Kościół odbudowywał i  konserwował swoją pozycję, posuwając się do  przodu jak rowerzysta pod wiatr. W archiwach znajdują się dziesiątki, jeśli nie setki listów biskupów do  burmistrzów, sekretarzy partii, wojewodów i  innych czerwonych dygnitarzy w  sprawie budowy kościołów, zezwoleń na  procesje, organizowania katechezy i  tak dalej. Kościół i  partia nie przepadają za  sobą, ale ze  sobą rozmawiają. Na poziomie parafii oba światy – czerwony i czarny – są jeszcze mocniej splątane. Członkowie PZPR chrzczą swoje dzieci, potajemnie lub nie, często chodzą na mszę. Lokalni sekretarze partii i  wiejscy księża zazwyczaj nie mają interesu w  utrudnianiu sobie nawzajem życia, zdarza się, że  są w  przyjacielskich stosunkach. Dotyczy to również szkoły, najważniejszej depozytariuszki państwowej ideologii w społeczności wiejskiej. Dyrektorzy prawie bez wyjątku są członkami partii, ale to nie znaczy, że  walczą z Kościołem. Na  przykład ksiądz Franciszek Stopka, administrator parafii Jawornik, którego spotkamy w  tej książce jeszcze parę razy, jest w 1960 roku w przyjaznych stosunkach z kierownikiem miejscowej szkoły: „Ks.  Stopka uczy religii, wyraził się, że  dobrze żyje z  kierownikiem [szkoły], który jest członkiem P.Z.P.R. Nawet mu

przesłał program lekcyjny, w którym godziny nauki religii zostały ustawione”[9]. Że  ksiądz Stopka nie był wyjątkiem, pokazują liczne przykłady z  innego raportu funkcjonariusza SB: „Kierownik szkoły w Wilamowicach pow. Oświęcim Bilczewski czł. partii i jego córka nauczycielka zorganizowali na  terenie szkoły zbiórkę wśród dzieci na  budowę Kościoła”[10]. We  wsi Staniątki niedaleko Krakowa sytuacja jest równie zła – z  punktu widzenia służb komunistycznych: „Kierownik szkoły ze  Staniątek pow. Kraków, ob. Rubczak, czł. PZPR, bardzo popiera księży i  idzie im na  rękę, pomaga w  organizowaniu zespołów artystycznych i  wystawianiu sztuk o  tematyce religijnej”[11]. SB w  Krakowie konkluduje: „Tego rodzaju wypadki występują masowo na  terenie naszego województwa”[12]. Na wsi relacje osobiste są po prostu ważniejsze niż ideologia. Nowe podejście sekretarza partii Edwarda Gierka – mniej ideologii, więcej konsumpcji – przyniosło Kościołowi zagrożenie innego rodzaju. Gwałtowna modernizacja podkopuje ludową pobożność. Tak się działo w  wielu społeczeństwach, także niekomunistycznych. Rosnący dobrobyt, szybka urbanizacja i  nowe sposoby spędzania wolnego czasu oznaczają odejście od wiejskich tradycji, a tym samym ograniczają rolę religii. Bardzo dobrze podsumował to nowe podejście Kazimierz Kąkol, kierownik Urzędu do spraw Wyznań, w maju 1976 roku:  

Wyrwać religię ze świadomości i umysłu ludzkiego to proces złożony i długi. [...] Tak więc najlepszym polem walki z kościołem jest dziedzina kulturalna, to życie lepsze i  wygodniejsze. Wraz z  powstaniem społeczeństwa konsumpcyjnego będziemy mieli warunki podobne do  tych, jakie istnieją na Zachodzie, które pomogą przyśpieszyć zamieranie kościoła[13].

 

Biskupi są świadomi tego zagrożenia i  wszędzie widzą niebezpieczeństwo nowych czasów. Zauważył to absolwent szkoły oficerów SB w pracy dyplomowej z 1979 roku:  

Do  zagrożeń tych zaliczono głównie: ateizację, która według biskupów ma charakter postępujący, głównie na skutek osłabiania więzi religijnej i wiary; demoralizację w  różnych postaciach. Winę za  demoralizację przypisuje się środkom masowego przekazu, zwłaszcza niektórym programom telewizyjnym i filmom, które – jak określił kardynał S. Wyszyński – „uczą zbrodni”. Uznano, że u podstaw rozwydrzenia seksualnego wśród młodzieży jest antyreligijność środowisk wychowawczych[14].

 

 

Okazało się, że  alternatywny, wygodniejszy styl życia dużo skuteczniej odciąga Polaków od  wiejskich tradycji niż represje. Wojtyła był tym zaniepokojony już w 1959 roku: Zalecał także, aby księża otoczyli szczególną opieką młodzież pochodzącą ze środowiska wiejskiego, która przeszła do miast w celu dalszego kształcenia się. Uzasadniał, że  młodzież ta w  zetknięciu z  nowymi warunkami i propagandą ateistyczną ulega zagubieniu wyniesionych z domu rodzinnego nawyków i przekonań[15].

 

W  dokumentach z  lat 70. widać rosnące zaniepokojenie księży „laicyzacją”, „brakiem powołań” i  „desakralizacją życia”. W  1977 roku sam Wojtyła narzeka, że  coraz mniej pielgrzymów dociera do Kalwarii Zebrzydowskiej na doroczną pielgrzymkę[16]. Modernizacja prowadzi także do problemów wewnątrz Kościoła. Z  akt IPN-u łatwo wyczytać napięcie między starymi a  młodymi księżmi. Starzy regularnie skarżą się na  młode pokolenie, które według nich ulega materialnym pokusom nowej epoki, zwłaszcza w  latach 70., gdy Polska doświadczała „cudu gospodarczego”. Pod rządami Gierka zainwestowano bardzo dużo w  nowe mieszkania, fabryki i infrastrukturę. Wzrósł poziom życia, w sklepach pojawiło się więcej dóbr konsumpcyjnych. Był to jednak wzrost na kredyt.

Pożyczono bowiem miliardy dolarów w  krajach Zachodu. Dług miał zostać spłacony dzięki eksportowi produktów z  nowych fabryk. To się nie udało, ponieważ biurokracja marnotrawiła pieniądze, a  nowe fabryki okazały się przestarzałe, zanim zaczęły działać, ich produkty nie były w  stanie konkurować na  rynkach zachodnich. Zysków w  twardych walutach na  spłatę zadłużenia zabrakło. Po  dziesięciu latach rządów Gierek zostawił kraj obciążony ogromnym długiem. Dla zwykłych ludzi stało się to jasne jednak dopiero po jakimś czasie. Dla większości Polaków lata 70. to czas oddechu: mniej ideologii, więcej konsumpcji. Trzeba pamiętać, że  Polska w  tamtym okresie to wciąż jeszcze biedny kraj, wycieńczony II wojną światową, która zabrała życie jednej piątej ludności, a  resztę obciążyła traumatycznymi doświadczeniami. Gospodarka centralnie planowana nie jest w  stanie zaspokoić popytu konsumpcyjnego. Ale księża mają się na  tym tle całkiem dobrze. Nie tylko cieszą się wyjątkowym statusem społecznym, są też lepiej sytuowani. Jak bogaty jest ksiądz, zależy od  parafii, którą dostanie od  biskupa. W  dobrej parafii taca zapewnia przyzwoity dochód plus dosyć pieniędzy na  utrzymanie kościoła i  budynków parafialnych. Jednak nie mając dojścia do biskupa czy innych kontaktów w kurii, dostaje się biedną parafię albo żadnej. W  diecezji krakowskiej jest dużo księży, najwięcej w  kraju. W  tamtejszej kurii narzeka się czasem na  ich brak, ale do  seminarium zgłasza się każdego roku dwudziestu pięciu-trzydziestu nowych alumnów. O  tylu dzisiejsi biskupi mogą tylko pomarzyć. Wielu księży nigdy nie doczeka się stanowiska proboszcza, do  końca życia pozostaną wikariuszami. To oznacza życie na walizkach. Proboszczowie lubiani przez biskupa mogą pozostać w  swoich parafiach nawet przez kilkadziesiąt lat, wikariusze są

co  kilka lat przenoszeni. „Dopóki nie jesteś proboszczem, jesteś nikim. Wikarego przerzuca się z parafii na parafię, ma nad sobą nie tylko biskupa, ale i  proboszcza”[17], podsumowuje ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Ale na  szczycie hierarchii nie jest inaczej. Biskupi sufragani, po  ordynariuszach najwyżsi rangą, są kompletnie zależni od  swoich szefów. Pewien ksiądz informator SB przedstawia to tak: „Biskupi sufragani nie podejmują samodzielnych decyzji, odsyłając interesantów do  ordynariusza. [...] swoje inne niż Wojtyły zdanie wyrażają w sposób zakamuflowany”[18]. Biskup jest panem i  władcą. Ma ostatnie słowo w  każdej sprawie. Jeszcze raz ksiądz Isakowicz-Zaleski: „W  związku z  tym, że  nie ma reguł nominacji,  to biskup może naprawdę zniszczyć życie księdzu. I nie musi się z tego przed nikim tłumaczyć”[19]. Teoretycznie są procedury odwoławcze. Jest sąd metropolitalny, ale ta instytucja to decorum. Wykonuje wolę biskupa, bo i księża sędziowie są zdani na łaskę ordynariusza. Inny informator SB i  kurialista opisuje to tak: „abp może każdego przenieść – usunąć i żaden z księży, choćby podjął proces, do  którego ma prawo, po  pierwsze nie zrobi tego, a  po  drugie choćby wszczął proces, z  abpem go nie wygra i  każdy proboszcz zdaje sobie z tego sprawę”[20]. Na Zachodzie autorytarne stosunki były w tym czasie już mocno kontestowane. Echa głośnych debat o  odnowie Kościoła dotarły pod koniec lat 60. także do Polski. Raporty SB szczegółowo opisują wewnątrzkościelne dyskusje na  temat celibatu, pozycji świeckich, demokratyzacji i  tak dalej. Sam Wojtyła był aktywnym uczestnikiem Soboru Watykańskiego II, który okazał się dla niego trampoliną do  wyboru na  papieża. W  swojej diecezji eksperymentował z  demokracją, ale wyraźnie widać, że  biskup,

czyli on sam, zawsze musiał mieć ostatnie słowo. Powołano radę kapłanów, ciało doradcze, które mogło się zbierać raz w  roku. W praktyce jej głos nie miał znaczenia. Jak to ujął pewien ksiądz: „W  okresie przygotowań do  wyboru Rady Kapłańskiej księża wiele sobie obiecywali po  tej instytucji. W  zasadzie na  tym się skończyło, nic bowiem nie zmieniło się w  stosunkach wewnętrznych duchowieństwa, a zwłaszcza od strony kurii”[21]. Wojtyła zgodził się również na  powołanie rad w  dekanatach, czyli w grupie kilku, kilkunastu parafii, ale tylko pod warunkiem, że ich członkowie będą mianowani przez kurię. I one nie dostały więc realnej władzy. W  maju 1970 roku Wojtyła poszedł na  kolejne papierowe ustępstwo. Opisuje je kolejny ksiądz informator SB:  

W  kwestiach personalnych uregulowano jedynie jedną sprawę. Mianowicie postanowiono, że  począwszy od  przyszłego roku /tak sobie życzył kard. Wojtyła – Rada proponowała, aby wprowadzić to od br./ ordynariusz będzie zasięgał opinii księdza, który ma być przenoszony na  inną parafię. W  wypadku niewyrażenia zgody przez zainteresowanego rolę arbitra ma odgrywać Rada Dekanalna[22].

 

 

Cytat pokazuje coś szczególnie ważnego w kontekście tej książki: Wojtyła osobiście decyduje o  przeniesieniach swoich księży. Nie ma przypadkowych nominacji. A  przenosząc księdza, biskup wie, z kim ma do czynienia. Polska diecezja sprzed półwiecza jest więc instytucją wybitnie autorytarną, by  nie powiedzieć feudalną. Kapłani przysięgają posłuszeństwo biskupowi. Biskup pozwala zarządzać częścią swojej diecezji, czyli parafiami, tym, którym ufa. Oni w zamian dzielą się dochodami z kurią. Zawsze w gotówce. Ksiądz informator służb tak opisuje ten system:

Zjawisko łapówkarstwa, czy „dobrowolnego opodatkowania” się księży, zależy, jak kto nazwie, jest powszechnym w  kościele katolickim, a  w  zwyczajach w  diecezji krakowskiej od  x lat masowym i  popularnym. Każdy ksiądz, który otrzyma odznaczenie kościelne, musi obowiązkowo zgłosić się do  biskupa i  złożyć podziękowanie za  wyróżnienie. Najprzód jednak nominat odwiedza kanclerza kurii i wręcza mu „kopertę z intencjami” [...]. Jest to tylko jedna z  wielu możliwości wyciągania pieniędzy od  księży przez kurię. Druga, równie powszechnie praktykowana forma wyłudzania gotówki przez biskupów, jest wizytacja kanoniczna. Już grubo przed wizytacją danych parafii przez biskupa księża dziekani osobiście „przypominają” podwładnym im proboszczom, jaką sumę „intencji” winien każdy z  nich przygotować dla biskupa w  kopercie. Stawka jest różna, w  zależności od wielkości parafii /ilość dusz/[23].

 

Za  Wojtyły nie jest inaczej, co  pokazuje następująca anegdota: Jest rok 1974. Pewien kurialista wraca z zagranicy w towarzystwie kardynała Wojtyły. Ma problemy na  granicy z  powodu należącej do kardynała sutanny, którą wiózł w swojej walizce. „W wiezionej przez niego sutannie kardynała Wojtyły stwierdzono 5 lub 15 tys. złotych. Wśród rozmówców panowało przekonanie, że  kardynał o  tych pieniądzach po  prostu zapomniał, otrzymawszy je uprzednio na jakiejś wizytacji”[24]. Wojtyła jest rekordzistą, jeśli chodzi o  liczbę wizytacji. „Widzi się u  niego bardzo aktywne wyjazdy do  parafii, czego nie notowano poprzednio”, zauważa kurialista ksiądz Józef Szczotkowski w  1966 roku[25]. Dokłada starań, aby osobiście odwiedzić jak najwięcej parafii, proboszczów i  wikariuszy. W  marcu 1960 roku zapowiada inny styl wizytacji: „Biskup Wojtyła zapowiedział, że  wizytacje będzie prowadził w  sposób cośkolwiek odmienny, jak to wizytacje wyglądały w  latach poprzednich. [...] Przede wszystkim nie chce, aby urządzano w  parafiach wielkie przyjęcia i  powitania z  popularną »pompą«, jak to dotychczas się zdarzało”[26]. Proboszcz informator Stanisław

Szlachta w swoim pierwszym raporcie dla SB pisze, jak ta „pompa” wyglądała, gdy Wojtyła odwiedził wieś Włosań. Oto komunistyczna Polska w maju 1960 roku:  

Ponad trzysta metrów od  kościoła wyjechało witać biskupa 12-tu jeźdźców na  koniach. Były też ustawione bramy powitalne, na  których wypisane zostały hasła „wiara rzymsko-katolicka jest jedynie prawdziwą wiarą”, „przykazania boskie są naszą podstawą” itd. Jednym słowem, same slogany. Następnie biskup Wojtyła w asyście witających go osób poszedł do kościoła. Odbyło się bierzmowanie, w którym wzięło udział około 200 osób[27].

 

Potem jest wystawny posiłek u jednego z wiejskich dygnitarzy. Następnego dnia biskup odprawia mszę i  wraca do  Krakowa na  pogrzeb. O  trzeciej po  południu jest z  powrotem w  wiosce. Odbywa się kolejne przyjęcie. Po  nim biskup błogosławi nowy krzyż i  odprawia mszę pożegnalną. W  przerwach zdążył jeszcze sprawdzić parafialne dokumenty oraz porozmawiać na  osobności z  proboszczem. Nazajutrz kolej na  następną parafię. I  tak przez większą część roku. Biskup Wojtyła dużo czasu spędza w podróży, spotyka się z  jak największą liczbą księży i  wiernych. Nie inaczej będzie, gdy zostanie papieżem. Bezpośredni kontakt z  wiernymi jest jedną z  nowych form duszpasterstwa, które promuje młody biskup. Może to zabrzmi dziwnie, ale Wojtyła, którego znamy jako papieża strażnika arcykonserwatywnej moralności, był w  tamtym czasie w  kręgach polskiego Kościoła postrzegany jako nowoczesny i postępowy, dla wielu nawet zbyt postępowy. Był pierwszym arcybiskupem krakowskim, który nie miał szlacheckich korzeni[28]. Skracał dystans między duszpasterzem a  wiernymi. Angażował się w  rozmowy ze  zwykłymi ludźmi. Zanim został biskupem, działał w  duszpasterstwie akademickim. Jeździł na  narty i  na  wyprawy kajakowe z  młodymi ludźmi. Jako biskup starał się zaangażować

więcej osób świeckich w  życie Kościoła. Dokładał starań, by  Kalwaria Zebrzydowska stała się ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym. W kazaniach, przemówieniach i podczas spotkań z  diakonami w  kurii wielokrotnie podkreślał znaczenie duszpasterstwa blisko wiernych. Jego zwyczajność kontrastuje z  powszechnym wtedy wywyższaniem się księży. Jest styczeń 1964 roku, Wojtyła właśnie się dowiedział, że  będzie ordynariuszem archidiecezji, którą de facto kieruje już od  jakiegoś czasu. SB na  podstawie donosu kurialisty pod pseudonimem „R” opisuje, jak przyjęto nowego hierarchę w Kalwarii Zebrzydowskiej:  

Księża zgotowali mu bardzo serdeczne przyjęcie i  jak on do  tego serdecznie, bez cienia wyższości się odnosi. Gdy w kurii zostaje na obiad, to spożywa go w  takiej klitce za  kuchnią. Nie zdarzyło się to ani Sapiesze, ani Baziakowi [jego poprzednikom]. To są przykłady jego bezpośredniości. „R” ocenia to tak: wielkość jego polega na tym, że nie potrzebuje reklamy[29].

 

 

Ten sam „R” wyraża zdziwienie, że  na  ingres nowego ordynariusza zaproszono wielu świeckich i  stosunkowo mało księży. Papież, którego świat poznał jako dogmatycznego showmana, był w  Polsce postrzegany jako duchowny skromny i nowoczesny. W  centrum duszpasterskiej działalności Kościoła w  ogóle, a biskupa Wojtyły w szczególności, znajdują się młodzież i dzieci. Jako trzydziestoośmioletni sufragan zajmował się właśnie duszpasterstwem tych grup. W  charakterystyce Wojtyły SB zauważa: W  krótkim czasie po  konsekracji [na sufragana], w  trakcie wystąpienia w kościele parafialnym w Oświęcimiu stwierdził między innymi, że młodzież jest „oczkiem w  głowie” Kościoła, a  papież i  prymas uczynili go biskupem, aby jako ten najmłodszy spośród biskupów jeździł z  dziećmi na  nartach i  sankach, bawił się, pozyskiwał przez to ich zaufanie. Wypowiedź ta

pozornie była banalna, przedstawił w  niej jednak istotę swojego programu odnośnie młodzieży[30].

 

Jako kardynał również zajmuje się głównie katechizacją – obok budowy kościołów, którą komuniści utrudniają. Raz po  raz podkreśla znaczenie wychowania religijnego i  swoją troskę o  to, by jak najwięcej dzieci uczęszczało na lekcje religii. „Wpływ duchowieństwa na młodzież jest szczególny i toczą oni walkę o pozyskanie każdego młodzieńca lub dziecka”, odnotowuje z  niepokojem bezpieka[31]. Oczywiście komuniści stosują tę samą taktykę: próbują kształcić młode umysły według wzorców socjalistycznych. A  to znów zmartwienie księży. Informator Szlachta opisuje je tak: „Troska o  młodzież ma się zaś wyrażać w  ratowaniu jej przed ateizacją i  laicyzacją przez prowadzenie długofalowej pracy duszpasterskiej”[32]. Wojtyła w  tym przoduje. Promuje „sacrosongi”, duszpasterstwo studentów, kółka ministrantów, pracę z młodzieżą i pielgrzymki młodych. Bezpośrednich kontaktów księży z  dziećmi jest coraz więcej. W  1973 roku było w  Polsce około 130 tysięcy ministrantów[33]. W  tym samym czasie powstały tak zwane oazy, czyli organizowane przez Kościół letnie obozy dla młodzieży. Na  początku lat 80. uczestniczyło w  nich co  roku wiele tysięcy młodych ludzi. Księża mają częstszy niż kiedykolwiek bliski kontakt z  dziećmi i  młodzieżą. Specjalnie dużo uwagi Wojtyła poświęca młodym chłopcom, potencjalnym kandydatom do seminarium. „Stosownie do zaleceń kardynała Wojtyły – 10,5% z  ogólnej liczby księży aktywnych [...] skupia młodzież męską na  bazie kółek zainteresowań”, wyliczyło SB w  1976 roku w diecezji krakowskiej[34]. Jak takie kółka działały, dowiadujemy się z  raportu SB z  1967 roku dotyczącego dawnego województwa katowickiego,

sąsiadującego z  krakowskim: „Odpowiedni dobór dzieci do  kółek ministrantów oraz systematyczne współżycie księży z  nimi w kierunku zbliżenia ministrantów do kościoła [...] może zapewnić kościołowi dobór kandydatów na  księży bądź też pozwoli zrobić z  nich odpowiednich katolików”[35]. Podano przykłady: jeden ksiądz „urządza dla ministrantów rajdy motocyklowe do  miejsc powszechnie znanych z  tradycji religijnych. W  ważniejsze dni świąteczne kościelne organizuje do  Częstochowy i  Piekar wycieczki. Zimową porą urządza kulig saneczkowy do  wyznaczonych na  trasie parafii”[36]. Inny ksiądz „urządził dosłownie teatr w  kościele, wykorzystując jako aktorów ministrantów do  odtwarzania przedstawień czysto religijnych. W  godzinach wolnych od  zajęć urządza z  nimi sport – szczypiorniak, siatkówka itp.”[37]. Jeszcze inny „urządza z  grupami ministrantów wycieczki do  miejsc objętych kultem religijnym, organizuje pogadanki, wyjeżdża na  obozy letnie, urządza gry świetlicowe i sportowe”[38]. Inna placówka SB na  Śląsku pisze do  centrali w  Katowicach o kółkach ministranckich:  

W  kołach tych poza posługami przy ołtarzu prowadzone są systematyczne szkolenia i  wygłaszane pogadanki na  tematy religijne i  światopoglądowe. Organizowane są wieczorki literacko-recytatorskie z okazji świąt kościelnych. Wyświetlane są również przezrocza o  tematyce religijnej. Okresowo organizowane są występy artystyczne i wieczorki taneczne. Przy kołach tych prowadzone są chóry, które występują podczas uroczystości kościelnych[39].

 

Ksiądz „organizuje nawet wycieczki na  miejscowy basen kąpielowy”[40]. To wszystko zadaje kłam często powtarzanej opinii, jakoby księża w komunistycznej Polsce nie mogli dopuszczać się nadużyć wobec młodzieży, gdyż Kościołowi odebrano szkoły i  internaty.

Tymczasem księża mieli szeroki dostęp do dzieci i młodzieży i byli zachęcani przez biskupów, a  przede wszystkim przez arcybiskupa Wojtyłę, do  chronienia młodzieży przed wpływem komunistycznej propagandy. Chcąc nie chcąc, Kościół stworzył tym samym idealne warunki dla seksualnych drapieżców. Nietrudno się domyślić, że  wśród tych dziesięciu procent duchownych, którzy organizowali kółka zainteresowań i  inne zajęcia dla młodzieży, znaleźli się i  tacy, którzy interesowali się młodzieżą z  innego powodu niż rozbudzanie pobożności. W  żadnym momencie nie pojawił się nawet cień refleksji, że możliwość tak bliskiego kontaktu z nieletnimi może przyciągać duszpasterzy o  skłonnościach pedofilskich. Prowincjał pewnego zakonu ostrzega mnicha, „żeby nie składał tak częstych wizyt w  mieszkaniach prywatnych, a  ponadto unikał rozmów na  ulicy z kobietami [...] aby wierni nie mieli powodów do niepotrzebnych dyskusji”[41]. O  dzieciach ani słowa. Księża mogli obcować z dziećmi, nie budząc żadnych podejrzeń. Należy uświadomić sobie, że  w  Polsce tamtych lat obowiązywały inne tabu niż w  naszych czasach. My patrzymy na bicie dzieci jako na coś niedopuszczalnego. W Polsce lat 60. i 70. niegrzeczne dziecko dostaje lanie. Na  przykład jeśli źle mówi o  księdzu. Co  prawda sytuacja się zmienia. Stosowanie kar cielesnych w szkole nie jest już akceptowane, ale w aktach SB jest wiele przykładów bicia dzieci przez księży. W  1985 roku matka trzynastoletniej dziewczynki zgłosiła, że  ksiądz znęcał się nad jej córką. Dostała ocenę niedostateczną z religii i wyszła z klasy, „ks. Herc wybiegł za  nią i  krzycząc: »ty suko«, złapał ją za  włosy i  silnie uderzył jej głową o  ścianę, w  wyniku czego upadła. Po  chwili, gdy wstawała, ksiądz kopnął ją – jak stwierdziła – »w tyłek«”[42].

Inny przykład (imiona i nazwiska dziecka i rodzica skrócone):  

Podczas nauki religii ks. Haligowski zarzucił pętlę z  przewodu elektrycznego na  szyję ucznia K.W. i  ciągnął go do  ławki. Uczniowie, którzy byli w  dniu 8.V.1976  r. na  lekcji religii w  parafii Stale, potwierdzili fakt użycia przez ks. Haligowskiego kabla elektrycznego w  stosunku do  K.W. Podali oni, że  ks. Haligowski kilkakrotnie również ich karcił, używając kabla elektrycznego[43].

 

Księża katecheci nie tylko bili. „Ks.  wikary Wilgosz Józef z  parafii Bolechowice pow. Kraków, ucząc religii, bił dzieci i  stosował różne kary, m.in. w  dniu 15.II.b.r. ksiądz ten ukarał 3 godzinnym klęczeniem syna F.A.”[44]. Takie ekscesy są czasami ścigane, ale bicie dzieci w  domu to w tamtych latach wciąż jeszcze dość powszechna praktyka. Seks natomiast jest tabu – tak jak wszystko, co z nim związane. Tabu zasłania przypadki molestowania jak ciężka kurtyna. Ponieważ każda wzmianka o  seksie zawstydza, trudno o  nim mówić. Brakuje języka. „Demoralizacja nieletnich chłopców” i  „skłonności homoseksualne” są określeniami używanymi zamiennie. Nadal zresztą, co  pokazują wywiady zamieszczone w  rozdziale ósmym. Nielegalny seks z  nieletnimi poniżej piętnastego roku życia czy legalne stosunki homoseksualne dla wielu są równie wstydliwe. Współżycie seksualne osób dorosłych tej samej płci nie jest prawnie zabronione. Polska ma tu zresztą pewną tradycję tolerancji. Nad Wisłą bowiem homoseksualizm przestał być karalny już w 1932 roku, a więc dużo wcześniej niż w wielu krajach Europy Zachodniej. Nie znaczy to jednak, że  stosunki intymne między mężczyznami lub między kobietami są społecznie akceptowane. Zwłaszcza gdy chodzi o  księży. Dla bezpieki, która zawsze szukała okazji do  szantażowania duchownych, informacja o  tym, że  ksiądz jest w  związku homoseksualnym, była

cenniejszym materiałem kompromitującym niż dowody na romans z gosposią na plebanii. W  latach 80. milicja przeprowadziła zakrojoną na  szeroką skalę tajną akcję pod kryptonimem „Hiacynt” polegającą na  zbieraniu informacji o  homoseksualistach. Homoseksualistę łatwo szantażować. A ponieważ odsetek homoseksualistów wśród księży był – i jest – wysoki, księża nieraz padali ofiarą szantażu. Nie tylko ze  strony władz. W  1973 roku milicja wytropiła grupę wymuszającą haracze na  gejach. Dwadzieścia z  około dziewięćdziesięciu ofiar było księżmi. Najważniejszą – bo  najbogatszą – ofiarą był dziekan i  profesor seminarium duchownego w  Pelplinie, od  którego wyłudzono pół miliona złotych. „Głównie obawiał się kompromitacji w  oczach parafian”[45]. Po  długim śledztwie udaje się zatrzymać grupę. Jej członków skazano. Kary były surowe. Bezkarnie szantażowała księży tylko Służba Bezpieczeństwa.   Za  homoseksualizm nie idzie się w  PRL-u do  więzienia, za pedofilię – owszem. Choć wyroki nie są wysokie. Świadomość, że  wykorzystywanie seksualne dzieci powoduje ogromne szkody psychiczne, dopiero się budzi. W  1971 roku adwokat domaga się uwolnienia klienta – księdza podejrzanego o  masturbowanie dziesięcioletnich chłopców – akcentując „znikomą szkodliwość czynu” [46]. Prokuratura widzi to już inaczej: „Zastosowanie aresztu uzasadnione jest znacznym niebezpieczeństwem czynu” [47]. Nie używa się jeszcze określeń takich jak „wykorzystywanie seksualne” i  „molestowanie”. Mówi się o  „deprawacji nieletnich”, a  kwalifikacja prawna brzmi: „czyny nierządne” lub „czyny lubieżne względem osoby poniżej lat 15”. To, że te czyny są złe, jest bezsporne. Polska różni się od Zachodu także tym, że w 1968 roku

nie było tu rewolucji seksualnej na taką skalę. Żadna „postępowa” grupa nie postulowała swobodnego seksu z dziećmi. W Polsce lat 70. seks z  dziećmi zasługuje na  potępienie, jest przestępstwem, grzechem. Szczególnie dla Kościoła katolickiego z  jego celibatem i surową nauką moralną. W  PRL-u przestępcy są ścigani i  karani podobnie jak w  demokratycznym państwie prawa. Funkcjonuje Milicja Obywatelska (MO), która robi to, co  każda policja: prowadzi śledztwa i  tropi sprawców. Jest prokuratura, która przesłuchuje podejrzanych i  formułuje zarzuty. Są adwokaci do  obrony oskarżonych i sędziowie, którzy decydują o wymiarze kary. Krótko mówiąc, wszystkie instytucje, jakie znamy. Wszystkie plus jedna – tajna służba policyjna. A to robi różnicę. Nazwa tajnej policji w  okresie, który nas najbardziej interesuje,  to Służba Bezpieczeństwa – SB. Powstała w  1956 roku, po  objęciu władzy przez Gomułkę, i  zastąpiła stalinowski Urząd Bezpieczeństwa – UB. Służba Bezpieczeństwa zapewnia bezpieczeństwo reżimowi komunistycznemu. Czyni to legalnymi i nielegalnymi sposobami. Nikt – może z wyjątkiem kierownictwa PZPR – nie lubi pracowników SB, ale wszyscy się ich boją. Esbek budzi grozę i  pogardę jednocześnie. Wśród innych państwowych urzędników, takich jak: prokuratorzy, adwokaci i  sędziowie, „ponurzy panowie w cywilu” nie cieszą się szacunkiem. Widać to na  przykładzie procesu księdza przyłapanego na  ekshibicjonizmie w  1981 roku w  Krakowie. Sędzia wyrzuca esbeka z  sali rozpraw, po czym ten pisze w swoim raporcie:  

Wszedłem jako ostatni na  salę rozpraw i  wówczas zostałem zapytany przez sędziego Martyniaka, kim jestem. [...] Prokurator [...] powiedział: „To jest pan ze  Służby Bezpieczeństwa”. Zdanie to usłyszeli prawdopodobnie wszyscy obecni na  sali. [...] Sędzia Martyniak stwierdził, że  ze  względu na  charakter

sprawy wyłączona oczywiście jest jawność rozprawy i  że  nie mogę być na niej obecny[48].

 

 

SB dąży do stworzenia jak największej sieci agentów, nazywanych TW, od  „tajny współpracownik”. Są to osoby, które potajemnie spotykają się z  funkcjonariuszem SB i  przekazują informacje. Esbek, podchodząc swoją ofiarę, zbiera jak najwięcej „komprmateriałów” lub „kompromatów” na  jej temat. W  przypadku księży związki intymne są wypróbowanym argumentem skłaniającym „kandydata” do  współpracy. Jednak i tu nic nie jest proste. Szantaż, owszem, przeważnie działa, ale nie czyni werbowanego dobrym informatorem. Najlepszymi TW są ci, którzy działają dobrowolnie. Współpracownikom SB tłumaczy się to w następujący sposób: Towarzysze nastawiają się głównie na  werbunki na  materiałach kompromitujących, o które jak wiemy, ani nie jest tak łatwo i które również nie zawsze dają gwarancję udanego werbunku. Takie nastawienie wypływa z niedostatecznego zrozumienia sytuacji na odcinku kleru. [...] Bezwzględnie, że  tego rodzaju osoby muszą być w  sposób umiejętny pozyskiwane do  współpracy, bez presji i  nacisku, trzeba z  nimi umieć znaleźć wspólny język[49].

 

 

Kościół zdaje sobie sprawę, że  SB poluje na  duchownych. W  1959 roku pewien TW opisuje zebranie księży, na  którym dziekan, ksiądz Szlachta, instruował, jak się zachowywać wobec prób zwerbowania: Do  każdego z  nas przyjadą, postępować grzecznie i  miękko, gdy przyjdzie do ostateczności, trzeba powiedzieć twardo „nie”. Potem będą straszyć, grozić, nie dać się zastraszyć. [...] Nie bać się, nie dać się zastraszyć, powiedzieć sobie: wszystko jedno, nie powieszą mnie. Nie bać się, gdy będą straszyć znajomością czy stosunkami intymnymi z płcią inną, nasze władze duchowne wiedzą o  tym, że  to są sposoby szantażu. O  każdych odwiedzinach, spotkaniach czy propozycjach szczerze zwierzać się przed sąsiadem [księdzem]. W  razie zagięcia, załamania się nie kryć się z  tym, ale zwierzyć się przed

zaufanym sąsiadem, by  nie zostać sam, a  z  drugiej strony otoczenie nie powinno się odsuwać, ale otoczyć ofiarę najserdeczniejszą opieką i  pomocą z  całkowitą zrozumiałością. Wszystko to wypowiadał ks. Szlachta bardzo dobitnie i autorytatywnie. Przypuszczam, że poruszał tą sprawę na polecenie kurii[50].

 

Rok później ten sam ksiądz Szlachta poszedł na współpracę z SB i  przez prawie dwadzieścia lat regularnie donosił, utrzymując ten fakt w tajemnicy przed kolegami. SB ma jeszcze kilka nielegalnych metod kontrolowania społeczeństwa. Podsłuchy, szpiegowanie i  rewizje domów pod nieobecność mieszkańców należą do stałego repertuaru jej działań, jeśli ktoś zostanie uznany za  zagrożenie dla reżimu. Całkowicie nielegalna jest tak zwana perlustracja. To ładne słowo na brzydką praktykę czytania cudzej korespondencji. W  PRL-u, jak wszędzie przed pojawieniem się poczty elektronicznej, tajemnica korespondencji była chroniona prawem. Oczywiście SB łamie wszelkie prawa, chociaż nie lubi się tym chwalić. „Perlustracją” zajmuje się wydział „W”. Pracownicy tego tajnego wydziału pracują na  poczcie, gdzie wyłapują listy mogące zawierać informacje interesujące bezpiekę. Sporządzają streszczenia, kopie lub zdjęcia listu, po  czym oryginał przeważnie trafia do  adresata. Tylko w  wyjątkowych sytuacjach nie jest doręczany. Na  przykład gdy zawiera potencjalne dowody procesowe. Kradzież zbyt wielu listów jest jednak ryzykowna, gdyż obywatele nie powinni się domyślać, że  „W” istnieje. Streszczenia, stenogramy i  kopie – „dokumenty »W«” – udostępniane są pracownikom SB na  ściśle określonych warunkach. Część SB, która zajmuje się Kościołem, wchodzi w  skład Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Organizacyjnie Służba Bezpieczeństwa jest związana z  Milicją

Obywatelską, ale jej stopnie bardziej przypominają rangi wojskowe. W każdej komendzie wojewódzkiej milicji znajduje się kilka pokoi, w których urzędują kaprale, kapitanowie i majorzy SB. SB wie, co  robi milicja. Na  odwrót – nie zawsze. Esbecy są informowani o bieżących dochodzeniach i mogą ingerować, kiedy tylko chcą. Sprawy z  udziałem księży, nawet drobne, z  definicji interesują bezpiekę. MO i  SB współpracują, ale czasami ich interesy się rozchodzą. Na przykład gdy duchowny ma problemy z prawem, choćby przez drobną stłuczkę, SB od razu wkracza do akcji. Taką sytuację można wykorzystać do  zwerbowania. Ale gdy duchowny jest już TW, obowiązuje odwrotna logika – jeśli tajny współpracownik wchodzi w  konflikt z  prawem, SB stara się jego sprawę wyciszyć. W następnych rozdziałach poznamy przykłady obu takich sytuacji. W  porównaniu ze  służbami w  innych demoludach SB była stosunkowo nieliczna. Policja polityczna NRD, Stasi, mogła się pochwalić nawet dwustoma tysiącami informatorów w  okołosiedemnastomilionowej populacji[51]. W  Polsce wśród prawie czterdziestu milionów obywateli donosicieli było dwukrotnie mniej, nawet w  szczytowym momencie, w  latach 80. Wcześniej było ich jeszcze mniej. W 1960 roku SB miała niespełna 10 000 informatorów[52]. 31 grudnia 1965 roku – 10 302 TW i 7057 „kontaktów poufnych”[53]. Te ostatnie nazywano też „pomocą obywatelską”[54]. Często byli to członkowie PZPR, których do  lat 80. nie wolno było werbować. W  następnych rozdziałach poznamy PO w osobach dyrektorów wiejskich szkół. Polskie służby może nie były imponujące liczebnie w porównaniu ze służbami sąsiadów, ale do infiltrowania Kościoła przeznaczono nieproporcjonalnie duże środki. 2894 TW, więc prawie jedna trzecia wszystkich, oraz 802 „kontakty poufne”

pracowało w  1965 roku dla Departamentu IV, który zajmował się duchowieństwem, liczącym wtedy niespełna 23  000 ludzi[55]. Większość tych TW to byli księża[56]. Służba Bezpieczeństwa była ściśle zhierarchizowaną i  zbiurokratyzowaną strukturą. Każda czynność służbowa musiała być zatwierdzona przez przełożonego, z  całą towarzyszącą temu dokumentacją. Informacje były bez końca wałkowane i  kopiowane. W  ciągu ponad czterdziestu lat jej działalności powstało gigantyczne archiwum, dotyczące także, a  może zwłaszcza, Kościoła. Dla każdego księdza założona była tak zwana TEOK – Teczka Ewidencji Operacyjnej Księdza, czasami w  dokumentach nazywana EOK lub teo. Zawierała wszystkie informacje, jakie zebrała SB na  temat osobistego życia danego księdza, z akcentem na materiały kompromitujące. Prócz tego były „teczki personalne” zawierające podstawowe informacje o  „kandydacie”, czyli osobie, którą SB miała na  oku jako potencjalnego TW, lub o  osobie już pracującej jako TW. W  tak zwanej teczce pracy gromadzono doniesienia dostarczane przez tajnego współpracownika. Tworzono teczki dla operacji specjalnych, na  przykład prześwietlenia jakiegoś klasztoru czy „zabezpieczenia” większych uroczystości kościelnych. Ponadto przechowywano tak zwane teczki kontrolne. To akta spraw, które były w zasadzie już zamknięte, ale w każdej chwili mogły stać się ponownie interesujące z  operacyjnego punktu widzenia. Wiele istotnych informacji zawartych w kolejnych rozdziałach tej książki pochodzi właśnie z  teczek kontrolnych, w  których przechowano akta sądowe. W  1990 roku znaczna część archiwum SB została zniszczona, zwłaszcza materiały dotyczące Kościoła. Pod koniec lat 80. komuniści wiedzieli, że  ich władza dobiega końca. Powszechnie

uważa się, że  zawarli nieformalny układ z  biskupami, przypuszczając, że  po  zmianie ustroju zachowają oni, a  nawet zwiększą swoje wpływy. W  interesie Kościoła było zniknięcie materiałów kompromitujących księży. Prawie wszystkie TEOK zniszczono. Odnajdywane są jedynie jakieś resztki. Inne teczki zostały częściowo zachowane. W archiwach SB regularnie natrafia się na cienkie teczki, które kończą się protokołem zniszczenia z 1989 lub 1990 roku. O  niektórych duchownych dowiadujemy się sporo z  zachowanych dokumentów. Na  temat innych, zwłaszcza biskupów, znajdujemy tyle co nic. Tak jest w przypadku kardynała Wojtyły. Już same dzienniki działu „W”, zajmującego się „perlustracją”, dają wyobrażenie o  skali inwigilacji i  materiałach, które SB musiała zgromadzić na jego temat. Dziennik z 1968 roku pokazuje, że tylko w tym roku aż 367 listów do przyszłego papieża zostało przeczytanych i  zarchiwizowanych[57]. Inne roczniki dzienników „W” nie zawierają podsumowania, ale wystarczy je przewertować, by stwierdzić, że prawdopodobnie każda przesyłka skierowana do  krakowskiego kardynała została przechwycona i  zachowana w  postaci kopii. Z  tej ogromnej korespondencji nie przetrwało prawie nic. Informacje o  księdzu Wojtyle pochodzą przeważnie z teczek osób trzecich. Mamy więc do  czynienia z  gigantyczną, niekompletną układanką z tysięcy dokumentów rozproszonych w setkach teczek, w  dodatku pochodzących od  instytucji wrogo nastawionej do  duchowieństwa. Trzeba więc brać poprawkę na  ideologiczny stosunek Służby Bezpieczeństwa do  spraw kościelnych. Czytając akta SB, patrzymy przez jej okulary. To jednak nie znaczy, że  informacje zawarte w  tych papierach są fałszywe. Wręcz przeciwnie – każda wywiadowcza służba, niezależnie od  barw

ideologicznych, musi monitorować wiarygodność swoich informatorów oraz dostarczanych przez nich informacji. Widać, że  SB starała się weryfikować donosy swoich TW. Regularnie oceniała ich prawdomówność. Poza tym archiwa SB mają tę zaletę, że  zawierają informacje z  różnych źródeł. Teczki często przedstawiają wydarzenia z  różnych perspektyw, w  zależności od tego, kto donosi i od kogo uzyskał informacje. A  zresztą, jaką mamy alternatywę? Archiwa Kościoła są hermetycznie zamknięte, te SB są dostępne. To swoiste archiwum cienia Kościoła jest jedynym źródłem, z  którego możemy się dowiedzieć, czy przyszły papież Jan Paweł II był konfrontowany z  księżmi molestującymi dzieci. I  tylko tam możemy przeczytać, jak w takich sytuacjach reagował.

6. Przeniesienie Arcybiskup Wojtyła miał czterdzieści siedem albo czterdzieści osiem lat, gdy wierni z  Rajczy, wsi rozciągniętej na  dnie beskidzkiej doliny, wysłali do  niego list ze  skargą na  księdza Kazimierza Lenarta. Świeżo po seminarium Lenart został wikarym w  ich parafii. Wierni domagają się jego przeniesienia, ponieważ „demoralizuje młode panienki”. List został przechwycony przez wydział „W” tajnych służb i trafił do teczki EOK wikarego. Teczka ta oznaczona była numerem 13696, co daje wyobrażenie o rozmiarach esbeckiej inwigilacji. Nie znamy dokładnej treści listu, bo  teczka EOK zaginęła. Pewnie została zniszczona w  1990 roku, jak większość tego typu materiałów. Że  mimo to wiemy, co  parafianie z  górskiej osady napisali do  kardynała Wojtyły w  1967 roku, zawdzięczamy wypadkowi drogowemu.   Jest początek listopada, po  dziewiątej wieczorem, gdy wikary Lenart wsiada na  motocykl. Od  stacji Rajcza do  górnego rynku dzieli go kilka kilometrów jazdy. Ciemna noc. Latarnie są rzadkością, kierowca jest zdany na  światło reflektora swojego jednośladu. Jest już prawie u celu, gdy nagle na drodze pojawia się mężczyzna. „Że był pijany, wnioskowałem choćby z tego, że szedł, klucząc, raz w  prawo, raz w  lewo”, zeznaje Lenart podczas przesłuchania [1]. Hamuje, ale wpada w  poślizg, maszyna uderza w  pieszego, który z  hukiem upada na  beton. „Byłem tym wszystkim w  pierwszej chwili mocno przerażony. Pomyślałem

wtedy, że  zabiłem człowieka”. Wkrótce na  miejscu zjawia się Milicja Obywatelska, a  także ciekawscy z  okolicy, którzy natychmiast biorą księdza w  obronę przed władzą. „Ludzie oczywiście od  razu (jak zresztą zawsze w  podobnych sytuacjach) zbiegli się i  potwierdzili (na  pytanie funkcjonariuszy MO, kto spowodował wypadek?) moją opinię, że  ów człowiek pijany, że  po  co  zachodził księdzu w  drogę”, pisze Lenart w  swoim oświadczeniu. Charakter pisma ma okrągły i  schludny, jak pismo uczennicy. Litery są proste i starannie oddzielone od siebie. Dwa dni po wypadku, 4 listopada, milicja w Żywcu, najbliższym większym mieście, sporządza raport i  pisze o  pijanym pieszym: „W  wyniku potrącenia go przez kierującego motocyklem doznał rozcięcia łuku brwiowego i  przypuszczalnie złamania tejże kości, ponieważ ten twarzą upadł na  betonowe płyty chodnikowe, a  następnie przewieziony do  Szpitala Powiatowego w  Żywcu”[2]. Nie stwierdzono, aby kierowca był pod wpływem alkoholu. Pojazd był w  dobrym stanie technicznym. Powinno się rozejść po kościach. Ale to jest komunistyczna Polska. W  komendzie MO w  Żywcu mieści się również lokalny oddział Służby Bezpieczeństwa, oczy i  uszy komunistycznego reżimu. Informacja o  księdzu, który spowodował wypadek, trafia na  biurko oficera operacyjnego, plutonowego Mieczysława Mrowca. Wypadek to dobra okazja, by  „poznać” młodego wikariusza,  to znaczy wysondować, czy nadaje się na  informatora SB. Dopóki milicja prowadzi śledztwo, ksiądz motocyklista żyje w  niepewności, jest więc podatny na  presję. Funkcjonariusz bezpieki może zaoferować pomoc, załatwić umorzenie śledztwa albo chociaż „okoliczności łagodzące”. Oficer wysyła wezwanie. Wikariusz ma się stawić na  posterunku w Żywcu cztery dni przed Bożym Narodzeniem.

Esbek każe Lenartowi napisać, co  się stało. „Napisał oświadczenie na  2 strony, a  pisząc go, długo się zastanawiał nad każdym zdaniem”, czytamy w raporcie[3]. Oficer SB sprawozdaje:  

Po  napisaniu oświadczenia pytałem go, jak długo mieszka w  Rajczy, jak podobają mu się tutejsze okolice itp. Odpowiadał na  wszystkie pytania bardzo grzecznie, mówiąc przy tym, że  wychowywał się w  Krakowie, następnie WSD [Wyższe Seminarium Duchowne] skończył również w  Krakowie, a  parafia Rajcza jest pierwszą jego placówką. Bardzo jest zadowolony z  miejsca swego pobytu, jednak obawia się, że  w  1968 będzie musiał wyjechać z  Rajczy. Zapytany, jak układają się jego stosunki z miejscową ludnością oraz z księżmi z Rajczy, powiedział, że proboszcz jego jest bardzo dobrym człowiekiem i  daje mu dużą swobodę, poza oczywiście czynnościami, jakie wykonuje w kościele[4].

 

Esbek zaprasza wikarego na  nieformalne spotkanie w  kawiarni. Widzi szansę na  werbunek, bo  Lenart określa siebie jako „postępowego”. SB bowiem dzieli kler na  trzy kategorie: fanatyczny, neutralny i  postępowy. „Postępowi” księża nie odrzucają realnego socjalizmu. Na  zdjęciu dołączonym do  akt Lenart wygląda jak szesnastolatek, grzeczny chłopak. Musiał się bać podczas przesłuchania, skoro po  napisaniu oświadczenia schował pióro oficera Mrowca do  kieszeni. Odsyła je następnego dnia wraz z  kartką świąteczną: „Najserdeczniejsze życzenia błogosławionych świąt i  szczęśliwego Nowego Roku”. Na  odwrocie znów ten szkolny charakter pisma – wikary prosi o wybaczenie jego „czynu”. Tymczasem esbek dowiedział się już czegoś ciekawszego na temat tego księdza. Dotarł do informacji zdobytej przez wydział „W”, że  parafianie skarżą się na  Lenarta, bo  „demoralizuje panienki”. To może być niezły hak na wikarego. Co ciekawe, Lenart

zdaje się nie wiedzieć, że  taki list wysłano do  biskupa. Mrowiec raportuje:  

Następnie powiedział, że  jest księdzem postępowym, i  każdemu to mówi, z kim rozmawia. Zapytany, czy ludzie nie mają mu tego za złe, odpowiedział, że niektóre starsze kobiety z Rajczy na niego dużo wygadują, lecz on nic sobie z  tego nie robi. Była już taka sytuacja w  1967  r., że  miano pisać do  Kurii, by został przeniesiony z Rajczy. List ten miały napisać jakieś starsze kobiety z Rajczy, jednak nie napisały, bo widocznie ktoś im w tym przeszkodził. On wie o tym na pewno, że nie napisały, bo o tym dowiedziałby się od jednej osoby z  Kurii, która jest jego dobrym znajomym. Gdy zapytałem go, kogo tam ma znajomego,  to oświadczył, że  jest to proboszcz z  Krakowa, z  jego parafii[5].

 

 

Czy możliwe, że list nie został wysłany do Wojtyły? Na pewno go wysłano, skoro „W” ten list przechwycił, co  kapral Mrowiec potwierdził w notatce służbowej z 2 stycznia 1968 roku: W  trakcie rozmowy na  temat stosunków panujących w  Rajczy w  związku z  tym, że  ks. Lenart K.  chodzi do  kina i  wszędzie mówi, że  jest ks. postępowym, był szczery, tak samo jak na temat listu, który mieli mieszkańcy wysyłać do  Kurii. Potwierdza to bardzo dobrze oryginał dok. „W” skierowanego do  Kurii przez mieszkańców par. Rajcza, w  którym mowa jest o tym, że często chodzi do kina i jest ks. nowoczesnym[6].

 

 

Parę dni później, 10 stycznia, prosząc o  oficjalne pozwolenie na  werbowanie księdza Lenarta, oficer Mrowiec podaje więcej szczegółów: W rozmowie z obcymi ludźmi bardzo często powtarza, że jest ks. postępowym i postępuje wg swoich zasad poza kościołem. W  związku z  jego postawą na  terenie parafii naraził się miejscowym dewotkom, które to skierowały do kurii list /oryginał dok. „W” znajduje się w  jego teczce EOK/, prosząc kardynała Wojtyłę o  przeniesienie go na  inną parafię. Ponadto osoby te nadmieniły, że  demoralizuje młode panienki, chodzi do kina, utrzymuje kontakty listowne z kobietami oraz zaniedbuje obowiązki duszpasterskie.

Jednak tut. RSB nie posiada materiałów kompromitujących na niego dot. jego niemoralnego prowadzenia się. Z  naszej strony w  dalszym ciągu wyjaśnia się powyższe informacje, a  w  wypadku ich potwierdzenia zostaną one odpowiednio wykorzystane podczas formalnego pozyskania kandydata na  t.w. [tajnego współpracownika][7].

 

 

List został więc wysłany. Ale czy dotarł do  kurii? Jeżeli po  zrobieniu kopii lub odpisu „W” wysłał oryginał do  kurii,  to na pewno trafił on do Wojtyły. Co działo się z donosami w kurii, pokazuje raport napisany dla SB parę lat wcześniej, gdy arcybiskupem w Krakowie był jeszcze Eugeniusz Baziak: W  dniu 10 lub 11 b.m. do  kurii wpłynęło zażalenie na  ks. Osadzińskiego. Kierowane było na  ręce arcybiskupa Baziaka. Treść zażalenia nie jest znana. Widziane było na  biurku ks. Kuczkowskiego. Zażalenie pisane było na papierze listowym i złożone treścią do środka. Na wierzchu ks. Kuczkowski napisał atramentem „autor listu donosi, że  ks. Osadziński uwodzi niewiastę”[8].

 

Ksiądz Kuczkowski był również kanclerzem kardynała Wojtyły. Możemy śmiało założyć, że jeżeli skarga na księdza Lenarta została doręczona do kurii, to do Wojtyły dotarła. Zdarzało się jednak, że wydział „W” zatrzymywał oryginał. IPN opisuje to tak: „Pracując na dwie lub trzy zmiany, funkcjonariusze jednostek »W« przeglądali codziennie kilkadziesiąt tysięcy listów! Niektóre z nich konfiskowali”[9]. Możliwe, że właśnie tak się stało z  listem parafian z  Rajczy. Istnieje wskazówka. Zachowały się rejestry wpisów działu „W” z  końca lat 60. dotyczących Kościoła krakowskiego. Widać po  nich, że  cała albo prawie cała korespondencja skierowana do kardynała przechodziła przez tryby SB. Rejestry pokazują również, co  mógł znaczyć skrót „oryginał dok. »W«”, którego używa oficer Mrowiec, pisząc o  skardze na wikarego Lenarta.

W rejestrze korespondencji z okresu od 25 lipca 1965 roku do 17 maja roku 1967 odnotowano, którego dnia który oficer SB odebrał dany materiał z  działu „W” oraz kogo lub jakiej instytucji ten materiał dotyczył. Nie oznaczono jednak, w jakiej formie dział „W” zachował treść listu[10]. Późniejsze rejestry podają, w jakiej postaci zachowano ich treść. Na  przykład: „Fotokopia dok. »W« dot.”, albo: „odpis”, albo: „Org.  dok. »W« dot.”. Ten ostatni skrót – „Org.  dok. »W« dot.” – występuje rzadko, a  odnosi się często do  kurii lub arcybiskupa Wojtyły. Można przypuszczać, że  „Org.  dok. »W«” oznacza, że  oryginalny dokument został zatrzymany i  schowany do  teczki. Jeżeli tak,  to wydaje się prawdopodobne, że  listu w  sprawie Lenarta nie doręczono do kurii. To jednak nie oznacza, że Wojtyła nie dowiedział się, iż wikary Lenart „demoralizuje dziewczynki”. Kiedy tylko kapral Mrowiec dostał pozwolenie na  werbowanie księdza Lenarta, zaczął szukać dowodów jego niemoralnego prowadzenia się. Napisał do swoich szefów, że  zamierza „zebrać kompromitujące materiały dot. utrzymywania kontaktów miłosnych z  kobietami, oraz innych materiałów, które kompromitowałyby kandydata jako osobę duchowną”[11]. 19 marca 1968 roku sporządza notatkę służbową, w  której informuje o  pierwszych wynikach swojej detektywistycznej pracy. Odkrył, że  Lenart dwa razy w  tygodniu kogoś odwiedza. Trzy dni później już wie kogo: „Odwiedza tam wdowę”. Uzyskuje też potwierdzenie, że  wikary „demoralizuje dziewczynki”. Pisze (nazwiska skrócone do inicjałów):  

Ponadto mając kiedyś religię, zwolnił chłopców z  religii, dając im po  czekoladce, natomiast dziewczynki zostawił na  lekcji religii. O  tych jego wszystkich wyskokach najlepiej zorientowany jest S.J., który zatrudniony jest w browarze w Żywcu. Przedsięwzięcia:

Przeprowadzić

rozmowę

operacyjną

z  Ob.  S.J.

kompromitujących materiałów na w/w ks.[12].

 

 

w  celu

zebrania

Aby skłonić S.J. do  udzielenia informacji, kapral zastosuje szantaż. Niedawno piwowar zmieszał cztery tony benzyny z  olejem opałowym, za  co  mógłby zostać ukarany. Z  tym hakiem w  gotowości Mrowiec puka do  jego drzwi. Później napisze: „Na  wstępie rozmowy poprosiłem go o  wyjaśnienie mi sprawy pomieszania benzyny z  olejem. Po  czym wszedłem na  temat jego miejsca zamieszkania, parafii Rajcza oraz ks. w  Rajczy”[13]. Oczywiście oficer nie jest zainteresowany benzyną, olejem opałowym ani piwem. Ciekawsze jest dla niego to, że  żona piwowara pracuje jako nauczycielka w  szkole podstawowej, w  której Lenart uczy religii. Co  więcej, ich dwie córki uczęszczają tam do  drugiej i  czwartej klasy, wobec tego one też mogą sporo wiedzieć. Czytamy, że  S.J. należy do  partii komunistycznej, ale też chodzi do  kościoła. Strategia Panu Bogu świeczkę, a  diabłu ogarek była w  PRL-u dość powszechna. S.J. i  w  tej sytuacji wykazuje się pragmatyzmem. Skoro władza przymyka oko na  jego paliwowe machlojki, gotów jest rozmawiać. Opowiada, że  zarządca parafii, ksiądz Guszkiewicz, jest niezadowolony z  wikarego Lenarta, między innymi z  powodu jego intensywnych kontaktów z  wdową, matką czworga dzieci. O  zalotach do  dziewczynek pracownik browaru nie słyszał, obiecuje się dowiedzieć. 1 kwietnia panowie rozmawiają po  raz drugi. S.J. ma nowe wieści dla esbeka (imię i nazwisko skrócone do inicjałów): Zdarzają się takie wypadki, że uczennice niektóre zostawia po lekcjach religii, a  następnie całuje je. Bardzo często zostawia po  lekcjach religii H.S. lat 12, którą następnie całuje. Córka moja nie mogła mi jednak dokładnie powiedzieć, w jaki sposób to robi[14].

 

 

Parafianie już wiedzą, że  niechciany wikary niedługo zniknie z  wioski: „Mieszkańcy w  Rajczy mówią, że  ks. ten musi opuścić Rajczę w  br., a  zrobi to w  lecie, ponieważ zostanie przeniesiony przez bpa na inną parafię”[15]. Widać, że kontakt rajczan z kurią nie ograniczył się do listu wysłanego rok wcześniej. 6 czerwca kapral Mrowiec uznaje, że ma już wystarczająco dużo informacji, by  zaszantażować księdza. Udaje się do  salki katechetycznej i wyprowadza z niej Lenarta. Poprosiłem go na  chwilę rozmowy, w  trakcie której oświadczyłem mu, że  chcę z  nim rozmawiać w  jego własnej sprawie. Zapytując równocześnie, dlaczego nie przyszedł do  kawiarni do  Żywca w  oznaczonym przez siebie terminie. Oświadczył mi wtedy, że  odradzano mu, ponieważ to nie była forma jakiegoś wyraźnego nakazu. Wtedy powiedziałem, ażeby o  tym wyjeździe z nikim nie rozmawiał, ponieważ ta sprawa dot. tylko jego osoby. Umówiłem się z kandydatem na dzień następny do Bielska-Białej, tj. 7.6. br. godz. 10-ta w Bielsku[16].

 

Jak się okazuje, Lenart nie przyszedł na  umówione spotkanie w  kawiarni w  Żywcu, a  na  dodatek poinformował przełożonych, że  SB depcze mu po  piętach. Postąpił zgodnie z  dyrektywami Kościoła. W styczniu 1968 roku bowiem biskupi zabronili księżom przyjmowania zaproszeń od  władz, mogli odpowiadać tylko na oficjalne wezwania. Parę lat później Wojtyła przypomni o tym listownie: „O  przebiegu rozmowy po  wezwaniu przez organa Władzy administracyjnej winni księża złożyć szczegółowe sprawozdanie Kurii Metropolitalnej”[17]. Za  drugim razem, 7 czerwca, wikary, w  obawie o  swój los, pojawia się w  umówionym miejscu. Tym razem esbek daje mu do zrozumienia, że wie o jego związku z wdową i „deprawowaniu” nieletnich. Udaje, że  tylko mgliście coś tam słyszał. Tymczasem uważnie obserwuje reakcję przerażonego księdza:

 

W czasie mojego wstępu żywo zareagował, oświadczając, że tego się po tych ludziach nie spodziewał, mówiąc przy tym, że podłość ludzka nie ma granic. Z  kolei powiedziałem mu, że  w  zasadzie jego życie prywatne nas nic nie obchodzi, jednak w  sprawach, gdy chodzi o  deprawowanie nieletnich dziewczynek, to musimy stanowczo zareagować. Wówczas odpowiedział mi, że  nie może przecież wszystkich ludzi w  parafii odwiedzać, co  zaś dot. zostawiania po  lekcjach młodych dziewcząt,  to zostawiał je dlatego, ponieważ nie chciał w  obecności chłopców wyjaśniać im niektórych problemów. Na  jego tłumaczenia nic nie mówiłem, powiedziałem mu następnie, że  osoby te żaliły się, że  o  tym zgłaszały już ks. Guszkiewiczowi, jednak nie odniosło to żadnych skutków, jeżeli my nie pomożemy, to napiszą do Kurii w tej sprawie, zaznaczyłem mu również, że mają się do mnie zgłosić z  zapytaniem, jak wyjaśniłem tę sprawę. Akcentowałem mu mocno, że dotychczas nie sprawdzałem tych danych[18].

 

 

Esbek kłamie jak z  nut. Trzy razy z  rzędu. Po  pierwsze, list do  biskupa już dawno został wysłany. Po  drugie, starannie sprawdził informacje o  molestowaniu dziewczynek. A  po  trzecie, nie sposób uwierzyć, że mieszkańcy wsi akurat jego, tajniaka z SB, prosili o  wyjaśnienie sprawy. Ale kłamstwa działają. Przerażony młody ksiądz wije się jak piskorz: Po  tym wszystkim on był mocno załamany, a  szczególnie bał się listu do  Kurii. Odpowiedział mi, że  w  tym roku wyjeżdża najprawdopodobniej z tej parafii, to ta sprawa będzie już nieaktualna. Na co odpowiedziałem mu, że  aby tylko te osoby nie chciały pisać listów do  proboszcza w  następnej parafii. Z kolei zapytał mnie, co u nas się robi normalnie w takich wypadkach, wyjaśniłem mu, że wzywa się ludzi do KPMO, przesłuchuje się te osoby oraz księdza prosi się o  oficjalne wyjaśnienie tej sprawy /rozmowa dot. nauki religii z  uczennicami/. Ja jednak nie chciałem tego na  razie robić ze  względu na osobę księdza, ponieważ to wiele mogłoby mu zaszkodzić w jego przyszłej karierze. Wówczas zaczął mi dziękować, mówiąc jednocześnie, że  bardzo dobrze zrobiłem, że postąpiłem w ten sposób. Następnie rozpocząłem z nim rozmowę na różne tematy dot. interesujących mnie zagadnień[19].

 

Groźba wszczęcia dochodzenia w  sprawie molestowania działa. Lenart opowiada o wszystkim, co interesuje SB. Narzeka na księdza

Guszkiewicza, swojego przełożonego. Mówi o peregrynacji obrazu częstochowskiej Madonny, o  nienawiści i  zawiści między księżmi oraz o nakazie kardynała Wojtyły, by księża przestawali pracować w  wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Wikary wyraźnie boi się, że w kurii dowiedzą się o jego skłonnościach:  

Na  koniec rozmowy prosił mnie bardzo, czy będę mógł załatwić, by  ta sprawa nie nabrała rozgłosu. Następnie zapytał mnie, czy on może kiedyś w przyszłości liczyć na mnie. Na co odpowiedziałem mu, że co będę mógł, to będę mu pomagał, w  przyszłości również, o  ile oczywiście będzie na  to zasługiwał. Zapłaciłem rachunek i pożegnałem go w restauracji[20].

 

 

Esbek jest bardzo zadowolony. W  uwagach pod notatką służbową zapisuje: W czasie rozmowy z nim na temat jego zachowania się w parafii był mocno przybity, w  czasie rozmowy ze  mną wyraźnie dawał mi poznać, że  jest mi wdzięczny za  załatwianie w  ten sposób sprawy, a  w  trakcie rozmowy sam wyrażał nadzieję na dalsze spotkania[21].

 

 

Wydawać by  się mogło, że  Mrowiec dopiął swego. Ale nie. Kiedy 27 czerwca ponownie spotyka się z  Lenartem w  kawiarni w  Bielsku-Białej, okazuje się, że  wikary znowu rozmawiał z przełożonymi o swoich kontaktach z SB. I to nie tylko z księdzem Guszkiewiczem, na  którego narzekał, ale także z  biskupem Groblickim, prawą ręką Wojtyły. Kapral Mrowiec notuje: W trakcie tego spotkania poinformował mnie, że niestety nie postąpił tak, jak mu radziłem, tzn. by  o  naszej rozmowie z  nikim nie rozmawiał. Powiedział o  niej ks. Guszkiewiczowi, który natychmiast o  tym powiedział bp. Groblickiemu. Bp.  Groblicki wezwał go więc do  siebie i  od  razu w  formie twierdzenia kazał mu opowiedzieć o  tym spotkaniu. Odpowiedział mu wtedy, że  owszem był, ale dlatego, ponieważ to była jego osobista sprawa i dotyczyła jego. Wtedy kategorycznie zabronił mu spotykania się ze mną[22].

 

Według samego Lenarta ksiądz Guszkiewicz skarżył się na niego w  kurii. Administrator parafii w  Rajczy nie robi tajemnicy z  tego, co  wyprawia jego wikary. Dowiadujemy się o  tym z  „wyciągu z  doniesienia p.o. »Chemik«”[23], który doniósł, że  ksiądz Guszkiewicz opowiada każdemu, kto tylko zechce słuchać, że  Lenart „urządza tańce w  swoim pokoju z  dziewczynkami z  VI i VII kl.”[24]. Nie ma możliwości, aby Wojtyła w  tej sytuacji nie dowiedział się o  problemach z  wikarym. Skoro dowiedział się biskup pomocniczy Groblicki,  to sam kardynał też. Wynika to jasno z  procedur ostrzegania i  zawieszania księży opisanych parę lat później przez pracującego w kurii informatora:  

Mechanizm poprzedzający suspenzę jest następujący: asumpt daje proboszcz lub dziekan, powiadamiając z  tego szczebla kardynała. Ze  względu na  to, że  kardynał nie ma czasu się tymi sprawami zajmować, przekazuje bp. Smoleńskiemu [...]. [Biskup Smoleński] bada sprawę, wzywa księdza, rozmawia, upomina. Jeżeli to nie pomaga, przedkłada wniosek kardynałowi, który podejmuje decyzję, a stronę wykonawczą zleca bp. Smoleńskiemu[25].

 

 

W kurii zresztą od dawna wiedziano, że Lenart był wątpliwym kandydatem na duchownego. „Chemik”, który musiał znać Lenarta z czasów seminaryjnych, charakteryzuje go krótko, ale treściwie: Mało zdolny, lękliwy, swoje jednak robił. Miał wielkie, widoczne w  pierwszej rozmowie trudności seksualne. Zbierał zdjęcia pornograficzne, książki i  chyba nigdy nie rozmawiał z  kobietami. Wysłany został przez Florkowskiego [rektora seminarium w Krakowie] do psychiatry Chłopickiego, został [w seminarium] dzięki poparciu nieboszczyka Kurowskiego [proboszcza parafii Świętego Floriana]. [...] Nigdy nie zrezygnuje, choć dawno to powinien zrobić[26].

 

Psychoseksualne problemy alumna Lenarta były poważne, skoro wysłano go do  psychiatry. TW „Nunek” – o  której później – również o  nich wspomina: „Podobno jego wszelkie

»niepowodzenia« – mam na myśli odroczenie święceń kapłańskich w seminarium [...] wynikają na tle psychicznym”[27]. Mimo tych problemów został wyświęcony, jak twierdzi „Chemik” – dzięki protekcji księdza prałata Tadeusza Kurowskiego, proboszcza parafii Świętego Floriana i  kanonika krakowskiej Kapituły Metropolitalnej. To brzmi wiarygodnie. Lenart pochodził z  parafii Świętego Floriana, a  tamtejszy proboszcz, Kurowski, był dobrym znajomym kardynała. Gdy ksiądz Wojtyła w  1949 roku został wikariuszem w  tej właśnie parafii, Kurowski był jego przełożonym. Historyk IPN-u Marek Lasota tak go opisuje: „Ks.  prałat Tadeusz Kurowski, notabene także pochodzący z  Wadowic, kanonik kapituły krakowskiej, członek sądu metropolitalnego, proboszcz parafii p.w. św. Floriana, postać szalenie wpływowa w  kurii metropolitalnej”[28]. Sam Lenart w  przytoczonej wypowiedzi dał do  zrozumienia, że  ksiądz Kurowski jest jego protektorem. Informacje o „demoralizacji dziewcząt”, które docierały do kurii listownie albo ustnie, w  połączeniu z  wcześniejszą wiedzą o problemach seksualnych Lenarta powinny wywołać reakcję. Ale kardynał Wojtyła nie widział powodu, by  odsunąć księdza od  pracy z  dziećmi, wysłać na  terapię lub wszcząć dochodzenie kanoniczne. Zamiast tego skierował go do innej parafii. Od 8 lipca 1968 roku, jedenaście dni po  spotkaniu z  oficerem SB Mrowcem, ksiądz Lenart nie jest już wikariuszem w  Rajczy. Został przeniesiony do  Budzowa. Tam SB prawie natychmiast zbiera informacje, że  w  obecności nieletnich dziewcząt nie potrafi się opanować. Zadanie zwerbowania księdza Lenarta dostaje kapitan Bafia z  Suchej Beskidzkiej. 5 grudnia kapitan Bafia ma już opracowany własny plan werbunku. Z  satysfakcją zauważa, że młody ksiądz się boi:

 

Ponadto reasumując jego zachowanie na poprzedniej parafii oraz obecnej, jak również dokumenty „W”, należy sądzić, że  należy on do  odmiennego pokroju, niż reprezentują sobą inni księża. [...] Będąc młodym księdzem, boi się swych przełożonych i  drży przed narażeniem się Kurii, co  też postanowiono wykorzystać[29].

 

 

Plan kapitana Bafii zasługuje na  miano diabelskiego. Esbek nie tylko chce sprawdzić, czy wikary Lenart utrzymuje intymne kontakty z  młodymi dziewczynami, ale także zamierza go skompromitować, posługując się kobietą: [...] planuje się pozyskać [tu imię i  nazwisko], znaną z  tego, że  lubi towarzystwo księży. O ile dojdzie do pozyskania w/w, starać się pokierować tak sprawę, by  się zetknęli, być może dojdzie do  romansu, co  można będzie wykorzystać w dalszej kolejności[30].

 

 

15 stycznia 1969 roku plan kapitana Bafii został opatrzony pieczęcią i  podpisem przełożonego. Już wtedy kapitan miał pierwsze potwierdzenie, że  w  nowej parafii Lenart molestuje uczennice. 30 grudnia raportował, czego się dowiedział od „źródła informacji »S«”: w  wiejskiej szkółce w  Budzowie nauczycielka przechwyciła list miłosny od  dziewczyny do  chłopaka. Poprosiła o radę nowego katechetę – Kazimierza Lenarta. Był bardzo chętny do pomocy. Chłopiec, który napisał list, go nie interesował. Za to dziewczynka... Tenże [Lenart] przyjął na  siebie obowiązek przeprowadzenia rozmowy z  nią i  pozostawił ją po  lekcjach. O  czym rozmawiano, nie wiadomo, jest rzeczą o tyle interesującą, że pozostawiał ją po lekcjach na rozmowy kilka razy /3–4/. Jak informuje źródło, fakty pozostawiania dziewcząt po  lekcjach miały miejsce kilka razy, lecz nie ma możliwości [ustalenia] których i kiedy[31].

 

Nie tylko „źródło »S«” słyszało o wyczynach nowego wikarego. Niepokojące historie musiały dotrzeć do  proboszcza, księdza

Radomskiego, skoro osobiście idzie sprawdzić, jak wygląda lekcja religii. 17 stycznia kapitan Bafia ponownie rozmawiał ze „źródłem »S«”.  

W  rozmowie ze  źródłem „S” tenże poinformował mnie, że  w  m-cu grudniu 1968 r. doszło do scysji pomiędzy ks. Radomskim Fr. a ks. Lenartem. Otóż ks. Radomski poszedł na  wizytację lekcji religii prowadzonej przez ks. Lenarta, gdzie przy dzieciach stwierdził, że ks. Lenart nie jest należycie przygotowany do  lekcji, i  kazał mu iść na  plebanię, a  sam pozostał. Po  wyjściu ks. Lenarta zaczął wypytywać dzieci o sposób prowadzenia lekcji religii, a następnie przy nich, silnie zdenerwowany, wymyślał na  ks. Lenarta od  durni, osłów itp., o czym ks. Lenart dowiedział się[32].

 

 

Nie wiemy, co  powiedziały dzieci księdzu Radomskiemu. Kapitan Bafia przesłucha uczniów w Budzowie, jak tylko dostanie zielone światło, by  werbować Lenarta. Osobiście czy przez pośrednika, nie można stwierdzić na podstawie notatki służbowej. Rezultat nie pozostawia jednak wątpliwości co  do  natury problemów, jakie pojawiły się w  tej parafii wraz z  księdzem Lenartem (imiona i nazwiska dzieci skrócone do inicjałów): W dniu 19.1.69 r. /niedziela/ grono młodzieży w wieku 14–15 lat, składające się m.in. z  córki organisty M.  z  Budzowa, B.Ł., oraz inni w  ścisłej tajemnicy rozmawiali na temat ks. Lenart Kazimierza. Ł. opowiadała, jak ją wymieniony wezwał. Otóż po  wejściu do  pomieszczenia zamknął drzwi i  miał rzekomo zwrócić się do  niej, mówiąc „kocham cię” itp., ona jednak doskoczyła do  drzwi, otworzyła je i  uciekła. Wezwał ją jeszcze jeden raz i  przepraszając bardzo, prosił o dyskrecję. Rozmawiając dalej mówiły, że N.Z., lat ok. 15, [...] również zostawił ją po  religii i  miał ją całować. Następnie snuły przypuszczenia na  temat P.W., lat ok. 15, której kupił swetr i  ona go często odwiedza. [...] Rozmowa ta prowadzona była poufnie i  wg uzyskanych informacji rodzice wymienionych nic na ten temat nie wiedzą[33].

 

Krótko mówiąc, ksiądz Lenart nadal napastuje dziewczynki. Kapitan Bafia zyskuje dodatkowe potwierdzenie dzięki kobiecie zaangażowanej do inwigilowania wikarego, która w dokumentacji

występuje jako TW „Nunek”. Udaje się ona do  Lenarta 5 lutego 1969 roku pod pretekstem, że  chce się wyspowiadać. Zostaje wpuszczona, zdobywa zaufanie księdza i donosi (imiona i nazwiska skrócone):  

W  dniu 5.2. br. p. J.L. wraz z  p. I.S. [imię i  nazwisko TW „Nunek”] złożyły niespodziewanie wizytę X Kazimierzowi Lenartowi. Celem wizyty miała być spowiedź jednej z  pań, która nota bene została spełniona. Jak je przyjął X wikary? – na  to pytanie trudno odpowiedzieć jednym słowem. Z  chwilą przekroczenia progu mieszkania miał prawdopodobnie jakieś obiekcje co do tych pań. Wstępne rozmowy, tzn. wprowadzające, przeprowadziła pani I.  Błysnęła elokwencją i  wszelkie wątpliwości pierzchnęły bezpowrotnie. X Kazimierz zgoła stawał się wprost przyjacielem. Opowiadał o  swojej egzystencji w Budzowie[34].

 

 

TW „Nunek” opisuje swoje przygody jak romansik ze  sobą w  roli głównej. Trzecia osoba liczby pojedynczej nie może ukryć faktu, że chodzi o nią samą. Archiwum SB zawiera jej oryginalne, odręcznie pisane raporty. Kapitan Bafia otrzymuje od  niej szczegółowe informacje (nazwiska skrócone): Na  dzień 3.4.69  r. był wyznaczony termin złożenia ponownej wizyty ks. Lenartowi przez p. L. i p. S. Było to raczej zaproszenie na imieniny. A więc ta druga pani kupiła kwiaty i  pojechała do  Budzowa. Miotało nią wprawdzie tysiąc sprzecznych uczuć i obiekcji... że sama, że bez towarzystwa, że to trochę głupio. I  rzeczywiście, takiego przyjęcia, jak się wyraziła, zupełnie się nie spodziewała. X Lenart był szczytowo zaskoczony widokiem gościa, zachowywał się, jakby on nigdy nikogo nie zapraszał na imieniny[35].

 

 

Kiedy TW „Nunek” została jednak zaproszona do  środka, staje się dla niej jasne, dlaczego Lenart był zakłopotany jej wizytą: Drzwi do  pokoju zostały nareszcie otworzone. Mieszkanie w  kwiatach, prezentach, wszystko w nieładzie, czyli ogólny bałagan. Po chwili okazało się, że nie jest sam – miał gości, trzy uczennice, trzynastoletnie dziewczynki, które trochę nerwowo nakłaniane do  wyjścia ubierały się wśród tłumionego

śmiechu. Była tam również W.P., jak się okazało, najbardziej ceniona przez X Kazimierza[36].

 

 

Okazuje się, że  nie tylko uroki nieletnich dziewcząt nie dają młodemu księdzu spokoju. Rozmawia z  donosicielką o  swoich wątpliwościach co  do  własnego kapłaństwa, o  kryzysie wiary, o kolegach księżach, o samotności, o tym, że lubi przyjmować gości i że było tak miło. Ona trochę flirtuje. On ją komplementuje. Tak mija wieczór, aż  odjeżdża ostatni autobus, więc TW „Nunek” zostaje na noc[37]. Prawie cztery tygodnie później, 30 kwietnia, TW „Nunek” znów dzwoni do  drzwi wikarego. Przyjechała ze  znajomą nauczycielką. Tym razem ksiądz ich oczekuje: „Ks.  Lenart miło je przyjął i  jak zwykle starał się być w  każdym calu gentelmenem. Nawet przebrał się ze swoich szat kapłańskich, wskoczył w czarny garnitur z  muszką”[38]. TW „Nunek” wysłuchuje księdza. Potwierdza się, że  w  poprzedniej parafii Lenart napastował nieletnie dziewczyny oraz że miał romans z wdową w Rajczy: Pierwsza kobieta w jego życiu, ale jak mnie się osobiście zdaje nie ostatnia. To wywnioskować można z  jego dosyć ciekawego zachowania się, ma pewne pociągnięcia, które sugerują niestety......... Co u niego jest rzeczą znamienną – chyba ciągłe wizyty jego uczennic – są to, jak już wspominałam, VI lub VIImo-klasistki, a  więc dorastające panienki. Trudno powiedzieć, po co przychodzą. Ja osobiście mogę tylko zacytować wypowiedź ks. Lenarta, która wg mnie trąci równocześnie różańcem i grzechem... „...takie panienki są za młode na życie seksualne, ale mogą być w sam raz do pieszczot, do tego preludium miłosnego, które im nie zaszkodzi, a  przeciwnie, może je wysubtelnić i  uwrażliwić...” I  mnie się zdaje, że  niektóre już się uwrażliwiają[39].

 

Kapitan Bafia ma powody do  zadowolenia. Może przystąpić do  werbowania. Jednak i  tym razem Lenart nagle znika. TW „Nunek” próbuje się dowiedzieć, gdzie przebywa. Pisze: „W  dn.

25.6.69  r. byłam w  Budzowie, ale nie zastałam ks. Lenarta. Wg relacji gospodyni ks. proboszcza wyjechał do  Krakowa”[40]. Regularnie dzwoni, aby się dowiedzieć, czy Lenart wrócił. Okazuje się, że wikary zwiał. „Do Budzowa dzwoniłam kilkakrotnie, zawsze otrzymywałam odpowiedź »nie ma – jeszcze nie wrócił«”[41]. 11 lipca odbiera sam proboszcz Radomski, ale ją zbywa. „Żeby on był dla mnie miły – tego powiedzieć nie mogę”[42]. 18 lipca kolejna krótka wiadomość od  TW „Nunek”: „Przed momentem dzwoniłam do Budzowa. Gospodyni ks. Radomskiego poinformowała mnie, że babka księdza jest chora i dlatego jeszcze nie wrócił z  Krakowa, mimo że  termin przyjazdu datował się na dzień 29.6.69 r.”[43]. Ta „babka” brzmi jak wymówka, więc TW „Nunek” wypytuje księży z  okolicznych parafii. 10 września rozmawia z  księdzem z  Zawoi. „Wg jego relacji ks. Lenart jest w  tej chwili na  nieokreślonym urlopie. W  momencie powrotu do  pełnienia funkcji kapłańskich zmienia automatycznie dotychczasową placówkę”[44]. Innymi słowy, Lenart uciekł i jest w poważnych tarapatach. Pewnie nie tak wyobrażał sobie przyszłość, gdy zapisywał się do seminarium w Krakowie. Jest synem chłopskiej rodziny, która po  wojnie przeniosła się do  miasta. Seminarium i  kapłaństwo oznaczają awans społeczny. Ale społeczeństwo się zmienia. Staje się społeczeństwem konsumpcyjnym, oferującym przyjemności, o których wcześniejsze pokolenia nawet nie marzyły. Duchownym nie wypada z  nich korzystać, a  młody ksiądz Lenart lubi chodzić do  kina – jego ulubione filmy to westerny – i  lubi jeździć na motocyklach, co budzi zgorszenie starszego pokolenia księży. O młodych kolegach pisze w 1973 roku ksiądz kapuś Szlachta (ma wtedy sześćdziesiąt jeden lat):

 

Nowe pokolenie, które idzie, jest trochę pokoleniem hedonistycznym; ono chciałoby przede wszystkim zrobić dobry interes, jest raczej materialistycznie nastawione. Sprawy kościoła wiele ich nie obchodzą, natomiast bazuje się, zasłania się tarczą kościoła, działając we  własnym interesie [...] ci się nie przejmują ani tą ideologią, ani tą ideologią[45].

 

 

To brzmi jak opis zbiegłego wikarego. Z jednej strony Lenart jest skłócony z  innymi księżmi i  wątpi w  sens swojego kapłaństwa, z  drugiej ma na  karku SB, która go szantażuje, chcąc skłonić do  współpracy. Tymczasem on pragnie po  prostu przyjemnego, wygodnego życia. Zanim uciekł, wypłakiwał się TW „Nunek”: Zastanawiał się głośno, czy ewentualne zrzucenie sutanny w obecnej sytuacji byłoby opłacalne, i doszedł do wniosku, że nie..., ale nie dlatego, że miałby wyrzuty sumienia – dlatego, że  jest zbyt wygodny, zbyt przyzwyczajony do  komfortu, aby dobrowolnie wyrzekać się tych ziemskich dobrodziejstw. Wiara? Prawda? – czcze słowa poparte pobłażliwym uśmiechem. X Lenart twierdzi, że  zawodem jako takim jest przede wszystkim kapłaństwo – praca przy ołtarzu w  kościele i  na  tym powinno się kończyć, ale tak nie jest, przynajmniej u  większości jego kolegów. Po  wywiązaniu się z  obowiązków chciałby żyć jak człowiek – jak mężczyzna. Męczą go pozory, które musi utrzymywać, utrzymywać po  to, by  nie zwichnąć swej kariery, a  wraz z  nią utracić wygodę i luksus[46].

 

Zwichnięcie kariery to jest dokładnie to, co  mu grozi wiosną 1969. Ale pod koniec roku kryzys jest już zażegnany. Znów pojawia się w  dokumentach SB, tym razem jako wikary w  małej wsi pod Bochnią. SB w  Bochni nie jest zbytnio zainteresowana „kandydatem” Lenartem. Dopiero 17 czerwca 1970 roku zgłosi się do  niego agent, by  nawiązać kontakt. Lenart reaguje jak przestraszone zwierzę. „Kandydat początkowo był zaskoczony do  tego stopnia, że  powiedział, iż  musi z  powiatu bocheńskiego uciekać”[47]. Esbek próbuje go uspokoić, zadowala się obietnicą Lenarta, że  się z  nim skontaktuje. Stało się to na  święty nigdy,

gdyż 2 grudnia 1970 roku rezydentura SB w  Bochni odsyła wszystkie akta Lenarta do  centrali w  Krakowie „z  uwagi na  brak perspektywy jego pozyskania”[48]. SB puści wikarego wolno na  jakiś czas, ale nie straci go z  oczu. Ryba posmakowała przynęty i pewnie wróci. Lenart zdaje się mieć wszelkie atrybuty księdza skłonnego do  współpracy – potrzebującego pomocy z  zewnątrz, by  przetrwać w  kłębowisku żmij, jakim bywa społeczność duchownych:  

Są tam ludzie, którzy mają różne żale i pretensje do hierarchii kościelnej. Poza tym są tam ludzie, którzy wzajemnie sobie nie wierzą, drżą o  swoje stołki i  stanowiska, boją się intryg we  własnym łonie kleru i  szukają gdzieś na boku pomocy i sprzymierzeńców[49].

 

 

I  rzeczywiście, siedem lat później Lenart sam puka do  drzwi oficera SB. Nadal jest wikarym, tym razem w  Milówce na  Żywiecczyźnie. A  w  Żywcu nadal urzęduje funkcjonariusz Mrowiec, przez ten czas awansowany na  podporucznika. Ten sam Mrowiec, który „zaprosił” Lenarta na  rozmowę po  wypadku motocyklowym, a  potem subtelnie groził dochodzeniem w  sprawie „demoralizacji młodych panienek”. Oficer SB jest zdumiony, gdy 9 czerwca 1976 roku wikary przychodzi do  niego ze  słowami: „Przyszedłem prosić o  pomoc”. Dobrze się czuje w  Milówce-Kamesznicy, ale dowiedział się, że  zostanie przeniesiony. I  to już za  trzy dni. Czy wszechmocna SB nie mogłaby sprawić, by  pozostał w  Milówce? Porucznik Mrowiec musiał być zaskoczony. Zabierając głos na  ten temat, oświadczyłem ks. Lenartowi, że  w  tych sprawach nie mogę mu bezpośrednio pomóc, lecz jedynie doradzić. Uważam więc, że są tylko dwa wyjścia – jedno to podporządkować się woli Kardynała i wyjechać z Kamesznicy, drugie natomiast to pozostanie w Kamesznicy[50].

 

Zdaniem Lenarta mieszkańcy Kamesznicy chcieliby, aby został. Porucznik gimnastykuje swój umysł: jak wykorzystać tę nagłą okazję. Ksiądz, który sam prosi SB o  pomoc, nie może odejść z kwitkiem. Mrowiec ma pomysł:  

Można jeszcze zebrać podpisy i udać się do Kurii z prośbą o pozostawienie go w  Kamesznicy, jednakże nie można przewidzieć pozytywnych rezultatów. Być może, że  dana delegacja nie zostanie nawet przyjęta przez Kardynała Wojtyłę[51].

 

 

Pomysł zbierania podpisów spodobał się Lenartowi. Porucznik Mrowiec obiecuje porozmawiać z  przełożonymi. I  dotrzymuje słowa, o czym świadczy notatka gotowa już następnego dnia: W  związku z  dogodną sytuacją należy wykorzystać operacyjnie osobę ks. Lenart Kazimierza. Należy również uzgodnić z Kierownictwem Wydziału IVgo, czy doprowadzić do konfliktu w Kamesznicy Górnej, czy też spowodować, by ks. Lenart Kazimierz podporządkował się decyzji Kardynała i objął funkcję wikariusza par. Bielany[52].

 

 

Porucznik nie traci czasu. Następnego dnia o wpół do jedenastej ponownie rozmawia z Lenartem. I raportuje: Na  wstępie rozmowy oświadczyłem mu, że  rozważając całą sytuację, doszedłem do wniosku, iż należy się podporządkować woli Kardynała i objąć funkcję wikariusza par. Bielany /stanowisko powyższe uzgodnione zostało z  kierownictwem Wydz. IV-go/. Uważam więc, że  taka decyzja będzie najbardziej słuszna, a  to dlatego, ponieważ niepodporządkowanie się Kardynałowi może spowodować to, że  w  przyszłości może on być na „cenzurowanym” i będzie miał kłopoty z otrzymaniem jakiejś przyzwoitej placówki[53].

 

Lenart twierdzi, że delegacja jego zwolenników jest już w drodze do  kardynała Wojtyły. Mają go prosić, by  pozostawił ich ulubionego wikarego w  Kamesznicy. Porucznik namawia jednak wikarego na  przeprowadzkę do  parafii, którą przydzielił mu

kardynał. Lenart w  końcu ustępuje, ale to nie SB przemawia wikaremu do  rozumu, tylko mama. Co  się działo w  Kamesznicy, dowiadujemy się od  księdza Stefana Stopki, proboszcza pobliskiej parafii i informatora SB:  

Wikary ks. Lenart Kazimierz nie chciał odejść z  Kamesznicy. Wierni byli za  nim. Nie zgadzali się na  jego odejście. Zaaresztowali dziekana ks. Piotrowskiego z Ujsoł. Gdyby nie matka ks. Lenarta, która wkroczyła, to nie wiadomo, jak cała sprawa potoczyłaby się dalej. Matka uspokoiła Kaźka i wyraził zgodę na przejście do innej parafii[54].

 

 

Inny ksiądz TW donosi, że  Lenart był pokłócony z  innym księdzem, „dlatego też kardynał Wojtyła zmuszony był ich obu przenieść na  inne parafie”[55]. Przy okazji całego zamieszania dowiadujemy się, co  skłoniło księdza Lenarta do  skontaktowania się z  SB. Porucznik Mrowiec nie może powściągnąć ciekawości, więc dopytuje: Odpowiedział wówczas, że  będąc na  poszczególnych parafiach, ciągle był uprzedzany, by  nie utrzymać jakichkolwiek kontaktów z  pracownikami Służby Bezpieczeństwa. W chwili obecnej widzi, że to był błąd z jego strony. Przekonał się również w  stosunku do  swoich przełożonych w  krakowskiej kurii oraz na poszczególnych parafiach, gdzie co innego się mówi, a co innego się robi. Tak więc jest dostatecznie doświadczony, jeżeli chodzi o  znajomość panujących stosunków w Kurii i różnego rodzaju kombinacji[56].

 

Tydzień później podporucznik Mrowiec rejestruje Kazimierza Lenarta jako tajnego współpracownika pod pseudonimem „Andrzej I”. W  teczce znajduje się własnoręcznie podpisana przez Lenarta obietnica, że zachowa swoje kontakty z SB w tajemnicy[57]. Jednak TW „Andrzej I” okazuje się kiepskim informatorem. Dwukrotnie, 15 września i  17 listopada 1976 roku, przekazuje porucznikowi Mrowcowi informacje: o  kłótniach między księżmi oraz o  planach budowy i  remontu obiektów sakralnych. Potem

znów znika. Pod koniec 1976 roku Wojtyła przeniósł go do  wsi Trzemeśnia[58]. Tam po raz kolejny wpadł w tarapaty. Musiało to być poważne przewinienie, skoro następca Wojtyły, kardynał Franciszek Macharski, w  1979 roku suspenduje Lenarta i  wysyła do  rodziny w Krakowie. Milicyjny raport z 29 września 1980 roku to potwierdza:  

B/B/ „Zalewski” poinformował, iż  po  dłuższym okresie pobytu w  Krakowie u  rodziców ks. K.  Lenart /13696/, który był zawieszony dotychczas w  obowiązkach – dostał przydział w  Suchej Beskidzkiej i  ma tam objąć stanowisko kapelana szpitala[59].

 

Nie został jednak w  Suchej szpitalnym kapelanem, lecz penitencjariuszem, czyli kapłanem pokutnym, upoważnionym do  odpuszczania najcięższych grzechów. Jest to funkcja często powierzana kapłanom z  ciężkimi grzechami na  sumieniu, za  które odbyli w ocenie biskupa wystarczającą pokutę. W  Suchej Beskidzkiej SB podejmuje cztery próby ponownego zwerbowania Lenarta. Bezskutecznie. „»Andrzej I« oświadczył, że  nie widzi potrzeby rozmowy, nie chce mieć do  czynienia z  nami”, czytamy w  ostatnim poświęconym mu dokumencie SB, datowanym na 20 stycznia 1981 roku[60]. „W związku z powyższym postanowiono: rozwiązać współpracę z  TW ps. »Andrzej I«, a materiały złożyć w archiwum Wydz. »C« tut. komendy”[61].

  W  świetle prawa Kazimierz Lenart jest niewinny. Kobiety wymieniane w  dokumentach jako molestowane w  dzieciństwie przez księdza Lenarta nie żyją, a  jedna gwałtownie zaprzecza, zanim usłyszy, o  co chodzi. Nigdy nie postawiono Lenartowi zarzutów, o  skazaniu nie wspominając. Ale informacje

zgromadzone w  teczkach IPN-u kładą się na  jego życiu głębokim cieniem. Mętnym cieniem nazwisk, dat i  faktów, które jak puzzle po  długim dopasowywaniu układają się w  całość. Jest to jednak historia pełna luk, jak przerywany film. O jakiej hipokryzji w kurii mówił Lenart, kiedy poprosił SB o  pomoc? Czy na  Bielanach pracował jako wikariusz w  parafii, czy siedział za  karę kilkaset metrów dalej, w klasztorze Kamedułów, do którego Wojtyła nieraz wysyłał księży stwarzających problemy? W jaki sposób przekonał kardynała Wojtyłę, by  już w  1976 roku go stamtąd zwolnić i  wysłać do  Trzemeśni, gdzie miał własny dom? Czy tam od  razu zaczął pracować, czy może został wyłączony z  duszpasterstwa na jakiś czas? I co takiego robił w Trzemeśni, że w 1979 roku dostał suspensę? Na  to ostatnie pytanie zarysowuje się odpowiedź. Są bowiem mocne poszlaki, że był suspendowany za molestowanie. Pierwszą jest e-mail następującej treści: Chcę zgłosić przypadek molestowania przez księdza dotyczący mojej osoby. Ksiądz nazywa się Kazimierz Lenart. Stało się to ok. 1978 r. w Trzemeśni (województwo małopolskie). Byłam dzieckiem 7-letnim i  z  nikim wtedy o  tym nie rozmawiałam. Myślę, że  te informacje wystarczą do  pozyskania dalszych danych o  księdzu. Pozdrawiam. Długie poszukiwanie autorki e-maila nie dało rezultatu, ale to, co napisała, wystarczało, by pozyskać dalsze informacje o księdzu. Okazuje się, że wiele osób pamięta niedopuszczalne postępowanie księdza Lenarta z  dziećmi. I  to w  Trzemeśni, gdzie nadal ma dom i do niedawna spędzał wakacje. W  domu nad rzeczką, która dzieli Trzemeśnię na  dwie części, otwiera kobieta, która zapytana o księdza Lenarta mówi od razu:

– Ja miałam z nim religię w drugiej klasie. Co mam powiedzieć? Powiem prawdę: on nas bił. To było takie przykre. A  dziecku to zapadło w głowę. Na długo. – Co robił? –  Jak tylko dziecko odwróciło głowę,  to wyszarpał za  włosy. Po  prostu musieliśmy siedzieć i  nie ruszać się. Chciał mieć taką całkowitą dyscyplinę. Niezręcznie trafił na siostrzenicę księdza. Ona była w pierwszej klasie. Uderzył ją i ona poskarżyła się mamie. – Kiedy to było? – Do komunii nas przygotowywał. To musiał być 1978-1979. I  to był krótki okres. Nie wiem, czy był tutaj pół roku. Bo  później to do  komunii nas przygotował inny ksiądz. Potem [Lenart] poszedł na  inną parafię, ale tu bardzo często bywał. Całe wakacje tutaj spędzał. Przyjeżdżał tu, mieszkał i odprawiał mszę. – A pani wie, dlaczego go stąd przenieśli? –  Tego nie wiem, bo  byłam dzieckiem. Czy powód był, że  jak dzieci były niesforne, to taką metodę stosował. Ale to nie jeden ten ksiądz taki był. Tu jeszcze dwóch było takich. – To znaczy, że bili podczas lekcji religii, tak? – Tak, bo  chcieli zachować taką dyscyplinę. Nauczyciel to może już nie, bo nauczyciel... W tych czasach to na pewno nie byłoby to do pomyślenia.   Parę domów dalej mieszka pani prawie w  tym samym wieku. Również miała religię z Lenartem. – To były takie zastępstwa. Nie wiem, czy to był rok. – Słyszałem, że ciągnął z włosy. – No, jak mu się [ktoś] nie spodobał, to faktycznie było tak. Mnie też ciągnął za  włosy. Pamiętam, że  moja mama mu powiedziała, żeby tak nie robił.

– Orientuje się pani, dlaczego został stąd przeniesiony? – Trudno powiedzieć... O pewnych rzeczach się nie mówi. – Podobno dziewczynki też molestował. –  No. Coś się obiło. Ale ja nigdy tego nie drążyła. Bo  tak naprawdę o wielu rzeczach w kurii wiedzieli. No i co? Nikt z tym nic nie robił. Może na tej zasadzie go stąd zabrali. – Ale ta historia krążyła, tak? – No tak.   Pani, która ma już prawie osiemdziesiąt lat, też słyszała o molestowaniu. Rozmawia przy ogrodzeniu mimo deszczu. – On ma dom, tam dalej. Wychowywał się w Krakowie, a rodzice byli stąd. Był tu na parafii. Nie był fajny. – W jakim sensie? – Nic na księży nie mówię. Ja nie chcę mówić źle, chociaż każdy ma ułomności. – Słyszałem, że on bił dzieci. – Nie, że bił. Inna sprawa była. – To co? Molestował? – Proszę pana, ja nie będę mówić takich rzeczy. –  Rozumiem, że  historia krążyła, ale pani nie wie, czy to była prawda? – Tak. To było słynne. Zwolnili go potem. Jak taki człowiek ma to w genach? Czy on to nabył? Niech pan mi powie.   Trzy siostry wychowane w  Trzemeśni słyszały, że  Lenart po przeniesieniu znowu wpadł w tarapaty. Jedna z sióstr mieszka w  Trzemeśni, druga jest akurat z  wizytą. Trzecia była bita przez Lenarta. Drzwi otwiera mieszkanka:

–  Wie pan, wysłali go do  Krakowa. Jak wyszły te sprawy pedofilskie takie, to od tego momentu go na parafii już nie ma. Tu był katechetą. Później on też na  Bielanach był, w  tym zakładzie jakby karnym [chodzi pewnie o  klasztor Kamedułów na krakowskich Bielanach]. – Kogo dotyczyły te sprawy pedofilskie? –  To było bardziej, kiedy był na  innych parafiach. Chociaż niektórzy mówią, że tutaj też rodzice zgłaszali. – Mówią, że ciągnął za włosy. –  Tak, że  był taki, że  też kładł na  kolanach, że  tam głaskał. Dawniej to jak dziecko się skarżyło w domu, to krzyczeli na dziecko, bo to jest niemożliwe, żeby ksiądz takiego coś robił, nie? Teraz jest inaczej. – Tu się nie mówiło, że molestował? – Na pewno ludzie to zgłaszali. No bo to już zaszło za daleko. [woła siostrę] –  Pan chce wiedzieć, czemu go stąd przenieśli. Bo  poszedł na Bielany, nie? Ten Lenart, co tu mieszkał. – No, on w ogóle jest odsunięty. –  Ale pana interesuje, czemu go przesunęli. O  tę pedofilię chodziło, nie? – No, o pedofilię. – Ale nie wiecie, kogo to dotyczyło? – [druga siostra] Ja mogę panu dać jeden przykład. Moja siostra [chodzi o  trzecią z  sióstr] miała wtedy jedenaście-dwanaście lat. Przyleciała z religii, że do dziewczynek [Lenart] odnosi się okropnie, bije je linijką po  głowie. To był siedemdziesiąty któryś. Ja wtedy robiłam pranie i  z  nerwów z  mokrą ścierką tam poleciałam, bo  ja go znałam. No i  tam się wykłócałam. No i  on powiedział tak, że w ogóle dziewuchy to są, to jest głupie stworzenie.

– Tak powiedział? –  No tak powiedział. A  ja do  niego: to ja idę do  księdza proboszcza. No to się wystraszył, przeprosił, bo  on w  nerwach, bo  on ma problemy. Ja mówię: skoro ksiądz ma problemy,  to nie powinien dzieci uczyć. Mówię: moja siostra nie będzie chodzić na  religię. A  potem go przenieśli do  Nowej Huty. Na  Mistrzejowicach był. Tam wiem, że  miał jakąś aferę. On w ogóle jest problematyczny człowiek. –  Ale tu, na  wsi, ludzie wiedzieli, że  ma te pedofilskie skłonności? – [pierwsza siostra] Dopiero się później dowiedzieli. Bo to ukryte było wszystko. –  [druga siostra] To było tu ukryte. To była wielka tajemnica, bo Ojciec Święty [wtedy jeszcze arcybiskup Wojtyła] na non stop przyjeżdżał. Bo  oni się lubili z  naszym proboszczem. Graliśmy w  piłkę, jak przyjechał Wojtyła. To dzieci wyleciały. Przywiózł piłkę dla dzieci i cukierki. – Ale to było, jeszcze zanim Lenart zaczął tu pracować na parafii? – Tak.   Wiele wskazuje na to, że wielokrotne przenoszenie Lenarta nic nie dało. Nadal krzywdził dziewczęta – w różnych miejscach i na różne sposoby. Musiał wciąż sprawiać kłopoty arcybiskupowi Wojtyle i  jego następcy. Po  suspensie w  1979 roku i  krótkim pobycie w  Suchej w  roli penitencjariusza znika na  resztę lat 80. z  duszpasterstwa. Pod koniec tej dekady był w  Domu Księży Chorych w  Swoszowicach [62]. Od  1991 do  1993 roku był wikariuszem w Libiążu [63]. W  latach 1993-1997 pracował w  parafii w Mistrzejowicach na obrzeżach Nowej Huty [64]. Pytana o księdza

Lenarta kuria krakowska odpisuje, że  obecnie nie ma z  tym kapłanem kontaktu.   Teczka Lenarta jest znana. Przeczytał ją na przykład ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który badał związki duchownych z  SB i  swoje ustalenia opublikował w książce Księża wobec bezpieki. Przypadek Lenarta opisuje w niej tak:  

Po  święceniach kapłańskich w  1965 roku został skierowany do  Rajczy na Żywiecczyźnie. Tutaj w 1968 roku SB podjęła próbę zwerbowania go, jako pretekst wykorzystując spowodowany przez duchownego wypadek motocyklowy. Zarejestrowano go wówczas jako kandydata na  TW o  pseudonimie „LK” (odwrócone inicjały). Jednak pomimo zgromadzenia materiału, który mógł być użyty do szantażu, ani w Rajczy, ani w następnych parafiach SB nie udało się nakłonić księdza Lenarta do  współpracy. Duchowny zmarł w 2005 roku[65].

 

Isakowicz-Zaleski nie wyjaśnia, jaki materiał „mógł być użyty do szantażu”. Za to dowiadujemy się, że Lenart umarł w 2005 roku. Tymczasem – jeśli nie ma sobowtóra o  tym samym imieniu i  nazwisku – w  sobotę 11 kwietnia 2015 roku świętował pięćdziesięciolecie swoich święceń kapłańskich w  obecności trzynastu innych jubilatów oraz kardynała Stanisława Dziwisza przy głównym ołtarzu na Wawelu. Zdjęcia z tej uroczystości można było znaleźć w  internecie[66]. Zniknęły jak sam Lenart, który do  niedawna mieszkał jako rezydent w  parafii Świętego Floriana w  Krakowie. Nie zniknęły, jak dotąd, zdjęcia z  podobnej uroczystości, która odbyła się osiem dni później w  tym właśnie kościele[67]. Nigdzie nie ma informacji, że Lenart umarł. W środę 4 marca 2020 roku koncelebrował uroczystości odpustowe w sanktuarium Świętego Kazimierza w Krakowie[68].

O  ile informacja o  jego śmierci mogła być zwykłą pomyłką – błędy się zdarzają przy opracowywaniu takiej masy danych jak w  teczkach SB – o  tyle pominięcie prawdziwego powodu szantażowania księdza przez Służbę Bezpieczeństwa trudno uznać za  lapsus. Zresztą sam Isakowicz-Zaleski przyznał, że  zadziałała tu wewnątrzkościelna cenzura. To kardynał Dziwisz, sekretarz Jana Pawła II, zakazał mu pisać o sprawach obyczajowych:  

Dwukrotnie ksiądz kardynał mnie zakneblował. Naciskał, by  książka się nie ukazała. Kiedy już książka Księża wobec bezpieki miała się ukazać,  to przyjechał do mnie i powiedział, że on się już z tym pogodził, ale żebym nie pisał o skandalach obyczajowych na tle homoseksualnym, żeby już nie drążyć dalej sprawy[69].

 

Widać kardynał Dziwisz obawia się przede wszystkim „skandali obyczajowych na tle homoseksualnym”. Teczka Lenarta ma wiele luk, ale jedną rzecz pokazuje bez wątpienia: arcybiskup Wojtyła wiedział o  jego skłonnościach. Według informacji zgromadzonych przez SB w  seminarium wiedziano, że  Lenart zbiera pornografię, i  kazano mu odwiedzić psychiatrę. Mimo to Wojtyła wysłał go na parafię w Rajczy. Trzy niezależne od  siebie źródła potwierdzają, że  molestował tam nieletnie dziewczyny: list parafian z Rajczy, rodzina piwowara oraz informator „Chemik”. Kuria uzyskała informację od  przełożonego Lenarta, który opowiadał w  Krakowie, co  wyprawia jego wikary. Mimo to Wojtyła przeniósł Lenarta do  kolejnej parafii, w  Budzowie. Stamtąd znowu pochodzą trzy niezależne od  siebie potwierdzenia, że  wikary zachowywał się co  najmniej niestosownie wobec dziewcząt: donosiciel „S”, dzieci wypytywane przez SB oraz pani TW „Nunek”. Potem słuch o  skłonnościach Lenarta ginie.

Rozdział dwunasty pokaże, jaką niedorzecznością byłoby twierdzenie, że  Wojtyła i  jego kuria nie wiedzieli, co  się dzieje z tym kłopotliwym księdzem. Arcybiskup Wojtyła przez ponad dziesięć lat przenosił księdza Lenarta na  kolejne placówki. W  sumie sześć razy. Ostatni raz w  1976 roku do  Trzemeśni, gdzie Lenart popełnił poważne przewinienie, po którym został na rok zawieszony. Może przyszły papież uważał, że  przytulanie i  całowanie dziewczynek nikomu krzywdy nie wyrządza. Przecież, o  ile wiemy, nie dochodziło do bardziej drastycznych form molestowania. Władze świeckie też przymykały oko na to, co Lenart robi z nieletnimi. Kapral Mrowiec co  prawda groził wikariuszowi dochodzeniem, ale nigdy go nie wszczęto, nawet gdy SB zdobyła nowe dowody. Możliwe, że przyszły papież uznał erotyczne igraszki wikariusza Lenarta z  dziewczynkami za  grzech, taki jak pospolite grzechy popełniane przez innych księży. Jednak wkrótce wydarzyło się coś, co uświadomiło Wojtyle, że molestowanie dzieci to coś więcej. Nie grzech, tylko przestępstwo.

7. Wybaczenie Wioska jest ślepym zaułkiem. Wąska droga odbija od  głównej szosy na dnie doliny i wije się w górę. W miejscu, gdzie kończy się asfalt, zaczynają się szlaki turystyczne. Na  początku wsi domy stoją tylko po lewej stronie doliny. Prawa strona, za strumieniem, jest zbyt stroma, aby cokolwiek zbudować. Kilkaset metrów dalej strumyk zakręca w  prawo i  ustępuje miejsca kapliczce. Skromny Dom Boży jest najlepiej utrzymanym budynkiem we  wsi: nowy blaszany dach, drzwi i  okna ozdobione rzeźbami. Tu i  tam stoją jeszcze drewniane domostwa, które mogą pamiętać to, o  czym mieszkańcy doliny woleliby zapomnieć. Minęło już ponad pół wieku.   (Imiona i  nazwiska wszystkich ofiar i  ich rodzin zastąpiono fikcyjnymi). Rozmowa z Danutą Krakowiecką przed jej domem: –  Dobry wieczór. Chciałbym wiedzieć, co  się stało z  księdzem, który tu kiedyś uczył religii. – Z jakim księdzem? – Józefem Lorancem. – Nie wiem. – A pani pamięta tę sprawę? Został oskarżony. – Wie pan co, nie wiem, nie pamiętam,  to chyba było bardzo dawno. – A pani w ogóle o tym nie słyszała?

– To znaczy ja tam słyszała. Ale co  tam była prawda,  to ja nie wiem. Ja wtedy byłam bardzo małym dzieckiem. Ja w tej sprawie nic nie powiem panu. Ani nie pomogę, ani nic nie powiem, bo nic nie wiem w tej sprawie. – To był siedemdziesiąty rok. Mało się o tym mówiło, nie? – No mało się mówiło. Czasem mówią może prawdę, czasem może mówią za  dużo, niepotrzebnie, niesprawdzonych rzeczy. Nie wiem. Nie mam pojęcia. – Ale tutaj chyba było sprawdzone? – Ja nie wiem. Wiem, że  jakaś tam była sprawa. Ktoś coś powiedział na ten temat, ale jak to się skończyło, nie mam pojęcia.   Ta sama Danuta Krakowiecka w  zeznaniach dwunastoletniej koleżanki z klasy z 7 kwietnia 1970 roku:  

Widziałam, jak ks. Loranc podczas lekcji religii zawołał do  siebie za  stół Tamarę Janowską i  posadził sobie ją na  kolanach bokiem, przykrywając płaszczem, nie było widać, co oni tam robili. Potem pod koniec lekcji zawołał znowu do  siebie Beatę Toruńską i  również posadził ją na  kolanach, przykrywając ją płaszczem. Było to w tym roku szkolnym, lecz w jakim m-u, nie pamiętam, pamiętam tylko, że  ks. miał na  sobie gruby zimowy płaszcz. Po wyjściu z religii w tym dniu Tamara Janowska śmiała się i mówiła, że ks. Loranc włożył jej rękę do  majtek, tak że  aż  zerwał jej gumkę. [...] Danuta Krakowiecka, koleżanka z  mojej klasy, opowiadała też, że  ks. wołał dziewczynki z  innych klas, między innymi z  kl. V, ale mi nie chciała powiedzieć, które dziewczynki. Danuta nie opowiadała, co  ks. z dziewczynkami robi, a myśmy już wiedziały[1].

   

Zeznanie Tamary Janowskiej (jedenaście lat) z tego samego dnia: Raz, jak ks. Loranc wziął mnie na  kolana,  to włożył rękę pod sukienkę i  głaskał mnie ręką po  brzuszku. O  tym, że  ks. Loranc wkładał mi rękę pod sukienkę, mówiłam do  dziewczynek [wymienia imiona i  nazwiska czterech dziewczynek][2].

 

Franciszka Olechowska już dawno wyjechała ze wsi. Tak reaguje na pytanie o księdza Loranca: – Ja nie mam pojęcia. Ja nie byłam wtedy tym zainteresowana. Raczej nie mam nic do powiedzenia. – Ale pani pamięta te sprawy? – No, była tam jakaś sytuacja, ale mnie to zupełnie nie dotyczyło, tak że raczej nie mam nic do powiedzenia w tej materii. – Z tego, co wiem, to w waszej klasie to się działo. – Tak, ale mnie to nie dotyczyło, tak że ja nie mam po prostu nic do powiedzenia. – O tym się nie rozmawiało w szkole? – Szczerze? Nawet nie pamiętam. Ja mam taką dość wybiórczą pamięć... Nie do  końca wszystkie rzeczy pamiętam tak, jak bym chciała. Naprawdę. Tak że myślę, że raczej panu kompletnie nic nie powiem na ten temat. Bo tak jak mówię, nigdy się tym więcej nie zainteresowałam. – A pani pamięta tego księdza? – Ja nawet nie pamiętam nazwiska. – Loranc. – Nie wiem. Nie, nie pamiętam. Ani jak wyglądał. Nawet nie pamiętam nazwiska, co dopiero... –  No bo  pani miała około dziesięciu lat, bo  to siedemdziesiąty rok. Pani nie pamięta lekcji religii z nim? – No nie, dla mnie to było normalne, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo to była normalna lekcja [bardzo cicho dodaje]. Nie było żadnych jakichś tam. Ponieważ mnie to nie dotyczyło, więc trudno mi było cokolwiek powiedzieć na ten temat. – Czyli z matką pani nie rozmawiała? Bo wiem, że jakaś sprawa tam była. – Nie, nie, nie, nie. Moich rodziców to nie dotyczyło.

–  A  z  tymi dziewczynkami, których dotyczyło, też pani nie rozmawiała? – Nie, w tamtych czasach to był temat tabu, więc raczej o takich rzeczach się nie rozmawiało. – Nawet jak się siedziało obok? – Myślę, że  tak. To chyba bardziej była wstydliwa sprawa, tak że  może nawet te dzieci, których to dotyczyło,  to się po  prostu wstydziły. Może dlatego w ogóle o tym nie rozmawiano. – A potem też się o tym nie rozmawiało? Czy ja jestem pierwszą osobą, która panią po pięćdziesięciu latach o to pyta? – Tak, tak. Nie, ja po  prostu zupełnie o  tym zapomniałam, ponieważ z nikim teraz nie rozmawiam na ten temat, bo nie wiem, bo  tak jak mówiłam, mnie to nie dotyczyło, nie miałam żadnej potrzeby. W  związku z  tym nigdy nie, nigdy nie... Szczerze, nawet całkiem zapomniałam, że  taka sytuacja miała miejsce. Tak że niestety. – Jak się o tym rozmawiało we wsi? – Myślę, że  się w  ogóle nie rozmawiało o  tym. Myślę, że  jeżeli cokolwiek było, to się chyba w rodzinie tylko rozmawiało, w danej rodzinie, której to dotyczyło. Natomiast nie rozmawiało się na pewno nigdzie poza tym. To były zupełnie inne czasy. – Ludzie byli źli na rodziców, którzy mówili? – Nie wiem, nie wiem. Nie mam pojęcia. Może moja mama coś by wiedziała, ale niestety już nie żyje.   Oświadczenie matki tej samej Franciszki Olechowskiej z  19 marca 1970 roku:  

W  lutym tego roku, dokładnie daty nie pamiętam, w  rozmowie z  Elżbietą Waszczyńską dowiedziałam się, jakoby ks. Loranc, nauczający nasze dzieci religii w  kaplicy w  Mutnem, postępował demoralizująco. Waszczyńska

twierdziła, że  od  swojej córki dowiedziała się, jakoby ks. okrywał dzieci płaszczem, wyciągał swój członek i  wkładał dzieciom do  rąk. Przerażona tą rozmową postanowiłam przeprowadzić z  kolei rozmowę z  moją córką. Wypytywałam dokładnie córkę Franciszkę, jak ks. odnosi się do niej i innych dziewczynek, i  dowiedziałam się tylko tyle, że  ks. czasami okrywał je płaszczem i  łaskotał rękami, dotykając ich brzuszka i  bioder. Córka nie mówiła mi nic o wyciąganiu przez ks. członka i wkładaniu do rąk dzieci. Nie wiem, czy córka powiedziała mi całą prawdę, czy też wstydząc się, ukryła niektóre szczegóły[3].

 

 

Oświadczenie dyrektora szkoły Olechowską z 19 marca 1970 roku:

po  rozmowie

z  Franciszką

Franciszka Olechowska przyznała się wobec mnie, że  ks. w  czasie nauczania religii prosił niektóre dziewczynki do  pierwszej ławki, siadał obok nich, okrywał je swoim płaszczem i kazał się chwytać za swój członek. Twierdziła, że podobnie postępował z nią. Miał próbować włożyć jej nawet swój członek do ust, ale ona zacisnęła zęby i na to nie pozwoliła[4].

   

Rozmowa z Marzenną Jawron przed jej domem we wsi: –  Dzień dobry. Szukam ludzi, którzy wiedzą, co  się stało z księdzem Lorancem. – Był tu taki ksiądz, no. Ale nie wiem. – Pani jest w takim wieku, że pani na pewno miała religię z nim. – No, na pewno miałam religię. Nie jestem pewna, czy to jest to nazwisko tego księdza. – Chodzi o tego księdza, na pewno. – No właśnie, to, co  sobie przypominam z  lat dziecięcych, że  został oskarżony. No wie pan co, trudno mi coś powiedzieć na  ten temat. Byłam dzieckiem. To może faktycznie. Może nadużywał. Ja miałam dziesięć lat wtedy. Zaskoczył mnie pan. Naprawdę, to są odległe czasy. Osądziła go pani świętej pamięci. – Osądziła?

– Coś doniosła. No, jestem zszokowana. Jestem zaskoczona. Nie umiem panu tak dokładnie powiedzieć. No, była afera. Podejrzewanie o  molestowanie. Jeżeli o  to chodzi, jeżeli to jest to nazwisko. – Tak, na pewno to nazwisko: Loranc. – Bo  jako dziecko... wiem, że  było coś takiego. Jedna pani z Mutnego, Waszczyńska, już nie żyje, świętej pamięci. To, co sobie przypominam, oskarżyła go. Wiem, że  było, że  podejrzewali go o to, że molestował seksualnie nas. Na ile w tym jest prawdy, może faktycznie, może było, może prawdę mówiła ta kobieta, która to poruszyła. Ludzie po prostu byli wściekli, że oskarżyła. – A jedni twierdzili, że... – ...tak, a  drudzy, że  nie. To była taka afera. Moja mama była wrogo nastawiona, że ktoś po prostu... – Wrogo nastawiona? W jakim sensie? – No, ludzie, po  prostu, że  ktoś puścił jakąś tam... Nie przypominam sobie, czy ten ksiądz brał nas na kolano jako dzieci. Jezus, nie pamiętam. Może i wziął, może głaskał, może przytulił. – Ale pani o tym rozmawiała z mamą? – Z  mamą, no wie pan co! Kiedyś to nie było takiej rozmowy. Mama pracowała. Była gospodarka, krowy i  ten, no, po  prostu taka afera była. Mama tylko się zapytała. No nic,  to nic. No i koniec. – Więc mama zapytała? – Zapytała, czy coś się stało, czy jest to prawda, ale ja odpowiadam za siebie, że mnie to nie dotyczyło. – Pani się bała takie rzeczy mówić mamie? – No wiadomo. Jak się powiedziało, że nauczyciel uderzył, kiedyś człowiek dostawał po łapach. Mama by jeszcze przyłożyła, bo coś żeś zbroił, trzeba było nie broić. Kiedyś było zupełnie inne

wychowanie niż teraz. Te dziewczyny, których to dotknęło, koleżanki, co mówiły, może miały mamy bardziej światowe. Moja mama to tak: do  pracy, gospodarstwo. Ja tak tylko: nic się nie stało. Nic, no. – Ale pani też nie rozmawiała z innymi dziewczynkami? – Nie. – W ogóle? – No, nie rozmawiałyśmy. Nie udzielę panu więcej nic. Więcej nic nie wiem. Bo  jak mówię, nie interesowałam się. Mnie to nie dotyczyło. Nie słyszałam też od  dziewczyn, znaczy koleżanek. No nie wiem, nie powiem panu. – Ale coś musiała pani słyszeć. – Ale tylko to, że afera, że mama świętej pamięci się buntowała, jak można księdza oskarżyć i  tak dalej. No głównie o  to chodziło. Że utkwiło tylko też to nazwisko Loranc, że to był ten ksiądz. – Pani pamięta, czy potem była jakaś reakcja z kurii? – Tylko wiem, że  potem tego księdza zabrali i  niby miał być na Bielanach. Ale w ogóle nie wiem co to. – Na Bielanach? – Na Bielanach. No tak ludzie mówili. Niby ten ksiądz miał być przerzucony na  Bielany. W  ogóle nie wiem, co  to za  miejscowość. Tak mi tkwi w pamięci: odesłany na Bielany. Może to jakiś ośrodek dla księży? (Bielany to klasztor Kamedułów w Krakowie, zakon o surowym rygorze milczenia). – Dużo się potem jeszcze o tym rozmawiało? – Nie, sprawa ucichła i ja nie pamiętam, aby ktoś ją poruszał. –  Czyli ja jestem pierwszy po  pięćdziesięciu latach, który o  to pyta? – Po pięćdziesięciu latach jest pan pierwszy.

– Pani miała około dziesięciu lat... – Nie wiem, ile lat dokładnie miałam. Tylko wiem, że była jakaś afera. Wiem, że  to było w  podstawówce. Taka pierwsza, druga, trzecia klasa. Jak nas uczył religii. Był bardzo miły. Nie wiem, co się z nim stało, czy żyje. Był bardzo miły. Jakieś ognisko też pamiętam kiedyś... Kiełbaski piekliśmy. – To ciekawe, że pani mile wspomina tego księdza. – Może bo mnie to bezpośrednio nie dotyczyło. Wiem, że był, no, głaskał, przytulił, czasem jak tam... u dzieci. – Czyli to, że głaskał i dotykał, to pani pamięta? – Tak mi się wydaje, że też przytulił człowieka. –  Jak pani teraz słyszy o  tym molestowaniu, bo  teraz głośno o tym, to pani sobie coś przypomina? – Właśnie więc wtedy sobie przypomniałam jakoś tak, że u nas też miało miejsce, i  że  ludzie się buntowali potem na  tą panią, że  doniosła czy do  biskupa, czy do  prokuratury. Z  tego zrobiła się afera. Teraz nie wiadomo, na ile w tym było prawdy, bo też można kogoś przytulać, kogoś wziąć na  kolana i  ktoś to uzna za molestowanie, nie? – Ale tu chodziło o coś bardziej drastycznego. – A  może mi się coś źle pokojarzyło. Nie wiem, nie udzielam więcej informacji.   Opis rozmowy matki Marzenny Jawron z  milicjantem w  1970 roku:  

Przeprowadziłem rozmowę na  temat jej córki Marzenny i  ks. Loranca. Początkowo Ob.  Jawron zaczęła mówić, że  nic nie wie w  tej sprawie, ale na  skutek mojej perswazji powiedziała, że  jej córka Marzenna, uczennica szkoły podstawowej, opowiadała jej, że  ks. na  religii przykrył ją sutanną i  włożył jej do  ust coś „czerwonego”, co  wyjął z  rozpiętych spodni. Było to

na lekcji religii, ale nikt nie widział, jak jej to ks. robił, bo przed tym nakrył ją sutanną[5].

   

Rozmowa z Martą Waszczyńską przed jej domem: – Wie pani, co się stało z księdzem Lorancem? – Co  się z  nim stało,  to nie wiem. Wzięli go stąd. Gdzie,  to nie wiem. Molestował mnie. Molestował. – W kaplicy? – Tak, w  kaplicy, salki jeszcze nie było. Tak, w  kościele, przed Panem Jezusem. Chodził zawsze w  takim płaszczu ortalionowym i  kogo co  tam upatrzył, no to noga na  ławkę, okrył i  kazał sobie tam robić byle co. A dzieci dookoła były i siedziały. – A żadne nie reagowało? – Chłopcy chyba nie wiedzieli, co  on robi. Bo  do  chłopców nie. A  my wiedziały. Żeby do  mnie nie przyszedł, ale do  koleżanki. Bo  my trzy tylko tam były. Ale czy w  starszych, czy w  młodszych klasach robił to samo, to tego ja nie wiem. – A w końcu do pani też przyszedł, tak? – Tak, tak, on przychodził. Jak to wspomnę: śmierdzący, zapocony, to mi się rzygać chce. – I jak długo to trwało? – Z rok. Jeden rok na pewno. – Przez rok takie rzeczy robił? – No.  Żadne nie powiedziały nikomu. Dopiero potem, jak kuzynce powiedziałam – ona była starsza ode mnie – ona mówi: to ksiądz nie może takich rzeczy robić! Dopiero jak moja kuzynka i ja powiedziały to mamie, to mama się zdenerwowała i zaczęła szum robić. To jak mama się zdenerwowała, zaraz poszła. Chyba pojechała do proboszcza. – Ale mama nie była zła na panią?

– Na mnie nie. Jak się dowiedziała, to była zszokowana. I zaraz, jak się zdenerwowała, pojechała, zaraz na  drugi dzień. A  potem pamiętam, że  była ze  mną gdzieś. Chyba w  gminie byłyśmy, nie wiem, na policji. – Zeznawałyście pewnie w prokuraturze? – Wie pan, ja nie pamiętam. Dziesięć lat miałam. Wiem, że  zeznawałam. Z  mamą byłam. Pytali jedno i  to samo. A  skąd takie słowo? A  skąd takie słowo? Dawniej to się nic nie używało żadnych „penis” czy coś tam. –  Bywało tak, że  dzieci bito, bo  źle mówiły na  księdza. U  pani nie? – Nie, skąd! Absolutnie. My wierzący, ale mama zaraz zareagowała, że  takie coś nie może być, i  poszła zaraz, pewnie do  proboszcza. No gdzie by  można iść? I  zgłosiła to pewnie na  policji, bo  skoro my potem jeździli. Przyjechali autem, pamiętam, po nas. Zabierali i odwozili. – A Kościół? Była jakaś reakcja ze strony kurii lub biskupa? – Nie, no skąd! Nikt nie przyszedł. Ja nie pamiętam, żeby biskup przyjechał. To ja z biskupem nie miałam nic do czynienia. – Nikt z kurii się nie pofatygował tu? – Nikogo nie było. Co pan tak pyta? – Żaden biskup? Żadne przeprosiny? – Nie, no skąd! Nie widziałam ani jednego księdza. Ani proboszcz nawet nie przyszedł, nasz, tutaj, w Jeleśni. Jak on się nazywał ten nasz proboszcz? – Coś na Ju... – Jura! Nie przyszedł tu. Tylko pamiętam tych urzędników. Ale biskup? Gdzie tam biskup! Biskup by szedł. Ha, ha! – Tu we wsi się o tym nie rozmawia?

– Nie słyszałam, że ktoś co mówił. Na pewno wiedzą, bo to było głośno na wsi wtedy w tych czasach. Starsi będą wiedzieć. – Pani nie ma żalu? – Wie pan, wtedy to tego sobie nie uświadamiałam. Dopiero teraz, jak słyszę, to myślę sobie: no to ładnie, to pięknie. To, jakby było w dzisiejszych czasach, toby był szum na całą Polskę. A wtedy to księdza o coś takiego oskarżyć? – To do dziś doskwiera? – No wie pan co... Czasami, jak słyszę o tym molestowaniu, to mi to przyjdzie do głowy i przypominam, co robił, ale tak, to raczej nie. Bo  teraz się dużo o  tym mówi. A  tak,  to ja przez lata nie wspominałam tego. Dopiero teraz, jak mówią, to ja mówię: wtedy gówno mu robili. Tak sobie myślę w duchu. – Kardynał mógł zareagować? – Pewnie tak, ale nikt nie przyjechał. Bo  wie pan, dawniej to wszyscy wierzący, wszyscy do kościoła. A ja akurat teraz nie chodzę do kościoła. Wierzę w Boga, ale nie chodzę do kościoła. A dawniej to było tak: że jak na księdza? Nie! Ale mama zaraz mi uwierzyła, jak powiedziałam.   Oświadczenie matki Marty Waszczyńskiej złożone 4 marca 1970 roku:  

Oświadczam, że w dniu 22.II.1970 r. dowiedziałam się od córki mojej siostry [imię i nazwisko], że moja córka Marta, uczennica IV kl. szkoły podstawowej w  Mutnem, opowiadała jej, że  ks. Loranc, który uczy je w  kaplicy religii, przykrywa ją i  dziewczynki płaszczem tak, aby reszta dzieci nie widziała, i  wkłada jej do  ust członka. Na  skutek tej wiadomości przeprowadziłam rozmowę z moją córką Martą, która potwierdziła, że faktycznie tak było, jak opowiadała kuzynce, a bała się powiedzieć mnie i wstydziła się tego. Podała, że  z  nią osobiście, że  ks. Loranc dwa razy tak robił, a  także z  innymi dziewczynkami. Były to dziewczynki: [imiona i  nazwiska, między innymi wyżej wymieniona Danuta Krakowiecka] i jeszcze wiele dziewcząt z różnych

klas. Ks.  Loranc przymuszał wymienione dziewczynki, aby siadały do pierwszej ławki, i uprawiał z nimi te czyny, wkładając im członka do ust albo kładąc rękę dziewczynki na członku, ściskając tę rękę, kiedy dziecko się opierało. Czyny księdza zaczęły się na  jesieni 1969  r. trwające do  chwili obecnej[6].

 

 

Przez pół wieku prawie całe pokolenie kobiet w  tej wiosce milczało o  czymś, co  musiało być przeżyciem traumatycznym. „Mnie nie dotyczyło...”. Zaskakujące, jak często pojawia się ten zwrot. Wiedzę o  tym, co  się działo wczesną wiosną 1970 roku we  wsi Mutne, zawdzięczamy jednej matce. Jako jedyna od  razu uwierzyła swojemu dziecku i  poszła do  innych matek, aby się dowiedzieć, czy ich córki spotykało coś podobnego. Była ważnym świadkiem podczas procesu. Zeznała między innymi: Przekonałam się, że  córka mówiła prawdę, ponieważ w  rozmowie z  sąsiadkami Gołyńską i  Płowacką dowiedziałam się, że  podobnie sprawę przedstawiały ich córki. Zdecydowałyśmy się wspólnie udać się do proboszcza Jury w Jeleśni i złożyć na ks. Loranca zażalenie. Uczyniłyśmy to w  dniu 28 lutego 1970  r. Razem ze  mną były Płowacka, Gołyńska, Olechowska. Razem z  nami były nasze córki oraz córki Krakowieckiej i Kapusty z Mutnego[7].

 

 

Cztery zaniepokojone matki chcą wiedzieć, co  spotkało ich córki. Zanim wyruszą do  proboszcza, który mieszka parę kilometrów dalej, trzy z  czterech pań idą do  domniemanego sprawcy, żeby od  niego usłyszeć, co  się działo. Czekają na  niego w  kaplicy. Z relacji Agnieszki Płowackiej wiemy, jak zareagował: W  czasie rozmowy z  księdzem Lorancem – ten zaprzeczył, aby kiedykolwiek deprawował nasze dzieci, i  powiedział: „Ludzie, o  co  wy mnie posądzacie”. Nic innego nie słyszałam, aby ksiądz Loranc mówił[8].

 

Następnego dnia kobiety idą do  księdza proboszcza w  Jeleśni. Niektóre matki mają wątpliwości, czy ich córki wyznały im całą

prawdę. Jedna z  matek rozmawiała z  pięciorgiem swoich dzieci, z których troje chodziło na religię u księdza Loranca.  

Żadne z dzieci nie potwierdziło tego, co dowiedziałam się od Waszczyńskiej. Dzieciom jednak nie dowierzałam i  dlatego wspólnie z  innymi kobietami, zabierając ze  sobą córkę Katarzynę, z  którą też ks. miał się niewłaściwie obchodzić, udałam się do  proboszcza Jury w  Jeleśni, ażeby całą sprawę ostatecznie wyjaśnić[9].

 

 

Zapada już zmrok, gdy zmartwione mamy pukają do  drzwi plebanii. Jest z  nimi sześć dziewcząt. Przebieg wizyty zrelacjonował sam proboszcz: Kobiety poczęły mi się żalić na  postępowanie ks. Loranca, twierdząc, że  deprawuje ich dzieci w  czasie nauczania religii. Z  wypowiedzi kobiet wynikało, że  ks. Loranc postępował z  dziećmi niemoralnie, w  jakiś sposób do  nich się zbliżając, lecz nie określając mi bliżej, na  czym to polegało. Mówiąc mi o tym, kobiety bardzo się wstydziły i dlatego szczegółów mi nie opowiadały, a  ja, domyślając się, o  co  chodzi, też je o  te szczegóły nie wypytywałem. Wszystkie kobiety mniej więcej w  jeden sposób przedstawiały zachowanie się Loranca wobec dzieci, z tym że najwięcej miała do  powiedzenia Elżbieta Waszczyńska, a  pozostałe twierdzeniom jej przytakiwały. Przy rozmowie tej nie były obecne dzieci, lecz czekały na  korytarzu. Dopiero po  przeprowadzeniu rozmowy z  matkami prosiłem kolejno do  siebie dzieci i  wypytywałem je, oczywiście bardzo ogólnie, na temat postępowania ks. Loranca. Z wypowiedzi dzieci wyciągnąłem jeden wniosek, a  mianowicie, że  skargi ich matek są uzasadnione. Z  dziećmi rozmawiałem jako duszpasterz niejako tak jak na spowiedzi[10].

 

Tak mówił ksiądz 19 marca podczas przesłuchania przez prokuraturę. Pominął jednak ważny szczegół: że  nakazał matkom milczenie [11]. Nie powtórzył również tego, co  pięć dni wcześniej powiedział milicji – że  wezwał swojego wikariusza i  poprosił go o  wyjaśnienia w  obecności matek. „Podczas rozmowy z  matkami zawezwał ks. Loranca, który w  ich obecności powiedział, że »faktycznie za daleko się posunął«, ale obiecał, że postara się to

wszystko zainteresowanym matkom wyjaśnić i  naprawić swój postępek” [12]. Z  milicyjnego sprawozdania nie dowiadujemy się, jak wikary chciałby naprawić wielokrotne gwałty oralne na  dziesięcioi  jedenastoletnich dziewczynkach. Nie dowiadujemy się również, jak na jego obietnicę zareagowały matki. Wieść o  skandalicznym zachowaniu Loranca błyskawicznie rozchodzi się po  okolicy. Dyrektor szkoły w  Jeleśni słyszy o  molestowaniu dziewcząt tego samego dnia co  proboszcz, tylko z innego źródła – od montera, który wykonywał w szkole drobne naprawy:  

W dniu 28 lutego 1970 r. w Szkole Podstawowej w Jeleśni z mojego polecenia przeprowadzane były drobne remonty przewodów elektrycznych, a  raczej przewodów kanalizacyjnych. Roboty te wykonywał monter B.P. [pełne imię i  nazwisko w  dokumencie] zam. [...] Po  zakończeniu pracy P.  przyszedł do  mnie do  kancelarii i  z  pewnym zażenowaniem prosił mnie o  prywatną rozmowę. W  czasie tej rozmowy dowiedziałem się od  niego, że  chodzą słuchy, jakoby ks. wikariusz Loranc, nauczający dzieci religii w  punkcie katechetycznym w  Mutnem, uprawiał z  dziewczynkami nierząd. Mówił mi, że słyszał to od robotników pracujących z nim wspólnie, a zam. w Mutnem. Nie określał bliżej, w jaki sposób Loranc dopuszczał się nierządu[13].

 

Zaniepokojony dyrektor próbuje dowiedzieć się czegoś więcej. Następnego dnia rozmawia z  panią, która śpiewa w  kościelnym chórze. Chórzystka potwierdza, że krąży plotka i że matki były już u wikarego. „Podobno ks. Loranc miał się przyznać do uprawiania nierządu”, notuje milicja na podstawie słów dyrektora [14]. 2 marca dyrektor jedzie do  Mutnego, aby porozmawiać z  kierowniczką tutejszej placówki szkolnej. Okazuje się, że  28 lutego, gdy matki były u  proboszcza, pani kierowniczka rozmawiała z  uczniami. „Dzieci potwierdziły zarzuty wysuwane pod adresem Loranca” [15], dowiaduje się dyrektor. Chce jednak usłyszeć potwierdzenie z ust

pokrzywdzonej. Udaje się do  Franciszki Olechowskiej (cytowanej na  początku tego rozdziału). Franciszka potwierdza, że  ksiądz Loranc próbował włożyć jej członek do  ust. Dyrektor jest zszokowany. Zwołuje zebranie nauczycieli, by  ich poinformować. Następnie dzwoni do  proboszcza, ale okazuje się, że  proboszcz pojechał do  Krakowa. Cała wioska słyszała już o  wydarzeniach i  jest mocno podzielona. Zanim na  miejscu pojawili się milicjanci i funkcjonariusze SB, powstały dwa obozy:  

We  wsi wytworzyły się dwa obozy kobiet, z  których jeden był p-ko ks. Lorancowi, drugi zaś stawał w  jego obronie, podając w  wątpliwość wiarygodność opowiadań dzieci, i  stanęły na  stanowisku, ażeby w  tej sprawie nic nie mówić, a na wypadek, gdyby władze się o tym dowiedziały, mówić, że  nic się nie wie. Także i  pomiędzy starszymi dziewczętami i  młodszymi wywiązał się konflikt, ponieważ starsze stawały w  obronie księdza, napadając na  młodsze, że  opowiadają o  zaistniałym fakcie swoim rodzicom. Same zaś do niczego nie chciały się przyznać, zaprzeczając, ażeby ks. z nimi robił wspomniane rzeczy[16].

 

 

Niektórzy rodzice wierzą dzieciom, inni oskarżają je o oszczerstwo, a  matki, które dają wiarę swoim dzieciom, oskarżają o  zdradę. Zakładają, że  to one doniosły na  duchownego władzom komunistycznym. A  to nieprawda. Władze dowiadują się szybko, ale inną drogą. Major Jan Bądek z  komendy MO w  Żywcu pod datą 5 marca 1970 roku napisał, że  dowiedział się o  tej sprawie dwa dni wcześniej od  Komitetu Powiatowego PZPR[17]. Następnie raportuje, co  usłyszał od  dyrektora szkoły w  Jeleśni i  od  kierowniczki szkółki w  Mutnem. Nauczyciele, a  zwłaszcza dyrektorzy szkół, często należeli do  partii. Wszystko wskazuje na to, że to od nich dowiedziały się MO i SB.

Dzień po  otrzymaniu informacji, 4 marca, major Bądek wysyła do wsi podporucznika Szczęśniaka. Chce się upewnić, co się stało. Podporucznik rozmawia z  matkami, również z  tymi, które poskarżyły się proboszczowi. Elżbieta Waszczyńska, Agata Gołyńska i Anna Jawron potwierdzają całą historię, ale Agnieszka Płowacka nie ma odwagi. Ogranicza się do  jednego zdania: „Odmawiam wszelkich wyjaśnień na  temat mych córek i  księdza Loranca” [18]. Podporucznik wie, dlaczego pani Płowacka nie chce nic powiedzieć:  

Boi się ludzi we  wsi, bo  gdyby się dowiedzieli, że  ona w  tej sprawie coś powiedziała,  to nie miałaby tutaj dalej życia. [...] Podczas rozmowy, argumentując, jaka jest presja ludzi na nią, aby nic w tej sprawie nie mówiła, powiedziała, że  niedługo przed moim przyjściem do  niej była u  niej jej sąsiadka [tu nazwisko], która to zwyzywała jej córkę Irenę, że jest świntuchą, że  takie świństwa z  ks. robiła, na  co  dziecko się popłakało i  dziecko uciekło z domu[19].

 

 

Dwa tygodnie później przesłuchiwana przez prokuratora Płowacka cytuje słowa sąsiadki do  jej dziecka: „Wy brzydaki, coście na księdza nazmyślały?” [20]. Presja otoczenia i  strach przed ostracyzmem nie omijają nawet dyrektora szkoły. Opowiada podporucznikowi SB, co  wie, ale nie chce, by ktokolwiek się dowiedział, że z nim rozmawiał: Kierownik, informując mnie o  zaistniałych wydarzeniach, prosił, ażeby w  toku kroków wyjaśniających w  żadnym przypadku nie ujawniać, skąd pochodzą te informacje, ponieważ on, tu pracując, pomiędzy ludźmi wiejskimi, naraziłby się, jak i  reszta nauczycieli, na  wrogość społeczeństwa, ponieważ w  sprawę uwikłany jest ksiądz, który na  wsi cieszy się wielkim autorytetem[21].

 

Podporucznik wraca do Żywca z wystarczającą ilością dowodów, by  o  sprawie poinformować Komendę Wojewódzką MO w  Krakowie. Major Bądek uprzedza, że  trzeba się śpieszyć:

„Ze  względu na  to, że  proboszcz par. Jeleśnia może całkowicie doprowadzić do  tego, że  wymienione osoby odmówią wszelkich zeznań, proszę o zajęcie w tej sprawie szybkiego stanowiska”[22].   Tymczasem śpieszy się proboszcz. Nakazuje matkom milczenie i już następnego dnia jedzie do  Łodygowic, wsi oddalonej o  dwadzieścia kilometrów, położonej po  drugiej stronie Żywca. Tamtejszy proboszcz Jan Marszałek jest dziekanem, a  więc jego bezpośrednim przełożonym. Ponadto wikariusz Loranc pochodzi z Łodygowic i odprawia tam msze święte, gdy odwiedza rodzinę. Dziekan zna go od  dawna, bo  był tam proboszczem w  1958 roku, gdy Loranc w  rodzinnej parafii odprawił swoją pierwszą mszę – uroczystą prymicję. Proboszcz Jura odwiedzi więc najpierw dziekana Marszałka. Tym bardziej że  cieszy się on szacunkiem kardynała. Później, już jako Jan Paweł II, Wojtyła będzie zachęcał do  wyniesienia księdza Marszałka na  ołtarze, bo  „głębią swego życia wewnętrznego i  dobrocią pociągał ku  sobie ludzi, budził zaufanie i ukazywał Boga” [23]. Proboszcz Jura prosi zaufanego Wojtyły, by  mu towarzyszył podczas wizyty w  krakowskiej kurii. Ale „ks. Marszałek odmówił wyjazdu i poradził, aby proboszcz udał się tam sam”[24]. Podsunął inny pomysł: weź ze sobą księdza Loranca.  

Kiedy przedstawiłem dziekanowi Marszałkowi całą sprawę, wspólnie postanowiliśmy, że  na  drugi dzień, tj. 2 marca 1970  r., udam się razem z  ks. Lorancem do Kard. Wojtyły, by ten zadecydował, co nałoży[25].

 

Zbliżamy się do  kluczowego momentu. Dokumenty, które opowiadają dalszą część historii, świadczą o tym, że Jan Paweł II – na  długo, zanim został papieżem, i  na  długo, zanim został poinformowany o problemie pedofilii w Kościele amerykańskim –

wiedział o  molestowaniu dzieci przez katolickich duchownych w Polsce. Proboszcz Jura dwukrotnie zrelacjonował swoją wizytę u  kardynała Wojtyły. Raz milicji, raz prokuratorowi. Przed prokuratorem zeznał:  

Jeszcze w  niedzielę wieczorem, po  powrocie od  dziekana Marszałka przeprowadziłem rozmowę z ks. Lorancem, który gdy mu przedstawiłem całą sprawę, rozpłakał się i  oświadczył: „rzeczywiście przekroczyłem granicę przyzwoitości”. Widziałem, że  był załamany psychicznie, uderzał się ręką w  czoło, wypowiedział słowa: „jak się to mogło stać”. Do  Krakowa pojechaliśmy oddzielnie, ponieważ ks. Loranc prosił mnie po przeprowadzonej z nim rozmowie, by mógł się udać do swojej matki, zam. w  Łodygowicach, na  co  wyraziłem zgodę. W  dniu 2 marca w  Krakowie ja zostałem pierwszy przyjęty przez ks. Kard. Wojtyłę i  zreferowałem mu dokładnie całą sprawę ks. Loranca. Po  wysłuchaniu Kard. poprosił Loranca i w mojej obecności przeprowadził z nim rozmowę. Kiedy Kard. zorientował się, że  moja relacja polega na  prawdzie, bo  potwierdził ją sam Loranc, stwierdził, że  w  takim układzie ks. Loranc nie może pełnić swych obowiązków w parafii Jeleśnia i na jego miejsce musi przyjść inny ks. Polecił ks. Lorancowi udać się do  swojej matki w  Łodygowicach i  tu czekać na decyzję Kurii. Od tego czasu nie widziałem już więcej ks. Loranca. Około 10 marca 1970  r. przyjechali na  plebanię samochodem ciężarowym dwaj bracia ks. Loranca i  zabrali jego rzeczy. W  tym samym mniej więcej czasie dostałem z  Kurii list, z  treści którego wynikało, że  ks. Loranc jest suspendowany, tzn. nie może wykonywać żadnych funkcji kapłańskich. Ponadto z  treści listu wynikało, że  Loranc w  celu przywrócenia mu równowagi duchowej będzie musiał jakiś czas przebywać w  klasztorze i odbyć rekolekcje, a ponadto poddać się leczeniu[26].

 

 

Te same wydarzenia proboszcz zrelacjonował majorowi Janowi Bądkowi, gdy ten 13 marca w  asyście podwładnego złożył mu wizytę, aby z  pierwszej ręki usłyszeć tę historię. Milicjant sporządził notatkę: W  dniu 2.3. br. ks. Jura udał się do  Kurii, polecając ks. Lorancowi, aby ten stawił się u  Kard. o  godz. 11.30, a  sam pojechał wcześniej. W  Kurii ks. Jura zdał Kard. Wojtyle relację ze wszystkiego, co sam ustalił na temat ks. Loranca. Kard. był wstrząśnięty, nie dając wiary, aby ks. Loranc mógł posunąć się tak

daleko. O godz. 11.30 stawił się u Kard. ks. Loranc, gdzie po rozmowie Kard. nakazał mu, aby udał się do swojej rodziny w Łodygowicach i tam oczekiwał na  rozstrzygnięcie sprawy. Ks.  Jurze Kard. oświadczył, ażeby natychmiast usunąć ks. Loranca z  Jeleśni. W  dniu 10.3. br. do  Jeleśni na  wikarówkę przyjechali bracia ks. Loranca, zam. w  Łodygowicach, którzy przyjechali ciężarowym samochodem, zabierając wszystkie rzeczy ks. W tym samym dniu ks. Jura otrzymał z  Kurii list polecony adresowany do  ks. Loranca oraz list do  siebie, oznajmiający, że  ks. Loranc jest suspendowany, na  razie pozbawiony praw odprawiania mszy, spowiedzi i  wszelkich posług kościelnych do czasu rozstrzygnięcia sprawy. Listu tego ks. Jura nie przekazał nikomu, oczekując na okazję zobaczenia się z ks. Lorancem. W  dniu 10.3. br. dzwonił z  Kęt do  ks. Jury b. wikariusz z  Jeleśni, ks. Juszczak, który poinformował ks. Jurę, że w dniu 9.3. br. jechał z ks. Lorancem do Krakowa, gdzie ten w dniu 11.3. br miał stawić się do bpa Jana Pietraszki. W  związku z  tym ks. Jura zaniechał przekazania wspomnianego listu ks. Lorancowi, ponieważ Loranc, będąc u  bpa Jana, wszystkiego się dowiedział, co było w liście. Ks.  Jura, zapytany, gdzie w  tej chwili może być ks. Loranc, oświadczył, że  najprawdopodobniej będzie on już w  klasztorze Cystersów w  Mogile k/Krakowa, gdzie będzie przebywał do  czasu przybycia Kard. Wojtyły z Rzymu, gdzie wyjechał on tam w dniu 7.3. br.[27].

 

Fakty są niezbite: 2 marca 1970 roku o  godzinie 11.30 przy ulicy Franciszkańskiej 3 w Krakowie Karol Wojtyła stał twarzą w twarz z księdzem, który przyznał się do molestowania dziewczynek. Loranc rzeczywiście znika na  jakiś czas w  klasztorze. Marzenna Jawron, cytowana na  początku tego rozdziału, pomyliła się tylko o  tyle, że  nie byli to kameduli na  Bielanach, lecz cystersi w Mogile.

  Już 18 marca Loranc został aresztowany. Podczas przesłuchania przyznał się do winy:  

Funkcję kapłana pełnię już 11 lat i  po  raz pierwszy czynów lubieżnych dopuściłem się dopiero w  czasie, kiedy pełniłem funkcję katechety w  Mutnym k. Jeleśni pow. Żywiec. Nie umiem wyjaśnić nawet sam sobie, jak mogło dojść do  tego, co  zrobiłem, ale dzisiaj żałuję tego, co  zrobiłem.

Wyjaśniam, że o ile dobrze sobie przypominam, to w sumie około sześć razy – najwyżej – mogły mieć miejsce wypadki, i  to wyłącznie w  punkcie katechetycznym w  Mutnym, że  dopuściłem się czynów lubieżnych z dziewczynkami z klas V i III, nie przypominam sobie, czy miało to miejsce także w klasie IV. Do klas na lekcje religii przychodziłem w lecie w płaszczu ortalionowym, a  w  zimie w  futrze albo w  płaszczu zimowym. Czynów lubieżnych z dziewczynkami dopuszczałem się w ten sposób, że aby ukryć to przed resztą dzieci, ręce dziewczynek przykrywałem płaszczem i w ten sposób wydawało mi się, a nawet byłem przekonany, że żadne z pozostałych dzieci obecnych na lekcji religii nie widzi tego, co robię. Wyjaśniam, że zdawałem sobie sprawę z tego, że czyn mój jest karalny, nie wiedziałem tylko, jakie jest zagrożenie karą takiego czynu. [...] Czynów lubieżnych dopuszczałem się zawsze z  tymi samymi dziewczynkami, a  to: Marta Waszczyńska, Irena Płowacka, Katarzyna Gołyńska, Marzenna Jawron. Te nazwiska, które wymieniłem, pamiętam. Z Ireną Płowacką czynów lubieżnych – nie jestem tego pewny – ale mogłem się dopuścić około 5-6 razy. Z Martą Waszczyńską i pozostałymi częstotliwość ta sięga granic 2-6 razy za  cały czas mojej pracy w  punkcie katechetycznym w Mutnym. Wyjaśniam, że może 3 razy miał miejsce wypadek, że wcisnąłem mojego członka dziewczynce do  ust, wtedy zakryłem taką dziewczynkę płaszczem z  boku, aby pozostałe dzieci nie widziały, co  ja robię. Nie przypominam sobie nazwisk dziewczynek, z  którymi to robiłem. Nie przypominam sobie, czy czynów lubieżnych dopuszczałem się w  1968  r., wiem natomiast, że fakty te miały miejsce w 1969 r.[28].

 

12 czerwca 1970 roku prokuratura miała gotowy akt oskarżenia. Z  dziewięciu dziewcząt, o  których śledczy wiedzieli, że  były molestowane, w  akcie oskarżenia wymieniono cztery. Inne poszkodowane ani ich rodzice nie zgodzili się zeznawać w  sądzie. 10 września Sąd Wojewódzki w  Krakowie skazał wikariusza Loranca na dwa lata więzienia, z zaliczeniem na poczet kary czasu spędzonego w areszcie. Obrona nie wniosła o rewizję [29].

  Nasuwają się dwa istotne pytania. Pierwsze: jak przyszły papież zareagował na wyznanie wikarego Loranca? I drugie: czy wiedział wcześniej, że ten człowiek nie nadaje się do kapłaństwa?

Bezpośrednią reakcję Wojtyły znamy dzięki proboszczowi Jurze. Według niego kardynał był wstrząśnięty i  stwierdził, że  Loranc „nie może pełnić swych obowiązków w parafii Jeleśnia”. Mamy jeszcze jedno potwierdzenie, że  kardynał Wojtyła, dowiedziawszy się o  gwałtach popełnionych przez księdza Loranca, nie miał wątpliwości co do jego winy. Jest to „meldunek specjalny” MO w Krakowie z 13 marca 1970 roku, przeznaczony dla samego ministra spraw wewnętrznych, towarzysza Kazimierza Świtały. Tam czytamy:  

[...] kard. Wojtyła w dniu 3 marca br. zadecydował: –  zawieszenie omawianego wikariusza – katechetę w  jego funkcjach, pozbawiając go prawa odprawiania mszy aż do odwołania, –  skierowanie go do  klasztoru OO Cystersów w  Mogile k/Krakowa na pobyt, którego celem jest odprawianie rekolekcji i przyjście do równowagi duchowej. Znamienną jest wypowiedź kard. Wojtyły, który ustosunkowując się do całej sprawy, stwierdził: [...] sprawa nabrała bardzo przykrego obrotu, ponieważ już się tym zainteresowały władze śledcze. Nie wiadomo, jak się to kończy. Najprzykrzejsza jest rzecz sama w sobie – zgorszenie dzieci [...][30].

 

Widać SB dysponowała dodatkowym informatorem, który nie został wymieniony w  teczce kontrolnej dotyczącej śledztwa. Musiał to być ktoś działający blisko Wojtyły, skoro wiedział, że 3 marca, czyli dzień po wizycie proboszcza Jury z księdzem Lorancem w  kurii, kardynał postanowił suspendować wikarego. Ten nieznany informator daje nam dodatkową informację o  reakcji Wojtyły. Przyszłemu papieżowi było „przykro”, i  to z  dwóch powodów. Przede wszystkim z  powodu „zgorszenia dzieci”. Dobór słów jest tu wymowny. Kościół w  Polsce po  dziś dzień mówi o „zgorszeniu” w kontekście przestępstw wobec nieletnich. Co  właściwie znaczy to słowo? Słownik języka polskiego PWN podaje dwie definicje: „demoralizacja/zepsucie” oraz

„oburzenie/zgroza”. Według Przewodnika Katolickiego zgorszenie to spowodowanie czyjegoś „potknięcia się i  jego upadek”, również symbol przewrotnego kuszenia[31]. Więc mówiąc o  „zgorszeniu dzieci”, przyszły Jan Paweł II wyraża nie tyle współczucie dla zgwałconych dziewczynek, ile zmartwienie, że  ksiądz katecheta mógł je sprowadzić na złą, grzeszną drogę. Drugim, ale wymienionym na  pierwszym miejscu, powodem „przykrości” kardynała Wojtyły jest to, że  „już się tym zainteresowały władze śledcze”. Sądząc po  czynach, drugi powód „przykrości” był dla Wojtyły ważniejszy. Nie pofatygował się, by  przeprosić ofiary, za  to natychmiast podjął kroki, by  zminimalizować straty Kościoła. Kazał Lorancowi zniknąć z  parafii. Na  decyzję kurii, czyli swoją własną, polecił mu czekać u rodziny w Łodygowicach. Początkowo Loranc kontynuował tam pracę kapłańską. To wiemy od  miejscowego „źródła »B«”: „W  dniu 8.3.br. w  kościele w  Łodygowicach odprawiał mszę ks. J.  Loranc, podczas której wygłosił kazanie. Sposób odprawiania mszy i wygłoszenia kazania przez niego ludzie będący w  kościele odczuli jako lekceważące, o  czym głośno dyskutowali po  wyjściu z  kościoła”[32]. Nic dziwnego, że  Loranc był „lekceważący”. Tydzień po  wizycie u  kardynała na  pewno martwił się o  swój los. Dopiero 10 marca otrzymał list z  informacją, że  jest zawieszony w  pełnieniu obowiązków i  powinien udać się do  klasztoru na  „odpoczynek duchowy”. Żadne źródło nie wspomina o  gestach troski o  nieletnie ofiary i ich rodziny.   Sprawa Loranca pokazuje, jakie znaczenie w  rozgrywce między państwem a Kościołem miał gwałt popełniony przez duchownego.

Dla obu stron. Kościół boi się, że  władze komunistyczne wykorzystają proces Loranca, by  oczernić kler. Dla władz sprawa wikariusza też jest ważna i  delikatna. Sam minister dostaje o  niej obszerny raport. SB monitoruje reakcje wewnątrz Kościoła i  poza nim. W  trakcie śledztwa wypytuje swoich informatorów, co wiedzą o wikarym z Jeleśni. 16 marca 1970 roku pytano księdza Szczotkowskiego, alias TW „Jurek”. Odpowiedział tak: „Ks.  Loranc Józef – znany mi jest tylko z nazwiska. Bliżej o nim nic nie jestem w  stanie powiedzieć” [33]. Widać sprawa nie jest jeszcze głośna. Ksiądz Szczotkowski pracuje w  kurii i  dość obszernie donosi na  innych księży, jeśli tylko coś o  nich wie. 11 maja SB pyta księdza Szlachtę. Po  prawie dwóch miesiącach sprawa zdążyła nabrać rozgłosu. Ksiądz Szlachta ma te same obawy co  kardynał Wojtyła:  

Wśród wielu kapłanów diecezji rozeszła się wiadomość o  aresztowaniu ks. Loranca Józefa, katechety z  par. Jeleśnia pow. Żywiec. Panuje ogólne oburzenie na  jego obrzydliwe postępowanie wobec nieletnich dziewcząt. Mówi się także, że  władze zrobiły wokół tego wielką wrzawę, angażując dziennikarzy do  nagrywania przesłuchań. W  sumie jednak popierają oni stanowisko władz[34].

 

Do  kwestii wykorzystywania przestępstw seksualnych duchownych w  celu dyskredytowania Kościoła powrócimy w dalszych rozdziałach. Warto zwrócić uwagę na  jeszcze jedną informację pozyskaną przez SB od  księdza Szlachty: „Chodzą takie pogłoski, iż  wśród cystersów, chyba z Mogiły, jest zakonnik, który podobne praktyki uprawia jeszcze na  większą skalę niż ks. Loranc”[35]. Właśnie do  tego klasztoru Wojtyła wysyła molestującego wikariusza „w celu odzyskania równowagi duchowej”.

Loranc nie przebywa tam długo. Już 18 marca zamienia celę klasztorną na  celę aresztu śledczego, w  końcu trafia do  więzienia. Kiedy wychodzi na  wolność po  około roku, opiekuje się nim nie tylko rodzina. Wojtyła wysyła go do  domu zakonnego w Zakopanem[36]. Były wikary przyjmował tam krewnych. Często też można go było spotkać w rodzinnych Łodygowicach.   Pół wieku później chmury i mżawka malują Łodygowice na szaro. To właśnie tu w  drewnianym kościółku Józef Loranc przyjął pierwszą komunię. To tutaj odprawił swoją mszę prymicyjną. Choć pracował w  innych parafiach, regularnie sprawował tu nabożeństwa jako „ksiądz rodak”, kiedy odwiedzał matkę. „Pamiętam go”, wspomina pan Loranc. Jak wiele osób w  Łodygowicach jest jego dalekim krewnym, ale prosi o niepodawanie imienia.   – On był rodakiem stąd. Ja go znam jako takiego bardzo wesołego, fajnego księdza, który bardzo ładnie śpiewał. To były lata sześćdziesiąty ósmy-dziewiąty. Na wakacje przyjeżdżał. Pamiętam, że dojeżdżał rowerkiem. Jak byłem ministrantem, to on przyjeżdżał na rowerze zawsze do kościoła. Nie tylko w niedzielę.   Wesoły młody ksiądz na  rowerze, chętnie odprawiający msze w rodzinnej wiosce – to zupełnie nie pasuje do wizerunku księdza Loranca ze zdjęcia zrobionego tuż po aresztowaniu. Tu wygląda jak zbieg z  gangsterskiego filmu: kanciaste brwi połączone głęboką zmarszczką, szerokie czoło i  bujna czupryna, wystrzyżone skronie podkreślają odstające uszy. Naturze/Panu Bogu musiał skończyć się zapas urody, gdy przyszła jego kolej pojawienia się na  tym

świecie. Ale jak się okazuje, miał inne zalety i  znał szczęśliwsze chwile niż te, w które jakiś wgląd dają akta SB.   Starszy pan Loranc chętnie opowiada: – To wtedy jeszcze inaczej było. Nie wiem, czy pan zobaczył kościół w  Łodygowicach. Tam jest bardzo dużo tych bocznych ołtarzy. Teraz się odprawia przy jednym, głównym ołtarzu, ale wtedy przy jednym, drugim, trzecim. Tak odprawiali ci księża rodacy, jak przyjeżdżali. To było przed Soborem jeszcze. Jak ci rodacy przyjeżdżali,  to myśmy tak służyli, raz temu, raz temu, raz temu. Msza była jeszcze po łacinie. Łacina piękna była. Czy słyszał, co się potem stało z tym księdzem? – Nie słyszałem za bardzo. Słyszałem, że coś się działo, mówi pan Loranc ostrożnie. Widywał go we  wsi. – On chyba nie miał nóg. Tak, później on był w  szpitalu. Rodzina go zabrała. To było w  dziewięćdziesiątych latach, wcześniej nawet. Był po  amputacji. Prawdopodobnie choroba. Nie był stary, kiedy umierał.   Co wie rodzina? Co robić, gdy wiesz o przestępstwach syna, brata, wujka? W  zindywidualizowanym, zachodnim społeczeństwie możesz się zdystansować. Twój brat to twój brat, twój wujek to twój wujek, nie ty. Nie ponosisz winy za  to, co  zrobił. Ale kilkadziesiąt lat temu na polskiej wsi było inaczej. I po części nadal jest. „Nic nie wiemy” – to pierwsza reakcja, gdy pytam o  księdza Loranca. „O zmarłych się źle nie mówi”. Nawet dawno pochowany na  cmentarzu za  drewnianym kościółkiem przynosi rodzinie wstyd. „To było tabu. Jako ksiądz to był wstyd”. Dopiero po  dłuższej rozmowie wychodzi żal: „My też jesteśmy jego ofiarami”.

Ale rodzina jest rodziną, na  dobre i  na  złe. Bracia Lorancowie pojechali ciężarówką na plebanię w Jeleśni, aby zabrać rzeczy brata księdza, a  kiedy brat ksiądz siedział za  kratami, przy kuchennym stole składali paczki z  jedzeniem i  ubraniami. Odwiedzali go w  więzieniu przy Montelupich, udając przed wsią, że  jadą do  Krakowa w  innych sprawach. W  domu milczano. Czasami dorośli coś szeptali w kuchni, kiedy wydawało im się, że dzieci nie słyszą. Strzępy tych rozmów docierały do  młodszego pokolenia. Czasami padały pytania i było coś w rodzaju odpowiedzi. Krótkiej, bez szczegółów. Podobno dobierał się do  dziewczyny w  pociągu. „To było gdzieś w  późnych latach 50., wczesnych 60. Był jeszcze bardzo młodym księdzem”. Historia o  dziewczynie w  pociągu – zmyślona czy nie – służyła do  zatuszowania poważniejszych przestępstw? O  oralnych gwałtach na  małych dziewczynkach popełnianych zaledwie dwadzieścia kilometrów od  Łodygowic słyszą pierwszy raz. Czy chcą wiedzieć więcej? Tak i nie. Przeszłość lepiej zostawić w spokoju. Ale dziesięciolecia milczenia podsyciły ciekawość. Chcą wiedzieć, co  się stało, byle tylko nie mówić o  tym poza domem. „Zaprzeczymy wszystkiemu, co napiszesz”.   Opowieść o  księdzu Lorancu pewnie by  się na  tym zakończyła, gdyby nie teczka znaleziona niedawno w  archiwum SB. Zawiera zaledwie kilka dokumentów. Poprzednia numeracja wskazuje, że  prawdopodobnie pochodzą z  dawnej Teczki Ewidencji Operacyjnej Księdza. Chociaż były masowo niszczone w 1990 roku, te dokumenty jakoś ocalały. Zostały w  2010 roku umieszczone w  nowej teczce z  adnotacją „materiały wrażliwe”. Dzięki niej wiemy, jak potoczyła się historia księdza Loranca i  jaką karę wymierzył mu – albo raczej nie wymierzył – kardynał Wojtyła.

Najważniejszym dokumentem jest tu list kardynała Wojtyły do księdza Loranca, skazanego przestępcy:  

Kraków, 27 września dnia 1971 r.

   

 

Drogi Księże, W  sprawie karnej przeciwko Księdzu Trybunał Metropolitalny w  Krakowie skorzystał z  przysługującego mu na  podstawie kan.2223 par.3 n.2 sędziowskiego prawa łaski i powstrzymał się od wymiaru kary. Zaniechanie wymiaru kary przez trybunał kościelny ani nie przekreśla przestępstwa, ani nie zmazuje winy. Każde przestępstwo powinno być ukarane. Jeżeli więc w  wypadku Księdza do  wymiaru kary nie doszło,  to ze  względu na  specjalne okoliczności, przewidziane przez Ustawodawcę kościelnego w  kan.2223 par.3 n.2. Okolicznością specjalną, która skłoniła sędziów Trybunału Metropolitalnego w  Krakowie do  zaniechania kary, był wyrok trybunału państwowego, a  więc ukarania Księdza przez władzę świecką. Biorąc nadto pod uwagę całe zachowanie się Księdza, świadczące o  chęci naprawienia zła, oraz szczerą poprawę, uważam za  celowe, by  Ksiądz stopniowo wracał do pracy kapłańskiej. Dlatego z  dniem 27 września b.r. uchylam suspenzę ciążącą na  Księdzu, zabraniającą odprawiania Mszy św. i spełniania funkcji kapłańskich. Równocześnie zgadzam się na  pobyt Księdza przy parafii Najśw. Rodziny w  Zakopanem i  spełnianie funkcji kapłańskich wyznaczonych przez Księdza Proboszcza, jednakże bez misji kanonicznej do katechizacji dzieci i młodzieży. Jurysdykcję do spowiadania otrzyma Ksiądz w terminie późniejszym.

[Odręczny podpis] Karol[37]

  Przyszły papież dwukrotnie używa słowa „przestępstwo”. Zatem już w  1971 roku Karol Wojtyła wiedział, że  wykorzystywanie seksualne dzieci jest przestępstwem, że  nie należy do  tej samej kategorii co  relacja intymna z  kobietą czy związek gejowski. Tymczasem przez ćwierć wieku jego pontyfikatu Kościół będzie traktował tego rodzaju przestępstwa jak zwykłe grzechy.

Wojtyła pozwala przestępcy pozostać duszpasterzem. Półtora roku po  przyznaniu się Loranca do  molestowania dziewczynek i  rok po  skazującym wyroku sądowym przywraca mu prawo do  pełnienia funkcji kapłana. Nie wolno mu tylko uczyć religii. Wojtyła powołuje się na  artykuł 2223, ustęp 3, punkt 2 prawa kanonicznego. Stanowi on, że  sędzia kościelny może odstąpić od  wymierzenia kary, „jeśli winowajca został doskonale poprawiony i  naprawił zgorszenie, albo jeśli władza cywilna wymierzyła mu już wystarczającą karę lub może ją wymierzyć”[38]. W  tym przypadku chodzi o  tę drugą możliwość, bo o „naprawieniu zgorszenia” nie ma mowy.   Oddajmy jeszcze raz głos Marcie Waszczyńskiej, jedynej ofierze księdza Loranca, która dziś jest w  stanie mówić o  jego przestępstwach. Marta opowiada, w  jakim była szoku, gdy jej kuzyn spotkał księdza Loranca odprawiającego mszę w  kościele „po drodze do Bielska-Białej”: – Ja myślałam, że go wyrzucili. A potem, po dziesięciu latach, się okazało, że  jest proboszczem. Kuzyn mówił: „Nie uwierzysz, spotkałem księdza Loranca, jest proboszczem”. Zamiast go gdzieś tam do  jakiegoś klasztoru dać,  to zrobili go proboszczem w nagrodę. Z  opisu Marty wynika, że  jej krewny spotkał księdza Loranca prawdopodobnie w  Łodygowicach. Nie wiadomo, czy Loranc się przechwalał, że  jest proboszczem, czy kuzyn coś źle zrozumiał. Jednak fakt, że  Loranc nadal funkcjonował jako ksiądz, był i  jest bardzo bolesny. Tym bardziej że ani ze strony Wojtyły, ani reszty krakowskiej kurii nie było żadnego gestu wobec Marty czy innych ofiar. Przyszły Jan Paweł II nie zainteresował się traumatycznymi

doznaniami dzieci. Otoczył opieką gwałciciela i  przywrócił go do roli kapłana. Potwierdza to ocalały dokument „W” – kopia przechwyconego listu zakopiańskiego proboszcza do  „najprzewielebniejszej Kurii Metropolitalnej”, datowanego na wrzesień 1973 roku. Prosi w nim o  pozwolenie na  zatrudnienie Józefa Loranca do  wszystkich obowiązków kapłańskich z  wyjątkiem katechezy. Proboszczowi brakowało ludzi do duszpasterstwa, a Loranc – od dwóch lat siedzi pod Tatrami, właściwie nic nie robiąc – zajmował się przepisywaniem tekstów liturgicznych dla kurii[39]. Prośba proboszcza jest formalnością, biorąc pod uwagę wcześniejszy list kardynała. W  listopadzie 1973 roku skazany pedofil został rezydentem w parafii[40]. Nasuwa się pytanie, czy dopuścił się recydywy. Dokument z  teczki EOK na  to wskazuje. Jest to list z  16 lipca 1974 roku do  kardynała Wojtyły, w  którym anonimowy parafianin skarży się, że  wikariusz Loranc zachowuje się nieprzyzwoicie wobec dziewcząt w  Zakopanem: „Krążą coraz głośniejsze wypowiedzi na  temat postawy księdza Loranca, który niedwuznacznie zachowuje się w  obecności dziewczynek wychodzących z  religii bądź przebywających na wikarówce”[41]. Znaczyłoby to, że skazany pedofil popełnia recydywę. Ten dokument trzeba jednak traktować z wielką ostrożnością. Anonimowy list został bowiem napisany przez samą SB. W  aktach bezpieki anonimowe listy adresowane do  księży lub biskupów często mają pieczątkę wydziału „W”: „pochodzenie tych informacji nie może być w  żadnym wypadku ujawniane osobom trzecim”. List z  takim stemplem jest prawdziwy, został nielegalnie skopiowany przez SB. Jeśli zaś anonimowy list nie przeszedł przez

wydział „W”, możemy mieć do  czynienia z  fałszywką stworzoną przez SB. W tym przypadku nie ma wątpliwości, że to fałszywka. List jest opatrzony adnotacją: „Wymieniony dokument pisał i  opracował kpr. T.  Czerwiński w  dniu 16.07.74  r. Został napisany na  papierze listowym w  2 egz. 1 egz. przesłano przez Wydział IV do  kurii. Drugi pozostawiono w  teo figuranta”[42]. Innymi słowy, jeden egzemplarz schowano do teczki Loranca. Czy mamy do  czynienia z  kłamstwem? Niekoniecznie. Fałszywka nie musi oznaczać, że  zawarte w  niej informacje są fałszywe. Skomplikowane? Witamy w świecie służb. Podobnie jak twórcy współczesnych fake newsów SB stosowała metodę à la sandwich – przeplatała kłamstwa elementami prawdy, aby uwiarygodnić te pierwsze. Ale równie dobrze fałszywy list mógł zawierać wyłącznie prawdziwe informacje. Tak się działo, gdy bezpieka chciała komuś zwrócić uwagę na  jakieś fakty, by  kogoś zdyskredytować. Przykład takiej fałszywki o  prawdziwej treści znajdziemy w  teczce księdza Franciszka Stopki, znanego nam z  rozdziału piątego informatora SB[43]. W  1961 roku wpada w  tarapaty: nie może już zarządzać parafią w  Jaworniku, bo  nie dość, że  niewłaściwie rozliczył się z  kurią po  sprzedaży kawałka kościelnej ziemi, co  „arcybiskup polecił traktować dość pobłażliwie”[44], i  że  nie stroni od  kobiet,  to jeszcze ma ten problem, że  jest „nałogowym alkoholikiem, i  to w  stadium wymagającym już leczenia”[45]. Wojtyła wysyła go do  psychiatry w Kobierzynie.  

[Psychiatra] coś odpisał biskupowi i  ponadto miał się potem widzieć w  tej sprawie z  bpem Wojtyłą. W  efekcie ks. Stopka w  towarzystwie ks. Sadusia wyjechał dzisiaj do Krynicy, gdzie przebywał będzie na kuracji przynajmniej

miesiąc. Po powrocie ks. Stopka zostanie albo rezydentem, albo wikariuszem jakiejś parafii[46].

 

 

Taka degradacja nie jest po  myśli SB, bo  w  podrzędnej funkcji ksiądz Stopka będzie mniej wartościowy jako donosiciel. Podjęto działania, aby zapobiec temu przeniesieniu. Z  informacji operacyjnych wiedziano, że  ksiądz Stopka ma obrońców wśród parafian. Wojtyła przyjął sześcioosobową delegację „w obronie ks. Stopki”[47]. Bazując na  tym, SB rozważa napisanie anonimowego listu do prymasa Wyszyńskiego z prośbą o interwencję u Wojtyły. W  grudniu 1961 roku MO/SB w  Krakowie pisze do  MO/SB w Myślenicach: Naszym zdaniem wydaje się być słusznym wykorzystanie tego materiału, np. w  formie wysłania z  terenu Jawornika anonimu podpisanego „wierni parafianie z Jawornika”, domagającego się powrotu ks. Stopki na opuszczoną parafię i  zarzucającego kurii krakowskiej szykany wobec tego księdza. Anonim może być wysłany na  ręce kard. Wyszyńskiego. Inną formą wykorzystania może być np. zainspirowanie, by parafianie sami napisali taki anonim[48].

 

Sądząc po  ręcznym dopisku na  tym dokumencie, wybrano pierwszą opcję – SB sama napisała anonim. Była to fałszywka, ale zawierała prawdziwe informacje. Inny spreparowany list z  prawdziwymi informacjami dotyczy biskupa Jana Pietraszki. W  kwietniu 1963 roku proboszcz informator Szlachta otrzymał – według jego własnych słów – „list /paszkwil/ od nieznanego nadawcy i autora, w którym jest mowa o nowo mianowanym biskupie ks. J. Pietraszce”[49]. Ksiądz Szlachta przypuszcza, że to robota „bezpieki”[50]. Pewnie miał rację, bo kto, jeżeli nie SB, miał interes w  podkopaniu autorytetu nowego biskupa pomocniczego Wojtyły? W liście jest mowa o poważnych problemach i  chorobach w  rodzinie nowego sufragana. List jest

fałszywy, ale zawarte w  nim informacje prawdziwe. Wynika to z  materiału, który powstał miesiąc później. W  maju SB dostaje od  jednego z  księży informatorów, który poznał ks. Pietraszkę jeszcze przed wojną, charakterystykę nowego biskupa z  opisem problemów w  rodzinie księdza Pietraszki. Esbek stwierdza z satysfakcją: „Z treści wynika, że nasze dotychczasowe informacje odnośnie biskupa Pietraszki potwierdzają się”[51].   Wracając do  księdza Loranca: spreparowany przez SB list oskarżający go o  napastowanie dziewcząt w  Zakopanem mógł zawierać prawdę. SB starała się nie szyć swoich kłamstw zbyt grubymi nićmi. Przecież arcybiskupowi łatwo było sprawdzić u proboszcza w Zakopanem, czy coś jest na rzeczy. Dziś nie mamy pewności, czy ksiądz Loranc po  wyjściu z  więzienia znów molestował dziewczęta. Wiemy, że 14 czerwca 1975 roku, jedenaście miesięcy po  napisaniu anonimu przez funkcjonariusza Czerwińskiego, Wojtyła przeniósł Loranca. Zakopane było jego ostatnią parafią. Arcybiskup zrobił to, co  jego następcy w  Polsce robią do  dziś – dał skazanemu pedofilowi stanowisko poza duszpasterstwem parafialnym. Loranc został kapelanem w szpitalu w Chrzanowie. Tutaj zapadł na  chorobę, która powoli niszczyła jego nogi. W  Chrzanowie pozostał do  1983 roku, kiedy choroba uniemożliwiła mu pracę. Wojtyła, już jako papież, na pewno myślał o nim, gdy błogosławił personel szpitala: „W  dniu 17 listopada 1983 roku Ojciec św. Jan Paweł II udzielił Apostolskiego Błogosławieństwa chorym i  personelowi szpitala. W  kaplicy umieszczono na  ścianie pamiątkowy dokument udzielonego błogosławieństwa”[52]. Józef Loranc powrócił do  rodzinnych Łodygowic, gdzie zmarł w  1992 roku. Leży w  grobie rodzinnym. Gdy na  Wszystkich

Świętych parafianki ozdabiają nagrobki księży, jego jest pomijany.   Spróbujmy jeszcze znaleźć odpowiedź na  drugie istotne pytanie: Czy kardynał Wojtyła dostał wcześniej sygnały, że  Loranc nie nadaje się do  kapłaństwa? Odpowiedź powinno dać oficjalne dochodzenie milicji/SB rozpoczęte 26 marca 1970 roku. Wobec zarzutów stawianych wikaremu zadaniem służb było ustalenie, czy w  przeszłości popełnił podobne przestępstwa. Centrala w  Krakowie pyta o  to komendę milicji w  miejscowościach, w których ksiądz Loranc pracował [53]. Pierwsze odpowiedzi przychodzą szybko, ale nie są zadowalające. „Ze  względu na  krótki okres pobytu brak nam podstaw do  wydania konkretnej opinii o  nim”, pisze komendant MO w Myślenicach już 31 marca[54]. „W parafii Rybna i Wieliczka był stosunkowo krótki okres czasu, w związku z tym nie jesteśmy w stanie zebrać interesujących Was danych”, umywa ręce inny[55]. Jedynie komendant w  Bielsku-Białej poświęcił trochę czasu na  kwerendę w  pierwszej parafii Loranca. 15 kwietnia pisze: „Nie stwierdzono, aby w  latach 1958-1961, pełniąc funkcję wikarego na  terenie Bestwiny, deprawował nieletnie dziewczynki. Jak stwierdzono, w tym okresie zachowywał się nienagannie, ogólnie przez miejscową ludność jest chwalony z tych okresów”[56]. Centrala nie jest zadowolona z  rezultatu. 1 kwietnia wysyła kolejny wniosek o  udzielenie informacji, tym razem do  innej komendy milicji w Krakowie. Loranc był trzykrotnie wikariuszem w  aglomeracji krakowskiej: w  Rybnej, w  Wieliczce i w Kobierzynie. Miejscowy komendant poważnie traktuje prośbę. Wysłał kogoś, aby zrobił rekonesans na  miejscu. O  działalności Loranca w parafii Rybna pisze:  

Wykazywał aktywność w  pracy z  młodzieżą szkolną, przez młodzież był lubiany. Dzieci szkolne nawet w  godzinach wieczornych przychodziły do punktu katechetycznego, gdyż ks. J. Loranc wyświetlał przezrocza. Wobec starszych ludzi był grzeczny i taktowny, panny wykazywały zainteresowanie jego osobą, nawiązywały z  nim rozmowy, określając go żartem „szkoda, że  jest księdzem, byłby z  niego lepszy pożytek”. Nie wiązał się jednak z  kobietami, nie utrzymywał kontaktów towarzyskich z  parafianami. Mieszkańcy w  stosunku do  wym. nie mieli żadnych zastrzeżeń. Nie stwierdzono by ze strony parafian wychodziła inicjatywa przeniesienia go[57].

   

O drugiej krakowskiej parafii Loranca, Wieliczce: Uczył religii dzieci szkoły podstawowej nr 3 w Wieliczce. W tym terenie jest również mało znany, wykazywał mniej inicjatywy w  pracy z  młodzieżą, niemniej niekiedy grał w  siatkówkę z  chłopcami. Przeprowadzono kilka rozmów z kadrą nauczycielską, jednak nie uzyskano informacji obciążających wym. Został przeniesiony przez kurię – jak wielu innych księży – po upływie 3 lat pracy na  parafii. Skarg rodziców, których dzieci uczył katechezy, nie stwierdziliśmy[58].

 

Na  pierwszy rzut oka nic więc nie wskazuje na  to, by  z  tym wikarym coś było wcześniej nie tak. Głębsza analiza mówi jednak coś innego. Wikariusze są przenoszeni mniej więcej co  trzy lata. Czasami dwa, rzadko cztery. Jeśli biskup kogoś oddala wcześniej, to znaczy, że  jest problem. W  przypadku księdza Loranca z  początku wszystko przebiegało normalnie. Po  święceniach spędził trzy lata we  wsi Bestwina, a  następnie trzy lata w  Rybnej, gdzie do  późnych godzin nocnych przesiadywał z  dziećmi, oglądając slajdy. Ale w kolejnej parafii musiało się coś wydarzyć. 2 sierpnia 1963 roku zaczął pracę w  Dobczycach, a  już 28 września stamtąd zniknął. Dlaczego? Co  go do  tego zmusiło? Czy miało to związek z rodzinną opowieścią o dziewczynie z pociągu? Nie wiemy. I już się nie dowiemy, bo  akurat komendant milicji w  Myślenicach, odpowiedzialny za Dobczyce, nie raczył zbadać sprawy.

Ale jest pewna wskazówka, że arcybiskup Wojtyła miał problem z  księdzem Lorancem, zanim wysłał go do  Jeleśni. Mianowicie luka w  dochodzeniu. MO/SB sprawdziła wszystkie parafie, w  których Loranc był wikarym, z  wyjątkiem jednej: w  Kobierzynie. Kobierzyn jest wymieniony wśród parafii, w  których Loranc pracował, ale nie poproszono o  informację o  Kobierzynie. To dziwne. Z  dwóch powodów. Po  pierwsze, Kobierzyn był jego ostatnią parafią przed Jeleśnią, więc to miejsce należałoby sprawdzić w  pierwszej kolejności. Po  drugie, parafia w  Kobierzynie obejmuje zakład psychiatryczny i  parafialna praca Loranca odbywała się przynajmniej częściowo w  tej instytucji. Wynika to z  jego zeznań przed prokuratorem. Zaraz po  tym, jak wyznał swoje czyny kardynałowi Wojtyle, zwrócił się o  pomoc do  znajomego lekarza z  Kobierzyna. Podczas przesłuchania powiedział:  

Dr. Kopiński oświadczył mi, że najpierw muszę zrobić badania wstępne, a on dopiero później podejmie się leczenia. Dr.  Kopiński powiedział mi również, że  nie prowadzi prywatnej praktyki, a  jedynie tylko dlatego, że  współpracowaliśmy kiedyś razem w  Kobierzynie, chce mi pomóc i zaopiekować się mną bezinteresownie[59].

 

 

Loranc miał więc kontakt z  lekarzami z  Kobierzyna. Mógł tam być nie tylko jako duszpasterz, ale także pod dyskretną, nieformalną obserwacją lekarzy. Wskazuje na  to wypowiedź księdza Jury. Proboszcz z  Jeleśni jest wyraźnie poruszony tym, co wyprawiał jego wikary, i robi to, czego (formalnie) nie zrobiła ani milicja, ani SB: jedzie do Kobierzyna, by na miejscu zasięgnąć informacji. Rozmawia z lekarzami, a o tym, co usłyszał, opowiada potem powiatowemu komendantowi milicji, który relacjonuje to tak:

Ks.  Loranc przebywał poprzednio na  parafii Kobierzyn przed przybyciem do  parafii Jeleśnia. Ks.  Jura był nawet w  Kobierzynie, gdzie rozmawiał z  kilkoma lekarzami, którzy poinformowali go, że  rzeczywiście dopatrzyli się w  postępowaniu ks. Loranca podczas jego tam pobytu nienormalności w postępowaniu[60].

 

 

Jeszcze jeden fakt wskazuje na  to, że  Loranc miał do  czynienia ze szpitalem w Kobierzynie nie tylko jako duszpasterz. Milicja i SB omijają Kobierzyn, przynajmniej oficjalnie, nie tylko na  etapie sprawdzenia historii księdza Loranca[61]. Kobierzyn jest najważniejszym ośrodkiem psychiatrycznym na  terenie Małopolski. Prokurator nakazuje przewiezienie podejrzanego Loranca na  badania właśnie do  Kobierzyna. Następuje to 26 marca[62]. Zanim jednak tamtejsi specjaliści dojdą do  ostatecznych wniosków, pacjent zostaje przetransportowany do  innej kliniki. Wypuszczając pacjenta, psychiatrzy z  Kobierzyna wnioskowali o dalsze badania: Po  przebadaniu podejrzanego w  wydanym orzeczeniu [lekarze w  Kobierzynie] stwierdzili, że  badaniem ambulatoryjnym nie można ustalić rodzaju ani nasilenia zaburzeń osobowości Józefa Loranca. W  tym stanie biegli zawnioskowali poddanie obserwacji w  warunkach klinicznych celem wykonania niezbędnych badań specjalistycznych i  laboratoryjnych. W  związku z  powyższym zgodnie z  postanowieniem Prokuratury Wojewódzkiej w  Krakowie podejrzany J.  Loranc w  dniu 16.04.1970  r. umieszczony został w  Państwowym Szpitalu dla Psychicznie i  Nerwowo Chorych w  Morawicy k. Kielc, gdzie poddany zostanie badaniom psychiatrycznym łącznie z obserwacją[63].

 

U  Loranca zdiagnozowano zatem zaburzenie osobowości, skoro specjaliści z Kobierzyna nie zamierzali sprawdzać, czy on je ma, ale jakie i o jakim nasileniu. Dlaczego jednak nie pozwolono na dalszą obserwację w  Kobierzynie, części krakowskiej Akademii Medycznej? Zamiast tego przewieziono księdza sto kilometrów, do  kliniki w  innym województwie. Tam lekarze dochodzą

do  zupełnie innego wniosku: Loranc jest okazem psychicznego zdrowia:  

Na  podstawie badań i  obserwacji psychiatrycznej biegli wydali opinię psychiatryczno-sądową, z  której wynika, że  ks. Józef Loranc w  czasie popełnienia zarzuconych mu czynów posiadał zdolność rozpoznania znaczenia tych czynów oraz miał całkowicie zachowaną zdolność pokierowania swym postępowaniem. Niezależnie od  tego biegły psycholog na  podstawie badań psychologicznych wydał opinię, że u badanego ks. J. Loranca nie ujawniono odchyleń w  zakresie ogólnej sprawności umysłowej i  funkcji orientacyjnopoznawczych, a  wyniki badań wskazują na  wysoki poziom intelektualny badanego[64].

 

To wygląda na  cud w  wykonaniu komunistycznych służb: w  ciągu miesiąca przestępca seksualny wyleczył się z  zaburzeń osobowości i może w pełni odpowiadać za swoje czyny. Wszystko wskazuje na  to, że  milicja i  SB „pomogły” wystawić Lorancowi świadectwo zdrowia psychicznego. Skoro w  Kobierzynie zauważono u  Loranca „nienormalności w  postępowaniu”, jego pobyt w  tym szpitalu mógł dać obronie argument, że  nie może on odpowiadać za  swoje czyny. Dla SB, milicji i prokuratury wyrok inny niż kara więzienia pewnie byłby porażką. Ale pobyt księdza Loranca na  parafii w  Kobierzynie i  jego nieformalna diagnoza, którą usłyszał proboszcz Jura, oznaczają również, że  o  zaburzeniach psychicznych wikarego wiedział kardynał Wojtyła. Analiza kolejnych dokumentów oraz informacje uzyskane z innych źródeł to potwierdzają. Przed przejściem do  Kobierzyna Loranc jest wikarym w  Wieliczce. Tam związał się z  kobietą. To nic nadzwyczajnego, z  archiwów SB wynika, że  wielu księży żyło w  nieformalnych związkach, zarówno hetero-, jak i  homoseksualnych. Póki wierni się nie oburzali, kuria to na  ogół tolerowała. Przypadek księdza

Loranca jednak był szczególny – on nie tylko miał kochankę, ale wyswatał ją ze  swoim bratem. Poświęcił ich związek małżeński, po czym utrzymywał intymne kontakty ze szwagierką. Potwierdza to źródło, które chciało pozostać anonimowe. Ale również dwa dokumenty. Pierwszy pochodzi od  „źródła »B« w  Łodygowicach”. Twierdzi ono, że  Loranc jest regularnie widywany ze  szwagierką. Opisuje ich wyjazd autobusem do Krakowa w lutym 1970 roku:  

Ludziom nie podobała się poufałość, z  jaką odnosił się on do  swojej szwagierki, ponieważ kupował dla niej bilet, a  ona ocierała ks. twarz chusteczką z potu, a potem, siedząc blisko niego, oparła swoją głowę na jego ramieniu podczas jazdy. Krążą wersje, że ks. J. Loranc wpłynął na swego brata [tu imię], ażeby ożenił się on z  wymienioną Ob. [tu imię i  nazwisko], i  wykorzystując podobno ułomność umysłu swego brata, sam utrzymuje ze swą szwagierką intymne kontakty[65].

 

 

O tym, że arcybiskup Wojtyła wiedział o tym związku, świadczy również esbecki anonim z 16 lipca 1974 roku, omówiony wcześniej. Głównym przekazem tego pisma jest to, że ksiądz Loranc w swojej nowej parafii znów molestuje dziewczyny. To mogło być prawdą, ale mogło też być insynuacją lub wyolbrzymieniem jakichś faktów. Tego nie wiemy. Wiemy, że  SB chce, żeby Wojtyła wiedział lub wierzył, iż  Loranc znowu wykorzystuje dziewczyny. Uwiarygodnić informację o recydywie mają pozostałe doniesienia. Można to zrobić tylko w jeden sposób: podając fakty, które adresat zna. I to właśnie robi esbek, pisząc do kardynała o relacji Loranca ze szwagierką: Ogólnie mówiono, że u nich ksiądz Loranc też był wikarym parę lat temu, ale go przenieśli, bo  miał kochankę, również z  Wieliczki, o  nazwisku [tu nazwisko], i  to jest ta sama kobieta, tylko że  aktualnie jest żoną jego brata i  nie mieszka tutaj. Często natomiast ksiądz Loranc przyjeżdża do  Wieliczki jako krewny, by się z nią tutaj spotykać[66].

 

„Przenieśli go, bo  miał kochankę”. Kto przeniósł wikarego? Kardynał Wojtyła. Do kogo skierowany jest ten list? Do kardynała Wojtyły. Jeśli jesteś funkcjonariuszem SB i chcesz być wiarygodny, nie piszesz kardynałowi, że przeniósł księdza z innego powodu niż w rzeczywistości. Wojtyła wiedział więc, że ksiądz Loranc potrafi traktować ludzi, nawet najbliższych, instrumentalnie. Nic dziwnego, że  gdy tylko się o  tym dowiedział, skrócił pobyt wikarego w  Wieliczce. Wysłanie go do  Kobierzyna pod dyskretną obserwację zaprzyjaźnionych psychiatrów byłoby całkiem zrozumiałe. Ale skierowanie takiego człowieka na  kolejną parafię było wielkim błędem. I to błędem, z którego Wojtyła nie wyciągnął wniosków, co  pokazuje kolejna historia. W  tym samym roku, w  którym przyszły papież przywrócił skazanego pedofila do  pracy duszpasterskiej, opiekę nad pewną górską osadą powierzył innemu księdzu, o którym wiedział, że molestuje nieletnich.

8. Recydywa Eugeniusz Surgent zaprzecza wszystkim zarzutom. Nie, on nigdy nie uprawiał seksu z chłopcami. Jest 24 sierpnia 1973 roku. Lato jest przyjemnie chłodne w  tym roku. Słupek rtęci jeszcze nie sięgnął trzydziestu stopni. Prokurator Janina Geisler patrzy na  siedzącego przed nią mężczyznę. Ma pociągłą twarz, ciemne włosy i  oczy, które w  szczęśliwszych okolicznościach pewnie by  błyszczały. No i  jest kłamcą, choć kiepskim. To całkiem inny typ niż ten ksiądz, którego przesłuchiwała trzy lata wcześniej. Tamten, Józef Loranc, przyznał się od  razu. Różni ludzie, ale te same paragrafy kodeksu karnego: 176 i 177 – czyny lubieżne i nierządne wobec osób poniżej piętnastego roku życia. I  ta sama presja na  przesłuchującą. Gdy podejrzany nosi koloratkę, SB zagląda pani prokurator przez ramię. Tym razem jednak nawet nie przez ramię. Protokolantem jest tego dnia Stanisław Zemełka, funkcjonariusz SB. Służba Bezpieczeństwa nie zadowoli się umorzeniem sprawy. Ksiądz Surgent wciąż zaprzecza, ale plącze się w zeznaniach:  

Przyznam się jedynie do  tego, że  lubiąc dzieci – spoufalałem się z  nimi, co wyrażało się między innymi tym, że często tuliłem je do siebie, nie często, tylko czasami, jak miałem okazję, a  nawet zdarzało się, że  całowałem takie dzieci w  usta. Dziewczynek nigdy nie tuliłem ani nie całowałem, jedynie robiłem to z chłopcami[1].

 

Półprawdy i  półkłamstwa. Ale SB już wie. Kapitan Zemełka przesłuchał chłopców z  górskiej wioski, gdzie ksiądz Surgent pracuje. Ich zeznania leżą przed panią prokurator. Są jednoznaczne. Na przykład zeznanie Karola (imię zmienione):

 

[...] ksiądz wziął mnie w  objęcia, począł mnie całować w  usta, mówiąc, że  jestem ładny i  podobam mu się. Całując mnie w  usta, wkładał mi swój język do moich ust. Całując mnie, przyciskał mnie do siebie, trzymając mnie za  pośladki. Usiłowałem się urwać z  objęć księdza, jednak nie dałem rady. Ks. Surgent całował mnie przez okres około 15 minut. Ks. Surgent mówił mi wówczas, abym nikomu o  tym nie mówił, ani kolegom, ani rodzicom. Ja przyrzekłem księdzu, że o tym nikomu nie będę mówił. Od tego czasu więcej nie odwiedzałem ks. Surgenta. [...] W międzyczasie o praktykach ks. Surgenta dowiedziała się moja matka, która kategorycznie zabroniła mi chodzić do ks. Surgenta[2].

 

 

Albo zeznanie Antka (imię zmienione), który opowiedział, jak w lipcu 1971 roku wikary po wizycie u jego rodziców zapytał, czy nie odprowadziłby go do domu: Odprowadzając ks. Surgenta przez pastwisko do  jego miejsca zamieszkania, ks. Surgent powiedział, że  „mnie lubi”, i  począł mnie całować w  usta. Ks.  Surgent prowadził mnie do  swojego mieszkania [...] i  powiedział mi, abym usiadł sobie na  leżance, a  on wyszedł do  drugiego pokoju. Po  kilku minutach przyszedł ks. Surgent, usiadł obok mnie i zaraz zaczął mnie całować oraz wziął moją rękę, włożył do rozporka i mówił: „Antoś, ruszaj ręką mojego członka”. Ja nie chciałem tego robić, jednak ks. Surgent z powrotem wkładał w  moją rękę swojego członka i  ruszał nią przez okres około 5 minut. Równocześnie w  tym czasie ks. Surgent całował mnie w  usta. Po  około 5 minut onanizowania ks. Surgenta wyrwałem się z jego objęcia, ubrałem buty i wyszedłem z jego mieszkania. W chwili, kiedy ubierałem buty, ks. Surgent powiedział do  mnie: „Antoś, zapomnij o  tym i  nie mów nic nikomu”. [...] Ks. Surgent na spowiedzi mi mówił, abym o tym nikomu nie mówił[3].

 

I  tak dalej, i  tym podobne. Zeznanie po  zeznaniu. Czarno na białym. Mimo to ksiądz upiera się, że to wszystko nieprawda. Gdy kończą się pytania w  sprawie, pani prokurator pyta podejrzanego o  jego osobistą historię. Eugeniusz Surgent podsumowuje: Los go nie rozpieszczał. Urodził się we  Lwowie osiem lat przed wojną. Matka nie przeżyła porodu. Ojciec zmarł miesiąc później. W  maju 1945 roku wyjechał z  babcią

do  Małopolski[4]. Przez siedem lat pracował jako sprzedawca, wieczorowo kończąc szkołę średnią. Rozpoczął studia teologiczne na  Uniwersytecie Jagiellońskim, a  gdy komuniści zamknęli wydział teologiczny, postanowił kontynuować naukę w seminarium duchownym. W 1957 roku otrzymał święcenia. Nie zagrzał miejsca na  żadnej parafii, tylko dwa razy wytrzymał trzy lata. Przez ponad godzinę prokurator Geisler próbowała przekonać księdza, by  się przyznał. O  godzinie 13.15 Surgent zostaje odprowadzony do celi. Tydzień później sam kapitan Zemełka bierze księdza w  obroty. Tym razem Surgent przyznaje się do  wszystkiego. Na  przykład o Antku mówi teraz tak: „Wówczas spaliśmy na jednym tapczanie. Po  położeniu się spać tuliłem Antosia do  siebie, całowałem go w usta i wkładałem swoją rękę do jego spodenek, dotykając jego członka. Nie wiem, czy u  niego nastąpił wytrysk”[5]. Przyznaje, że  z  innymi chłopcami również pozwolił sobie na  więcej niż dotykanie i  całowanie. Wymienia ośmiu, choć to raczej nie wszyscy, skoro sam mówi: „Więcej nazwisk sobie nie przypominam”[6]. Ale zapewnia:  

Będąc na  poprzednich placówkach duszpasterskich, nigdy takie sytuacje nie miały miejsca. Wypadki, które miały miejsce w Kiczorze, spowodowane były załamaniem psychicznym na  wskutek zgryzot i  osobistych kłopotów oraz ciężkiej fizycznej pracy. Uprawiając ten proceder z  chłopcami, szukałem chwili zapomnienia od  codziennych trosk. Nie mając nikogo bliskiego, szukałem u tych chłopców życzliwości i dobroci i trochę serca. Nie zdawałem sobie sprawy, że wyrządzam tym chłopcom przykrość i krzywdę. Działo się to pod wpływem chwilowego podniecenia i  zapomnienia. Zrozumiałem, że  czyny, których się dopuściłem w  stosunku do  nieletnich chłopców, były niewłaściwe. Obecnie bardzo żałuję, że  tak postępowałem z  nieletnimi chłopcami. Zapewniam, że nigdy więcej podobnych sytuacji nie będzie[7].

 

Być może walczy ze swoją skłonnością, ale ma czterdzieści dwa lata i  pewnie już wie, że  tego typu obietnice nie zmieniają rzeczywistości. Do tego kłamie, bo robił podobne rzeczy wcześniej w innych parafiach. Zdaje sobie też sprawę, że oficer SB o tym wie, bo  nie pierwszy raz ma do  czynienia ze  Służbą Bezpieczeństwa. Jednak akt oskarżenia, który prokurator Geisler wysyła do  sądu, dotyczy tylko molestowania sześciu chłopców we wsi Kiczora. Społeczność Kiczory dzieli się na dwa obozy. Część mieszkańców chce, by  wikary natychmiast odszedł, inni bronią go jak niepodległości.   Sprawa Surgenta zaczęła się, gdy w  ostatnią niedzielę maja 1973 roku pewien mieszkaniec wsi zwraca się do dyrektora miejscowej szkoły. Słyszał od  syna niepokojące rzeczy. Mężczyzna ukończył trzy klasy szkoły powszechnej, pracuje jako robotnik w  fabryce juty, ale bardzo dobrze rozumie, co ksiądz robi jego synowi. Prosi dyrektora, by porozmawiał z księdzem. Dyskretnie, nie informując władz. „Prosił mnie, żebym zwrócił uwagę ks. Surgentowi na  szkodliwość tego rodzaju praktyk. Równocześnie prosił mnie o zachowanie dyskrecji, gdyż nie życzy sobie, aby sprawa ta trafiła do  Kurii lub do  władz państwowych”, zeznaje potem dyrektor [8]. Ma dylemat, bo  nie chce zawracać księdzu głowy niepotwierdzonymi plotkami. Najpierw więc bada sprawę na własną rękę. Rozmawia z chłopcami i przekonuje się, że historia jest prawdziwa. Idzie do  księdza. Ten od  razu wie, o  co  chodzi. „Z  zachowania księdza wynikało, że  nie potrzeba wyjaśniać szczegółów tej sprawy, prosił mnie tylko bardzo, abym sprawę tą wyciszył i  porozmawiał z  tymi ludźmi, którzy donieśli o  tym fakcie” [9]. Księdzu Surgentowi bardzo zależy, by  poznać nazwiska

tych, którzy źle o  nim mówią. Ale dyrektor nazwisk swoich uczniów nie zdradza. Według zeznań dyrektora szkoły wikary Surgent był bardzo zdenerwowany rozmową. Zamyka się na kilka dni. Nie je. Nikogo nie przyjmuje. Odwołuje lekcje religii. Po czym na trzy dni znika. Dyrektor ma nadzieję, że  pojechał do  kurii w  Krakowie załatwić sobie przeniesienie do innej parafii. Ale Surgent wraca do wioski. Niektórzy mieszkańcy Kiczory obwiniają dyrektora o  złe samopoczucie księdza. Tego jest już dla dyrektora za  wiele. Jeszcze raz spotyka się z  wikariuszem. Tym razem żąda, „żeby do  24 godzin wyniósł się ze  wsi”[10]. Ksiądz nalega, by  nie zgłaszał sprawy władzom. I dyrektor znów ma dylemat. Następnego dnia pisze list do władz powiatu w  Żywcu, ale – jak twierdzi – nie wysyła go. I  nagle księdza już we wsi nie ma. Wystawił oceny z religii i zniknął. Dwa tygodnie przed zakończeniem roku szkolnego, w połowie czerwca. Część wioski wini dyrektora za  odejście Surgenta. Pozostali cieszą się, że  zniknął. Pewnie ktoś z  tej drugiej grupy wysyła do  komendy MO w  Żywcu anonim z  zarzutami pod jego adresem[11]. 7 lipca we wsi pojawia się podporucznik Mieczysław Mrowiec, ten sam, który polował na  wikarego Lenarta. Pierwszą osobą, z  którą rozmawia, jest dyrektor szkoły. Dyrektor opowiada esbekowi całą historię i podaje listę chłopców, którzy według jego wiedzy byli przez wikariusza zmuszani do  czynności seksualnych. Mrowiec dowiaduje się też, że  zbiegły ksiądz próbuje przeciągać mieszkańców wioski na  swoją stronę, dając im pieniądze. „Tak więc [...] niektórzy rodzice zostali kupieni przez ks. Surgenta i  nakazali swoim dzieciom nie przyznawać się do  czynów nierządnych. Notowano również przypadki, że  rodzice stosowali

do  dzieci kary cielesne”, raportuje[12]. Od  dyrektora szkoły esbek dowiaduje się jeszcze czegoś: „Ponadto ksiądz Surgent Eugeniusz miał odbywać stosunki z  niektórymi uczniami. [...] w  swoich czynach nierządnych posuwał się do  tego, że  wkładał im do  ust swojego członka, przy tym niektórym z  nich płacił po  500,złotych, kupował prezenty”[13]. Ostatecznie nie udaje się aktu oskarżenia „wzbogacić” o gwałt. Tak jak w Jeleśni, parafii księdza Loranca, dyrektor szkoły boi się wsi. Esbek zapisał: „[Dyrektor szkoły] prosił mnie o  daleko idącą dyskrecję z  naszej strony, obawiając się bardzo sfanatyzowanych mieszkańców Kiczory”[14]. I  podobnie jak w  sprawie wikarego Loranca SB z  Żywca apeluje do  komendy wojewódzkiej w  Krakowie o  szybkie działanie, by  sprawa nie mogła zostać zatuszowana: „Z uwagi na to, że Krakowska Kuria, jak również sam ks. Surgent Eugeniusz zainteresowani są w wyciszaniu tej sprawy, sprawę powyższą proszę traktować w  miarę możliwości jako pilną”[15]. 2 sierpnia SB w  Krakowie wszczyna śledztwo. We  wsi pojawia się kapitan Stanisław Zemełka. Prowadzi przesłuchania. Trzy tygodnie później wyniki dochodzenia leżą na biurku Janiny Geisler. Pani prokurator przesłuchuje wikariusza Surgenta i  tego samego dnia trafia on do  aresztu. Tydzień później przyzna się do popełnionych czynów. Zostaje poddany miesięcznej obserwacji psychiatrycznej i  uznany za  poczytalnego. 19 grudnia sąd wydaje wyrok: trzy lata więzienia z  zaliczeniem na  poczet kary czasu spędzonego w areszcie. Adwokat nie wnosi o rewizję wyroku.   To tyle, jeżeli chodzi o  reakcję władz państwowych. Nas bardziej interesuje reakcja Karola Wojtyły. Większość informacji na  ten temat pochodzi z  zeznań Surgenta. Uzyskał je kapitan Zemełka,

przesłuchując wikarego. Zapytał go wprost, co  wiedzieli jego przełożeni. Warto przeczytać pytanie esbeka oraz całą, długą odpowiedź księdza Surgenta, pod którą złożył własnoręczny podpis:  

Pytanie: Czy na  temat dopuszczania się czynów nierządnych przez podejrzanego z  nieletnimi chłopcami wiedzieli jego przełożeni w  parafii rzymsko-katolickiej w Milówce, względnie w Kurii Biskupiej w Krakowie? Odpowiedź: Na postawione mi pytanie wyjaśniam, co następuje: Daty dokładnie nie pamiętam, z  końcem czerwca 1973  r. wikariusz parafii w  Milówce, ks. o  imieniu Filip, nazwiska dokładnie nie pamiętam, prawdopodobnie nazywa się on Piotrowski, przyszedł do  mnie na  plebanię w  Kiczorze i  powiadomił mnie, że  ks. proboszcz Józef Woźniak prosi mnie, abym zgłosił się do niego przy najbliższej okazji. Powiedziałem ks. Filipowi, że  w  najbliższym czasie wybieram się do  Krakowa i  przy tej okazji złożę wizytę księdzu proboszczowi. Za  parę dni po  wizycie u  mnie ks. Filipa wybrałem się własnym samochodem do Krakowa i przy tej okazji wstąpiłem na parafię w Milówce. Wówczas to ks. proboszcz powiedział mi, że do Kurii Biskupiej wpłynął list, w  którym są zawarte poważne zarzuty w  stosunku do  mojej osoby. Powiedział mi wówczas, że  w  liście tym jest mowa o  niewłaściwym moim stosunku do  chłopców, których uczę religii. Ponadto powiedział mi, że sprawy te będę musiał sobie wyjaśnić w Kurii Biskupiej. Ja z  księdzem proboszczem na  ten temat nie dyskutowałem. Było mi przykro i  wstydziłem się te sprawy poruszać w  rozmowie z  księdzem proboszczem. Więcej na ten temat z księdzem proboszczem nie rozmawiałem. Po rozmowie z ks. proboszczem w tym samym dniu przyjechałem do Krakowa i udałem się do  Kurii Biskupiej. W  Kurii Biskupiej zostałem przyjęty przez ks. bp. Pietraszkę Jana. Ks.  Biskup szczegółów mi żadnych nie powiedział, tylko w  ostrych słowach powiedział mi, że  wpłynęła na  mnie skarga, że  niewłaściwie zachowuję się w  stosunku do  nieletnich chłopców, których uczę religii w  punkcie katechetycznym w  Kiczorze pow. Żywiec. Było mi wówczas bardzo ciężko powiedzieć prawdę, gdyż zdawałem sobie sprawę, jakimi konsekwencjami to będzie grozić dla mnie jako kapłana. Powiedziałem tylko, że  to jest niezgodne z  prawdą. Nie przyznałem się również ks. biskupowi o  dopuszczeniu się przeze mnie czynów nierządnych z  uwagi na  to, że  po  prostu jako człowieka było mnie wstyd. Ks.  Biskup mojemu stwierdzeniu, że to wszystko jest niezgodne z prawdą, nie dał wiary. Byłem wtedy bardzo zdenerwowany i dokładnie nie pamiętam przebiegu rozmowy. Na  zakończenie rozmowy ja poprosiłem ks. biskupa o  udzielenie mi 3-ch miesięcznego urlopu, gdyż nie korzystałem z  niego przez okres 3-ch lat. Ks.  Biskup polecił mi wówczas napisać podanie do  Kurii Biskupiej

o  udzielenie 3-ch miesięcznego urlopu. Ja takie podanie napisałem i  w  tym samym dniu złożyłem go w  Kurii Biskupiej. O  ile sobie przypominam,  to jeszcze w  tym samym dniu otrzymałem zgodę na  3-ch miesięczny urlop. Biorąc urlop, miałem zamiar poszukać sobie pracy w Diecezji Lubaczowskiej, gdzie miałem znajomego biskupa Nowickiego Jana. Starania moje spełzły na  niczym, gdyż w  międzyczasie ks. biskup Nowicki zmarł. Dokładnie nie pamiętam

 

 

   

[kolejna strona; widać tu parę słów przesłuchania podejrzanego nie zostało zapisane] na  początku 1973  r. dostałem zawiadomienie pisemne adresowane na  moje nazwisko, informujące, że  Kuria Biskupia w  Krakowie zwalnia mnie z  pracy w  Diecezji Krakowskiej z  chwilą otrzymania tego zawiadomienia. Kuria Krakowska, zwalniając mnie z  pracy, nie podała na  piśmie powodów zwolnienia. Po otrzymaniu tego zwolnienia dobrowolnie udałem się do Kurii Biskupiej w  Krakowie, gdzie zostałem ponownie przyjęty przez ks. biskupa Jana Pietraszkę. Ks.  Biskup Pietraszko oświadczył mi, że  w  związku z  zarzutami wysuniętymi w  stosunku do  mojej osoby odnośnie niewłaściwego zachowania się zostaję zwolniony z  pracy w  Diecezji Krakowskiej. Na  tym rozmowa została zakończona i  więcej razy w  Kurii już nie byłem. Po  otrzymaniu wypowiedzenia z  pracy zlikwidowałem swoje gospodarstwo w  Kiczorze. Część rzeczy sprzedałem /meble/ miejscowym gospodarzom, a  mianowicie Józefowi Słowikowi, zam. Kiczora Sól, część zostawiłem gospodyni Stanisławie Kurowskiej jako rekompensatę za  udzielaną mi pomoc w  czasie mojej bytności w  Kiczorze, a  resztę rzeczy przywiozłem do Krakowa, które złożyłem u swojego wujka

[kolejna strona] złożyłem u swojego wujka Władysława Surgenta. Przypominam sobie, że  oprócz rozmowy z  ks. biskupem Pietraszką rozmawiałem jeszcze w Kurii z ks. kard. Wojtyłą, którego prosiłem, by mnie pozostawił w  Diecezji Krakowskiej. Kardynał powiedział mi, że  decyzja zostanie mi przesłana na  piśmie. Odpowiedzią tą było właśnie otrzymane zwolnienie mnie z pracy[16].

 

Oskarżany ksiądz mówi tu dużo i  jeszcze więcej przemilcza. Odpowiedź Surgenta jest jak puzzle, które da się ułożyć, jeśli się je

uzupełni materiałem z  innych źródeł. Odsłania się następująca historia: 27 maja pewien mieszkaniec wsi mówi dyrektorowi szkoły, że ksiądz ma seksualne kontakty z jego synem. Dyrektor wypytuje chłopców, a  gdy nabiera przekonania, że  to prawda, idzie do  księdza. Dzieje się to na  początku czerwca. Ksiądz zamyka się na  kilka dni w  sobie, a  następnie znika na  trzy dni. Dyrektor ma nadzieję, że odwiedza w tym czasie kurię w Krakowie. Krótko potem kuria otrzymuje list od  mieszkańców wsi: oskarżenie Surgenta o  molestowanie seksualne i  żądanie jego przeniesienia. Mniej więcej w  tym czasie w  kurii zjawia się delegacja wiernych, którzy domagają się pozostawienia księdza w  Kiczorze – taką informację Mrowiec uzyskał od  „kontaktu operacyjnego »P«”[17]. Kuria wszczyna dochodzenie, które nie przynosi potwierdzenia, że ksiądz Surgent dopuścił się przestępstw seksualnych. Wiemy to z raportu SB: „Krakowska Kuria w dniach 18-22. 6. 73 r. przeprowadziła dochodzenie i wzywani byli chłopcy do  plebanii w  Milówce. Wg.  naszego rozeznania chłopcy ci nie potwierdzili, aby ks. Surgent uprawiał z nimi nierząd”[18]. Niedługo po przesłuchaniu chłopców przez przedstawiciela kurii do Surgenta przyszedł wikary Filip (ten sam, który parę lat później w Wadowicach włożył rękę w spodnie chłopca, co zostało opisane w  rozdziale pierwszym) i  powiedział, że  proboszcz chce z  nim pomówić. Surgent czeka kilka dni. Jest ostatni tydzień czerwca, a  może początek lipca, kiedy jedzie do  Milówki. Tam słyszy to, co zapewne spodziewał się usłyszeć: ma się stawić u biskupa. Robi to jeszcze tego samego dnia. Zostaje przyjęty przez biskupa pomocniczego Jana Pietraszkę, który prosto z  mostu przedstawia mu zarzuty mieszkańców Kiczory. Surgent się wypiera, ale biskup mu nie wierzy.

To jest kluczowy moment. Biskup już wie, że  oskarżenia pod adresem Surgenta są prawdziwe. Ale skąd ma tę pewność? Nie z  dochodzenia kurii, bo  na  plebanii w  Milówce chłopcy nie potwierdzili, że  byli molestowani. Być może SB nie wiedziała wszystkiego i  niektórzy chłopcy jednak to zrobili. Kuria ma więc w  tym momencie tylko oskarżający list mieszkańców – anonimowy lub nie – i w najlepszym wypadku sprzeczne zeznania ofiar. Ale nawet gdyby kuria dostała potwierdzenie z  innego źródła, dziwne byłoby to, że  oskarżony ksiądz nie został nawet przesłuchany. Skąd pewność biskupa, że popełnił przestępstwo? Surgent nie powiedział, dlaczego biskup Pietraszko mu „nie dał wiary”. W  tym kluczowym momencie pamięć Surgenta zawodzi: „Byłem wtedy bardzo zdenerwowany i  dokładnie nie pamiętam przebiegu rozmowy”. Wikary nie jest aresztowany, nie jest formalnie oskarżony, a  tym bardziej skazany, mimo to zostaje natychmiast wydalony z diecezji. Bez przesłuchania. Bez dyskusji. Bez procesu kanonicznego. Wojtyła najwyraźniej podjął decyzję, zanim Surgent stawił się w  kurii, a  dalsze działania pozostawił biskupowi pomocniczemu. Gdy wikary prosi Wojtyłę o  pozostawienie w  diecezji, arcybiskup odsyła go z  kwitkiem: przeczytaj oficjalne pismo. Tylko jedna okoliczność może tłumaczyć nieugiętą postawę przyszłego papieża – musiał już wcześniej mieć informacje, że ksiądz Surgent molestuje chłopców. Innymi słowy, Kiczora była recydywą. Potwierdzają to dokumenty.   Sprawa Surgenta jest wyjątkowo dobrze udokumentowana. Oprócz teczki kontroli procesu, z  której pochodzi powyższy opis, zachowało się sześć innych teczek. Wynika z  nich, że  słabość księdza do chłopców ujawniła się znacznie wcześniej i była znana

kurii, zanim Wojtyła wysłał go do Kiczory. Już samo przenoszenie wikarego z  parafii do  parafii dziesięć razy w  ciągu jedenastu lat świadczy o  tym, że  arcybiskup Wojtyła miał z  nim kłopot od dawna. Słabość do  młodzieży zdradzał Surgent już w  swojej pierwszej parafii – w  Lachowicach. Przy lekturze raportów stamtąd większości z nas zapaliłaby się czerwona lampka. Ale to był koniec lat 50., określeń „zły dotyk” i „molestowanie seksualne” jeszcze nie znano. Surgent jest ponadprzeciętnie zainteresowany dziećmi. Organizuje boisko, klub sportowy i  kółko ministrantów. „Ksiądz ten zbudował najsilniejsze w  powiecie kółko ministrantów, bo liczące do czterdziestu osób”, pisze Jan Bądek z komendy milicji w Suchej. To ten sam Jan Bądek, którego poznaliśmy jako majora SB w Żywcu, tyle że w 1959 roku jest dopiero porucznikiem. Pisze tak: „Trzeba tu podkreślić, że ks. Surgenszt Eugeniusz ministrantom tym wystarał się o  boisko sportowe, a  tym samym chłopców miejscowych przyciąga do  siebie i  ci darzą go zaufaniem”[19]. W  dodatku ksiądz wikary załatwił uczniom ładne ubrania i  dbał o  to, żeby mieli porządne buty, o  które w  Polsce kilkanaście lat po  wojnie nie było łatwo. Nazwisko księdza dobrodzieja zapisywano na  różne sposoby. „Ks.  Sergut zakupił większą ilość materiału drogiego, takiego, że  w  Polsce nie kupisz, czego pewną część przeznaczył na  ubrania dla ministrantów”[20]. Chwalono go bardzo. „Umie do  dzieci podejść, żadnego dziecka nigdy nie uderzył i dzieci mówią, że do szkoły nie pójdą, jak ks. Surgenta nie będzie. Dla dzieci ma dobre serce”[21], opowiada mieszkanka wioski. Inna matka mówi: „Polityką się nie zajmuje – jego obchodzi tylko młodzież”[22]. Trzecia kobieta: „Tak jak on młodzież prowadzi i zajmuje się tą młodzieżą, to już nikt tak nie prowadzi. Ukrócił we wsi chuligaństwo i w ogóle zajął się młodzieżą, która

ma skłonność do  rozpijania się”[23]. Podobnie widzi go urzędnik, u  którego Surgent załatwiał jakieś formalności: „Bardzo lubi młodzież – dzieci, do których czuje słabość”[24]. Większość ówczesnych dzieci od  dawna nie mieszka w  Lachowicach. Wikarego, który ponad sześćdziesiąt lat temu uczył tu religii, pamięta jeszcze pewien mężczyzna. Ale nie jest chętny do rozmowy. – Woda w ustach. Rozumie pan? Nic nie powiem na ten temat. – Dlaczego woda w ustach? – Były kłopoty z nim. Potem w Krakowie był w więzieniu. – A tu podobne rzeczy robił? –  [milczy jakiś czas] Nie chcę robić wojen, bo  to już kupę lat. Takie sprawy to k...a. Wtedy, w  tych czasach,  to było coś strasznego. – A teraz jest mniej straszne, jak ksiądz takie rzeczy robi? – A jest teraz niby, że chłop z chłopem siedzi? – Tu chodzi o dzieci. – Dziś to nawet Biedroń kandyduje na prezydenta, kurde. – Czy to było wiadomo, że on takie rzeczy robi? –  No, był pedałem, no kurde, no. Ja miałem dziesięć lat i  już wiedziałem takie rzeczy. We wsi to wszyscy wiedzieli. – To jak pan się dowiedział? – Nie, pan już za  dużo ze  mnie wyciągnął. Nie chcę nic mówić [patrzy przez okno, w noc, pada śnieg]. No bo co tu powiedzieć? – On to tutaj też robił? Czy nie? –  Nic więcej na  ten temat nie powiem, bo... Ale księdzem był dobrym, kurde. To mogę powiedzieć. Tak się interesował dzieciami. Dziewięć-dziesięć lat, byłem dzieckiem, nie? [robi się bardzo emocjonalny] Kościół, kurde... Ksiądz proboszcz nie chciał go wziąć na plebanię. Tak mieszkał, to tu, to tam. U tej babki.

– Ale wyście wiedzieli, że on robi te rzeczy z chłopakami? – [westchnienie] A kto to wiedział, że  to może chłop z  chłopem żyć pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat temu? To było nie do pomyślenia. – Nie chłop, tylko chłopaki, dzieci. – Nie chcę nic... – Skąd wyście wiedzieli, będąc chłopakami? – [cisza] Ciężkie sprawy. Co mogę wiedzieć na ten temat? Dziesięć lat miałem. No to jak? – Ale pan potwierdza, że to krążyło, tak? –  No [kiwa głową]. Babka nie żyje. Ona go wzięła za  syna, a potem to wyszło, że... wie pan. Księdza przyjęła. Mówiła: Będziesz moim synem. – W tym domku z czerwonej cegły, tak? – W tym murowanym, no. – Podobno tam też doszło do kłótni. – Nic więcej nie powiem. Wystarczy tyle [wskazuje na  moje notatki]. – Ale pan jeszcze coś wie. – Nie, no. Nie chcę więcej. Chcę w spokoju dożyć do śmierci, k...a.   Pobyt Surgenta w Lachowicach był krótki, ale burzliwy. Przyjechał pod koniec 1957 roku i  wyjechał niecałe dwa lata później [25]. Notatki SB są chaotyczne, pełne błędów ortograficznych, ale opis konfliktu między proboszczem a  wikarym jest prosty: „Tarcie między organistą, proboszczem a  ks. Surgesztem polega na  tym, że  ks. Surgeszt stara się wprowadzać nowości. [...] Ks.  Surgeszt Eugeniusz [...] podzielił Lachowice na dwa obozy” [26]. Surgent „nie liczy się z  opinią proboszcza, a  robi wszystko, aby usunąć organistę. [...] Ten to ks. stwarza stałe zamieszki w  gromadzie,

poróżnił na  dwa obozy sobie przeciwne,  to znaczy jeden obóz popiera jego, drugi zaś obóz popiera proboszcza” [27]. Z  tego samego dokumentu dowiadujemy się, że  ksiądz Surgent jest „nieodstępnym kolegą” syna wdowy, u  której zamieszkał. Surgent próbuje wieszać w  szkole krzyże, czemu sprzeciwiają się nauczyciele[28]. Wszystko to nie wyjaśnia jednak przyczyny kłótni z proboszczem. Powód niesnasek jest dla SB zagadką. Surgent ma we  wsi oddanych stronników, którzy „mu składają prezenty dość cenne, bo  poza motorem kupili mu również tak zwaną kapę liturgiczną, cenioną na  dziesiątki tysięcy złotych, ale na  każdym kroku go popierają, bo  nawet [tu nazwisko wdowy, u  której mieszkał Surgent] zapisała mu na  własność pokój na poddaszu, uznając go za swego syna”[29]. Co  innego nauczyciele. Oni pisali na  Surgenta skargi „do  powiatu”[30]. Chyba próbują się go pozbyć, skoro on w kościele zapowiada, że „od nauczania dzieci w ogóle nie odstąpi i młodzieży nie popuści, a będzie trwał przy tym, chociaż go chcą zamknąć i  pozbawić nauczania religii”[31]. Dwie nauczycielki dostają „pogróżkowe listy anonimowe” i  proszą PZPR w  Suchej o  interwencję. „Ks.  Surgend, katecheta, rozgłosił wśród mieszkańców Lachowic, iż  nauczycielki [tu nazwiska] doniosły na  piśmie do  władz w  Suchej nieprawdziwe dane o  nim”[32]. Nigdzie nie jest wyjaśnione, co to za „nieprawdziwe dane”. Kryzys narasta. SB raportuje: „na  terenie Lachowic jest wielkie poruszenie z  powodu pozbawienia nauki religii w  szkołach ks. Surgenszta Eugeniusza. [...] Zebrała się delegacja kobiet w  liczbie trzydziestu, idąc do  PRN [Powiatowej Rady Narodowej] w Suchej”[33]. W rzeczywistości były trzy delegacje jednego dnia, 3 grudnia. Wszystkie w  obronie Surgenta. Proboszcz organizuje kontrdelegację, antysurgentowcy chodzą do  Suchej trzy dni

z  rzędu: 3, 4 i  5 grudnia. Surgent z  kolei wyjechał 5 grudnia do  Krakowa, „istnieje przypuszczenie, że  do  Kurii lub też do W.R.N. [Wojewódzkiej Rady Narodowej]”[34]. Obrońcy wikarego nie rozumieją, dlaczego kierownik szkoły, „który zawsze był religijny, uczęszczał do  kościoła, a  dziś tak się zmienił”[35]. Czyli to nie antyklerykalizm kierownika jest źródłem zatargu z katechetą. W  maju wybucha kolejna awantura: Surgent nielegalnie wprowadza się do  biura przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej w  Lachowicach[36]. Okazuje się, że  wdowa, która niecały rok wcześniej przyjęła Surgenta jak własnego syna i nawet zapisała mu część swojego domu, nagle go wyrzuciła. Za  co? I  co  z  synem tej wdowy, którego Surgent był „nieodstępnym kolegą”?   We wsi znają odpowiedź na to pytanie. – Ona miała trzech synów. Ten najmłodszy syn był przy domu. I podobno tak było, że miał atakować tego syna. Ładny chłopak to był taki. Nie był już takim dzieckiem. Mógł tyle mieć co ten ksiądz. W  świetle tych podejrzeń – czy go zastała może w  jakiejś nieznacznej sytuacji może z tym synem? – mówi mężczyzna, który wtedy był nastolatkiem. Opowiada chętnie i  ze  szczegółami. Chociaż też nie pod nazwiskiem: –  Jak on przyszedł do  Lachowic, tam był stary porządek: był proboszcz i  służba kościelna, jak to na  wsi: organista i  kościelny. A  jemu to się nie podobało. I  zaczęły się nieporozumienia takiego typu, że parafia się podzieliła: grupa tych od starego porządku i on, Surgent, jako ten nowy, co  przyszedł. A  ponieważ on był młody, przystojny,  to kobiety były za  nim, te starsze panie. Jaki to on

biedny! Wysoki, brunet i podobno z Kresów pochodził. Była o nim taka legenda, że mu tę rodzinę całą tam wymordowali. Tak głosili. Ludziom się spodobało, że  on tak zaczął dbać. Przede wszystkim o młodych chłopców, nawet go posądzali... no, wie pan... – Nie wiem. –  Taka fama była. Posądzali go, że  ma dewiacje, że  był biseksualny. Albo jak to nazywają? Nie biseksualny! Tylko że młode chłopaki mu się podobają. Jak to nazywają teraz? [zwraca się do żony] – [Żona] No chyba pedał. – [On] No nie pedał, tylko... – [Żona] Biseksualny. – [On] Nie biseksualny. No, że on ma ciągotki... Jak to młodzież nazywa? – Pedofil? – No właśnie, pedofil! Że pedofilem był. No i tych ministrantów tam rozwinął dużo. To on kupił tym ministrantom wszystkie te nowe stroje, te komeżki takie. No i te chłopaki strasznie się do niego garnęli. On nawet robił wycieczki po górach. Ja sam nawet byłem na  takiej wycieczce z  tymi ministrantami, choć sam nie byłem ministrantem. – Ile miał pan lat wtedy? – To miałem czternaście-piętnaście lat, kiedy walka trwała. No i w końcu on opuścił mieszkanie na plebanii. Nie wiem, jak do tego doszło, ale opuścił plebanię. I  pod kościołem tam była taka wdowa. –  Ta, która go wzięła do  domu jak własnego syna, a  potem go wyrzuciła? – Ona mu wymówiła to mieszkanie. No i gdzie miał iść? Ale był dom, wybudowany przed wojną ze składek kościelnych, i nazywali

to domem katolickim. No i  później, jak przyjmowali te własności kościelne,  to gmina przyjęła ten budynek. Na  dole było kino, zabawy takie różne. A na górze były trzy pomieszczenia. W dwóch były urzędy. No wie pan, jak to jest: przewodniczący gromadzkiej rady, sekretarz, no i  od  papierów te kobietki. On się tam z  tymi gratami wprowadził. Było ogromne zamieszanie. Jak on mógł budynek gminny – i  jeszcze takie ważne prezydium – zająć! Co chwila jeździli do Krakowa, do kurii. – Kto jeździł? – Jeden obóz i drugi obóz. Te na niego, a ci go zaś bronili. To się tak targowało i targowało. – Ale na co się skarżyli? – Ten stary obóz chciał, żeby go usunąć z  parafii. A  tamci, żeby został, bo  taki fajny ksiądz. W  końcu przyszła decyzja z  Krakowa, od biskupa, że zostanie przeniesiony. I wtedy odbywało się wielkie pożegnanie. Pamiętam to do  dziś. Mnóstwo ludzi. Te wszystkie dewotki. Tam był plac i  był ganek. I  Surgent na  tym ganku stał, a  na  tym placu ci ludzie. Z  kwiatami go żegnały. A  w  każdym bukiecie był załącznik w postaci koperty, a w tych kopertach były kwoty, różne kwoty. Zajrzałem do jednej, jak tam jedna wypadła, tam na owe czasy dość dużo było, 800 złotych. To była letnia pora, wie pan, tych kwiatów, w  pierun tego było. I  on w  tym pokoju miał stół dość duży, to taki stos kopert tam miał. No bo wie pan, co się dzieje z chwilą, gdy dostanie święcenie taki kleryk, gdy na  księdza go święcą? Jemu wycinają serce i  mu tam zamiast serca dają portfel. No i  poszedł. I  nie wiem, gdzie on później był. –  Czy pan wie, że  on potem poszedł do  więzienia za molestowanie chłopaków?

–  [zdziwiony] Nie, tego nie wiem. On poszedł do  więzienia? A tam miał jakieś takie przypadki, które potwierdziłyby, że on był pedał? – Nie pedał, tylko pedofil. – Może [ta wdowa] go nakryła. Może takie było tło tego, że ta wdowa go wyp...ła. – Ale we wsi już tak o nim mówiono? – Fama szła, że on jest pedałem.   Wszystko wskazuje na to, że ta fama dotarła do kurii w Krakowie i  do  biskupa Wojtyły osobiście. Informację o  delegacjach pro i  kontra jeżdżących w  intencji Surgenta do  Krakowa potwierdza raport SB z  października 1958 roku: „Faktem jest, że  jeździły delegacje do  Kurii i  Dziekanatu z  poręki proboszcza, z  którym ks. Surgenszt nie żyje w zgodzie, by go usunąć z Lachowic, jednak nic Kuria w tym kierunku nie uczyniła” [37]. Gdzieś na  początku listopada Surgent był „wzywany wraz z  proboszczem do  Biskupa”[38]. Nie jest napisane, czy do  chorego arcybiskupa Baziaka, czy do biskupa pomocniczego Wojtyły, który go często zastępował. Tak czy inaczej, trudno sobie wyobrazić, żeby proboszcz, który próbował pozbyć się wikarego, w  rozmowie z biskupem mógł pominąć to, o czym huczało we wsi. Wojtyła znał Surgenta osobiście, bo parę lat wcześniej był jego mentorem w  seminarium. W  czasie konfliktu z  Surgentem był w Lachowicach. Tak twierdzą moi rozmówcy, mąż i żona: –  Przyjechał ten Wojtyła. Ojciec Święty. To on nas bierzmował i przygotował. – Wojtyła? Kiedy to było? – W 59 roku. Byłem w  pierwszej klasie technikum. On jeszcze te nauki, wie pan, przygotowanie [prowadził].

– Kto? Wojtyła? – [ona i on razem] No, Wojtyła nas bierzmował! – I wtedy tam był Surgent? – Był Surgent.   15 sierpnia 1959 roku Surgent zostaje z  Lachowic odwołany i  wysłany do  Jaworzna, gdzie nadal nie ma prawa nauczania religii [39]. Przebywa tam pod czujnym okiem proboszcza Bajera, zaufanego Wojtyły. Po krótkim pobycie w Jaworznie wysłano go do Oświęcimia, gdzie został dwa lata. W  sierpniu 1962 roku trafia do  Wieliczki. Tutaj popełnia jakieś przewinienie, prawdopodobnie dopuszcza się molestowania[40]. Na  pewno było to coś poważnego, skoro Wojtyła wyrzuca go z  diecezji. Wiemy to z  krótkiego raportu agenta o  pseudonimie „Karol”: „dostał wypowiedzenie z  diecezji krakowskiej i  wyjechał do  dyspozycji biskupa diecezji lubaczowskiej”[41]. Do  zrozumienia tej decyzji potrzebny jest kontekst. Surgent urodził się we Lwowie. Miasto to po przesunięcia granic w  1945 roku znalazło się w  Związku Radzieckim. Archidiecezja lwowska de facto przestała funkcjonować. Maleńka jej część – miasteczko Lubaczów i parę przyległych wsi – pozostała w Polsce. Resztka archidiecezji lwowskiej przetrwała jako mikrodiecezja Lubaczów do  1992 roku. Surgent, zgodnie z  miejscem urodzenia, formalnie był księdzem tej diecezji, choć nigdy tam nie pracował. W 1973 roku, po zdarzeniach w Kiczorze, Wojtyła próbował się go pozbyć, odsyłając go do  jego macierzystej diecezji. Nie była to pierwsza taka próba. Wysłał go tam już w 1964 roku, karząc za to, co  zrobił w  Wieliczce. SB w  Lubaczowie donosi: „Ubiegał się o pracę w diecezji lubaczowskiej, jednak wikariusz kapitulny kurii ks. Nowicki Jan odmówił mu i odjechał z powrotem do ostatniego

miejsca zamieszkania”[42]. Widocznie biskup w  Lubaczowie wie, że mógłby mieć problem z tym Surgentem. Do  Wieliczki wikary Surgent jednak wrócić nie może. Kuria go tam nie chce. Mimo że  jest lubiany przez dużą część parafian. Parafianie zatruwają życie proboszczowi. Widać już schemat, który będzie się powtarzał w kolejnych parafiach. O konflikcie informuje „Karol”:  

Są tacy, co  jeżdżą z  delegacją do  kurii, piszą listy do  kurii i  do  proboszcza anonimowe. Ludzie ci podejrzewają proboszcza, że  on przyczynił się do  przeniesienia ks. Surgenta, i  w  listach tych żądają powrotu ks. Surgenta. Proboszcz ks. Grohs wścieka się z tego powodu, kuria ma jednak swoje zdanie o ks. Surgencie, znając go jako rozrabiacza[43].

 

SB wciąż nie wie, na czym rozrabianie księdza Surgenta polega.

  Gdy Lubaczów odsyła Surgenta do  diecezji krakowskiej, Wojtyła ma problem. Nie chce, by ksiądz wrócił do Wieliczki, przesuwa go do Lipnicy Wielkiej. Wieś jest faktycznie wielka. Albo raczej długa. Rozciąga się na  całą polską część Orawy, od  granicy słowackiej aż  do  podnóża Babiej Góry. Pośrodku stoi murowany kościół z  cebulą na  wieży, który pamięta czasy cesarstwa Austro-Węgier. Bliżej stąd do  Wiednia niż do  Warszawy. Wikary Surgent był tu krótko, ale nie został zapomniany. Pewna starsza pani, blisko związana z  Kościołem, pamięta czerwcowy dzień 1965 roku, kiedy Surgent meldował się na  plebanii. To znaczy chciał się zameldować, a  proboszcz go nie wpuścił: – Stał przed tą plebanią długo. Tyle godzin stał z  tym samochodem z tymi meblami. A proboszcz go nie przyjął. Bo go nie chciał. On nie chciał wziąć wikarego. Żadnego.

Starsza pani mówi ze  śpiewnym orawskim akcentem. Boi się wystąpić pod nazwiskiem. Pokazuje zdjęcie Surgenta, pamiątkę z  dnia, gdy chrzcił jej synka. Ale syn, wnuk i  wielki wilczur najchętniej wyprosiliby wścibskiego dziennikarza. –  Proboszcz go nie chciał. Ale ja o  nim nic złego nie mogę powiedzieć. – To proboszcz w ogóle nie chciał wikarego? – W ogóle. Ale [Surgent] był lubiany. Wszyscy ludzie go lubili. – To dlaczego miał wyjechać? –  Dlatego że  proboszcz Wilczyński go nie chciał mieć. Potem Wilczyński pojechał się leczyć. Wtedy ten drugi był na  pół roku, ksiądz Łudzik. – Ale nie wie pani, dlaczego Surgent tak szybko stąd odszedł? – Dlatego że  nie był przyjęty. Tyle ja wiedziałam. Ale ludzie się tak uparli, że musi być tu wikary i koniec. Chodzili tam na plebanię powiedzieć, że  wikary musi być, bo  to jest parafia taka strasznie wielka. Ludzie byli bardzo zadowoleni, że  przyszedł jakiś drugi ksiądz. Ja żadnej winy nie widziałam u  niego. Ale proboszcz wikarego nie chciał. – Ale dlaczego? – Proboszcz powiedział, że  to nie wikary, tylko taki przejściowy jest ksiądz. To żaden wikary,  to tylko przyszedł taki ksiądz tymczasowo, na chwilkę. Przejściowo, tak powiedział. Słowa pani z  Lipnicy Wielkiej potwierdzają to, co  sam Surgent zeznał oficerowi SB, kiedy już mieszkał w klasztorze w Krakowie. Esbek raportuje, co usłyszał:  

Przenosząc go do  Lipnicy, w  kurii powiedziano [mu], że  będzie tam tylko 3 m-ce, tymczasem pobyt jego przedłużył się. Ks. Wilczyński [proboszcz Lipnicy Wielkiej] w  ogóle nie „wprowadzał” go do  parafii, a  ponadto ciągle z ambony wspominał, że ks. S jest w parafii tej tylko czasowo.

Tymczasem – relacjonował mi w  rozmowie ks. S. – on zaczął normalnie prowadzić pracę duszpasterską, uczyć religii. Po  jakimś czasie odczuwał, że  ludzie go lubią, zaczął zdobywać sobie uznanie i  zaufanie tamt. ludzi. W konfrontacji jego postępowania z tym, co mówił przed nim przeciw niemu ks. W. – ludzie zaczęli odwracać się od  ks. W.  Nie wie dlaczego, czy przez zazdrość, czy w  obawie przed utratą stanowiska, ks. Wilczyński nastawiał wiernych i występował przeciw niemu z ambony. Widząc taką sytuację w parafii, kuria przeniosła go do parafii Sidzina. Tam był tylko trzy tygodnie. Na skutek interwencji ludzi kardynał Wojtyła cofnął decyzję i zezwolił ks. S. na powrót do Lipnicy Wielkiej. Po  tym wszystkim ks. Wilczyński przeniesiony został do  innej parafii, a do Lipnicy przysłano ks. Łudzika[44].

 

Widać proboszcz z  Lipnicy Wielkiej, który wikarego nie chciał, dostał od Wojtyły obietnicę, że Surgent przyjedzie tylko na chwilę. Jeśli do  tego dowiedział się, dlaczego Surgent parę miesięcy wcześniej został wyrzucony z diecezji, to miał dodatkowy powód, żeby go nie witać z otwartymi ramionami. Inaczej niż wieś. Wydział „W” przechwycił w grudniu 1964 roku list od pewnego księdza do katechetki. „W Lipnicy ludzie ks. Surgenta bardzo sobie chwalą; uczy w  punkcie katechetycznym pod samą Babią Górą. Dawniej stamtąd (ok. 6 km) dzieci musiały iść na  religię do kościoła”[45], cytuje funkcjonariusz SB. –  Pamiętam księdza Surgenta. Pracowałam w  szkole, gdzie on przychodził. Przyjaźniliśmy się tam trochę, przypomina sobie pani Emilia, która w  tamtym czasie była nauczycielką w  szkole pod Babią Górą. Surgent tam uczył religii, z  tym że  to nie była religia w szkole, tylko było w salce katechetycznej. Chętnie rozmawia na  temat wikarego, bo  ma same dobre wspomnienia. Surgent odprawił mszę z  okazji jej ślubu, kiedy proboszcz odmówił. – Taka byłam mu wdzięczna za to, że nam to wszystko załatwił. Przed Bożym Narodzeniem przychodził do  szkoły. Składał nam

życzenia. A  czasami, jak już był po  zajęciach, też przychodził, tak porozmawiać. Pamiętam, że on nam kupił rybki do szkoły. Myśmy mieli akwarium, ale rybek tam nie mieliśmy. To on kiedyś przyszedł i  mówi tak, że  tu wam by  się przydały rybki. Jak on kiedyś pojedzie do  Krakowa,  to on nam te rybki przywiezie. No i faktycznie przywiózł nam te rybki. – Jaki Surgent był dla dzieci? – O, bardzo go lubiały dzieci. Zresztą tu wszyscy go lubili. Jego bardzo żałowali, że  on stąd odszedł. Pojechały komisje, grupa poszła prosić biskupa do kurii, żeby go jednak tutaj zostawili. – Dlaczego on wyjechał? – Wyjechał stąd za to, że – nie wiem, czy tak mogę mówić – nie bardzo zgadzali się z proboszczem. Według tego, co ludzie uważali, co  ja uważam,  to była wina proboszcza. Podejrzewam, że  to proboszcz jeździł do  Krakowa, do  biskupstwa, żeby jego stąd przenieśli. –  Słyszałem, że  parafianie byli tak źli na  proboszcza, że  go wywieźli ze wsi? –  Na taczce go wynieśli. Ja widziałam to. Było głośno, że  się szykują na to. Poszłyśmy z koleżanką, ale tak z daleka chciałyśmy to oglądać. Faktycznie grupa mężczyzn weszła do  plebanii. Proboszcza wyprowadzili. Jeden kierowca jeździł samochodem ciężarowym z  GS-u. Samochód już był podstawiony. Wsadzili go do szoferki, no i pojechali. – To było latem czy zimą? – Nie, to nie było zimą. Chyba to tak pod jesień było. – Czy jest możliwe, że Surgent jednak rozrabiał? –  Nie, na  pewno nie. Przecież myśmy go tu znali. Przecież na co dzień religii uczył. – Czy pani wiadomo, że potem trafił do więzienia?

– Tak? A za co? – Molestowanie chłopców. –  Niemożliwe! Naprawdę? Jestem bardzo zaskoczona, bo  to przecież takie dobre wspomnienia tu wszyscy mają. Za  takiego dobrego człowieka go uważali.   Surgent był zapewne stałym powodem zmartwień dla Wojtyły. Już 26 października 1965 roku informator z  kurii wymienia Surgenta jako jednego z księży, z którymi kuria najchętniej by się pożegnała. Ten sam donosiciel 23 maja następnego roku informuje, że  w  Lipnicy Wielkiej trwa konflikt z  Surgentem w  roli głównej: „Ostatnio chodziły jakieś delegacje za  ks. Surgentem” [46]. Trochę później, 5 lipca, melduje, że  Surgent był u  Wojtyły w  Krakowie. „Do  Skawiny miał iść Surgent – chyba z  Lipnicy. Ten jednak nie chce iść. Już raz miał być przeniesiony – chodziły za nim delegacje, ale jakoś to się skończyło. Dzisiaj, będąc u  Wojtyły, podobno płakał” [47]. 26 sierpnia informator donosi, że  Surgent w  końcu został przeniesiony do Żywca [48]. SB sporządza specjalny raport na  temat „konfliktu w  parafii Lipnica Wielka”. Otwiera go suche stwierdzenie:  

W  dniu 23.08.66  r. x. Surgent otrzymał z  kurii polecenie przejścia do  pracy w parafii Żywiec-Zabłocie w charakterze wikariusza, dokąd ten się udał[49].

 

 

Gdy następnego ranka mieszkańcy wioski odkrywają, że  ich wikary zniknął, zaczyna się akcja jak w  filmie. SB raportuje ze szczegółami: Fakt przeniesienia ks. Surgenta wywołał sprzeciw ludności, która w  dniu 24.08.66 r. o godz. 9.00 na skutek zaalarmowania biciem w dzwony zebrała się w  obrębie kościoła i  plebanii. Zebrani domagali się od  x. Łudzika spowodowania powrotu x. Surgenta do  Lipnicy Wielkiej, stawiając

jednocześnie warunek: o ile tego nie uczyni, to w dniu 24.08.66 r. o godz. 18tej wywiozą go też z Lipnicy. W  dniu 24.08.66  r. zgodnie z  zapowiedzią zebrało się kilkaset osób przed plebanią, czekając na  odpowiedź x. Łudzika. X.  Łudzik do  zebranych nie wyszedł i  stąd wierni sami wtargnęli na  plebanię, wynieśli x. Łudzika do samochodu i polecili mu opuścić parafię. W  czasie wynoszenia tłum wznosił okrzyki pod adresem x. Łudzika „ty oszuście, złodzieju” itp. W  obronie x. Łudzika stanął obecny na  plebanii kleryk Kuliga Jan z  seminarium częstochowskiego. Uderzył on ob. Kudzielę w głowę /podobno kielichem/ zadając ranę. Wyniesiony na pole x. Łudzik zbiegł w nieznanym kierunku. Miał jechać do kurii i następnie wrócić do swojej parafii w Bukowinie Podszkle[50].

 

 

TW o pseudonimie „Gajowy” opisuje nadzwyczajne posiedzenie kurii w dniu przepędzenia księdza Łudzika z Lipnicy Wielkiej: [...] odbyła się sesja z udziałem biskupów i zainteresowanych kurialistów. Jak opowiadał mi Kuczkowski [kanclerz kurii], przedmiotem sesji była sprawa parafii Lipnica Wielka. Proboszcz z Lipnicy, który wezwany został na tą sesję, poinformował obecnych o  sytuacji. Stwierdził on m.in., że  parafianie są niezadowoleni ze sposobu załatwienia ich żądań przez kurię i nienależyte ich potraktowanie. Domagali się, by ks. Surgent został proboszczem w Lipnicy. Po przeprowadzeniu wszelkiej analizy kuria doszła do wniosku, że żądania parafian nie są najważniejsze, kuria nie może sobie pozwolić na  narzucenie woli bez wnikania w  argumenty przez nią wysunięte. Niedopuszczalne jest mianowanie ks. Surgenta proboszczem, a  najwyżej można pójść na  to, by obsadzić tą parafię całkiem nowymi księżmi, gdyż inaczej niechęć parafian do przeciwnika ich ulubieńca nie ustanie. Zdanie takie poparł również bp Groblicki, który reprezentuje stanowisko, że w żadnym wypadku nie należy ustępować wobec żądań parafian. Kuria jest zaniepokojona rozwojem sytuacji w  Lipnicy. Tylko w  jednym dniu nadeszły stamtąd dwa telegramy żądające natychmiastowego przyjazdu przedstawiciela kurii. Jeden z  telegramów był ostrzeżeniem, że  jeśli nikt nie przyjedzie, wierni nie przyjmują odpowiedzialności za  skutki. Kuria oczywiście nikogo nie wysłała[51].

 

Wszystko jest barwnie i  obszernie opisane, ale wciąż brakuje ważnego szczegółu: przyczyny całego konfliktu. SB nadal nie wie, dlaczego Surgent powoduje tyle zamieszania. Sytuacja jest

zastanawiająca, bo wikary jest ulubieńcem parafian, a kuria uważa, że mianowanie go proboszczem jest „niedopuszczalne”. Przywiązanie parafian do  Surgenta okazuje się bardzo trwałe. Jeśli wierzyć jemu samemu, jeszcze trzy lata później, w 1969 roku, delegacja z Lipnicy jedzie do Krakowa domagać się jego powrotu. Kapral SB opisuje to zdarzenie na  podstawie rozmowy z Surgentem:  

Dalej w  rozmowie zapytałem o  aktualne jego kontakty z  parafią Lipnica W.  i  czy aktualnie są jakieś działania z  ich strony, aby tam powrócił. Ks. Surgent na to oświadczył, że on żadnych kontaktów z nimi nie utrzymuje, unika ich. W  dalszym ciągu ludzie ci starają się, aby wrócił. Piszą listy, petycje do  kurii, jak również przychodzą tam delegacje. Nadmienił, że  niedawno znów był wzywany przez kardynała, ponieważ przybyła delegacja wiernych z  tej parafii, żądając przeniesienia go z  powrotem. Kardynał pytał go o  zdanie. Oświadczył, że  nie ma zamiaru postępować wbrew woli przełożonych, nie będzie starał się o  powrót poza plecami. Zapytany, czy może to powtórzyć tym ludziom, oświadczył, że  tak. Tak też uczynił na polecenie kardynała[52].

 

To barwna historia, nawet opisana drętwym esbeckim językiem, ale SB ciągle nie wie, o co chodzi z tym wikarym. SB chętnie by  sterowała księdzem tak konfliktowym, żeby szkodzić Kościołowi. Dwaj znani nam już funkcjonariusze próbują nakłonić Surgenta do współpracy. 16 stycznia 1967 roku przychodzi do  niego kapitan Bądek z  podwładnym. Zauważają, że  swoboda poruszania się księdza Surgenta jest mocno ograniczona: „Ks. Surgent się znajduje [...] pod baczną opieką kurii i proboszcza w Zabłociu, ks. Słomki”[53]. Postanawiają na  razie go nie odwiedzać „ze  względu na  to, iż  pogorszyłoby to jego sytuację, i  tak krytyczną ze  względu na  przejścia z  kurią w  poprzedniej parafii Lipnica Wielka, skąd został dyscyplinarnie przeniesiony”[54].

Równo rok później, 10 stycznia 1968 roku, kontaktuje się z  Surgentem Mieczysław Mrowiec. Ale Surgent nie życzy sobie więcej kontaktów z  SB. „Nie chciałby się narażać swoim przełożonym, ponieważ [i] tak już jego sytuacja nie jest wesoła”, pisze Mrowiec[55]. Wkrótce Surgenta po  raz kolejny przeniesiono. Z  tych samych powodów co zawsze. W donosie z 4 marca 1969 roku czytamy:  

Ks.  Słonka Stanisław z  Zabłocia miał nieporozumienia z  ks. Surgentem Eugeniuszem, który w  tej chwili przeniesiony jest do  Krakowa. Popełnił jednak błąd, ponieważ w  tej sprawie oficjalnie wystąpił na  ambonie i wszyscy ludzie o tym wiedzą. Ks. Surgent to ks. bardzo energiczny, umiejący jednocześnie podejść parafian, stąd też miał wielu zwolenników, podobnie zresztą jak w czasie pobytu w par. Lipnica Wielka[56].

 

 

Tym razem Wojtyła umieszcza go w  klasztorze. Wikary trafia do  parafii salwatorskiej w  Krakowie[57]. Mieszka tam z zakonnicami, co ogranicza jego swobodę. Jego zadania w parafii również są ograniczone – zajmuje się administracją i  od  czasu do  czasu może w  zastępstwie innego wikariusza poprowadzić lekcje religii. Te lekcje odbywają się w klasztorze. Surgent nie może nikogo przyjmować prywatnie. Kardynał Wojtyła umieścił go pod jeszcze ściślejszą kuratelą, a SB wciąż nie wie dlaczego. W Krakowie esbecki oficer Adam Turotszy próbuje rozwiązać tę zagadkę. 21 maja 1969 roku zamawia „inwigilację Surgent Eugeniusz” w  dziale „W”, który nielegalnie sprawdza korespondencję[58]. Dwa dni później idzie do klasztoru na Salwatorze, udaje mu się porozmawiać z  Surgentem na  dziedzińcu. Od  razu pyta, co  tak naprawdę wydarzyło się w Lipnicy Wielkiej. I notuje odpowiedź: [...] ks. Surgent nadmienił, że  właściwie to już od  samego początku swej kapłańskiej pracy ma pecha. Gdzie był, czy to w Wieliczce – a tam właściwie

się zaczęło – czy w  Lipnicy, a  potem w  Żywcu, zawsze popadał w  konflikt z  proboszczami i  oczywiście z  kurią. Mówił dalej, że  na  żadnej parafii nie buntował ludzi przeciw proboszczowi, nie chce tego stanowiska. Dlatego go to spotyka, że  nie pije, nie łajdaczy się i  nie traci pieniędzy jak inni, a  uczciwie pracuje, jak przystało na  kapłana. Rozżalony mówił dalej: co  ja za to mogę, że dobrze mówię kazania, że mnie ludzie lubią, że zdobywam ich sympatię[59].

  Surgent przywdziewa szaty męczennika i  pozostaje zagadką. Aż  do  dnia, kiedy oficer Turotszy dostaje z  działu „W” kopię listu biskupa Lubaczowa Jana Nowickiego. Kopia została usunięta z archiwum w 1982 roku, kiedy SB zaostrzyła wewnętrzne przepisy dotyczące nielegalnie pozyskiwanych materiałów. Treść listu przetrwała w  streszczeniu napisanym przez Turotszego 31 października 1969 roku:  

W  toku dalszych przedsięwzięć operacyjnych w  stosunku do  ks. S.  E.  uzyskano materiały, z  analizy których wynika, że  wymieniony ksiądz posiada zboczenia seksualne. Potwierdzeniem tego jest uzyskany dokument „W”, w którym bp Nowicki Jan oficjalnie i wprost potępia [go] za czyn deprawujący, jakiego dopuścił się wobec nieletniego chłopca. Z  dokumentu wynika, że  matka tego chłopca sprawę przedstawiła pisemnie w kurii oraz osobiście bpowi J. Pietraszce. Fakt ten znany jest ponadto v-cekanclerzowi oraz bp Groblickiemu. Matka chłopca, nie chcąc szkodzić ks. S.  E., poprzestała na  powiadomieniu kurii. Z  treści dokumentów nie wynika, aby dotychczas ks. SE poniósł jakieś konsekwencje. W  środowisku kleru parafialnego fakt ten dotychczas jest nieznany – o  czym informuje t.w. ps. „Adaś”. Również nie mówi się o  tym wśród wiernych[60].

 

Zagadka rozwiązana: Surgent molestował chłopca, a kurii udało się utrzymać to w tajemnicy. „Jest to akt deprawacji nieletniego podlegający ściganiu przez prawo, a  z  drugiej strony fakt kompromitujący go jako duchownego”[61], zauważa towarzysz Turotszy. I energicznie zabiera

się do  pracy. Chce szantażować Surgenta tym listem, ale przełożony zwraca mu uwagę, że  to kiepski pomysł: jeśli Surgent przeczyta list, dowie się, że matka chłopca nie zamierza go pozwać. Szantaż na  pewno nie zadziała. Dlatego SB stosuje trik: pisze fałszywy list do  milicji z  oskarżeniem z  prawdziwego, ale bez danych matki. Uzbrojony w sfabrykowany list o prawdziwej treści Turotszy 6 listopada jeszcze raz idzie do  klasztoru. Ponieważ tam nie ma gdzie spokojnie porozmawiać, wzywa księdza na  ósmą rano następnego dnia na  posterunek MO. Surgent stawia się punktualnie. Oficer raportuje:  

Oświadczyłem, że  powodem dzisiejszej rozmowy jest list, jaki wpłynął do  KM MO w  Krakowie dotyczący go osobiście. Wręczyłem wym. do  przeczytania, nadmieniając, że  na  ten temat chciałbym porozmawiać. Zauważyłem, że  treść czytanego listu wywarła na  ks. Surgenta ogromne wrażenie. Był blady i  bardzo zdenerwowany. Po  przeczytaniu chciał się tłumaczyć, lecz powstrzymałem go, że  o  tym za  chwilę, a  teraz mam kilka innych problemów[62].

 

 

Esbek długo trzyma księdza w niepewności, by go maksymalnie wyprowadzić z  równowagi. Drobiazgowo wypytuje Surgenta o parafię na Salwatorze, o księży, którzy tam pracują, finanse i tak dalej. Aż  Surgent sam wraca do  tematu listu. Turotszy odgrywa przed nim rolę ludzkiego esbeka, dokładnie taką, jaką znamy z historii księdza Lenarta: podkreśla, że przepisy są surowe, ale on po przyjacielsku może wyciągnąć księdza z tarapatów: Teraz jeszcze – mówił dalej [Surgent] – doszedł ten list, który go skończy. Tłumaczył, że  on niczym nie czuje się winnym, że  nie uczynił krzywdy żadnemu dziecku. Nikt z  nim na  ten temat nie rozmawiał. Prosił, abym powiedział, o  kogo chodzi, nazwisko tej osoby,  to tam pojedzie i  z  tą osobą porozmawia, że to jest nieprawda. Na  to wszystko oświadczyłem ks. Surgentowi, że  w  związku z  tym dokumentem, który wpłynął do KMO, tryb postępowania jest inny w myśl prawnych przepisów. Jeżeli rozmawiam z  nim,  to niech to traktuje jako

rozmowę wyjaśniającą, nieoficjalną, niemającą nic wspólnego z  postępowaniem w  wypadku prowadzenia dochodzenia. Wytłumaczyłem, że  z  chwilą otrzymania tego dokumentu przez Prokuratora winno wszczęte być dochodzenie i  wyjaśnienie przez wzywanie świadków, przesłuchania niektórych wiernych, dzieci, a nawet księży. Zapytałem, czy zdaje sobie z tego sprawę, jakie będzie komentowanie, jakie będą opinie i  atmosfera wokół niego. Oświadczyłem, że  słowa jego, „że  jest niewinny”, w  tym przypadku przyjmuję, mogę wierzyć lub nie, lecz on będzie to musiał udowodnić w innym trybie. To właśnie zaznaczyłem, że jeżeli rozmawiam z nim na ten temat, to niech to rozumie, że chcę mu pomóc, chcę się dowiedzieć, jak on widzi tę sprawę. Ks. Surgent był wstrząśnięty i załamany. Zapytał: to co ja mam robić i: „to jest dla mnie krzyż, który mnie dobija”, na  co  przyznałem rację. Powiedział: „to niech pan decyduje”. Oświadczyłem, że widzę możliwość wyjścia jego z tej sytuacji, chcemy mu pomóc i tak niech traktuje moją propozycję. Wyjaśniłem, że gotowi jesteśmy sprawę odłożyć ad akta w tym stadium, [w] jakim się znajduje, w wypadku wyrażenia zgody z  jego strony na  stały kontakt z  nami i  udzielanie nam informacji nas interesujących. Zaznaczyłem, że propozycję tą widzę jako pomocną dłoń dla niego i niech to tak traktuje. Jest to jedyny ratunek w tej sytuacji dla niego. Ks. Surgent dłuższą chwilę myślał. Po chwili zapytał: „czy zdaje pan sobie z  tego sprawę, co  mi grozi, gdy dowie się kuria”, na  co  oświadczyłem, że „doskonale zdaję sobie sprawę, lecz moim obowiązkiem jest go »chronić« przed tego rodzaju ewentualnością”[63].

 

 

Szantaż działa. Surgent daje się zarejestrować jako tajny współpracownik SB. Jeszcze na  tym samym spotkaniu podpisuje zobowiązanie do nieujawniania informacji i otrzymuje pseudonim „Georg”. Ale nie na  długo. Już 6 kwietnia 1970 roku oświadcza, że  nie chce być TW „Georg”. Spotyka się w  kawiarni Kopciuszek ze swoim „kontaktem”, który potem pisze tak: Na  wstępie rozmowy t.w. oświadczył, że  jest to ostatnie nasze spotkanie, gdyż po  dokładnym przemyśleniu swego kontaktowania się ze  Służbą Bezpieczeństwa doszedł do  wniosku, iż  czynił to wbrew swemu sumieniu. Decyzję w  tym względzie podjął po  wszechstronnym rozważaniu ewentualnych konsekwencji ze  strony tak kurii, jak też i  Służby Bezpieczeństwa. [...] Zapytałem t.w., czy przemyślał także naszą reakcję na  jego decyzję i  wiążące [się] z  nią ewentualne konsekwencje. Pytanie to

wymijająco potraktował, stwierdzając, iż  „tylko w  ten sposób nakazuje mu postępować sumienie”, zwłaszcza że  stan jego zdrowia i  równowagi psychicznej nie jest najlepszy[64].

  Co  tu się dzieje? Skąd ta nagła zmiana? Jeszcze w  listopadzie Surgent bał się, że kuria dowie się o molestowaniu i że może dojść do  procesu. A  tu nagle strach znika jak śnieg w  słońcu. Funkcjonariusz SB zauważa: „Z  jego zachowania się wynikało, że  nie był specjalnie zdenerwowany” [65]. Istnieje jedno logiczne wytłumaczenie tak nagłej wolty: Surgent poinformował przełożonych, że  SB go ściga, i  dowiedział się, że  nie grozi mu proces, bo matka molestowanego chłopca nie chce go skarżyć.   List biskupa Nowickiego jest niepodważalnym dowodem, że  wierchuszka kurii wiedziała o  poczynaniach Surgenta od  1969 roku. Co  najmniej. Surgent sam przyznaje później, że  molestował dzieci w  każdej parafii, w  której pracował. Mówi to w  1973 roku w  areszcie śledczym, czekając na  proces. Rozmawia tam ze  współwięźniem, a  on donosi. „Surgent kompletnie się załamał i  jest szczery wobec mnie” [66], chwali się donosiciel. Wypytuje przybitego księdza o molestowanie. „Gdy zapytałem Surgenta, czy zarzuconych mu obecnie czynów lubieżnych dopuścił się również na  innych parafiach,  to powiedział, że  owszem i  tego się właśnie obawia. A  to w  Żywcu, Wieliczce, na  Salwatorze, Lachowicach i  Lipnicy Wielkiej” [67]. Czyli prawie wszędzie, gdzie pracował, zanim Wojtyła wysłał go do Kiczory. Od  innego więziennego szpicla SB dowiaduje się, że  przed przejściem do  Kiczory Surgent solennie obiecał kardynałowi Wojtyle, że  to się już nigdy nie powtórzy. Współwięzień opisuje, jak ksiądz molestant starał się wybłagać łaskę u biskupa:

 

Eugeniusz Sergent usiłował napisać list do  biskupa, aby jego przeprosić, iż przyrzekał mu, a powtórnie popadł w kolizję z prawem. Z jego wypowiedzi wynika, że  biskup o  postępowaniu Sergenta wiedział i  był u  niego na  rozmowie. Kiedy treść tego listu napisał, była ona bardzo nieskładnie zredagowaną, którą zniszczył, a  postanowił po  uspokojeniu się napisać ponownie. Chodzi Sergentowi o to, aby biskup nie potraktował go ostro, nie zrezygnował z niego jako księdza[68].

 

Jest jasne, że  chodzi o  Wojtyłę. W  archidiecezji krakowskiej był tylko jeden biskup, który mógł odwołać księdza lub mu wybaczyć. Po tej obietnicy Wojtyła dał Surgentowi kolejną szansę, mianując go rektorem w górskiej osadzie Kiczora. Gdy Wojtyła powierza Surgentowi nową placówkę, SB zastanawia się, co  zrobić z  księdzem, który „deprawuje” dzieci. I postanawia nie robić nic. Rzadko – nawet w aktach tajnej służby – można przeczytać zdanie tak cyniczne, jak konkluzja decyzji SB, by  nie przeszkadzać Surgentowi w  jego księżowskiej karierze: „Mimo że  jesteśmy w  posiadaniu materiałów, którymi moglibyśmy go skompromitować, powstrzymujemy się od  tego, gdyż jego zachowanie mogłoby spowodować jeszcze większe szkody dla duchowieństwa”[69]. Esbecy się nie pomylili.

  Patrząc na  Kiczorę, trudno rozumieć, jak przyszły papież mógł tu przysłać człowieka, o  którym wiedział, że  molestuje chłopców. Kiczora jest górską osadą na  uboczu. Centrum wsi to garstka domów skupionych wokół kościółka. Reszta domostw jest rozrzucona po  rozległych zboczach. Nikt tu wikaremu nie patrzy na  ręce. Do  Milówki, gdzie rezyduje proboszcz, jest około ośmiu kilometrów, niełatwych, zwłaszcza w  tamtych latach, kiedy drogi i  środki transportu były dużo gorsze niż dziś. Na  wysokości 600

metrów utrzymuje się śnieg, gdy na  dole już kwitną krokusy. Surgent jest tu więcej niż zwykłym wikarym. Jest rektorem,  to znaczy opiekuje się kościołem, który nie ma statusu parafialnego, ale w przyszłości może go uzyskać. Rektor ma stworzyć placówkę od podstaw. W kronice Kiczory czytamy:  

W  roku 1970 mieszkańcy zebrali pieniądze i  odkupili od  pana Franciszka Włocha budynek, który następnie sami wyremontowali i  przeznaczyli na  plebanię – służyła jako punkt katechetyczny. Gdy zakończono prace remontowo-wykończeniowe kaplicy i  plebanii, delegacja – grupa ludzi wraz z  księdzem wikarym Władysławem Jaskiem z  Milówki – udała się do  biskupa, prosząc o  przydzielenie kapłana. Biskup zgodził się na  to, przydzielając ks. Eugeniusza Surgenta. Wówczas powstał w Kiczorze Ośrodek Duszpasterski pw. Matki Boskiej Częstochowskiej[70].

 

Powtórzmy raz jeszcze: kardynał Wojtyła daje księdzu, o którym wie, że molestuje, odrębną placówkę ze słabym nadzorem. Warto podkreślić, że robi to w 1971 roku, czyli w tym samym czasie, kiedy księdzu Lorancowi, skazanemu pedofilowi, przywraca uprawnienia duszpasterskie. Loranc, jako pedofil z  wyrokiem, nie mógł uczyć dzieci. W przypadku nieskazanego molestanta Surgenta arcybiskup Wojtyła nie widzi przeciwwskazań. Ksiądz Surgent ma pełne prawo, wręcz obowiązek w  swojej nowej prawie parafii uczyć religii dzieci i  młodzież. Ale nie ogranicza się do  katechizacji. Z młodzieżą, przede wszystkim męską, robi dużo więcej.

  Opowiada o tym mężczyzna urodzony w Kiczorze w 1959 roku. Nie chce być cytowany pod nazwiskiem. W początkowej fazie śledztwa jest wymieniany jako jeden z  chłopców, którzy bywali u  księdza Surgenta. Ale nie występował jako świadek na  procesie. Prawie pół wieku po  zdarzeniach potwierdza to, co  jest napisane w dokumentach.

– Znał pan księdza Surgenta? –  Znałem go osobiście. Uczył nas religii. Co  niektórych, wybranych chłopców woził taką wołgą. Zabierał do  Krakowa na jakieś wycieczki. – Na czym to polegało, że pana nie brał? –  Zależy od  rodziców. Ja nie uczestniczyłem w  tych ich ministrantach i  tego... Bo  on tam ściągał chłopaków i  częstował. Różne rzeczy się działy. – Ale inni rodzice puszczali swoich synów tam. –  Umiał się wkręcać. Do  tego zachęcać. Umilać. Za  młodych czasów tam tyle się wiedziało, że tam rozrabiał z tymi chłopakami. – Więc pan wiedział, że on molestował? –  Nie tylko ja. Każdy jeden to wiedział. To się zaśmiewali. Chłopcy ze chłopców się zaśmiewali. – To wyście o tym rozmawiali? – No a jak? To między sobą chłopaki o tym rozmawiali, śmiali się. Ale ten [podaje imię i  nazwisko chłopaka, który pierwszy powiedział rodzicom] był taki odważny, że  się przyznał tam w domu, no i rodzice zrobili szumu koło tego. A potem ten dyrektor szkoły,  to znaczy kierownik [podaje nazwisko],  to pościągali milicję. Prokuratura w Żywcu przyciągała na przesłuchanie[71]. – Ale pan wiedział, że lepiej nie chodzić na plebanię? – No,  to wiadomo. On tam religii uczył u  niego. Na  dole miał całą salę katechetyczną. Nie w  szkole uczyli się religii, tylko tam. A  różne schadzki były tam wieczorem. Chodzili tam grywać, [w] różne gry. Pierwszy raz człowiek coś takiego widział. Brał tych chłopaków tam i później to jakiegoś brał na górę. A co tam robili, no to wiadomo, nie? [nerwowy uśmiech] – A jakim był człowiekiem?

–  Bardzo dobry był. Ludzie tu na  niego marnego słowa nie powiedzą. Jeździł po  gminie walczyć i  załatwił. Ta droga do kościoła, plebania, sam kościół, ten ołtarz, to tabernakulum, te sztandary – on to wszystko załatwił. Takim organizatorem to on faktycznie był. No ale miał te ciągotki takie.   Inni chłopcy z  tamtych lat, teraz niemłodzi mężczyźni, potwierdzają „ciągotki” księdza Surgenta. Średniej wielkości miasteczko na  Śląsku. Typowe blokowiska z lat 70. Mężczyzna otwiera drzwi w piżamie. – Czy pan znał księdza Surgenta? – Znałem, ale wolę na ten temat nie rozmawiać, bo przez niego byłem w sądzie. Nie chcę już [za jego plecami chodzi kobieta, która powtarza: „Dość tego!”]. – Ale historia się zgadza? –  Historia się zgadza, ale ja na  ten temat nie chcę rozmawiać. Ze  mną nie było żadnych takich. Tylko próbował mnie ściągnąć tam do siebie. Nie poszedłem, bo dowiedziałem się, jaki jest. –  Ale zgadza się, że  chłopcy we  wsi wiedzieli, że  ksiądz molestuje? –  Tak.  Od  kolegów się dowiedziałem, że  jest taki. Po  prostu go unikałem. Chociaż sąsiadka mnie namawiała, żebym tam poszedł: A  czemu tam nie chcesz iść? Bo  on cię zaprasza. [A ja powiedziałem:] Nie, nie pójdę, bo  wiem co. Nie pójdę. I  nie poszedłem. Tak że mnie to nie dotyczyło. – Ale był pan w sądzie jako świadek... –  Tak, byłem w  sądzie. Ja tam nie chodziłem. Jak przyszedł Surgent jako proboszcz na  tę Kiczorę,  to ja zrezygnowałem z  ministranta. W  ósmej klasie już nie byłem ministrantem. Jak on

przyszedł,  to się dowiedziałem, że  on ma taki ciąg do  młodych chłopców. No to po prostu zrezygnowałem. – Ale ktoś pana uprzedził? –  Tak, śmiali się chłopcy w  szkole, którzy mieli do  czynienia z nim. Śmiali się i dawali do zrozumienia, że on taki jest. No był. No po prostu był. –  Skąd taka pewność, skoro pan mówi, że  pan sam tego nie doświadczył? –  No, ech, później, ech, ten... mówili, zaczęli już później o  tym głośno. Zaczęli chodzić po  sądach. No,  to później już się zaczęło o tym mówić głośno i się dowiedziałem o tym. – Chłopcy między sobą o tym mówili, tak? – Powiedzieli. Przeważnie to byli ministranci, którzy mieli z  nim styczność. –  A  pan opuścił tę ministranturę, gdy Surgent się pojawił w Kiczorze? – Wcześniej, w siódmej klasie przestałem być ministrantem. – Czasami mówi się, że te oskarżenia to kłamstwa. –  [reaguje od  razu i  ostro] Nie kłamstwa! To było prawda! Przyznaję, że  to było prawda, że  po  prostu on taki był. Dlatego siedział w  więzieniu. Tam chodzili chłopcy, wabił do  siebie, nie wiem, pieniędzmi czy nie wiem czym, ale w  każdym bądź razie chodzili tam. – Ale próbował się zbliżać do pana? –  Chciał mnie zaprosić przez tę sąsiadkę, żebym tam przyszedł. A ja powiedziałem nie, bo się dowiedziałem kątem ucha, że on jest taki. Nie poszedłem. No i  dobrze zrobiłem. A  czemu pan tak tego szuka? – Chcę się dowiedzieć, czy komuniści fałszywie go oskarżali.

– To było prawda. Ja przyznam, że to było prawda. Taki on był. Byliśmy w  sądzie, ale ja po  prostu... Ja nie wiem jak, tylko tak kątem ucha, można powiedzieć, się dowiedziałem, że  coś tam, że molestował. To nie był pomysł komunistów. To było prawda. Odpowiedzi mężczyzny są pełne sprzeczności. Widać, że ta sprawa jest dla niego osobiście bolesna i ciąży na jego życiu. Protokoły przesłuchań sprzed pół wieku pokazują, że  mija się z  prawdą. To znaczy z  połową prawdy. Opowiada tylko drugą część swojej historii. Rzeczywiście odmawiał kontaktu z  księdzem Surgentem, ale dopiero po tym, jak Surgent go wykorzystał.   Parę miesięcy po  pierwszej wizycie znów pukam do  jego drzwi. Tym razem jest sam w domu i opowiada całą historię. –  Pedofil i  koniec. I  to wszystko na  ten temat. Zaczął mnie namiętnie całować, z języczkiem. No, to jest okropne [stara się nie płakać, daremnie]. Ściągnął mnie kolega do  tego biznesu całego. Mieliśmy jechać do  Milówki robić badanie medyczne do  szkoły zawodowej. I  ten kolega mnie wpuścił w  maliny, bo  ja wsiadłem do  auta [Surgenta], a on nie przyszedł. I  tak wylądowałem w  Krakowie. Wróciliśmy późno w  nocy [nerwowy śmiech]. Zostałem spać na plebanii, tam na Kiczorze. I obudziłem się z fujarą w ręce. – Że Surgent po prostu pana... – Tak, on mi włożył do ręki. Jak żem się obudził, to żem wyp...lał stamtąd jak najszybciej. I tyle było. Po nocy do domu uciekłem. –  Po  kolei: miał pan jechać z  Surgentem i  z  tym kolegą do Krakowa? – Nie, do Milówki, na badania medyczne do Milówki. A kolega wpuścił mnie w  maliny, bo  on nie przyszedł. Mogłem jechać

pociągiem. Ale on mówi: Po  co  będziemy jechać pociągiem? Pojedziemy z księdzem, bo on jedzie do Krakowa. – Kto tak powiedział? – Ten kolega. –  Czyli byliście we  trzech umówieni: pan, ten kolega i  Surgent, tak? –  Z kolegą byłem umówiony, a  Surgent po  drodze nas miał zabrać. Kolega nie pojechał. A  ja, zamiast jechać do  Milówki, wylądowałem w  Krakowie i  potem, po  przyjeździe z  Krakowa, wylądowałem w łóżku księdza. – To było przed piętnastymi urodzinami? – Tak.  Okropne. To jest okropne [westchnienie, płacz]. To, że  się z  tą fujarą w  ręce obudziłem. Na  drugim łóżku mógł spać, co? No to, k...a, przytulił się do  mnie i  zaczął mnie namiętnie całować. I rura w ręce [parska nerwowym śmiechem]. – Pan o tym rozmawiał kiedyś z przyjaciółmi, z żoną? –  Wstydziłem się. Po  prostu wstydziłem się tego, chociaż nie byłem niczemu winny. – Całe życie pan o tym milczał? – Pięćdziesiąt lat. – Mogę podać pańskie imię i nazwisko? – Nie, absolutnie. Ja nie chcę zepsuć swoją reputację. Straciłbym wszystko, kolegów, znajomych... Ja próbowałem o tym zapomnieć. –  Czy przez te pięćdziesiąt lat ktoś z  Kościoła chciał z  panem rozmawiać? – Nie. –  Nikt? Nawet proboszcz wtedy nie przychodził do  was, żeby rozmawiać? –  Nic [westchnienie]. Ksiądz znikł. Nikt z  nami nie rozmawiał. Nikt nic nie mówił. To była taka tajemnica poliszynela.

– Może pan sobie wyobrazić, że w kurii już wiedzieli, że on robi takie rzeczy, a mimo to wysłali go do Kiczory? – Nie słyszałem czegoś takiego. On był pierwszym proboszczem na  Kiczorze. Robili parafię i  akurat pedofil przyjechał [parska nerwowym śmiechem]. Załatwili nam pedofila. –  A  co, jeżeli biskup już wiedział, że  on jest tym – jak to pan określił – pedofilem? – Chyba nikt nie wiedział. Chyba nikt nie przypuszczał, że to jest taki huncut – jak to się mówi po naszemu, po góralsku. Nie, nie, nie, nie. Nikt chyba tego nie wiedział. – Potem wyszedł z więzienia. I wie pan, co się z nim stało? – Nie wiem. – Poszedł dalej. Kolejna wioska. I robił to samo. I co pan na to? – Jakbym go spotkał dzisiaj, tobym go udusił [nerwowy śmiech]. Powinni go usunąć z  kapłaństwa. I  koniec. Za  takie coś powinien dostać przynajmniej dwadzieścia pięć lat. – A teraz ma pan z kim rozmawiać? –  Ale po  co  o  tym gadać? Chciałem zapomnieć. I  już na  wieki wieków amen. – Inni chłopcy chodzili do niego na plebanię? –  Inni chodzili. Nikt się nie przyznał, że  tam łaził. Niektórzy pewnie dodatkowe korzyści z  tego mieli. Żyje jeszcze kolega, z  którym miałem jechać do  tej Milówki, który wycofał się w ostatniej chwili. – Dlaczego on się wycofał? – Nie wiem. Wpuścił mnie w maliny. – Pan sugeruje, że on wiedział, jaki jest ten ksiądz? –  On był ministrantem. Ja już nie. Ciężko się o  tym gada [westchnienie]. Trzeba było jechać do  Milówki pociągiem; trzy

przystanki i nie wpadłbym w sidła tego szatana. Bo to nie ksiądz, tylko szatan. – Ale to znaczy, że ten kolega mógł wiedzieć, co jest grane z tym księdzem, tak? –  No, chyba tak. Wpuścił mnie w  maliny. To było okropne. Dzwoniłem ostatnio do  niego. I  mówiłem, że  miałem odwiedziny dziennikarzy. Nie chciał o tym gadać.   Byłem już wcześniej u kolegi, który „wpuścił go w maliny”. Otwiera drzwi swojego wiejskiego domu wśród śląskich pagórków. Ma na  piersi srebrny krzyżyk. Wiosenne kwiaty w ogródku smucą się w mżawce. Kotek tygrys niewzruszony leży na  ławce. Korzystając z  dobrodziejstw wystającego dachu, śpi na suchym. – Czy pan znał księdza Surgenta? – Dokładnie. Eugeniusz. – Jaki on był? –  No, jako ksiądz, no dobry. W  piłkę pozwalał grać. Wykupił albo tam wydzierżawił pole, mogliśmy grać. Do  Krakowa, jak trzeba było po  sztandary jechać [powiedział]: moi chłopcy, przetrzecie się, boście jeszcze w  Krakowie nie byli. Ja byłem pierwszy raz na operetce Wesoła wdówka. – W Krakowie? Z nim? –  Wszyscy my byli. Tam było więcej ministrantów. Bo po sztandary do kościoła jechaliśmy. – Podobno molestował chłopców. – No wie pan co... Jakoś tak było... Zostawmy to, tak? Po  co  się mieszać w tych rzeczach. Było, minęło. – Ale te oskarżenia, że was molestował, były prawdziwe?

– No wie pan co... Ja nie miałem do czynienia z takimi rzeczami z nim. Inni tam byli oskarżani. – Ale pan był przesłuchiwany w tej sprawie? – Byłem, w Żywcu na policji. No, wtedy milicja. – A wtedy pan opowiadał, jak to było? –  To znaczy nic nie opowiadałem. To, co  zadali pytania,  to odpowiedziałem. A ci, którzy mieli kontakt z nim, to już nie żyją. – A pan nie miał kontaktu z nim? – Nie, nie miałem kontaktu z nim. – Ale on przyjmował tych chłopców u siebie, tak? –  No, tam się przewijali ludzie. Nawet na  to uwagi nikt nie zwracał. – Czy pan mówi całą prawdę, mówiąc, że nic się panu wtedy nie stało? – Nic [kręci przecząco głową; następuje długa cisza]. – Bo pan wtedy mówił inaczej. – [gwałtownie] Gdzie? U kogo? – W milicji. – Absolutnie! Panie kochany! On [milicjant] się mnie pytał, jak długo my przebywali, czy chodziłem po  kolędzie, czy ofiary mieli. Ale na temat tego to absolutnie! No. Jak można mówić coś, co cię nie spotkało? – Wtedy pan jednak mówił inne rzeczy. – Nie przypominam sobie, żeby takie rzeczy. – Bo za coś został skazany, nie? – No to może inni mu tam przyłożyli coś [śmieje się]. – Ale prawda to była, że on molestował? –  A to ja nie wiem. Trzeba się pytać innych, którzy tam mieli do czynienia z nim [śmieje się]. Ja? Daj spokój! – Podobno chłopcy o tym rozmawiali, ale nie mówili rodzicom.

–  Ach, po  tylu latach skąd mam to wiedzieć? Teraz jest moda na tych księży do ścigania za tę pedofilię. – Wtedy się o tym nie mówiło? – A skąd! Powiedział jeszcze coś, to z parafii wyklęty. Wiara była tak zakorzeniona, że ksiądz święta rzecz. – To są sprawy, o których ludzie niechętnie mówią? – Dziwi się pan? – Nie, nie dziwi mnie to. –  Ludzie nie będą rozmawiać, szczególnie w  tamtych miejscowościach. Mnie na  myśl by  nie przyszło, że  po  tylu latach kogoś ktoś będzie szukać. Ja oczywiście byłem ministrantem, ale z takimi rzeczami... Ja miałem spokój z nim. – A co pan wtedy powiedział milicji? – A, nie pamiętam. To jak pan czytał, to pan wie.   Czytamy więc protokół przesłuchania sprzed pół wieku. Ten sam człowiek, wtedy chłopiec, opowiedział, jak poszedł z  dwoma kolegami do księdza Surgenta na telewizję:  

W  obecności kolegów [tu imiona i  nazwiska] ks. Surgent pocałował mnie wówczas w  usta. Oglądaliśmy wówczas telewizję. Światło górne wówczas było zgaszone, świeciła się tylko lampka nocna. Ks.  Surgent, całując mnie w usta, wkładał mi równocześnie swoją rękę do mojego rozporka, chwytając mnie za  mojego członka. Ks.  Surgent onanizował mnie w  ten sposób, że  powodował u  mnie wytrysk. [...] W  ubiegłym tygodniu w  środę, względnie w czwartek ks. Surgent przyjechał do wsi Kiczora po meble i inne swoje rzeczy. Ja wówczas znajdowałem się niedaleko plebanii i  zostałem przez niego poproszony na  rozmowę. W  pierwszych słowach zapytał mnie, czy byłem na Posterunku MO, na co odpowiedziałem, że jeszcze nie byłem. Następnie zapytał mnie, czy wyrządził mi jakąś krzywdę. Na  co  powiedziałem mu, że  „dużo ksiądz mi wyrządził”. Na  co  ks. z  kolei powiedział, że dużo rzeczy można mówić[72].

 

Wróciłem do niego.

Ten sam kot. Ten sam ogródek. Te same drzwi. Ale jakby inny człowiek. Nie otwiera. Zerka przez szparę na nieproszonego gościa. Widać telefon od dawnego kolegi zrobił swoje. – Pan znowu tu? – Tak, chciałem jednak pana jeszcze raz zapytać. – Co miałem do powiedzenia, to powiedziałem i koniec. – Wtedy pan mnie pożegnał słowami: „To jak pan czytał, to pan wie”. No więc przeczytałem. – Miałem czternaście lat. Wzięli mnie z  domu, pałkę, k...a, miał na biurku i „będziesz tu odpowiadać, jak my ci tu powiemy”. – To pan kłamał w tych zeznaniach? – Mówiłem to, co oni chcieli usłyszeć. I nic więcej. – To znaczy, że pan wtedy kłamał? –  Tam byłem pod przymusem. Musiałem zeznawać to, co  oni chcieli. Nic innego panu nie powiem. – Ale to znaczy, że niesłusznie go sądzili? – Ja nie wiem, czy słusznie. To muszą być inne dowody, skoro go wsadzili. –  Że  pan nie chciał zeznawać,  to rozumiem, ale to nie znaczy, że pan musiał kłamać. –  Panie, daj mi pan spokój! To były inne czasy. Bałem się, bo wzięli mnie z domu samego do auta i wzięli mnie do Żywca. –  A  potem, gdy tego Surgenta wsadzili,  to nikt pana nie odwiedził? – Potem do zawodówki, do wojska. Nic. –  Ale chodzi mi o  to, że  żaden proboszcz, nikt się panem nie zainteresował? – Nie, nie, nie, nikt. –  A  co  z  innymi ministrantami, którzy świadczyli, że  coś się stało?

– To ich proszę pytać. Ja nie wiem. Z Bogiem. Zamyka drzwi, których przez całą rozmowę nie otworzył szerzej.   Po zdarzeniach w Kiczorze arcybiskup Wojtyła próbuje pozbyć się Surgenta, wydalając go ze swojej diecezji, tak jak to zrobił dziewięć lat wcześniej. Jednak i tym razem Surgent nie znika z archidiecezji krakowskiej. Wypuszczony z więzienia, aktywnie próbuje odzyskać „swoją” wioskę, w  której wciąż ma sporo zwolenników. 26 października 1974 roku duszpasterz ze Zwardonia niedaleko Kiczory opisuje dla SB sytuację. Wojtyła mianował następcę, ale Kiczora cały czas żyje sprawą Surgenta:  

Przeniesiony miał być również rektor z  Kiczory, który przyszedł na  miejsce aresztowanego księdza Surgenta Eugeniusza. Uważa on pobyt w  Kiczorze za  „karę boską” ze  względu na  istniejący nadal konflikt w  tej miejscowości wśród samych mieszkańców Kiczory, którzy są w połowie za ks. Surgentem, zaś połowa p-ko księdzu Surgentowi[73].

 

 

Parę miesięcy później ten sam informator dostarcza więcej szczegółów. By odzyskać „swoją parafię”, ksiądz Surgent prowadzi teraz wojnę podjazdową: W  grudniu przed świętami BN przeniesiony został z  Kiczory na  własną prośbę ks. Leśnicki Stanisław – dotychczasowy rektor. Faktycznie został on zmuszony do  opuszczenia tej miejscowości przez ugrupowanie prosurgentowskie. Zdarzały się bowiem bardzo często przypadki, że ksiądz ten otrzymywał różnego rodzaju listy – anonimy z  pogróżkami, ażeby wyjechał z  Kiczory. Wówczas ks. Leśnicki udał się do  Kardynała i  przedstawił całą sprawę, prosząc go równocześnie o  przeniesienie na  inną parafię. Kardynał przychylił się do  jego prośby i  przeniósł go w  okolicę Olkusza. Na  jego miejsce mianowano dotychczasowego rezydenta Ujsół, ks. Tarnawskiego Stefana – bowiem inni księża nie chcieli się zgodzić na  pobyt w  Kiczorze. Odpowiednią robotę w kierunku usunięcia ks. Leśnickiego robił sam Surgent, który po wyjściu z więzienia przyjeżdżał do Kiczory i odpowiednio kierował swoim ugrupowaniem[74].

 

Blisko kościoła w Kiczorze mieszka starsza pani z „ugrupowania prosurgentowskiego”. Wiosenny śnieg przykleja się do  butów. Szara, wilgotna zimnica nie zachęca do  długich rozmów w  drzwiach wejściowych. Ale otworzyła. Chęć obrony dobrego imienia księdza okazuje się silniejsza niż nieufność wobec mediów. Chce jednak pozostać anonimowa. Dobrze pamięta, co  się działo we wsi po odejściu księdza Surgenta. Nadal jest przekonana o jego niewinności. –  My z  nim żyli jak w  rodzinie. On był do  ludzi. No po  prostu od  Boga. We  wszystkim pomagał. Tę drogę on robił z  ludźmi. Tę plebanię on z ludźmi robił. Za niego powstało to wszystko. Do ludzi był. – Była pani na procesie w Krakowie? – Byłam na tej rozprawie, nie w środku, ale byłam na zewnątrz. No to słyszałam, jak on jeszcze w  tej gorączce był. Tak to się skończyło, na  polityce. Jemu podsunęli do  podpisu, a  on nie, absolutnie nie chciał. No to jak nie chciał,  to go za  politykę wsadzili. – Za politykę? Oskarżyli go przecież o molestowanie chłopców. –  Fałszywie oskarżali go. Ta komuna była i  ci chłopcy musieli mówić to. Taki zbieg okoliczności. Potem siedział w  więzieniu i podsunęli mu do podpisu, żeby się przepisał. Tego nie chciał, no to wsadzili go. – Nie rozumiem. Do czego miał się przepisać? –  Do komuny. Sądzili go, a  nie mieli podstawy. Za  politykę siedział, nie za to [molestowanie]. – To ile siedział w więzieniu? –  Nie wiem, ile on dokładnie siedział w  tym więzieniu. Odpoczynek w  każdym razie miał u  swojej rodziny. Do  wujka jeździł, bo  przepustkę dostawał. W  więzieniu go szanowali.

Telewizor miał, wszystko miał. W  więzieniu jest biblioteka. No to on tam siedział i  karę odbył. A  później go do  tej parafii [na Pomorze] wzięli. – A chcieliście, aby wrócił do Kiczory? – A tu ludzie przecież chodzili do Rajczy, bo w Rajczy był biskup. Pamiętam, żeśmy do Rajczy szli z grupą taką ludzi, żeby przywrócili księdza Surgenta z  powrotem po  tym wszystkim. A  biskup się zgodził. – Czyli pojechaliście do Wojtyły? – Do Rajczy, tam była wizytacja biskupa. Żeby go przywrócił. Ale wtedy on [Surgent] już był w Krakowie. On [Wojtyła] się zgodził. Ale później poszli ci, no i nic. – Ci, czyli kto? – No byli tacy. Wie pan, te stronnictwa. Czy to teraz, czy kiedyś, zawsze są stronnictwa. Ci mówili, że coś z chłopcami było. –  Czy dobrze rozumiem, że  Wojtyła się zgodził przywrócić księdza Surgenta do Kiczory? –  Tak, zgodził się, ale ludzie nie pozwolili. Zgodził się, a  potem druga ekipa pojechała, no i  zabronili. Ale oni już pojechali do Krakowa. –  To kiedy byliście w  Rajczy u  Wojtyły? Po  wyjściu księdza Surgenta z więzienia? –  Już z  więzienia wyszedł. W  Krakowie był. Wizytacja biskupa już była po fakcie.   Można zrekonstruować, kiedy delegacja wybrała się do  Rajczy wstawić się za  księdzem Surgentem. Surgent został warunkowo zwolniony [75]. Pewnie objęła go amnestia ogłoszona w  lipcu 1974 roku z  okazji trzydziestolecia PRL [76]. Wojtyła odwiedzał Rajczę osiem razy. Z tych ośmiu wizyt tylko jedna, 19 stycznia 1976 roku,

miała miejsce po  wypuszczeniu Surgenta z  więzienia [77]. To by  znaczyło, że  kiedy delegacja jego zwolenników udała się do Wojtyły, Surgent już od ponad roku starał się odzyskać „swoją” wioskę. Według członkini tej delegacji Wojtyła obiecał im, że  skazany ksiądz wróci do  ich wioski. Po  czym druga delegacja ruszyła do  Krakowa. Tym razem przeciwników Surgenta. Starsza pani przy kościele mówi prawdę,  to oni wygrali, Surgent nie wrócił do Kiczory jako rektor. Cała ta historia pokazuje, że  wyrzucenie Surgenta z  diecezji nastąpiło tylko na  papierze. Formalnie Wojtyła go oddalił, ale jednocześnie pozwalał mu walczyć o  powrót do  „jego” wioski. Jednym mieszkańcom obiecał, że  Surgent wróci, drugim – że  nie wróci. Obowiązek przeprowadzenia procesu kanonicznego przerzuca na  kolegę – biskupa w  Lubaczowie. W  praktyce – na  święty nigdy. Ksiądz kanonicznie uznany za  winnego molestowania nieletnich traciłby prawo do nauczania religii dzieci i  młodzieży. Ksiądz Surgent nie stracił takiego prawa. Nie unikniemy konkluzji, że  przyszły papież nie tylko powierzył księdzu, o  którym wiedział, że  molestował chłopców, kolejną placówkę, ale nawet po  prawomocnym skazaniu pozwolił mu pozostać księdzem i katechetą.   Co w tamtych czasach robi ksiądz, który nie może dłużej pracować w swojej diecezji? Jedzie na „dziki zachód”, do dawnych prowincji niemieckich przyłączonych do  Polski po  II wojnie. W  1972 roku Watykan ustanowił tu nowe diecezje, tutejszym biskupom nieustannie brakuje księży. Sam kardynał Wojtyła, który ze  wszystkich polskich biskupów ma do  dyspozycji najwięcej księży, zachęcał do  wyjazdu na  tamte tereny. Wspomina ksiądz Isakowicz-Zaleski: „Przekonywał księży z  naszej diecezji,

by  wyjeżdżali do  utworzonej diecezji koszalińskokołobrzeskiej” [78]. Widać w  tej sprawie ksiądz Surgent posłuchał swojego biskupa. 11 listopada 1978 roku, czyli niecały miesiąc po wyborze Karola Wojtyły na papieża [79], zostaje zarejestrowany jako ksiądz w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. W 1982 roku jest wikarym w Mirosławcu. Przychodzi do urzędu paszportowego w  Słupsku. Bardzo chce dostać paszport. Kościół w  Polsce organizuje wyjazdy na  uroczystość kanonizacji ojca Maksymiliana Kolbego w  Rzymie i  przy tej okazji Surgent może zostać przyjęty przez samego Jana Pawła II.  

Nigdy na Zachód nie wyjeżdżał i nie starał się o wyjazd. Obecnie nadarzyła się okazja, i  to podwójna – kanonizacja bł. M.M. Kolbe oraz 25-lecie jego kapłaństwa. Do Rzymu jedzie jego cały rocznik z Seminarium. Opiekunem ich był prof. Karol Wojtyła. Przewidziane jest spotkanie całego roku z  byłym opiekunem, dlatego też – stwierdził rozmówca – bardzo mu zależy na  tym wyjeździe[80].

 

Według strony internetowej archidiecezji krakowskiej Eugeniusz Surgent został wyświęcony na kapłana 30 czerwca 1957 roku wraz z dwudziestoma dwoma innymi klerykami. W tym roku święcenia odbyły się jeszcze dwa razy. Grupa, która odwiedzi papieża,  to zatem najwyżej dwadzieścia pięć osób. Nie sposób uwierzyć, by Jan Paweł II, który słynął z doskonałej pamięci do ludzi, mógł w  takim skromnym gronie nie rozpoznać księdza, którego znał od ponad ćwierć wieku i który przysporzył mu tylu kłopotów. Trzy lata później SB próbuje zwerbować Surgenta. Esbek pyta go o  podróże do  krajów kapitalistycznych i  okazuje się, że  audiencja w  Watykanie doszła do  skutku: „Odnośnie swoich wyjazdów do  kk [krajów kapitalistycznych] podał, że  za  życzliwością władz mógł być w rocznicę 25-lecia pracy kapłańskiej z innymi kolegami w  Watykanie u  Jana Pawła II, który był jego profesorem

w WSD”[81]. Jan Paweł II go przyjął. Najwyraźniej akceptował to, że skazany ksiądz nadal pracuje jako pełnoprawny duszpasterz. W  1985 roku Surgent jest już administratorem parafii Chrystusa Króla w  Lubnie. Sam obsługuje pięć kościołów znajdujących się na  jej terenie. Oficjalnie nie jest jeszcze proboszczem, ale wielu mieszkańców go tak określa. W  nowej, rozległej parafii Surgent znów ma prawo, wręcz obowiązek nauczania religii. Przewracając kolejne strony akt, człowiek zadaje sobie pytanie: kiedy on wpadnie? I  tak 13 marca 1986 roku SB otrzymuje od  informatora o  pseudonimie „Kuba” pierwszy sygnał, że  ksiądz Surgent znów molestuje chłopców:  

Słyszałem od kuzynki [...] której syn chodzi do drugiej klasy szkoły w Lubnie, że  w  czasie nauki religii w  ubiegłym tygodniu, którą ks. Surgent prowadził właśnie z  drugą klasą, w  pewnym momencie lekcji ks. kazał wyjść z  lekcji wszystkim dziewczynkom, a chłopcy zostali, pozostałym chłopcom poprawiał spodnie, udając, że  są źle ubrani. Słyszałem również od  kilku chłopców starszych, że spotykając ks. Surgenta, proponował im wstąpienie na plebanię na kawę[82].

   

25 marca TW „Kuba” wie już więcej: Jeśli chodzi o zachowanie się ks. Surgenta w stosunku do chłopców na lekcji religii,  to t.w. słyszał od  [tu dwa nazwiska, m.in. nauczycielki], iż  dzieci ich przyznały się, że  ks. Surgent przy poprawianiu spodni chłopcom łapał ich za  „jajka”. Gdy jeden z  nich zapytał, co  ksiądz robi, Surgent odpowiedział, że  chciał ogrzać ręce. Wymienieni wypowiadali się, że  jak ks. Surgent doprowadzi dzieci do  I  Komunii,  to udadzą się do  dziekana w  Mirosławcu albo napiszą skargę do  biskupa w  tej sprawie. Teraz nie chcą zaczynać, aby dzieci nie były prześladowane. Czy w stosunku do innych dzieci ks. Surgent zachowywał się podobnie, t.w. nie wie[83].

 

Rodzice wiedzą, że ksiądz molestuje ich dzieci, ale obawiają się, że nie dopuści ich do komunii, jeśli poskarżą się jego przełożonym. SB też wie. Czy wszczyna dochodzenie? Nie, SB nie robi nic.

Powód jest prosty. W grudniu 1985 roku Surgent zgodził się zostać jej informatorem. Jako tajny współpracownik SB jest kryty. Tym razem rekrutacja przebiegła gładko. Surgent od  razu zapewnia funkcjonariusza, że  jest „lojalnym obywatelem PRL”, i  godzi się na  współpracę. Esbecy piszą: „Następnie znowu zapewniał, że w każdej chwili, gdy tylko będziemy chcieli, możemy do niego przyjechać, a  on chce być z  wszystkimi w  zgodzie”[84]. Zostanie zarejestrowany na  zasadzie dobrowolności jako TW „Kazik”. SB odtąd regularnie puka do  drzwi plebanii, aby dowiedzieć się, co słychać w diecezji. Tymczasem 20 kwietnia młodszy chorąży milicji Zdzisław Krajewski dostaje od  źródła oznaczonego jako OZ/WR więcej informacji:  

Proboszcz parafii Lubno o imieniu Eugeniusz /nazwisko nie ustalono/ w czasie prowadzenia religii z młodzieżą miejscowej Szkoły Podstawowej praktycznie na  każdej religii z  klasami od  pierwszej do  czwartej kilkom lub jednemu wyjmuje sam rękoma z  rozporka narządy rodowe i  je ogląda w  obecności całej klasy. Robi to zawsze u  innego chłopca. W  przypadku, kiedy młodzież jest ubrana w  płaszcze lub inne podobne ciepłe ubrania,  to takiemu wybranemu chłopcu najpierw poleca się rozebrać, następnie już sam dalej wyjmuje mu członka na zewnątrz. Wnioski: informację przekazać do SB[85].

 

 

Gdy 19 maja milicja pisze większy raport, nie ma już żadnych wątpliwości, że Surgent molestuje chłopców: W marcu 1986 r. do rodziców zaczęły napływać sygnały od dzieci 6-7-letnich uczęszczających na  lekcje religii, że  ksiądz Surgent zachowuje się nienormalnie, tj. chłopcom rozpina spodnie, ogląda ich narządy płciowe – wszystko pod pozorem poprawienia odzieży i  bielizny rzekomo wystającej ze spodni. Podobnie ksiądz zaczął wiosną 1986  r. postępować wobec starszych chłopców, w wieku 10-13 lat. Opinia publiczna Lubna początkowo z  niedowierzaniem przyjmowała te informacje, obecnie jednak większość jest przekonana, że ksiądz jest zboczony seksualnie.

Ministranci, którzy mają najczęstszy kontakt z  księdzem, boją się zostać sam na  sam z  księdzem, zazwyczaj zbierają się grupką i  wszyscy razem idą do księdza, dotyczy to także chłopców uczęszczających na lekcje religii. Do  bardzo częstych przypadków należało obcałowywanie chłopców z różnej „okazji”, częstowanie gumą do żucia. Od  blisko dwóch miesięcy ksiądz jest obserwowany przez parafian, zachowanie jego wobec chłopców nie ulega zmianie, prawdopodobnie nie zdaje on sobie sprawy, że  jego choroba jest publiczną tajemnicą. Z  uwagi na  zbliżającą się komunię /odbyła się 18.5.86  r./ zadecydowano we  wsi nie poruszać tego problemu. Parafianie zamierzają utworzyć delegację, która ma rozmawiać z  księdzem na  temat jego zachowania wobec chłopców, chcą go prosić, „aby się opamiętał”. Z uwagi na częste rozpinanie chłopcom spodni matki zaczęły konstruować specjalne zapięcia przy spodniach, aby ksiądz nie mógł się do nich dobrać. Bliższych informacji na ten temat udzielić mogą: [tu nazwiska] Konkluzja: Notatkę przekazać do Służby Bezpieczeństwa Sporządził: st. chor. Marian Furman[86].

 

Dokument zawiera adnotację „przekazać do  SB”. Ale nic się nie dzieje. Nie ma śledztwa, o  procesie nie wspominając. Z  ankiety przeprowadzonej na  koniec roku wynika, że  w  całym 1986 TW „Kazik” odbył dziesięć spotkań ze swoją osobą kontaktową w SB. I  tak jest w  następnym roku. Na  święta dostaje butelkę koniaku. SB nie ma interesu w tym, by jej informator popadł w tarapaty. 10 stycznia 1988 roku ktoś okrada plebanię. Złodzieje wiedzą, gdzie szukać kosztowności: pod tapczanem w sypialni. Znika 4000 marek niemieckich i  1000 dolarów. W  latach 80. w  Polsce to pokaźna suma. Wieś dowiaduje się o  tym i  nagle zaczyna inaczej patrzeć na księdza, który co niedziela prosi o datki na taki czy inny cel. Surgent zna włamywaczy, lecz nie chce powiedzieć skąd. SB to wie: „Obawia się o własną osobę, aby nie wyszło, że odwiedzany

jest przez mężczyzn, gdyż wymieniony posiada skłonności homoseksualne”[87]. Skoro TW znalazł się w  tarapatach, SB postanawia to wykorzystać. Wynika to z  uwagi pod raportem: „Powyższy fakt wykorzystać na  rzecz wiązania go z  naszą służbą i  zaangażowania we  współpracy”[88]. Krótko mówiąc, pomożemy ci, a ty z wdzięczności będziesz nam jeszcze lepiej donosił. Tymczasem milicja, niewtajemniczona w  plany SB, prowadzi śledztwo. Rozmawia z  mieszkańcami Lubna. Ci jeszcze nie zapomnieli, co ksiądz wyprawiał dwa lata wcześniej.  

W  trakcie rozmów ustaliłem, że  obecny ksiądz posiada opinię osoby zboczonej seksualnie /homoseksualizm/. Wyjaśniając powyższe, że  wymieniony ksiądz od  pierwszych dni pobytu na  terenie Lubna niejednokrotnie dokonywał w  czasie prowadzonych zajęć religii obejrzenia narządów płciowych chłopców z pierwszych klas[89].

 

 

Milicyjne raporty zostały przekazane SB, ale zniknęły w szufladzie. MO jednak robi swoje. Zdzisław Krajewski ma anonimowego informatora, który donosi, że  ksiądz Surgent daje chłopcom prezenty w  zamian za  usługi seksualne. Powtarzają się nazwiska znane sprzed dwóch lat. Ale milicjant trafia na coś jeszcze: Do  księdza przyjeżdża regularnie żołnierz zawodowy z  Mirosławca samochodem marki Fiat-126 nr rej. [...]. Natomiast stolarz z  Wałcza, posiadający brodę, o  kolorze włosów ciemny szatyn, niejednokrotnie przywozi po dwóch chłopców do księdza[90].

 

Nic dziwnego, że tyle kompromitujących materiałów Krajewski postanawia „przekazać do SB celem służbowego wykorzystania”. SB nadal usiłuje kryć swojego współpracownika. Jednak gdy zostają zatrzymani sprawcy włamania na  plebanię, dochodzi do  wniosku, że  jako informator Surgent jest spalony. Młodzi

mężczyźni mogą w sądzie za dużo o nim powiedzieć. Trzeba odciąć się od księdza na jakiś czas:  

W  związku z  powstałym konfliktem między nim a  wiernymi na  tle homoseksualnym oraz toczącym się dochodzeniem w  sprawie kradzieży na plebanii, gdzie podczas rozprawy może dojść do całkowitego wyjawienia jego skłonności, należy współpracę zawiesić na  1 rok. Są przesłanki, że  podczas rozprawy oskarżeni mogą doprowadzić do  jego całkowitego skompromitowania. W  zależności od  rozwoju sytuacji podjąć decyzję co do dalszego kontaktu i utrzymania z nim łączności[91].

 

 

Nie tylko SB ma problem z  Surgentem. Biskup również, bo  parafianie w  końcu postanowili się poskarżyć. 23 lutego 1988 roku TW „Adamski” relacjonuje: W  związku z  zaistniałą sytuacją do  ordynariusza udała się delegacja wiernych, prosząc o  jego przeniesienie. Podała też inny przykład niemoralnego prowadzenia się ks. Surgenta. Dla trzech chłopców z  Lubna kupił motorowery za  usługi homoseksualne. Biskup Ignacy Jeż obiecywał zająć się tą sprawą[92].

 

 

W  1989 roku skończył się w  Polsce komunizm. Surgent był zarejestrowany jako tajny agent do  samego końca. W  1990 roku jego akta trafiły do  archiwum. Przy tej okazji oficer dyżurny poinformował, że  jako TW udzielił on informacji siedemnaście razy. Oznacza to, że  po  włamaniu współpraca faktycznie została przerwana. Surgent pozostał proboszczem administratorem w Lubnie do 1992 roku. W tym samym roku Jan Paweł II przeorał kościelną mapę Polski. Stworzył nowe, mniejsze diecezje. Kłopotliwego księdza wyprowadzono z  diecezji koszalińskokołobrzeskiej. Został proboszczem w  Hucie Kalnej w  diecezji pelplińskiej. Tam zmarł w  2008 roku w  wieku siedemdziesięciu siedmiu lat.

Nie wiemy, czy biskup Ignacy Jeż dotrzymał słowa, ale raczej tego nie zrobił. Z  relacji mieszkańców Lubna wynika bowiem, że  żadnego dochodzenia w  sprawie księdza Surgenta nie było. Wieś niewiele się zmieniła od  jego czasów. Pojawiły się dwa dobrze zaopatrzone sklepy spożywcze. Zwiększył się strumień samochodów na  krajowej dziesiątce pędzących w  kierunku Szczecina i z powrotem. Kościół tuż obok drogi wygląda, jakby już dawno stracił wszelką nadzieję na  upragnioną renowację. Tu prawie każdy może potwierdzić, że dawny proboszcz molestował, ale nie każdy chce. Starsza pani w  żółtej kamizelce, która sprząta za  kościołem, od  razu wie, do  czego pije obcy człowiek pytający, co  ludzie mówili o księdzu Surgencie. – On chyba był tym, pedofilem. O to chyba panu chodziło? – Tak. Ale to było tak powszechnie wiadome? – No tak.   W  małym popegeerowskim bloku na  końcu wsi drzwi otwiera Jerzy Szczodrowski, emeryt. Zapytany o Surgenta mówi: –  Są rozmaite plotki. Ja w  to nie wierzę. Trzeba byłoby to potwierdzić, dowody przedstawić. – Słyszał pan o tym, że Surgent miał już wyrok za molestowanie chłopców, zanim do was przyjechał? –  Nigdy nie słyszałem, żeby on miał być sądzony za molestowanie chłopców. I  tak tu jest. Każdy coś słyszał. Każdy coś tam wie. Faceci przy piwie, kobiety na zakupach, wszyscy, którzy w tamtych latach żyli w Lubnie, słyszeli o skłonnościach księdza. Mężczyzna rocznik 1970 podkreśla, że  on sam nie doświadczył molestowania, ale

potwierdza, że  ksiądz miał „inne podejście”. Wymienia nazwisko kolegi, który przychodził do  księdza. Kąpiel mu szykował i  tak dalej. To słyszałem od niego. Nie był jeszcze pełnoletni. Zmarł parę lat temu. Podkreśla, że ksiądz Surgent był „bardzo sympatycznym człowiekiem”. Tylko trochę dziwak. Jak mu spodnie wisiały, to mu pół dupy było widać. Ale nie był groźny. W  przeciwieństwie do  jego poprzednika, księdza Muchy. Gdy jest mowa o  księdzu Musze, pojawia się słowo na  „k”. Ten był dużo gorszy. Używał cielesnych, k...a, kar. Bił.  Kazał klęczeć, k...a, przez całą religię na  jakimś grochu, k...a, na  jakichś kamieniach, k...a. Stąd jego przekonanie: Może jeden ksiądz na  dziesięciu jest księdzem z powołania. W krainie ślepców jednooki królem. –  W porównaniu do  tego poprzedniego księdza to Surgent był złotym człowiekiem. Jak biedna rodzina była, to nie brał pieniędzy za  pogrzeb. Ten ksiądz Mucha to był złodziej, dzieci bił. Jak to mówią, co lepiej wybrać: ogień czy wodę? Czy chcecie mieć takiego bandytę, czy chcecie mieć takiego człowieka normalnego, tylko może ze skłonnością jakąś tam?   Pan August stoi przy bramie swojego gospodarstwa. Polska flaga powiewa nad jego domem. Słonko świeci, a  on ma ochotę na  pogawędkę. Przekonuje, że  ta „skłonność jakaś” mało komu przeszkadzała: – Panie, wtedy to nie był to taki temat. Bardziej to jako śmiech, nie jak oburzenie, jak teraz: o, jakie to straszne, zaraz prasa, radio, telewizja. Jeżeli by  było takie coś, że  pedał, bardziej się podśmiechiwano. W szkole tak mówiło się, że pedał. Śmiali się tak: uważaj na księdza, bo pedał.

Młode lata pan August spędził w  Lubnie. Teraz mieszka w  miejscu, z  którego ma widok na  kościelny parking, gdzie wisi wielki portret Jana Pawła II. Pytam go, co  myśli o  przerzucaniu księży pedofilów do kolejnych parafii. – To tak, jakby ktoś kradł w banku, zamknęli go, udowodnili mu na  pięć lat, potem wyszedł i  do  innego banku na  pracę poszedł. Co tam będzie robił? To samo, co tam robił: kraść. –  I  co  pan myśli o  biskupie, który puszcza takiego księdza do następnej parafii? –  Jeżeli widzę, że  ktoś popełnia niedobrą rzecz, nieważne jaką, i  nie reaguję,  to nie jestem lepszy niż on. To jest współpraca z  przestępcą. Tak samo tu, jeżeli nie zareagował. Chyba że  nie wiedział, ale powinien wiedzieć. Po co on tam jest? To tak samo jak kierownik, który nie wiedział, co  jego pracownicy robią, a  potem coś się stało i  się tłumaczy: panie, ja nic nie wiedziałem. No to po co kierownikiem jesteś? – Czyli taki biskup tak samo popełnił błąd? – No pewnie, że  tak. Trzeba to normalnie, po  ludzku traktować. Biskup to kim on jest? To nie jest święty jakiś na ziemi. – Nawet jeżeli jest uznany za świętego? – Dowodzili pięć lat na Jana Pawła II, żeby go uczynić świętym. Dochodzenie, dowodzenie, ileś tam tysięcy stron dokumentów trzeba było zgromadzić. –  Ale nie sprawdzili, czy wiedział o  molestowaniu i  czy nie tuszował. –  Takie próby były, że  wiedział i  że  święty nie może być. No bo  czerwoni się boją jak diabeł święconej wody, bo  Kościół broni dostępu do  ludzi wiary. I  komuniści rządzą do  dzisiaj. Katolicyzm nadal jest zwalczany.

Pan August zapewnia, że  on nie poczuł na  sobie rąk księdza katechety. Żaden mężczyzna z  Lubna i  okolicy nie przyznaje, że poczuł. Jak pan August to trafnie ujął, uśmiechając się: Każdy to słyszał od kogoś innego. I nikt nic nie wie. Ale są jeszcze kobiety, które jako dziewczynki widziały, co działo się podczas lekcji religii. Tak jak pewna pani, która chce pozostać anonimowa. Pytam ją, jakim człowiekiem był ksiądz Surgent. – Człowiek był bardzo sympatyczny. – I co jeszcze? – Tak szczerze? Prawdę? Od serca prawdę? – Tak. – On lubił chłopców. Nie interesował się dziewczynkami, tylko chłopcami. Chłopców po głowie głaskał i przytulał. A nas nie. –  Czy zna pani dawnego kolegę z  klasy, który może to potwierdzić? – Żeby konkretnie powiedział, to chyba nikt się nie odważy.   Pani Justyna była świadkiem obmacywania chłopców w  obecności całej klasy. Jej opis pokrywa się z  tym, co  można wyczytać w zachowanych dokumentach: – Chłopaki nosili paski do  spodni, specjalnie się ściskali, bo  on... niby koszula wystawała, no i obmacywał ich po prostu. – Po prostu? Tak na lekcji? – Na lekcji. Chłopcy zawsze przysiadali z przodu. My, dziewczyny, z tyłu. Oni sami umyślnie paskami się ściskali, żeby on im koszulę nie wkładał. – I przy okazji chwytał ich za członek? – Tak. – I to w waszej obecności?

–  Tak, w  naszej obecności. Mieliśmy religię w  kościele wtedy, bo jeszcze nie było religii w szkołach. I zawsze było tak, że chłopcy siadali w  pierwszych ławkach, a  my, dziewczyny, siedziałyśmy z tyłu. – A oni potem o tym gadali? –  Nie, raczej nie. My tylko jako dziewczyny miałyśmy trochę ubaw. – Bo was nie dotykał? –  No nie, nas nie. To, co  powiedziałam,  to widziałam. I widziałam, że do niego przyjeżdżali chłopaki wieczorami. – Ale to już starsi? –  Starsi, tak. No, na  pewno małoletni chłopcy za  pieniążki. Wszyscy wiedzieli. – W jakim wieku byłyście? –  Kiedy Surgent przyszedł,  to ja akurat miałam komunię. To miałam dziewięć lat. – Więc powinienem rozmawiać z kobietami, nie z mężczyznami? –  Mężczyźni się nie przyznają. Chłopaki na  sto procent nic nie powiedzą. Niech pan mi wierzy. To jest ciężki temat. Ma rację. Dawne chłopaki jak jeden mąż zaprzeczają, że spotkało ich to, o czym wszyscy wiedzą. W Lubnie powtarzają jak wszędzie: „Mnie to nie dotyczy”.   Najlepszym potwierdzeniem jest rozmowa z matką i synem, którzy razem pojawiają się w  drzwiach domu. O  podaniu choćby tylko imion nie ma mowy. Według dokumentacji SB ona dowiedziała się od  niego, że  ksiądz Surgent na  lekcjach religii obmacuje chłopców. Syn zabiera głos, gdy widzi, że  matka jest skonfrontowana z  trudnymi pytaniami. Mówi coraz szybciej, gdy padają pytania o  molestowanie jego rocznika. Powtarza jak

zaklęcie: „To jest normalne” i „Było jak było”. Rozmowa zaczyna się od tego, że matka zaprzecza, by cokolwiek wiedziała: – Nie byłam naocznym świadkiem. Nie potrafię powiedzieć, czy było tak. To są ludzkie gadania tylko. – Czy pani ma syna, który chodził do niego na religię? – Mam syna. Na religię też przecież chodził, no wiadomo. – A on przypadkiem pani nic nie powiedział? – No nie... Mężczyzna jej przerywa: –  To ja jestem synem. Powiem panu jedną rzecz: to były takie czasy, że takie zjawisko jak to, co się mówiło o tym księdzu, to było wszędzie. Ja znam tę sprawę i  znam się na  psychologii, i  powiem jedną rzecz, gdy chodzi o  pedofilstwo: zjawisko to jest w  każdym środowisku. Tylko jeżeli jakieś media mają alergię na Kościół, takie media antykatolickie, TVN i inne, z takiej sytuacji robią tak, jakby całe środowisko było w  tym. W  każdym środowisku są chore, patologiczne jednostki. To jest normalne po prostu. – Pan tego doświadczył? – Nie, nie doświadczyłem, tylko mówię: to się słyszało. Jeszcze raz panu tłumaczę: teraz jest walka z  Kościołem. Media robią z  tego takie halo. Jeszcze raz panu tłumaczę: w każdym środowisku dzieją się takie rzeczy, aż do dzisiaj. To jest normalne. Tylko pytanie, co się z tym robi. –  Z  tym się robiło tak: przemieszczano takich księży. O  księdzu Surgencie, którego pan poznał, już było wiadomo, że molestował, zanim trafił tu do was, do Lubna. –  Jeszcze raz panu mówię: myśmy słyszeli o  tym, że  miał takie rzeczy robić. Tak jak każdy szary człowiek słyszeliśmy. Trzeba iść do przełożonych. Po co do szarych ludzi przychodzić? Było jak było. – Przychodzę, bo wiem, że pani dowiedziała się o tym od syna.

– Przecież każdy o tym wiedział! Wszyscy wiedzieli o tym! Jakiś chłopak poszkodowany był. To się nagłaśniało, śmiali się wszyscy, gadali. To były takie czasy. Nie było psychologów. Alkoholizm w  rodzinach. Co  drugi dom chlali po  prostu. PGR-y były. Pili. Rozpity naród. Czy ktoś to leczył? Nie leczyło się to. Nie bronię Kościoła. Jeszcze raz tłumaczę. Wśród nauczycieli czy innych byli alkoholicy, byli pedofile. To były takie czasy, że  nie było psychologów, nie było pomocy i tak dalej. Było jak było. – Chce pan powiedzieć, że nikt panu nie pomógł? – Nie, ja nie byłem jakimś tam, kurna... Słyszeliśmy, że ktoś tam poszkodowany, i wszyscy gadali. –  A  gdybym panu powiedział, że  ksiądz Surgent siedział w więzieniu za pedofilię, a potem był przeniesiony tutaj? – Ktoś to leczył? Nikt tego nie leczył. Nikt nie wiedział, co to jest. Że  się leczy pedofilię. Że  to jest jakaś odpowiedzialność. Ja nie bronię tego księdza. On miał problem, bo  z  tego powodu jacyś poszkodowani byli. Wiedzieliśmy o  tym. Kościół to są ludzie grzeszni, księża tak samo. Jak pan umrze,  to po  drugiej stronie będzie miał pan Kościół świętych. Tu, na  ziemi, tylko niektórzy są święci, jak Jan Paweł II. –  A  co, jeżeli się okaże, że  Jan Paweł II też przenosił księży molestujących dzieci? – Wszyscy są grzeszni, niedoskonali po prostu. Pedofilstwo to jest patologia. Taki ksiądz jest poraniony. Dzisiaj to się leczy. Ja nie mówię, że  to dobrze, że  przełożeni tuszowali. Źle robili, jeszcze raz tłumaczę, źle robili, powinni od razu takich odsuwać do więzienia. –  Ale co, jeżeli jednak się okaże, że  sam Jan Paweł II przenosił takich księży jak ksiądz Surgent? – A wie pan, że przenosił? Ja wiem, że on czegoś takiego nie robił.  

Co  najmniej dwa razy kardynał Wojtyła umożliwił księdzu Surgentowi dalszą pracę jako kapłanowi, chociaż wiedział, czego się dopuszcza. Co  najmniej, bo  już pod koniec lat 50. dotarły do  kurii sygnały, że  wikary Surgent molestuje chłopców. W  1971 roku dał mu pod opiekę wioskę, gdzie ponownie seksualnie wykorzystywał chłopców. Kilka lat później pozwolił skazanemu już księdzu na pracę duszpasterską i nauczanie dzieci, po czym on znów zaczął molestować chłopców. Tym samym Jan Paweł II co  najmniej dwa razy stworzył sytuację umożliwiającą duchownemu popełnianie kolejnych przestępstw. Czy mogło być jeszcze gorzej? Okazuje się, że  tak. Pierwsza wersja tej książki była gotowa, gdy trafiłem na  historię, która przebija poprzednie, jeśli chodzi o  zaangażowanie przyszłego papieża w  tuszowanie afer pedofilskich. Zarówno Lenart, jak i  Loranc byli wikarymi. Surgent dopiero pod koniec kariery doczekał się probostwa. Za  molestowanie nieletnich spotkała ich prędzej czy później kara – kościelna lub więzienia. Ale podobne przestępstwa popełniane były również na  szczycie kościelnej piramidy. Okazuje się, że  Jan Paweł II pozwolił uniknąć odpowiedzialności bliskiemu współpracownikowi, gdy został on oskarżony o molestowanie nieletnich.

9. Ucieczka To nie plebania, to pałac. Pastelowa fasada barokowego budynku góruje nad miejscowością. Kto tu rezyduje, może się poczuć jak pan i  władca. Obok pałacu stoi kościół, za  nim znajduje się grób człowieka, który tu rezydował przez piętnaście lat: dobrze utrzymany nagrobek w  pierwszym rzędzie cmentarza, tuż za  drewnianym krzyżem. Jasne punkciki rozproszone w  czarnym marmurze utrudniają odczytanie napisu:  

GR Dr Boleslaw SADUS 31.7.1917 – 16.6.1990 15 Jahre Pfarrer in Gaubitsch R.I.P.

  Imię i  nazwisko bez polskich znaków diakrytycznych. Bolesław Saduś był w Austrii w pełni zadomowiony, gdy oddał tam ducha. Dlaczego w  1975 roku polski ksiądz przyjechał do  tej wioski o  niepełnym tysiącu mieszkańców, ukrytej między wzgórzami Weinviertel, winiarskiego regionu niedaleko Wiednia, nie wie tu nikt. Priestermangel – brak księży – to słowo powtarza się w odpowiedzi na pytanie o polskiego duchownego. – Na  pewno ten ksiądz to jeszcze był pan – ein Herr, reprezentował coś ważnego. Był naprawdę duży, silny i miał dobre podejście do  ludzi – mówi Leo Seidl przy wejściu do  dawnego gospodarstwa rolnego. – Plebania jest jak zamek. A on zawsze był

bardzo gościnny. Byliśmy tam zapraszani z  różnych okazji. To zawsze były wielkie uroczystości. Seidl dobrze znał polskiego księdza, ponieważ przez długie lata należał do  rady parafialnej, Pfarrgemeinderat, a  do  tego był Kommunionspender – tym, który pomaga księdzu rozdawać komunię. – Bardzo dobrze śpiewał – opowiada dalej. – Głoszenie kazań może nie było jego mocną stroną, ale dla mnie, jako ksiądz, był w porządku. Zawsze wychodził do ludzi. Na chrzciny czy wesela był zapraszany i przychodził. Fotografie z  tamtego okresu potwierdzają opis podany przez pana Seidla. Ksiądz Saduś wygląda, jakby się urodził w  sutannie. Jakby sam Pan Bóg wziął najsolidniejszy materiał swojego stworzenia i  wlał go w  szablon księżowski, by  na  nim budować swój Kościół. Masywny, pewny siebie i  uśmiechnięty, bez zmarszczek znamionujących nadmierne udręczenie intelektualne. Słowem: duszpasterz, który budzi zaufanie. I  duszpasterz, który lubił ludzi. Jego „pałac” na  wzgórzu był przystanią dla wielu. Zwłaszcza dla księży z Polski. –  Bardzo często przyjmował gości – potwierdza Seidl. – Był u  niego przecież późniejszy papież. Wojtyła zatrzymał się tu, wracając do  Polski. To było w  roku, w  którym został papieżem. W 1978. Ale czy pan nie wie, dlaczego ksiądz Saduś wyjechał z Polski? – Nie, nie, właściwie to było tak... Ale dlaczego... nie bardzo wiem... Myślę, że miał już sześćdziesiąt lat, kiedy do nas przyszedł. Ale nigdy nie powiedział, dlaczego opuścił Polskę? – Dlaczego? Nie, nie bardzo. Nigdy Pan o to nie pytał? [z uśmiechem] – Cieszyliśmy się, że znowu mamy księdza.

  Johann Schmidl również nie wie, dlaczego ksiądz Saduś opuścił Polskę. Miał dziewiętnaście lat, gdy ksiądz Saduś przyjechał – i to zmieniło jego życie. Schmidl został jednym z kierowców polskiego księdza. –  Miał samochód, ale nie miał prawa jazdy. Dlatego zawsze przychodził do mnie. Miałem z nim gdzieś pojechać, do diecezji czy gdzieś, wspomina Schmidl na zapleczu szklarni, w której mieści się piękny sklep ogrodniczy. Było kilku młodych mężczyzn, których ksiądz prosił o  prowadzenie samochodu. Jeździli z  nim po  okolicy, ale też na dłuższe wyprawy. –  Jeździliśmy do  Wiednia lub na  wieś. Raz pojechaliśmy do Bułgarii, nad Morze Czarne, chyba do Warny. Przez Węgry. Ale nie podróżował jako ksiądz, tylko incognito. Nie spaliśmy w hotelu, tylko pod namiotem. Schmidl pamięta, że  ksiądz Saduś miał niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów z młodymi: – W  drodze do  Rumunii i  Bułgarii zobaczyliśmy piękną łąkę. Wjechaliśmy samochodem na  łąkę i  rozbiliśmy namiot. I  nagle przyjechał drugi samochód, z  NRD, po  czym dołączyli jacyś Bułgarzy. W  końcu były cztery albo pięć namiotów. I  on zawsze od  razu – nie wiem, jak to robił – prosił młodego chłopaka: Hej, umyj mi samochód, dostaniesz dolara. Miał doskonałe wyczucie. Natychmiast nawiązywał kontakt. Ogrodnik lubi rozmawiać o  „pięknych czasach” z  księdzem doktorem Sadusiem. Dzięki polskiemu księdzu on i  inni chłopcy z  wioski widzieli nawet Rzym. Ksiądz otworzył dla chłopaków świat, a dla wsi plebanię.

– To jest olbrzymi budynek – podkreśla Schmidl. – Wcześniej był dla nas zamknięty. Doktor Saduś otworzył budynek dla wszystkich ludzi z całej parafii. Ogrodnik – jak większość mieszkańców Gaubitsch – dobrze wspomina polskiego księdza. Po  jego śmierci przez dłuższy czas opiekował się jego grobem. Ale pytania, dlaczego ten polski ksiądz przyjechał do  Austrii, i  on sobie nigdy nie zadał. – Nie wiem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.   W  Polsce wiele osób wie, dlaczego ksiądz Bolesław Saduś wyjechał do Austrii. To duchowni i badacze historii. Ale oni milczą. Ksiądz Saduś przez lata pełnił kluczową funkcję w  krakowskiej kurii, u  boku biskupa Wojtyły, a  następnie był proboszczem w  jednej z  najbardziej prestiżowych parafii w  Krakowie. Jednocześnie donosił SB. Już niejedna osoba czytała jego teczki w IPN-ie, niektóre dokumenty można nawet znaleźć w internecie. Każdy, kto choć przeglądał jego teczkę osobową, wie, dlaczego w  1972 roku wyjechał z  Polski, ale nikt dotąd nie upublicznił tej informacji. Tadeusz Isakowicz-Zaleski – ksiądz, który staje w  obronie ofiar molestowania w  Kościele – opisuje przypadek Sadusia w  swojej książce Księża wobec bezpieki. Cytuje najpierw, co SB pisała o księdzu Sadusiu:  

Kontakt z  pracownikiem SB starał się [Saduś] traktować jako towarzyski i  partnerski, co  nie zmienia faktu, iż  spełnił rolę dobrego informatora i  tajnego współpracownika. Dodatkową okolicznością wiążącą go z  SB były skandale obyczajowe związane z jego działalnością duszpasterską i udzielana mu z naszej strony pomoc[1].

   

Ksiądz Isakowicz-Zaleski od siebie dodaje:

Wspomniane skandale dały szczególnie o sobie znać, gdy ksiądz Saduś w 1971 roku został proboszczem eksponowanej parafii pw. Św. Floriana w Krakowie. Rok później z  ich powodu, bojąc się sądowych oskarżeń, opuścił Polskę, wyjeżdżając na  stałe do  Austrii, co  spowodowało przerwę we  współpracy z bezpieką[2].

 

Tak jak w  przypadku księdza Lenarta (rozdział szósty) ksiądz Isakowicz-Zaleski nie precyzuje, o  jakie „skandale obyczajowe” chodziło. Tym bardziej nie mówi, jaką rolę w  ich tuszowaniu odegrał Karol Wojtyła. Isakowicz-Zaleski nie jest wyjątkiem. Żaden z  badaczy, którzy czytali teczki, nie odważył się nazwać rzeczy po  imieniu. Wśród nich ekipa historyków pod kierownictwem Ryszarda Terleckiego, obecnego wicemarszałka Sejmu i  szefa klubu parlamentarnego rządzącej partii PiS. Terlecki od  2006 roku kierował w  Instytucie Pamięci Narodowej projektem badawczym, który miał wyjaśnić związki między duchownymi a  Służbą Bezpieczeństwa[3]. Saduś był jednym z  niewielu krakowskich kurialistów, których akta zachowały się w IPN-ie. A jednak Terlecki i jego ekipa przeoczyli w jego historii najbardziej zaskakujący wątek – rolę Jana Pawła II. Dla obcokrajowca to dziwne. Ale w  kraju, gdzie stoi 509 pomników Jana Pawła II, gdzie jest 410 „dębów papieskich” i gdzie 1060 szkół nosi jego imię, nie wspominając o setkach czy nawet tysiącach ulic Jana Pawła II, placów Jana Pawła II, alei Jana Pawła II[4], bardzo trudno powiedzieć głośno, że  kardynał Karol Wojtyła załatwił bezpieczne schronienie księdzu, który nie mógł dłużej funkcjonować w  Krakowie z  powodu „skandali obyczajowych”. Prawdziwe znaczenie tego eufemizmu jest szczegółowo opisane w dokumentach. Nie sposób tego przeoczyć. Zacznijmy jednak od początku. Ksiądz Bolesław Saduś, o  trzy lata starszy od  Karola Wojtyły, był synem kolejarza. W 1938 roku ówczesny arcybiskup krakowski

Adam Sapieha posłał go na  studia do  Rzymu. Saduś skończył je w  Krakowie w  1941 roku i  otrzymał święcenia z  rąk Sapiehy. Arcybiskup wysłał go do Makowa Podhalańskiego jako wikarego księdza Stanisława Czartoryskiego. Cała kariera księdza Sadusia kręciła się wokół młodzieży. Czy też raczej ten ksiądz przez całą swoją karierę kręcił się wokół młodzieży. Głównie męskiej. W  latach 1944-1948 był wikariuszem w  Prądniku Czerwonym, gdzie założył Katolicki Związek Młodzieży. Pierwsza wzmianka o  jego niemoralnych kontaktach z  młodymi pochodzi z  1949 roku. W  styczniu tego roku Urząd Bezpieczeństwa odnotowuje: „Opinia jego pod względem moralnym, jak i  politycznym jest niedobra”[5]. O  jego rzekomo niemoralnych relacjach z  młodzieżą dowiadujemy się jednak niewiele: „W/w siał zgorszenie wśród młodzieży na  Prądniku Czerwonym i przez złączenie żeńskiego K.Z.M. z męskim wywołał demoralizację, na którą patrzył przez palce”[6]. Na  czym to zgorszenie miało polegać, dokumenty nam nie mówią. Cokolwiek to było, nie zdecydowano się go prawnie ścigać. Tym bardziej że  bezpieka miała inne plany wobec tego księdza. Trzy miesiące później zapadła decyzja, by go zwerbować[7]. 5 marca 1949 roku został zarejestrowany jako TW. W  Kwestionariuszu Agenta Informatora, od  którego zaczyna się jego teczka personalna, jest napisane, że  dobrowolnie zgodził się na  współpracę[8]. Potwierdza to raport funkcjonariusza UB, który w  listopadzie 1950 roku odwiedził Sadusia w  domu: „Podczas rozmowy inf. »Brodecki« [pseudonim księdza Sadusia] oświadczył mi, że  będzie bardzo chętnie współpracował, gdyż jedynie we  współpracy z  Urzędem Bezpieczeństwa widzi zbudowanie socjalizmu w  Polsce”[9]. Jednak UB chyba wspomógł jego

„dobrowolność”, skoro pięć lat później przypomina, że  został zwerbowany „na zasadzie materiałów kompromitujących”[10]. Jako TW „Brodecki” ksiądz Saduś nie okazał się jednak zbyt cenny dla stalinowskiej bezpieki. „Dawał materiały ogólnoinformacyjne, na  których nikogo nie aresztowano”[11]. W 1955 roku został usunięty z listy informatorów „jako jednostka bezwartościowa”[12]. Służba Bezpieczeństwa, która w  1956 roku zastąpiła stalinowski Urząd Bezpieczeństwa, miała bardziej subtelne podejście do  werbunku. W  1959 roku kariera księdza Sadusia utknęła w  martwym punkcie. Został zawieszony w  pracy katechety w  różnych szkołach technicznych w  Krakowie, bo  organizował obozy wakacyjne dla chłopców bez zezwolenia władz. Tymczasem młody ksiądz kipiał ambicją. Rok wcześniej SB przewidywała, że może zrobić karierę.  

Jest to ksiądz, który lubi wszędzie wejść, wszystkim się interesować i  dąży do  tego, aby kuria zwróciła na  niego uwagę. Ostatnio zrobił doktorat i  ma wszelkie dane do  tego, aby w  przyszłości zająć poważne stanowisko w  diecezji. Ponadto posiada on kontakty z  młodzieżą, którym to zagadnieniem interesuje się najbardziej...[13].

 

Służba chętnie mu pomoże w  odzyskaniu uprawnień nauczycielskich oraz w wydaniu podręcznika katechetycznego, jeśli tylko ponownie pójdzie na  współpracę. I  tak się stanie. Już niektóre donosy z 1959 roku pochodzą od TW „Brodeckiego”, choć TW „Brodecki” zostanie oficjalnie zarejestrowany dopiero na początku następnego roku. Nie tylko SB interesowała się ambitnym katechetą. Również biskup pomocniczy Karol Wojtyła go zauważa. Saduś zajmuje się głównie chłopcami z  biedniejszych środowisk. Jak twierdzi inny ksiądz informator: „Ks.  dr Saduś zajął się młodzieżą szkół

zawodowych, która rekrutuje się z  chłopów i  robotników. Do  tej trzeba specjalnego podejścia”[14]. To specjalne podejście interesuje Wojtyłę – dla niego również duszpasterska praca z  młodzieżą jest najważniejsza. Wojtyła został w  1958 roku biskupem pomocniczym, ale z  powodu choroby i  częstej nieobecności arcybiskupa Baziaka, de facto w wielu sprawach kieruje archidiecezją. Eugeniusz Baziak był arcybiskupem Lwowa. W  1951 roku, po  śmierci kardynała Adama Sapiehy, przejął stery w archidiecezji krakowskiej. Nie wszystkich ucieszyła ta nominacja. Kilku informatorów SB, w  tym ksiądz Saduś, uważało, że  Baziak traktuje nową diecezję po  macoszemu. Często zamyka się w  klasztorze w  Tarnowie, czasem pod pretekstem choroby. Administrowanie archidiecezją w  coraz większym stopniu spoczywa na barkach pracowitego i ambitnego Karola Wojtyły. „Biskup Wojtyła bezpośrednio kieruje pracą Referatu Duszpasterskiego Kurii Krakowskiej i  do  tego arcyb. Baziak w ogóle się nie wtrąca”, opowiada ksiądz Saduś we wrześniu 1959 roku oficerowi SB[15]. Saduś i  Wojtyła intensywnie współpracują. „Obaj znają się dobrze”, melduje TW „Brodecki” miesiąc później, używając – jak to często robiono w  raportach dla SB – trzeciej osoby liczby pojedynczej, gdy mówi o  sobie. Wojtyła nawet proponuje Sadusiowi, by zamieszkał tam, gdzie on, są tam jeszcze dwa wolne pokoje[16]. Saduś, jako jeden z pierwszych donosicieli, w  grudniu 1959 roku przekazuje SB krótką biografię Wojtyły. Biskup jeszcze nie jest dobrze znany esbekom. Często nie wiedzą, jak poprawnie zapisać jego nazwisko. TW „Brodecki” donosi, że  Wojtyła do  1939 roku studiował na  UJ, że  do  seminarium wstąpił w  czasie wojny i  że  prawdopodobnie w  trybie przyspieszonym przyjął święcenia kapłańskie, przed wyjazdem

do Rzymu, gdzie robił doktorat. „Po ukończeniu studiów Wojtyła powrócił do  Polski i  od  pierwszej chwili zaczął pracować na  odcinku młodzieżowym, czym zajmuje się do  chwili obecnej”[17]. Pół roku później Saduś donosi, że Wojtyła upatrzył go sobie na ważne stanowisko. Dla lepszej konspiracji TW „Brodecki” i tym razem pisze o sobie w trzeciej osobie:  

Bp.  Wojtyła obecnie wszystkie sprawy załatwia sam. Niewątpliwie w ważniejszych sprawach konsultuje się z Baziakiem, ale on [Wojtyła] też jest bardzo zawsze zajęty, gdyż do wszystkiego się angażuje. Na przykład w czasie rekolekcji przedświątecznych chciał być i  był na  zakończeniu prawie wszystkich rekolekcji, ma on cały szereg różnych konferencji, referatów itp. O ile w dalszym ciągu nadal tak będzie się angażował – to za jakieś pół roku też może się położyć do łóżka [jak arcybiskup Baziak]. Z tego, co słyszałem, to bp. Wojtyła proponuje ks. Sadusia, długoletniego katechetę, wziąć do Ref. Szkolnego kurii krakowskiej[18].

 

 

Ksiądz Saduś vel TW „Brodecki” się nie pomylił. Rzeczywiście już we wrześniu dostaje nominację. [...] z dniem 14.IX. br. został powołany przy Kurii Krakowskiej drugi referent do  spraw szkolnych. Referentem tym ma być ks. mgr. Saduś Bolesław, dotychczasowy katecheta w  jednym z  liceów. Ks.  Saduś otrzymał zadanie nadzorowania nauki religii w  pionie pozaszkolnym, tzn. będą mu podlegały punkty katechetyczne organizowane poza szkołą[19].

 

Saduś należy teraz do  elity archidiecezji. Jako kurialista otrzymuje mieszkanie na Wawelu, w królewskim zamku, gdzie jest sąsiadem biskupa pomocniczego Groblickiego i  wielu członków Kapituły Katedralnej. Aby docenić znaczenie jego nowego stanowiska oraz zaufanie, jakim obdarzył go biskup Wojtyła, trzeba wiedzieć, że  katecheza była w  tamtym okresie swoistym polem bitwy Kościoła z państwem. Po  destalinizacji nauka religii powróciła do  szkół, ale w  1960 roku staje się jasne, że  na  krótko. Komuniści chcą wyrugować

religię z  edukacji publicznej. Dlatego Kościół zaczyna opracowywać plany katechezy pozaszkolnej. W  archidiecezji krakowskiej zadanie to przypada biskupowi Wojtyle. Jest to ogromne wyzwanie. Trzeba wygospodarować setki pomieszczeń i  wyposażyć je jako punkty katechetyczne. Czasem są to kaplice, czasem stodoły lub mieszkania prywatne. Należy stworzyć fundusz na opłacanie katechetów. Należy przekonać rodziców, aby posyłali dzieci na  pozaszkolne zajęcia. Tymczasem wielu katechetów chce odejść na  państwową emeryturę, zanim religia zniknie ze  szkół, a przez to katechetów brakuje[20]. Zakazując nauczania religii w szkole, komuniści rzucają rękawicę Kościołowi. Biskupi ją podnoszą, przekuwając zagrożenie dla Kościoła w jego korzyść. Bo jeżeli katecheci już nie będą opłacani przez państwo,  to władze oświatowe nie powinny mieć wpływu na  treść katechezy. Biskup Wojtyła, który często wykazuje się dyplomatyczną elastycznością w  negocjacjach z  władzą, w  tej kwestii jest nieprzejednany: brak religii w  szkołach oznacza brak wpływu państwa na katechezę. Kropka. Walka między Kościołem a państwem o nauczanie religii będzie trwała przez całe lata 60. Jest to walka zacięta, co ilustruje nagrana przez SB informacja od  TW „Brodeckiego”, czyli księdza Sadusia, ze  stycznia 1963 roku. Wojtyła wrócił właśnie z  Warszawy, gdzie Episkopat obradował na ten temat. Saduś mówi:  

W dniu 21.I.63 r. bp. Wojtyła wezwał do siebie w kurii referentów do spraw nauczania religii, ks. Rozwadowskiego i  ks. Sadusia, z  którymi konferował na  temat punktów katechetycznych. Chodziło tu przede wszystkim o  to, że  Inspektoraty Oświaty w  powiatach zażądały na  piśmie składania sprawozdań przez księży z  działalności punktów katechetycznych. [...] Bp.  Wojtyła oświadczył, że  nie należy składać żadnych sprawozdań przez księży do  Inspektoratów Oświaty na  piśmie, gdyż nie wiąże ich żaden stosunek służbowy z  Inspektoratem, bo  nie posiadają żadnych umów i  nie pobierają za nauczanie pensji. [...] Na [...] pytania, jak dane personalne, ilość

uczęszczających na  naukę religii oraz tematyki, nie należy udzielać żadnych informacji. Również jeżeli by  przedstawiciel inspektoratu chciał zostać na  lekcji religii,  to należy do  tego nie dopuścić, a  nawet młodzież rozpuścić do domu i w ten dzień nie prowadzić nauczania[21].

 

Gdy potem inspektorat szkolny nakłada kary za  brak współpracy, SB dowiaduje się od  TW „Brodeckiego”, że  „kar bp. Wojtyła kategorycznie zabronił płacić”[22]. W tym okresie nie było dla Kościoła ważniejszego zadania niż odpieranie „ataku” na religię w szkole. Jeżeli w tej sprawie Wojtyła zrobił księdza Sadusia swoją prawą ręką,  to znaczy, że  miał do  niego wielkie zaufanie. W  następnych latach razem podróżują po  diecezji, aby organizować i  nadzorować katechizację. Razem występują na  spotkaniach dziekanów, na  szkoleniu katechetów, podczas wizytacji w  parafiach czy na  konsultacjach w  kurii. Tymczasem Saduś, jako TW „Brodecki”, obszernie relacjonuje te wyprawy i spotkania. Jego teczki pracy liczą setki stron donosów. Mimo tak pokaźnej „produkcji” Saduś nie uważa siebie za  kapusia. SB odnotowuje: „T.w. jednak od  razu zastrzegł się, żebyśmy nie traktowali go jako donosiciela, lecz spotkania nasze traktuje jako towarzyskie i  chciałby, abyśmy i  my je tak samo traktowali”[23]. Ale jest kapusiem, i  to dobrym. W  kwietniu 1965 roku SB określa go jako „wartościową jednostkę, tym bardziej że podane przez niego informacje stanowią wartość operacyjną, są prawdziwe i  obiektywne”[24]. Jego motywacja jest czytelna: SB może mu pomóc w  karierze. On zna swoją wartość dla SB i  chce być za to wynagradzany. Gdy cenzura nie godzi się na publikację jego podręcznika do  katechizacji, zaczyna bojkotować współpracę z  SB. Odmawia składania pisemnych meldunków. Odmawia przyjścia do „lokalu konspiracyjnego”, gdzie może być nagrywany. Grozi całkowitym zerwaniem kontaktów. SB raportuje: „Wyszedł

również z  pretensjami, że  on nie może angażować się do współpracy z nami, gdyż nasza instytucja nic mu nie załatwiła. Chodziło mu tu o  wydanie pewnej broszury, co  do  której było negatywne stanowisko władz”[25]. Ale TW „Brodecki” szybko spuszcza z  tonu. SB z  zadowoleniem stwierdza, że „zaszły dość istotne zmiany z punktu widzenia oceny osoby t.w.”[26]. Powód? SB odkryła, że  przykładny katecheta jest seksualnym drapieżcą. Dla bezpieki to doskonała okazja, by  raz na zawsze związać go ze sobą. Latem 1965 roku SB w  Krakowie dostaje telefon od  MO w  Nowym Sączu: złapaliśmy na  gorącym uczynku księdza Bolesława Sadusia. Esbek rusza „z odsieczą”, a potem raportuje:  

W  dniu 20.VII.65  r. „B” [„Brodecki”], przebywając na  urlopie wypoczynkowym w miejscowości „N”, usiłował zwabić do swojego namiotu młodego chłopca, proponując mu słodycze i  wino. Został spłoszony przez członka ORMO. RSB w  „N” [SB w  Nowym Sączu] natychmiast nas powiadomił o tym zajściu. Aby „bronić” t.w., wyjechałem do „N”[27].

 

Teczka zawiera obszerne relacje z całego wydarzenia. 4 lipca w  Nowym Sączu do  dwudziestojednoletniego Władysława [nazwisko w  dokumentach] podchodzi mężczyzna i  zaprasza go do  siebie na  wódkę. Chce się spotkać następnego dnia. Władysław zgadza się, ale wyczuwa podstęp i  nie idzie. Cztery dni później spotyka tego samego mężczyznę, który tym razem proponuje mu piwo i  nalega na  spotkanie o  piętnastej w  jego namiocie nad rzeką. Władysław znów się zgadza, ale tym razem idzie prosto na  posterunek milicji. „Uczyniłem to dlatego, że obawiałem się, by nie paść ofiarą zboczeńca”[28]. Mężczyzna nie jest mu całkiem nieznany. „Gdy 12 lat temu przebywał on u  nas w  [nazwa miejscowości],  to upił brata i  prawdopodobnie dał mu jakieś środki nasenne, gdyż brat po  przebudzeniu czuł się bardzo

osłabiony. Podejrzewał nawet /brat/, że  w  czasie snu dokonał z nim stosunku płciowego”. Brat, o  którym mowa, miał wówczas około dwudziestu lat. Potwierdza słowa Władysława:  

Osobnik w/w na  terenie [nazwa miejscowości] nawiązał znajomości z kilkunastoma młodymi chłopcami. [...] Zwykle wywoływał poszczególnych chłopców na tzw. kamieniec /nad rzekę Kamienicę/, gdzie wspólnie pił z nimi wino, które zawsze sam kupował, nie zgadzając się nigdy na  rewanż. Przypominam sobie jeden ciekawy przypadek, gdzie po  spożyciu wina wspólnie z  w/w po  przebudzeniu czułem się osłabiony, tak jakbym zażył jakieś środki nasenne. Już po  wypiciu wina czułem się źle i  poszedłem na  strych, by  położyć się spać. Przebudził mnie opisywany osobnik niewłaściwym zachowaniem, tj. głaskał mnie po kolanach i ciele, jakbym był kobietą. W późniejszym okresie spotkałem go jeszcze kilka razy w Nowym Sączu, tj. co  dwa lub trzy lata. Zawsze przy spotkaniu zapraszał na  poczęstunek alkoholem – szczególnie lubiał wino. Przy stole podczas picia – po  spożyciu kilku kieliszków, zaraz ręce wkładał pod stół i  lubiał chwytać lub głaskać po udach. [...] Zwykle podawał się za  lekarza, widziałem nawet raz u  niego książki położnicze. Na  temat kobiet nie lubiał rozmawiać. Raz mówił, że  jedynie byłby zadowolony, gdyby ktoś miał stosunek z kobietą, a on mógłby zrobić im zdjęcia[29].

 

 

Milicjanci jadą tam, gdzie Władysław obiecał przyjść o  piętnastej, i  zatrzymują nieznanego mężczyznę. Okazuje się, że  jest to osoba duchowna. Nazywa się Bolesław Saduś. Księdza Sadusia wprawdzie nie aresztowano, ale o  zajściu czym prędzej poinformowano SB w Krakowie. Wieczorem kapitan Tyrpa jest już w  Nowym Sączu, by  „ratować” księdza Sadusia. Trzeba go jeszcze raz sprowadzić na  komendę. Milicjant, który jedzie po  księdza, zastaje go w niedwuznacznej sytuacji: Po raz drugi pojechałem do ks. S. około godz. 19.00 w celu przywiezienia go do  RSB na  rozmowę z  kpt. Tyrpą. Po  przybyciu do  namiotu zastałem ks. S.  leżącego w  środku w  towarzystwie dwóch młodych chłopców. Wszyscy

ubrani byli w  owerole. Ks.  S.  nie stawiał żadnego sprzeciwu co  do  wyjazdu do Komendy[30].

 

To dość zaskakujący zwrot akcji: ksiądz, który kilka godzin wcześniej zdemaskowany został jako „zboczeniec”, zwabił do namiotu kolejnych chłopców. Albo czuł się bezkarny, albo było to silniejsze od  niego. Tak czy owak, dla SB to niezły prezent. Kapitan Tyrpa udaje przyjaciela. Mówi księdzu, że  przyjechał „sprawę wyjaśnić dla jego dobra”[31]. I  zapisuje: „»Brodecki« był mocno zażenowany, ale jednocześnie zadowolony, że  w  trosce o  jego osobę natychmiast przyjechałem tu do  Sącza i  to w godzinach pozasłużbowych”.

  Dawny świadek, pan Władysław, nadal mieszka w  okolicy. Podjazd do  jego domku nie jest odśnieżony. Szczeka pies. Mężczyzna otwiera, zanim zdążę nacisnąć dzwonek. Powtarza jak mantrę, że  nic nie pamięta. Ale raczej nie chce pamiętać, bo  kategorycznie odmawia spojrzenia na  protokół sprzed sześćdziesięciu lat. Nasza rozmowa w skrócie: – Znalazłem taki dokument, że ktoś próbował pana uwodzić. To był rok 1965. Pan poszedł na milicję i go zgarnęli. Pamięta pan? – Nie pamiętam, nie, nie. 1965 rok – to jest sześćdziesiąt lat, panie! Ale o co panu chodzi? – Chcę po prostu... – Ja z  żadnym panem nie miałem nic wspólnego. A  po  drugie, gdy ten pan z kimś... to on tego nie robił przecież przy świadkach, nie? Przecież ja tego nie widziałem. Ze mną nie miał nic takich tam. – Bo pan wyczuł podstęp, tak? – Może tak było. Panie, ja nie pamiętam tego.

– Mógłbym panu pokazać ten dokument? – Ale jaki dokument? Ale po co mi ten dokument? – Chcę mieć potwierdzenie, że to faktycznie miało miejsce. – Ale po co mi ten dokument jest potrzebny? – Może jednak pokażę? – Niech pan nawet nie szuka. Ludzie się zmieniają. Ja się zmieniłem. Nie, nie, nie. Nie mamy o  czym gadać. Nie pamiętam nic, jak było. Proszę to zostawić. Tyle lat... – Na milicji pan był w tej sprawie? – Też nie pamiętam. – Wyraźnie jest to opisane. – Z  policją to miałem tyle, że  mandat płaciłem. Jechałem rowerem, lampka mi się spaliła. Pięćdziesiąt złotych mandat zapłaciłem. Ale żadnych innych kar nie miałem. –  Ale to przecież nie była kara. Pan chyba nie został ukarany za to, że pan uprzedził, że ten człowiek się tam kręci. – Jeżeli uprzedziłem takie coś,  to policjant mógł ścigać go, ale o  tym ja nic nie wiedziałem, że  takie rzeczy były. Ja miałbym pamiętać takie rzeczy? –  Zbliżył się do  pana i  zaproponował alkohol, a  pan rozpoznał człowieka i stwierdził: o, temu nie ufam. – Jeżeli nawet Cyganka nieraz do  mnie podchodziła w  parku, bo chciała mi wróżyć, to ja ją opieprzyłem. I poszła. Nie chciałem rozmawiać, bo  wiedziałem, co  Cygany potrafią zrobić. Ile było przypadków, że  ludzie podchodzili do  ławki do  mnie, Cyganki nie Cyganki, ale unikałem takich spotkań, rozmów. [śmieje się]. – Ale tutaj nie Cyganka, tylko jakiś gość. – Panie, nie pamiętam. –  Czego pan się obawia? Czy milicja poprosiła pana, żeby pan z nim nawiązał kontakt? Czy o to chodzi?

– Proszę pana, jeżeli byłem na  policji,  to musiało to być czarno na biało. – No i jest. Proszę. – To musiało być czarno na  biało. Jeżeli tak jest, no to dobrze, robiłem tak, jak robiłem. Ale to tyle lat temu. Ze mną żaden pan nie miał żadnych jakichś tam, tak jak pan to podejrzewa. – Ale o czym pan mówi? Że chciał się dobrać do pana? –  [gwałtownie] Nie, nikt się do  mnie nie dobierał! Jeszcze raz panu mówię, nie pamiętam, że było takie zdarzenie. – Nawet jak teraz panu pokażę czarno na białym? – Nie musi pan pokazywać, bo nie pamiętam. Nie pamiętam.   Pan Władysław wyraźnie nie chce, by  ktoś mu przypominał zdarzenie sprzed prawie sześćdziesięciu lat. Może mieć różne powody. Może nie chcieć pamiętać towarzystwa, w  którym się obracał, skoro mówi: „Ludzie się zmieniają. Ja się zmieniłem”. Może się bać, że zostanie posądzony o homoseksualizm, skoro tak gwałtownie podkreśla: „Nikt się do  mnie nie dobierał!”. Ciekawe, że  ni stąd, ni zowąd mówi coś o  Cygance. Ciekawe dlatego, że  Saduś w  rozmowie z  milicjantem też wspomniał o  Cygance. Miał ją poznać w domu świadka, z którym – jak sam stwierdził – poszedł na „kieliszek wódki przy obiedzie w restauracji »Ludowej«”. Milicjant dodaje w  swoim raporcie: „zbierają się tam osoby o  wątpliwej reputacji” [32]. To wszystko wskazuje, że  ówczesnego świadka coś wcześniej łączyło z  księdzem Sadusiem w okolicznościach, które nie napawają dumą. Starszy mężczyzna może mieć jeszcze inny powód, by  zasłaniać się niepamięcią. Niewykluczone, że  sprawa miała podwójne dno. Jeżeli SB wiedziała, że  ksiądz Saduś kręci się po  Nowym Sączu w poszukiwaniu młodych chłopaków, mogła to wykorzystać, aby

go ze  sobą mocniej związać. Chcąc przyłapać księdza na  gorącym uczynku, SB/MO mogły „poprosić” młodego człowieka, by  się kręcił obok księdza. W aktach nie ma dowodu na taką prowokację, ale zbieg okoliczności daje do myślenia. 4 maja 1965 roku naczelnik SB w  Krakowie pisze: „»Brodecki« [Saduś] nie jest z nami głęboko związany”, ale to ma się zmienić, bo „posiada on duże możliwości i perspektywę awansu”. SB widzi okazję w  tym, że  ksiądz Saduś chce wydać swoją książkę, co  blokuje cenzura w  Warszawie. Naczelnik Wydziału IV w Krakowie pisze:  

Powyższe stwarza dogodną okoliczność, aby przez spowodowanie wydania mu zezwolenie na druk wyjść do niego ze sprawą głębszego zaangażowania w  rozpracowanie interesujących nas zagadnień. „Brodecki” będzie czuł się dalece zobowiązany pozytywnym załatwieniem i  niewątpliwie zmieni dotychczasowy stosunek do współpracy[33].

 

Dwa miesiące później SB dostaje prezent: ksiądz polował na  chłopców. Bezpieka nie próbuje ustalić, czy Saduś upijał i  uwodził także chłopców młodszych niż piętnastoletni, ani nie zadaje sobie trudu, by  sprawdzić, czy doszło do  gwałtu na starszym z braci. Do zaszantażowania wystarczy to, co już mają. Strach zrobi swoje. Sam Saduś mówi do  kapitana SB: „A  wie pan, co  by  to było, gdyby w kurii o tym dowiedziano się”[34]. SB nie pozwoli, by księdza spotkały nieprzyjemności, ale ma to swoją cenę. Saduś musi się zgodzić na  nagrywanie jego rozmów z  SB „na  taśmie magnetofonowej /»minifon«/”, co  pozwoli na znacznie dokładniejszą analizę jego donosów[35]. Od tej pory raz na  półtora miesiąca jeszcze bardziej szczegółowo relacjonuje, co  dzieje się w  krakowskiej kurii. Zaczyna również dostarczać dokumenty.

Jeśli zdarzenie w Nowym Sączu faktycznie było prowokacją SB zorganizowaną po to, by zmusić Sadusia do większej uległości, nie znaczy to wcale, że  Saduś nie polował na  młodzieńców. Wręcz przeciwnie, prowokacja mogła być skuteczna pod jednym warunkiem – że o polowaniach katechety SB wiedziała wcześniej. Wiele wskazuje na to, że tak właśnie było. Pierwszy sygnał o  skłonnościach katechety SB dostała na początku lat 60. od TW „Adama”, który pracował w technikum, gdzie wcześniej uczył Saduś. Od  1952 roku katecheta organizował u  siebie spotkania, na  które przychodzili też nauczyciele. Wśród nich TW „Adam”. Jako urzędnik krakowskiej kurii Saduś utrzymywał nadal bliskie kontakty z  nauczycielami i  uczniami swojej dawnej Szkoły Przemysłowej. W 1962 roku „Adam” donosi (nazwiska skrócone do  inicjałów): „Do  ks. Sadusia bardzo często przychodzi K.M. – uczeń klasy 5b Technikum Mechanicznego [...] K. mieszkał nawet przez pewien czas u księdza Sadusia”[36]. To, że  u  Sadusia mieszkają uczniowie, potwierdza dwa lata później informator „R”. Z  jego szczegółowego opisu można wywnioskować, że  „R” regularnie widuje Sadusia i  prawdopodobnie też mieszka na  Wawelu. O  Sadusiu mówi: „Miał służącą z  Trzebuni, ale po  pół roku jakoś odeszła od  niego i  obecnie jest bez służącej. Była to starsza panna, prosta wiejska kobieta. Obecnie widywani są u  niego chłopcy w  wieku licealnym. Dwóch z nich bywa u niego dość często. Chyba mu coś pomagają w domu”[37]. Inne źródło, „Jacek”, które zna krakowskie środowisko gejowskie, podaje informacje jednoznaczne, co  do  charakteru kontaktów Sadusia z chłopcami:  

W sprawie Łaźni Rzymskiej ustaliłem podczas pobytu w niej w dniu 25.XI.67., tj. sobota, co następuje: widziałem w Łaźni proboszcza parafii św. Katarzyny,

ks. dr. Sadusia. Saduś przychodzi do  łaźni przeważnie co  sobotę, jest on homoseksualistą. Oprócz niego było w łaźni bardzo dużo homoseksualistów. [...] Wszyscy ci przyprowadzają tam młodych chłopców i  wynajmują kabiny[38].

 

 

W  grudniu ten sam „Jacek” melduje (nazwisko skrócone do inicjałów): Następnie ustaliłem, że  ks. Saduś z  parafii św. Katarzyny żył bardzo długo z M.F., który wyjechał około dwa lata temu do Australii i obecnie podobno ma przyjechać w  odwiedziny. I  w  tym wypadku wyjazd podobno był finansowany i załatwiany przez ks. Sadusia[39].

 

To, co  widziały trzy osoby – „Adam”, „R” i  „Jacek” – musieli widzieć też inni. Zwłaszcza w  małym świecie kapłańskim. Mieszkanie księdza Sadusia na  Wawelu znajdowało się w  budynku, w  którym mieszkało wielu innych wysokich rangą księży. Sam Saduś udzielał SB obszernych informacji o  swoich sąsiadach, w  tym o  biskupie pomocniczym Groblickim. Jakim cudem kuria mogła nie wiedzieć, że  uczniowie przychodzili do Sadusia, a nawet tam mieszkali? Przypadek lub nie, ale w  tym samym roku, kiedy SB dostaje informację, że  Saduś nie tylko mieszka z  młodymi, ale także ma z nimi intymne kontakty, Wojtyła wydala Sadusia z kurii. Mianuje go proboszczem parafii Świętej Katarzyny. Staje się to nagle[40] i  wywołuje plotki, które docierają do  SB. Jedno źródło wierzy, że  Saduś został przeniesiony na  własne życzenie[41]. Pozostałe uważają, że  wcale tego nie chciał[42]. Sam Saduś skarży się funkcjonariuszowi Wydziału do  spraw Wyznań na  tę zmianę[43]. Gdy dowiaduje się, że zostanie całkowicie usunięty z kurii, a jego stanowisko referenta do  spraw nauki religii przejmie ktoś inny, jest rozżalony: „Ks. Saduś z decyzji kardynała jest niezadowolony. Uważa się za kopniętego”[44]. Jeden z księży komentuje: „Ta zmiana

o  tyle jest niezrozumiała, że  ks. Saduś wśród księży uważany był za  człowieka w  pełni oddanego kurii, a  przede wszystkim Wojtyle”[45]. Dlaczego Wojtyła oddalił od  siebie oddanego człowieka? Nie wiemy. W  aktach jest jeszcze jedna wskazówka, że  skłonności księdza Sadusia były już wtedy znane i  że  mogło to wpłynąć na decyzję Wojtyły. To raport sporządzony na podstawie doniesień TW o  pseudonimie „AB”, przechowywany w  teczce personalnej księdza Sadusia. Tam czytamy:  

Na  terenie kraju, a  także diecezji krakowskiej zdarzały się próby szantażu księży przez młodzież. Dziewczęta i  chłopcy przychodzili do  swoich znajomych księży i  żądali po  kilka tysięcy złotych, grożąc w  razie niewypłacenia zawiadomieniem parafian i władz. Szantaże takie miały tło seksualne, polityczne, sprawy pijaństwa. Był wypadek, że  próby takiego szantażu miały miejsce przy spowiedzi. Dziewczyna wyznała stosunki płciowe z  księdzem, a  następnie od spowiednika zażądała pewnej sumy za milczenie. Nie należy pertraktować ani wpłacać nawet najmniejszej sumy. Ks.  Saduś nie podał, co  należy uczynić[46].

 

Co miał wspólnego ksiądz Saduś z tym szantażem? Nie wiemy. Może ktoś pytał referenta do  spraw katechizacji, jak postępować w  przypadku takich szantaży? Jednak biorąc pod uwagę jego własną historię, bardziej prawdopodobne wydaje się, że  sam był szantażowany. Wiadomość datowana jest na 4 maja 1967 roku, TW „AB” musiał o tym usłyszeć niewiele wcześniej, czyli mniej więcej wtedy, kiedy Wojtyła podejmował decyzję o  odwołaniu Sadusia z kurii. Co  zastanawiające, akurat w  tym czasie ksiądz Saduś nagle zapragnął opuścić Kraków. Jest „przygnębiony” decyzją Wojtyły, by  objął stanowisko proboszcza Świętej Katarzyny, prosi Wojtyłę o przeniesienie na wieś, „z daleka od Krakowa”[47]. W grudniu 1968

roku ponawia prośbę. Jednocześnie rozważa przeprowadzkę do  diecezji łódzkiej, gdzie ksiądz Rozwadowski, z  którym współpracował w  dziale katechetycznym, został biskupem i  zaprasza do  pracy w  tamtejszej kurii[48]. We  wrześniu 1969 ma nadzieję objąć stanowisko w  Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie[49]. Widać, że chce wyjechać z Krakowa. Nie ma twardych dowodów, że  Wojtyła wiedział o  skłonnościach Sadusia. Ale są te trzy poszlaki: zamiast gosposi u  Sadusia mieszkali młodzi chłopcy, wymienia się Sadusia w  kontekście szantażowania duchownych za  sprawy seksualne, a  Saduś nagle chce wyjechać z  Krakowa. Na  zewnątrz kardynał Wojtyła chwali swoją niedawną prawą rękę. Gdy władze najpierw odrzucają nominację Sadusia na  proboszcza Świętej Katarzyny, wystawia mu świadectwo moralnej doskonałości:  

Będąc przez długie lata katechetą szkół średnich, następnie zaś pracując w  Wydziale Katechetycznym Kurii Metropolitalnej, przez wdrażanie młodzieży do życia moralnego i uczciwego, tak osobistego, jak i społecznego, pozytywnie przyczynił się do  wyrabiania jej na  uczciwych, moralnych i ofiarnych członków społeczeństwa PR[50].

 

Te pochwały nie mogą przysłonić faktu, że  odsunięcie księdza Sadusia z kurii było degradacją. Nagłą i dużą.

  „Awans to nie był żaden”, potwierdza znajomy księdza Sadusia. Znał Bolesława Sadusia prawie całe życie, ale absolutnie nie chce być cytowany pod nazwiskiem. Spotkał księdza, gdy miał czternaście lat, i bywał u niego już jako młody chłopak: – Chodziłem do  szkoły podstawowej, gdy ksiądz Saduś przyjeżdżał z  Krakowa. Był wtedy wizytatorem katechetycznym w  kurii. Przyjeżdżał na  wieś z  projektorem filmowym. W  tych

czasach to było coś. Mało kto miał telewizor. A  on przyjeżdżał i wyświetlał filmy, takie katolickie, tu w kościele. Ja byłem wtedy ministrantem. Spotykamy się u  niego na  wsi na  południu Polski. Dopiero zaczęliśmy rozmawiać, gdy on sam, niepytany, nawiązuje do oskarżeń o molestowanie: – Wiem, do czego pan zmierza. Podejrzewam [ścisza głos]. Ale ja jakoś się z  tym nie spotkałem. Nie mogę potwierdzić [mówiąc to, siedzi skulony, zaciera ręce, które trzyma między udami]. – Nie rozumiem. Z czym pan się nie spotkał? – To, o  czym pan myśli. Myślę, że  mamy jedno i  to samo na myśli. – Tego ja nie wiem. – No to pomińmy ten temat. Więc pomijamy, ale nie na długo, gdyż on sam do niego wraca. Na pytanie, czy dobrze znał księdza Sadusia, odpowiada: – Tak.  No, różne są te paszkwile na  niego, że, że... coś tam z  niemoralnością było [znowu ścisza głos]. Ja tego nie doświadczyłem. Nie widziałem. Nie, nie [i znowu jego ciało pokazuje, że temat jest dla niego bolesny; kuli się w sobie]. – Ale czego pan nie widział? – Że coś tam było, jakaś zdrada, że przeszedł na UB, politycznie. –  Ale dlaczego pan mówił sam z  siebie, że  pan tego nie doświadczył? Czego pan nie doświadczył? – Mówili, że on coś tam miał... Jakaś pedofilia... coś takiego. – Kto tak mówi? – No... takie wersje krążyły, że on też taki był. Rozmawiamy dalej. Mężczyzna twierdzi, że  od  księży nieraz słyszał, że  ksiądz Saduś miał słabość do  młodych chłopców. I jakby konkluduje:

– Nic nowego mi pan nie przyniósł, że  tak o  Sadusiu mówili. O tym gadali. Ale czy to był fakt, czy to nie był fakt, że był niby... że  kręciła się koło niego młodzież. No kręciła się, bo  taką miał pracę. Ale czy w  ogóle tam coś takiego było, tego nie mogę potwierdzić. Na ścianie wisi portret Jana Pawła II oraz obraz przedstawiający Jezusa w  sielskim otoczeniu. Na  zewnątrz domu obok białoczerwonej wisi flaga maryjna. Mężczyzna mówi, że  bierze wiarę „na  poważnie”. Z  księdzem Sadusiem utrzymywał kontakt przez całe życie. Był nawet u  niego w  Austrii. Opisuje karierę swojego przyjaciela księdza. Po degradacji i czterech latach spędzonych jako proboszcz Świętej Katarzyny Saduś został przez Wojtyłę mianowany proboszczem parafii Świętego Floriana w  Krakowie. To jedna z  najbogatszych i  najbardziej prestiżowych parafii w archidiecezji. – Z Katarzyny do Floriana to był awans. – Ale z Floriana do Austrii to już nie był awans czy tak? – To już była ucieczka. – Dlaczego uciekł? – Nie wiadomo. Z  tego, co  ja wiem,  to poczuł się niedoceniony. Ale głowy bym za  to nie dał. On miał aspiracje, że  będzie biskupem, bo jego kolega, z którym razem byli wizytatorami kurii, Rozwadowski, został biskupem w  Łodzi. Saduś był pewny, że  jak przenieśli go tam, gdzie wcześniej był Rozwadowski, do Floriana, to za rok, dwa i on zostanie biskupem. Ale tej nominacji nie było. Więc on się poczuł – to jest moja opinia – troszeczkę niedoceniony i chciał wyjechać. Najpierw jako wykładowca do Ameryki. Ale tam coś się komplikowało. On też mówił mi, że  angielski też nie bardzo, chociaż miał zdolności językowe. No i  mu się nadarzyła okazja, by  wyjechać do  Wiednia, do  kościoła Jana Nepomucena. W  tej

parafii był chyba pół roku. Ale znów tam coś się nie układało w  tym Wiedniu. I  stamtąd go dali do  Hohenau. W  Hohenau był chyba dwa lata, o  ile dobrze pamiętam, i  potem dali go na  proboszcza do  Gaubitsch. I  w  Gaubitsch siedział już do  końca swego życia.   Nominacja na  proboszcza parafii Świętego Floriana w  Krakowie w  czerwcu 1971 roku faktycznie była awansem. Saduś – który od  tego czasu w  kontaktach z  SB używa pseudonimu „Kanon” – czuje się „wyróżniony”. „Wyraził duże zadowolenie z objęcia nowej funkcji”, odnotowuje SB w październiku 1971 roku [51]. Tym bardziej dziwi, że  już miesiąc później chce stamtąd uciec. Prosi Wojtyłę o  przeniesienie daleko od  Krakowa [52]. W  grudniu SB notuje: „W  toku rozmowy »Kanon« zwierzył się, że  poważnie zastanawia się nad ewentualnością wyjazdu na  rok lub dwa do  USA” [53]. Dlaczego nie chce zostać w  Krakowie? Przecież parafia Świętego Floriana mogła być dla niego trampoliną do  godności biskupiej. Hipoteza jego młodszego przyjaciela, że  poczuł się niedoceniony, jest nie do obrony. Powróciłem więc do  przyjaciela Sadusia, aby go spytać o  tę nielogiczność. Wyciągam książkę księdza Isakowicza-Zaleskiego i  czytam: „Wspomniane skandale dały szczególnie o  sobie znać, gdy ksiądz Saduś w  1971 roku został proboszczem eksponowanej parafii pw. św. Floriana w  Krakowie. Rok później z  ich powodu, bojąc się sądowych oskarżeń, opuścił Polskę, wyjeżdżając na  stałe do Austrii”. – Isakowicz tak pisze? – Tak. To pana zaskoczyło? W dokumentach to jest opisane.

– Do mnie się nie dobierał, bo ja bym na to nie pozwolił. Ja nie mogę panu powiedzieć, bo ja tego nie doświadczyłem. – Ale nie próbował? Był pan młodym chłopakiem. – No, byłem młodym chłopakiem, ale on, nie wiem, czy respekt do mnie czuł, czy obawy, czy się powstrzy... Nie wiem. Ja tego nie przeżyłem. –  Ale kiedy on został zdjęty z  tego probostwa, też nic pan nie zauważał? – Tego też nie wiem, czy on został zdjęty, czy on sam starał się o wyjazd. – Czy wasza relacja to była przyjaźń? – Dla mnie to był człowiek na poziomie. Wtedy tytuł doktora to nie było tak jak dzisiaj, na pęczki. Chodzą stadami, a pożytku z nich nie ma. Wtedy to był dla mnie ktoś na  poziomie. A  później to słyszałem, że były takie gadki o nim. – Kiedy pan to słyszał? – No później. On już wtedy był w Austrii. Jak już tu go nie było, takie gadki dolatywały. Na dwoje babka wróżyła, nie? – Nie pytał pan go, czy to prawda? – No jak? Przy tej barierze wieku. Go pytać, czy to prawda, czy nieprawda? Co  to gówniarza obchodzi? Mógłby tak powiedzieć? Mógłby tak powiedzieć! Potrzebne mi to było? –  Pan się nie obrażał na  tych, którzy mówili takie rzeczy o Sadusiu? – Ja nie czułem się urażony, że  o  moim przyjacielu ktoś mówi, że  był taki. Ja nie wiedziałem tego. Ja nie mogłem potwierdzać. Może nie? Może tak? Nie miałem żadnego interesu w  tym, aby prowadzić śledztwo, czy to była prawda, czy to nie była prawda. Dla mnie to było – jak to powiedzieć? – nieznaczące i troszeczkę nie do wiary, bo ja tego nie zauważyłem.

– Pan mówi, że by do tego nie dopuścił? – Żeby się do  mnie dobierał? Absolutnie! Tobym się na  takie rzeczy... nie! – Bo to się czuje, nie? Jak ktoś ma takie zamiary? – Ja tak myślę. Nie daj Boże, gdyby jakiś pedał chciał się do mnie dobierać. Nawet dzisiaj, w  tym moim wieku. Nie daj Boże, nie gwarantuję za siebie. Po prostu brzydzę się tym. – Pan też nie dostrzegał, że pana sondował? – Nie dostrzegłem. Dziękuję bardzo. Dobrej nocy. Bo  tu zaczyna być nieciekawie. Wyprasza mnie grzecznie, aczkolwiek stanowczo. Trudno mu się dziwić. Mówi całą prawdę czy nie, tak czy siak,  to nieprzyjemny temat na rozmowę z dziennikarzem. Wracamy więc do akt.   Pod koniec grudnia 1971 roku proboszcz Saduś nagle znika z parafii. Jego wikary przychodzi do  kurii, żeby o  tym poinformować. W  kurii są oburzeni. „Tym bardziej że  ks. Saduś sam prosił o  audiencję u  kardynała, a  teraz wyjechał, co  spowodować musiało zmianę planu ordynariusza” [54]. Prosić o  audiencję u  kardynała, a  następnie zniknąć? To jest oznaka paniki. Ale dlaczego Saduś panikuje? 6 maja 1972 roku wychodzi szydło z  worka. SB zapisuje informacje od TW „Zbigniewa”:  

Ks.  Bolesław Saduś dostał ustne wypowiedzenie od  kardynała Karola Wojtyły z  funkcji proboszcza parafii św. Floriana. W  kurii istnieje obawa, że nie da się ukryć skandalu, jaki ks. Saduś wywołał swoim zachowaniem się. Okazało się bowiem, że  zdemoralizował on wielu młodych chłopców, których wykorzystywał do spraw seksualnych. Ostatnio np. ks. Saduś jest na ulicach Krakowa zatrzymywany przez matki tych chłopców, które pomstują na  niego i  odgrażają się, że  zrobią z  jego anormalnych poczynań użytek. T.w. nie zna bliższych danych personalnych chłopców, a  o  zboczeniu ks. Sadusia słyszał z  kilku źródeł, w  tym od  ks.

Kuczkowskiego, Walancika i Brzeźniaka. W tej sytuacji ks. Saduś zamierza jak najszybciej wyjechać do  USA, aby tam przeczekać okres „burzy”, a  po  powrocie osiąść w  swoim domku, wybudowanym sobie w  rejonie Czarnego Dunajca k/ Nowego Targu[55].

 

 

Nie wiemy, kim był „Zbigniew”, ale musiał być wysoko w  hierarchii diecezjalnej, skoro miał dostęp do  kanclerza Kuczkowskiego i  do  prałata Walancika. Biorąc pod uwagę dotychczasową historię Sadusia, nie ma powodu wątpić w  prawdziwość jego słów. Tym bardziej że  inne źródła je potwierdzają. TW „Jurek”, czyli ksiądz Józef Szczotkowski, notariusz sądu metropolitalnego, bliski współpracownik kardynała Wojtyły, 21 sierpnia 1972 roku donosi: Ks.  B.  Saduś po  kłopotach, które sprawili mu rodzice dzieci, których on był katechetą w ubiegłym roku szkolnym, otrzymał polecenie opuszczenia parafii Floriana. W  jakiej formie odbyło się zdjęcie go ze  stanowiska proboszcza /pisemna czy tylko ustnie/ tego nie wiadomo. Raczej w  kurii o  jego dość wstydliwej sprawie się nie mówi. Obecnie jest na  urlopie, prawdopodobnie poza Krakowem. Pewne jest, że do parafii już nie wróci. Zapowiedziany jego wyjazd do St. Zjednoczonych uważa się za „zasłonę dymną”, by nie mówiło się, że  został odwołany z  zajmowanego stanowiska – chodzi o  zachowanie tylko pozorów[56].

 

Poczynania księdza Sadusia wpisują się w  znany schemat predator priest – księdza drapieżnika polującego na  partnerów seksualnych wśród młodzieży z  niższych warstw społecznych. Tych, w których ojców nie ma w domu, gdzie się pije i gdzie jest nikła szansa, że  rodzice wysłuchają dzieci, jeśli odważą się poskarżyć na księdza. Wszystko wskazuje na to, że ksiądz Saduś tak funkcjonował, zanim trafił do  elitarnej parafii Świętego Floriana, gdzie wpadł. Tu dzieci pochodzą z  tak zwanych lepszych domów. Oburzeni rodzice poszli na skargę do arcybiskupa.

Jak reaguje Wojtyła? Przede wszystkim stara się wyciszyć i  zatuszować tę „dość wstydliwą sprawę”. Sądząc po  reakcjach na  nagłe zniknięcie proboszcza Sadusia z  parafii,  to mu się udało. W kurii wszyscy zdają się wiedzieć, co się dzieje. Księża, którzy nie znają Sadusia, zgadują. Znany nam już ksiądz Szlachta, proboszcz w  Kalwarii Zebrzydowskiej, pisze: „Zastanawiające jest to, że  ks. Saduś podziękował za probostwo”. Za  to znajomi Sadusia wiedzą, co  jest grane. Na  przykład proboszcz Stefan Stopka. W  1961 roku Saduś, „który jest jego kolegą”, pomógł mu wyjść z  problemów alkoholowych. W  kurii ksiądz Stopka uważany był za  „złodzieja” i  „pijaka”, a  Saduś wyciągnął do  niego pomocną dłoń. Postarał się, żeby Stopka spotkał się z  Wojtyłą, zbierał pieniądze na  leczenie kolegi i  osobiście odwiózł go na  kurację w  Krynicy. Musiał być skuteczny, bo  ponad dziesięć lat później Stopka znów jest proboszczem oraz informatorem SB[57]. We  wrześniu 1974 roku donosi:  

Ks. Saduś, b. kurialista Kurii Krakowskiej, który na stałe wyjechał do Austrii i pracuje tam jako duszpasterz – jest pederastą. O jego zboczeniu seksualnym wiedział Kard. Wojtyła i  podobno ten ostatni, obawiając się skandali – umożliwił ks. Sadusiowi wyjazd do  Austrii. O  tym, że  ks. Saduś jest pederastą, władze kościelne Austrii podobno nie wiedzą[58].

 

Ksiądz Stopka jest dobrze zorientowany w  życiu kolegi. Wie, którzy księża wybierają się do  Sadusia w  odwiedziny. Ci, którzy Sadusia nie znają, nawet po  latach spekulują na  temat „dość tajemniczego wyjazdu ks. Sadusia”, jak pisze jeden z  nich: „Tajemniczość tę powoduje bezbolesne otrzymanie zgody ze strony przełożonych kościelnych na  taki wyjazd i  w  pewnym stopniu szybkość jego dokonania. Przypuszcza się, że  doszło do  tego [na] skutek, iż stał się niewygodny dla kurii...”[59].

Nikt oprócz kardynała Wojtyły nie mógł wysłać księdza z  jego diecezji za  granicę. Nikt oprócz Wojtyły nie miał koniecznych międzynarodowych kontaktów, by  załatwić tak szybki wyjazd. Kardynał Wojtyła osobiście dopilnował, by  ksiądz oskarżony o  molestowanie znalazł bezpieczną przystań za  granicą. I  nie musimy spekulować, jak to się stało. Wszystko jest opisane w  dokumentach. Czytamy, jak Wojtyła konsultował sprawę księdza Sadusia z  kardynałem Franzem Königiem z  Wiednia, z synem polskich emigrantów kardynałem Johnem Krolem (Janem Królem) z  USA, z  kardynałem Wyszyńskim z  Warszawy oraz z wikariuszem generalnym duszpasterstwa Polaków w Niemczech, księdzem Edwardem Lubowieckim. Kościelna wierchuszka Polski i  Austrii jest zaangażowana w  sprawę księdza Sadusia. Widać kardynałowi Wojtyle bardzo zależało na  wyciągnięciu dawnego współpracownika z tarapatów. Pytanie: czy arcybiskupi Wiednia i Filadelfii wiedzieli, że chodzi o  księdza, który ucieka z  kraju, bo  zbyt głośno robi się o  jego molestowaniu chłopców? Albo inaczej: czy Wojtyła okłamał swoich kolegów kardynałów? Możliwe są tylko dwie odpowiedzi, jedna gorsza od  drugiej: albo przyszły papież przemilczał skłonności Sadusia przed kolegami kardynałami i  „wcisnął” im księdza polującego na  młodych, albo kardynałowie wiedzieli, dlaczego Wojtyła chce się pozbyć tego człowieka, i  brali udział w ratowaniu seksualnego drapieżcy. Warto podkreślić, że  „królowie” – Król i  König – przyczynili się do  wyboru Wojtyły na  papieża. Na  konklawe w  1978 roku Polak był outsiderem. Pierwszego dnia walka toczyła się między włoskimi kardynałami. Gdy stało się jasne, że  żadna włoska frakcja nie zdobędzie większości, arcybiskup Wiednia Franz König rozpoczął „kampanię” na  rzecz polskiego kardynała. Po  siódmym

głosowaniu Polak wprawdzie prowadził, ale brakowało mu jeszcze paru głosów do wymaganej większości. Wtedy „ofensywę” zaczął kardynał Król, przeciągając na  stronę Wojtyły swoich amerykańskich rodaków. To lobbowanie na  rzecz Wojtyły nie wzięło się znikąd. Kardynałowie znali się od  lat i  utrzymywali bliskie kontakty. W  1985 roku nie kto inny, tylko kardynał Król przywiózł Janowi Pawłowi II oficjalny raport o  procesach przeciw amerykańskim duchownym oskarżonym o  pedofilię. Z  Janem Królem – Johnem Krolem, synem polskich emigrantów z  diecezji tarnowskiej – Wojtyła utrzymywał bliską znajomość od  1967 roku, gdy obaj zostali wyniesieni do  godności kardynalskiej. Amerykanin nie dostał od władz PRL-u wizy, przez co nie mógł przyjechać do wsi Siekierczyny koło Limanowej, gdzie urodził się jego ojciec i gdzie chciał odbyć swój kardynalski ingres. Skoro świeżo upieczony kardynał Król nie mógł przyjechać do  Siekierczyny, zrobił to w jego zastępstwie kardynał Wojtyła. Pięć lat później, gdy władza gierkowska pozwoliła kardynałowi Królowi przyjechać do  Oświęcimia na  uroczystości związane z  pierwszą rocznicą beatyfikacji ojca Maksymiliana Kolbego, odwiedził Siekierczynę w towarzystwie kardynała Wojtyły. W tym samym czasie ważyły się losy księdza Sadusia. Jeszcze zanim Wojtyła usunął go z  parafii Świętego Floriana, Saduś nawiązał kontakty z  amerykańskimi kardynałami Codym (w  Chicago) i  Królem (w  Filadelfii). Pytał, czy znaleźliby w  Ameryce posadę dla niego. Przed SB chwalił się, że  lada moment może wyjechać do  Stanów. „W  połowie kwietnia będę miał zaproszenie w  ręku”, mówi pod koniec marca 1972 roku[60]. Jesienią, odwiedzając Kraków, kardynał Król spotkał się z  księdzem Sadusiem. Po  tym spotkaniu Saduś jako TW pisze

o  sobie samym: „Zrezygnował i  to definitywnie z  ewentualnego wyjazdu do  USA jako wykładowca w  tamt. seminarium duchownym, jakkolwiek kard. Król, z  którym miał 5-minutową rozmowę 15 X po redaktorach z »TP«, oznajmił, że w każdej chwili go przyjmie, gdy tylko kard. Wojtyła wyrazi na to zgodę”[61]. Nie wiemy, czy kardynał Król orientował się, z  kim ma do  czynienia. Mówił po polsku, więc mógł zasięgnąć języka, dlaczego proboszcz tak prestiżowej parafii jak Świętego Floriana chce porzucić Kraków. Archidiecezja wiedeńska na  pytanie, czy kardynał König wiedział, że  ksiądz Saduś wyjechał z  Polski oskarżany o  molestowanie seksualne uczniów, odpowiedziała: „W  naszych dokumentach nie można znaleźć takich zarzutów. Zakładamy zatem, że ówczesny arcybiskup Wiednia o nich nie wiedział”. Jak pamiętamy, według księdza Stopki, bliskiego kolegi księdza Sadusia, władze kościelne Austrii nie wiedziały, że „ks. Saduś jest pederastą”. Na  brak wiedzy kardynała Königa o  słabości Sadusia do  młodych chłopców wskazywałby również fakt, że  prawie od  razu przydzielił mu funkcję duszpasterską. Zatajenie przez Wojtyłę informacji o  wyczynach Sadusia byłoby nielojalnością wobec Königa, człowieka, z którym był od lat zaprzyjaźniony. Nie jedyny raz. Gdy w 1985 roku König przeszedł na emeryturę, Wojtyła był już papieżem. Ku  zaskoczeniu wszystkich na  jego następcę nie mianował biskupa pomocniczego Wiednia Helmuta Krätzla, prawej ręki kardynała Königa od  lat 50., w  pełni przez niego popieranego. Zamiast niego Wojtyła mianował nikomu nieznanego mnicha Hansa Groëra, o imieniu zakonnym Hermann. Krätzl, który o  tym pominięciu wbrew woli swojego kardynała dowiedział się od  dziennikarza, był zaskoczony. Konserwatysta Groër był przeciwieństwem ustępującego arcybiskupa[62]. Jak

wiemy z  rozdziału piątego, skutki tej nominacji okazały się dla Kościoła austriackiego zabójcze. Gdy wyszło na jaw, że wybraniec Wojtyły wykorzystał seksualnie bardzo wielu chłopców i młodych mężczyzn, setki tysięcy wiernych odeszło z  Kościoła. Do  dziś nie wiadomo, dlaczego Wojtyła mianował na  najwyższe stanowisko austriackiego Kościoła człowieka, o  którym już wtedy mówiono, że molestuje chłopców. Zajmiemy się tym zagadnieniem, gdyż jak się okazuje, w  tej historii nie kto inny, tylko ksiądz doktor Saduś mógł odegrać kluczową rolę. Teraz jednak wróćmy do  roku 1972. Pod koniec sierpnia amerykańskie plany Sadusia są już nieaktualne. Kardynałowie Wojtyła i  Wyszyński mają wobec niego inne zamiary – ma pojechać na  kilka miesięcy do  Wiednia, a  stamtąd do  Niemiec, gdzie ma otrzymać najwyższe z  możliwych stanowisko. Najpierw zostanie prawą ręką szefa duszpasterstwa Polonii w  Niemczech, a  potem jego następcą. SB pisze: „Ordynariusz [Wojtyła] w uzgodnieniu z kard. Wyszyńskim wyznaczył go na następcę ks. Lubowieckiego”[63]. Oficjalnie Saduś udaje się na „urlop naukowy” i  pod tym pretekstem składa wniosek o  paszport. SB jednak dobrze wie, jaki jest prawdziwy powód jego wyjazdu: „Musiał opuścić archidiecezję na skutek postawionych mu zarzutów natury moralnej”. Po  latach, w  lutym 1979 roku, gdy Saduś będzie już proboszczem w Gaubitsch, SB podsumuje całą aferę:  

Wspomniany skandal obyczajowy, będący powodem odwołania go z  probostwa, spowodowany został przez skargi rodziców, zarzucających mu deprawację nieletnich chłopców. Skargi te kierowano do kurii i niewątpliwie były uzasadnione. Ks. Saduś cieszył się dobrą opinią kurii i duchowieństwa, należy sądzić, że  również kard. Wojtyły, który mianował go proboszczem bardzo ważnej i  aktywnie działającej parafii św. Floriana, a  następnie – dla zatuszowania skandalu – ułatwił szybki wyjazd za granicę[64].

 

Po  latach współpracy z  księdzem Sadusiem SB nie miała wątpliwości: skargi na  molestowanie „niewątpliwie były uzasadnione”. I  cieszy się, że  Saduś składa wniosek o  paszport[65]. Otwiera się nowa perspektywa, nie tylko dla Sadusia, dla SB również. Spalony krakowski TW może stać się wartościowym agentem za  granicą. Wydział IV, odpowiedzialny za  inwigilację Kościoła, przekazuje go Departamentowi I MSW opiekującemu się szpiegami za granicą[66]. Przed wyjazdem, 7 listopada 1972 roku, ksiądz Saduś rozmawia z  SB. Chwali się, że  sam kardynał wszystko dla niego załatwia: „Kard. Wojtyła wcześniej załatwił mu przyjęcie do  pracy w Wiedniu, w miejscu wskazanym przez kard. Königa. Ma to być jakaś praca dydaktyczna umożliwiająca mu kontynuowanie badań naukowych”[67]. Po  kilku miesiącach w  Austrii ma pojechać dalej, do  Niemiec Zachodnich, by  objąć funkcję głównego polskiego duszpasterza w  tym kraju, po  księdzu Lubowieckim. Esbek, który go wysłuchuje, ma wątpliwości, czy ten plan wypali. (W  swoim raporcie błędnie pisze Lubaszewski zamiast Lubowiecki):  

Ks.  Lubaszewski jest negatywnie ustosunkowany do  koncepcji dania mu do  pomocy księdza jako ewentualnego następcy. Wobec tego trudno jest przewidywać, jak potoczą się losy dalej. Tym niemniej wiadomo, iż naszemu Episkopatowi, a  zwłaszcza kard. Wojtyle, zależy na  tym, by  „odświeżyć” szeregi duszpasterzy w  NRF. [...] te właśnie potrzeby polskiej hierarchii napawają t.w. [Sadusia] optymizmem, że  osiągnie pierwotnie określone cele[68].

 

Zwraca tutaj uwagę słowo „odświeżyć”. Cudzysłów podpowiada, że padło z ust księdza Sadusia. Zdaje się ono dobrze odzwierciedlać misyjny sposób myślenia kurii, zwłaszcza samego Wojtyły. Wysyłając z  Polski duchownego, choćby seksualnego drapieżcę, „odświeża” się duszpasterstwo w Austrii czy w Niemczech.

2 grudnia Saduś ponownie spotyka się z  funkcjonariuszem SB i znów się przechwala:  

Zdaniem t.w. kard. Wojtyła miał mu właściwie wszystko przygotować w Wiedniu i uzgodnić z kard. Königiem. Wiadomo, że zamieszka na początku u  Misjonarzy na  ul. Kaiserstrasse 7. Tam zagwarantowano mu minimum egzystencji. [...] Według słów t.w. kard. Wojtyła w  czasie ostatniej swojej bytności w  Rzymie rozmawiał ponownie z  ks. Lubowieckim, który oczekuje jego przyjazdu do pomocy[69].

 

 

Funkcjonariusz SB komentuje: „W  jego słowach, dotyczących zwłaszcza pewnej perspektywy, więcej było przechwałek o  możliwościach i  przyszłości aniżeli rzetelnej prawdy”[70]. Ten sceptycyzm jest zrozumiały. Saduś ucieka z  kraju, bo  jest podejrzany o  przestępstwa, które zwykłego obywatela okryłyby hańbą, a  to jest przecież duchowny. Trudno przypuszczać, by  w  Austrii został przyjęty z  radością i  by  czekała go tam wspaniała dalsza kariera. Ale widać esbek nie docenia możliwości Kościoła. Przy wsparciu Wojtyły Saduś błyskawicznie odnajduje się w  archidiecezji wiedeńskiej. Tylko kilka tygodni wegetuje u  misjonarzy przy Kaiserstrasse w  Wiedniu. Niecały miesiąc po  wyjeździe z  Krakowa już pisze do  Wojtyły, że  jest na  parafii. List został przechwycony i  skopiowany przez wydział „W”. Saduś porównuje w nim swoją nową parafię Hohenau ze wsią Jabłonka przy czechosłowackiej granicy, gdzie spędza urlopy: Do  dnia 30.XII.72 mieszkałem we  Wiedniu. Doznałem ogromnej życzliwości ze  strony ks. Arcybiskupa Jáchyma. Dwa razy przyjął mnie na  audiencji, odwiedził i  obdarował we  wigilię Bożego Narodzenia, zaprosił na  odpust Św.  Szczepana do  Stefansdom. Od  1 stycznia 1973 przydzielono mnie do  parafii Hohenau nad czeską granicą. Jestem na  miejscu. Trochę ludności czeskiej, reszta Austriacy. Podobnie jak w  Jabłonce, tylko o  dwa kraje dalej na  południe. Ubył stąd ksiądz i  zaszła potrzeba natychmiastowej pomocy. Brak księży ogromny. Nawiązałem ścisłą współpracę z  Akademią katechetyczną we Wiedniu. [...] Prócz tego próbuję coś napisać do czasopisma

„Pädagogisch

Katechetische

Blätter”.

Dałem

już

dwa

artykuły,

o nabożeństwach dla dzieci i o powołaniach kapłańskich w Polsce[71].

 

 

   

Wygląda na  to, że  nikt w  diecezji wiedeńskiej nie podejrzewa, by mógł mieć do czynienia z uciekinierem. Najwyraźniej Wojtyła wystawił drapieżcy doskonałe referencje, tak jak to zrobił parę lat wcześniej. List Sadusia do  Wojtyły z  2 stycznia 1973 roku, który zaczyna się od: „Eminencjo, Najdostojniejszy Księże Kardynale Metropolito”, nie pozostawia wątpliwości, komu Saduś zawdzięcza swoją szczęśliwą ucieczkę: Eminencjo, najdostojniejszy Arcypasterzu, jeszcze raz dziękuję za  umożliwienie mi pobytu w  Austrii. Zaręczam, że  postępowaniem swoim nie przyniosę ujmy dla dobrego imienia polskiego księdza katolickiego.

I kończy tak: Całuję ręce Waszej Eminencji i proszę o Jego błogosławieństwo najwdzięczniejszy ks. Bolesław Saduś[72].

 

 

Kolejny list Sadusia do kardynała Wojtyły przechwycony przez „W” nosi datę 4 września tego samego roku[73]. Saduś dziękuje Wojtyle za kartkę imieninową. Pracuje teraz w parafii w Wiedniu. I  znowu dziękuje Wojtyle za  ratunek, zapewniając go, że  nie powtórzy swoich błędów: Wobec waszej Eminencji zaś ponawiam przyrzeczenie, że  pracą swoją i  postępowaniem będę się starał przynieść chwałę dla kapłana polskiego. Proszę waszą Eminencję o błogosławieństwo na mojej nowej placówce. Pozostaję z wyrazami najwyższej czci, najwdzięczniejszy, Ks. Bolesław Saduś[74].

 

Im dłużej Saduś jest w  Austrii, tym wyraźniej widać, że  jego emigracja nie jest żadną karą. W 1974 roku pracuje w wiedeńskiej parafii i uczy w Akademii Pedagogiczno-Teologicznej. Dostaje za to 7000 szylingów miesięcznie plus umeblowane mieszkanie dwupokojowe[75]. Rok później kardynał König mianuje go proboszczem w  Gaubitsch i  życie Sadusia staje się jeszcze lepsze. Opisuje je w liście do przyjaciela w Polsce:  

Jak mi się wiedzie? Dobrze. Plebania kolos, o wielu pokojach. Kuchnia super moderna, podobnie kancelaria. Zabytek z  17 wieku, teraz odrestaurowany przez Kurię Wiedeńską. Materialnie lepiej niż we  Wiedniu. Ludzie prości, bardzo ofiarni, zapracowani, wielkie gospodarstwa rolne, winnice, hektary i traktory[76].

 

 

Przynajmniej raz w roku jeździ do Polski, gdzie spotyka się z SB jako TW „Kanon”. Przy takiej okazji, w  1977 roku, funkcjonariusz zapisał: Od  sierpnia br utrzymuje drugiego wikarego – jest to ksiądz z  diecezji tarnowskiej. „Kanon” nie ukrywa, że  pod względem finansowym jest zabezpieczony do  końca życia. Posiada bardzo dobre stosunki z  kard. Königiem. Świadczy o  tym m.in. fakt, że  König „wypożycza” mu od  2 lat swego kierowcę na  podróż do  Polski. W  tym roku kierowca ten dowiózł „Kanona” do  granicy PRL, gdzie oczekiwał na  nich polski kierowca. Analogicznie będzie z  drogą powrotną do  Austrii. W  połowie lipca „Kanon” złożył wizytę w  kurii krakowskiej, pozostawiając – jak co  roku – pewną okrągłą sumę dolarów[77].

 

Słowem, ksiądz doktor Bolesław Saduś, oskarżony o  molestowanie uczniów w  Polsce, żyje w  Austrii jak pączek w maśle. Do tego cieszy się pełnym zaufaniem kardynała Wojtyły, któremu spłaca dług wdzięczności w twardej walucie. Na stare lata w  Polsce będzie bogaty dzięki zarobkom w  austriackich Schillingen.

Tymczasem wyrasta na  łącznika między Kościołem austriackim a krakowskim. Polskie wycieczki autokarowe do Rzymu – których liczba wzrośnie gwałtownie, gdy Polak zostanie papieżem – zatrzymują się w  Gaubitsch. Ale pałacowa plebania na  wzgórzu gości też wierchuszkę kurii krakowskiej. W  grudniu 1975 roku na  przykład „Bronek Fidelus z  Kaziem Górnym” wpadli na  parę dni[78]. „Bronek” to przyszły archiprezbiter bazyliki Mariackiej i przyszły wikariusz generalny archidiecezji krakowskiej. „Kazik” – przyszły ordynariusz diecezji rzeszowskiej. Towarzyszą kardynałowi Wojtyle, który odwiedza Austrię w drodze do Włoch lub z powrotem. Trzy lata później nastąpi pełna rehabilitacja Sadusia. Kardynał Wojtyła oficjalnie odwiedzi jego austriacką parafię. Wizyta ta zapisała się w historii Gaubitsch jako wydarzenie doniosłe. Relacji jest mnóstwo. Ksiądz Saduś, jako TW „Kanon”, tak je opowiedział SB: „Kard. Wojtyła w drodze powrotnej z Mediolanu zatrzymał się przez dwa dni w  Austrii, a  konkretnie w  Wiedniu i  w  parafii administrowanej przez ks. Sadusia”[79]. Saduś wziął udział w  „wystawnym obiedzie w  kurii wiedeńskiej”. Wieczorem kardynał Wojtyła oficjalnie przybył do  Gaubitsch. „Było to duże i  ważne wydarzenie dla parafii”, szczyci się Saduś[80]. I  znów się okazuje, jak dochodowe były austriackie kontakty Sadusia dla kurii krakowskiej i dla niego samego:  

Saduś twierdzi, że  Wojtyła otrzymał w  prezencie od  tamtejszych parafian ładny kawał grosza. Ile tego było, trudno ocenić, widział tylko, że  przedstawiciel parafii wręczał Wojtyle dość gruby plik banknotów. Sam Saduś tradycyjnie już „odpalił” pryncypałowi 1000 dolarów. [...] Saduś czyni wszystko, żeby być w  dobrych stosunkach z  Wojtyłą. Jak dotąd to mu się opłaca. Ma pozwolenie przebywania i  pracy w  Austrii na  czas nieokreślony[81].

 

Pani Schönhofer z  Kleinbaumgarten, wsi przyległej do  Gaubitsch, pamięta bardzo dobrze mszę, którą Wojtyła odprawił w  ich wiejskim kościele. W  swoim domu na  końcu wsi opowiada: – Wojtyła był tu w  1978 roku. Wyszliśmy z  kościoła i  stoimy na zewnątrz. Jakaś kobieta trzyma dziecko, małe dziecko. Wojtyła bierze dziecko w  swoje ręce. Wciąż widzę, jak podnosi dziecko do  góry i  robi znak krzyża. Zrobił znak krzyża na  jego głowie. Wtedy nie zapowiadało się jeszcze, że  zostanie papieżem. Gdyby ludzie wiedzieli, że zostanie papieżem, kościół byłby pełny. A pełny nie był. Johann Schmidl, ogrodnik i  dawny kierowca księdza Sadusia, opowiada, jak po  tej wizycie odwiózł Wojtyłę i  Dziwisza do Krakowa: – Najpierw była wieczorna msza i  następnego dnia musieliśmy o  szóstej wyjechać, by  na  czwartą po  południu być w  Krakowie. Najpierw do  Wiednia, do  ambasady czechosłowackiej po  wizę, którą można było po  południu odebrać. Potem staliśmy półtorej godziny na  polskiej granicy. Przyszedł celnik zebrać paszporty. A potem jakiś celnik zauważył, że w samochodzie siedzi kardynał, który mu dał bierzmowanie. Zostają od razu wpuszczeni i jadą dalej do Krakowa, gdzie jedzą razem kolację. – To pamiętam po  dziś dzień. To było zupełnie zwyczajne jedzenie. Nic nadzwyczajnego. Potem papież nam dał prezenty dla Sadusia. Prezenty – „wazon i  jakieś papiery” – zostały odebrane na granicy. – Cenzura, mówili, cenzura – wspomina Schmidl.

Ile było wizyt przyszłego papieża w  Gaubitsch – trudno powiedzieć. Hubert Krieger, członek rady parafialnej i prawa ręka księdza Sadusia od  załatwiania codziennych spraw, uważa, że dwie: – Wojtyła był w  Gaubitsch dwukrotnie. Raz oficjalnie, a  raz nieoficjalnie. Oficjalnie w  1978 roku, latem, 28 czerwca. Odprawił mszę i  głosił kazanie. Następnego dnia wyruszył w  drogę. Ogrodnik zawiózł go z  Gaubitsch do  domu w  Krakowie. To była oficjalna wizyta. A nieoficjalna? – Wtedy był tu ze  swoim ówczesnym sekretarzem, Dziwiszem. Nie był jeszcze papieżem. Chodziło o  to – to nie była tajemnica – że  zarabiał w  Rzymie na  wykładach itp. Oddał swoje pieniądze doktorowi Sadusiowi, ponieważ oficjalnie nie wolno mu było mieć tych pieniędzy. Miało to związek z  komunizmem w  Polsce. Zabraliby mu je na granicy. Zaniósł pieniądze do doktora Sadusia, a ten miał je zainwestować. A doktor Saduś ulokował je na koncie oszczędnościowym, z  wypłatą codziennie, tak że  gdyby chciał, mógłby je w każdej chwili wyciągnąć. Ale niedobrze mu doradzili. Szkoda odsetek. Ja znałem wszystkich dyrektorów tam, więc poszliśmy z  doktorem Sadusiem do  banku, do  dyrektora, i załatwiłem inne oprocentowanie. Żeby się trochę opłacało. – Gdzie był ten bank? – W Gaubitsch. W Gaubitsch mieliśmy filię banku Raiffeisen. – Ile to było pieniędzy? – Nie zajrzałem do  książeczki oszczędnościowej. Nie wiem. Mieliśmy tylko numer i z tym negocjowaliśmy z dyrektorem. – W ówczesnej Polsce to pewnie były duże pieniądze? – W  Polsce były to na  pewno duże pieniądze. Wojtyła chciał te pieniądze komuś przekazać. To nie było dla niego osobiście. Był

bardzo aktywną osobą w  Polsce, należał do  opozycji itd. Miał też wielu towarzyszy broni. I  prawdopodobnie chciał im przekazać te pieniądze. Dziwisz, jego sekretarz, przyjechał jeszcze raz, by wziąć te pieniądze i zabrać je do Polski. Parę miesięcy po  oficjalnej wizycie polski kardynał został papieżem i  jego pobyt w  Gaubitsch uwieczniono na  karcie pocztowej. „Johannes Paul II in Gaubitsch” – głosi tekst między trzema obrazkami: wielki Jan Paweł II, kościół w  Gaubitsch oraz jego wnętrze, gdy Wojtyła odprawia nabożeństwo. Obok kardynała ksiądz doktor Bolesław Saduś. Mało kto ma tak dużo zdjęć z polskim papieżem jak ksiądz Saduś. Prawie wszystkie osoby cytowane w  tym rozdziale spotkały papieża Polaka dzięki pośrednictwu księdza Sadusia.   Polski ksiądz, który sam długo pracował w  Austrii, nie chce być cytowany pod nazwiskiem. Potwierdza, że  Saduś i  Wojtyła byli sobie bliscy. Spotykał się z  proboszczem z  Gaubitsch regularnie. „Byłem kiedyś u  księdza Sadusia,  to powiedział mi tak: idziemy do  Ojca Świętego. Zadzwonił do  tego, chyba do  Dziwisza, no i  pojechaliśmy do  Rzymu”. W  mieszkaniu ma zdjęcie wielkości plakatu, na  którym Saduś przedstawia go papieżowi. Wspomina, że wtedy w Austrii tak bardzo brakowało księży, że parafię dostać nie było trudno: „Studiowali jeszcze ten język trochę, bo każdy, kto chciał jakąś parafię mieć, to musiał napisać taką pracę: jaką parafię chcę mieć, o jednym kościele czy o dwóch, czy o więcej kaplicach. Ja wybrałem dwa kościoły i ewentualnie jeszcze kaplica”. Według niego wyjazd do  Austrii nie był dla księdza Sadusia żadną zsyłką. – Oczywiście, że  to było coś dobrego. W  tamtym czasie dostać pozwolenie na to...

– To chyba Wojtyła musiał osobiście wspierać Sadusia? – Na pewno go wybrał. Wybrał go spośród wielu. – Bo inaczej tak by nie wyjechał? – Nie wyjechałby. – Musiał go też kardynał König zaakceptować. – Z  kardynałem Königiem był blisko. Gdy kardynał König był w Polsce i ci biskupi z Wiednia, zdaje się, że Saduś im tłumaczył. Zachowane dokumenty SB potwierdzają słowa polskiego księdza. Gdy arcybiskup Franz König i  jego wikariusz generalny Franz Jáchym jechali do Polski, wzięli ze sobą księdza Sadusia jako przewodnika i tłumacza[82]. Wszystko wskazuje na to, że uciekinier z Polski w ciągu paru lat osiągnął pozycję finansową i społeczną, o jakiej w Polsce mógłby tylko pomarzyć. Z Hansem Groërem, który w 1986 roku tak nieoczekiwanie został następcą Königa jako arcybiskup Wiednia, ksiądz Saduś miał też dobry kontakt, mówi polski ksiądz. Saduś jeździł do  Maria Roggendorf, gdzie Groër co  miesiąc organizował nabożeństwa fatimskie: – Trzynastego każdego miesiąca w klasztorze było nabożeństwo, takie, co  się zjeżdżali z  całej Dolnej Austrii prawie. Dwa razy: o  wpół do  czwartej i  potem o  wpół do  ósmej druga seria. Saduś tam był często i mnie też zachęcał. – Czyli Saduś dobrze się znał z Groërem? – Na pewno. I szanował go. A potem Groëra osądzili troszkę [za molestowanie chłopców]. Mi się wydaje, że całkiem niesłusznie. Ja do  Groëra nie mam nic. Marnego słowa na  niego nie powiem, bo odnosił się do nas, polskich księży, bardzo dobrze. Rozmawiałem też z księżmi austriackimi, to nie napotkałem się na tego, który był właściwie jakimś przeciwnikiem. Jeden tam ksiądz, co  wychowywał tę młodzież w  tym seminarium w  Hollabrunnie,

mówił mi tak, że jedynie zauważył, że Groër tym uczniom mówił: myjcie się porządnie i wszędzie, każde miejsce. A zaraz go posądzili, że nie wiadomo co on tam myśli. A nic tam nie było. –  Czy słyszał ksiądz o  tym, że  Sadusia również oskarżono o molestowanie chłopców? – Nie zauważyłem nigdy czegoś takiego. Owszem, chętnie tam byli chłopaki. Nieraz organizował grilla czy coś. Zawsze pogadał z nimi i w piłkę nożną grali też, ale żeby coś takiego? Nie słyszałem. Dużo z  ludźmi dyskutowałem i  ktoś by  coś powiedział, nie? Tak przypuszczam, że ktoś by powiedział. – Czyli według księdza te oskarżenia są niesłuszne. – Niesłuszne. Tyle co  ja wiem o  Austrii. O  Krakowie nie wiem. Zresztą myślę, że Ojciec Święty nie bardzo by go lubił, gdyby takie coś było. – Wie ksiądz, dlaczego Wojtyła go wysłał do Austrii? – Nie wiem. Może dlatego, że  niemiecki znał. Może dlatego, że chciał to duszpasterstwo austriackie poznać. – On się dobrze znał z papieżem? – To byli koledzy. –  Ale nie zauważył ksiądz, żeby on się otaczał chłopcami albo że ich brał na przykład na wakacje... – Nie. – Do Polski na przykład, żeby ich brał? – Do  Polski to ja nie wiem, czy brał. A  gdy jechał, zawsze miał szofera. Ten by był świadkiem, jakby coś było. Ksiądz trochę unika prawdy. W aktach SB – której zresztą bywał informatorem – znajduje się dokument polskich służb granicznych, który jednoznacznie potwierdza, że  on sam w  towarzystwie księdza Sadusia, Schmidla, szofera oraz młodzieńca z  Gaubitsch,

który akurat skończył piętnaście lat, pojawił się na granicy polskoczechosłowackiej. Ale naoczny świadek woli odsyłać do szofera.   Wróćmy więc do  Schmidla, dziś ogrodnika w  Gaubitsch. Miał osiemnaście, dziewiętnaście lat, gdy Saduś pojawił się we  wsi. Jako jego główny szofer często jeździł z  księdzem i  jego gośćmi – do  Polski, do  Wiednia, po  diecezji i  raz z  księdzem i  młodymi do Bułgarii. Gdyby doszło do czegoś nieprzyzwoitego, to – według księdza kolegi Sadusia – wiedziałby o  tym na  pewno. Może coś wie, może nie. A jeżeli wie, to się nie podzieli. Na zapleczu szklarni rozmawiamy trochę o lokalnych sprawach. Na przykład, że inny ksiądz miał sobie kiedyś pozwolić na zbytnie zbliżanie się do kobiet, które sobie tego nie życzyły. Parę domów dalej jedna z  nich przed chwilą potwierdziła tę historię. Powiedziała, że  poszła ze  skargą do  kurii w  Wiedniu, po  czym księdza przeniesiono, ale oficjalnego dochodzenia nie było. Pan Schmidl nie daje temu wszystkiemu wiary. Uważa, że tamten ksiądz był w porządku, tak jak ksiądz Saduś: – On [ten drugi ksiądz] też był całkiem miły i  sympatyczny. Pobożny kapłan. Miał trochę kłopotów z... jak to ująć... W tamtych czasach były kobiety chore psychicznie, które wygadywały różne bzdury, które w  ogóle nie były prawdą. Potem ten ksiądz powiedział: pa, wystarczy, i wyjechał. Były to kobiety, które uczyły religii w  szkole. Takie babskie historie. W  ogóle nie chcę tego wiedzieć. Molestowanie kobiet nie jest tematem tej książki. Przytaczam tę historię po  to, by  pokazać, że  w  Austrii działają te same mechanizmy co  w  Polsce. Gdy tylko ksiądz zostanie oskarżony o  niecne czyny, wieś dzieli się na  dwa obozy: część mieszkańców wierzy domniemanym poszkodowanym, część broni księdza.

Pora zapytać o  Sadusia. Czy w  Gaubitsch ludzie nie opowiadali podobnych historii o Sadusiu? – Nie.  Muszę powiedzieć, że  spaliśmy w  namiocie, i  mogę powiedzieć, że  nic tam nie było. Gdyby coś takiego tam było, powiedziałbym o tym dzisiaj. Ale tak naprawdę nie było nic. – Chłopcy się nie skarżyli? – Nie, zdecydowanie nie. Nigdy nic nie słyszałem. To zaskakująca reakcja. Dlaczego sprawę molestowania kobiet skojarzył z  wyjazdami księdza Sadusia z  chłopcami? O  to przecież go nie pytałem. Musiał wyczuć, do  czego pije ten wścibski dziennikarz, który teraz drąży dalej: – Dlaczego właściwie od razu pan powiedział, że był pan z nim pod namiotem i nic się nie wydarzyło? – No bo to jest problem kobiet i chłopców. Nie mogę, tak... Często byliśmy razem. Rozmawialiśmy o  seksie, kobietach i  miłości, ale gdzieś tam dotykanie się, trzymanie za ręce czy coś takiego... To był tylko oficjalny temat lub dyskusja, ale absolutnie nic poza tym. – Ale czy byli chłopcy, którzy się skarżyli? – Nie, absolutnie nie. Nikt się nie skarżył. I raczej nikt się nie poskarży. Choć w Austrii, tak jak w  Polsce, żyje mężczyzna, którego ciało mówi coś innego niż jego słowa, gdy jest pytany o księdza Sadusia. Przyjmuje mnie w  pokoju, w  którym na  ścianie wisi wielka fotografia z  prywatnej audiencji u  Jana Pawła II. Widać na  niej najbardziej wyjątkową chwilę w  życiu mojego rozmówcy. Na pytanie, czy coś się zdarzyło między nimi a księdzem Sadusiem, krótko zaprzecza, po czym długo milczy. Możliwe, że  nic się nie stało. Ksiądz Saduś miał już prawie sześćdziesiąt lat, gdy pojawił się w  Gaubitsch. Możliwe, że  jego bliskie kontakty z  wieloma chłopcami i  młodymi mężczyznami

miały charakter platoniczny. Możliwe, że  na  stare lata udało mu się okiełznać słabnący popęd i  spełnić nadzieję Karola Wojtyły na nawrócenie się upadłego księdza. Nie wiemy też na sto procent, czy ksiądz Saduś wykorzystywał seksualnie chłopców młodszych niż piętnastoletni, co czyniłoby go pedofilem w  świetle prawa. Jednak to nie ksiądz Saduś ani inni księża molestujący młodych są w tych dociekaniach najważniejsi. Tu chodzi przede wszystkim o rolę Jana Pawła II w tuszowaniu ich czynów. Historia księdza Sadusia pokazuje, że  przyszły papież pomógł uciec z  kraju księdzu oskarżanemu o  molestowanie uczniów, narażając tym samym kolejnych młodych ludzi na życiową traumę. I jest to fakt przemilczany w jego ojczyźnie.   Przekonaliśmy się już, że kuria kardynała Wojtyły robiła wszystko, żeby tę „dość wstydliwą sprawę” utrzymać w tajemnicy. Mimo to młody przyjaciel Sadusia słyszał o  molestowaniu, gdy Saduś żył w  Austrii, czyli jeszcze za  komuny. Historia musiała już wtedy krążyć po  Krakowie. W  2007 roku ksiądz Isakowicz-Zaleski pisał o  „skandalach obyczajowych”, które zmusiły Sadusia do  ucieczki, nie precyzując, o  co  dokładnie chodziło. Mimo to w  Krakowie wielu i tak wiedziało. Świadczy o tym czat z tego okresu na stronie internetowej serwisu Nasza Klasa. Strona już nie istnieje, tak jak cała Nasza Klasa, która nie wytrzymała konkurencji z  Facebookiem. Uczestnicy wspominali czasy, gdy chodzili na religię do Świętej Katarzyny w Krakowie. Jeden z nich napisał: „Później na  proboszcza przyszedł Saduś – zresztą pedofil – później go wysłali do Wiednia, jak w Krakowie zrobiło się za gorąco”. Oto historia księdza Sadusia w jednym zdaniu. Udało się odnaleźć autora tego zgrabnego streszczenia, daleko od  Krakowa. Przez telefon potwierdził, że  znał Sadusia jako

proboszcza Świętej Katarzyny: „O  tak, on był moim proboszczem w  Świętej Katarzynie w  Krakowie. Ale to dawno temu. On był tam w  późnych latach 60. i  na  początku lat 70.”. Zapytany, czy słyszał o  molestowaniu chłopaków, nie chciał dalej rozmawiać. Poprosił o  e-mail z  pytaniami, który dostał i  na  który przysłał tę odpowiedź: „Po naszej rozmowie pragnę poinformować, iż X Saduś nigdy nie był moim nauczycielem (katechetą) i  żadnych kontaktów z nim nie miałem, więc nic nie mogę potwierdzić”. Kraków wie i Kraków milczy.   Na  tym pewnie kończyłby się rozdział o  księdzu Sadusiu, gdyby nie nazwisko Groër w  tle jego historii. Nominacja Groëra na  arcybiskupa Wiednia doprowadziła do  pierwszego wielkiego pedofilskiego skandalu w  europejskim Kościele. Do  dziś nie wiadomo, skąd Jan Paweł II wyciągnął nieznanego benedyktyna. Tymczasem w  historii księdza Sadusia są tropy prowadzące do wniosku, że mógł on w tej sprawie odegrać wręcz decydującą rolę. Nominacja Hansa Hermanna Groëra na  arcybiskupa Wiednia w lipcu 1986 roku uderzyła w Austrię jak meteoryt. Ten duchowny znany był tylko w  konserwatywnych kręgach kościelnych i  tylko w  Dolnej Austrii. Arcybiskup emeryt kardynał König był zaskoczony tym wyborem[83]. Nikt z nim tego nie konsultował ani nie poinformował go o  decyzji papieża Jana Pawła II, notabene jego przyjaciela[84]. Z  perspektywy lat wybór Groëra wydaje się mniej zaskakujący niż w chwili, gdy Wojtyła wyciągnął go niczym królika z  kapelusza. Była to bowiem pierwsza z  serii nominacji arcykonserwatywnych duchownych na  stanowiska biskupie w Austrii.

I  nie tylko w  Austrii. Z  perspektywy czasu łatwo dostrzec, że  polski papież przyśpieszył w  ten sposób rozkład swojego Kościoła. Działał bowiem wbrew oczekiwaniom większości wiernych, którzy zachęcani reformatorskimi impulsami Soboru Watykańskiego II oczekiwali bardziej liberalnego kursu. W Austrii Jan Paweł II również szukał bezkompromisowych obrońców tradycji. Benedyktyński mnich z  Maria Roggendorf pasował do  tego idealnie. Od  dawna był krytykiem kardynała Königa, na  jego gust zbyt nowatorskiego. Jego atutem był też wątek fatimski. Jan Paweł II swoje ocalenie z  zamachu w  1981 roku przypisywał Matce Boskiej Fatimskiej. A  Groër od  lat co  miesiąc organizował pielgrzymki i  fatimskie nabożeństwa w  Maria Roggendorf. W  swojej książce o  Groërze Hubertus Czernin podsumował to tak:  

Groër stanowił kontrmodel dla liberalnej, dążącej do  społecznej integracji kościelnej polityki Königa. Uważano go [Groëra], także z  powodu wprowadzonych przez niego comiesięcznych pielgrzymek do  Maria Roggendorf, za nowego ewangelizatora, niestrudzenie szerzącego wśród ludu pobożność maryjną. Chociaż do  tej pory jego działalność ograniczała się do niewielkiego regionu Weinviertel[85].

 

Wtedy, w  lipcu 1986 roku, większość Austriaków po  raz pierwszy usłyszała jego nazwisko. Pytanie, kto poinformował papieża o  istnieniu na  austriackiej prowincji tego kandydata? Kto ręczył za  niego i  kto mógł go na  tyle uwiarygodnić, by  papież właśnie jemu powierzył najwyższy urząd kościelny w  Austrii? Decyzja Jana Pawła II była tym bardziej zaskakująca, że informacje o molestowaniu chłopców przez Groëra krążyły od lat. Już w 1974 roku przeor opactwa Benedyktynów w  Göttweig Berthold Goossens, przełożony Groëra, dowiedział się o  jego seksualnych atakach na nieletnich. Przeor twierdził, że zapytany o to Groër nie

zaprzeczył, ale zapewnił, że  to już przeszłość[86]. Dekadę później proboszcz Udo Fischer poinformował zakon, że  Groër znów dopuszcza się takich napaści[87]. Temat dotarł nawet do  dziennikarzy, którzy jednak jeszcze nie potrafili lub nie odważyli się nadać tym historiom rozgłosu:  

Półgębkiem opowiadali byli wychowankowie Hollabrunn o  dziwnych zabawach i sytuacjach z udziałem Groëra, dziennikarzom nie udało się jednak namówić byłych seminarzystów do  upublicznienia takich zdarzeń: odruch obronny wobec potężnego Kościoła, wstyd związany z  publicznym wystąpieniem i ogólna tabuizacja tematu zbudowały mur milczenia[88].

 

 

Może na  zewnątrz udawało się ukrywać te historie, ale wewnątrz Kościoła były one znane. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy ta wiedza nie dotarła do papieża. I drugie, trudniejsze: dlaczego – jeśli miał tę wiedzę – Jan Paweł II zdecydował się mianować tak kontrowersyjnego człowieka. Skutki tej decyzji dały o  sobie znać dziewięć lat później, gdy dawni uczniowie Groëra zaczęli otwarcie mówić, co  im zrobił ten pobożny nauczyciel religii. Zanim kościelne seksafery w  Irlandii i  w  USA zajęły pierwsze strony gazet, cała niszczycielska siła pedofilskich skandali ujawniła się w  Austrii. Następca Groëra, arcybiskup Christoph Schönborn, bronił go, gdy afera wybuchła, porównując dziennikarzy do  nazistów, dlatego że  naziści oskarżali duchownych o  pedofilię. Po  latach jednak przyznał się do  błędu i nazwał wybór Groëra na arcybiskupa Wiednia skutkiem „błędnej oceny”[89]. Jak mogło dojść do  tej błędnej oceny? Archidiecezja wiedeńska widzi to dzisiaj tak: Już we  wrześniu poprzedniego roku [czyli w  1985] papież przyjął rezygnację 80-letniego arcybiskupa kardynała Franza Königa. Przez dziesięć miesięcy Michele Cecchini, który właśnie objął stanowisko wysłannika papieskiego w  Wiedniu, prowadził konsultacje aż  do  poziomu parafii. Spekulacje były niezliczone, ale nazwisko Groër nie pojawiało się w  żadnej z  nich. Nie

do  końca wiadomo, dlaczego wymagało to aż  tak szeroko zakrojonych poszukiwań i  dlaczego ostatecznie zakończyły się one na  szerzej nieznanym Groërze, który urodził się w  1919  r., był nauczycielem religii, prefektem w internacie, kierownikiem pielgrzymek i kierownikiem duchowym Legionu Maryi[90].

 

 

Po  wielomiesięcznych poszukiwaniach miała powstać najpierw bardzo długa lista kandydatów. Tak mówił w  2011 roku biskup Helmut Krätzl, ten, który wbrew oczekiwaniom nie został wybrany na arcybiskupa Wiednia: Pierwsza lista zawierała 160 nazwisk. Ówczesny nuncjusz ją ograniczył i  wysłał do  Rzymu. Wróciła „gorąca lista kandydatów”. Na  temat tej listy nuncjusz ponownie zasięgał opinii. Tylko nikt nie wiedział czyich. Wszystko było wielką tajemnicą. Że  na  tej liście w  ogóle znalazł się Hans Hermann Groër, było dla wielu zdumiewające. Najwyraźniej Groër był znany w Rzymie dzięki swojemu projektowi pielgrzymkowemu Maria Roggendorf. Wciąż zapraszał tam biskupów, w  tym Karola Wojtyłę, który jednak już nie mógł przyjechać, ponieważ został papieżem[91].

 

Józef Niewiadomski, dziekan fakultetu teologii Uniwersytetu w  Innsbrucku, argumentuje, że  „postępowi” nie dość lobbowali przez ten czas w  Rzymie, w  przeciwieństwie do  konserwatystów. Otoczenie kardynała Königa ufało, że  jego „przyjaciel” na  Tronie Piotrowym wybierze kontynuatora. Ale dlaczego wybór padł na  Groëra? „Groër z  pewnością nie był pierwszym wyborem – uważa Niewiadomski. – Nigdy nie będziemy w  stanie tego wyjaśnić, ale jestem przekonany, że był to kandydat, który został w ostatniej chwili uzgodniony”[92]. Pierwszym kandydatem konserwatystów był Kurt Krenn, którego Jan Paweł II w  1987 roku mianował biskupem pomocniczym Wiednia, a  cztery lata później przydzielił mu diecezję w  Sankt Pölten. Z  tej funkcji Krenn zrezygnował z  powodu skandalu seksualnego w  seminarium. Gdy stary

kardynał König usłyszał o  kandydaturze Krenna na  arcybiskupa, miał natychmiast udać się do  papieża, by  zapobiec tej nominacji[93]. Widać skutecznie. Nazwisko Groëra pojawiło się w końcowej fazie selekcji. Na początku 1986 roku jeszcze nie było w grze. Czernin pisze:  

Wiedeń, wiosna 1986  r. Nuncjusz apostolski w  Wiedniu Michele Cecchini przesyła do  Rzymu listę sześciu kandydatów do  objęcia schedy po  Franzu kardynale Königu. Na  liście nie ma nazwiska Groëra. Podobno później Cecchini zwierzył się kardynałowi Königowi, że na polecenie Rzymu musiał Groëra dopisać do listy[94].

 

 

Inne źródło potwierdza, że  na  początku 1986 roku, konkretnie w  styczniu, nuncjusz Cecchini wysłał do  Rzymu listę sześciu kandydatów, bez nazwiska Groëra. Groër miał zostać dodany ustnie przez nuncjusza. Jako prowodyra tej akcji wskazuje się konserwatywnego kardynała Alfonsa Sticklera, Austriaka i członka kurii rzymskiej, który wcześniej miał polecać papieżowi Krenna[95]. Jeszcze inne źródło twierdzi, że nuncjusz jednak dopisał nazwisko Groëra do listy: Według poważnego źródła Cecchini miałby zostać przez otoczenie Jana Pawła II mniej czy bardziej zmuszony do  umieszczenia nazwiska Groëra na  liście propozycji, która miała zostać wysłana do  Rzymu, aby zachować pozory zgodności z procedurą. Kardynał König, gdy mu pokazano tę listę, podobno stwierdził: „Ten raczej nie zostanie wybrany”[96].

 

Wybór Groëra na arcybiskupa Wiednia pozostaje więc zagadką. Jak dotąd nikt w tej sprawie nie zwrócił uwagi na postać księdza Sadusia. Tymczasem łatwo zauważyć, że  to właśnie on miał wszystkie atuty, by  odegrać w  tej historii kluczową rolę. Z  jednej strony dobrze znał Groëra, z drugiej – cieszył się pełnym zaufaniem Jana Pawła II, funkcjonował jako jego oczy i  uszy w  diecezji wiedeńskiej. To on mógł być tym „otoczeniem Jana Pawła II” i to

on mógł być łącznikiem, który przekazał kardynałowi Wojtyle zaproszenie do  Maria Roggendorf na  nabożeństwa fatimskie, o którym mówił biskup Krätzl. Jak wiemy, Saduś i  Groër dobrze się znali. Saduś jeździł regularnie do  klasztoru w  Maria Roggendorf. Wszyscy, którzy go pamiętają, podkreślają, że  utrzymywał kontakty z  jak największą liczbą ważnych osób, na  szczeblu zarówno władz lokalnych, jak i diecezjalnych. Groër z całą pewnością zaliczał się do tej kategorii. Jako przywódca duchowy Legionu Maryi, dyrektor pielgrzymkowy klasztoru Maria Roggendorf, dyrektor gimnazjum w  Hollabrunn i  nauczyciel religii w  małym seminarium diecezjalnym był jedną z  najbardziej wpływowych postaci w lokalnym Kościele. Ich kontakty nie ograniczały się do  pielgrzymek. Mieszkaniec Gaubitsch, który dobrze znał księdza Sadusia, opowiada o urlopach spędzanych razem z ministrantami w Hollabrunn: – Sam kiedyś byłem w  Hollabrunn z  ministrantami jako opiekun. To jest szkoła z  internatem. Byliśmy tam przez tydzień i  bawiliśmy się. Na  terenie obiektu znajduje się również basen. Bardzo nam się to podobało. To było gimnazjum. Kiedyś była to kościelna szkoła z  internatem. Gimnazjum nadal istnieje. Miałem wtedy trzydzieści lat. Trudno sobie wyobrazić, że proboszcz z jednej z okolicznych wsi mógł tam spędzić urlop ze  swoimi ministrantami bez wiedzy i  zgody Groëra. Człowiek, który opiekował się ministrantami w  Hollabrunn, nie wie, że  ich były proboszcz opuścił Polskę z  powodu oskarżeń o  molestowanie chłopców. W  świetle tej wiedzy tamta letnia wycieczka nabiera innego zabarwienia. Najwięcej o  Groërze ma do  powiedzenia Hubert Krieger, były burmistrz Gaubitsch. Zanim objął urząd, był Kommunionspender

u  księdza Sadusia. Przez długie lata blisko z  nim współpracował w  sprawach administracyjnych i  budowlanych parafii. Kierował remontem i przebudową plebanii-pałacu. Odnajduję go w  klinice rehabilitacyjnej przy nowoczesnym szpitalu w  Mistelbach, miasteczku na  północ od  Wiednia. W  1977 roku, dwa lata po  pojawieniu się księdza Sadusia w  Gaubitsch, przywędrował ze  środkowych Niemiec do  Austrii i  tam pozostał. Jest swój, choć we wsi wytykają mu jego niemiecczyznę: „Już tak długo mieszka w Austrii i nadal nie mówi po niemiecku”. Ale dla ucha przybysza znad Morza Północnego jego niemiecki nie różni się od  tego, którym posługują się Austriacy. Krieger potrafi się śmiać z  tych językowych docinków. W  sterylnej salce, wśród starych i chorych, rozmowa o latach świetności jest miłą odmianą. Krieger jest człowiekiem zaskakująco pogodnym, jeśli wziąć pod uwagę jego sytuację – jest po  ciężkiej operacji ratującej życie, którego jeszcze nie ma dość. – Mam siedemdziesiąt osiem lat. Saduś chętnie by tylu dożył. On miał tylko siedemdziesiąt trzy, gdy umarł. Rozmawiamy o  Sadusiu, o  Gaubitsch, a  gdy tylko pada nazwisko Groër, pan Krieger mówi niepytany: – Saduś miał swój udział w  tym, że  Groër został arcybiskupem Wiednia. W  kwietniu był u  papieża, a  w  czerwcu Groër raptem został arcybiskupem [nominację Groëra ogłoszono w  lipcu 1986 roku]. Groër przyjaźnił się z  Sadusiem. Myśmy pielgrzymowali do Maria Roggendorf. – Więc Saduś był u papieża... – ...i wkrótce potem Groër dostał nominację. Wziąłem go [Sadusia] na bok i powiedziałem: „Miał ksiądz spory udział w tym, tak?”. Nigdy nie potwierdził, ale ja w  to wierzę. Ja go dobrze znałem.

– Myśli pan, że Saduś polecił papieżowi kandydaturę Groëra? – Rozmawiali i  on prawdopodobnie stwierdził, że  Groër mu pasuje. Mnie bardziej podobał się Krätzl. Krätzl byłby odpowiednim człowiekiem, był reformatorem. Dorastał razem z kardynałem Königiem. – Ale Saduś przecież często jeździł do Rzymu, do papieża. Więc to w zasadzie nie było nic nadzwyczajnego. – Często jeździł do Rzymu, ale zazwyczaj zabierał kogoś ze sobą, a tym razem nie. –  Ponieważ nie zabrał ze  sobą nikogo, pan myśli, że  miał coś do omówienia z papieżem? – Tak przypuszczam. Nikogo ze  sobą nie zabrał. Normalnie zawsze kogoś zapraszał. Moje przypuszczenie było takie, że na pewno z nim rozmawiał i dał papieżowi trochę pozytywnych uwag. Po prostu oddał tam swój głos. –  Czy już wtedy było wiadomo, że  Groër wykorzystuje chłopców? – Nie miał najlepszej reputacji ze  względu na  te historie z  uczniami. Moja żona to potwierdziła. Była nauczycielką. Była w Hollabrunn i wiedziała, że coś jest nie tak. – Więc żona wiedziała, że takie historie krążą? – W  gronie nauczycieli o  tym mówiono. Pracowała w  szkole. Tam o  tym mówiono. Inni nauczyciele, którzy pracowali w seminarium, o tym mówili. Stąd moja żona wiedziała. – I to było, jeszcze zanim Groër został arcybiskupem? – To było, zanim został arcybiskupem. –  Więc mówi pan, że  już było wiadomo, że  robił takie rzeczy z chłopcami... – To było po prostu znane. Nie udowodniono mu tego, ale to był temat rozmów. Zawsze twierdziłem, że  winę za  to ponosi opat

klasztoru Göttweig, ponieważ powinien był powiedzieć papieżowi, że  o  Groërze nie mówi się nic pozytywnego. Przełożonym Groëra był opat Göttweig. Powinien był porozmawiać z  papieżem i  powiedzieć: Proszę, Wojtyło, nie mianuj tego Groëra, on jest pomyłką. Wtedy nie doszłoby do  tego, co  z  pewnością nie było pozytywne dla Kościoła austriackiego. – Dlaczego Saduś miałby wspierać Groëra? – Saduś dużo budował. Ta plebania była zniszczona. Wykonaliśmy tam wiele prac. Saduś pewnie liczył na to, że Groër mu pomoże, także finansowo. Znam doktora Sadusia. Zawsze szukał jakichś korzyści. – I zyskał? – Groër zawsze dawał pieniądze. Dostaliśmy całkiem dużo. – Jaki był Groër? – Ja oceniałem Groëra bardzo pozytywnie. Naprawdę muszę powiedzieć, że emanował świętością. I może dlatego ludzie sądzili, że  idzie w  kierunku homoseksualizmu. I  może dlatego myśleli, że coś tam jest na rzeczy. Nie wierzyli, że jest tak zwrócony do Boga. Ale wystarczy popatrzeć na jego zdjęcia, żeby to zobaczyć. – Czy wierzy pan, że wykorzystywał nieletnich? – Zawsze wydawało mi się to bardzo dziwne, ponieważ ci ludzie, którzy występowali przeciwko niemu, przeciwko Groërowi, robili to trzydzieści lat później. Ja zawsze sobie powtarzałem, że gdybym ja miał coś do  powiedzenia w  takich sprawach,  to powiedziałbym od  razu, a  nie po  trzydziestu latach. Oskarżyli go, ale nie potrafili mu tego udowodnić. – Jak by pan nazwał relacje między Sadusiem a Groërem? – Przyjazne. Bardzo przyjazne. Saduś często go odwiedzał. Groër, kiedy był już arcybiskupem, dwa razy przyjechał do  Gaubitsch, do  naszej parafii. Przebudowaliśmy wtedy prezbiterium,

a  arcybiskup za  to zapłacił. Omawialiśmy prace budowlane. A  kiedy doktor Saduś umierał, Groër też przyjechał. Doktor Saduś był bardzo chory. Nawet nie zauważył, gdy przyszedł do  niego Groër. Groër spędził godzinę – gospodyni to potwierdziła – klęcząc przy jego łóżku i  modląc się. Następnie pobłogosławił doktora Sadusia. To musiało być w styczniu. W czerwcu zmarł. Na pogrzebie było dwóch polskich biskupów. – A jaka była relacja między Wojtyłą a Sadusiem? – Doktor Saduś był jego dobrym przyjacielem. Często jeździł do  Rzymu. Sam byłem z  nim trzy razy. Zawsze miał prywatną audiencję u  papieża. Wcześnie rano, o  szóstej, byliśmy w  kaplicy. Tam papież odprawiał mszę, a  potem jedliśmy śniadanie. Można sobie wyobrazić, jak blisko siebie byli. W  1983 roku Wojtyła przyjechał do  Wiednia i  tam odbyła się msza święta. Myślę, że  było tam trzysta tysięcy osób. My też tam byliśmy. Doktor Saduś i  ja rozdawaliśmy komunię świętą. A  kiedy msza się skończyła, powiedział: usiądźmy tam. – Saduś tak powiedział? – Tak, w Donauparku. Padał obfity deszcz. Mimo tego usiedliśmy i  nagle przyszedł do  nas Dziwisz, który powiedział, że  musimy iść gdzieś tam, żebyśmy mogli wejść od tyłu. Tam przyjął nas papież, w  szatni, gdzie się przebrał. Rozmawialiśmy z  nim około godziny. To były bardzo miłe doświadczenia. – Więc byli blisko? – Tak, Saduś nie został formalnie przekazany diecezji wiedeńskiej. Podlegał archidiecezji krakowskiej. Oficjalnie nie był proboszczem, tylko kimś w  rodzaju namiestnika w  tej parafii. Wszyscy Polacy w  Austrii przyjechali za  pośrednictwem naszego proboszcza. Zatrzymywali się u  nas w  parafii na  dzień lub dwa, a  potem wyjeżdżali dalej.

– Czyli był człowiekiem Wojtyły w Austrii? – Kapłani, którzy przyjechali, należeli do  parafii lub diecezji, z  której pochodzili. Biskup polski musiał ich najpierw zwolnić, a następnie porozmawiać z naszym biskupem. Za każdym razem ci dwaj panowie odbywali pogawędkę. Ale między nimi był jeszcze ktoś, kto miał się wypowiedzieć w sprawie, a był to doktor Saduś. Jeśli powiedział: nie jest dobrze, ten nie pasuje,  to odsyłał go z powrotem. – Zatem był dość wpływowym człowiekiem? – Był dość wpływowym człowiekiem. – A oprócz tego? – Był dobrym księdzem. Bywał twardy w swoich decyzjach, ale w  gruncie rzeczy był Człowiekiem – ein Mensch – który rozumiał ludzi i  potrafił się z  nimi dogadać. Zachowywał się bardzo poprawnie. Był bardzo popularny. – Ale czy Saduś nie powinien był uprzedzić papieża, że krążą te historie o tym, że Groër wykorzystywał chłopców? – Wcale tak wiele nie wiedział. To ja mu później o  tym powiedziałem. Był wtedy całkiem oburzony. – Co pan mu powiedział? – Pytałem go, czy wie, że takie rzeczy się mówi o Groërze. – I jak zareagował? – Saduś powiedział: czy wiesz to na pewno? Widziałeś to czy coś? Odpowiedziałem, że  nie. Na  to on powiedział: „Zostawmy to w  spokoju na  jakiś czas, zobaczymy, co  będzie dalej”. Ja sam nie sądziłem, że to wszystko do końca było prawdą. –  Ale ta rozmowa miała miejsce po  nominacji Groëra na arcybiskupa? – Ja o  tym wiedziałem już wcześniej, ale nie powiedziałem mu. Nie wiedziałem, że  chce wpłynąć lub wpłynął w  jakikolwiek

sposób [na wybór arcybiskupa]. – To było raz? – To nie był tylko jeden raz. Po  mianowaniu Groëra rozmawialiśmy o  tym kilka razy. Wtedy mówiłem: to nie jest dobrze dla diecezji, zobaczy ksiądz. Zawsze pytał mnie, dlaczego tak sądzę. Powiedziałem: tego się nie załatwi tym, że jacyś pielgrzymi idący do  Maria Roggendorf głoszą mądrość, że  to wszystko nieprawda. Prawdę trzeba ustalić. Ale tak się nie stało. Groër nie został oskarżony ani nie został uniewinniony. A potem coś takiego ciągle wraca. Potem tak wiele się wydarzyło. Wciąż takie rzeczy wychodzą na  jaw. Uważam, że  nie należy zamiatać takich spraw pod dywan. Te sprawy trzeba wyjaśnić do końca. – Dlaczego Saduś nic nie powiedział papieżowi? – Ponieważ nie znał tej historii. Usłyszał to ode mnie. Ja mu powiedziałem. Jestem pewny, że  nie wiedział, bo  był bardzo zakłopotany, przerażony, gdy mu o tym powiedziałem. Powiedział tylko, że on nic o tym nie wie. –  Czy może pan sobie wyobrazić, że  Saduś wiedział, ale nie chciał, żeby to wyszło na jaw? – Nie sądzę. Gdyby wiedział, potępiałby Groëra. Saduś był zbyt religijny, by  coś takiego tolerować. Z  pewnością nie tolerowałby tego, gdyby się o czymś takim dowiedział. –  Czy pan może sobie wyobrazić, że  sam Saduś mógłby się dopuszczać takich rzeczy? – Nie. Nigdy niczego nie zauważyłem. Zawsze był z nami. Nigdy nic nie było. Prowadziłem godziny dla ministrantów, gdy ministranci przychodzili i  ćwiczyli, robili różne rzeczy. Ale zawsze był tam jeden z nas, Leo Seidl lub ja. – Tak, ale jeździł z chłopakami na urlop. – Tak, tak kiedyś było. Można zapytać chłopców.

– Czy pan wie, dlaczego Saduś wyjechał z Polski? – Oficjalnie wiem tylko, że miał opracowywać książkę religijną.   Były burmistrz w  sposób logiczny łączy fakty, które zna. Skoro Groër finansował Sadusiowi prace budowlane w  parafii, przypuszcza, że  Saduś zaangażował się w  wybór nowego arcybiskupa Wiednia i  „zagłosował” na  Groëra właśnie po  to: by uzyskać korzyść finansową. Tak jak inni mieszkańcy Gaubitsch były burmistrz nie wie, że  Wojtyła wysłał Sadusia do  Austrii, gdy ten był oskarżany o  molestowanie seksualne. Ta wiedza rzuca inne światło na  całą sprawę. Jeszcze raz wszystkie fakty po kolei: Ksiądz doktor Saduś był seksualnym drapieżcą. Świadczy o tym wiele doniesień do SB, przez długi okres, z bardzo różnych źródeł. Saduś i  Wojtyła znali się od  dawna. W  latach 60. intensywnie ze  sobą współpracowali. Gdy Saduś wpadł w  tarapaty z  powodu swojej skłonności, Wojtyła załatwił mu nową karierę w Austrii. Tam odzyskał pełne zaufanie Wojtyły. O  tym świadczy parę faktów. Saduś miał nadzwyczajne dojście do  papieża; bez problemów dostawał prywatne audiencje dla siebie i  dla swoich gości, Wojtyła powierzał mu swoje pieniądze, a  opinia Sadusia ważyła przy wyborze polskich kandydatów na austriackie parafie. Gdyby nie pełna rehabilitacja upadłego księdza, kardynał Wojtyła nigdy nie odwiedziłby jego austriackiej parafii. Saduś i  Groër również dobrze się znali. Saduś regularnie uczestniczył w  pielgrzymkach do  niedalekiego Maria Roggendorf. Jest informacja, że  przynajmniej raz był ze  swoimi ministrantami w gimnazjum w Hollabrunn zarządzanym przez Groëra. Groër, już jako arcybiskup, zapłacił za  budowlane plany Sadusia, a  kiedy Saduś był ciężko chory, modlił się przy jego łożu śmierci. Bez

odpowiedzi pozostaje pytanie, czy Saduś i  Groër wiedzieli, że  coś ich łączy poza kapłaństwem: pociąg do młodych chłopców. Nikt z kręgu zaufanych Wojtyły nie był tak blisko z Groërem jak ksiądz Saduś. Nawet dosłownie, gdyż Gaubitsch i  Maria Roggendorf dzieli zaledwie dwadzieścia kilometrów. U  kogo Wojtyła miał zasięgnąć języka o Groërze, jeżeli nie u Sadusia? Znamienna jest tu również chronologia. Na  początku 1986 roku Groëra nie było wśród kandydatów na  stanowisko arcybiskupa Wiednia. W  kwietniu ksiądz Saduś pojechał do  Rzymu sam, by porozmawiać z papieżem; w tym czasie kandydatura Groëra się pojawiła. W lipcu ogłoszono nazwisko nowego arcybiskupa. Nie sposób ustalić, czy to ksiądz Saduś zwrócił uwagę Wojtyły na  Groëra jako potencjalnego kandydata, czy tylko potwierdził jego wiarygodność. Możemy za to bezpiecznie założyć, że Wojtyła zwrócił się do Sadusia o opinię. Trudno sobie wyobrazić, by  domniemana pedofilia – albo jak kto woli efebofilia – Groëra nie została omówiona przed wyborem. Wieści o  niej krążyły bowiem już wtedy w  kręgach kościelnych i nawet poza nimi. Jeżeli została omówiona, to tym większa była rola księdza Sadusia w tym wyborze. Wojtyła dobrze znał przeszłość Sadusia. Liczył na  to, że  księża przestępcy seksualni „uznają złą naturę swoich czynów i  szukają przebaczenia”[97]. Papież wierzył w  „moc chrześcijańskiego nawrócenia, tej radykalnej decyzji odwrócenia się od  grzechu i  powrotu do  Boga, która sięga do  głębi duszy człowieka i  może dokonać niezwykłej przemiany”[98]. Ksiądz Saduś musiał mu się jawić jako udany przykład takiego „chrześcijańskiego nawrócenia”, bo  nic nie wskazuje na  to, by  z  Austrii dotarły do  niego wieści o tym, że Saduś miał dopuścić się recydywy.

Jeżeli w trakcie wyboru Groëra pojawił się wątek pedofilski, to głos Sadusia mógł przeważyć szalę na  jego korzyść. Bo  kto mógł lepiej ręczyć za niewinność kandydata niż kapłan, który w oczach Wojtyły sam przeszedł „niezwykłą przemianę”, na jaką krakowski kardynał liczył za każdym razem, gdy przenosił księdza molestanta do kolejnych parafii?   I byłaby to kolejna dobra puenta tego rozdziału, gdyby nie jeszcze jeden aspekt historii księdza Sadusia. Aspekt, który daje niespodziewany, głębszy wgląd w  strukturalny charakter molestowania seksualnego w krakowskim Kościele. Gdy w 1949 roku Urząd Bezpieczeństwa zaczyna interesować się Sadusiem, odnotowuje, że  Saduś jest „pupilem” dwóch najwyższych dostojników krakowskiego Kościoła: „W/w jest pupilem Sapiehy i  Czartoryskiego [...], wykorzystując powyższe użyjemy go do  [...] otrzymywania wiadomości o  działalności Sapiehy i Czartoryskiego”[99]. Sapieha był wówczas arcybiskupem Krakowa. Czartoryskiego długo uważano za jego potencjalnego następcę. Obaj panowie byli potomkami rodzin arystokratycznych i  obu opisano jako drapieżców seksualnych. Zawarte w  dokumentach UB informacje o  nich, o  ile są prawdziwe, rzucają nowe światło nie tylko na historię Sadusia, ale również samego Jana Pawła II. Stanisław Czartoryski w  1930 roku został prefektem, a  rok później wicedyrektorem Wyższego Seminarium Duchownego w  Krakowie. W  1939 roku Sapieha wysłał go za  karę – bo  uciekł z  Krakowa przed nadciągającym wojskiem niemieckim – do  Makowa Podhalańskiego jako administratora parafii[100]. Tam dołączył do niego ksiądz Saduś jako wikary.

Po  wojnie ksiądz Czartoryski otworzył niższe seminarium – z  początku we  własnym mieszkaniu w  Krakowie – gdzie biedni chłopcy z  prowincji, potencjalni kandydaci do  wyższego seminarium duchownego, mogli kończyć naukę na  poziomie szkoły średniej. To seminarium istniało do 1957 roku. Od 1946 roku Czartoryski był też kanonikiem Kapituły Metropolitalnej. Od 1966 stał na  czele Wydziału Duszpasterskiego[101]. Zatem był człowiekiem wpływowym. Tego, że  już przed wojną książę ksiądz Czartoryski miał molestować kleryków, dowiadujemy się od  księdza Jana Martińczaka – TW o  pseudonimie „Bolek”[102]. W  1967 roku „Bolek” pisze, co usłyszał od innego księdza:  

Znowu ks. Kowalik opowiadał mi, że  ks. Czartoryski St.  kierownik Referatu Duszpasterstwa jest również homoseksualistą. Kiedy był w  seminarium w czasie kąpania się kleryków chwytał ich za członki męskie tak, że oburzony jeden z  kleryków uderzył po  twarzy ks. Czartoryskiego. Mówi się też, że  w  czasie bytności ks. Czartoryskiego w  Makowie Podhalańskim jako proboszcza utrzymywał stosunki z  organistą [...]. Tego samego charakteru łączyły stosunki ks. Czartoryskiego z ks. Sadusiem, który przeniesiony został do kościoła św. Katarzyny w Krakowie[103].

 

 

Sam ksiądz Kowalik – rocznik 1932 – usłyszał to zapewne od  innych księży. Ta informacja musiała już od  dawna krążyć wśród kleru. SB również wiedziała od dawna. Jej poprzednik, UB, już w  sierpniu 1949 roku przesłuchał 16-letniego chłopaka, który oświadczył, że  słyszał od  dwóch kolegów, B.J. i  K. (imiona i nazwisko skrócone), że ksiądz Czartoryski ich molestował: B.J. powiedział mu [Czartoryskiemu], że  jest ranny w  nogę. Wówczas książę Czartoryski kazał mu zdjąć spodnie, gdyż chce zobaczyć tę ranę, bo  jest doktorem. Gdy B.  zdjął spodnie, książę Czartoryski chwycił go za  członek i poruszał mu. [...] Dodaję, że także o księciu Czartoryskim mówił mi także K., ten który mnie posłał do  księdza Schmidta [kapelana arcybiskupa Sapiehy] już nie pamiętam, gdzie to było, że  książę Czartoryski nie tylko łapie

za członek, ale także swój członek wkłada chłopcom do kiszki stolcowej, ale nie mówił mi, skąd to wie, przypuszczam, że K. szantażował księży tym[104].

 

 

W  lipcu 1952 roku UB pisze, że  ma świadka, który potwierdził, że  „ks. Czartoryski uprawiał homoseksualizm z  mężczyznami, którym w  zamian udzielał pomocy materialnej w  postaci ubrań, bielizny oraz pieniędzy”[105]. Przesłuchiwany przez UB 11 września tego samego roku ksiądz Czartoryski zaprzecza, by  znał B.J.: „Ja żadnych stosunków homoseksualnych nigdy nie uprawiałem. Stawiane mi zarzuty są nieprawdziwe”[106]. Ale widać szantaż działa, bo  podpisuje zobowiązanie do  współpracy[107]. Zmuszany do  współpracy, jednak współpracować nie chce. Gdy w  ramach destalinizacji UB przekształca się w  SB, ksiądz Czartoryski ostatecznie odmawia współpracy. Pozostaje wpływowym członkiem kurii przez cały okres rządów arcybiskupa Wojtyły. W  dokumentach IPN ksiądz Czartoryski jest kilka razy wymieniony jako promotor kariery księdza Sadusia[108]. Są też wymienieni razem jako znane postacie środowiska homoseksualnego w  Krakowie. Notatka SB z  grudniu 1967 roku, wcześniej częściowo cytowana, zaczyna się tak: W  dniu dzisiejszym infrm. ps. „Jacek” podał mi następujące dane odnośnie księży homoseksualistów. Ks.  Czartoryski zam. Wawel 2 podobno ma żyć z G.E. [pełne imię i nazwisko w dokumencie], który zamieszkuje razem z nim i  kończy Wydz. Prawa U.J. G.  ma po  zakończeniu studiów wyjechać do Mediolanu na dalsze studia na koszt właśnie ks. Czartoryskiego. Jacek nie może dokładnie podać, skąd to wie, gdyż jest to ogólnie wiadomo w środowisku homoseksualistów. Następnie ustaliłem, że ks. Saduś z parafii św. Katarzyny żył bardzo długo z M.F., który wyjechał około dwa lata temu do Australii i obecnie podobno ma przyjechać w  odwiedziny. I  w  tym wypadku wyjazd podobno był finansowany i załatwiany przez ks. Sadusia[109].

 

Widać Saduś nie był jedynym księdzem, który mieszkał na Wawelu w towarzystwie młodego mężczyzny. Saduś nazywany jest również „pupilem” samego arcybiskupa Krakowa, księcia Adama Stefana Sapiehy, pomnikowej postaci polskiego Kościoła. Sapieha w  1911 roku został biskupem metropolitą krakowskim, popieranym na  to stanowisko przez cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa. Sakrę biskupią otrzymał z  rąk samego papieża Piusa X w  kaplicy Sykstyńskiej. Zarządzał diecezją krakowską przez cztery dekady. Podczas okupacji stał się wzorem nieugiętej postawy wobec okupantów i zyskał przydomek Książę Niezłomny. W  biuletynie IPN jest przytoczona taka anegdota:  

Szerokim echem odbiło się odrzucenie przez abp. Sapiehę, w  dniu urodzin Hitlera, zaproszenia do  generalnego gubernatora Hansa Franka. Do  apokryficznych historii zaliczyć należy z  kolei tę, mówiącą o  przyjęciu Hansa Franka w  pałacu biskupim chlebem i  wodą (według innej wersji chlebem i  marmoladą z  brukwi), co  arcybiskup miał poprzeć stwierdzeniem, że  częstuje generalnego gubernatora tym, co  dzięki władzy III Rzeszy gości najczęściej na  polskich stołach. Opowieść ta, podnosząca w  czasie okupacji na duchu, oddawała przekonanie wiernych, że metropolita w ich obronie nie cofnie się przed niczym i nie ulęknie się nikogo. To, że Hans Frank nigdy nie przekroczył progu krakowskiego pałacu biskupiego, dla powtarzających tę historię nie miało większego znaczenia[110].

 

W  1946 roku Sapieha otrzymał kapelusz kardynalski. „Całe społeczeństwo przyjęło tę nominację jako wyraz uznania dla tego wielkiego człowieka, który podczas okupacji był właściwie jedynym przedstawicielem narodu, wyrażającym jego godność w sposób przejrzysty dla wszystkich”[111], wspominał Jan Paweł II. Kardynał Sapieha zmarł w 1951 roku. To, że  ten wielki człowiek mógł popełniać coś, co  dzisiaj nazywamy przestępstwami seksualnymi, może wydawać się błahe

w  kontekście zbrodni nazistowskich i  stalinowskich. Ale archiwalne świadectwa są nie do pominięcia. O  przemocy seksualnej ze  strony przełożonego krakowskiego Kościoła sięgającej czasów przedwojennych dowiadujemy się od  księdza Anatola Boczka, tak jak Karol Wojtyła urodzonego w 1920 roku. Ksiądz Boczek został zwerbowany przez UB w lutym 1947 roku. Był „jednym z pierwszych członków Okręgowej Komisji Księży”, organizacji współpracującej z  komunistami[112]. W  jego donosach są boleśnie dosadne opisy molestowania. W pierwszym wspominał, co się zdarzyło w jego trzydzieste urodziny[113]:  

W dniu 3.VII.1950 r. byłem u kard. Sapiehy. Po krótkiej rozmowie wziął mnie do  ostatniego pokoju, kazał się rozebrać do  naga i  następnie moim paskiem od spodni uderzył mnie około 20 razy w gołe siedzenie. Cały czas krzyczałem, że bardzo boli. Przy czym cały czas był widocznie podniecony. Po „egzekucji” powiedział: „Wcale tak nie bolało. Ja nie umie[m] bić. Na placu Inwalidów [siedziba krakowskiego UB] umieją to lepiej robić”. 29.VII. był w Niegowici u dziekana Buzały kard. Sapieha. [...] Podczas tego pobytu w  Niegowici przyszedł do  mnie i  napominał mnie: „Niech ksiądz pomoże dziekanowi w budowie kościoła, tylko nie opowiada takich głupstw komunistycznych jak w Milówce”. Następnie chciał znowu mnie hic [bić], ale powiedziałem, że  dzisiaj nie i  że  ja tam przyjadę do  niego do  Krakowa. Znowu się rozebrałem i przeprowadził „obmacanie”[114].

 

 

We  wrześniu 1950 roku ksiądz Boczek składa obszerniejsze wyjaśnienie: Po  raz pierwszy zetknąłem się z  kardynałem Sapiehą w  r. 1938. W  kilka dni po  przybyciu do  Seminarium przyszedł tam Sapieha i  z  każdym z  nowych kleryków rozmawiał osobno. Gdy wszedłem do  pokoju przyjęć, rozmawiał ze  mną na  temat mojej przeszłości i  zapytał, czy miałem kiedy stosunki z  kobietami i  czy popełniałem samogwałt. W  czasie tej rozmowy dotykał moich genitaliów przez spodnie, następnie sam je rozpiął, bawił się chwilę członkiem, poczem powiedział, aby nikomu nie mówić o  niczym. Od  tego czasu t.zn. od  1938  r. do  1949  r. co  roku przyjmował każdego kleryka. Jeżeli o  mnie chodzi,  to za  każdym razem poklepywał mnie ze  wszystkich stron i dotykał przez ubranie części płciowych.

W  1945  r. zostałem wezwany przez kard. Sapiehę na  skutek doniesienia przez proboszcza, że zachowuję się niewłaściwie. Kard. Sapieha przyjął mnie wtedy w łóżku. Kiedy znalazłem się w jego sypialni, po rozmowie na temat swego doniesienia, wyszedł w  kalesonach i  koszuli z  łóżka, kazał zamknąć wszystkie drzwi na klucz i rozebrać się do naga. Obmacywał mnie po całym ciele, następnie trzymał i  ściskał za  genitalia jedną ręką, kazał wypiąć tylną część ciała i  drugą ręką sznurem z  węzłami uderzył mnie około 15 razy. Wszedł do  łóżka i  powiedział, że  była to kara za  to, że  się rozpustnie zachowuję na parafii. W 1947 r. również na skutek doniesienia proboszcza zostałem przez Sapiehę wezwany. Przybyłem do niego rano, lecz rozmawiał ze mną tylko parę minut i polecił przyjść o 5-tej po południu. Gdy przyszedłem o godz. 5-tej odprawił kapelana na miasto, zaprowadził do osobnego pokoju, gdzie stało łóżko, kazał rozebrać mi się do naga i położyć się na łóżku. Sam usiadł obok i obmacywał mnie po całym ciele i genitaliach. Mówił przy tym, że mnie bada, czy jestem zdrowy. Gdy powróciliśmy do pokoju przyjęć, dał mi 10 intencji mszalnych po 500 zł. i polecił poprawić się. Mniej więcej w tym czasie niektórzy starsi odważniejsi księża mówili między sobą, że  Sapieha jest przez młodszych księży szantażowany, że  daje im najlepsze posady, że  niektórzy robią mu awantury, a  nawet jeden z  nich mianowicie Z.F. [pełne imię i  nazwisko w  dokumencie] bił przy nim pięścią po  stole, nie chcąc się z  jego decyzją zgodzić. W  roku 1950 byłem u  Sapiehy dwukrotnie w  lutym i  w  lipcu. W  lutym zaprowadził mnie do  osobnego pokoju, rozebrał mnie sam do  naga, kazał położyć się na  łóżku i  po  obmacywaniu kazał wypiąć siedzenie i  uderzył około 25 razy pasem skurzanym. Wtedy po  raz pierwszy zauważyłem, że  bardzo podnieca go, kiedy okazuję ból. Zacząłem więc jęczeć i  błagać o litość, wtedy on wpadł jakby w szał. Oddychał, jakby się dusił, coś mruczał do siebie, zrozumiałem słowa „jeszcze, jeszcze, jeszcze trochę”. W końcu rzucił pas i  rzekł: „Tak się to stary musi namęczyć, żeby takiego draba nawrócić”. Wtedy ucałowałem go w  rękę i  podziękowałem za  karę. Gdy wróciliśmy do  pokoju przyjęć, zawołał kapelana i  kazał mi dać kupon materiału i brewiarz amerykański. Ostatni raz byłem u  niego w  lipcu br. Również wtedy weszliśmy do owego pokoju, kazał mi się rozebrać do naga, obmacywał, uderzył pasem około 15 razy. Widoczne było na nim wielkie podniecenie. W końcu kazał mi ubrać się i  uporządkować łóżko, aby jak powiedział nie pomyślał kto, że  tu kogo bili[115].

 

Podejście do  tak drastycznych materiałów wymaga wielkiej ostrożności. Jednak wiele wskazuje na autentyczność słów księdza

Boczka. Współpracował z  UB dobrowolnie, jego wyznania nie były wymuszone. Pierwsze wygląda na  spontaniczne narzekanie, drugie na odpowiedź na dopytywanie ubeka. Podczas tak zwanego procesu kurii krakowskiej w  1953 roku wyciągano rozmaite zarzuty:  

W propagandowych wystąpieniach na sali sądowej, na łamach gazet, w radiu zarzucano kard. Sapieże działania na  szkodę Polski i  Kościoła, oskarżano go o  szpiegostwo, gromadzenie dóbr materialnych, a  nawet broni czy przygotowywanie buntu przeciwko „ludowemu się” państwu... Komunistyczni aparatczycy – bezpodstawnie – liczyli, że w ten sposób zabiją legendę „Księcia Niezłomnego”[116].

 

 

Rewelacji o  seksualnych perwersjach zmarłego już arcybiskupa widocznie nie użyto. Do tego wątku wrócimy w rozdziale 11. Na  starego kardynała skarżył się też ksiądz Antoni Karabuła, rocznik 1919. „Ks.  Walencik Franciszek, administrator parafii Niegowic, w  rozmowie ze  mną oburzał się na  ks. Karabułę Antoniego, twierdząc, że  ten opowiada przed ludźmi świeckimi, że  ksiądz kardynał jest nienormalny i  lubi tylko księży młodych, do  których ma słabość[117]”, donosi ksiądz Boczek 6 czerwca 1951 roku. Ważne są tu słowa „przed ludźmi świeckimi”. Widocznie księżom skłonności szefa były znane. Jeżeli informacje o księdzu Czartoryskim i kardynale Sapiesze są prawdziwe, Bolesław Saduś i  krakowscy księża jego pokolenia, w  tym Karol Wojtyła, wyrośli w  otoczeniu, w  którym przemoc seksualna ze  strony przełożonych nie była niczym wyjątkowym. Zdawały się obowiązywać w  tym środowisku stosunki mistrz – uczeń jak w  antycznej Grecji. Niektórzy, jak Saduś, widocznie w  tym się odnaleźli, ale dla wielu alumnów i  młodych księży musiało to być udręką.

10. Wierzchołek góry lodowej Przykłady księży Lenarta, Loranca, Surgenta i  Sadusia dowodzą, że  na  długo, zanim został papieżem, Jan Paweł II wielokrotnie stawał twarzą w  twarz z  duchownymi, o  których wiedział, że  wykorzystywali dzieci. Omawiane przypadki są wierzchołkiem góry lodowej. Wiemy o  nich tylko dlatego, że  zostało sporo śladów na papierze. Po innych przypadkach klerykalnych nadużyć seksualnych, o których Karol Wojtyła, jako arcybiskup krakowski, musiał słyszeć, zostało w  archiwum IPN mało albo nic. Przyczyn jest co najmniej pięć. Po  pierwsze, archiwa IPN są spustoszone. W  latach 1989-1990 zniszczono większość dokumentów dotyczących Kościoła. Nietrudno się domyślić, że  w  okresie przejściowym z  dyktatury do  demokracji Kościołowi zależało na  tym, by  najbardziej kompromitujące materiały zniknęły. Większość teczek dotyczących śledzonych księży, a przede wszystkim biskupów, została przez SB zniszczona. Powszechnie uważano, że  stało się to w  rezultacie nieformalnego porozumienia między odchodzącą władzą PRL a kościelnymi hierarchami. Po  drugie, nawet nienaruszone archiwum SB nie pokazałoby skali problemu. Miesięcznik Biura Kryminalnego milicji podał w  1982 roku tak zwaną ciemną liczbę przestępstw seksualnych wobec nieletnich, czyli nieujawnionych przez organa ścigania. Według tych szacunków niewykryte przypadki molestowania małoletnich stanowiły od  80 do  99 procent[1]. To znaczy, że ujawniono co najwyżej jednego na pięciu sprawców.

Jeśli sprawcą był duchowny, szanse na ujawnienie były jeszcze mniejsze. Dziecko, które odważyłoby się powiedzieć, że skrzywdził je ksiądz, miałoby niewielką nadzieję, że  zostanie wysłuchane, a  czasem ryzykowałoby nawet pobicie przez własnych rodziców za  szkalowanie „człowieka bożego”. Jeśliby jednak rodzice chcieli słuchać i  uwierzyli dziecku, środowisko – wieś, parafia – najpewniej zrobiłoby wszystko, by  sprawę wyciszyć. Jak pokazaliśmy w  poprzednich rozdziałach, sąsiadów gotowych stanąć w  obronie księdza nigdzie nie brakowało. Mało tego, rodzice gotowi wbrew otoczeniu bronić swoich dzieci, rzadko zwracali się do  władz państwowych. Zupełnie inaczej to wyglądało, gdy sprawca nie był księdzem. Potwierdzenie znaleźć można w  literaturze fachowej z  tamtych lat. Po  analizie sześćdziesięciu przypadków molestowania dziewcząt w latach 19751979 autorka artykułu wyciąga wniosek:  

Charakterystyczne i  napawające optymizmem było jednak to, że  opiekunowie dziewcząt w  przeważającej liczbie przypadków nawiązywali natychmiast kontakt z organami ścigania w celu ujęcia sprawcy. [...] Jedynie w  4 przypadkach incydent zlekceważono, a  sprawa sądowa została wszczęta na skutek innych okoliczności[2].

 

 

Gdy chodziło o  duchownych, prawie zawsze potrzebne były „inne okoliczności”, by  sprawę skierować na  drogę sądową. Doniesienie na  księdza było powszechnie traktowane jak zdrada. W  podsumowaniu postępowania wobec księży podejrzanych o  molestowanie nieletnich, sporządzonym przez SB w  1984 roku, czytamy: Rozmiary opisanych zjawisk są niewątpliwie większe, aniżeli wynikałoby to z  liczby przedstawionych przykładów, albowiem niekiedy pokrzywdzeni, mimo poczucia krzywdy, z  różnych powodów nie kierują sprawy na  drogę postępowania karnego /niechęć do  angażowania dzieci w  postępowanie

karne, lęk przed autorytetem Kościoła i  uczuciowy związek z  religią, brak przekonania, iż ksiądz może być ukarany przez władze świeckie itp./[3].

 

Rodzice, jeżeli się skarżyli,  to proboszczowi, potem ewentualnie biskupowi. Tylko w jednym z przypadków opisanych w tej książce (w rozdziale jedenastym) matki od razu poszły na milicję. Kościół miał zwykle czas, aby sprawę wyciszyć, przenosząc księdza do innej parafii lub diecezji. Po trzecie, zwalczanie tej patologii nie było dla SB celem samym w  sobie. Stanowiło narzędzie werbowania lub kompromitowania kleru. Służba Bezpieczeństwa molestowanie seksualne dzieci przez duchownych traktowała czysto instrumentalnie. Nie przejmowała się losem nieletnich ofiar bardziej niż Kościół. Pisze o  takich przypadkach językiem suchym, rzeczowym, czasem wręcz szyderczym. Przykładem mogą być komentarze pod donosem księdza Boczka na księdza Tadeusza Ryłkę: „Lubi bardzo dzieci. Dwa razy zastałem go, gdy miał na  kolanach dziewczynkę 12-stoletnią. Raz zastałem go, gdy leżał w  łóżku. Na  łóżku siedziała dziewczynka, którą on obejmował. Opowiadał mi, że  otrzymał anonim, w  którym jakaś kobieta zarzuca mu, że  z  dziewczynkami chodzi nad Rabę”[4]. Pod swoim raportem oficer UB o  nazwisku Florek dopisał: „Zainteresować się więcej osobą ks. Ryłki i  zwracać uwagę, w jakim celu zwabia do siebie małoletnie dziewczyny”. Inny ubek skomentował to, co  napisał kolega: „Wygląda na  to, że  wy, tow. Florek, myślicie, że  ks. Ryłko z  nimi dyskutuje na  tematy naukowe! Czy nie śmieszne jest takie zadanie”[5]. Rzadkie są momenty, gdy spod biurokratycznej nowomowy przebija coś, co przypomina moralne oburzenie. Przykładem może być wstęp do  przeznaczonego dla MSW przeglądu przestępstw, za które ścigano księży:

 

Szczególnie szkodliwe społecznie są przestępstwa na tym tle popełniane przez duchownych wobec dzieci i  młodzieży. W  1985 roku w  prokuraturach terenowych prowadzonych było 8 postępowań przygotowawczych przeciwko księżom rzymskokatolickim podejrzanym o  popełnienie tego rodzaju przestępstw. W  grupie tych spraw szczególnie wysokim stopniem społecznego niebezpieczeństwa odznaczają się przestępstwa popełnione przez niektórych księży katechetów na  tle zboczonego zaspokajania popędu płciowego[6].

 

 

Przy okazji dowiadujemy się, że  w  samym 1985 roku ścigano za  przestępstwa pedofilskie ośmiu księży. Warto zwrócić uwagę na  tę liczbę. Jeżeli każdego roku wobec około ośmiu księży prowadzone było postępowanie,  to w  samych tylko latach 80., kiedy Kościół cieszył się w  Polsce największym zaufaniem, oficjalnie podejrzanych o  praktyki pedofilskie mogło być prawie stu polskich duchownych. A  przecież zdecydowana większość przypadków w  ogóle nie była zgłaszana do  prokuratury. Te opisane w  raporcie są ciężkiego kalibru, co  znaczy, że  zanim nastąpiła interwencja, dochodziło do  drastycznych scen lub wielokrotnego wykorzystania dzieci lub młodszych nastolatków. Czwartym powodem, dla którego dawne archiwum SB jest ubogie w  informacje o  molestowaniu dzieci, są ograniczone możliwości milicji i  tajnych służb. Monitorowanie kontaktów księży z  dziećmi było bardzo trudne. SB nie była w  stanie kontrolować tych wszystkich kółek ministrantów, wycieczek i obozów. W podręczniku dla funkcjonariuszy z 1974 roku czytamy: Przeciwdziałanie metodom stosowanym przez kler jest bardzo trudne. Praktycznie nie do  przebicia jest tu bariera wieku, gdyż dzieci i  młodzieży do  lat 18 nie można pozyskiwać. Jedyną szansę stanowią katecheci i  księża, lecz efekty na tym polu są raczej mierne jak dotychczas[7].

 

Księży informatorów było sporo, ale wartość ich donosów dla SB często była znikoma. Większość duchownych lawirowała. Rozmawiali z  esbekami, ale starali się przekazywać tylko te informacje, które mogły już być znane SB. Często taka współpraca po  jakimś czasie była zrywana z  powodu nieprzydatności TW. Interesującym przypadkiem jest solidny, wieloletni informator, ksiądz Szlachta, który zostawił po  sobie cztery grube tomy donosów. Uważał się za  konsultanta pomagającego naprawiać wzajemne relacje Kościoła z  państwem. „Nie uchyla się od przekazania informacji, ale nie chciałby być agentem”, zauważa SB w  czerwcu 1960 roku[8]. A  po  czternastu latach współpracy, w styczniu 1974 roku, stwierdza: „Nie lubi plotek. [...] Udziela nam informacji w  sposób selektywny. [...] Do  kościoła jest mocno przywiązany. Dlatego przekazywane nam informacje rozpatruje z  pozycji ewentualnych szkód, jakie mogłyby kościołowi wyrządzić, i stąd niektóre z nich pomija”[9]. Podobne nastawienie widać u  księdza Józefa Gorzelanego. W  pewnym momencie funkcjonariusz SB zauważa: „Nie jest on w  pełni szczery wobec nas. Informuje on ogólnie, trudno mu zaś konkretnie operować nazwiskami poszczególnych księży”[10]. I  rzeczywiście, w  swoich donosach ksiądz Gorzelany rzadko opowiada o  innych księżach, zwłaszcza o  ich grzechach czy przestępstwach. Infiltracja Kościoła, chociaż szeroko zakrojona, nie mogła w  tej sytuacji przynieść wielu informacji o  „deprawacji” dzieci. Piąty powód, dla którego materiałów SB jest tak mało, jest taki, że  ksiądz zwerbowany był dla tej formacji cenniejszy niż ksiądz skompromitowany. Informacja o  molestowaniu była przede wszystkim „komprmateriałem”. Gdy duchowny był na  usługach SB, korzystał z  protekcji służb – nie dyskredytuje się przecież

własnego informatora. Brak dochodzenia oznacza brak śladu w dokumentach. Choćby z tych pięciu powodów archiwa IPN nie mogą pokazać rozmiaru problemu molestowania dzieci przez księży w  czasach PRL-u. Na  to, że  przypadki księży Lenarta, Loranca, Surgenta i  Sadusia są zaledwie małym wycinkiem, wskazują ślady innych afer zachowane w  zasobach IPN-u. Warto pokazać parę przykładów, nawet jeżeli nie są w pełni udokumentowane.   Ksiądz Józef Guzik 12 września 1962 roku SB sporządziła raport, opierając się na  informacjach pozyskanych od  PO „A” i  „O”, czyli dwóch osób działających jako „pomoc obywatelska”, prawdopodobnie członków PZPR.  

W diecezji krakowskiej jest ksiądz nazwiskiem Guzik, który obecnie rezyduje w  Nowym Targu u  ks. Dyby. W  latach 1957-59 był wikarym w Wawrzyńczycach pow. Proszowice. Dopuszczał się on deprawacji dziewcząt z klas starszych szk. Podstawowej. Wiadomość ta dotarła do Wydz. Oświaty Prez. P.R.N. w Proszowicach. „Romans” ks. Guzika z dziewczynami skończyłby się skandalem dla niego, gdyby nie życzliwy księżom inspektor szkolny z  Proszowic, który sprawę zatuszował, że  nie dowiedziały się inne władze powiatowe. Skończyło się to tylko przeniesieniem ks. Guzika, bowiem kuria dowiedziała się o jego występkach z nieletnimi dziewczętami[11].

 

O  tym, że  SB w  1962 roku nie po  raz pierwszy usłyszała o  molestowaniu dziewczynek przez księdza Guzika, świadczą pozostałości jego teczki. Większość jej zawartości została zniszczona, ale zachowała się charakterystyka Guzika, datowana na 5 października 1961 roku. Czytamy: „Gdy chodzi o jego poziom intelektualny,  to mimo wykształcenia jest na  niskim poziomie. Wym.  ma skłonność do  kobiet i  dziewcząt, które lubi zaczepiać, i  miał już z  tego powodu szereg przykrości”[12]. Dalej czytamy,

że ma „złą opinię w Kurii”. Potwierdzeniem problemów z księdzem Guzikiem jest jego szybka „rotacja”. Skierowany do  Frydrychowic koło Wadowic popada w  kolejne konflikty. Tam 3 czerwca 1962 roku wygłosił z  ambony tyradę do  parafian, że  „go donoszą nie tylko do  U.B., ale nawet do  Biskupa, że  sieje nienawiść między nim a plebanią. [...] do Biskupa umią opisywać, że źle uczy religii. [...] Ludność wyzwał od  głuptasów, durni i  drani, za  to, że  go donoszą”[13]. Dzień wcześniej w sklepie naśmiewał się z własnego proboszcza i  z  jego kolegi, proboszcza z  sąsiedniej wsi, dlatego że  „jego krytykują za  to, że  się może gdzieś uśmieje do  kobiet, że  oni też nie lepiej postępują i  niech sobie pilnują kurw, które posiadają w plebaniach, a jemu aby dali spokój, że może im jeszcze więcej wywołać innych grzechów”[14]. Ksiądz Guzik musiał być w poważnych tarapatach. Parę miesięcy później widziano go na odpuście, gdzie wyrzucał z siebie pretensje do  biskupa i  chwalił SB. Ten incydent opisał w  swoim raporcie, datowanym na  23 października 1962 roku, inny ksiądz TW: „Był na  odpuście były wikary z  Wawrzeńczyc, ks. Guzik z  Nowego Targu, który wstał w czasie obiadu, uderzył w stół i wobec księży wypowiedział: dokąd będą go władze kurialne tak poniewierać? Jedynie on ma poparcie w »Bezpiece«, ci tylko mu pomagają”[15]. Wygląda to na  typowy przypadek in vino veritas. Wypił kilka kieliszków i dał upust swojej frustracji. Na odpowiedź na pytanie, „dokąd będą go władze kurialne tak poniewierać?”, nie musiał długo czekać. 27 grudnia SB odnotowuje: „wyjechał w nieznanym kierunku, zostając zawieszony na  dwa lata w  czynnościach kapłana”[16]. W  kwietniu 1965 roku nadal jest suspendowany. „Guzik podobno pracuje w drukarni uniwersyteckiej w Krakowie – to drukarz sprzed seminarium”[17], donosi inny TW.

W aktach są poszlaki, że przeciwko Guzikowi wszczęto śledztwo, prawdopodobnie z powodu „czynów lubieżnych”, bo esbek, który w  1962 roku zapisuje informację o  molestowaniu dziewcząt przez księdza Guzika, dodaje takie zalecenie: „Sprawę postępowania ks. Guzika z  Wawrzyńczyc również omówić z  Kierownictwem Wydziału. Zachodzi tu jednak konieczność, aby p.o. podał świadków w  tej sprawie”[18]. Starano się więc dotrzeć do  świadków. Ponadto w  spisie treści teczki księdza Guzika widnieje „protokół przesłuchania podejrzanego”, który został usunięty w latach 70. W  dokumentach nie ma wzmianki o  procesie. W  1962 roku, kiedy SB pisała o potrzebie znalezienia świadków, minęły już trzy lata od  domniemanych przestępstw. Najprawdopodobniej SB nie chciała procesu, widząc w  księdzu Guziku potencjalnego informatora. Próbowano go zwerbować już wiosną 1960 roku, krótko po usunięciu z Wawrzeńczyc z powodu molestowania. „Jest dużo mówny, ma szereg pretensji do  zwierzchnich władz kościelnych. [...] Jego gadatliwość i przedstawienie swych krzywd zupełnie wystarcza, aby przyzwyczaił się do  przekazania nam interesujących danych”, odnotowuje wówczas oficer SB[19]. Kuria otrzymała informację, że  Guzik molestuje dziewczyny, w  1959 roku, gdy Wojtyła był biskupem pomocniczym. Nie zawiesiła wikarego, tylko przeniosła do innej parafii. Guzik zostaje suspendowany dopiero po  publicznym skrytykowaniu kurii i  pochwaleniu się pomocą ze  strony SB. Jak to ujął ksiądz Isakowicz-Zaleski, enfant terrible Kościoła krakowskiego: „W Kościele często jest tak, że ksiądz, który ma ewidentne defekty, moralne czy psychiczne, jest tolerowany i  ukrywany, dopóki nie wejdzie w  ewidentny konflikt z  władzą duchowną. [...] To jest solidarność zawodowa i wiernymi nikt się nie przejmuje”[20].

  Ksiądz Anatol Boczek Poznaliśmy księdza Anatola Boczka w poprzednim rozdziale jako tego, który opisał wielokrotne molestowanie go przez arcybiskupa Sapiehę. Szczęśliwym człowiekiem nie był. Ciągle go przenosili z  parafii do  parafii, najpierw Sapieha, potem jego następca. Powody podawano dwa: współpracuje z  komunistami, a  do  tego pije. 31 marca 1950 roku UB odnotowuje, że  „ks. Boczek został suspendowany i przebywa na rekolekcjach”[21]. W listopadzie 1951 roku arcybiskup Baziak wezwał Boczka do  siebie, bo  parafianie znów się na  niego skarżyli. Sam Boczek opisał to spotkanie tak: „Na  początku rozmowy ks. Baziak powiedział: »My księdzu nie życzymy źle, ale ten stan nie może trwać dalej. Ksiądz gorszy ludzi. Mamy wiadomości, że  ksiądz pije w  nocy, pije, idzie do  ołtarza pijany i  po  mszy św. dalej pije. Przecież ludzie to widzą«”[22]. I po raz kolejny biskup wysyła go do klasztoru „na rekolekcje”. Bezskutecznie. W lutym 1956 roku UB postanowił go wyłączyć z sieci informatorów, bo rozpił się kompletnie. UB wyjaśnia to tak:  

Jako członek Komisji Księży i uczestnik zjazdów i konferencji patriotycznego duchowieństwa był kilkakrotnie indagowany, prześladowany i  ośmieszany przez hierarchię kościelną w  oczach społeczeństwa i  reakcyjnego kleru. Na  skutek ciągłych szykan ze  stronu ówczesnego ordynariusza kardynała Sapiehy wycofany został z prac Komisji Księży oraz praca z nim ograniczona została do  minimum. Jako podejrzany o  patriotyczną postawę był ciągle przenoszony z parafii do parafii[23].

 

Na  czym polegały „ciągłe szykany” ze  strony Sapiehy, UB nie wspomina, chociaż dysponował obszernymi opisami molestowania.

Był jeszcze jeden powód kłopotów księdza Boczka. 10 lipca 1950 roku funkcjonariusz UB sporządził notatkę na  podstawie informacji od  dyrektora szkoły w  Leśnicy. Jako „Czorsztyn” dyrektor zrelacjonował spotkanie z  księdzem Boczkiem. Poszli na wódkę z innym księdzem. „Czorsztyn” podkreślił:  

Zaznaczam przy tem, że  w/wspomniany ksiądz Boczek był w  Szaflarach w 1947 r. i przyjeżdżał do Leśnicy, gdzie ja byłem kierownikiem szkoły. Tam przyjeżdżał na  religię i  przywoził zawsze ze  sobą litr bimbru, i  przed religią popił jak również po  religii, rozpijał się w  okropny sposób, a  także hulał z kobietami po nocach, a czasem brał się do dziewcząt 12-to letnich, w czem świadkiem jest moja żona. Za  to podobno siedział w  księżym więzieniu, od tego czasu nie widziałem się z nim aż dopiero 4.VII 1950 r.[24].

 

Kuria miała więc informacje o  molestowaniu przez Boczka małoletnich dziewczyn. Historia tego księdza wygląda na podręcznikowy przypadek molestowania przez molestowanego.

  Ksiądz Antoni Karabuła Nie wiadomo, czy tak samo było z  księdzem Karabułą, który w poprzednim rozdziale skarżył się, że ksiądz kardynał Sapieha jest nienormalny. W  literaturze na  temat kleru i  SB, pisanej głównie przez księży, przedstawiany jest jako gnębiony przez komunistyczny reżim męczennik, który mimo represji wybudował kościół w Witanowicach[25]. W  archiwum IPN-u przetrwał zupełnie inny wizerunek: donosiciel, kobieciarz, ojciec dwojga dzieci z  dwiema kobietami, skazany za  bicie uczniów i  – wiele na  to wskazuje – molestant dziewczynek. Był wikarym w  Witanowicach, małej wsi pod Wadowicami, gdy 3 lutego 1960 roku starszy oficer operacyjny MO J.  Bobek sporządził służbową notatkę. Jest to trudna lektura, również dlatego, że składanie zdań nie było najmocniejszą stroną

funkcjonariusza Bobka (imiona dziewczynek i  kobiet zostały skrócone do inicjałów):  

Ks.  Karabuła Antoni na  przestrzeni 1959  r., mając jeszcze prawo nauczania religii w szkole, wzywał na plebanię po jednej dziewczynce z klasy VI i VIImej pod pretekstem wypożyczenia katechiz... i  inn... W  jesieni 1959  r., nauczając religii w kościele, zaprosił do siebie uczennicę VII-klasy W.Z., zam. Babica, która na drugi dzień mówiła do dziewczynek, że jest chora, ponieważ ks. Karabuła urządza sobie z  nią zabawę. Po  zakończeniu lekcji pozostała w  szkole wraz z  uczennicą tej klasy K.B., zam. Witanowice, Z.J., zam. Witanowice, i  K., zam. Lgota – które wspólnie rozmawiały na  temat zapraszania dziewczynek na plebanię przez ks. Karabułę i jedna drugiej o tym się zwierzała. Rozmowę tę słyszały K.Z., zam. Witanowice nr. 148, i K.W., zam. Witanowice, które zainteresowały się płaczem W.Z. i  tym, jak wyraziła się, że ks. Karabuła ją skrzywdził. Mówiły również, że  wszystkie cztery były u  ks. Karabuły na  plebanii, rzekomo rozmawiać z  nim w  tej sprawie – to miał je rzekomo wyrzucić za drzwi – jak wyraziła się K.B. – i powiedział im, aby przyszły natychmiast do niego do spowiedzi – to je wyspowiada, ponieważ o takich sprawach nie będzie mówił w mieszkaniu prywatnym. Uczennica K.B. wyraziła się m/i, że  już dobrze zna ks. Karabuła z  tego, co wyrabiał z jej siostrą J. – kiedy chodziła jeszcze do szkoły. Za  okres około tygodnia później uczennica VI-klasy B.K., zam. Lgota, w  czasie przerwy w  nauce płakała, lecz nie mówiła, o  co  jej chodzi. W., widząc jej płacz, powiedziała, że ona już wie, o co płacze, lecz to jej nic nie da, bo ks. Karabuła chyba nie przestanie dziewczynkom dokuczać. Dalej wyraziła się, że  jej pozostaje się tylko powiesić, i  namawiała K.B., aby poszła z  nią razem. W  czasie jak wyżej uczennica klasy III-ciej R.K., zam. Witanowice, była u  ks. Karabuła na  plebanii – to ten zamknął ją w  jednym pokoju i  odszedł do  innych pomieszczeń. W  tym czasie R.K. bardzo płakała i  płacz usłyszała gospodyni księdza, któremu o  tym powiedziała – więc zaraz tę dziewczynkę wypuścił. Obecnie R.K. chodzi bardzo smutna i  nawet nie bawi się z  dziećmi w szkole, a dziewczynki VI i VII-klasy mówią, że napewno przez to, że była u ks. Karabuła. Uczennica VII-klasy K.  w  czasie płaczu przez W.K. mówiła, że  ja też chodziłam do ks. Karabuła i jeżeli tatuś i mamusia wiedzieliby o tym – co się tam działo – to nie wyobraża sobie – coby było. Uczennica klasy VII-ej Z.J., zam. Witanowice, nie chodziła do  księdza na  plebanię, lecz będąc koleżanką dziewczynek, wie o  wszystkich sprawach dot. zachowania się ks. Karabuła z dziewczynkami na plebanii.

Ks. Karabuła stale wieczorami chodzi również do nauczycielki, ob. W., zam. Witanowice, i  ludność tamtejsza podejrzewuje go o  utrzymywanie z  nią stosunków. W  czasie pobytu biskupa Wojtyły na  terenie dekanatu złożył mu wizytę na plebanii, lecz w tym czasie nie zastał ks. Karabuła. Kucharka będąca w tym czasie na plebanii powiedziała biskupowi, że ks. Karabuła jest u nauczycielki W. – więc biskup polecił mu natychmiast stawić się u dziekana Prochownik. Po przyjeździe od dziekana robił wymówki swojej gospodyni, że powiedziała, gdzie się znajduje[26].

 

 

Na pierwszy rzut oka widać tu skandal pedofilski. W aktach jest więcej wskazówek, że  ksiądz Karabuła miał niedozwolone kontakty z  dziewczynkami. W  każdą niedzielę po  południu organizował „naukę dla dziewcząt”. Dziewczynki mogły wysyłać do niego listy i pytać w nich o wszystko. Jeden z takich listów anonimowych był z zapytaniem – co robić, jak chłopak przed ślubem chce z kobietą spać i jak się bierze za kolana i wyżej – na co ks. Karabuła odpowiedział, że spać może nawet z księdzem, a jak chłopak bierze się tak konkretnie – to nie ma na to odpowiedzi, to już zależy od kobiety[27].

 

Najciekawszym elementem tej relacji jest nagłe pojawienie się biskupa Wojtyły u księdza Karabuły w kontekście domniemanego molestowania dzieci. Na początku 1960 roku Wojtyła, jeszcze jako biskup pomocniczy odpowiedzialny za  katechizację, wizytował dekanat w rodzinnych Wadowicach. Na pewno rozmawiał wtedy z  dziekanem i  proboszczami. Co  usłyszał? Biorąc pod uwagę burzliwą przeszłość księdza Karabuły, mogły to być rozmaite historie, ale najnowsze występki wikarego zapewne go zaniepokoiły. Zaledwie parę miesięcy wcześniej, 8 października 1959 roku, Sąd Powiatowy w  Wadowicach skazał księdza Karabułę na  trzy miesiące z zawieszeniem na dwa lata za bicie dzieci podczas lekcji

religii[28]. Ta sprawa była więc znana, kiedy Wojtyła niezapowiedzianie pojawił się u niego na plebanii. Luźny stosunek Karabuły do  celibatu też nie był niczym nowym. Skandale z  kobietami ciągnęły się za  nim od  lat. Wielokrotnie był z  ich powodu karnie przenoszony. W  jednym z  dokumentów IPN-u jest opis, jak został przyłapany na kopulacji[29]. W innym jest informacja, że jedna z jego kochanek podcięła sobie żyły w kaplicy Domu Katolickiego w Wadowicach, tuż obok miejsca urodzenia przyszłego papieża[30]. Możliwe, że do tego zdarzenia nawiązywał w 1958 roku kierownik Wydziału Oświaty w  Wadowicach, pisząc, że  „jeden z  księży zgorszał 16letnią dziewczynkę szkolną”[31]. Kuria wiedziała od  dawna, że ksiądz Karabuła ma dorosłą córkę[32]. Wszystko to jest wiadome, kiedy Wojtyła pojawia się w  siedzibie dekanatu w  Wadowicach. Nowiną dla niego mogło być molestowanie dziewczynek, a na domiar złego węszenie w tej sprawie milicjanta Bobka. Śledztwo funkcjonariusza Bobka jest jednak tak samo niezborne jak jego raport. Nie udaje mu się zebrać wystarczających dowodów. Na  własną rękę przesłuchuje kilka dziewcząt. Jedna potwierdza, że  ksiądz ją zamknął. Inna mówi: „Ksiądz Karabuła brał mnie na kolana, uderzając mnie lekko żartem. Mówił, że mnie lubi”. Bobek przesyła materiał do  Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w  Krakowie z  prośbą o  wszczęcie oficjalnego śledztwa. Ale 30 marca szefostwo w  Krakowie odpisuje wyraźnie zirytowane:  

[...] pobrane oświadczenia od  dziewcząt są bardzo ogólnikowe i  nie odpowiadają wymogom, gdyż brak jest w  nich na  wstępie danych personalnych, a szczególnie wieku tych dziewcząt /czego zresztą brak w całej sprawie/. Ponadto w  treści tych oświadczeń niedostatecznie wyjaśnione są okoliczności i  fakty, które mogłyby stanowić ewentualną podstawę do wszczęcia dochodzenia[33].

 

 

Bobek musi ponownie przesłuchać dziewczynki, tym razem w  obecności rodziców. Trzeba też przeprowadzić badania ginekologiczne. Bobek powinien dotrzeć do listu księdza Karabuły do  jednej z  dziewcząt, w  którym podobno wyznał jej miłość. Najwyraźniej nic z tego nie wyszło. W  roku 1960 otrzymano również dane, że  ks. Karabuła Antoni, prowadząc naukę religii, utrzymywał stosunki intymne z dziewczynkami 7 klasy szkoły podstawowej. Sprawę tą usiłowano udokumentować, lecz nie udało się potwierdzić w  całości posiadanych materiałów i  pozostawiono sprawę bez dalszego biegu[34].

 

Krótko mówiąc, funkcjonariusz Bobek zawalił sprawę. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że Wojtyła o niej słyszał.

  Ksiądz Karol Świętek Kłopotliwym księdzem był również Karol Świętek. Gdy w 1958 roku pracował w  Krzeszowie, miał sprawę w  sądzie nie tylko o  pobicie dziecka, ale także o  wrogie wystąpienie przeciw ustrojowi PRL. Nie lubi komunistów i daje temu wyraz. Lubi za to dziewczynki, o  czym świadczy zapis z  lata 1958 roku: „Do  szkoły tej w  okresie wakacji po  odjeździe chłopców przybyły na  kolonie dziewczynki z  Krakowa, do  których również w  odwiedziny przychodził ks. Świątek, który robił im zdjęcia fotograficzne”[35]. To jeszcze żaden zarzut, ale trzy lata później, po pospiesznym przeniesieniu księdza Świętka do  Chrzanowa, pojawia się podejrzenie, że  bije dzieci, a  także je molestuje. 5 maja 1961 roku miejscowa SB stwierdziła (nazwiska skrócone do inicjałów):  

Ks.  Świątek Karol, wikariusz parafii Chrzanów, do  parafii tej przybył z  miejscowości Krzeszów pow. Sucha, gdzie w  1957  r. przez tamt. Wydz.

Oświaty PPRN został pozbawiony prawa nauczania nauki religii w  szkole za stosowanie kary bicia, prócz tego za przestępstwo to w 1958 r. był sądzony przez Sąd Powiatowy w  Suchej, otrzymując wyrok skazujący 8 miesięcy więzienia w  zawieszeniu na  3 lata. [...] W  okresie prowadzenia nauki religii w Szkole nr. 2 w Chrzanowie w dalszym ciągu stosował kary bicia dzieci. [...] Posiadamy materiały mówiące, że  fig. pod pretekstem nauki religii do  swego prywatnego mieszkania ściąga dziewczyny w  wieku niepełnoletnim, z  którymi prawdopodobnie utrzymuje stosunki miłosne. O fakcie tym sam zameldował ojciec uczennicy kl. 8-mej, obyw. B. Materiał ten zostanie potwierdzony, o ile by nie nadawał się do wykorzystania przez Prokuraturę, zostanie wykorzystany w  prasie. Przez właściwe jego wykorzystanie będziemy zdążać zdemaskować go jako księdza w  oczach wiernych. Otrzymane relacje z  głoszonych przez fig. kazań w  miarę ich wagi będą przedkładane prokuratorze do  zastosowania sankcji, włącznie ze skierowaniem ich na drogę sądową[36].

 

SB ma więc trzy sprawy mogące doprowadzić do  skazania księdza Świętka, który i tak nie ma czystej kartoteki. Po pierwsze, bije dzieci, i  to jest recydywą. Po  drugie, w  kazaniach krytykuje PRL. A po trzecie, prawdopodobnie molestuje dziewczynki. Świętek zostaje skazany na  sześć miesięcy więzienia za  swoje „wrogie wystąpienie”. Ale znowu w  zawieszeniu. W  późniejszych aktach IPN-u są obszerne relacje z  tego, jak ksiądz Świętek pomstował na  komunistów. Nie znajdujemy już jednak niczego o molestowaniu nieletnich dziewcząt ani o biciu dzieci. Ani śladu śledztwa, a  tym samym procesu. Nie wiemy dlaczego. Może SB i milicji nie udało się zebrać wystarczająco mocnych dowodów, jak to często bywało w  przypadku molestowania. A  może dali sobie spokój, skoro mogli łatwiejszym sposobem przyszpilić kłopotliwego księdza. Łatwiej udowodnić, że  ksiądz publicznie krytykował ustrój, niż że kogoś molestował. Nie tylko władza zwana ludową ma z nim kłopot. Świętek jawi się jako osoba uparta i  konfliktowa w  kontaktach z  innymi duchownymi. „Robi, jak uważa”[37]. „Niepoważny człowiek”[38].

„Ks.  Świętek znany jest w  kurii jako awanturnik”[39]. „To bardzo trudny człowiek, ten ks. Świętek”[40]. „Jest on lekko »szurnięty«”[41]. „Prowadził hulaszczy tryb życia”[42]. „Jest to narwany i głupi typ – nie ma w ogóle wzięcia u ludzi – należy mu wróżyć, że  długo nie posiedzi”[43]. Stale przenoszony, ciągnie za  sobą odium kłótni i  niezgody. W  sierpniu 1962 roku Wojtyła wysyła go do Raciechowic. Niedługo zjawia się w kurii proboszcz tej parafii, by  poskarżyć się kanclerzowi Kuczkowskiemu na  nowego wikarego. Reakcja Kuczkowskiego dobrze pokazuje, jakim kłopotem ksiądz Świętek musiał być także dla biskupa Wojtyły:  

Świętka znamy dobrze. [...] Ale co  my mamy robić z  nim? Przecież gdzie był,  to samo było, i  począł wyliczać: W  Lubniu było nieporozumień aż za dużo. W Płokach u arcyporządnego proboszcza to samo i zupełnie rozbił parafię, że  ten proboszcz musiał iść stamtąd, mimo że  wybudował tam kościół. Był u  księdza Bożka,  to samo; ks. Bożek tu płakał, prosząc, by  go zabrać. Był w  Chrzanowie,  to zarobił 6 miesięcy siedzenia. I  tu podkreślił [kanclerz Kuczkowski], że  mu [ks. Świętkowi] źle nie życzy, ale chyba tylko więzienie może by go nawróciło, by był inny. Więc co z nim robić?[44]

 

 

W  Raciechowicach okazuje się jeszcze raz, jak bardzo interesują księdza dziewczyny. Proboszcz odkrywa, że  wikary Świętek zajął się edukacją seksualną dziewcząt: Z  tą grupą dziewcząt w  wieku 14-17 lat przeprowadzał nauki na  tematy seksualne. Większą część nauk poświęcił zagadnieniom związanym z  przerywaniem ciąży, świadomym macierzyństwem, całowaniem się itp. Tematyka absolutnie nie odpowiada wiekowi i  poziomowi grupy młodych dziewcząt[45].

 

Tak jak wcześniej w  Chrzanowie gości u  siebie dziewczyny: „Dziewczęta z  7 klasy [...] były do  późnych godzin wieczornych”[46].

Czy te wszystkie informacje dotarły do Wojtyły? Wiele wskazuje na  to, że  tak. W  1962 roku biskup przyjął na  audiencji dwie kobiety z  parafii księdza Świętka. Jest raport z  tego spotkania na podstawie relacji TW. Czytamy w nim:  

Druga kobieta wspominała o jednym z księży, który bił dzieci i deprawował je. Ta również rozmawiała o  tym z  proboszczem, co  potwierdził i  dodał, że nawet małe dzieci mówią o tym, ile wikary miał kobiet[47].

 

Słowo „deprawować” jest w  tamtych czasach używane na  określenie tego, co  dziś nazywamy molestowaniem. Wygląda więc na  to, że  wikary Świętek był oskarżany o  to samo co  poprzednio w  Chrzanowie. Co  więcej, biskup Wojtyła został o tym poinformowany.

  Ksiądz Jarosław Klenkowski W  1962 roku ksiądz Jarosław Klenkowski pojawił się jako rezydent w  parafii Żywiec-Sporysz. Rezydent to ksiądz pomocniczy, który z  różnych powodów – studia, emerytura, powrót do  zdrowia po  chorobie – ma mniej obowiązków niż wikary. Ksiądz Klenkowski pochodził z  diecezji katowickiej. Jego przypisanie do  archidiecezji krakowskiej nie mogło się odbyć bez wiedzy i  zgody Wojtyły. Biskup przy tej okazji poznał zapewne przeszłość przybysza ze  Śląska. Proboszczowie z  dekanatu żywieckiego też coś słyszeli. Klenkowski zbyt był ciekawski. Poza tym podejrzewali go o  czerpanie dochodów z  niejasnego źródła. Mieli rację. Klenkowski był opłacanym informatorem SB. Kuria krakowska nie miała do niego zaufania, ponieważ przedstawiał się jako ksiądz „postępowy”, czyli pozytywnie nastawiony do  socjalizmu. Zdzisław Dzidek, proboszcz parafii, do  której

Klenkowski trafił jako rezydent, chciał się go jak najszybciej pozbyć. Słyszał coś o  jego przeszłości: „Poprzednio natomiast ks. Klenkowski miał przebywać w Gliwicach, gdzie przeżył jakąś aferę, prawdopodobnie posądzono go o homoseksualizm. Stąd też m.in. przełożone władze duchowne nie zezwalają temu księdzu na  wygłaszanie kazań w  kościele”[48]. Proboszcz Dzidek usłyszał, że  dzwonią. Arcybiskup Wojtyła musiał wiedzieć, w  którym kościele. W  1948 roku ksiądz Klenkowski został skazany na  pięć lat więzienia za seksualne wykorzystywanie nieletnich. Ksiądz „bawił się w  doktora” z  chłopcami na  letnich obozach. Trzech z  nich potwierdziło w  trakcie przesłuchań, że  złożyli skargę do  administratora apostolskiego w  Opolu[49] (nazwiska skrócone do inicjałów):  

Kiedy byliśmy z delegacją w Administracji Apostolskiej w Opolu [w] osobach P., R., W. z zażaleniem na ks. Klenkowskie[go] spisano protokół i zapewniono nas, że sprawa będzie zbadana i nazwiska nasze będą trzymane w tajemnicy. Dotychczas Adm.  Apost. w  Opolu przeszła na  tą sprawę do  porządku dziennego[50].

 

Władze świeckie jednak wytoczyły księdzu proces i wsadziły go do więzienia. Gdy Klenkowski rejestrował się w diecezji Wojtyły, arcybiskup musiał zasięgnąć języka o  jego przeszłości u  ordynariusza śląskiego. W  czerwcu 1964 roku Wojtyła musiał ustosunkować się do kłopotliwej obecności księdza Klenkowskiego w  diecezji, gdy on sam zwrócił się do  niego listownie. Poskarżył się na proboszcza Dzidka, że nie pozwala mu celebrować mszy. List się nie zachował, ale w  teczce EOK jest streszczenie: „Skarży się do  Arcybiskupa Dr.  Karola Wojtyły z  Krakowa na  proboszcza z Sporysza ks. Dzidka za niezezwolenie mu odprawiania mszy”[51]. Widocznie Wojtyła mu nie pomógł, skoro w  1965 roku ksiądz

Klenkowski opuścił archidiecezję krakowską. Powrócił do  Gliwic, gdzie trzy lata później zmarł na zawał serca.   Dobrze lub dość dobrze udokumentowanych historii seksualnych przestępstw duchownych nie ma w  przetrzebionych archiwach wiele. Więcej jest rozproszonych wzmianek domagających się wyjaśnienia. To jest miejsce, w którym góra lodowa molestowania nieletnich w  krakowskim Kościele zaczyna znikać pod wodą. Tu i  ówdzie prześwituje podwodna część tego masywu. Na  przykład historia księdza Jana Kapci. 1 lutego 1968 roku inny duchowny donosi na  niego, że  „ma tendencję do  młodych dziewczynek. Chyba to jest zasadniczym powodem nieawansowania go i  raczej należy liczyć, że  go przeniosą”[52]. Nie mamy jednak potwierdzenia w  innych źródłach. Wbrew oczekiwaniom księdza donosiciela Kapci nie został z Korzkwi przeniesiony. Wręcz odwrotnie, w 1970 roku Wojtyła awansował go na proboszcza tej parafii. Albo wzmianka o  cystersie z  Mogiły. TW „Szlachta” zapytany o  księdza Loranca mówi: „Chodzą takie pogłoski, iż  wśród cystersów, chyba z Mogiły, jest zakonnik, który podobne praktyki uprawia jeszcze na  większą skalę niż ks. Loranc”[53]. Widocznie w 1970 roku wśród księży archidiecezji krakowskiej było tajemnicą poliszynela to, że  jeden z  cystersów wykorzystuje dzieci. Trudno uwierzyć, by arcybiskup o tym nie słyszał. 17 października 1963 roku SB dowiaduje się o  mnichu o inicjałach A.L.W. z krakowskiego klasztoru: „Zazwyczaj swą karę moralną popierał karą fizyczną – biciem. Częste i  długie przetrzymywanie młodych chłopców oraz awersja do  kobiet stworzyły u  wielu zakonników podejrzenia wobec niego

o  homoseksualizm”[54]. O  proboszczu z  Makowa Podhalańskiego doniesiono:  

[...] niektórym księżom praca jego z  ministrantami wydaje się mocno podejrzana. Jeździ on bowiem często z  nimi samochodem, razem się kąpią, lubi być w otoczeniu chłopców, po prostu sądzi się, że za tym kryje się pewne zboczenie mające związek z homoseksualizmem[55].

 

Takich wzmianek jest więcej: ksiądz, który przyznaje, że  jest gejem, i otacza się chłopcami; inny, który bierze dzieci „pod swoje skrzydła”; ksiądz, który bierze prysznic z  młodymi chłopcami i  – jak twierdzą inni księża – nie tylko się z  nimi myje; prowincjał zakonu, któremu na  wakacjach „towarzyszył jakiś młody chłopczyk”. A co z księdzem, który otwarcie przyznaje się do bycia gejem, a większość swojego wolnego czasu poświęca ministrantom i  absolutnie nie chce mieć wikariusza – czy nie dlatego, że  wścibskie oczy mogą zobaczyć, jak wygląda jego „świecki styl życia”? To wszystko sugeruje, że  mniej lub bardziej intymne stosunki z  nieletnimi nie były wśród kleru rzadkim zjawiskiem. Tymi przypadkami nie będziemy się jednak bliżej zajmować, bo  nie ma wystarczających dowodów ani poszlak na  to, że przyszły Jan Paweł II mógł o nich wiedzieć.

  W całej Polsce, nie tylko w archidiecezji krakowskiej, biskupi mieli podwładnych wykorzystujących swoją pozycję, by  molestować nieletnich. Wystarczy szybka kwerenda w  archiwum IPN-u i  wyskakuje czternaście informacji o  śledztwach lub procesach sądowych przeciwko takim duchownym. Można śmiało założyć, że  i  tu widać zaledwie wierzchołek góry lodowej (imiona i nazwiska skrócone do inicjałów):  

 W  miesiącu lipcu 1958  r. uzyskano informację, że  ks. dopuścił się czynu nierządnego względem 7-letniej E.B. popełnionego w  ten sposób, że  narządami płciowymi dotykał jej części ciała dla wywołania rozkoszy seksualnej. Akt ten miał miejsce w  dwóch przypadkach. [...] Za  czyny powyższe ks. R. wyrokiem Sądu Powiatowego w Bydgoszczy w październiku 1958 r. został skazany na 3 lata więzienia i pozbawienie praw obywatelskich

i honorowych na okres 5-ciu lat[56].  1967: Drugą godną uwagi sprawę prowadzi Wydział Śledczy KWMO w  Zielonej Górze p-ko ks. W.K. o  przestępstwo z  art. 203 kk. Ustalono, że ksiądz ten w marcu br. dopuścił się czynu nierządnego względem nieletniej uczęszczającej na naukę religii. Śledztwo zakończono i przekazano już sądowi

akt oskarżenia[57].  Na oddzielne omówienie zasługuje także sprawa wszczęta przez Wydział Śledczy w  Olsztynie. Dotyczy ona czynów nierządnych /art. 203 kk/ jakich dopuszczał się wobec nieletnich dziewczynek /kl. II-VI/ ks. S.N., wikariusz z  Niechłonina, pow. Działdowo. Przeprowadzone czynności śledcze w  pełni potwierdziły podejrzenia w  tej mierze. Z  ustaleń wynika, że  ksiądz ten praktyki te względem wielu dziewczynek uczęszczających na  lekcję religii uprawiał od  dłuższego czasu. Podjęto także próbę zbadania jego zachowania się w  poprzednich miejscach pobytu. W  tej drodze uzyskano już dane, że podobnych czynów dopuścił się również na terenie powiatu mławskiego. Zebrane dowody posłużyły za  podstawę do  przedstawienia mu zarzutu i zastosowania aresztu /11.IV.1967 r./[58].

 

 

Z  akt sprawy karnej przeciw J.O., księdzu zakonnemu, wikaremu w Bobolicach, powiat Koszalin:  Z  zeznań Zofii wynika, że  w  latach 1963-64 J.O. zapraszał ją do  siebie do  mieszkania pod pozorem udzielenia korepetycji z  fizyki. W  mieszkaniu sadzał ją na kolana, ściągał swoje spodnie i po obnażeniu narządów kazał je dotykać. Miała wówczas ukończone 12 lat. W  roku 1965 w  jej mieszkaniu usiłował odbyć z nią stosunek płciowy[59]. 27 kwietnia 1970  r. Sąd Wojewódzki utrzymał w  mocy wyrok Sądu

Powiatowego skazujący J.O. na karę łączną trzech lat więzienia[60].  Ksiądz C.G.: Przyznaję się do  tego, że  jesienią 1970 roku, prawdopodobnie w  m-cu październiku, daty dokładnie nie pamiętam, obnażyłem się w  salce katechetycznej krzymowskiego kościoła w  obecności wspomnianych uczennic, pokazując im swoje narządy płciowe[61]. Uczennice:

Myśmy rękami nie ruszały, a  dotykałyśmy nogami. Ksiądz sobie wziął

sam ręką za siuraka i ruszał i leciała z niego pianka[62].  J.O. lat 40 [...] dopuszczał się czynów lubieżnych w  postaci zbiorowego

samogwałtu wobec nieletnich chłopców poniżej lat 15[63]. Sąd Powiatowy w Grudziądzu „w dniu 9.X.1973 r. skazał go na 2 lata i 1 miesiąc pozbawienia wolności. Rewizję od  tegoż wyroku założył w  dniu 20.11.73  r. obrońca O., zarzucając rażącą niewspółmierność kary do  przypisanego oskarżonemu czynu, wynikającą w  szczególności z  nieuwzględnienia szczególnych okoliczności, że  oskarżony, będąc zakonnikiem, miał utrudnione normalne wyżycie się seksualne...”[64]. Zaskarżony wyrok Sądu Powiatowego w Grudziądzu Sąd Wojewódzki w Bydgoszczy utrzymał w mocy.  W  dniu 10.03.76  r. prokurator rejonowy w  Tomaszowie Lub.  dokonał przedstawienia zarzutów księdzu C.W. podejrzanemu z  art. 176 /176/ kk (dopuszczenie się czynu lubieżnego względem osoby poniżej lat 15). Ks.  C.  w  czasie przesłuchania zaprzeczył przedstawianym mu zarzutom, dementował przy tym szereg oczywistych faktów, które zostały udowodnione procesowo w toku prowadzonego śledztwa[65].  15 października 1976 r. dokonano w Wydziale Śledczym KWMO Zamość przedstawienia zarzutów ks. B.S., który został także przesłuchany w  charakterze podejrzanego. W  czasie przesłuchania przyznał się, że  trzymał na kolanach 9-letnią B.G. i dotykał swoją ręką narządów płciowych dziecka.

Motywów tego rodzaju postępowania nie umiał wyjaśnić[66].  K.J., proboszcz parafii w Wilkowie /woj. legnickie/, podejrzany był o to, że w okresie od 1979 r. do czerwca 1984 r. w warunkach przestępstwa ciągłego dopuszczał się czynów lubieżnych oraz odbywał stosunki płciowe z chłopcami poniżej lat 15[67].

 

 

Ksiądz uniknął procesu dzięki powszechnej amnestii, ogłoszonej w 1984 roku[68].  Seminarium duchowne – E.S., alumn rok III. Wymieniany podejrzany jest o  dokonanie czynu nierządnego w  stosunku do  sześcioletniej M.D. Z posiadanych materiałów wynika, że ww. w dniu 17.05.82 r. około godziny 13.45 w  Poznaniu na  Osiedlu Przyjaźni 4 zatrzymał nieletnią w  bramie, wkładając jej rękę w krocze[69].

 

 

W sprawie księdza J.K., wikarego w parafii Świeszyno w diecezji koszalińskiej:

 W dniu 8 sierpnia 1983 r. w Arciszewie, gm. Mała Wieś, woj. płockiego, nad pobliską strugą Ryksa dopuścił się czynu lubieżnego względem 13letniego W.D. w  ten sposób, że  dotykał ręką jego narządów płciowych[70]. [...] Sąd skazał ks. J.K. na  karę 2 lat pozbawienia wolności, zawieszając jej

wykonanie na okres lat 5[71].  Ks.  A.G. w  okresie od  1983  r. do  maja 1985 roku w  Śmielinie w  warunkach przestępstwa ciągłego w  czasie lekcji religii i  innych zajęć z  dziećmi dopuścił się czynów lubieżnych wobec 10 dziewczynek w  wieku od  9 do  13 lat w  ten sposób, że  dziewczęta w  pomieszczeniach budynku

parafii rozbierał i całował oraz głaskał po pośladkach i kroczu[72].  Wydział MSW Marynarki Wojennej w Ustce poinformował tut. WUSW o  dokonaniu w  dniu 5.XII.1985  r. [...] czynu lubieżnego wobec trzech 8mioletnich uczennic klasy II. [...] Ks. M.K. po zakończonej nauce religii kazał tym dziewczynkom udać się do  stojącej obok kościoła szopy. Tam w  ich obecności obnażył i  onanizował się, a  następnie w  swoim samochodzie pokazywał zdjęcia pornograficzne, objaśniając je szczegółowo. Zagroził im „piekłem”, jeżeli ujawnią komukolwiek ten fakt[73].  Ks. A.B. z parafii w Skierniewicach podejrzany jest o to, że dopuszczał się czynów lubieżnych w  stosunku do  nieletnich dziewczynek, które nauczał religii. [...] Z  zeznań matek dziewczynek wynika, iż  A.B. czynów lubieżnych dopuścił się co  najmniej w  stosunku do  4 uczennic w  wieku od  9 do  14 lat w ten sposób, że dotykał rękami ich narządów płciowych[74].

 

Góra lodowa okaże się jeszcze większa, gdy rozszerzymy nieco kategorię nadużyć i  włączymy do  niej maltretowanie dzieci. Przypomnijmy: w  tamtych latach bicie dzieci zdarzało się dość często, ale w  szkole nie było dozwolone. Księża, którzy się tego dopuszczali na  lekcjach religii, nie byli karani przez biskupa i  rzadko przez państwo. SB chętnie jednak wykorzystywała fizyczne karcenie dzieci, by  wywierać presję na  sprawcę. Kilka przykładów: Na  początek raz jeszcze Antoni Karabuła, wikary, a  później proboszcz przysiółka pod Wadowicami. 8 października 1959 roku został warunkowo skazany na trzy miesiące pozbawienia wolności za bicie dzieci. Gdyby w marcu tego samego roku zgodził się zostać informatorem SB, nie zostałby ukarany wcale. Ale odrzucił

propozycję, więc stanął przed sądem. SB to potwierdza: „Na  wskutek zdecydowanego stanowiska ks. K.  Antoniego zrezygnowano z  dalszego kontaktowania się i  udokumentowano mu pobicie dzieci w grm. [gromadzie] Witanowice”[75]. W  aktach procesu jest dziesięć świadectw maltretowanych dzieci. Dwa z nich:  

Będąc na  nauce religii, ks. Karabuła Antoni uderzył kilka razy pasem w  głowę tak, że  mnie mocno zabolało i  miałem czerwone znaki na  głowie. Jednego razu wyrwał mi kilka włosów z  głowy i  położył je na  ławce, mówiąc, żebym sobie zabrał te włosy na pamiątkę[76].

 

Będąc na nauce religii, ksiądz Karabuła Antoni uderzył mnie pasem w twarz za  to, że  oglądałem się do  drugiej ławki w  czasie lekcji. Po  uderzeniu mnie pasem przez ks. Karabułę miałem czerwony znak na  twarzy i  mocno mnie bolało[77].

 

Podobnie jak w  przypadku oskarżeń o  molestowanie seksualne część wioski staje murem za „naszym wikarym”. Krąży petycja, aby zatrzymać księdza w parafii i znów pozwolić mu uczyć. Zbierane są pieniądze na  adwokata[78]. Karabuła nie poczuwa się do  winy. Przyznaje, że bił dzieci pasem, ale „ze względu tego, że nie chcą go słuchać na  lekcji”[79]. Opowiada dookoła, że  komuniści nie załatwią go swoją karą. Ma rację. Kara jest niska i  warunkowa. Ze strony kurii nie ma się czego obawiać. W aktach SB jest wiele informacji o księżach, którzy muszą tłumaczyć się przed biskupem, ale nie z bicia dzieci, nawet udowodnionego przed sądem. Nie lepiej niż ksiądz Karabuła postępował ksiądz Stanisław Kocańda z  innego przysiółka pod Wadowicami. 10 czerwca 1958 roku milicja wszczęła dochodzenie: „W czasie nauki religii bił dzieci specjalnym przyrządem /skóra/ oraz po  skończonych lekcjach przetrzymywał dzieci w tzw. kozie na wikarówce”[80]. Na procesie zeznaje dziewiętnaścioro dzieci. Ksiądz ani trochę się nie wstydzi.

Wręcz przeciwnie. Pokazuje narzędzie, którym okładał uczniów – „specjalnie przygotowany skórzany bicz długości 45 cm, w środku którego znajduje się gruby lniany sznur”[81]. Przyznaje, że tym bije dzieci, ale nie widzi problemu, ponieważ „uczynił to za  zgodą rodziców”. Prokurator ma inne zdanie: „Należy podkreślić, że  Stanisław Kocańda, jako nauczyciel religii, mając ukończone wyższe studia, wiedział o  tym, że  dzieci w  szkole nie wolno bić, i  nie można przyjąć sam fakt zgody niektórych rodziców na  karanie dzieci, gdyż to tylko na  nich spoczywa i  do  nich należy”[82]. W  styczniu 1959 roku ksiądz Kocańda został skazany na  karę dwóch i  pół tysiąca złotych grzywny oraz pozbawiony prawa nauczania religii w  szkole. Jeśli nie zapłaci, pójdzie do  więzienia na  125 dni. Wyrok ten jest opisany w  annałach jako komunistyczna represja wobec księdza[83]. Skazanie za  bicie dzieci nie wpłynęło negatywnie na  jego karierę. W  1969 roku Wojtyła mianował go proboszczem w  Ryczowie. Pozostał nim jeszcze trzydzieści siedem lat, aż do emerytury. Na  końcu jeszcze raz Karol Świętek, ksiądz awanturnik, domniemany molestant dziewcząt. W 1962 roku stawiał opór, gdy władze skarbowe chciały zarekwirować mu samochód „z  tytułu niewyrównanych podatków”. Nie wiemy, czy konfiskata była szykaną ze  strony władz[84]. Za  to wiemy, że  fizyczna napaść na  milicjanta to sprawdzona recepta na  kłopoty. W  języku urzędowym opisano to tak: „W  czasie pełnienia ich obowiązków urzędnicy finansowi zostali zaatakowani przez ks. Świętka i doszło do rękoczynów, przy czym dwóch urzędników zostało pobitych /w tym funkc. M.O./”[85]. Księdza aresztowano 15 grudnia 1962 roku. Mając już dwa wyroki w  zawieszeniu – jeden za  „antypaństwowe wystąpienie”,

drugi za  uderzenie dziecka podczas lekcji religii – ksiądz Świętek jest już jedną nogą w  więzieniu. Kanclerz kurii Mikołaj Kuczkowski spisuje go na  straty: „Zdaniem ks. Kuczkowskiego ks. Świętek jest już »stracony«. Nawet gdy wyjdzie z więzienia, to nie otrzyma żadnej odpowiedzialnej pracy”[86]. Ale to nie do kanclerza należy ostatnie słowo, tylko do  arcybiskupa Wojtyły, a  on staje w obronie „straconego” księdza. Świętek bowiem ma jedną cechę, którą Wojtyła wysoko ceni: „Należy do księży tzw. wojujących”[87]. Pewnie dlatego „bp. Karol Wojtyła postanowił głębiej zainteresować się tą sprawą i  podjąć odpowiednie kroki”[88]. Załatwia mu adwokata: „Obrony podejmuje się on na prośbę kurii, a  przede wszystkim bp. Wojtyły, który pomimo wszystko chce udzielić pomocy ks. Świętkowi /jako księdzu/”[89]. Interwencja przyszłego papieża okazuje się skuteczna – Świętek ponownie wychodzi z opresji z wyrokiem w zawieszeniu[90]. Bicie dzieci martwi biskupa Wojtyłę o  tyle, o  ile ksiądz, który bije, może stracić pozwolenie na nauczanie religii. Mówi to wprost w  styczniu 1963 roku podczas konsultacji w  kurii: „Bp.  Wojtyła kategorycznie zabrania karania dzieci przez księży, gdyż takie postępowanie powoduje zawieszenie nauczania religii w  danym punkcie”[91]. Kiedy staje się jasne, że  wydając wyrok w  sprawie pobicia milicjanta, sąd nie weźmie pod uwagę wcześniejszego znęcania się księdza Świętka nad dzieckiem, przyszły papież odetchnie z  ulgą: „Dalej bp. Wojtyła wyraził się, że  nie liczy na  uniewinnienie ks. Świętka, bo  nie skończyła się definitywnie poprzednia jego sprawa w  Chrzanowie. Dobrze, że  nie wchodzi w grę sprawa pobicia dzieci, która poszła już w zapomnienie”[92].   Na  podstawie dostępnych dokumentów można stwierdzić, że wykorzystywanie seksualne, a także bicie dzieci przez księży nie

było w  Polsce rzadkością, gdy Karol Wojtyła był biskupem w Krakowie. Ale co niezmiernie istotne, przestępstwa duchownych zaczęły być tu ścigane znacznie wcześniej niż na  Zachodzie. W USA, Irlandii i innych krajach Zachodu przedstawiciele Kościoła bardzo długo pozostawali pod ochroną (lokalnych) polityków i  urzędników. W  komunistycznej Polsce zdarzało się to rzadko. Abstrahując od  motywacji ideologicznej, trzeba przyznać, że  komunistyczne władze tropiły seksualne przestępstwa kleru, podczas gdy na Zachodzie były one jeszcze długo tuszowane. W  Stanach Zjednoczonych ksiądz oskarżony o  molestowanie dzieci po  raz pierwszy stanął przed sądem w  1984 roku. W  Polsce wcześniej skazano za  pedofilię około dziesięciu. Najdawniejsza sprawa sądowa, jaką poznaliśmy – księdza Klenkowskiego molestującego chłopców – toczyła się w  Polsce w  1948 roku, trzydzieści sześć lat przed pierwszym amerykańskim procesem. Jako biskup z Polski Jan Paweł II miał do czynienia z procesami przeciw księżom pedofilom. Komunistyczna władza ścigała duchownych za  „deprawację” nieletnich selektywnie, kierując się własnym interesem, ale jednak. Można pokusić się o  tezę, że  kryzys związany ze  skandalami seksualnymi w  Kościele tak naprawdę zaczął się nie w  Stanach Zjednoczonych, lecz w Polsce. Afery pedofilskie nie podważyły tu jednak zaufania do  Kościoła. Do  kryzysu w  pełnym tego słowa znaczeniu nie doszło dlatego, że  zabrakło trzeciego koniecznego elementu: oburzenia opinii publicznej. W  dzisiejszej Polsce skandale seksualne z  udziałem księży także nie doprowadziły do poważnego kryzysu. Tym razem za słaby jest drugi niezbędny element – przestępstwa duchownych nie są ścigane należycie. Tuszowanie tych przestępstw pozostaje bezkarne. Problemem tuszowania nie zajmuje się na  poważnie

żaden państwowy organ, ponieważ Kościół jest chroniony przez polityków i podległych im urzędników. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę, że w tamtej Polsce księża byli skazywani za przestępstwa seksualne. Nielicznym sprawom, które przebiły się do opinii publicznej, zwykle nie dawano wiary. To nas prowadzi do drugiego argumentu w obronie Jana Pawła II: polski papież też miał nie wierzyć w  oskarżenia księży o  takie przestępstwa. Okazuje się, że  archiwum IPN-u ma dla obrońców tej tezy kilka niemiłych niespodzianek.

11. Fałszywe oskarżenia o fałszywe oskarżenia W  komunistycznej Polsce księża mieli być fałszywie oskarżani o nadużycia seksualne, a skoro polski papież patrzył na świat przez polskie okulary, nie mógł uwierzyć w  zarzuty stawiane księżom w  USA i  w  innych krajach – oto okoliczność łagodząca, która ma uwolnić Jana Pawła II od  zarzutu, że  nic nie robił, aby zapobiec molestowaniu nieletnich w swoim Kościele. To prawda, że  propaganda komunistyczna szkalowała duchowieństwo. Antyklerykalizm wpisany jest w  DNA marksizmu, a najbardziej groteskowy kształt przybrał w państwach dawnego bloku wschodniego. Jednak antyklerykalna propaganda to nie to samo co  fabrykowanie dowodów po  to, by  wsadzić księdza do  więzienia za  nadużycia seksualne. Gdyby przytoczona na  początku tego rozdziału opinia była słuszna, w  archiwach SB musiałyby się znajdować dokumenty świadczące o  fabrykowaniu dowodów. Ale przejrzenie tysięcy dokumentów nic nie dało. Ani skrawka informacji sugerującej, że  władze komunistyczne oskarżały księży o  molestowanie nieletnich na  podstawie podrobionych dowodów. Zaskakujące, bo  taki sposób oczerniania kleru wydawałby się prawdopodobny. W  okresie stalinowskim, między 1948 a  1956 rokiem, księża trafiali za  kratki dosłownie za  nic, tylko dlatego, że  byli księżmi, czyli – dla UB – wrogami państwa socjalistycznego. Gdyby byli fałszywie oskarżani o  pedofilię,  to przede wszystkim w  tamtych

latach. Tymczasem wśród licznych absurdalnych i  kłamliwych oskarżeń duchownych – o sabotaż, szpiegostwo, zdradę, posiadanie broni, kontrrewolucję, wrogą propagandę i  tak dalej – nie ma wykorzystywania seksualnego nieletnich. Jedyny osądzony przypadek molestowania z  czasów stalinizmu – omawiana w  tej książce sprawa Klenkowskiego – nie nosi śladów fałszerstwa. UB trafia na  trop pedofila/efebofila, zbiera dowody i  w  1948 roku ksiądz Klenkowski idzie do więzienia. Jeśli coś może zaskakiwać,  to to, że  stalinowscy prokuratorzy zadawali sobie trud zbierania prawdziwych dowodów. W  1953 roku terror wobec Kościoła osiągnął apogeum. Biskupi są internowani. Zamykane są internaty i  szkoły zakonne. Trwa pokazowy proces duchownych kurii krakowskiej. Do  Urzędu Bezpieczeństwa wpływa oskarżenie pod adresem siostry zakonnej Marii Malczewskiej, urszulanki pracującej w  domu dziecka w  Zakopanem. Zarzuca się jej „deprawowanie młodocianego D.E. (pełne imię i  nazwisko w  dokumencie), z  którym rzekomo miała utrzymywać stosunki płciowe”[1].  

Przesłuchanie s. Malczewskiej Marii w  M.U.B.P. [lokalny Urząd Bezpieczeństwa Publicznego] w Zakopanym wykazało, że zeznania D.E. nie są zgodne z  prawdą. Podejrzana nie przyznała się do  stawianych jej zarzutów, oświadczając, że  to wszystko, co  zeznaje D.E. odnośnie jej osoby, nie jest prawdą. W  związku z  tym, że  D. podał kilka szczegółów odnośnie jej ciała, podając m.in., że  s. Malczewska M.  ma bliznę po  operacji wyrostka robaczkowego, przeprowadzono oględziny lekarskie. Lekarz stwierdził, że  s. Malczewska nie posiada żadnej blizny po  operacji, a  także nie mogła odbywać stosunków płciowych z  D.E., gdyż jest jeszcze dziewicą. Wobec tego, że fakty podane przez D.E. nie są zgodne z prawdą, sprawę przesłaliśmy do ponownego przesłuchania i zbadania przez psychiatrę D.E. Wojewódzkiej Komendzie M.O. w Bydgoszczy[2].

 

Nie wiadomo, jak ta historia się skończyła, ale pokazuje, że w tym przypadku – w najgorszym okresie stalinizmu – nastąpiło

coś przeciwnego do  fabrykowania dowodów. Zeznanie świadka oskarżającego zakonnicę o molestowanie zweryfikowano i uznano za nieprawdziwe.   Fabrykowanie dowodów zdarzało się rzadko. Jeżeli już,  to zazwyczaj przeciw osobom uważanym za  groźne dla reżimu. Jak wiemy z poprzednich rozdziałów, kłamstwo, żeby było skuteczne, musiało opierać się na  sprawdzonych danych operacyjnych. Bez tego okazywało się takim niewypałem jak słynne „pamiętniki znajomej Wojtyły”. Ze  spreparowanych przez SB „pamiętników” miało wynikać, że Jan Paweł II ma dziecko z kobietą mieszkającą w Krakowie. „Pamiętniki” podrzucono przyjacielowi papieża, który rozpoznał je jako fałszywkę i od razu spalił. Nic nie wiadomo o  stosowaniu podobnych metod przeciw zwykłym proboszczom lub wiejskim wikarym. Nie można jednak tego wykluczyć w  stu procentach – nie da  się udowodnić, że  coś nie istnieje. Archiwa SB zawierają więcej niespodzianek niemiłych dla obrońców Kościoła. Okazuje się bowiem, że  historia zakonnicy oskarżonej o  „deprawowanie młodocianego” nie była odosobniona. W  większości omówionych dotąd przypadków molestowania nie wszczęto dochodzenia. A  jeśli dochodziło do  śledztwa, milicja i  SB nie zawsze wykorzystywały materiały przeciwko księżom, uznając je za zbyt słabe. W poprzednim rozdziale spotkaliśmy się z taką sytuacją. Milicja w  Wadowicach miała wstępne potwierdzenie, że  wikary Antoni Karabuła molestował dziewczynki, ale przełożeni funkcjonariuszy ocenili je jako niewystarczające, żeby wszcząć oficjalne śledztwo. Zdarzało się też, że  nie dochodziło do  procesu, gdy SB i  milicja

miały twarde dowody. Tak się stało w  1985 roku w  Gorlicach w diecezji tarnowskiej. „Uzyskano źródłowe niepotwierdzone informacje, że NN ksiądz z parafii Św. Boboli w Gorlicach dopuszcza się czynów lubieżnych względem nieletnich. Wykorzystuje do  tego m.in. prowadzenie zajęć katechetycznych z  uczniami Szkoły Podst. Nr 5 w Gorlicach”[3], zapisano w sprawozdaniu. 7 października 1985 roku wszczęto „sprawę operacyjnego sprawdzenia” pod kryptonimem „Chłopiec”. Po  trzech latach śledztwa SB miała pewność, że  ksiądz molestował dzieci. Do  procesu jednak nie doszło, bo  świadkowie nie chcieli wystąpić w  sądzie. Nieformalna władza Kościoła okazała się większa od  władzy socjalistycznego państwa: „Osoby posiadające informacje na  interesujące nas tematy nie chcą ujawnić swoich personaliów. Chcą być anonimowe. Obawiają się presji środowiska. Wiedzą, że  mogą popaść w  konflikt z  klerem i środowiskiem. Materiałów nie można wykorzystać procesowo”[4]. Podobna sytuacja miała miejsce w miasteczku Wleń na Dolnym Śląsku. W  1972 roku milicja otrzymała informację, że  nauczyciel religii, zakonnik, „dopuszcza się czynów lubieżnych wobec uczennic w  wieku od  7 do  10 lat”[5]. Wszczęto dochodzenie. Oficjalnie przesłuchiwane dzieci potwierdziły swoje świadectwa. Wydawałoby się, że  proces przeciw zakonnikowi jest kwestią czasu. Ale biegła psycholog wystawia druzgocącą opinię najważniejszemu świadkowi, dwunastoletniej dziewczynce. Psycholożka stwierdziła u  niej „niewspółmierne do  wieku zainteresowanie sprawami płci, pragnienie na  siebie zwrócenia uwagi, chęć imponowania koleżankom, brak rzetelności w  zeznaniach i  tendencję do  przekręcania faktów”[6]. W  konkluzji napisała:  

Z  przeprowadzonych wywiadów psychologicznych wynika, że  wszystkim przesłuchiwanym w  tej sprawie dziewczynkom imponuje E.Z., co  nie pozostaje również bez wpływu na ich zeznania. Mając powyższe na uwadze, stwierdzić należy, że zarówno zeznania E.S., jak i jej wymienionych koleżanek nie są materiałem dowodowym dość pewnym[7].

 

 

To wystarczyło, żeby sprawę zamknąć. Podejrzany nie został nawet przesłuchany. Prokuratura nie zasięgnęła opinii drugiego psychologa. Wygląda na  to, że  władze świecka i  kościelna dogadały się na inne rozwiązanie: księdza wysłano do Zambii jako misjonarza. Problem z głowy. Kolejny przykład pochodzi z  diecezji krakowskiej. W  1964 roku pewien proboszcz donosi SB o swoim koledze: Ks.  Hübner z  Milówki, z  pow. żywieckiego, stara się o  wyjazd do  Wiednia. Przed kilkoma laty miał już paszport w kieszeni, ale władze w ostatniej chwili odmówiły mu wyjazdu, albowiem prowadzone były p-ko jego osobie dochodzenia związane z deprawacją dziewcząt. Od zarzutów tych ks. Hübner został w konsekwencji uniewinniony[8].

 

Dwa lata wcześniej, 4 maja 1962 roku, ten sam proboszcz podsumował tę sprawę tak: „Miał wiadome zajście i  sprawę prokuratorską, z której jednak wyszedł na cało”[9]. Nie wiemy, kto oskarżył księdza Hübnera i  o  jakie czyny dokładnie. Ale jedna rzecz jest ewidentna: ksiądz posądzony o  „deprawację dziewcząt” był w  stanie – nawet w  systemie komunistycznym – oczyścić się z zarzutów. SB i  MO nie tylko odstępowały czasem od  dochodzenia. Bywało też, że  musiały ugiąć się przed władzą sądowniczą. Sędziowie w  PRL-u byli w  miarę niezależni, o  ile sprawa na  wokandzie nie została zakwalifikowana jako polityczna. Zdarzało się, że  SB i  prokuratura uznawały dowody za  wystarczająco mocne, by  postawić duchownego przed sądem,

a  sąd go uniewinniał. Tak się stało w  przypadku wikariusza o inicjałach T.W. z Turku (pełne imię i nazwisko w dokumentach), oskarżonego o  gwałt na  dwudziestoletniej pielęgniarce. Materiał zawiera dosadne opisy domniemanych przestępstw. Mimo to 8 kwietnia 1967 roku sąd wojewódzki uniewinnił księdza. Zdaniem sądu prokuratura nie udowodniła, że  seks nie był dobrowolny. Sąd Najwyższy w Warszawie odrzucił skargę rewizyjną i utrzymał w  mocy wyrok niższej instancji[10]. Czy był to wyrok sprawiedliwy, czy nie, ten przypadek pokazuje, że w czasach PRL-u ksiądz oskarżony o przestępstwo mógł się obronić w sądzie. Takie przykłady – a  będzie ich więcej – przeczą opinii o  wszechmocy tajnych służb. SB wprawdzie mogła wiele i nieustannie łamała prawo, ale widocznie były jakieś granice. Pytanie brzmi: dlaczego SB/MO nie fabrykowały dowodów przeciwko księżom i  dlaczego czasem rezygnowały z  wytoczenia procesu, chociaż miały dowody przestępstwa? Przede wszystkim nie było potrzeby wymyślania afer obyczajowych, ponieważ SB miała pod dostatkiem kompromitujących materiałów. Mimo wielkiej akcji niszczenia teczek na  przełomie lat 80. i  90. w  archiwum SB roi się od  informacji o  księżach, którzy nadużywali alkoholu, popełniali przestępstwa finansowe i  uprawiali seks z  kobietami, z mężczyznami, a czasem nawet z dziećmi. Celibat dał SB szerokie możliwości szantażu. „Celibatu większość księży nie przestrzega i  utrzymuje kontakty z  pannami i  mężatkami”, stwierdził w  1969 roku TW „Baca”, administrator parafii w  archidiecezji krakowskiej[11]. Wiedział, o  czym mówi, bo  sam został zwerbowany ponad dwadzieścia lat wcześniej, gdy wyszło na jaw, że zapłodnił studentkę[12].

Inny informator SB, ksiądz Józef Gorzelany, który sam prowadził „świecki tryb życia”, przekonywał: „Wszystkim już wiadomo, że ksiądz to też człowiek i musi załatwiać swoje potrzeby cielesne, twierdząc, że  90% księży posiada żony nieoficjalnie, a  nawet dzieci”[13]. Esbecki język jest pokraczny, ale sens pozostaje jasny. Ksiądz Gorzelany z  pewnością przesadził – choćby dlatego, że  odsetek księży o  preferencjach homoseksualnych wynosi według badań więcej niż dziesięć procent – ale konkubinat wśród kleru faktycznie nie był – i  nie jest – rzadkością. Niedawne szacunki wskazują, że prawie 60 procent polskich księży utrzymuje kontakty seksualne z  kobietami, a  około 10-15 procent ma dzieci ze swoimi partnerkami[14]. Większość księży informatorów niechętnie plotkowała o innych duchownych. Wyjątkiem był wikary Antoni Duszyk. Nie interesowały go wyższe stanowiska kościelne, nad czym SB bardzo ubolewała, bo  uważała go za  wiarygodnego TW, który wyżej w  hierarchii mógłby być bardziej przydatny. Tam, gdzie inni wikariusze, jak Lenart czy Surgent, miotali się między młotem SB a  kowadłem kurii, wikary Duszyk zręcznie lawirował. „Jest inteligentny i  sprytny”, zauważa SB[15]. Miał dobre stosunki z  biskupem sufraganem Pietraszką i  był lubiany w  krakowskiej kurii. Z drugiej strony już w seminarium zgodził się donosić. Więc służba go chroniła. To widać, kiedy powoduje wypadek samochodowy. Dzięki SB jedynie płaci niewielki mandat i  unika procesu[16]. Wikary Duszyk wykorzystywał obie siły – czarną i  czerwoną – aby zapewnić sobie wygodne życie. „T.w. lubi prowadzić wesoły, świecki tryb życia – zabawić się”[17]. Ma samochód. Ma znajomości. Z  każdym się dogaduje. Dla SB jest szczególnie przydatny, ponieważ chętnie powtarza, co słyszał o innych księżach.

Jego donosy obejmują okres od końca 1966 do końca 1968 roku. W  ciągu tych dwóch lat opowiadał SB o  około sześćdziesięciu kapłanach, nie licząc biskupów. O  czternastu dowiadujemy się od  niego, jakie grzechy mieli popełnić. Dwóch ma dzieci. Sześciu kochanki. Jeden bił dzieci. Dwóch nadużywało alkoholu. Dwóch innych oskarżano o  niestosowne, erotyczne zachowanie wobec dzieci. A pewien dominikanin stworzył wokół siebie swoistą sektę złożoną z  młodych ludzi, dbał o  ich dobro, nie tylko duchowe: „Przyjmuje u siebie w celi kobiety, nie tylko studentki”. Jasne, że ta „statystyka” nie jest miarodajna. SB ceniła wikarego Duszyka jako prawdomównego informatora, ale on o  wielu rzeczach nie wiedział. Traf chciał, że podczas przygotowywania tej książki przejrzane zostały teczki trzech księży, co  do  których Duszyk nie miał zastrzeżeń. Jeden został skazany za maltretowanie dzieci. Dwaj żyli z  kobietami. O  tych sprawach obyczajowych wikary Duszyk nie słyszał. Odsetek księży, na  których SB z  łatwością mogła znaleźć haka, był na  pewno większy, niż wynikałoby z jego donosów. Krótko mówiąc, SB nie musiała wymyślać skandali obyczajowych, by  móc szantażować księży. Sami powodowali ich aż nadto. Nie znaczy to, że  esbekom zależało na  wytaczaniu procesu karnego za  każdym razem, kiedy tylko mieli dowody winy jakiegoś księdza. Służba Bezpieczeństwa działała pragmatycznie, by  nie powiedzieć cynicznie. Za  każdym razem decydowano, jak lepiej wykorzystać kompromitujące duchownego materiały: werbować czy oskarżyć, kompromitując kler? Jeśli uznawano, że ksiądz przyda się jako tajny informator, zazwyczaj preferowano pierwszą opcję, czyli współpracę.  

Przykładów jest mnóstwo, choćby przypadek Tadeusza Jajki, proboszcza i dziekana w Zatorze niedaleko Krakowa. W 1962 roku przyłapano go na  próbach gwałtu (imiona i  nazwiska skrócone do inicjałów):  

Usiłował dokonać stosunków płciowych z  córką T.L. zam. w  Zatorze, gdy ta poszła do  księdza w  celu dokonania formalności związanych ze  ślubem kościelnym. Ta jednak wyrwała się księdzu i  o  powyższym opowiedziała swojemu narzeczonemu, obecnemu mężowi, i  ten udał się do  ks. Jajki, mówiąc mu, jakie jest jego postępowanie jako księdza, i  powiedział mu, że nie życzy sobie, by on dawał im ślub. Ślub – jak mi jest wiadomo – dawał inny ksiądz z  Zatora. Ponadto ks. Jajko usiłował dokonać stosunków płciowych z  M.K. zam. w  Zatorze, którą uprzednio poprosił, by  zgłosiła się na plebanię[18].

 

 

Te słowa pisze funkcjonariusz milicji, ale milicja nie wszczyna dochodzenia. Ksiądz Jajko dostaje „zaproszenie” do  hotelu w  Katowicach, gdzie zostaje skonfrontowany z  faktem, że  SB wie o  jego przestępstwach. „Dobrowolnie” zostaje TW „Tadkiem”. W grudniu 1966 roku pozwala sobie na recydywę. Scenariusz jest prawie identyczny jak cztery lata wcześniej: M.  i  J. (imiona i  nazwiska w  dokumencie) chcą się pobrać i  przychodzą na plebanię załatwić formalności: W  czasie przebywania w  pokoju w  plebanii ks. Jajko Tadeusz polecił wyjść na korytarz M, natomiast w pokoju pozostał ks. Jajko wraz z J. W tym czasie ks. Jajko usiłował dokonać stosunku płciowego z  wyżej wymienioną. Ob.  J na  tę propozycję nie godziła się i  gdy ks. Jajko zaczął ją brać przemocą, ta krzykła i  w  tym czasie otwarł drzwi M i  J mówi, że  ks. Jajko usiłuje ją zgwałcić. W  tym czasie ks. Jajko zaczął przepraszać J i  M, prosząc ich, by  o  tym nikomu nie mówili. Jednak M zaczął wyzywać ks. Jajko od  „skurwysynów” i  innych obelżywych wyrażeń w  stosunku do  ks. Jajki. Ponadto M o  powyższym zajściu poinformował swoich krewnych i sąsiadów[19].

 

Tym razem wybucha skandal. 27 stycznia do  kurii w  Krakowie jedzie delegacja rozzłoszczonych wiernych: „Delegacja oddała tylko zażalenie na  ks. Jajkę podpisane m.in. przez 7 czy 8 kobiet ze  wsi Rudze, które również miały być »załatwiane« w  podobny sposób co żona M, ob. J z Rudz”[20]. Widać ten proboszcz uważał – niczym właściciel folwarku – że przysługuje mu prawo pierwszej nocy. Gdy o sprawie robi się głośno, kuria i SB mają ten sam interes: zamieść ją pod dywan. Po  wizycie oburzonych parafian biskup Wojtyła do  kwietnia zwleka z  decyzją o  usunięciu księdza Jajki z parafii i wysłaniu go do klasztoru, gdzie ma odbyć pokutę[21]. Zawieszony ksiądz odmawia poddania się karze. Zamiast na trzy miesiące do  klasztoru udaje się do  znajomych. SB odnotowuje: „T.W. jednak nie podporządkował się poleceniu b-pa i  zamieszkał u znajomych w Czarnym Dunajcu”[22]. Teczkę księdza Jajki zamyka potwierdzenie milicji w  Nowym Targu, że  zbiegły ksiądz zameldował się 3 czerwca 1967 roku we  wsi koło Czarnego Dunajca. SB i Wojtyła pozwalają mu po cichu zniknąć. Na  tym historia księdza Jajki by  się zakończyła, gdyby informacja o  nim nie pojawiła się w  dokumencie dotyczącym innej osoby. Ksiądz Julian Barcik ze wsi Piekielnik koło Czarnego Dunajca został oskarżony o  maltretowanie dzieci i  w  związku z  tym nie mógł uczyć religii. Jedno z  przesłuchiwanych dzieci powiedziało, że  księdza Barcika zastąpił ksiądz Jajko: „Chodzę na  religię, której uczy mnie od  stycznia 69 ks. Jajko staruszek”[23]. Był tylko jeden ksiądz o  nazwisku Jajko w  całej archidiecezji krakowskiej. Ergo: Wojtyła zastąpił katechetę oskarżonego o bicie dzieci księdzem oskarżonym o wielokrotne usiłowanie gwałtu. Jeszcze jeden przykład chronienia tajnych współpracowników przez SB: w  październiku 1961 roku SB dostaje informację,

że  w  jednej z  podkrakowskich miejscowości mieszka pewna pani, która przyjmuje księży. „We  wsi znana jest jako kobieta lekkich obyczajów”[24]. W  donosie wymienieni są po  kolei duchowni, którzy korzystają z  jej usług. Delegacje oburzonych wiernych chodzą do kurii, ale wracają z niczym. Nie tylko kuria chce uniknąć rozgłosu wokół tej sprawy. SB również, bo  część klientów to jej tajni współpracownicy: „Wyciągi o  przychodzących księżach jako kochankach o. [obywatelki: tu nazwisko] otrzymają zainteresowane jednostki celem zajęcia się tymi księżmi. W  inny sposób nie da się wykorzystać tego materiału, albowiem wchodzą tu w grę i tajni współpracownicy”[25]. Można by zrobić niezłą aferę wokół „burdelu dla księży”, ale nie w sytuacji, kiedy klientami są TW. SB miała większy pożytek z  donosów TW, który mógł szkodzić Kościołowi przez lata, niż z  procesu sądowego lub skandalu w  mediach, które mogły przynieść co  najwyżej doraźny efekt propagandowy. Na  drugą opcję – proces – bezpieka decydowała się, gdy zwerbowanie księdza nie wchodziło w  rachubę. Tak było w  przypadku księdza Loranca (rozdział siódmy). Nie był pod ochroną SB, bo  nie był TW. Wiejski wikary bez perspektyw na  kościelną karierę, w  dodatku doszczętnie skompromitowany, był dla SB bezużyteczny, wobec tego wytoczono mu proces sądowy. Ten sam mechanizm zadziałał w  przypadku księdza Karola Świętka, zawziętego antykomunisty, przysparzającego kłopotów zarówno władzy, jak i kurii. Neutralnego politycznie duchownego na  jego miejscu niewątpliwie próbowano by  zwerbować, bo  do  dyspozycji był obfity „kompromat”. Ale ze  Świętkiem nie dało się gadać, dochodzenia i  proces były logicznym wyborem.

Kolejny przykład to wikariusz Karabuła. Najpierw próbowano go nakłonić do  współpracy – nie zrobimy sprawy z  bicia dzieci, jeśli zostaniesz TW – ale Karabuła odmawia. Jego odmowa jest wymieniona jako powód uruchomienia procedury sądowej.   Powodem powściągliwości w  oskarżaniu księży bywał też kontekst społeczny i polityczny. Sytuacja polityczna z biegiem lat coraz bardziej ograniczała swobodę działania tajnych służb wobec Kościoła. W  czasach stalinizmu robiły, co  chciały, dopóki jakiś czynnik wyższy nie powiedział „stop”. Koniec stalinizmu w  1956 roku oznaczał również koniec Urzędu Bezpieczeństwa. Po  kilku miesiącach jednak powstała jego następczyni – Służba Bezpieczeństwa. Sieć donosicieli nowo-starej służby była znacznie skromniejsza, do tego SB musiała działać ostrożniej niż UB. Ekipa Gomułki chciała pokazać ludziom, że socjalizm da się budować bez terroru. W  1958 roku tłumaczono funkcjonariuszom krakowskiej SB, że  czasy się zmieniły: „Trzeba tu więc wykluczyć wszelkie awanturnictwo w  naszej pracy. Przy wszelkich naszych zdecydowanych posunięciach, uderzeniach we  wrogą działalność kleru musimy się również liczyć z  opinią szerokich rzesz katolików” [26]. W  latach 70. polityczny margines swobody działań przeciw klerowi zawęził się jeszcze bardziej. W  grudniu 1970 roku rząd ogłosił „normalizację stosunków między Kościołem a  państwem”. Wkrótce potem doszło do  pierwszego spotkania przedstawicieli władz PRL i  Watykanu. Historyk Andrzej Friszke tak podsumowuje to zbliżenie: „Zaniechano ataków propagandowych na  Kościół i  duchowieństwo, ograniczono agitację ateistyczną, złagodzono stosunek do  wierzących w  niektórych dziedzinach administracji, w  zasadzie nie próbowano walczyć z  katechizacją

młodzieży”[27]. W  1977 roku sam I  sekretarz PZPR, towarzysz Edward Gierek, spotkał się z papieżem. Przy takiej polityce détente nie było miejsca na  propagandowe procesy przeciwko księżom, tym bardziej na procesy oparte na fikcyjnych dowodach. W  kolejnej dekadzie rozwijała się współpraca partii komunistycznej z biskupami. 1980 to rok powstania „Solidarności”, wielomilionowego ruchu związkowego opozycyjnego wobec władzy. Aby ratować system, 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski ogłosił stan wojenny, rządy w  kraju przejęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Reżim komunistyczny był ekonomicznym i  moralnym bankrutem. Aby zachować resztki wiarygodności w oczach społeczeństwa, junta wojskowa starała się współpracować z  Kościołem, opromienionym blaskiem polskiego papieża. Generałowie i  biskupi zawarli małżeństwo z  rozsądku. Funkcjonował oficjalny organ konsultacyjny – Komisja Wspólna Przedstawicieli Rządu RP i  Konferencji Episkopatu Polski. Zdecydowana większość duchownych unikała konfrontacji politycznych. Życie kościelne nie było już szczególnie utrudnione. Procesje chodziły drogami publicznymi, powstawały nowe, wielkie kościoły. Sklepy były puste, za  to kościoły pełne. Partia rządziła ciałem narodu, Kościół jego duszą. Rządzącym wojskowym niepotrzebne było napięcie w stosunkach z Kościołem. Kiedy w 1984 roku z Wisły wyłowiono ciało księdza Jerzego Popiełuszki, generał Jaruzelski chciał pokazać, że  wojsko i  partia nie miały z  tym morderstwem nic wspólnego. Popiełuszko był jednym z  nielicznych księży tak aktywnie wspierających „Solidarność”. Mordercami okazali się trzej funkcjonariusze SB. W  1985 roku zostali skazani na  wieloletnie więzienie.

Nie tylko Popiełuszko zapłacił życiem za swoje otwarte poparcie dla opozycji. W latach 80. w podejrzanych okolicznościach zginęło więcej przedstawicieli kleru. W wielu przypadkach trop prowadził do SB. Większość nigdy nie została wyjaśniona. To paradoks. Komuniści coraz ściślej współpracowali z  biskupami, a  jednocześnie – wiele na  to wskazuje – ludzie aparatu bezpieczeństwa popełniali skrytobójstwa. Jest w  tym jednak pewna logika. Zbliżenie z  Kościołem realizowało skrzydło pragmatyczne. Nie było to w  smak partyjnemu betonowi. Gdy w  styczniu 1973 roku na  posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR dyskutowano o  polityce wyznaniowej, sekretarz partii Franciszek Szlachcic wyraził zdanie „jastrzębi”: „Trzeba oddzielić sprawę wiary od  kadr kościelnych, inaczej mówiąc, wiarę można tolerować jeszcze i  50 lat, ale kleru jako opozycji politycznej tolerować nie wolno. [...] Trzeba znaleźć właściwy czas, aby tę opozycję złamać”[28]. Takie słowa to woda na  młyn SB i  Departamentu IV MSW, podmiotów „w  strukturze władz PRL najbardziej radykalnych i  dogmatycznych w  dążeniu do  destrukcji Kościoła i  jego eliminacji z  życia publicznego”[29]. Oficerowie SB od  początku swojej służby postrzegali Kościół jako wroga, a  teraz raptem mieliby zostawić wroga w  spokoju? Politycy oficjalnie zakopali topór wojenny, ale w biurach SB i Departamentu IV MSW walka trwała, chociaż w coraz głębszej konspiracji.   19 listopada 1973 roku w  ramach Departamentu IV została utworzona Samodzielna Grupa „D”. Była to ściśle tajna organizacja, która na  początku składała się zaledwie z  pięciu osób [30]. Nawet w  SB o  jej istnieniu wiedzieli wyłącznie wtajemniczeni. „D” od „dezintegrująca”. Zadaniem tajnej jednostki bowiem była walka

z  Kościołem innymi sposobami niż stosowane dotychczas. „D” miała dążyć do dezintegracji Kościoła przez sianie niezgody w jego łonie. W czerwcu 1977 roku Samodzielną Grupę „D” przekształcono w  Wydział VI Departamentu IV [31]. Pracownicy Wydziału VI wydawali „katolickie” czasopisma krytykujące biskupów, takie jak „Ancora”, „Samoobrona Wiary” czy „Nowa Droga” [32]. Dokumentacja dotycząca „D” była na bieżąco niszczona. Przy okazji przekształcenia grupę rozszerzono, a  po  1980 roku jej działania stawały się coraz bardziej agresywne. To pracownicy grupy „D” stworzyli wspominane „pamiętniki znajomej Wojtyły” – fałszywkę, która miała zasiać plotkę, że papież Jan Paweł II jest ojcem. Mordu na  księdzu Popiełuszce dokonali funkcjonariusze tej jednostki. „Wypadki”, w  których zginęli inni księża, przypisuje się także grupie „D” i jej następcy[33]. Pytanie, ile kierownictwo partii wiedziało o  tych zabójstwach, a w jakiej mierze była to inicjatywa własna fanatycznych esbeków w  obliczu niepowodzeń PRL-u, jest pożywką dla historyków[34]. Nas interesuje, czy „D” oskarżała księży na podstawie fałszywych dowodów. Bo jeżeli istniała w PRL-u organizacja, która nie cofała się przed fabrykowaniem dowodów i  oskarżaniem na  podstawie insynuacji,  to była to grupa „D”. Dlatego historia wikariusza Jerzego Mikuły jest zaskakująca.   Jest 31 sierpnia 1976 roku. Major Mrowiński ma wszelkie powody do  zadowolenia. Wstępne śledztwo milicji ujawniło, że  ksiądz Mikuła dopuścił się przestępstwa jako kierownik oazy, katolickiego obozu letniego, pod Wadowicami. Szybko rozwijający się ruch oazowy jest cierniem w oku SB. Tysiące dzieci pod opieką kapłanów spędzają wakacje na  modlitwie, śpiewaniu religijnych piosenek i  rekolekcjach. Komunistom od  lat nie udaje się

zapanować nad tym ruchem. Zarzuty pod adresem księdza Mikuły są więc dla majora SB darem z nieistniejącego nieba. Według wstępnych ustaleń ksiądz podał niepełnoletniej dziewczynie narkotyki i  współżył z  nią. Przesłuchiwana mówi: „Zabrał [ksiądz Mikuła] mnie na  oazę, pisał dla mnie wiersz, był dla mnie bardzo dobry, na  oazie wszyscy myśleli, że  to jest mój wujek, opiekował się mną bardzo”[35]. Po powrocie z obozu często go odwiedza. Spędzają razem całe dnie. I  noce. „To, co  wtedy zrobiłam, było bardzo podłe, ja po  prostu bez żadnego przekonania, bez żadnego choćby chwilowego uczucia poszłam z  księdzem do  łóżka”[36]. Dziewczyna uzależnia się od  środków odurzających i  zaczyna kraść. Jej matka zawiadamia milicję, opowiada całą historię: w  jakim stanie jej córka wróciła z  obozu, jak ksiądz ją odwiedził i jak pomógł jej zdobyć narkotyki. Major Mrowiński pewnie czyta jej relację z  satysfakcją. Mrowiński to nie byle jaki esbek. Należy do  zaprzysiężonych funkcjonariuszy Samodzielnej Grupy „D”, która od  trzech lat próbuje dezintegrować Kościół od  wewnątrz. W  raporcie podsumowuje historię księdza Mikuły. Milicja w  Wałbrzychu, gdzie mieszka dziewczyna, ustaliła, że  środek, który podał jej ksiądz, nazywa się passcoffen. Zna też imię dilera w  Krakowie, u  którego dziewczyna za  namową księdza miała zaopatrzyć się w narkotyki: „Ks. Mikuła udał się z nią do Krakowa i na dworcu PKP skontaktował ją z  mężczyzną o  imieniu »Krzysztof«, od  którego /za sumę 1000  zł. otrzymaną od  księdza/ nabyła większą ilość tego środka”[37]. Podczas gdy dziewczyna kupowała tabletki, ksiądz Mikuła złożył wizytę w kurii. Major kreśli szeroko zakrojony plan działań dyskredytujących Kościół, a  w  szczególności katolickie obozy letnie[38]. Plan

pokazuje, jak SB stara się programować działania innych organów władzy państwowej. Podpowiada milicji i prokuraturze:  

1. Wszczęcie śledztwa przeciwko ks. Jerzemu Mikule z  art. 161 KK i  art. 30 w/wym. ustawy oraz doprowadzenie do procesu sądowego[39].

   

Pisze, co powinno się wydarzyć w sądzie: 2. Zarówno w  śledztwie, jak i  podczas procesu sądowego winny być wyeksponowane następujące elementy: –  warunki panujące na  obozach oazowych oraz kadra typu ks. Mikuła sprzyjają tego rodzaju przypadkom zdeprawowania młodzieży, –  godny najwyższego potępienia jest fakt, że  demoralizacji dziewczyny dokonał kapłan – opiekun grupy oazowej, któremu z  całym zaufaniem powierzono pieczę nad młodymi ludźmi. Swoim czynem splamił szatę duchowną, –  ks. Mikuła jest sprawcą ciężkiej choroby młodej dziewczyny, jaką jest narkomania, oraz trwałej depresji psychicznej. Jest także sprawcą poważnych komplikacji życiowych swej ofiary /m.innymi zerwania z narzeczonym/[40].

   

Major SB wie również, co powinno się znaleźć w gazetach: 3. na  kanwie toczącego się procesu, a  przede wszystkim po  ogłoszeniu wyroku powinna być podjęta dyskusja na  łamach prasy na  temat narkomanii. Publikacje podnoszące te sprawy – na  przykładzie procesu – powinny eksponować w/wym. elementy, a zwłaszcza: przynależność ks. Mikuły do kadry ruchu oazowego, jego niehumanitarne postępowanie wobec młodej, jeszcze nieukształtowanej osobowo dziewczyny /nakłonienie do  współżycia, dawanie pieniędzy na zakup środków narkotycznych, ułatwienie ich zakupu od dostawców typu „Krzysztof”/, ks. Mikuła swoim wyjątkowo perfidnym i wyrafinowanym postępowaniem podważył zaufanie społeczeństwa do stanu duchownego[41].

   

A jakby nie wszystko było jasne, dodaje w podsumowaniu: 4. okoliczności ujawnione w  toku procesu będą wykorzystane do  szeroko zakrojonych działań operacyjno-dezintegracyjnych, mających na  celu

kompromitowanie ruchu oazowego[42].

 

 

Następnego dnia, 1 września 1976 roku, szef grupy „D”, pułkownik Grunwald, wysyła instrukcje wraz z  materiałami operacyjnymi do  komendy milicji w  Bielsku-Białej. On również wiele sobie obiecuje po  tej sprawie: „W  nawiązaniu do  naszych rozmów telefonicznych dot. sprawy ks. Jerzego Mikuły z  Andrychowa informuję, że  Kierownictwo Departamentu IV MSW zainteresowane jest szerokim wykorzystaniem powiązań ks. Mikuły ze sprawą narkotyków”[43]. Ale milicja nie rwie się do pracy. Dopiero 27 września wszczyna dochodzenie pod kryptonimem „Amok”. Półtora miesiąca później dochodzi do  wniosku, że  nie ma dość mocnych dowodów, by  wdrożyć postępowanie karne. W  Centrum Toksykologii w  Warszawie nikt nie słyszał o  narkotyku o  nazwie passcoffen. Poza tym nie sposób odnaleźć dilera „Krzysztofa”. „Wydział kryminalny KWMO w Krakowie nie jest w stanie ustalić bliższych danych o  mężczyźnie o  imieniu lub pseudonimie Krzysztof, ponieważ na  terenie Krakowa jest kilku mężczyzn o  tym imieniu zajmujących się handlem narkotykami”, stwierdzają bielscy milicjanci 12 listopada[44]. Mija jeszcze tydzień, zanim wyślą swoje ustalenia do  Warszawy. Pułkownik Grunwald jest bardzo niezadowolony. Niezwłocznie odpowiada (imię i  nazwisko dziewczyny skrócone): Sami podkreślacie, że  złożone przez J.M. zeznania potwierdziły informacje poprzednio przez nią przekazane. Nie widzimy więc potrzeby tak powolnego tempa prowadzenia sprawy, a  wręcz przeciwnie – uważamy, że  realizację zaplanowanych przez Was czynności należałoby przyśpieszyć[45].

 

Pułkownik domaga się rychłego przeszukania domu księdza Mikuły, a  następnie przesłuchania uczestników obozu oazowego.

I  ten diler „Krzysztof” musi zostać odnaleziony. Za  wszelką cenę. Nic się jednak nie dzieje. MO w  Bielsku-Białej nie kiwa palcem w tej sprawie. 12 września 1977 roku zawiadamia o jej umorzeniu:  

Ze względu na to, iż fakty narkotyzowania miały mieć miejsce w 1974 r., brak obecnie możliwości odpowiedniego ich wyjaśnienia i  udokumentowania. Wydział Śledczy KW MO w  Bielsku-Białej w  dokonanej analizie sprawy z  dnia 12.11.1976  r. zajął stanowisko, iż  zebrane dotychczas informacje nie stanowią podstawy do wszczęcia dochodzenia. W tej sytuacji brak celowości dalszego prowadzenia sprawy[46].

 

 

Co  tu się stało? Czy to celowa obstrukcja, bo  milicja nie chce wykonać brudnej roboty dla SB? Czy sama grupa „D” uznała, że  dowody przeciw księdzu Mikule są zbyt słabe? A  może były jakieś naciski, żeby zostawić tę sprawę w  spokoju? Nie wiemy. Jedno jest pewne: grupa „D” nie dopięła swego, chociaż dysponowała zeznaniami świadka. Ale to jeszcze nie koniec historii. W  grudniu tego samego 1977 roku – kiedy Wojtyła jeszcze jest jego biskupem – ksiądz Mikuła został zatrzymany w  Wieliczce za  ekshibicjonizm. Również ta sprawa zostaje umorzona, mimo że  milicja ma mocne dowody na  to, że  ksiądz Mikuła obnażył się przed nieletnimi. Cztery lata później, w  kwietniu 1981 roku, dyrektorka szkoły w  Mogilanach wzywa milicję, bo  usłyszała od  dziewcząt, że  mężczyzna, który je podwoził, rozpinał spodnie i  pokazywał swoje części intymne. Dziewczyny spisały numer rejestracyjny samochodu i  zidentyfikowały jego właściciela. „Tą drogą ustalono, że  jest to podany na  wstępie ks. Jerzy Mikuła”[47]. Tym razem sporządzono akt oskarżenia. Ksiądz się przyznaje. Od wyroku – rok pozbawienia wolności w zawieszeniu – nie składa apelacji.

Nie tylko grupa „D” była chętna do  dyskredytowania Kościoła przez ujawnianie występków duchownych. „Zwykli” funkcjonariusze SB też dokładali starań. W  teczce dotyczącej domniemanego molestowania dziecka przez księdza Staszczuka czytamy:  

Nadmieniam także, iż  są prowadzone działania operacyjne w  kierunku podsycania i propagowania głosów i opinii na temat czynu, którego dopuścił się ks. Staszczuk w kierunku zdyskredytowania na bazie tego czynu w oczach wiernych form postępowania kleru w stosunku do dzieci i młodzieży[48].

 

 

Podobne sformułowania pojawiają się w  innych dokumentach. Wiele z  nich pozostało jednak pobożnymi – albo raczej bezbożnymi – życzeniami. Oskarżenie duchownego o  seksualne przestępstwo mogło być wspaniałym paliwem propagandowym, ale propaganda to miecz obosieczny. Łatwo obraca się przeciwko propagandyście, zwłaszcza gdy sam ma tak zszarganą reputację jak czerwona władza. Widzieliśmy na  przykładach wiosek, jak zwierano szeregi w obronie księży. Nie inaczej działo się w całym kraju – większość ludzi bez względu na  wszystko wierzyła Kościołowi. Nie skrzywdzonemu dziecku, nie rodzicom, a  już na pewno nie komunistycznej władzy. Były funkcjonariusz milicji Jerzy Dziewulski ujął to tak: Pamiętaj, że  w  tamtych czasach, gdy pojawiało się coś negatywnego, co  dotyczyło Kościoła czy „Solidarności”,  to od  razu jak mantrę powtarzano słowo „prowokacja”. Nikt nie brał na  poważnie żadnych oskarżeń, choćby miały mocne podstawy, wiadomo, „prowokacja”[49].

 

Nie znaczy to, że  Kościół nie bał się rozgłosu. Proboszcz donosiciel Szlachta dzielił się z  SB swoją obawą, że  dziennikarze dowiedzą się o wyczynach księdza Loranca. Nie wiemy, czy SB się o  to starała. Ani w  aktach śledztwa przeciw Lorancowi, ani

w  raporcie dla ministra spraw wewnętrznych nie ma mowy o  wykorzystaniu dziennikarzy do  nagłośnienia sprawy księdza Loranca. Raport wskazuje raczej, że  władze próbowały ograniczyć rozgłos: „Całość zeznań dzieci została utrwalona na  taśmach magnetofonowych w  sposób procesowy. Dla uniknięcia dodatkowego rozgłosu, czynności śledcze prowadzono w pomieszczeniu GRN [Gromadzkiej Rady Narodowej], dokonując przesłuchań tylko czterech dziewcząt”[50]. W  sprawę księdza Karola Świętka SB chciała włączyć dziennikarzy. „W  celu nadania szerszego rozgłosu rozprawie ks. Świętka [...] na  rozprawę wysłać jakiegoś dziennikarza, który napisałby odpowiednie sprawozdanie na  łamach »Dziennika Polskiego« lub »Gazety Krakowskiej«”[51]. Nie wiadomo, czy tak się stało. Wiadomo, że  sprawy sądowe o  molestowanie dzieci przez księży nie utrwaliły się w  zbiorowej pamięci. Jeszcze dość niedawno panowała w  Polsce opinia, że  w  PRL-u nie dochodziło w Kościele do przestępstw pedofilskich.   Komuniści byli ostrożni, bo  też bali się konfrontacji. Każdy zarzut wobec Kościoła mógł zadziałać jak bumerang. Dlatego śledczy bardzo starannie gromadzili dowody, a  oskarżenie formułowali, gdy mieli pewność, że  sprawa jest łatwa do  wygrania. Chociaż wygrana w  sądzie to nie wszystko. Trzeba było jeszcze przekonać opinię publiczną. A biorąc pod uwagę ogromny autorytet Kościoła, było to zadanie prawie niewykonalne. Obie strony miały więc swoje powody, by  unikać publicznych konfrontacji w  związku z  oskarżaniem księży o  „lubieżne” lub „nierządne” czyny wobec dzieci. I obie na ogół dążyły do dezeskalacji. Dobrym przykładem jest sprawa księdza Stefana Zawadzkiego.

Zaczęła się od głośnego zabójstwa księdza Domino w 1975 roku na Podkarpaciu. Władza prowadzi proces przy otwartych drzwiach. Nie chce być posądzona o  zlekceważenie zbrodni na  duchownym lub – co  gorsza – o  to, że  za  zabójstwem stoją służby. Ale opinię publiczną poruszają przede wszystkim informacje o  homoseksualnych praktykach księdza Zawadzkiego, który występuje w  procesie jako świadek. Wygląda to na  wyśmienitą okazję, by  obnażyć hipokryzję Kościoła, tym bardziej że  – jak wynika z  materiału dowodowego – ksiądz Zawadzki mógł uprawiać seks z  niepełnoletnimi. Przemyski biskup Ignacy Tokarczuk, w  obawie, że  komuniści rozdmuchają wątek obyczajowy, oskarża władzę o  atak na  Kościół. Sytuacja grozi eskalacją. O tym, jakie było napięcie w Przemyślu, świadczy fakt, że  SB, milicja, prokuratura i  lokalny komitet PZPR omawiały strategię z samym Komitetem Centralnym w Warszawie[52]. Spraw obyczajowych postanowiono w  sądzie nie tykać. Rozgłos ograniczono – o  procesie informowały tylko dwie lokalne gazety, z których większa miała nakład 8700 egzemplarzy[53]. Morderców księdza Domino skazano na długoletnie więzienie. W  Przemyślu komunistyczna władza uniknęła konfrontacji i  osiągnęła cel: przekonała opinię publiczną, że  nie prześladuje Kościoła, przeciwnie – skutecznie wytropiła i  osądziła zabójców księdza.   Inaczej potoczyły się sprawy cztery lata wcześniej w Opolu, gdzie o  molestowanie chłopców oskarżony został ksiądz Henryk Słodkowski. Tam mimo starań władzy, by  zapobiec konfrontacji, i  chociaż Kościołowi zależało na  uniknięciu rozgłosu, doszło do otwartego sporu między Kościołem a państwem.

Warto się przyjrzeć tej sprawie także dlatego, że  kardynał Wojtyła musiał o  niej słyszeć. Gdy eskalowała, opolski biskup szukał poparcia w  Episkopacie. Wojtyła był wówczas drugim – po  kardynale Wyszyńskim – w  hierarchii. Poza tym dobrze znał opolskiego biskupa Franciszka Jopa. Antybohaterem – a  z  perspektywy Kościoła tamtych lat bohaterem – tej historii jest ksiądz Henryk Słodkowski. Jeden z  tych księży, których czerwona władza bardzo nie lubiła, za  to cieszyli się uznaniem biskupów. W  dokumentach SB charakteryzowano go tak: „Jest człowiekiem na  wskroś sfanatyzowanym pod względem religijnym, cieszy się dobrą opinią w  kurii”[54]. Już w  młodym wieku został proboszczem w  Niemodlinie, do  tego dziekanem. Miał liczne zatargi z  władzą. W  1962 roku odmówił zarejestrowania punktów katechetycznych. Rok później sprzeciwił się przymusowemu przeniesieniu miejscowych sióstr zakonnych. W  kolejnym został ukarany za  niezarejestrowanie procesji. W  roku 1966 dostał grzywnę za  odmowę wykonania w  parafii spisu inwentarza na  użytek władz podatkowych. Regularnie popadał w  tarapaty za  „wrogie” uwagi podczas kazań. Przy tym ksiądz Słodkowski się nie żalił. „Powiedział, że  on wraz ze  swoimi wiernymi w  obronie wiary może zginąć tak, jak zginął Chrystus”[55]. Ponadto w czasie wojny walczył w  AK, podziemnej armii znienawidzonej przez komunistów[56]. Dziekan Słodkowski cieszył się pełnym zaufaniem biskupa Jopa. Biskup musiał być zszokowany, gdy Słodkowskiego oskarżono o niemoralne zachowanie wobec dzieci. 3 marca 1971 roku dwie matki ze wsi Niemodlin zgłaszają milicji, że  ksiądz Słodkowski wykorzystywał ich synów. Wkrótce zgłasza się trzecia matka i mówi, że molestował również jej synka. Jedna

z  pań opowiada, jak się dowiedziała, co  się wydarzyło. Jej dziesięcioletni syn nie chciał chodzić na katechezę ani do kościoła:  

W  rozmowie, jaką na  ten temat przeprowadzałam z  synem, powiedział on do  mnie, że  mógł mi powiedzieć o  czymś ważnym, ale boi się, że  go zbiję, bo to są brzydkie słowa. Zapytałam go, kto takie słowa mówił, on na to, że to ksiądz. Wobec tego ośmieliłam syna, że skoro ksiądz tak mówi, to i on może swojej matce powiedzieć[57].

 

 

W  końcu chłopczyk zaczyna mówić. Jego historię zapisano w  protokole przesłuchania. Opowiada, jak ksiądz Słodkowski zostawiał go po  lekcjach: „Ksiądz odchylił mi kalesony i  spodnie od brzuszka, a następnie wziął do ręki mojego pisiorka i zaczął go oglądać”. Tu następuje szczegółowy opis, co  ksiądz robił z  jego genitaliami. „Gdy byłem już ubrany, ksiądz powiedział, że  to jest grzech i żebym o tym nikomu nie mówił”[58]. Matka, słysząc to, zabrania dzieciom chodzić na  religię. Pod koniec lutego jest spotkanie rodziców z  księdzem, ona zostaje w  domu. Następnego dnia odwiedza ją inna matka. Kobieta streszcza jej całą historię. Druga matka, zaniepokojona, wraca do  domu i  pyta swojego syna, czy on też musiał po  lekcjach zostawać u  księdza Słodkowskiego. Chłopiec wybucha płaczem i  opowiada podobną historię: ksiądz zatrzymał go osiem razy[59]. Dwie wściekłe matki idą teraz do  proboszcza. Jedna z  nich tak to opisuje: Zaczęłyśmy robić wymówki księdzu Słodkowskiemu. Ja podczas tego powiedziałam, że jest gorszy niż zboczeniec, że zamiast dzieci uczyć religii, to ich uczy czegoś innego, że to jest chyba największe przestępstwo[60].

   

Druga matka zeznaje (nazwisko skrócone): Ja mniej, ale M. bardzo ostro zaczęła na niego krzyczeć i robić mu wymówki. Oświadczyłyśmy też, że  naszych dzieci więcej na  religię nie poślemy. Przez

cały czas naszej indagacji ksiądz Słodkowski nie odezwał się do  nas ani jednym słowem. Uważam, że  gdyby był niewinny,  to przynajmniej próbowałby zaprzeczać, a  on nic nie odpowiadał. Dopiero jak zapadła cisza i  on nadal nic nie mówił, odwróciłyśmy się i  postanowiłyśmy opuścić budynek plebanii. Wtedy ksiądz, jak już wyszłyśmy po  dwóch schodkach na  dwór, wyszedł do  drzwi i  powiedział na  odchodnym: „Matki kochane, przysyłajcie swoje dzieci na religię, będziemy ich uczyć”[61].

 

 

Trzy dni później jedną z  kobiet odwiedzają teściowa i  szwagier, który jest w  dobrych relacjach z  księdzem. Namawiają ją do  wycofania skargi. „Sądzę, że  właśnie za  namową ks. Słodkowskiego przyszedł on do nas”, zeznaje kobieta. Zaczęli mnie nakłaniać, abym odwołała to, co  powiedziałam na  milicji. T. [szwagier] mówił: Co  ci to da, co  na  tym skorzystasz, a  ona powiedziała, że ludzie będą gadać. Ja na to odparłam im, że nie ustąpię, bo dziecko jest dla mnie najważniejsze. Na  to T.  powiedział mi, że  lepiej bym wyszła na  tym, gdybym wzięła 10 lub 20 tysięcy złotych, a  nie niszczyła księdza, bo  co  on teraz zrobi[62].

 

 

Matka jednak nie chce pieniędzy i pokazuje gościom drzwi. Już wieczorem szwagier wraca. Tym razem w  towarzystwie dwóch wikariuszy proboszcza Słodkowskiego. Są szczególnie zaniepokojeni tym, że sprawa trafiła na milicję. Obaj księża mówili do mnie, że oni o tym nie wiedzieli, że ja nie powinnam tego robić i  że  powinnam najpierw do  nich z  tym przyjść albo pojechać do biskupa. Mówili, że gdybym przyszła najpierw do nich, to oni na pewno by pomogli[63].

 

 

Matka ponownie odrzuca propozycję wycofania oskarżenia w zamian za zapłatę: Ja dzisiaj wezmę pieniądze, a  jutro oni mnie podadzą do  sądu, że  ich szantażuję, i  jak wtedy będę wyglądała? [...] Ja nie mam pieniędzy na  żadnych adwokatów i  mam poważne obawy o  siebie, jak i  o  moją rodzinę[64].

 

 

Ten może dość długi opis początku afery jest konieczny, bo  zawiera najmocniejsze argumenty, że  chłopców rzeczywiście molestowano. Ksiądz Słodkowski będzie zaprzeczał do  samego końca. Milicja wszczyna śledztwo. Trzech chłopców przesłuchano w  obecności psychologa, który orzeka, że  dwaj z  nich są prawidłowo rozwinięci i  wiarygodni. Trzeci jest wprawdzie „dzieckiem neuropatycznym, ociężałym umysłowo”, ale nie znaczy to, że jego świadectwo jest zmyślone[65]. Czyli powinien odbyć się proces. To jednak nikomu nie jest na  rękę. Ani biskupowi, ani komunistycznej władzy. SB ma parę opcji. Może wykorzystać oskarżenie o  molestowanie, by  wymusić na  księdzu współpracę. Biskup Jop tego się obawia[66]. Niepotrzebnie. SB od razu odrzuca tę możliwość – o  sprawie już jest głośno, a  ksiądz Słodkowski to niezłomny antykomunista. Druga opcja: wykorzystać sytuację propagandowo. Jednak i  to nie jest takie proste. Słodkowski kategorycznie zaprzecza, a  spora część mieszkańców Niemodlina i okolic jemu daje wiarę. SB próbuje załatwić sprawę po cichu. Zamiast aresztować księdza Słodkowskiego, namawia przewodniczącego Rady Narodowej w  Opolu, fasadowego lokalnego samorządu, by  złożył biskupowi Jopowi propozycję: jeśli usunie awanturnika z Niemodlina, władza umorzy dochodzenie[67]. Do  spotkania dochodzi na  początku kwietnia. Przewodniczący, podnosząc tę sprawę w  czasie rozmowy z  bpem Jopem, oświadczył, że  organy ścigania są w  zamiarze zastosowania aresztu tymczasowego wobec ks. H. Słodkowskiego. Z uwagi jednak na to, że wśród wiernych miasta Niemodlina areszt duchownego pełniącego funkcję dziekana mógłby być poczytany przez wiernych nieznających meritum sprawy jako presja przeciwko duchownemu, uznał za  stosowne odroczyć tego rodzaju decyzję. Żądając jednak od bpa Jopa spowodowania kanonicznego zdjęcia ks.

H.  Słodkowskiego ze  stanowiska i  odwołania go z  funkcji proboszcza i  dziekana. Biskup Fr.  Jop, ustosunkowując się do  tego zagadnienia, stwierdził, że  ks. H.  Słodkowski był u  niego i  żalił się, że  niesłusznie go pomówiono oraz że  jest to zemsta tych rodziców, których dzieci nie zostały dopuszczone do  pierwszej Komunii. Ponadto bp Jop podał w  wątpliwość wiarygodność oskarżenia. Jednak po  przytoczeniu przez Przewodniczącego PWRN [Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej] faktów i  argumentów bp Fr.  Jop wyraził zgodę na  odwołanie ks. H.  Słodkowskiego z  zajmowanej funkcji. Prosząc jednocześnie o  wyznaczenie dogodnego terminu celem zrealizowania tych zobowiązań. Przewodniczący PWRN wyznaczył termin odwołania ks. H.  Słodkowskiego z  zajmowanej funkcji do  dnia 20 kwietnia br.[68].

 

Wygląda na to, że SB dostaje to, czego chciała[69]. Ale dni mijają, a  Słodkowski nadal jest proboszczem. 20 kwietnia, gdy upływał termin odwołania, Słodkowskiego przesłuchano. Chyba jeszcze raz proponowano mu odejście w  zamian za  umorzenie sprawy, skoro szef SB w  Opolu pisze: „Ks.  Słodkowski do  zarzuconych czynów nie przyznał się, oświadczając również, że  nie ma zamiaru przenieść się z Niemodlina z powodu, jak to stwierdził, »wymysłu rodzin pijackich«”[70]. Dopiero teraz, po trzech miesiącach od skargi matek, postawiono księdzu zarzuty. Nadal jednak nie został aresztowany, „mimo że  zdaniem naszym i  prokuratora istnieją podstawy do  zastosowania aresztu. Takie załatwienie sprawy zostało podyktowane względami politycznymi i  skonsultowano je z  miejscową instancją partyjną w  Opolu”, pisze komendant opolskiej milicji do  Komendy Głównej w  Warszawie dzień po  przesłuchaniu księdza[71]. Dopiero trzy tygodnie później, 11 maja, dojdzie do  aresztowania[72]. Warszawa dała zielone światło: „Wniosek o  zastosowanie aresztu tymczasowego uzgodniony był telefonicznie przez I Z-cę Służby Bezpieczeństwa KWMO w Opolu płk. J.  Spisaka z  dyrektorem Departamentu IV MSW płk. Gorońskiem oraz kompetentnymi czynnikami wojewódzkimi”[73].

Sprawa zaczyna eskalować. Kuria domaga się uwolnienia proboszcza i  ma poparcie wiernych. 24 maja do  sądu wpływa list czterech kobiet: „My, parafianki i  matki dzieci uczęszczających na  lekcje religii, prosimy o  uwolnienie księdza proboszcza Słodkowskiego Henryka, gdyż nie mamy żadnych zastrzeżeń co  do  jego pracy i  postępowania”[74]. Koledzy księża też ruszają z  odsieczą: „Podłe insynuacje na  tle homoseksualnym i  okoliczności temu towarzyszące zdają się potwierdzać, że  chodzi o  wywarcie zemsty”[75]. Wydział „W”, który przechwytuje tego typu listy, ma pełne ręce roboty. Wsparcie dla aresztowanego księdza nie ogranicza się do  korespondencji. Delegacja kobiet z  Niemodlina udaje się do  prokuratury w  Opolu. Domagają się uwolnienia swojego kapłana, ale wychodzą stamtąd jeszcze bardziej rozgniewane. Zamierzają pojechać do  Warszawy złożyć skargę w  Ministerstwie Sprawiedliwości i do samego I sekretarza partii Edwarda Gierka[76]. W  Niemodlinie zbierane są pieniądze na  prawnika. SB bacznie obserwuje rozwój sytuacji. Proces sądowy jeszcze się nie zaczął, a  już robi się gorąco. Komendant milicji w  Niemodlinie pisze do SB w Opolu:  

Wypowiadają się niektóre z nich we własnym gronie, że jak ks. Słodkowski zostanie przywieziony na  rozprawę sądową do  Niemodlina,  to będą go próbować odbić. Należy zaznaczyć, że  budynek Sądu znajduje się naprzeciwko kościoła. Tak więc gdyby rozprawa miała odbywać się w  Niemodlinie, mogłoby to wywołać niekorzystną sytuację, a  nawet dojść do wywołania zbiegowiska lub zamieszek. Dlatego też uważamy, że rozprawa powinna odbyć się w Opolu[77].

 

Pierwsza próba sił ma miejsce 6 czerwca, kiedy 150 dzieci przystępuje w  Niemodlinie do  pierwszej komunii. Przyjechał biskup pomocniczy z Opola. Kościół jest wypełniony po brzegi [78].

Tłum rozgniewanych wiernych słucha biskupa przemawiającego w obronie aresztowanego księdza. By  zapobiec niepokojom, SB zorganizowała operację pod kryptonimem „Paweł”. Już 3 czerwca esbek zapukał do  drzwi wikariusza i przestrzegł go, by w kazaniu nie powiedział o słowo za  dużo, bo  „może dojść do  zakłócenia ładu i  porządku publicznego”[79]. Z osobami, które wysłały petycję do prokuratury, oraz z  tymi, które zebrały pieniądze na  adwokata, milicja przeprowadziła „rozmowy ostrzegawcze”[80]. „Uważamy, że  przeprowadzone rozmowy wpłyną hamująco na  dalszą aktywizację wiernych”[81]. Milicjanci się przeliczyli. Już w  dniu komunii delegacja wiernych wyjeżdża do  Ministerstwa Sprawiedliwości[82]. 15 czerwca postawiono aresztowanemu proboszczowi zarzuty, ale żaden sąd nie pali się do  działania. „Niemodlin nie przyjął tej sprawy, bo  bał się rozruchów ludności”[83]. „Sprawa ks. Słodkowskiego z  Niemodlina jest zawieszona. Nikt nie chce się podjąć prowadzenia rozprawy sądowej. Partia niemodlińska wycofała się z oskarżenia. Sąd w Niemodlinie nie chce prowadzić rozprawy”[84]. Opole przerzuca gorący kartofel do  Warszawy. Ale i  tam nikt nie chce się sparzyć: „Z  dekanatów diecezji opolskiej przesłano już protesty do  [premiera] Jaroszewicza i  Sądu Najwyższego. [...] Jaroszewicz odpowiedział, że to nie leży w jego kompetencji i że pisma przesyła do odpowiednich władz”[85]. Więc Warszawa odsyła sprawę z powrotem do Opola[86]. Tymczasem w  Opolu kler nie zamierza biernie czekać na rozstrzygnięcie sprawy:  

Oni /chodzi tu zapewne o władze państwowe/ chcieliby zrobić rozprawę przy drzwiach zamkniętych, a  ks. Słodkowski nie wyraża na  to zgody. Chce, aby

rozprawa odbyła się publicznie. [...] Księża z  diecezji opolskiej domagają się rozprawy jawnej, w której wszyscy wzięliby udział na znak protestu[87].

 

Współwięzień z  tej samej celi donosi SB, że  Słodkowski gotów jest nawet na fizyczną konfrontację: Twierdzi, że  przed wejściem do  Sądu będzie chciał iść do  kościoła, aby się pomodlić. Zrobi to obojętnie, czy będzie miał zezwolenie od  konwoju, czy nie, nawet gdyby miał użyć siły. Poza tym uważa, że  masa ludzi w Niemodlinie stanie po jego stronie i może dojść do zamieszek, w których on również chce wziąć udział, twierdząc, że nie może być bierny, kiedy sami ludzie wiedzą, jak jest[88].

 

 

Kuria też przygotowuje się do  walki. Biskup wynajmuje najlepszych miejscowych prawników. Jeden z  nich jest dobrym znajomym prokuratora i  prezesa sądu wojewódzkiego[89]. Także sędzia wydaje się przychylna Kościołowi. Informator „P” dowiedział się tego w rozmowie z notariuszem opolskiej kurii: Sędzią rozprawy ma być kobieta, wierząca, Krasińska, ponieważ żaden inny sędzia nie chciał się podjąć prowadzenia tej sprawy. Ks.  notariusz Kałuża P.  uważa, że  sprawa ks. Słodkowskiego jest do  wygrania, gdyż prokuratura w  tej sprawie jest obojętna, a  jedynie milicja domaga się ukarania ks. Słodkowskiego[90].

 

Dwa dni później ten sam „P” donosi: „Według oceny ks. Kałuży obrońcy są dobrymi fachowcami i  nie posądza ich o  to, aby na rozprawie stanęli po stronie milicji”[91]. 26 sierpnia SB zauważa z  niepokojem: „Jako obrońcy występują najlepsi mecenasi miasta Opole [...] a  całość rozprawy prowadzić ma sędzia Krasińska jako osoba sprzyjająca klerowi”[92]. Czyli komuniści są na prostej drodze do  przegranej. Ale władza nie może sobie na  przegraną pozwolić, bo  sprawa już nabrała charakteru politycznego. Tuż przed rozprawą: „Został wyznaczony nowy sędzia do  prowadzenia sprawy – członek partii”[93].

Pierwsza rozprawa w Sądzie Powiatowym w Opolu planowana jest na 8 września. Milicja i SB są w stanie najwyższej gotowości. Tego dnia do  pilnowania budynku sądu oddelegowano siedemnastu funkcjonariuszy, w  większości z  SB, dwóch z  nich będzie obecnych w  sali rozpraw. Plan działania zawiera kody, które świadczą o tym, że SB jest przygotowana na najgorsze:  

Kod 45: jest zatrzymany. Kod 50: Potrzebna pomoc fizyczna. Kod 65: rozprawa się rozpoczęła. Kod 100: ludzie wznoszą okrzyki. Kod 105: Ludzie śpiewają pieśni religijne. Kod 110: milicja w  akcji. Kod 115: Zaprowadzono porządek. Kod 120: wydano wyrok. [...] W  przypadku gdyby dochodziło do  zakłóceń ładu i porządku, wówczas wydzielone siły MO przy pomocy dostępnych im środków porządek [...] na zgromadzonych wymuszą[94].

 

Proces rozpoczyna się o  9.30. Przesłuchano trzech chłopców i jedną matkę. Na galerii zasiada dziesięciu księży oraz dwadzieścia kobiet z Niemodlina i Opola[95]. Wbrew obawom SB nie dochodzi do rozruchów. Po kilku rozprawach 12 października 1971 roku sędzia ogłasza wyrok: czternaście miesięcy więzienia. Obrońcy apelują. Wojewódzki Sąd Apelacyjny podwyższa karę do  dwóch lat pozbawienia wolności z  zaliczeniem tymczasowego aresztowania. Państwo wygrało, ale propagandowo to Kościół wyjdzie z  tej potyczki zwycięsko. Afera Słodkowskiego jest dobrze udokumentowana, ponieważ ciągnęła się miesiącami i budziła duże zainteresowanie, a opolska SB miała wśród księży wielu informatorów. Ale ciekawa jest głównie dlatego, że doprowadziła do otwartej konfrontacji władzy z  Kościołem. Początek wszystkiemu dała nieugięta postawa samego Słodkowskiego. „Przyjął postawę cierpiętnika”[96]. Uparcie odmawiał wyjaśnień. „Adwokaci radzili księdzu podczas rozprawy, aby mówił i bronił się, ale on milczał”[97].

Kiedy biskup Jop dostał od  władz propozycję, by  sprawę wyciszyć, przenosząc księdza w  zamian za  oddalenie pozwu, omówił tę możliwość ze Słodkowskim: „Biskup wówczas wezwał do siebie Słodkowskiego i pytał, czy jest w tym, co mu zarzucają, choć część prawdy, i jeżeli chce, by go przeniósł z Niemodlina, to go przeniesie. Słodkowski powiedział, że  wszystko jest wyssane z  palca i  z  Niemodlina nie pójdzie”[98]. Biskup nie był do  końca przekonany o  niewinności proboszcza. Kiedy proces ruszył, informator donosił:  

Jop żałuje natomiast, że  w  odpowiednim czasie nie zgodził się na  przeniesienie ks. Słodkowskiego na  inną parafię, bo  będzie musiał zrobić to obecnie. [...] Bp Jop stoi na  stanowisku, że  znając ks. Słodkowskiego uważa, że  taka rzecz nie mogła się zdarzyć. Chyba że  były takie błędy, o  których nikt nie mógł wiedzieć. Czyli jakiś margines wątpliwości u ordynariusza występuje[99].

 

 

Jeszcze większe wątpliwości w  tej sprawie mają najbliżsi współpracownicy biskupa. Ksiądz kanclerz Sitek odmawia reprezentowania kurii przed sądem, ponieważ „nie jest w  zupełności przekonany o  niewinności ks. Słodkowskiego” – twierdzi TW „Bogusław”[100]. Notariusz kurii, ksiądz Paweł Kałuża, udaje się do sądu, ale i on nie dał się przekonać. „Ks. Kałuża Paweł ma również pewne wątpliwości co  do  winy lub niewinności oskarżonego”[101]. Do  tego kler obawia się, że  władze wykorzystają przypadek księdza Słodkowskiego do  ataku na  Kościół. Mówi o  tym kościelny informator: Księża obawiają się bardzo, aby w  tą sytuację nie włączyła się prasa, gdyż podanie do  publicznej wiadomości lubieżnych czynów wobec nieletnich ks. Słodkowskiego może mieć poważne konsekwencje moralne i  poderwać autorytet kleru, a  jednocześnie wywołać gniew społeczeństwa opolskiego, a nawet kraju[102].

 

 

A  naczelnik w Warszawie:

Wydziału

IV

w  Opolu

pisze

do  centrali

Kler parafialny wyraża poważne zaniepokojenie, aby w sprawę powyższą nie włączyły się środki masowego przekazu i  nie podano do  wiadomości społeczeństwu faktycznego powodu aresztowania ks. Słodkowskiego. Ich zdaniem w  takim stanie rzeczy opinia publiczna mogłaby zająć stanowisko wybitnie nieprzychylne wobec kleru, a  głównie w  odniesieniu do katechetów nauczających młodzież i dzieci nauki religii[103].

 

 

Skoro w kurii są wątpliwości co do niewinności Słodkowskiego i istnieją obawy o skutki propagandowe, w interesie Kościoła leży wyciszenie sprawy. Ale sytuacja wymyka się – i  władzy, i  Kościołowi – spod kontroli. Trudno powiedzieć, co  było przyczyną: konfrontacyjna postawa księdza Słodkowskiego, ferment społeczny czy nieudolne działania władz. Faktem jest, że  propozycja załatwienia sprawy przez przeniesienie księdza, zamiast uspokoić sytuację, tylko nakręca spiralę. Jeden z  księży donosicieli przytacza reakcję biskupa pomocniczego Adamiuka: [...] mówił, że  jeszcze bardziej kuria przekonała się o  tym, że  posądzenia są niesłuszne, dlatego że  władze postawiły sprawę, że  jeżeli Słodkowskiego zabiorą stamtąd, to żadnego procesu nie będzie. Dlatego też stanowisko kurii było – no to jeżeli jest winny, to należy w imię sprawiedliwości ukarać, a gdy nie jest winny, dlaczego go przenieść[104].

   

Biskup Jop uważa, że władze są winne eskalacji: [...] trzeba poświęcić wszystko i walczyć do końca. Zdaniem bpa Jopa sprawa ta jest wynikiem działania władz administracyjnych i  UB [chodzi o  SB], bo  tylko UB rzuca się na  takie ryzykowne akcje. Ks.  Słodkowski był trochę twardy, ale żądano od niego takich rzeczy, których nie mógł zrobić[105].

 

Kuria wie, że ma po swojej stronie opinię społeczną: „U parafian w  Niemodlinie miał dobrą opinię i  75% tamtejszej ludności jest

za ks. Słodkowskim”[106]. Ksiądz TW „Jakubek” mówi wprost o propagandzie:  

Aczkolwiek większość księży wie, że  miał zostać aresztowany za  lubieżne czyny, już propaganda idzie w całkiem innym kierunku. [...] Niektórzy księża natomiast mówią o złej woli władz i zaognianiu sytuacji przez władze wobec księży. Nic natomiast księża nie mówią o  przyczynach aresztowania księdza Słodkowskiego, chodzi im o  to, że  w  ten sposób chcą zmobilizować społeczeństwo i  skierować je przeciw władzom. Kler w  ogóle wycisza dyskusję odnośnie powodu aresztowania ks. Słodkowskiego, szczególnie na  terenie Niemodlina, w  obawie aby nie utracić autorytetu wśród wiernych[107].

 

Ostatecznie to Kościół wyciąga dłuższą słomkę. Słodkowski wprawdzie odsiedział co  najmniej połowę wyroku – o  czym świadczy list wysłany z  więzienia w  1972 roku – ale jego bezkompromisowa postawa przyniosła Kościołowi moralne zwycięstwo. Po wyjściu z więzienia wrócił do Niemodlina w glorii męczennika i  pozostał tam proboszczem aż  do  przejścia na emeryturę w 2002 roku[108]. Arcybiskup Wojtyła z  pewnością słyszał o  aferze w  diecezji opolskiej. Po  aresztowaniu księdza Słodkowskiego biskup Jop interweniował w  jego sprawie na  forum Konferencji Episkopatu. „Jop na  bieżąco interesuje się sprawą i  opinią w  Niemodlinie. W  tej sprawie wysłał obszerne pismo do  Episkopatu, gdzie był w  ubiegłym tygodniu”[109]. Jop prosił Wyszyńskiego o  wywieranie nacisku na  władze, by  uwolnić księdza[110]. Nie do  pomyślenia jest, by  kardynał Wojtyła, po  prymasie Wyszyńskim numer dwa w  Konferencji Episkopatu, o  tym nie wiedział. Tym bardziej że  osobiście znał biskupa Jopa. Jop zarządzał archidiecezją krakowską w latach stalinowskiego terroru 1952-1956, kiedy Wojtyła był młodym księdzem. Był też współkonsekratorem jego święceń biskupich w 1958 roku.

  Sprawa Słodkowskiego jest jedynym znanym nam przypadkiem procesu o molestowanie nieletnich, który doprowadził do otwartej konfrontacji Kościoła z  władzą komunistyczną. Konfrontacji, z  której to Kościół wyszedł zwycięsko, bo  wierni nie uwierzyli w oskarżenia. I ten mechanizm działa w Polsce do dziś. Wprawdzie coraz mniej osób traktuje oskarżenie duchownego o pedofilię jako atak na  Kościół, ale dawne przekonania pokutują, zwłaszcza w starszym pokoleniu. W czasach, gdy Kościół rzeczywiście był represjonowany, jeszcze łatwiej było przedstawiać oskarżenia o  pedofilię jako ataki na wiarę. Zestawienie MSW pokazuje, ilu pracowników Kościoła zostało skazanych w 1967 roku i za co:  

Sprawy karne w 1967 [...] Sądy wymierzyły osobom duchownym i świeckim – związanym działalnością z  klerem, łącznie 73 kary /w 1966  r. – 144 kar/. Wśród rozpatrywanych spraw przez sądy dominowały: nielegalne budownictwo – 25 osób, przestępstwa gospodarcze – 10 osób, wroga propaganda – 9 osób, nierząd – 4 osoby, bicie dzieci – 3 osoby[111].

 

Kary za „wrogą propagandę” były oczywistą represją. „Nielegalne budownictwo” dotyczyło często budowy kościoła bez pozwolenia, a więc mogły być represją. „Przestępstwa gospodarcze” – również, choć rzadziej [112]. Jednak ściganie za  „nierząd” czy za  „bicie dzieci” trudno uznać za  walkę z  religią. A  tak właśnie było ono przedstawiane. I  z  tego powodu podobne sprawy sądowe mogły służyć Kościołowi: im więcej represji, tym – paradoksalnie – lepiej dla Kościoła. Wiedział o  tym benedyktyn TW „Gryf” już w  1952 roku: „Im więcej zwalcza się kościół, tym więcej ludzie lgną do  niego i  są przywiązani do  religii”[113]. Długoletni współpracownik SB ksiądz

Gorzelany przekonywał esbeków: „Wśród kleru istnieje przekonanie od dawna, że im więcej prześladują komuniści kościół, tym więcej zwolenników ma kościół. Ta nagonka na  kościół im wychodzi na dobre i napędza ludzi do kościoła”[114]. Innym razem tłumaczył im, że  duchowni zręcznie wykorzystują każdy akt represji: „Wytwarza się ferment wśród parafian, często księża stają na  boku w  roli inspiratora – podpowiadając ludności, że  władze prześladują dziś kościół i wiarę. [...] Kuria i biskupi doceniają tych księży, którzy pozostają w  kolizji z  władzami. [...] Kuria jest zainteresowana posiadać męczenników wiary”[115]. Wyjaśniał też SB, w  jaki sposób komunistyczne władze wzmacniają Kościół, wypychając religię ze  szkoły: „[...] moralność społeczeństwa jest, że tam, gdzie coś się zakazuje – ludzie tego żądają i im to smakuje. Dlatego zyskał kościół to, że  wierni przekonali się, że  wiara jest prześladowana, dlatego nastąpiło zespolenie i  nawet ci, co  nie chodzili, obecnie chodzą do kościoła”[116]. To paradoks, że  komunistyczna dyktatura, ze  swoimi politycznymi represjami i  gospodarczym zacofaniem, chroniła polski Kościół przed laicyzacją, jaka następowała w  tym czasie na  Zachodzie. Hierarchia kościelna wcześnie dostrzegła tę sprzeczność, o  czym świadczy przemówienie kardynała Wyszyńskiego podczas kursu duszpasterskiego w  Krakowie 19 czerwca 1958 roku. Zachowało się streszczenie napisane dla SB przez TW „Gryfa”. Cytat jest obszerny, ale wart uwagi:  

Kardynał Wyszyński w swoim referacie m.in. powiedział, że religii katolickiej zagrażają 2 prądy: pierwszy to materializm zachodni, drugi to materializm wschodni – czyli komunizm. Najniebezpieczniejszym jest jednak indyferentyzm, który się szerzy wśród katolików na  podstawie współczesnych haseł. Zagrażający chrześcijaństwu [jest] materializm zachodni, który ma swoją podstawę w samym użyciu, czyli konsumpcji, i tam właśnie katolicyzm upada, dowodem tego są Niemcy Zachodnie, Francja. Najmniej niebezpieczny jest materializm wschodni, pod który można podciągnąć

dzisiejszy komunizm, a to dlatego, że nie daje ludziom tego, czego by chcieli, i ten materializm nie ma podstawy w użyciu – konsumpcji – tylko opiera się na  rozumowaniach – dialektyce, a  dzisiejszej społeczności nie chce się zastanawiać nad sprawami czysto rozumowymi i  dlatego ten materializm bardzo trudno przyjmuje się w  społeczeństwie. Podał na  przykład, że  o  ile przed wojną kościół w  Polsce musiał stawać do  walki z  komunizmem – to obecnie na  tym polu ma pracę ułatwioną, bo  sam komunizm zwalcza się przez zubożenie społeczeństwa i  niedołęstwo gospodarcze, tak bardzo rażące w  naszym kraju. Ludzie pozbawieni godnych zaufania kierowników duchowych w sprawach społecznych, gospodarczych – tym bardziej oglądają się za księżmi i w nich widzą jeszcze nadzieję na jakąś zmianę na lepsze[117].

 

Kardynał Wyszyński wcześnie dostrzegł, że komunizm w sposób paradoksalny chroni polski Kościół przed „zgnilizną” Zachodu. Że  wzmacnia go moralnie. Klerowi wprawdzie uprzykrzano życie, ale to się wpisywało w  narrację o  chrześcijańskiej martyrologii. Nawet oskarżenia o  molestowanie dzieci można było łatwo przedstawiać jako prześladowania.

  Warunki funkcjonowania Kościoła w  państwie komunistycznym z pewnością kształtowały przyszłego papieża. Jeżeli Karol Wojtyła, wsiadając do samolotu przed pamiętnym konklawe, zabrał ze sobą lekcję z  Polski, nie była to lekcja o  fabrykowaniu oskarżeń o  molestowanie nieletnich, żeby szkodzić Kościołowi. Przyszły papież wywiózł z  Polski przekonanie, że  wierni nie uwierzą w oskarżenia, a skoro tak, to będą dla Kościoła doskonałą tarczą. Zastanówmy się więc jeszcze raz, jak polskie doświadczenia mogły wpływać na sposób traktowania skandali seksualnych przez Jana Pawła II.

12. Wojna Wojtyły Komunistyczny reżim i  jego tajne służby powodowały wśród kleru stałe poczucie zagrożenia. Nawet kiedy po  1956 roku stalinowski terror ustał, panowały brak zaufania i  niechęć do  państwa, które nadal propagowało ateizm, nadal uprzykrzało życie duchownym i  nadal angażowało swoją tajną służbę do infiltrowania Kościoła. Tę atmosferę skrajnej nieufności dobrze opisał w 1965 roku pewien proboszcz informator: „Panuje w Kurii niesamowita sytuacja podejrzliwości. Prawie co  drugi ksiądz jest podejrzany przez kurialistów o  współpracę z  władzami, jest duża nieufność jednego do  drugiego” [1]. Nie ulega wątpliwości, że  te trudne dla Kościoła warunki ukształtowały nawyki i  postawę kardynała Wojtyły, które zabrał ze sobą z Polski do Rzymu. Trzymając się kurczowo wątku nieufności wobec komunistycznego państwa, ktoś zapyta, dlaczego Wojtyła miałby wierzyć oskarżeniom. Mógł wierzyć w  winę tylko tych duchownych, którzy sami się przed nim przyznali, a inne przypadki odrzucać jako prowokacje komunistycznych służb. W  świetle opisanych historii teza ta jest jednak wysoce nieprawdopodobna, a  jeśli weźmiemy pod uwagę sposób, w  jaki kardynał Wojtyła kontrolował swoich księży – staje się kompletnie niewiarygodna. Arcybiskup Karol Wojtyła był doskonale zorientowany w  tym, co się dzieje wśród jego podwładnych.   Do  tej pory zajmowaliśmy się głównie tym, co  wiedziała SB. Przyjrzymy się zatem dokładniej temu, co  wiedział krakowski

arcybiskup. Nie był przecież zdany na  raporty esbecji. Archidiecezja była ściśle hierarchiczną strukturą, w  której funkcjonowała nieformalna sieć informatorów szczegółowo relacjonujących biskupowi, co  się dzieje w  parafiach. Kuria prowadziła kartotekę akt personalnych wszystkich księży. Funkcjonował swoisty kontrwywiad, potrzebny do  obrony archidiecezji przed esbecką infiltracją. Biskupi, by  uniknąć dezintegracji i  wasalizacji Kościoła, musieli wiedzieć, który ksiądz może okazać się słabym ogniwem. Który proboszcz sympatyzuje z propaństwowym Caritasem. Który wikary jest nachodzony przez esbeków. Kto ma słabości wykorzystywane przez SB. Kto nadużywa alkoholu. Kto ma kochankę. Kto ma dziecko. A  kto popełnił przestępstwa seksualne. Księża „dołowi”, jak w  żargonie SB nazywano duchownych niższych szczebli, czuli się obserwowani z  dwóch stron. Z  jednej czyhały na  nich władze państwowe; jak zauważył pewien proboszcz: „Wśród nas jest ktoś, kto donosi do władz”[2]. Z drugiej strony ksiądz bał się kolegi księdza, bo każdy podejrzewał, że ten drugi „o  wszystkim donosi kurii”, jak powiedział proboszcz Szlachta[3]. Bo: „Księża widzą, że  każde »zdanie odrębne« w  dyskusjach, w  wypowiedziach przedostaje się do  kurii. Tam w  kurii od  razu wiedzą, o  czym się mówi”. Kluczową rolę odgrywali przy tym dziekani stanowiący średni szczebel zarządzania diecezją – pomiędzy kurią a proboszczami. W archiwum IPN przechowano składający się z siedemdziesięciu jeden pytań kwestionariusz, który w  1971 roku proboszczowie musieli wypełnić dla swoich dziekanów, a  ci z  kolei mieli obowiązek złożyć go jako część sprawozdania dziekańskiego w  kurii, „najlepiej osobiście”[4]. Pokazuje on, jak ścisłą kontrolą

kuria próbowała objąć księży, a  także – co  kurię najbardziej interesowało. Kwestionariusz zaczyna się od  pytań o  dane personalne proboszcza, wikariuszy, rektorów i  rezydentów, czyli wszystkich księży pracujących w  parafii. Drugi zestaw pytań dotyczy „życia duchowego kapłanów”: czy pogłębiają swoją wiedzę teologicznoduszpasterską, czy mają bibliotekę osobistą, czy prenumerują katolickie pisma, czy chodzą na rekolekcje i do spowiedzi. Po czym padają pytania o współżycie i współpracę kapłanów:  

13. Czy wzajemne współżycie i  współpraca tej parafii układa się poprawnie. Czy nie zachodzą jakieś fakty budzące zdziwienie lub nawet zgorszenie? 14. Jak układa się braterskie współżycie kapłanów w dekanacie? Czy nie ulega ono zakłóceniom albo z jakiego powodu? 15. Jak układa się współpraca kapłanów w  parafii? Czy omawiają wspólnie co tydzień sprawy duszp. parafii? 16. Jak współpraca z  kondekanalnymi? Czy nie zachodzą jakie braki w  tej dziedzinie[5].

 

 

Są to pytania, na  które proboszcz musiał odpowiedzieć, a  dziekan miał jego odpowiedzi sprawdzić. Aż  siedem pytań dotyczy ministrantów. W kurii wiedziano dokładnie, którzy księża zajmują się młodzieżą i  jak intensywnie[6]. Na  końcu kwestionariusza jest zestaw ośmiu pytań, na które dziekan musiał odpowiedzieć osobiście. Między innymi: 4. Czy wśród kapłanów parafii panuje zgoda, miłość braterska i współpraca? 5. Co specjalnie zasługuje na pochwałę lub co należy zmienić we współżyciu i prac duszpast. kapłanów wizytowanych parafii? 6. Jaką opinią cieszy się ks. proboszcz i  wikariusze wśród kondekanalnych odnośnie współżycia i współpracy w dekanacie? 7. Jaką opinią cieszą się wśród swoich parafian?[7].

 

Jak widać, dziekani musieli donosić kurii o  wszystkim, co  się działo wśród duchownych na  ich terenie. Wykluczone,

by  o  niedozwolonych działaniach księży Lenarta czy Surgenta można było długo nie raportować biskupowi. Pytanie numer 20 brzmi: „Czy ks. Proboszcz przesłał do  Kurii sprawozdanie roczne o  ks. wikar?”[8]. Innymi słowy, proboszczowie mieli obowiązek – bez pośrednictwa dziekanów – co  roku przedstawiać kurii własną ocenę wikariuszy. „Obecnie stanowią przedłużenie kurii” – mówi o  dziekanach informator z  samej kurii[9]. Proboszcz Szlachta, dziekan dziesięciu parafii, określa własną funkcję jako „oko i  ucho biskupa”. W  1971 roku Wojtyła zwiększył liczbę swoich „oczu i uszu” w terenie, żeby dziekan „na  co  dzień mógł widzieć i  w  każdej sprawie zabierać głos, i  być informatorem Kurii, a  równocześnie doradcą swojego kondekanalnego współbrata”, pisze Szlachta[10]. „[Wojtyła] usiłuje ująć całość duchowieństwa w karby właśnie poprzez dziekaństwo nowego stylu. Przecież kardynałowi są potrzebni tacy, którzy będą mu czy do  kurii donosić o  tym, co dzieje się w dołach[11]”, zauważa Szlachta. Wie, co mówi, bo sam jest takim agentem kurii. Choć może lepiej pasuje do  niego określenie podwójny agent – przecież donosił i  biskupowi, i  SB. Już w 1962 roku koledzy księża podejrzewali go o donoszenie kurii: „Ciekawie jest przedstawiona postać ks. Stanisława Szlachty, wicedziekana dekanatu, który prowadzi stałą obserwację księży [...] i donosi o każdym ich kroku lub o odwiedzających ich osobach do kurii w Krakowie”[12]. Jak sprawnie działała diecezjalna poczta pantoflowa, pokazuje anegdota z  1966 roku. Widać w  niej zarówno prawdziwą solidarność księży, jak i ich donosicielstwo:  

Ks. Puchalski z Leńcz dowiedział się o niemoralnym prowadzeniu byłego ks. wikarego z  par. Barwałd i  o  jego całkowitym staczaniu się na  manowce. Postanowił jego odszukać i  wyprowadzić go z  nałogu pijaństwa. Po  odszukaniu go przywiózł go do  Leńcz, z  kolei udał się z  nim do  arcbpa.

K. Wojtyły – prosząc o wybaczenie. Arcybiskup zgodził się na to i zalecił mu odprawić kilka rekolekcji przez okres postu. Po upływie kilku dni pobytu ks. Szewczyka u ks. Puchalskiego ks. Puchalski polecił mu wyjechać do Katowic celem zakupu niezbędnych mu rzeczy. Po  trzech dniach ks. Puchalski został wezwany do arcybiskupa Wojtyły, który zapytał jego, gdzie jest ks. Szewczyk i czy wie o tym, że pije w Zatorze[13].

 

 

Wojtyła miał do  kontrolowania ponad tysiąc duchownych, dokładnie 1631 w 1970 roku, a – według innego źródła – 1201 pięć lat później[14]. Archiwum SB zawiera dużo informacji o  kłótniach i konfliktach między duchownymi. Kto kogo? Kto komu? Panowie byli non stop zajęci ustalaniem hierarchii. Obgadywano, spiskowano i  rywalizowano o  dostęp do  ucha władcy. SB starała się podsycać konflikty. Zadaniem biskupa było gaszenie pożarów. Wiedza o księżach była mu niezbędna. Tezie o  niedoinformowaniu Wojtyły przeczą także jego bardzo liczne osobiste kontakty z  księżmi. Ksiądz Obtułowicz, dobry znajomy papieża z  czasów, gdy obaj byli wikariuszami w krakowskiej parafii Świętego Floriana, tak o tym pisze: Biskup Wojtyła wymagał także, by  każdy z  proboszczów archidiecezji odwiedzał go w  Krakowie przynajmniej raz w  roku, informując na  bieżąco o  sprawach parafii. Częstował wtedy gościa herbatą i  ciasteczkami. Proboszczowie zaczęli też otrzymywać w  dniu swoich imienin kartki z życzeniami podpisane osobiście przez biskupa. Również ksiądz wyświęcony przez Wojtyłę dostawał takie kartki[15].

 

Informator SB z kurii też opisał relacje biskupa ze współbraćmi w kapłaństwie: „Wojtyła widzi księży nie tylko jako tych, którymi rządzi, ale traktuje ich jako pomocników swoich, dlatego często zaprasza ich na obiady do kurii prawie wszystkich, którzy przyjadą do  niego na  audiencję”[16]. Poza tym odwiedzał swoich podwładnych. Każdego roku wizytował dziesiątki parafii. Na  przykład w  1975 roku zamierzał ich odwiedzić pięćdziesiąt

siedem[17]. To ponad 15 procent wszystkich parafii w archidiecezji[18]. Dawniej wizytacje odbywały się co dziesięć lat. Wojtyła chce przeprowadzać je co pięć[19]. „Owe inspekcje nie były jedynie szybkimi przeglądami »parafia po parafii«, ale [...] czasem – zwłaszcza gdy chodziło o parafie w dużych, miejskich ośrodkach – miały charakter dłuższych pobytów, umożliwiających Wojtyle dokładniejsze poznanie lokalnej sytuacji”[20]. Przy tym Karol Wojtyła miał wyjątkowo dobrą pamięć do ludzi. Profesor Karol Tarnowski, osobisty znajomy, pisze o nim tak: „Miał fenomenalną pamięć co  do  dat, nazwisk i  osób. Zupełnie niebywałą, biorąc pod uwagę liczbę tych, z  którymi się spotykał”[21]. Również Krzysztof Michałowski, jako ojciec Dominik, przeor klasztoru Benedyktynów w  Tyńcu, podkreślał spostrzegawczość Wojtyły. Sądząc po liczbie donosów, przeor był najwydajniejszym kapusiem SB wewnątrz krakowskiego Kościoła. Jego „spuścizna” w archiwum IPN to dziewiętnaście opasłych tomów. Znał Wojtyłę od  czasów, gdy był on jeszcze zwykłym księdzem i  regularnie odwiedzał klasztor. Przeor Michałowski opisuje go w  samych superlatywach. „Jest spostrzegawczy” – zauważył już w maju 1960 roku[22]. W  marcu 1964 roku, już jako arcybiskup, Wojtyła przyjeżdża do  Tyńca na  dni skupienia. Przeor i  tym razem informuje z  podziwem, że  Wojtyła „jest niesłychanie spostrzegawczy”[23]. Rozmawiając z  przeorem bowiem, zdołał zauważyć, że  w  chórze brakuje czterech z  trzydziestu ośmiu mnichów – policzył puste miejsca w  refektarzu – oraz zwrócił uwagę na  to, że  z  gośćmi rozmawiają członkowie konwentu, a  nie – jak nakazywałby wewnętrzny przepis klasztoru – osoba, której zlecono opiekę nad wizytującymi. Musiał przez cały pobyt mieć na  uwadze, ilu jest

mnichów i  kto jaką pełni funkcję. I  to w  instytucji, której jako biskup nie nadzorował. Przy pożegnaniu „dyskretnie wysuwał pewne krytyki”, zastrzegając, że  „to raczej sprawa dot. waszych przełożonych”[24]. Trudno sobie wyobrazić, by  mógł być mniej spostrzegawczy, wizytując parafie, za  które kanonicznie odpowiadał. Wojtyła co  roku przenosił około stu księży. Przy tej okazji sprawdzano kandydatów, czytano dotyczące ich dokumenty i  pytano ich przełożonych o  opinię. Nominacje przygotowywał kanclerz Mikołaj Kuczkowski. Wpływ miał również biskup sufragan Groblicki, ale ostatnie słowo należało do Wojtyły. Dzięki księdzu Szlachcie dokładnie znamy procedurę obowiązującą w 1974 roku. Nie ulega wątpliwości, że Wojtyła doskonale wiedział, kogo gdzie wysyła.  

Od kilku lat na kilka dni przed translokacjami wzywa się dziekana i z każdym dziekanem omawia ordynariusz razem z  wikariuszem generalnym przeznaczonym dla danego dekanatu i  kanclerzem każdą translokację. Omówienia te zawierają uzasadnienia przeniesień, a  z  drugiej strony ordynariusz wysłuchuje pewnych wniosków. Czynność ta zaczyna się od  pierwszego zetknięcia proboszczów z  neoprezbiterami [świeżo wyświęconymi księżmi]. Tych ostatnich przedstawia kardynał. Druga część takiego zebrania dot. translokacji księży diecezjalnych i  odbywa się ona z  zachowaniem pewnej tajemnicy wiążącej dziekana, szczególnie gdy chodzi o uzasadnienie przeniesienia[25].

 

Zbieranie informacji o  duchownych zaczynało się już w  seminarium. W  styczniu 1963 roku, niedługo po  nieformalnym przejęciu przez Wojtyłę sterów diecezji, jeden z  seminarzystów zauważa, że  dyscyplina staje się coraz surowsza[26]. Wyjeżdżając do  domu na  Boże Narodzenie, seminarzyści mogli się spotkać jedynie z  rodzinami. Wszelkie inne kontakty należało zgłosić swojemu proboszczowi, który informował o  nich rektora

seminarium. Klerycy byli zobowiązani zgłosić się natychmiast, gdyby usiłowała się z  nimi kontaktować milicja lub jakikolwiek inny państwowy organ. W seminarium wpajano kulturę posłuszeństwa, ścisłej hierarchii i cichego donosicielstwa. Pewien kurialista zdradza:  

Gdy zaistnieje coś poważniejszego [niż zgasić światło po  określonej godzinie],  to kleryk ma nieprzyjemności od  przełożonych, gdyż na  ogół koledzy o  tym donoszą. Jest faktem, że  rektor korzysta z  takich informacji i że są klerycy, którzy w ten sposób chcą wkraść się w łaskę rektora, ale też donoszą tacy, którzy uważają to za swój obowiązek sumienia[27].

 

 

Ten sam informator słyszał od  młodszego księdza, że  Wojtyła brał udział w tym procederze: Współrówieśnicy jego [tego kleryka] nie lubią Wojtyły z  czasów profesorskich, ponieważ był wymagający i  trzymał z  rektorem sitwę. Jak czasem mu się coś nie podobało u kleryka, mówił o tym rektorowi i dlatego księża, którzy w tym czasie studiowali teologię w seminarium, są do Wojtyły uprzedzeni[28].

 

W kontekście skandali seksualnych w Kościele wiele już pisano o  tym, że  seminaria przyciągają kandydatów, którzy nie radzą sobie ze  swoją seksualnością, a  kapłaństwo jawi im się jako wyjście z kłopotów. Dużo mówi się też o potrzebie odsiewu takich kandydatów na  księży już na  etapie naboru do  seminarium. Kandydatów musiałoby być jednak więcej, tymczasem w  czasach Wojtyły liczba alumnów zaczęła spadać. Odnotowuje się „spadek zgłoszeń”, pisze ksiądz Szczotkowski, kurialista dobrze zorientowany w tym, co się dzieje w krakowskim seminarium. W  1963 roku jest dwadzieścia siedem zgłoszeń, a  w  1964 – dwadzieścia trzy[29]. Kiedy Wojtyła zostaje arcybiskupem, energicznie zabiera się do  pracy, aby zwiększyć nabór. „Wojtyła wywierał naciski na podległy mu kler parafialny,

aby ten przyczyniał się do  osiągania jak największej liczby kandydatów do  stanu kapłańskiego”, wiedzą w  SB[30]. Był skuteczny, bo w 1966 roku do krakowskiego seminarium udaje się przyjąć pięćdziesięciu kleryków[31]. W  1969 roku padł powojenny rekord – dziewięćdziesiąt pięć powołań – ale rok później zgłosiło się tylko dwudziestu dziewięciu chętnych, po  czym liczba przyjmowanych do  seminarium stabilizuje się na  poziomie trzydziestu trzech do czterdziestu pięciu kandydatów rocznie[32]. Nastawienie na ilość ma swoją cenę. Egzaminy wstępne stają się „raczej formalnością, gdyż nawet gdyby było ich [kandydatów] więcej,  to i  tak wszyscy zostaliby przyjęci. [...] Przed wojną chętnych na  studia teologiczne w  każdym roku było blisko 100. Przyjmowano natomiast w  drodze dokładnej selekcji tylko 30. Obecnie zgodnie z  wolą kard. Wojtyły przyjmuje się wszystkich chętnych”, twierdzi Szczotkowski[33]. Poziom alumnów jest niski. Już w 1964 roku ten sam Szczotkowski informował: „Jeżeli chodzi o  przekrój socjalny kleryków,  to ok. 75% pochodzi ze  wsi, inteligencji bardzo niski procent”[34]. Jak tworzyć kościelną elitę z ludzi o niskim społecznym kapitale? W  zakonach widać ten sam problem. „Nie patrzy się często na  jakość, tylko na  ilość powołań, i  przyjmuje się wszystkich, ciesząc się wzrostem zakonów”, donosi TW „Gryf” z  zakonu cystersów już w  1952 roku[35]. Dwa lata później mówi o  dużych problemach spowodowanych tym, że  „klasztory cysterskie przyjmowały kandydatów na  zakonników nie z  punktu widzenia jakości, ale tylko ilości. I  tu popełniono błąd”[36]. Nowi mnisi okazują się „słabej konstrukcji duchowej” lub „słabych zdolności umysłowych”. Jednocześnie gwałtownie zmieniają się warunki społeczne, w których przyjdzie przyszłym księżom pracować. Seminarium nie

przygotowuje młodych mężczyzn do  pracy z  ludźmi ani do  prawdziwego życia. Opuszczają je bezradne, sfrustrowane jednostki. Nie jest to, jak się okazuje, bolączką dopiero XXI wieku. Cytat sprzed sześćdziesięciu lat to potwierdza:  

Od czasu do czasu filmy, straszliwie cenzurowane /jak na ekranie pokazuje się kobieta w  sytuacji niewyraźnej, a  za  niewyraźne określane jest prawie wszystko – to od  razu przysłaniają ekran/. [...] Ksiądz więc nic nie wynosi z  seminarium i  staje bezradny wobec problemów życia. [...] Pobyt w seminarium jest pojęty na wzór klasztorno-więzienny[37].

 

Wojtyła kazał dopuścić do  seminariów jak najwięcej chętnych, by utrzymać stan liczebny kleru. Mimo to kandydatów jest mniej niż przed wojną, w  dodatku są słabo przygotowani. Poza tym seminaryjna edukacja coraz bardziej odstaje od  życia, które w  czasach modernizacji zmienia się bardzo szybko. Wojtyła musi się mierzyć z  następstwami swojej polityki – przybywa księży, którzy nie nadają się do kapłaństwa. Zdarzają się wśród nich ludzie poważnie zaburzeni. Zamiast wysyłać takich księży na  terapię, przenosił ich z  parafii do  parafii albo chował w  klasztorach w  nadziei, że  to ich uleczy. Tylko czasem kierował do  zaprzyjaźnionych lekarzy. Od  1961 roku współpracował ze  specjalistami z  kliniki psychiatrycznej w  podkrakowskim Kobierzynie[38]. Wszystkie takie sprawy są bardzo delikatne, bo  każda przypadłość duchownego to potencjalnie woda na  młyn władzy. Prymas Wyszyński, by  omijać publiczną służbę zdrowia, zorganizował „tajny szpitalik /na 6-8 łóżek/ dla zakonnic wykazujących brak zrównoważenia psychicznego”[39]. Prowadzą go zmartwychwstanki w  Warszawie. W  1965 roku prymas chce założyć podobny tajny szpitalik dla psychicznie chorych księży[40].

Nie wiemy, czy ten zamiar się urzeczywistnił, ale najwyraźniej istniała potrzeba. Wojtyła – o  ile wiemy – nie dysponował tajnym szpitalikiem. Wysyłał księży, którzy stwarzali problemy, do klasztorów. Tak jak księdza R.M. (pełne imię i  nazwisko w  dokumentach). W  1963 roku zostaje on skierowany do opactwa Benedyktynów w Tyńcu, gdzie przeorem jest informator SB o pseudonimie „Włodek”. Przeor donosi:  

Z  końcem lata czy na  początku jesieni M.  był w  Tyńcu ze  swoim bratem, również księdzem, z  listem od  bp. Wojtyły, który prosił, by  M.R. przyjął na  miesięczny pobyt w  klasztorze celem „ustawienia” go. M.  brat mówił na  ten temat, że  R. jest zupełnie nieodpowiedzialny, zachowuje się jak chuligan, zaczepia kobiety itd.[41].

 

 

Przeor pisze do  Wojtyły, że  może przyjąć M.  najwyżej na  tydzień. Odpowiedzi nie dostaje. Dopiero 8 lub 9 listopada dzwoni kanclerz kurii Mikołaj Kuczkowski z  prośbą, by  jednak przyjąć M.  Wojtyła suspendował księdza chuligana. SB cytuje słowa kanclerza Kuczkowskiego: „Pobyt w  klasztorze może go zreflektuje”. Przeor tym razem się godzi, oddaje go pod opiekę mnicha o imieniu Piotr. Pisze: Miał zostać około tygodnia. Zajmował się nim o. Piotr. – Jednakże po  2 dniach M. „nawiał”. [...] Uwagi o. Piotra o  nim: kompletnie [słowo nieczytelne] psychopata, działa tylko system neurowegetatywny, na  inne bodźce nie reaguje, żadnego poczucia odpowiedzialności, nieodpowiedzialny za  swoje postępowanie. O.  Piotr przypuszcza, że  w  takim stanie M.  zdolny jest do wszystkiego, nawet do samobójstwa[42].

 

Nie wiemy, przez prawie Szczotkowski /młodszego/

co się działo z księdzem uciekinierem „psychopatą” rok. Dopiero 14 września 1964 roku ksiądz z  kurii informuje SB: „W  stosunku do  M. ma być stosowane leczenie w  zakładzie

leczniczym”[43]. Nie wiadomo, czy kleryk mu się poddał. 10 lutego 1965 roku Szczotkowski melduje, że  ksiądz M.  poszedł „do cywila”[44]. Tę historię można podsumować jednym zdaniem: arcybiskup Wojtyła przez prawie trzy lata – od  święceń księdza M. w 1961 roku – nie wiedział, co zrobić z ewidentnie zaburzonym księdzem. Nie wiemy, z iloma podobnymi przypadkami miał do czynienia. Na  pewno zdawał sobie sprawę, że  wielu księży nie nadaje się do roli duszpasterza. W 1963 roku „Tygodnik Powszechny” i „Znak”, dwie redakcje dobrze Wojtyle znane, przeprowadziły wśród wiernych ankietę pod tytułem Dlaczego wierzę – wątpię – odchodzę?, by  się dowiedzieć, co  wierni myślą o  swoich duszpasterzach. Wyniki były druzgocące. „Z  wypowiedzi wynika, że  nikły stosunkowo odsetek tych ludzi doznał efektywnej pomocy ze  strony księdza na  swej drodze do  wiary”. Wierni, „przepraszając co  drugie słowo – rzucają oskarżenia o  [...] pychę, brak szacunku dla człowieka – zwłaszcza prostego – o  ucieczkę przed problemami, samozadowolenie, zurzędniczenie, płaskie zmaterializowanie”[45], podsumowuje Tadeusz Żychiewicz w „Tygodniku Powszechnym”. W  odpowiedziach ankietowanych są wzmianki o  werbalnych nadużyciach seksualnych. Żychiewicz cytuje kobietę, która jako młoda dziewczyna doznała wstrząsu w konfesjonale: „Ksiądz pytał mnie detalicznie o  rzeczach, których w  ogóle nie rozumiałam. Potem dowiedziałam się, jakie to były świństwa. To była moja ostatnia spowiedź. Jeżeli kiedy wrócę do  wiary – a  ciężko mi bez niej – sama będę rozmawiała ze swoim Bogiem”[46]. Ta wypowiedź ukazuje się nie w  2022, ale w  1963 roku w  piśmie bliskim sercu Wojtyły.

I  co? Wojtyła akurat nie czytał tamtego numeru „Tygodnika Powszechnego”? Nikt mu nie powiedział, że  kilkaset metrów od jego pałacu dobrze mu znani redaktorzy postanowili sprawdzić, co  katolicy myślą o  swoich duszpasterzach? Oczywiście, że  wiedział, ale pewnie rozumował podobnie jak przełożona prowincjalna urszulanek Jaworska, która w  1966 roku tak skwitowała informacje o „grzechach” duchownych:  

Wszyscy wiemy o  różnych wadach księży, ich zachowaniu się, błędach, wadach itp., ale nie pora teraz takie rzeczy wywlekać i  publicznie rozpatrywać, tym bardziej że  „oni” o  tym piszą. Ja – mówiła Jaworska – swoim zakonnicom zabraniam źle mówić o  księżach jakichkolwiek i  mówię zakonnicy, która się przyznaje do takich rozmów, że bardzo źle robi i powinna nie wiem jak sama to odpokutować[47].

 

„Nie pora”, czyli póki rządzi komuna, trzeba tuszować grzechy duszpasterzy, w  tym nadużycia seksualne, bo  trzeba za  wszelką cenę zapobiec temu, aby „oni” – komuniści – dostali informacje szkodliwe dla Kościoła. Jest to logika wojenna: nasi żołnierze wprawdzie gwałcą, ale nie czas tym się zajmować, najpierw trzeba wygrać wojnę. Polscy księża, jak przystało na  dobrych żołnierzy, „zostali wychowani w  ogromnym posłuszeństwie i  karności”[48]. Jednak gdy „wojna” z  komunistami została wygrana, Kościół wcale nie zmienił swojego podejścia. Biskupi nadal tuszowali i  ukrywali, mimo że  komuniści już się na  nich nie czaili. Wręcz przeciwnie, politycy w Polsce po 1989 roku byli nadzwyczaj hojni i pobłażliwi dla Kościoła. Nie było ze strony władz państwowych próby wydobycia na  światło dzienne prawdy o  seksualnych przestępstwach kleru, a co za tym idzie zamknięcia tego rozdziału raz na zawsze. Karol Wojtyła, gdy zasiadł na  Tronie Piotrowym, również nie zmienił swojego podejścia. Przywiózł z  Polski mentalność

oblężonej twierdzy: podejrzliwość, tajność i  rygorystyczne egzekwowanie posłuszeństwa. Nie jest przypadkiem, że  – jak przekonaliśmy się wcześniej – wraz z przybyciem polskiego papieża do Watykanu rozwinął się tam system delatio. Tyle że anonimowe donosy nie służyły już obronie przed esbecką infiltracją, lecz trzymaniu Kościoła w ideologicznych ryzach. Jan Paweł II trwał w przywiezionym z Polski wojennym trybie: instytucjonalne donosicielstwo, brak zaufania, nietolerancja wobec inaczej myślących, traktowanych jak zagrożenie dla Kościoła. Najsurowiej podchodził do  wszystkiego, co  wiąże się z  seksem: żadnej antykoncepcji, żadnej aborcji, seks tylko między mężczyzną i kobietą i tylko w małżeństwie, bez możliwości rozwodu. Wierni nie mogli liczyć na  złagodzenie tej sztywnej doktryny. Księża łamiący te zakazy – seksu z  dziećmi nie wyłączając – mogli natomiast spodziewać się papieskiego miłosierdzia. Ich przestępstwa seksualne Jan Paweł II traktował jak pospolite grzechy. Kierował się przy tym czterema zasadami:   PIERWSZA ZASADA JANA PAWŁA II: MILCZENIE Jednym z  pierwszych posunięć Karola Wojtyły jako ordynariusza krakowskiego było przyjęcie ślubów milczenia od  wszystkich kurialistów i  dziekanów. Wszyscy mieli milczeć o wszystkim, co omawiano wewnątrz Kościoła. O przestępstwach duchownych oficjalnie w  Kościele nie rozmawiano. W  archiwum IPN są setki sprawozdań z  konsultacji dekanalnych w  kurii, z  wizytacji biskupich, ze  spotkań na  poziomie dekanatu, z  obrad kurii, z  zebrań rady kapłanów, z  konsultacji Episkopatu i  z  niezliczonych spotkań z  okazji odpustów i  innych kościelnych uroczystości. Nigdzie problem niemoralnego postępowania księży z  dziećmi nie był tematem dyskusji. Nawet spraw Loranca

i  Surgenta, które odbiły się wśród kleru krakowskiego głośnym echem, oficjalnie nie skomentowano. Gdy ksiądz Saduś znika z  parafii, w  kurii panuje omerta: „Raczej w  kurii o  jego dość wstydliwej sprawie się nie mówi”[49]. Tylko raz, i  to w  sposób bardzo zawoalowany, problem molestowania dzieci został poruszony – w  rozmowie arcybiskupa Baziaka z  księdzem Sadusiem. Gdy Baziak mianuje Sadusia wizytatorem nadzorującym nauczanie religii u  boku biskupa Wojtyły, udziela mu następującej instrukcji: „przede wszystkim zadaniem wizytatora będzie zwrócenie uwagi na  samych księży i  ich zachowanie w  stosunku do  młodzieży, aby sami księża nie dawali podstawy do  opisywania ich w  prasie, jak również do  występowania na  drogę sądową za  nieodpowiednie zachowanie się czy też bicie dzieci”[50]. Łatwo się domyślić, co  kryje się za  tymi słowami. Skoro „bicie dzieci” jest wymienione osobno, pozostaje tylko jedno „nieodpowiednie zachowanie” wobec nieletnich, za które ponosiło się odpowiedzialność karną, a  jest nim wykorzystywanie seksualne. Nie licząc tej jednej aluzji, milczano. Molestowanie dzieci było tematem tabu. Zgodnie z tą logiką największym problemem nie były nadużycia seksualne, ale możliwość ich ujawnienia. Sam Jan Paweł II wielokrotnie dawał temu wyraz, choćby w  liście do  biskupów amerykańskich z 1993 roku. Jego pierwsze słowa do „Czcigodnych i  Drogich Braci Biskupów Stanów Zjednoczonych” są cytatem z  Ewangelii (Mt 18,7): „Biada światu z  powodu skandali!”[51]. I dalej:  

Słowa Chrystusa o  skandalu odnoszą się także do  tych wszystkich osób i  instytucji, często anonimowych, które poprzez sensację na  różne sposoby otwierają drzwi złu w  sumieniach i  zachowaniach szerokich warstw społeczeństwa, zwłaszcza wśród młodzieży, która jest szczególnie narażona.

„Biada światu z powodu skandali!”. Biada społeczeństwom, w których skandal staje się wydarzeniem codziennym[52].

 

Słowa Chrystusa są tu wykorzystywane do  usprawiedliwienia kultury milczenia. Nie trauma dzieci jest „przedmiotem troski”, tylko ich „zgorszenie”. Nie przestępstwo stanowi problem, tylko skandal, jaki może wywołać. Nie sprawca jest zły, tylko ten, kto o jego działaniu mówi.

  DRUGA ZASADA JANA PAWŁA II: UNIKANIE SKANDALI Wojtyła reagował wyłącznie wtedy, gdy złe prowadzenie się księdza groziło skandalem. Ksiądz Józef Gorzelany opowiada o tym wprost:  

W  dalszej rozmowie tw „Turysta” poinformował o  stosunku kurii do  księży, którzy niemoralnie się prowadzą. Stwierdził, że  stanowisko kurii jest takie: ksiądz, który się dosłownie /słowa tw./ „puszcza”,  to też człowiek. Bo  „puszcza” się jeden pięć lat, drugi dziesięć lat i  dalej jest dobrym księdzem. Kuria żadnych wniosków w  stosunku do  księży podejrzanych o  tego rodzaju zaniedbanie moralne nie wyciąga i  nie ma zamiaru wyciągać[53].

 

 

Reakcja biskupa za  każdym razem była taka sama: przenieść delikwenta. Przykładów widzieliśmy mnóstwo. Przytoczmy jeszcze jeden, z 1975 roku, z parafii Skomielina. Wojtyła właśnie mianował księdza Antoniego Łaciaka tamtejszym proboszczem: Ks.  Łaciak, będąc wikarym w  par. Godzisko k/Szczyrku, dopuścił swym postępowaniem do  skandalu, który odbił się szerokim echem wśród okolicznych parafii i w Kurii. Miał bowiem romans z jakąś studentką, którą wziął do  siebie na  noc. Mieszkańcy podpatrzyli go, wtargnęli o  północy do  jego pokoju, gdzie go złapali na  tzw. gorącym uczynku – wywlekli go z łóżka, wsadzili do samochodu w bieliźnie i zawieźli bezpośrednio do Kurii, oświadczając, że go więcej u siebie nie chcą widzieć. Ks. Łaciak istotnie na tę parafię więcej nie wrócił, nawet po  swe rzeczy osobiste. Jak to się stało,

że  mianuje się go proboszczem, t.w. sam nie może rozumieć – widocznie Kuria sądzi, że tutaj nikt o jego wyskoku nie wie[54].

 

 

Wojtyła prochu nie wymyślił, robił to samo, co  jego poprzednicy. Ilustrującą to anegdotę z  1957 roku zaczerpnięto z analizy poświęconej diecezji krakowskiej. Jeden z poprzedników Wojtyły „rozwiązuje problem” księdza, który ma dziecko: Ostatnio tydzień temu biskup wezwał go do siebie i powiedział mu, że krążą plotki, że  ma dziecko z  tą kobietą. Oczywiście wyparł się tego i  w  ogóle, że miał z nią coś wspólnego. Biskup powiedział, że to go nie obchodzi. Jako koledze mu wierzy, ale żądał, by  wyjaśnił i  załatwił tę sprawę tak, by  nie doszło do  żadnego skandalu, gdyż musiałby wyciągnąć wnioski przykre dla niego. Biskup na razie jest wyrozumiały, gdyż sam też nie jest święty. Ale jak dojdzie do skandalu, nie będzie się z nim cackał[55].

 

W  przypadkach przestępstw seksualnych nie było inaczej. Księdza Lenarta wysłano do  innej parafii, gdy groził skandal. Kiedy Wojtyła dowiaduje się o  przestępstwach księdza Loranca, jego pierwszą myślą jest jego przeniesienie. Niedługo po  wyjściu Loranca z  więzienia Wojtyła pozwala mu podjąć pracę w  innej parafii, gdzie nikt go nie zna. W  przypadku księdza Surgenta Wojtyła, przemilczając jego przestępstwo wykorzystywania młodego chłopaka, powierza mu kolejną placówkę. Wypuszczony na  wolność Surgent może nadal pracować jako katecheta w  innej diecezji, gdzie parafianie nie znają jego przeszłości. Księdza Sadusia Wojtyła zdejmuje z  parafii i  przenosi tam, gdzie wierni nie mają pojęcia, co robił w Polsce. Warto przytoczyć słowa samego Sadusia z  końca marca 1972 roku, czyli tuż sprzed usunięcia go z krakowskiej parafii: „Suspenzę się udziela wtedy, gdy ktoś uporczywie daje zgorszenie. [...] To są ludzkie sprawy, które się przebacza człowiekowi godnemu i pracowitemu”[56].

  TRZECIA ZASADA JANA PAWŁA II: OBRONA INTERESÓW KOŚCIOŁA Im większe zasługi duchownego dla Kościoła, tym silniejsza protekcja. Tak było w przypadku słynnych drapieżców seksualnych Maciela Degollado i kardynała McCarricka. Tę samą prawidłowość można zaobserwować w  historii księdza Sadusia. Był kurialistą, bliskim współpracownikiem Wojtyły. Kardynał osobiście załatwił mu komfortową ucieczkę z kraju. W  przypadku innych „grzechów” niż wykorzystywanie seksualne Jan Paweł II postępował podobnie. Wykazywał się wyjątkowym pragmatyzmem, mając na uwadze przede wszystkim interes Kościoła. Tak było w związku z sytuacją w Nowej Hucie, która miała być modelowym miastem robotniczym bez kościoła. Koniec tej historii jest dobrze znany: po  latach zmagań powstała gigantyczna świątynia. Mniej znany jest fakt, że kardynał Wojtyła wykorzystał do  tego celu kontrowersyjnego duchownego. Ksiądz Józef Gorzelany był niepoprawny pod każdym możliwym względem. Był biznesmenem i  prowadził „świecki tryb życia”[57]. Należał do proreżimowego Caritasu. Nie było tajemnicą, że współpracował z  SB, bo  czy bez tego mógłby co  roku podróżować za  granicę, nawet do  Tokio? Nie przypadkiem esbecja nadała mu pseudonim „Turysta”. Ku zaskoczeniu wielu Wojtyła mianował go proboszczem Nowej Huty. Tylko niektórzy dostrzegali sprytną grę prowadzoną przez arcybiskupa.  

T.W. „Homer” poinformował mnie, że  ks. Gorzelany, administrator parafii Filipowice, został przeniesiony do  parafii Nowa Huta. W  związku z  tym wokół jego osoby w gronie księży notuje się różną dyskusję, niektórzy księża kandydaturą jego są mocno zaskoczeni i  uważają, że  arcybiskup Wojtyła patrzy łaskawym okiem na  księży należących do  zrzeszenia księży „Caritas”.

Tw.  Ps. „Homer” w  sprawie tej przypadkowo rozmawiał z  ks. Machajem z  Krakowa, który w  rozmowie oznajmił mu, że  jeszcze za  życia arcybiskupa Baziaka w  rozmowie z  biskupem Wojtyłą już był zbudowany plan budowy kościoła w  Nowej Hucie, gdzie doszli do  wniosku, jako że  kościół w  Nowej Hucie mogą jedynie wybudować księża należący do  koła księży „Caritas”, z  którymi władze państwowe szczególnie się liczą, i  ks. Machaj uważa, że plan ten realizuje obecnie arcybiskup Wojtyła, przenosząc ks. Gorzelanego do Nowej Huty[58].

 

 

Gorzelany na  wszelkie sposoby łamał moralne nakazy, które ustanawiał Wojtyła, ale dla Wojtyły najwyraźniej liczyły się przede wszystkim „szerokie kontakty towarzyskie”[59], zarówno wewnątrz Kościoła, jak i  w  partii komunistycznej, które mu umożliwiały uzyskanie pozwolenia na budowę kościoła. Podobny motyw widzimy w  przypadku księdza Antoniego Karabuły, wikariusza, który maltretował dzieci, był podejrzany o  molestowanie dziewczynek, miał dzieci, stale zmieniał kobiety i  został informatorem SB. On też wstąpił do  Caritasu. W  oczach kurii nie można było niżej upaść. Rozważano usunięcie go z  parafii[60]. Zwłaszcza gdy w  1970 roku urodziło mu się drugie dziecko. Wojtyła wezwał go na  dywanik, co  sam Karabuła jako TW opisuje tak: W  toku tej rozmowy kard. Wojtyła pytał ks. Karabułę, czy w  związku z  tą sprawą parafianie nie zbierają podpisów p-ko niemu. Ks.  Karabuła oświadczyć miał kard. Wojtyle, że nic takiego w parafii nie spostrzegł. Dalsza rozmowa potoczyła się na okoliczność budowy kościoła[61].

 

Wojtyła go nie ukarał. Jako członek Caritasu Karabuła mógł załatwić pozwolenie na  budowę kościoła. Wojtyła osobiście poświęcił kamień węgielny. Z tego powodu musiał się publicznie bronić przed zarzutem, że  popiera księży kolaborantów z  Caritasu[62]. Później awansował zasłużonego budowniczego na proboszcza.

  CZWARTA ZASADA JANA PAWŁA II: MIŁOSIERDZIE DLA SPRAWCÓW Nie mamy żadnych świadectw, że  Karol Wojtyła kiedykolwiek chciał spotkać się z  ofiarami księży molestantów. Ani że  w  inny sposób okazał im empatię. Wiadomo natomiast, jak łagodnie traktował sprawców. Dla biskupa Wojtyły poważnymi karami były rekolekcje, ostrzeżenie, przeniesienie i  ewentualnie zawieszenie na  jakiś czas w  obowiązkach. Wykluczenie ze  stanu duchownego nie wchodziło w  grę. Ksiądz Szlachta w  marcu 1972 roku pisze o tym tak:  

W  tym roku w  naszej archidiecezji wydano już ok. 5-ciu suspenz. [...] W większości przypadków przyczyną jest alkoholizm i może jakaś psychiczna predyspozycja, która raczej domaga się, żeby tych ludzi leczono. [...] Mamy sygnały o zdecydowanym rozprawianiu się z księżmi [...] w postaci suspenzy, ostrzeżenia, przeniesienia, rekolekcji itp. – łącznie około dziesięciu księży, którzy zostali w  ten sposób traktowani przez kardynała i  bp Smoleńskiego [biskupa pomocniczego Wojtyły][63].

 

Poważny problem Wojtyły z  dyscypliną wśród duchownych potwierdza rozmowa SB z  księdzem Sadusiem przeprowadzona w  tym samym miesiącu. Oficer SB pyta o  dziesięciu suspendowanych. Saduś koryguje, że  suspendowano tylko trzech, z  czego dwóch z  archidiecezji krakowskiej. „Trzeci był z  poznańskiego”, wyjaśnia[64]. „Inni [tu trzy nazwiska] nie zostali suspendowani, a jedynie upomnieni i oni dobrowolnie zgodzili się na  odbycie pokut/rekolekcji u  Kamedułów, po  których mają wrócić do  pracy”. Wielu księży przyjęło tę decyzję Wojtyły „z  przerażeniem”, mówi Saduś, „dlatego, że  dotychczas takich wypadków nie było. Arcbp Baziak zasuspenzował jednego księdza, notorycznego pijaka, żeby po  prostu pozbawić go odprawiania

mszy św., mówiąc wówczas, że  to jest pierwsza jego suspenza w życiu”[65]. Zwykli księża cenili Wojtyłę za  to, że  nie był zbyt surowy. Kurialista Szczotkowski pisze tak: „Wojtyła jest dla księży raczej dobry. Księża, którzy coś »przeskrobali«, wolą iść do  niego niż do któregokolwiek z sufraganów”. Tak też mówi w 1972 roku Saduś zapytany o  przewinienia księży: „To wszystko razem bardzo kardynała gnębi; kardynał bowiem kocha księży i z każdym z nich się liczy, dla każdego księdza nie wiadomo co  by  dał”[66]. Inny kurialista, TW „Rosa”, również podkreśla przychylność kardynała: „Wojtyła jest bardzo sprawiedliwy i  ma poczucie odpowiedzialności. Chce u  każdego znaleźć pozytywy i  chce te pozytywy podkreślić”[67]. Nie każdy biskup taki był. Twardszą rękę miał na  przykład pochodzący z  Krakowa biskup Franciszek Barda, ordynariusz przemyski. „Biskup Barda – jak wiadomo – ma w  diecezji opinię twardej ręki mimo swojego wieku wszystkimi rządzi sam /jeden z  księży opowiadał, że  Barda się »nie patyczkuje«, tylko o  byle co suspenduje i koniec”[68]. Również w  zakonach dyscyplina bywała surowsza. TW „Włodek” donosi w 1961 roku:  

W  ostatnich latach były wypadki wydalania ze  zgromadzenia za  złe prowadzenie się: Marcin, brat zakonny /im. zak./ za  spotykanie się z  dziewczynkami, S.K. [pełne imię i  nazwisko w  dokumentach] /nazwisko/ diakon, za  homoseksualizm, inny zakonnik Bonawentura /im. zak./ G. [nazwisko w  dokumentach], ksiądz, był przez rok suspendowany za usiłowany homoseksualizm[69].

 

Nie wiemy, w jakim wieku były „dziewczynki”, o których autor wspomina, ale widać w  zakonie – w  tym wypadku sercanów – tego typu sprawy kończyły się nieraz wydaleniem. W  wielu

miejscach jest mowa o  „wizytatorach”, którzy mają daleko idące uprawnienia do  karania, a  nawet rozpoczynania procedury wydalenia z zakonu. Czasami są to wysłannicy lokalnego biskupa, ale często przyjeżdżają z  zagranicy w  imieniu generała zakonu. Benedyktyni na  przykład musieli się liczyć z  tym, że  kontroler zewnętrzny pojawi się co pięć lat. Najbardziej wymowna opinia o wyrozumiałości Wojtyły wobec księży pochodzi jednak od  jego własnego kanclerza, księdza Mikołaja Kuczkowskiego. W  przeciwieństwie do  swojego szefa kanclerz nie uważał, że  należy zawsze wybaczać. Przez to nie był lubiany. „Czują oni [księża] wstręt przede wszystkim do kanclerza kurii ks. Kuczkowskiego”, pisze pewien TW w 1961 roku[70]. Cztery lata później, gdy Wojtyła jest już arcybiskupem, inny TW donosi: „Wszyscy [księża] wypowiadali się nieprzychylnie o  kanclerzu Kuczkowskim, który wodzi prym w Kurii. Tak jak on postanowi – tak się stać musi, a biskupi tylko przyglądają się i milczą”[71]. Saduś to potwierdza: „Kuczkowski [...] rządzi się jak szara gęś i  Wojtyła prawie że  we  wszystkich sprawach mu ustępuje i  liczy się z  jego zdaniem”[72]. Z rozdziału o księdzu Lenarcie wiemy, że Wojtyła zostawiał rolę złego policjanta swoim sufraganom. Kanclerz Kuczkowski był mu bardzo potrzebny w  podobnej roli. TW „Jurek” tak widział ich współpracę:  

Ogrom zadań, jakie bierze na swe barki Wojtyła, a przy tym dość chaotyczny styl pracy jego /jaki charakteryzuje w zasadzie każdego naukowca/ powoduje, że  brak mu na  wiele spraw czasu. W  tej sytuacji jest dla niego bardzo pomocny kanclerz Kuczkowski. Jego systematyczność i  dokładność, a  przy tym mrówcza pracowitość powoduje, że Wojtyła bardzo go sobie ceni[73].

 

Ksiądz Kuczkowski miał trzeźwiejsze podejście niż jego szef. Prawie trzydzieści lat (1952-1981) był kanclerzem kurii. Był nim,

zanim Wojtyła został biskupem, i  pozostał nim, gdy Wojtyła wyjechał do  Rzymu. Nikt nie miał takiej wiedzy o  sprawach personalnych jak on. Jako „kadrowy” archidiecezji co  roku przygotowywał przeniesienia księży, ich awanse i  degradacje. Warto więc wiedzieć, co  miał do  powiedzenia w  sprawie łaskawości swojego szefa już w  1966 roku. TW „Jurek” słyszał wtedy od Kuczkowskiego, że znowu są kłopoty z jakimś księdzem i że w ogóle „arcybiskup ma wiele trudności w rządzeniu diecezją. Kuczkowski zaś powiada, że jemu wystarczyłoby trzy dni władzy, aby zrobić porządek w  diecezji. On by  suspendował co  najmniej 1/3 księży”[74]. Kanclerz Kuczkowski uważał, że Wojtyła jest zbyt miękki wobec tych, którzy dopuszczają się nadużyć. „Bardzo często [Wojtyła] idzie na  kompromis, ażeby nie łamać człowieka”, pisze ksiądz informator Szczotkowski[75]. W  tym wypadku chodziło o  księdza Surgenta. Już latem 1966 roku Kuczkowski chciał postąpić z  nim bardziej zdecydowanie. „Wojtyła nie chce używać silnej ręki i  łamać człowieka, tak że  nie wiadomo, co  ostatecznie zrobi z  Surgentem. Natomiast kanclerz aż  się pieni, aby Surgenta przenieść natychmiast”[76]. Gdy miesiąc później Wojtyła w  końcu go przenosi z  Lipnicy Wielkiej, kanclerz już by  go wyrzucił raz na zawsze: „Panuje pogląd, że właściwie należałoby się go pozbyć. [...] Takie stanowisko reprezentuje ks. Kanclerz”[77]. Historia przyznała mu rację. I kanclerz, i arcybiskup wiedzieli o przestępstwach Surgenta, ale Wojtyła – inaczej niż jego kanclerz – nie chciał uwierzyć. Podkreśla to również świadek, do  którego dotarł Marcin Gutowski z  TVN. Mężczyzna twierdzi, że  w  1973 roku zgłosił w  kurii, że  Surgent molestuje chłopców w Kiczorze, i prosił o jego przeniesienie. Przed rozmową z Wojtyłą spotkał się z księdzem kanclerzem:

 

Najpierw byłem przyjęty przez kanclerza, później kanclerz kurii zawiadomił biskupa Wojtyłę. Rozmowa była z  Wojtyłą. Najpierw chciał się upewnić, że to nie jest jakiś blef czy coś, czy to jest prawda. A kanclerz powiedział mi, że  znów to samo [Surgent] zrobił, co  na  wszystkich innych parafiach. Wszędzie miał podobne sprawy. Tylko że  nie był [tam] sam na  plebanii, tylko był tam proboszcz, byli inni księża i  jak się zorientowali, że  taki proceder uprawia, to się jego pozbywali[78].

 

Ksiądz kanclerz nigdy nie zmienił zdania. W latach 90., gdy już był na  emeryturze, wspominał, że  arcybiskup Wojtyła zamykał uszy, gdy mowa była o  niecnych czynach księży: „[Wojtyła] brał udział we  wspólnych obiadach i  kolacjach, rozmawiał i  żartował, ale była jedna rzecz, której bardzo nie lubił... nie lubił słuchać, kiedy mówiono źle o  jakimś księdzu”[79]. Ciekawe, jakie jeszcze „grzechy” arcybiskup odpuszczał swoim podwładnym. Ile razy „nie lubił słuchać”? A  ile razy był „za  dobry” dla księży, którzy „coś przeskrobali”?

Konkluzje Jan Paweł II był aktorem. Jako młodzieniec grał w  teatrze szkolnym i  uniwersyteckim. Jako papież zmienił Kościół rzymskokatolicki w  teatr jednego człowieka. Pobił wszelkie rekordy, jeśli chodzi o  liczbę odwiedzonych krajów, kanonizowanych świętych oraz tłumy uczestniczące w  mszach i  rozmaitych uroczystościach. Przez ponad ćwierć wieku był kimś pomiędzy wędrownym mędrcem a  hollywoodzką gwiazdą. Jego one man show tchnął nowe życie w  skostniałą instytucję. Ale po  jego zejściu ze  sceny i  opadnięciu kurzu miliard katolików ma prawo czuć się oszukanych. Okazuje się, że człowiek, który narzucił im surowe restrykcje w  sprawach miłości i  seksu, zatruwając najbardziej intymną sferę ich życia moralnymi pułapkami i  poczuciem winy, tuszował przestępstwa seksualne popełniane przez swoich kapłanów. W rezultacie tej dwulicowości pod całym Kościołem rozciąga się dziś mroczny labirynt spraw przemilczanych. Można po  nim błądzić bez końca. Na  pewno jest więcej świadków, więcej dokumentów i  więcej nowych wątków. Ale kiedyś trzeba postawić kropkę i  pokazać choćby cząstkę tego, co  ukrywa kościelna hierarchia. Tym bardziej że to, co znaleźliśmy, wystarczy, aby jednoznacznie odpowiedzieć na  pytanie, które dało początek tej książce: czy Karol Wojtyła wiedział o  wykorzystywaniu dzieci przez księży, zanim został papieżem? Odpowiedź brzmi: tak. Wojtyła wiedział o  tym procederze na  długo przed konklawe w  1978 roku. Znał problem z  czasów,

kiedy był arcybiskupem krakowskim. Mimo to milczał – już jako papież – przez prawie ćwierć wieku, a  licząc od  1985 roku, kiedy informacja o  molestowaniu dzieci w  Kościele przedostała się do opinii publicznej – przez szesnaście lat. Jako arcybiskup Krakowa wiedział o  wielu duchownych molestujących nieletnich. Działania czterech z nich są dość dobrze opisane w  zachowanych dokumentach dawnej Służby Bezpieczeństwa i  znajdują potwierdzenie w  słowach świadków. Wszystkim czterem księżom molestantom arcybiskup Wojtyła pozwolił nadal pracować jako duszpasterzom, a trzem z nich nawet jako katechetom. Co  najmniej w  jednym z  tych przypadków doprowadziło to do  wielokrotnej recydywy. Jednemu seksualnemu drapieżcy pomógł uniknąć odpowiedzialności, wysyłając go za  granicę. Wiedział, że  pozwalając molestującym księżom na  pracę z  dziećmi, naraża kolejne dziewczynki albo kolejnych chłopców. Nie jest więc prawdą, że  po  raz pierwszy spotkał się z  tym problemem w  marcu 1985 roku. Nie jest prawdą, że  w  jego przekonaniu był to problem Stanów Zjednoczonych lub Europy Zachodniej. Nie jest prawdą, że nie rozumiał wagi tego problemu. Polscy biskupi – wśród nich Karol Wojtyła – byli świadomi postępowań sądowych przeciwko duchownym wykorzystującym seksualnie dzieci na  długo przed pierwszym takim procesem w USA. O ile można się było spodziewać, że arcybiskup Wojtyła podczas urzędowania w  Krakowie miał styczność z  przypadkami molestowania nieletnich przez księży, o  tyle powściągliwość władzy komunistycznej w  wykorzystywaniu takich przypadków przeciwko Kościołowi jest zaskakująca. Co  więcej, w  tym świetle traci podstawę przekonanie, że  Jan Paweł II nie wierzył

w nadużycia seksualne duchownych, bo w komunistycznej Polsce kler był o nie fałszywie oskarżany. Po  pierwsze, Wojtyła – jeszcze jako biskup – nieraz stał oko w  oko z  księżmi, którzy przyznali się do  molestowania. Nie mógł więc myśleć, że  wszystkie oskarżenia o  wykorzystywanie seksualne są fałszywe. Po  drugie, nic nie wskazuje na  to, by  komuniści fałszowali dowody seksualnego wykorzystywania dzieci przez duchownych. Wręcz przeciwnie: księża nieraz unikali procesów, chociaż milicja i  SB miały dowody ich przestępstw. Komunistycznej władzy nie udawało się propagandowo wykorzystywać oskarżeń o  pedofilię, ponieważ Kościół z  łatwością je odrzucał, twierdząc, że  to prowokacje. Po  trzecie, nawet gdyby w  PRL-u fabrykowano dowody winy księży, trudno posądzać Jana Pawła II o  myślenie, że  państwa demokratyczne, przede wszystkim Stany Zjednoczone, zwalczały Kościół katolicki i że robiły to metodami esbeckimi. Podkreślić należy, że  kodeks kanoniczny, obowiązujący kiedy Karol Wojtyła był arcybiskupem krakowskim, stanowił jasno, że  sprawcy ciężkich przestępstw seksualnych wobec osób poniżej szesnastego roku życia „muszą być dymisjonowani”. Nic takiego za Wojtyły się nie zdarzyło. Zarówno wielokrotnemu recydywiście Surgentowi, jak i  wielokrotnemu gwałcicielowi Lorancowi przyszły papież pozwolił pozostać duszpasterzem, Surgentowi nawet z zachowaniem prawa do nauczania religii. Kiedy już od  pięciu lat był papieżem, w  1983 roku, złagodził kary kanoniczne za seksualne wykorzystywanie nieletnich. I zrobił to ze świadomością, jakie są konsekwencje przenoszenia sprawców w coraz to nowe miejsca.

Papież Jan Paweł II wiedział i  milczał. To czyni go współodpowiedzialnym za  cierpienie tych, którzy podczas jego pontyfikatu padli ofiarą molestowania ze strony ludzi Kościoła. Pokrętne usprawiedliwienia postawy Jana Pawła II w  obliczu pięciu najgłośniejszych afer seksualnych lat 90. i początku lat 2000 tracą ostatni pozór wiarygodności w  świetle przedstawionych w  tej książce faktów. Skoro Wojtyła od  dawna znał problem molestowania przez księży, nie sposób przyznać, że  mógł nie wiedzieć o tuszowaniu przestępstw Groëra, Degollado i McCarricka albo nie uczestniczyć w chronieniu biskupów Picana i Lawa. Odpowiedzialność Wojtyły jako arcybiskupa to kwestia bardziej złożona. Jak podkreślało wielu moich rozmówców, „to były inne czasy”, mało wiedziano o  szkodach psychicznych wyrządzanych molestowaniem. Ale widać wyraźną ewolucję myślenia u arcybiskupa Krakowa. Z biegiem lat docierała do niego powaga tego rodzaju zbrodni. Takie sprawy jak Surgenta, Klenkowskiego, Guzika i  Karabuły wskazują, że  o  przestępstwach seksualnych wiedział od  początku sprawowania władzy biskupiej. Twardsze dowody pojawiają się pod koniec lat 60. – sprawy Lenarta i Surgenta – i w roku 1970, kiedy wikary Loranc wyznał mu swoje przewinienia. Wydaje się, że  rok 1971 był przełomowy. Jest to bowiem jedyny znany moment, gdy seksualne molestowanie dzieci było omawiane na  poziomie Episkopatu. Powodem była sprawa opolskiego księdza Słodkowskiego. Kiedy biskup Jop z  Opola postanowił iść w  zaparte, chociaż sam miał wątpliwości co do niewinności Słodkowskiego, arcybiskup Krakowa przywrócił do pracy dwóch molestantów. Zbieżność dat jest uderzająca: 15 czerwca aresztowano Słodkowskiego, a  parę dni później, 25 lub 26 czerwca, Surgent zamienia klasztor w Krakowie na Kiczorę[1]. Proces Słodkowskiego

toczy się od  8 września do  12 października, a  w  tym czasie, 27 września, Wojtyła przywraca Loranca do  kapłaństwa. Ergo: Wojtyła przywrócił do  pracy przestępców seksualnych, kiedy molestowanie dzieci wywołało otwarty spór między Kościołem a państwem. Niesprawiedliwością byłoby jednak przedstawianie Jana Pawła II jako jedynego sprawcy wszelkiego zła. Sam był dzieckiem swoich czasów, swego kraju, swojego Kościoła i  – w  tym przypadku – swojego arcybiskupa. Wyznania księdza Boczka cytowane w rozdziale 9 są na tyle drastyczne, że muszą wywołać pytania o  relację między Wojtyłą a  jego „umiłowanym księciem Metropolitą”. Jeżeli prawdą jest, że arcybiskup Sapieha molestował kleryków i młodych księży, to nie sposób nie zadać sobie pytania, czy można było być jego wybrańcem, nie doznając molestowania z jego strony. Sapieha był dla Wojtyły rodzajem przybranego ojca po  śmierci własnego ojca, ostatniego członka rodziny młodego Karola: „18 II 1941 śmierć wyrwała spośród żyjących jego ojca. W  niewiele ponad półtora roku po  tym wydarzeniu Karol Wojtyła zgłosił się jesienią 1942 u  księcia-metropolity Adama Sapiehy, prosząc o  przyjęcie w  poczet kleryków archidiecezji krakowskiej. Jego prośbie stało się zadość”[2]. Nikt jak dotąd nie wyjaśnił, jak to się stało, że  Wojtyła został ministrantem samego arcybiskupa, gdy tylko zgłosił się do  seminarium. Sam Wojtyła pisał o  tym tak: „w  czasie okupacji często przychodziłem do  tej kaplicy [prywatnej kaplicy arcybiskupa Sapiehy], aby w  godzinach porannych służyć jako kleryk do Mszy św. Księciu Metropolicie”[3]. Jak blisko Sapiehy żył, pokazują inne źródła. „Wkrótce [w 1942 roku] został zaproszony wraz z  innym seminarzystą, Franciszkiem

Koniecznym, do  codziennego porannego asystowania do  mszy celebrowanej przez Sapiehę w  jego prywatnej kaplicy. Trwało to dwa lata. Po  mszy obaj klerycy zawsze jedli z  arcybiskupem śniadanie”[4]. Musiało się to zacząć prawie zaraz po  przyjęciu młodego Wojtyły przez arcybiskupa Sapiehę, bo  Konieczny wspomina, że  Wojtyła był ministrantem Sapiehy, zanim on sam dołączył do codziennej mszy u arcybiskupa:  

Któregoś dnia w  1942 roku, kiedy byłem już alumnem konspiracyjnego seminarium duchownego, rektor ks. Piwowarczyk zapytał mnie, czy chcę służyć do  Mszy Świętej Księciu Metropolicie. Na  drugi dzień zgłosiłem się do kaplicy domowej kard. Sapiehy, i tam spotkałem Karola Wojtyłę. Okazało się, że  był stałym ministrantem Księcia Metropolity. Służyliśmy razem aż  do  10 sierpnia 1944  r., kiedy po  słynnej łapance na  Krzemionkach kard. Sapieha zatrzymał nas wszystkich u siebie[5].

 

Od tego czasu mieszkał z innymi alumnami na poddaszu pałacu arcybiskupiego, gdzie podczas wojny działało tajne seminarium duchowne. „Przebywałem w  tym szczególnym seminarium, pod bokiem umiłowanego Księcia Metropolity, począwszy od września 1944 roku i tam doczekałem wraz z kolegami dnia 18 stycznia 1945 roku, dnia – a raczej nocy – wyzwolenia”[6]. Prawie dekadę Wojtyła żył pod skrzydłami arcybiskupa Sapiehy, który go wprowadził w  kapłaństwo. Przejął od  niego zwyczaje, rytm dnia i  styl pracy, gdy stał się jego następcą[7]. Nawet jeżeli Karol Wojtyła jako młody ksiądz sam nie doznał molestowania z rąk swojego mentora, trudno sobie wyobrazić, by mógł tyle lat żyć w  środowisku krakowskiego kleru, nie odnotowując tego, co w tym środowisku musiało być powszechnie wiadome. Postać Sapiehy może okazać się kluczowa dla zrozumienia, dlaczego późniejszy papież Jan Paweł II milczał i  odwracał wzrok, gdy docierały do  niego informacje o  przestępstwach seksualnych księży.

  Znaczenie kontekstu dla zatajania takich spraw trafnie ujął adwokat ofiar w  filmie Spotlight. Trawestując angielskie powiedzenie, że  do  wychowania dziecka potrzebna jest wioska, powiedział: „Do molestowania dziecka potrzebna jest wioska”. Dla Polski tamtych lat można to rozszerzyć: do  molestowania dzieci na  taką skalę potrzebne było społeczeństwo – autorytarne, zastraszone i przemocowe. W tym, niezamierzonym, znaczeniu Jan Paweł II miał rację, mówiąc, że „społeczeństwo jako całość” ponosi odpowiedzialność za molestowanie dzieci w Kościele. Społeczeństwo PRL-u kształtowały dwa autorytarne podmioty: aparat komunistycznego państwa oraz Kościół katolicki. Opresyjność komunistycznego państwa jest powszechnie znana, Kościół katolicki do  dziś stąpa w  aureoli świętego męczennika. Tymczasem Kościół przede wszystkim dbał o  interesy Kościoła. Hierarchowie dostrzegli, że zacofanie spowodowane nieudolnością „realnego socjalizmu” chroni ich przed zmianą mentalności, jaka zaszła w  społeczeństwach bardziej demokratycznych. Póki Lud Boży był przez komunistów ciemiężony, póty ludowa pobożność trzymała się mocno i była ostoją Kościoła. To wielki paradoks historii: komunizm chronił Kościół przed zachodnią „zgnilizną”,  to znaczy przed indywidualną wolnością, dawał mu okazję przypisywania siebie do tradycji chrześcijańskiej i  narodowej martyrologii. Dał też, w  latach 80., niepowtarzalną, historyczną szansę występowania w roli mediatora między władzą a społeczeństwem. Dlatego też Kościół w Polsce, z Janem Pawłem II na czele, sytuuje się zwykle po jasnej stronie historii. Tylko nieliczni zwracają – chcą zwracać – uwagę na  drugą, mroczną stronę. Bolesny widok odsłania się przy próbie zerwania zasłony milczenia skrywającej molestowanie dzieci przez

duchownych. Podłożem nadużyć seksualnych jest relacja władzy. Nadużywając jej, silniejszy bezkarnie krzywdzi słabszego. Im słabsza ofiara, tym sprawca bardziej bezkarny. W  Polsce najpotężniejsza instytucja krzywdziła najbardziej bezbronnych i ukrywa to od dziesięcioleci. Było to, i  jest, możliwe tam, gdzie panuje mentalność autorytarna. Reprodukuje ona siebie przez brak zaufania, wzajemny szantaż i  – ostatecznie – nagą przemoc. Siłą napędową każdego autorytarnego systemu jest lęk. Kościół nie działa inaczej. Kontroluje jednostkę, podsycając jej lęki, równocześnie oferując tych lęków ukojenie. Jest to lęk przed odrzuceniem, począwszy od  potępienia ze  strony sąsiadów, skończywszy na  wiecznym potępieniu przez Boga. Kto się podporządkuje, dostanie akceptację społeczności oraz obietnicę zbawienia – za  pośrednictwem kapłanów, bo  katolicki Kościół nie uznaje możliwości zbawienia poza nim. Dopóki działa ten podwójny, fizyczny i  metafizyczny, szantaż, dopóty milczą ofiary klerykalnego molestowania. Milczy też na  ogół otoczenie, bo  woli słodkie kłamstwo od  gorzkiej prawdy. Nie chce wiedzieć, że do molestowania dziecka potrzebna była cała wioska.   Mimo wszystko trudno zrozumieć, jak przywódca duchowy, który narzucał wiernym tak rygorystyczną moralność seksualną i  kładł tak mocny akcent na wychowanie młodzieży, mógł być tak mało empatyczny wobec cierpienia dzieci. Ten brak współczucia dla ofiar przewija się jak czerwona nić przez karierę Karola Wojtyły do  samego końca, gdy z  wielkimi honorami przyjął i  pobłogosławił na  placu Świętego Piotra gwałciciela Maciela Degollado. Jego reakcja na  doniesienia o  molestowaniu dzieci

ograniczała się do  modlitwy, niespotykania się z  ofiarami i okazywania miłosierdzia sprawcom. Notabene podobne trzy wątki wymienił obecny papież, gdy w  2022 roku tłumaczył, dlaczego Jan Paweł II był według niego świętym człowiekiem: „Modlitwa, zbliżenie do  ludzi oraz umiłowanie sprawiedliwości”[8]. Według Franciszka „Święty Jan Paweł II był człowiekiem miłosierdzia, bo  sprawiedliwość i  miłosierdzie idą w  parze. Nie można ich oddzielić. Sprawiedliwość to sprawiedliwość. Miłosierdzie to miłosierdzie. Ale jedno bez drugiego nie istnieje”[9]. Czy odprawiając mszę w  setną rocznicę urodzin Wojtyły w  bazylice Świętego Piotra, papież Franciszek choć przez moment myślał o  tysiącach ofiar, którym Jan Paweł II odmówił sprawiedliwości w  imię miłosierdzia dla sprawców? Obecny papież nie dopuszcza krytyki swojego polskiego poprzednika. Utrudnia odkrywanie prawdy o  tuszowaniu przestępstw seksualnych w  polskim Kościele. Wie, że  może to prowadzić do odsłonięcia przykrej prawdy o Janie Pawle II. W tej sprawie Franciszek postępuje dokładnie tak jak jego poprzednicy: robi tyle, ile musi, aby uciszyć krytykę, ale nic poza tym. Działa zgodnie z  logiką kultury milczenia, w  której zakorzeniona jest instytucja, wciąż na nowo kalkulująca, jak chronić wizerunek swój i swoich kapłanów. Kościół głosi, że prawda wyzwala, tymczasem robi wszystko, aby ją ukryć. Płaciły i płacą za to ofiary księży. Większość z nich – zwłaszcza te ze  starszego pokolenia – nie mówi o  tym, co  je spotkało. To powszechne milczenie skazuje pokrzywdzonych na  dożywotnią traumę. Karol Wojtyła go nie przerwał. Jako papież milczał, zamiast głośno i  wyraźnie potępić przestępców. Do  2001 roku nie

podejmował działań, które tylko on, jako głowa Kościoła, mógł podjąć. Czekał prawie do  końca swoich dni, aby powiedzieć, że w Kościele nie ma miejsca dla tych, którzy krzywdzą młodych. Dziesięć lat po kanonizacji Jana Pawła II osoba postronna może znaleźć dowody, że  wiedział o  nadużyciach seksualnych kleru od  dawna. Watykan nie musiałby latami przekopywać resztek archiwum SB, aby to potwierdzić. Wystarczyłoby, gdyby papież Franciszek lub jego poprzednik Benedykt XVI wysłał do Krakowa komisję, która przeszukałaby archiwum archidiecezjalne, zamknięte rzecz jasna dla dziennikarzy. Również polski rząd mógł – idąc za przykładem innych krajów – już dawno zadbać o to, by światło dzienne ujrzała prawda o przestępstwach popełnianych przez ludzi Kościoła, nie tylko w archidiecezji krakowskiej. Dlaczego instytucje, które uznały Jana Pawła II za świętego, nic nie robią, by wyjaśnić jego rolę w największym kryzysie Kościoła od wieków? To pytanie, niestety, retoryczne.

Podziękowania Dziękuję wszystkim poszkodowanym i  świadkom za  gotowość i  odwagę, żeby rozmawiać z  nieznajomym o  tak trudnych sprawach. Dziękuję wszystkim w Polsce, w Niderlandach i w USA, którzy na różnych etapach mojej pracy czytali niełatwe teksty, doradzali, poprawiali i dodawali mi otuchy. Dziękuję pracownikom IPN, którzy tak cierpliwie i  starannie przeszukiwali archiwa i dostarczali kolejne sygnatury. Dziękuję wszystkim w Niszy i w Agorze, którzy angażowali się, by  książka ukazała się w  jak najlepszym kształcie mimo presji czasu. Przede wszystkim – last but not least – dziękuję bliskim i  przyjaciołom za  wsparcie i  za  to, że  tak cierpliwie znosili moją nieobecność, zarówno fizyczną, jak i mentalną.  

Autor

Przypisy Wprowadzenie. Rozdarcie Franciszka [1] Rozmowa z ofiarą wykorzystywania seksualnego przez księdza, film Spotlight, 2015. [2] Despite Canonization, John Paul II Debate Rages, nbcnews.com, 25.04.2014, https://www.nbcnews.com/storyline/new-saints/despitecanonization-john-paul-ii-debate-rages-n89811. [3] Pope Francis vows to end sexual abuse after McCarrick report, Associated Press, cbc.ca, 11.11.2020, https://www.cbc.ca/news/world/pope-francis-mccarrick-report1.5798028. [4] Letter of the Holy Father Pope Francis to the Bishops of the United States of America, 1.01.2019, za: https://www.usccb.org/about/leadership/holysee/francis/upload/francis-lettera-washington-traduzione-inglese20190103.pdf. [5] Francisco homenajea a  Juan Pablo II en su centenario en el prefacio de un libro, infobae.com, 18.05.2020, https://www.infobae.com/america/mundo/2020/05/18/franciscohomenajea-a-juan-pablo-ii-en-su-centenario-en-el-prefacio-deun-libro/. Zob. także: C. Mares, Pope Francis hails St. John Paul II’s ‘great witness’ ahead of centenary, bccatholic.ca, 5.05.2020, https://bccatholic.ca/news/world/pope-francis-hails-st-john-paulii-s-great-witness-ahead-of-centenary.

[6] En primicia el Papa en Televisa: „El mundo sin la mujer no funciona”, vaticannews.va, 28.05.2019, https://www.vaticannews.va/es/papa/news/2019-05/papafrancisco-entrevista-televisa-mexico-migrantesfeminicidio.html#.XO0vFW0RNUs.twitter. [7] Tamże. Skrócona wersja dostępna też na: https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C460747%2Cfranciszekjan-pawel-ii-bywal-wprowadzany-w-blad-w-sprawachskandali.html. [8] G. Weigel, J.L. Allen, Jr., Sex Abuse, the Catholic Church, & the Media, listopad 2010, za: faithangle.org, https://faithangle.org/wp-content/uploads/Sex-AbuseAbridged.pdf, Abridged Transcript, s. 53-54. [9] I. Żurek, B. Kołodziej, Nuncjatura apostolska: działania kard. Dziwisza jako metropolity krakowskiego były prawidłowe, pap.pl, 22.04.2022, https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C1167651%2Cnuncjaturaapostolska-dzialania-kard-dziwisza-jako-metropolity. [10] K. Ołdakowski, Trzecia grupa biskupów polskich z wizytą „ad limina”, vaticannews.va, 18.10.2021, https://www.vaticannews.va/pl/kosciol/news/2021-10/trzeciagrupa-biskupow-polskich-z-wizyta-ad-limina.html/, https://www.vaticannews.va/pl/watykan/news/202110/rozpoczela-sie-wizyta-ad-limina-biskupow-polskich.html. [11] JR, KAI, Polscy biskupi zakończyli wizytę ad limina Apostolorum w  Watykanie, Opoka.org.pl, 31.10.2021, https://opoka.org.pl/News/Kosciol/2021/polscy-biskupi-zakonczyliwizyte-ad-limina-apostolorum-w-watykanie. [12] T. Krzyżak, Watykan knebluje biskupów, rp.pl, 17.01.2022, https://www.rp.pl/kosciol/art19298001-watykan-knebluje-

biskupow. [13] J. Pałasiński, Słynna watykanistka dla naTemat: Zbyt szybko zrobili Jana Pawła II świętym, natemat.pl, 1.08.2022, https://natemat.pl/428515,podcast-palasinskiego-francagiansoldati. [14] Tamże. [15] Katechizm Kościoła katolickiego, wydanie z 1992 r., pkt 2285, za: https://jp2online.pl/publikacja/pope-john-paul-ii-andpaedophilia;UHVibGljYXRpb246OTA=. 1. Wadowice [1] Wykorzystywanie seksualne osób małoletnich przez niektórych inkardynowanych do  diecezji polskich duchownych oraz niektórych profesów wieczystych męskich zgromadzeń zakonnych i  stowarzyszeń życia apostolskiego w  Polsce. Wyniki kwerendy, oprac. A.  Żak, P.  Krakowczyk, W.  Sadłoń, Warszawa 2019, https://drive.google.com/file/d/1G2u2E1Ito9lNkuqBBO88FOZZKqa Rkaf1/view. Trzy czwarte procesów zakończono w  momencie publikacji raportu. 10,4% podsądnych uniewinniono. 12,6% przypadków umorzono ze  względu na  stan zdrowia albo śmierć podsądnego. Ci, którym pozwolono pozostać księżmi, dostali takie kary, jak: suspensa, upomnienie kanoniczne, zakaz pracy z  małoletnimi, pozbawienie urzędu, ograniczenie posługi, zakaz wystąpień publicznych, nałożenie pokuty, przeniesienie na  inną parafię, przeniesienie poza duszpasterstwo parafialne, do  domu emeryta albo do  domu dla chorych księży, terapia, samowolne opuszczenie diecezji. [2] J. Pawlik, Wiktymologiczne aspekty czynów lubieżnych wobec nieletnich, „Problemy Kryminalistyki” 1982, nr 156, s. 271.

[3] Spotlight, reż. T. McCarthy, USA, Kanada, 2015. [4] rk, Zmarł ks. Zdzisław Kałwa, przyjaciel i  współpracownik kard. Wojtyły, ekai.pl, 23.01.2021, https://www.ekai.pl/zmarl-kszdzislaw-kalwa-przyjaciel-i-wspolpracownik-kard-wojtyly/. [5] Abp Jędraszewski: Kościół musi być nieskazitelnie stanowczy w  walce, gosc.pl, 14.03.2019, https://www.gosc.pl/doc/5393926.Abp-Jedraszewski-Kosciol-musibyc-nieskazitelnie-stanowczy-w. 2. Spadkobierca [1] Demon w  Watykanie TVN 24, https://tvn24.pl/go/programy,7/czarno-na-bialymodcinki,11367/odcinek-13,S00E13,19797.

16.05.2019,

[2] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Krakowie [1945] 1983-1990 (dalej: IPN Kr), Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Kanon” dot. Bolesław Saduś, IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 530. [3] Report on the Holy See’s Institutional Knowledge and Decision-Making Related to Former Cardinal Theodore Edgar McCarrick (1930 to 2017), s. 19, za: https://www.vatican.va/resources/resources_rapporto-cardmccarrick_20201110_en.pdf. [4] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Pątnik” dot. Stanisław Szlachta, IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 338. [5] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Jurek” dot. Józef Szczotkowski, IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 205. [6] Tamże, s. 292. [7] Tamże, s. 304.

[8] Tamże, s. 492. Cytat z listopada 1971 r. [9] sp, Tuszowanie pedofilii w  Kościele. Janusz Szymik: kard. Dziwisz kłamie, wiadomosci.onet.pl, 31.05.2021, https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/tuszowanie-pedofiliiw-kosciele-janusz-szymik-kard-dziwisz-klamie/txlykyr. [10] M. Wilgocki, Kardynał Dziwisz żegna się z Krakowem. Zbliżył się z  Rydzykiem, nie zamiatał pod dywan pedofilii. Co  jeszcze po  sobie zostawił?, wyborcza.pl, 27.01.2017, http://wyborcza.pl/7,75398,21296309,kardynal-dziwisz-zegna-sie-zkrakowem-zblizyl-sie-z-rydzykiem.html. [11] M. Maksimiuk, „Lista Dziwisza”. Ile książek o papieżu wydał kardynał?, ksiazki.wp.pl, 13.11.2020, https://ksiazki.wp.pl/listadziwisza-ile-ksiazek-o-papiezu-wydal-kardynal6575286507101152a. [12] Ks.  Isakowicz-Zaleski o  duchownym pedofilu: Nie było żadnych działań, więc napisałem list do  Watykanu, wiadomosci.dziennik.pl, 21.10.2020, https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/7985960,tadeusz -isakowicz-zaleski-ksiadz-pedofilia-kosciol-tomasz-terlikowskijanusz-szymik-kardynal-stanislaw-dziwisz-list-watykan.html. [13] P. Guzik, Jan Paweł II nie tolerował „kultury milczenia” w  sprawie wykorzystywania seksualnego (wywiad), diecezja.pl, 25.02.2019, https://diecezja.pl/aktualnosci/jan-pawel-ii-nietolerowal-kultury-milczenia-w-sprawie-wykorzystywaniaseksualnego-wywiad/. [14] Tamże. [15] J. Mąkosa, Kard. Dziwisz o pedofilii w Kościele: „Nie będziemy tutaj robić dochodzeń. Będzie odpowiedź od  Episkopatu”, wiadomosci.gazeta.pl, 5.06.2013,

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,14041427,Kard__D ziwisz_o_pedofilii_w_Kosciele___Nie_bedziemy.html. [16] M. Skowrońska, Kard. Dziwisz odpiera zarzuty: Gdy rządziłem archidiecezją krakowską, wpłynęło 7 spraw księży oskarżanych o  pedofilię, krakow.wyborcza.pl, 26.11.2020, https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,26549438,kard-dziwiszw-czasie-gdy-rzadzilem-archidiecezja-krakowska.html.„Podczas moich rządów w archidiecezji krakowskiej wpłynęły doniesienia na  siedmiu księży o  wykorzystanie małoletniego i  wszystkie te sprawy zostały przeprowadzone zgodnie z  obowiązującymi w  Kościele procedurami – powiedział KAI kard. Stanisław Dziwisz”. Jak twierdzi, wszystkie dochodzenia po  etapie postępowania diecezjalnego były przekazywane do watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary i to ona decydowała o ostatecznym ich rozstrzygnięciu. Według hierarchy niektórzy z  oskarżonych po  stwierdzeniu winy „zostali przez Kongregację wydaleni do  stanu świeckiego, gdyż na  to zasługiwali, a  nawet niektórzy z nich podjęli pracę fizyczną”. Dodaje, że wszystkie postępowania, toczące się także przed Trybunałem Archidiecezji Krakowskiej, zostały zakończone ściśle wedle wskazań Stolicy Apostolskiej. [17] M. Gronek, Nuncjatura: celem wizyty kardynała Bagnasco w Polsce była weryfikacja sygnalizowanych zaniedbań kardynała Dziwisza, pap.pl, 26.06.2021, https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C899181%2Cnuncjaturacelem-wizyty-kardynala-bagnasco-w-polsce-byla-weryfikacja. [18] Fakty po faktach, TVN 24, materiał z 24.04.2022. [19] Tamże. [20] http://fakty.interia.pl/swiat/news/wlochy-powstajestowarzyszenie-ofiar-ksiezy-

pedofilow/komentarze,1455135,1,36345464,3. Link już nie jest aktywny. [21] E. Overbeek, Lękajcie się. Ofiary pedofilii w polskim Kościele mówią, Warszawa 2013, rozdz. Pod klucz i  Ratował mnie proboszcz. 3. Milczący pontifex [1] Cyt.  za: S.  Kabel, Catholic fact check: St.  Basil and St.  Peter Damian on pedophilia and homosexuality, sharonkabel.com, 7.12.2020, https://sharonkabel.com/post/burchard/. [2] T.P. Doyle, Voice from the Desert. Comments on „Crimen sollicitationis”, bishop-accountability.org, 12.03.2010, https://www.bishopaccountability.org/news2010/03_04/2010_03_12_Doyle_VeryImpo rtant.htm. [3] Kodeks prawa kanonicznego, 1917, kanon nr 2359, par. 2, cyt. za: clerus.org, http://www.clerus.org/clerus/dati/2001-03/206/CIC17l5.html#_Toc509674891. [4] D. Kohn, The Church on Trial: Part 1, cbsnews.com, 11.06.2002, https://www.cbsnews.com/news/the-church-on-trial-part-1-11-062002/. [5] T.P. Doyle, Records show that John Paul II could have intervened in abuse crisis – but didn’t, ncronline.org, 25.04.2014, https://www.ncronline.org/news/accountability/records-showjohn-paul-ii-could-have-intervened-abuse-crisis-didnt. [6] E-mail Thomasa Doyle’a do autora. [7] T.P. Doyle, R.  Mouton, The Problem of Sexual Molestation by  Roman Catholic Clergy: Meeting the Problem in a  Comprehensive and Responsible Manner, s. 6, https://www.bishop-

accountability.org/reports/1985_06_09_Doyle_Manual/DoyleMan ual_NCR_combined.pdf. [8] Tamże, s. 10, s. 12. [9] Tamże, s. 11-12. [10] Tamże, s. 37. [11] Tamże, s. 39. [12] Tamże, s. 39-40. [13] Tamże, s. 43, s. 46. [14] Tamże, s. 52. [15] Tamże, s. 75. [16] Tamże, s. 77. [17] Tamże, s. 13. [18] Tamże, s. 11. [19] Tamże, s. 90. [20] T.P. Doyle, Records show that... [21] Kodeks prawa kanonicznego, 1917, kanon nr 2359, par. 2, cyt. za: clerus.org, http://www.clerus.org/clerus/dati/2001-03/206/CIC17l5.html#_Toc509674891. [22] Kodeks prawa kanonicznego, 1983, kanon nr 1395, par. 2, cyt. za: vatican.va, http://www.vatican.va/resources/resources_introdstorica_pl.html. [23] F. Martel, Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie, przekł. A. Dwulit, E. Derelkowska, J. Wisz, Warszawa 2019. [24] S. Krawczyk, Nie chodzi o  to, czy papież wiedział, magazynkontakt.pl, 8.01.2020, https://magazynkontakt.pl/niechodzi-o-to-czy-papiez-wiedzial/. [25] E. Kusz, Kultura klerykalna a  pedofilia, więź.pl, 13.02.2018, https://wiez.pl/2018/02/13/kultura-klerykalna-a-pedofilia/.

[26] J. Sosnowska, Nieznany list Jana Pawła II w sprawie księży pedofilów: Lepiej wam mieć u szyi kamień młyński zawieszony..., wPolityce.pl, 14.05.2019, https://wpolityce.pl/kosciol/446594nieznany-list-jana-pawla-ii-w-sprawie-ksiezy-pedofilow. [27] Tamże. [28] M. Swan, Canadian archbishop, who set up sex abuse inquiry, has died, „The Catholic Register”, 20.12.2017, https://grandinmedia.ca/canadian-archbishop-set-sex-abuseinquiry-dies/. [29] List Jego Świątobliwości Jana Pawła II do biskupów Stanów Zjednoczonych Ameryki, Watykan, 11.06.1993, cyt. za: http://www.vatican.va/content/john-paulii/en/letters/1993/documents/hf_jp-ii_let_19930611_vescoviusa.html. [30] Tamże. [31] Tamże. [32] Tamże. [33] Tamże. [34] Tamże. [35] Cyt. za: R. Goldman, Pope Benedict and the Vatican Sued In Catholic Sex Abuse Case, abcnews.go.com, 22.04.2010, https://abcnews.go.com/Blotter/pope-benedict-vatican-suedcatholic-sex-abuse-case/story?id=10450836. [36] L. Goodstein, Vatican Declined to Defrock U.S. Priest Who Abused Deaf Boys, nytimes.com, 24.03.2010, https://www.nytimes.com/2010/03/25/world/europe/25vatican.ht ml. [37] Tamże.

[38] Lawrence Murphy, William Cousins, Rembert Weakland and the Sedevacantism of Alex Gibney: Part 4, https://catholicecumene.wordpress.com/home/lawrence-murphywilliam-cousins-rembert-weakland-and-the-sedevacantism-ofalex-gibney/lawrence-murphy-william-cousins-rembertweakland-and-the-sedevacantism-of-alex-gibney-part-4/. [39] R. Goldman, C.  Bentson, Mother of Sex Abuse Victim Says Pope Is ‚Lying’, abcnews.com, 25.03.2010, https://abcnews.go.com/WN/TheLaw/pope-defrock-priestadmitted-molesting-deaf-boys/story?id=10200159. [40] Tamże. [41] P. Cooper, New York Times criticizes Vatican over pedophiles, irishcentral.com, 20.01.2011, https://www.irishcentral.com/news/new-york-times-criticizesvatican-over-pedophiles-114265989-237366231. [42] Przesłanie Jana Pawła II do  biskupów Irlandii w  trakcie ich wizyty ad limina, 26.06.1999, vatican.va, http://www.vatican.va/content/john-paulii/en/speeches/1999/june/documents/hf_jp-ii_spe_19990626_adlimina-irlanda.html. [43] Tamże. [44] Tamże. [45] Przesłanie papieża Jana Pawła II do  Konferencji Biskupów Austrii, 21.06.1998, vatican.va, https://www.vatican.va/content/john-paulii/en/speeches/1998/june/documents/hf_jpii_spe_19980621_austria-bishop.html. [46] S. Klauziński, Skąd pobłażliwość Jana Pawła II wobec seksualnych drapieżców? Wolał walczyć z  „cywilizacją śmierci”,

oko.press, 21.11.2020, https://oko.press/jan-pawel-ii-pedofilia-wkosciele-stempin/. [47] List prefekta Kongregacji Nauki Wiary Josepha Ratzingera do  biskupów całego Kościoła katolickiego wysłany 18.05.2001, cyt. za: https://www.yumpu.com/en/document/read/31642700/vaticancover-letter-for-new-policy-weirdload-archives-index. [48] P. Jackson, Profile: The Vatican’s watchdog, news.bbc.co.uk, 26.03.2010, http://news.bbc.co.uk/2/hi/americas/8588809.stm. [49] L. Goodstein, Vatican Declined to Defrock U.S. Priest Who Abused Boys, nytimes.com, 24.03.2010, https://www.nytimes.com/2010/03/25/world/europe/25vatican.ht ml?hp. [50] G. Weigel, J.L. Allen, Jr., Sex Abuse, the Catholic Church, & the Media, listopad 2010, za: faithangle.org, https://faithangle.org/wp-content/uploads/Sex-AbuseAbridged.pdf, Abridged Transcript, P.56 The Pope’s statement to the American Cardinals at that emergency meeting in April 2002, there is no place in the Catholic Church for those who would abuse the young. I mean, that’s the first really strong signal from the top that we are not going to have this anymore, and he gave the American bishops exactly what they wanted in terms of the Dallas norms. [51] Przesłanie Jana Pawła II do  kardynałów Stanów Zjednoczonych, 23.04.2002, https://www.vatican.va/content/johnpaul-ii/en/speeches/2002/april/documents/hf_jpii_spe_20020423_usa-cardinals.html. [52] Tamże. [53] Tamże. [54] Tamże.

[55] Tamże. [56] Raport Sexueller Missbrauch Minderjähriger und erwachsener Schutzbefohlener durch Kleriker sowie hauptamtliche Bedienstete im Bereich der Erzdiözese München und Freising von 1945 bis 2019, https://www.google.com/url? sa=t&rct=j&q=&esrc=s&source=web&cd=&cad=rja&uact=8&ved=2 ahUKEwjG1IqW_vb7AhWMw4sKHXdMAXgQFnoECAwQAQ&ur l=https%3A%2F%2Fwww.tagesschau.de%2Fgutachten-sexuellermissbrauch-101.pdf&usg=AOvVaw1NunLQwISMBovfjcCZXivO. [57] Przesłanie Jana Pawła II do kardynałów... dz. cyt. 4. Papież na ławie oskarżonych [1] Jan Paweł II będzie czczony w  liturgii całego Kościoła, diecezja.lublin.pl, http://web.archive.org/web/20141013041356/http://diecezja.lublin. pl/news,1352. [2] Fragment do autora.

e-maila

wysłanego

przez

Thomasa

Doyle’a

[3] J. Cornwell, The Pontiff in Winter: Triumph and Conflict in the Reign of John Paul II, Doubleday-New York-London-TorontoSydney-Auckland 2004, s. 146. [4] G. Sroczyński, Wojtyła jako szef. „Nadwiślański styl menadżerski plus tropienie herezji”, rozmowa ze  Stanisławem Obirkiem, next.gazeta.pl, 23.11.2020, https://next.gazeta.pl/next/7,151003,26537236,wojtyla-jako-szefnadwislanski-styl-menadzerski-plus-tropienie.html. [5] Red., Küng: „Johannes Paul II verantwortlich für Groer”, diepresse.com, 29.05.2010, https://www.diepresse.com/569887/kung-johannes-paul-iiverantwortlich-fur-groer.

[6] B. Pancevski, J.  Follain, John Paul ‘ignored abuse of 2,000 boys’, „The Sunday Times”, 4.04.2010, cyt. za: https://web.archive.org/web/20100531183440/http://www.timeson line.co.uk/tol/comment/faith/article7086738.ece. [7] Cyt. za: ts, mr, Austria: sprawa kard. Groëra (dossier), ekai.pl, 24.02.2002, https://www.ekai.pl/austria-sprawa-kard-groeradossier/. [8] O. Lahodynsky, Brief Kardinal Groers spricht für die Vertuschung durch den Vatikan, profil.at, 5.06.2010, https://www.profil.at/home/brief-kardinal-groers-vertuschungvatikan-270203. [9] Tamże. [10] Katolicka Agencja Informacyjna pisze wprost, że  to papież prosił Groëra o  to, by  napisał swoje oświadczenie, zob. ts, mr, Austria: sprawa kard. Groëra (dossier), ekai.pl, 24.02.2002, https://www.ekai.pl/austria-sprawa-kard-groera-dossier/. [11] Lahodynsky, dz. cyt. [12] Fragment listu Theodore’a McCarricka do  Stanisława Dziwisza, cyt. za: CNA Staff, McCarrick Report: St.  John Paul II was deceived about ex-cardinal, says Polish archbishop, catholicnewsagency.com, 13.11.2020, https://www.catholicnewsagency.com/news/46580/mccarrickreport-st-john-paul-ii-was-deceived-about-ex-cardinal-sayspolish-archbishop. [13] Report on the Holy See’s Institutional Knowledge and Decision-Making Related to Former Cardinal Theodore Edgar McCarrick (1930 to 2017), s. 9, cyt. za: https://www.vatican.va/resources/resources_rapporto-cardmccarrick_20201110_en.pdf.

[14] G. Weigel, Prawda o  raporcie w  sprawie McCarricka, teologiapolityczna.pl, 15.11.2020, https://teologiapolityczna.pl/prawda-o-raporcie-w-sprawiemccarricka. [15] G. Weigel, Ten raport jest o  kardynale McCarricku, a  nie o  Janie Pawle II, teologiapolityczna.pl, 11.11.2020, https://teologiapolityczna.pl/george-weigel-ten-raport-jest-okardynale-mccarricku-a-nie-o-janie-pawle-ii. [16] DiversityInc Staff, James Grein Files Child Sexual Abuse Lawsuit, Saying the Vatican Knew About Cardinal Theodore McCarrick Abusing Him for Decades, diversityinc.com, 6.06.2019, https://www.diversityinc.com/james-grein-files-child-sexualabuse-lawsuit-saying-the-vatican-knew-about-cardinal-theodoremccarrick-abusing-him-for-decades/. [17] Tamże. [18] J.G. Bedoya, Vaticano escondeu pedofilia do  fundador dos Legionários de Cristo por 63 anos, brasil.elpais.com, 2.08.2019, https://brasil.elpais.com/brasil/2018/12/31/internacional/1546256111 _595163.html. [19] G. Renner, J.  Berry, Head of Worldwide Catholic Order Accused of History of Abuse, „The Hartford Courant”, 23.02.1997. [20] Full text of Pope Francis’ in-flight press conference from Abu Dhabi, catholicnewsagency.com, 5.02.2019, https://www.catholicnewsagency.com/news/40492/full-text-ofpope-francis-in-flight-press-conference-from-abu-dhabi. [21] En primicia el Papa en Televisa: „El mundo sin la mujer no funciona”, wywiad Valentiny Alazraki z  papieżem Franciszkiem dla meksykańskiej stacji Televisa, 28.05.2019, cyt. za: https://www.vaticannews.va/es/papa/news/2019-05/papa-

francisco-entrevista-televisa-mexico-migrantesfeminicidio.html#.XO0vFW0RNUs.twitter. [22] J. Berry, G. Renner, Vows of Silence. The Abuse of Power in the Papacy of John Paul II, Free Press 2010. [23] A. Czupryn, Tomasz Terlikowski: Celibat nie jest istotą problemu pedofilii w  Kościele, plus.polskatimes.pl, 15.02.2019, https://plus.polskatimes.pl/tomasz-terlikowski-celibat-nie-jestistota-problemu-pedofilii-w-kosciele/ar/13890809. [24] Tamże. [25] J.J. McElwee, Vatican: John Paul II Took ‚Immediate’ Action on Sexual Abuse, ncronline.org, 25.04.2014, https://www.ncronline.org/news/accountability/vatican-johnpaul-ii-took-immediate-action-sexual-abuse? _ga=2.249123079.1019530730.1605359360-213896921.1605359359. [26] P. Guzik, John Paul’s Closest Aide Defends Pope’s Legacy on Sex Abuse Scandals, cruxnow.com, 24.02.2019, https://cruxnow.com/february-abuse-summit/2019/02/john-paulsclosest-aide-defends-his-legacy-on-sex-abuse-scandals. [27] S. Klauziński, Skąd pobłażliwość Jana Pawła II wobec seksualnych drapieżców? Wolał walczyć z  „cywilizacją śmierci”, oko.press, 21.11.2020, https://oko.press/jan-pawel-ii-pedofilia-wkosciele-stempin/. [28] Weigel, Ten raport jest o kardynale McCarricku... [29] Weigel, Allen Jr., Sex Abuse..., s. 12. [30] Tamże, s. 16. [31] Inna transkrypcja tej samej debaty. Bez numeracji. G. Weigel, George Weigel and John Allen, Jr.  at the November 2010 Faith Angle Forum, georgeweigel.com, 18.01.2011,

https://www.georgeweigel.com/george-weigel-and-john-allen-jrat-the-november-2010-faith-angle-forum/. [32] Weigel, Allen Jr., Sex Abuse..., s. 29. [33] Weigel, George Weigel and John Allen, Jr.  at the November 2010... [34] Weigel, Allen Jr., Sex Abuse..., s. 28. [35] Tamże, s. 26. [36] Tamże, s. 4. [37] Tamże, s. 4. [38] Tamże, s. 9. [39] Tamże, s. 18. [40] Tamże, s. 18. [41] Tamże, s. 32, s. 18. [42] Wielki omylny papież, wywiad Katarzyny Wiśniewskiej i  Jana Turnaua z  prof. Karolem Tarnowskim, wyborcza.pl, 1.05.2011, https://wyborcza.pl/1,76842,9512005,Wielki_omylny_papiez.html? disableRedirects=true. [43] Tamże. [44] Tamże. [45] O. Adam Żak odpowiada na zarzuty wobec św. Jana Pawła II, Episkopat News, 14.03.2019, stream, https://soundcloud.com/user297863066/o-adam-zak-odpowiada-na-zarzuty-wobec-sw-janapawla-ii. [46] Jacek Prusak w TVN 24, emisja: 10.11.2020. [47] S. Dziwisz, cyt. za: M.  Wlekły, Stanisław Dziwisz przekazywał Janowi Pawłowi II to, co chciał. Jaką mógł mieć rolę w  ukrywaniu skandali seksualnych?, wyborcza.pl, 30.03.2019,

https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,24597907,stanislaw-dziwiszprzekazywal-janowi-pawlowi-ii-to-co.html. [48] Weigel, Allen Jr., Sex Abuse..., s. 25-26. [49] Tadeusz Isakowicz-Zaleski w  programie TVN Kropka nad i, emisja: 10.11.2020. [50] Franca Giansoldati w  reportażu TVN Diabeł w  Watykanie, YouTube, https://www.youtube.com/watch?v=kFmxWHr5f6U. [51] Weigel, Allen Jr., Sex Abuse..., s. 26. [52] Weigel, Ten raport jest o kardynale McCarricku... 5. Czerwoni i czarni [1] S. Dziwisz, Świadectwo, Warszawa 2007, s. 29. [2] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 479. [3] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Koło”, „Spokojny” dot. Stopka Stefan, Oddziałowe Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w  Katowicach, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Bielsku-Białej [1975] 1983-1990 (dalej: IPN Ka), IPN Ka 0025/171 t. 2, s. 304. [4] Materiały szkoleniowe do  tematu „Zwalczanie wrogiej działalności kleru”, IPN Kr 043/1 t. 48, s. 83. [5] IPN Ka 0025/171 t. 2, s. 346 ks. Stopka. [6] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 52. [7] A. Friszke, PRL wobec Kościoła. Akta 1970-1978, Warszawa 2010, s. 32. [8] Notka o  kard. Karolu Wojtyle, za: diecezja.pl, https://diecezja.pl/biskupi-krakowscy/karol-kardynal-wojtyla1964-1978/. [9] Teczka personalna informatora pseudonim „Nr 5” dot. Franciszek Stopka, wyciąg z  doniesienia TW „Frączek” z  dn.

21.09.1960 r. odbytego przez por. Klinowskiego, IPN Kr 009/3487, s. 43. [10] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 45. [11] Tamże. [12] Tamże. [13] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Milek”, „Izydor” dot. Fijałek Stanisław, IPN Ka 00233/3937 t. 2, s. 158. [14] IPN BU 001708/739, s. 63. Jarosz Ryszard, Działalność Kościoła rzymskokatolickiego wśród młodzieży w  zakresie duszpasterstwa turystyczno-obozowego na terenie województwa krośnieńskiego. Legionowo: Wyższa Szkoła Oficerska MSW im. Feliksa Dzierżyńskiego, 1979. [15] IPN BU 1510/3666, Akademia Spraw Wewnętrznych w  Warszawie 1972-1990 [1991], Ordynariusz a  postawy kleru parafialnego na  przykładzie Archidiecezji Krakowskiej, praca dyplomowa Bronisława Motyki, Warszawa 1978, s. 65. [16] Informacja dotycząca konferencji dziekańskiej, która odbyła się w dniu 18.05.1977 r. w Krakowie, uzyskana od TW ps. „Koło” dn. 20.05.1977 r., IPN Ka 0025/171 t. 2, s. 380. [17] T. Isakowicz-Zaleski, Chodzi mi tylko o  prawdę, Warszawa 2012, s. 121. [18] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 338. [19] Isakowicz-Zaleski, Chodzi mi tylko..., s. 96. [20] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 114. [21] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 338. [22] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 76. O  tym, co  było przedmiotem obrad rady księży, wiemy dzięki TW „Pątnikowi”, czyli ks. Szlachcie. Poznaliśmy go w  rozdz. 3. Szlachta był cennym informatorem SB. Był proboszczem w  Kalwarii Zebrzydowskiej,

gdzie kard. Wojtyła regularnie przyjeżdżał, by  modlić się na  drodze krzyżowej. Szlachta był też dziekanem, należał więc do  średniego kierownictwa diecezji. Uczestniczył w  spotkaniach w kurii. Tak było i tym razem, w maju 1970 r. [23] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Spokojny” dot. Stefan Stopka, IPN Kr 009/6157 t. 3, s. 9. [24] IPN Kr 009/8775 t. 3, s. 20. [25] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 184. Ks.  Szczotkowski był pracownikiem krakowskiej kurii oraz kanonikiem Kapituły Metropolitalnej. Był na  tyle blisko Wojtyły, że  jako TW „Rosa”, a potem TW „Jurek” określa arcybiskupa nieraz jako ks. Karol lub bp Karol. [26] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 78. [27] IPN Kr 009/8775 t. 1, s. 11. [28] Poprzednik Wojtyły, Eugeniusz Baziak, formalnie nie był arcybiskupem krakowskim, lecz administratorem apostolskim. Mianowany metropolitą krakowskim dopiero w  marcu 1962, zmarł w czerwcu tego samego roku. [29] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 19. [30] IPN BU 1510/3666, s. 63. [31] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 47. [32] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 334. [33] Polityczno-ideologiczna i  społeczna działalność Kościoła rzymskokatolickiego w  Polsce wśród młodzieży , oprac. J. Siemaszkiewicz, Warszawa 1974, IPN BU 1585/10556, s. 52. [34] IPN BU 1510/3666, s. 97 i 99. [35] Informacje dot. ministrantów z  woj. katowickiego i  operacyjnego zabezpieczenia uroczystości kościelnych na  Jasnej

Górze i  w  Sosnowcu oraz meldunki z  jednostek terenowych z operacyjnego zabezpieczenia nabożeństw, IPN Ka 056/74, s. 26. [36] Tamże, s. 27. [37] Tamże. [38] Tamże. [39] Tamże, s. 28. [40] Tamże, s. 29. [41] Informacje dot. działalności kurii katowickiej, opolskiej i  częstochowskiej oraz duchowieństwa z  terenu woj. katowickiego, przebiegu uroczystości religijnych i  kościelnych oraz polityki wyznaniowej z lat 1967-1969, IPN Ka 056/15, s. 29. [42] Łamanie przepisów prawa przez duchowieństwo polskie – notatki służbowe, wykazy duchownych łamiących prawo i śledztw, IPN BU 0713/315, s. 65 (ręczna numeracja s. 46). [43] Sprawy karne dot. kleru, IPN BU 0713/153 t. 2, s. 31. [44] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 43. [45] IPN BU 0713/153 t. 2, s. 202. [46] Akta śledztwa ws. dokonywania czynów lubieżnych wobec nieletnich chłopców przez księdza prowadzonego przeciwko Słodkowski Henryk, Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział we  Wrocławiu, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Opolu [1950] 1983-1990 (dalej: IPN Wr), IPN Wr 012/2945 t. 1, s. 13. [47] Tamże t. 3, s. 24. [48] Akta kontrolne dochodzenia w  sprawie dopuszczania się aktów ekshibicjonizmu wobec osób nieletnich w  latach 1979-1981 w m. Mogilany prowadzonego przeciwko ks. Jerzy Mikuła, IPN Kr 07/5154, s. 58. [49] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 71.

[50] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 17. [51] H. Müller-Enbergs, Die inoffiziellen Mitarbeiter (MfSHandbuch), Berlin 2008, https://web.archive.org/web/20140203051044/http://www.bstu.bu nd.de/DE/Wissen/Publikationen/Publikationen/handbuch_inoffizi elle_mueller-enbergs.pdf?__blob=publicationFile. [52] A. Winkler, Ilu Polaków współpracowało z  bezpieką?, ciekawostkihistoryczne.pl, 28.10.2017, https://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/10/28/ilu-polakowwspolpracowalo-z-bezpieka/. [53] W poprzednich latach liczba TW również wynosiła ok. 10 tys. Zob.  Sprawozdanie ogólne, analizy danych statystycznych Biura „C” MSW dot. jednostek SB w kraju za 1964 r. – dane dot. stanu i  ruchu TW, spraw operacyjnych, postępowań karnych, aktów wrogiej działalności, dane o  klerze rzymskokatolickim zgromadzone przez jednostki SB w  kraju w  1964  r., IPN BU 0326/303, s. 50. [54] Analizy, tabele statystyczne dot. pracy Biura „C” i jednostek SB w kraju za 1965 r., IPN BU 0326/350, s. 12-13. [55] Tamże, s. 7. [56] W 1966 r. 6,4% księży było zarejestrowanych jako TW, a 10% „rozpracowano” (Analiza i  tabele danych statystycznych dot. jednostek SB w kraju za 1966 r., IPN BU 0326/353, s. 6). W latach 80., kiedy SB na  szeroką skalę werbowała księży, odsetek zarejestrowanych TW wśród duchowieństwa sięgał według niektórych szacunków ok. 30%. J.  Dziewulski, K.  Pyzia, Jerzy Dziewulski: Co trzeci ksiądz współpracował z SB. Ukrycie pedofilii, kochanek i  dzieci Kościół zawdzięcza Kiszczakowi, wyborcza.pl/alehistoria, 16.05.2019,

https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,24696959,jerzy-dziewulskiwedlug-mnie-co-trzeci-ksiadz-wspolpracowal.html. [57] IPN Kr 39/73 t. 1; 41 razy Kard. K.  Wojtyła, 54 razy Kard. K. Wojtyła, 132 razy Kard. Wojtyła Karol, 140 razy Wojtyła Karol. 6. Przeniesienie [1] Teczka personalna kandydata na  tajnego współpracownika dot. Kazimierz Lenart, IPN Kr 009/8205, s. 48. [2] Tamże, s. 50. [3] Tamże, s. 46. [4] Tamże. [5] Tamże. [6] Tamże s. 46-47. [7] Tamże, s. 55-56. [8] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Piotr” dot. Jan Osadziński, IPN Kr 009/103 t. 1, s. 47. [9] „Pamięć.pl. Biuletyn IPN” 2013, nr 3 (12), s. 12. [10] Dziennik dokumentów „W” przekazanych do Wydziału IV SB KWMO za okres od 21-07-1965 r. do 17-05-1967 r., IPN Kr 039/73 t. 3. [11] IPN Kr 009/8205, s. 57. [12] Tamże, s. 43. [13] Tamże, s. 42. [14] Tamże, s. 41. [15] Tamże. [16] Tamże, s. 40. [17] Działalność kardynała Wojtyły w  latach 1971-1974 – informacje, meldunki, korespondencja, IPN BU 0639/147, s. 33.

Cały komunikat abp. Wojtyły z  dnia 29.011.1973  r. zob. IPN Ka 0 025/171 t. 2, s. 55. [18] IPN Kr 009/8205, s. 37. [19] Tamże, s. 37-38. [20] Tamże, s. 39. [21] Tamże. [22] Tamże, s. 35. [23] P.o., czyli „pomoc obywatelska”. „Wyciąg z  doniesienia” to fragment raportu z  innej teczki zawierający informacje o  osobie, do której teczki ten wyciąg został dołączony. [24] IPN Kr 009/8205, s. 19. [25] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 467. [26] IPN Kr 009/8205, s. 19. [27] Tamże, s. 13. Zanim alumn seminarium zostanie pełnoprawnym księdzem, otrzymuje różne święcenia. Lenart rozpoczął kształcenie w  WSD w  1959  r., ukończył w  1965  r. Według spisu dostępnego na  stronie archidiecezji krakowskiej został wyświęcony razem z  całym swoim rocznikiem. Jeżeli rzeczywiście doszło do  opóźnienia święceń, musiało chodzić o święcenia niższe: subdiakonalne lub diakonalne. [28] M. Lasota, Droga z Niegowici, „Biuletyn IPN” 2005, nr 4, s. 42. [29] IPN Kr 009/8205, s. 29. [30] Tamże, s. 30. [31] Tamże, s. 28. [32] Tamże, s. 27. [33] Tamże, s. 26. [34] Tamże, s. 23.

[35] Tamże, s. 20. [36] Tamże. [37] Tamże, s. 21-22. [38] Tamże, s. 17. [39] Tamże. [40] Tamże, s. 16. [41] Tamże, s. 14. [42] Tamże. [43] Tamże, s. 15. [44] Tamże, s. 13. [45] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 330. Inny starszy ksiądz TW mówi w 1972 r. o młodym pokoleniu: „mało chciałoby się robić, a dużo mieć”, zob. IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 465. [46] IPN Kr 009/8205, s. 21. [47] Tamże, s. 12. [48] Tamże, s. 9. [49] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 71. [50] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Andrzej I” dot. Lenart Kazimierz, IPN Ka 0025/722 t. 1, s. 19. [51] Tamże, s. 19. [52] Tamże, s. 20. [53] Tamże, s. 21. [54] IPN Ka 0025/171 t. 2, s. 309. [55] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Janusz” dot. Broda Alfred, IPN 0025/1802 t. 2, s. 78. TW „Janusz” donosi o tym 30 lipca 1976 r. [56] IPN Ka 0025/722, t. 1, s. 22. [57] Tamże, s. 33.

[58] IPN Ka 0025/722 t. 2, s. 40. [59] Meldunki operacyjne Wydz. IV KWMO w Krakowie, IPN BU 0713/217 t. 1, s. 593. [60] IPN Ka 0025/722 t. 2, s. 14. [61] IPN Ka 0025/722 t. 1, s. 41. [62] Tchnął ducha w  tę parafię, dziennikpolski24.pl, 26.04.2002, https://dziennikpolski24.pl/tchnal-ducha-w-te-parafie/ar/2170838. [63] Strona parafii św. Barbary http://www.swbarbara.pl/duchowni.php. [64] Strona parafii w  https://parafiamistrzejowice.pl/?page_id=3383.



Libiążu,

Mistrzejowicach,

[65] T. Isakowicz-Zaleski, Księża wobec bezpieki, Kraków 2007, s. 201. [66] http://www.nsik.com.pl/wpcontent/uploads/2016/11/403.pdf. Link jest już nieaktywny. [67] Strona internetowa parafii Świętego Floriana w  Krakowie, https://www.swflorian.net/index.php/multimedia/249-jubileusz50-lecia-kaplanstwa-ks-kazimierza-lenarta. [68] Uroczystości odpustowe ku  czci św. Kazimierza w  Krakowie, ofm.krakow.pl, 10.03.2020, https://ofm.krakow.pl/cms/index.php? mact=News, cntnt01,detail,0&cntnt01articleid=1052&cntnt01pagelimit=10&cnt nt01returnid=59. [69] B. Makarewicz, Isakowicz-Zaleski: Kard. Dziwisz prosił, bym nie opisywał skandali obyczajowych, wiadomosci.radiozet.pl, 15.11.2020, https://wiadomosci.radiozet.pl/Gosc-Radia-ZET/GoscRadia-ZET.-Ks.-Isakowicz-Zaleski-Kardynal-Dziwisz-prosil-bymnie-opisywal-skandali-obyczajowych. 7. Wybaczenie

[1] Akta kontrolne śledztwa w  sprawie dopuszczania się czynów lubieżnych względem nieletnich uczennic podczas lekcji religii w punktach katechetycznych w Mutnem i w Jeleśni pow. Żywiec prowadzonego przeciwko Józef Loranc, oskarżonemu o popełnienie przestępstwa z art. 176 i z art. 177 kk, IPN Kr 07/4342, s. 85-86. [2] Tamże, s. 95-96. [3] Tamże, s. 66-67. [4] Tamże, s. 63. [5] Tamże, s. 33. [6] Tamże, s. 5. [7] Tamże, s. 65. [8] Tamże, s. 82. [9] Tamże, s. 68-69. [10] Tamże, s. 60. [11] Tamże, s. 13 i s. 10. [12] Tamże, s. 36; w oryginale „matką” zamiast „matkom”. [13] Tamże, s. 62. [14] Tamże, s. 63. [15] Tamże, s. 63. [16] Tamże, s. 10. [17] Tamże, s. 9. [18] Tamże, s. 34. [19] Tamże, s. 34. [20] Tamże, s. 82. [21] Tamże, s. 30-31. [22] Tamże, s. 11.

[23] KAI, Łodygowice: coraz bliżej rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego ks. Jana Marszałka, niedziela.pl, 10.03.2021, https://www.niedziela.pl/artykul/65778/Lodygowice-coraz-blizejrozpoczecia. [24] IPN Kr 07/4342, s. 36. [25] Tamże, s. 61. [26] Tamże, s. 61. [27] Tamże, s. 36-37. [28] Tamże, s. 44-45. [29] Tamże, s. 122. [30] Meldunki Wydziału IV SB KWMO dla Departamentu IV MSW z  lat 1967-1970 dotyczące kontroli operacyjnej duchowieństwa na  terenie województwa krakowskiego, IPN Kr 039/69 t. 1, s. 50. [31] G. Ravasi, Kamień młyński, przewodnik-katolicki.pl, https://www.przewodnikkatolicki.pl/Archiwum/2014/Przewodnik-Katolicki-32014/Przewodnik-liturgiczny/Kamien-mlynski. [32] IPN Kr 07/4342, s. 35. [33] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 405. [34] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 77. [35] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 77. [36] Według „Rzeczpospolitej” zamieszkał w  Zakopanem, w  klasztorze Albertynów przy ul. Kościeliskiej. (Wojtyła do  księdza-pedofila: Każde przestępstwo winno być ukarane, „Rzeczpospolita”, 01.12.2022). Rodzina jako miejsce pobytu ks. Loranca po  wypuszczeniu go z  więzienia wskazuje raczej dom redemptorystów w Kościelisku. [37] Materiały dot. Loranc Józef, IPN Ka 230/9130, s. 5.

[38] Kodeks prawa kanonicznego, 1917, kanon nr 2223, za: http://www.clerus.org/clerus/dati/2001-03/206/CIC17l5.html#_Toc509674871. [39] IPN Ka 230/9130, s. 6: liturgicznych dla Wydziału Metropolitalnej”.

„przepisywaniem tekstów Duszpasterskiego Kurii

[40] Za: https://swrodzina.net/duszpasterze/#!/poprzedni, ks. Józef Loranc (11.1973–14.06.1975) – rezydent. [41] IPN Ka 230/9130, s. 8-9. [42] Tamże, s. 9. [43] Jego słabość do  kobiet i  alkoholu posłużyły w  1950  r. jako materiał kompromitujący. SB zwerbowała go jako informatora „Nr 5”. W  1956  r. odmawia współpracy z  nowo powstałą służbą. Ale w 1960 r. bezpieka znów rejestruje go jako informatora. [44] IPN Kr 009/3487, s. 31. [45] Tamże, s. 31. [46] Tamże, s. 29. [47] Tamże, s. 31. Informacje pochodziły od TW „Rosa”. [48] Tamże, s. 28. List MO/SB w  Krakowie do  MO/SB w Myślenicach. [49] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 269. [50] IPN Kr 009/6157 t. 3, s. 3. [51] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 275. [52] J. Adamczyk, Kaplica pw. Jezusa Miłosiernego w  Szpitalu Powiatowym w  Chrzanowie. Kościoły parafialne w  Chrzanowie, Chrzanów 2018, https://sbc.org.pl/Content/362381/SBC_adamczyk.pdf. [53] IPN Kr 07/4342, s. 75. [54] Tamże, s. 79.

[55] Tamże, s. 80. [56] Tamże, s. 97. [57] Tamże, s. 104. [58] Tamże, s. 104. [59] Tamże, s. 45. [60] Tamże, s. 37. [61] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 406. SB pytała ks. Szczotkowskiego o  Loranca, a  gdy odpowiedział, że  zna go tylko z  nazwiska, o  sytuację w  Kobierzynie. Ta sekwencja może być przypadkiem, ale to mało prawdopodobne. [62] IPN Kr 07/4342, s. 101. [63] Tamże, s. 105. [64] Tamże, s. 110. [65] Tamże, s. 35. [66] IPN Ka 230/9130, s. 9. 8. Recydywa [1] Akta kontrolne postępowania przygotowawczego w  sprawie dopuszczania się czynów lubieżnych wobec osób poniżej 15. roku życia w  latach 1971-1973 we  wsi Kiczora, pow. Żywiec prowadzonego przeciwko: ks. Eugeniusz Surgent, IPN Kr 07/4830, s. 49. [2] Tamże, s. 36. [3] Tamże, s. 23-24. [4] Według dokumentu SB z  1956  r. najpierw przeprowadził się do  Bochni, a  potem dopiero do  Krakowa. Sprawa operacyjnej obserwacji dot. Eugeniusz Surgent. Kontrola operacyjna księdza katolickiego, wikariusza parafii w  Suchej, w  związku z  utrzymywaniem kontaktów ze  zbiegłym na  Zachód ks.

Tadeuszem Wincenciakiem, byłym współpracownikiem Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, IPN Kr 010/9336, s. 29. [5] IPN Kr 07/4830, s. 54. [6] Tamże, s. 56. [7] Tamże, s. 56. [8] Tamże, s. 19-20. [9] Tamże, s. 20. [10] Tamże, s. 21. [11] Tamże, s. 21 i s. 39. [12] Tamże, s. 83. [13] Tamże, s. 9 i s. 83. [14] Tamże, s. 10. [15] Tamże, s. 6. [16] Tamże, s. 100-104. [17] Tamże, s. 7. [18] Tamże, s. 5. [19] IPN Kr 010/9336, s. 94. [20] IPN Kr 010/9336, s. 39. [21] Tamże, s. 78. [22] Tamże, s. 76. [23] Tamże, s. 76. [24] Tamże, s. 119. [25] Tamże, s. 18: został przeniesiony do  Jaworzna 15 sierpnia 1959 r. [26] Tamże, s. 43-44. [27] Tamże, s. 54-55. [28] Tamże, s. 56. [29] Tamże, s. 57.

[30] Tamże, s. 60. [31] Tamże, s. 60. [32] Tamże, s. 66. [33] Tamże, s. 63. [34] Tamże, s. 63-64. [35] Tamże, s. 79. [36] Tamże, s. 87. [37] Tamże, s. 56-57. [38] Tamże, s. 84. [39] Tamże, s. 110. [40] „Rzeczpospolita” twierdzi, że  ofiara Surgenta z  Wieliczki skontaktowała się z redakcją. [41] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Georg” dot. Eugeniusz Surgent, IPN Kr 009/8081 t. 1, s. 40. [42] Tamże, s. 42. [43] Tamże, s. 43. [44] Tamże, s. 97. [45] Tamże, s. 44. [46] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 116. [47] Tamże, s. 123. [48] Tamże, s. 133. [49] IPN Kr 009/8081 t. 1, s. 60. [50] Tamże, s. 60-61. [51] Tamże, s. 58. [52] Tamże, s. 21. [53] Tamże, s. 70. [54] Tamże, s. 70-71. [55] Tamże, s. 74.

[56] IPN Ka 00233/3937 t. 2, s. 24. [57] IPN Kr 009/8081 t. 1, s. 77. [58] Dziennik dokumentów „W” przekazanych do Wydziału IV SB KWMO za okres od 21.03.1969 r. do 27.12.1969 r., IPN Kr 039/73 t. 7, s. 110-111. [59] IPN Kr 009/8081 t. 1, s. 97. [60] Tamże, s. 15. [61] Tamże, s. 16. [62] Tamże, s. 20. [63] Tamże, s. 21-23. [64] Tamże, s. 116. [65] Tamże, s. 116. [66] Materiały z  rozpracowania operacyjnego więźnia Centralnego Więzienia w  Krakowie dot. Eugeniusz Surgent. Materiały dotyczące zagranicznych źródeł finansowania działalności proboszcza parafii w Kiczorze, IPN Kr 010/11133 t. 127, s. 66. [67] Tamże, s. 54 i 64. [68] Tamże, s. 71. [69] IPN Kr 009/8081 t. 2, s. 9 (numeracja ołówkiem). [70] Historia budowy kościoła https://www.parafiakiczora.pl/K/historiak.html.



Kiczorze,

[71] Informacja ta, łącznie z nazwiskami, pokrywa się z informacją w teczce dotyczącej procesu ks. Surgenta. [72] IPN Kr 07/4830, s. 32-34. [73] IPN Ka 0025/1802 t. 2, s. 49. Ks.  Alfred Broda od  listopada 1973 r. był duszpasterzem, a następnie proboszczem w Zwardoniu. A.  Świeży-Sobel, Odszedł do  Pana śp. ks. kan. Alfred Broda, bielsko.gosc.pl, 3.02.2016,

HTTPS://BIELSKO.GOSC.PL/DOC/2957240.ODSZEDL-DO-PANASP-KS-KAN-ALFRED-BRODA. [74] IPN Ka 0025/1802 t. 2, s. 52. [75] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w  Poznaniu, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Pile [1975] 1983-1990 (dalej: IPN Po), Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Kazik” dot. Eugeniusz Surgent, IPN Po 0042/3071 t. 1, s. 89. [76] IPN Ka 0025/1802 t. 2, s. 52. [77] http://www.rajcza.com.pl/dla-turystow/wedrowka-iszlaki/szlaki-papieskie.html, „19 I  1976  r. spotkał się z  rocznikiem 1974 na opłatku”, czytamy w kronice parafialnej. [78] Isakowicz-Zaleski, Chodzi mi tylko..., s. 123. [79] „Koszalińsko-Kołobrzeskie Wiadomości Diecezjalne” 1979, nr 1, za: T.  Krzyżak, P.  Litka, Kościelne peregrynacje seksualnego drapieżcy, „Plus”, 26-27.11.2022, s. 13. [80] IPN Po 0042/3071 t. 1, s. 28. [81] Tamże, s. 71. [82] Tamże, s. 76. [83] Tamże, s. 77. [84] Tamże, s. 72. [85] Tamże, s. 83. [86] Tamże, s. 84. [87] Tamże, s. 102. [88] Tamże, s. 102. [89] Tamże, s. 103. [90] Tamże, s. 103. [91] Tamże, s. 15.

[92] Tamże, s. 107. 9. Ucieczka [1] Isakowicz-Zaleski, Księża..., s. 322. [2] Tamże. [3] Kościół katolicki w czasach komunistycznej dyktatury; między bohaterstwem a  agenturą. Studia i  materiały, R.  Terlecki, J. Szczepaniak (red.), Kraków 2007. [4] Śladami Jana Pawła II, https://odznaki.org/odznaka/sladamijana-pawla-ii/. Inne źródła cytują inne liczby. Na przykład portal Dzieje.pl, który podał już w 2014 r.: „Jan Paweł II jest patronem ponad 2,3 tys. m.in. polskich szkół, uczelni, szpitali, fundacji i  stowarzyszeń, a  także ulic”; https://dzieje.pl/aktualnosci/janpawel-ii-patron-szkol-szpitali-ulic; też: https://www.ekai.pl/wpolsce-jest-juz-szkol-imienia-jana-pawla-ii/. „Gazeta Wyborcza” w  2015  r. podała: „W  Polsce działa ponad 1,5 tys. szkół i  przedszkoli, którym patronuje Jan Paweł II. W  ciągu dziesięciu lat od  śmierci papieża przybyło ich ponad pół tysiąca. – Bo  to ponadczasowy autorytet – mówią nauczyciele”; https://wyborcza.pl/7,75398,17694572,papiez-jan-pawel-iipopularny-patron-szkol-i-przedszkoli.html. [5] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Zet” dot. Józef Sanak, IPN Kr 009/6457 t. 1, s. 39. [6] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 39. [7] Tamże, s. 25. [8] Tamże, s. 13. [9] IPN Kr 009/1895 t. 2, s. 62. [10] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 154. [11] Tamże, s. 154.

[12] Tamże, s. 155. [13] Tamże, s. 45. [14] Tamże, s. 56. [15] Tamże, s. 167. [16] Kr 009/1895 t. 2, s. 125. [17] Tamże, s. 134. [18] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 174. [19] Tamże, s. 181. [20] IPN Kr 009/1895 t. 3, s. 159. [21] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 116-117. Ks. Józef Rozwadowski (19091996) był o  osiem lat starszy od  ks. Sadusia. Ich kariery mają wiele podobieństw. Długo pracowali razem w kurii jako referenci katechetyczni. Tak jak później ks. Saduś ks. Rozwadowski został mianowany przez Wojtyłę proboszczem prestiżowej parafii pw. św. Floriana w Krakowie (1965-1968). W 1968 r. ks. Rozwadowski został biskupem łódzkim. W  1970  r. jest wymieniany jako przyszły prymas Polski: „Bs.  Rozwadowski jest człowiekiem znanym z  ugodowości, nigdy nie naraził się władzom, jak również nie wyciągnął wniosków wobec księży za ich różnorakie przewinienia” (IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 350-351). Informator SB w  kurii w  1963  r. określa go jako „typ świecki, romansujący”: „Ks.  Kuczkowski [kanclerz kurii] jest w  posiadaniu jakiegoś zarzutu przeciwko niemu” (IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 126). W innym dokumencie z 1974 r. dowiadujemy się, na czym ten „zarzut” mógł polegać. SB opisuje, że  księża mają dzieci, po  czym czytamy: „Sytuacje takie wśród księży są tolerowane, ponieważ i  wyżsi dostojnicy Kościoła posiadają dzieci, m.in. biskup Józef Rozwadowski, Ordynariusz Diecezji Łódzkiej, który posiada dwoje dzieci, w  dobrze urządzonej willi w  Krakowie” (IPN BU

0713/153 t. 1, s. 124). Jeżeli to prawda, to SB miało mocnego haka na biskupa. W notatce służbowej z 1964 r. SB określa go jako TW „Rozwadowski”. Nie sposób ustalić, czy jest to pomyłka, czy też przyszły biskup łódzki był już zarejestrowany jako tajny współpracownik, gdyż jego akta – podobnie jak prawie wszystkie akta biskupów – zaginęły w 1990 r. [22] Tamże, s. 117. [23] Tamże, s. 225. [24] Tamże, s. 259. [25] Tamże, s. 245. [26] Tamże, s. 322. [27] Tamże, s. 322. [28] Tamże, s. 275. [29] Tamże, s. 277. [30] Tamże, s. 272. [31] Tamże, s. 282. [32] Tamże, s. 271-272. [33] Tamże, s. 267-268. [34] Tamże, s. 283. [35] Tamże, s. 322. [36] Tamże, s. 222. [37] Tamże, s. 249. [38] Tamże, s. 314. [39] Tamże, s. 315. [40] Tamże, s. 295. [41] Tamże, s. 294. TW „TUZ” 18 marca 1967  r. cytuje ks. Bryłę, który twierdzi, że ks. Saduś „chce iść do Katarzyny na proboszcza”. [42] Tamże, s. 296.

[43] Tamże, s. 311. [44] Tamże, s. 304. [45] Tamże, s. 303. [46] Tamże, s. 300. [47] Tamże, s. 296. [48] Tamże, s. 324-325. [49] Tamże, s. 336. [50] Tamże, s. 305. [51] Tamże, s. 347. [52] Tamże, s. 350-351. [53] Tamże, s. 348. [54] Tamże, s. 349. [55] Tamże, s. 354. [56] Tamże, s. 360. [57] IPN Kr 009/3487, s. 31. [58] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 379: „z notatki t.w. ps. »Koło« z dnia 29.08.1974”. Za pseudonimem „Koło” krył się ks. Stefan Stopka. [59] Tamże, s. 372. Ks.  Kapturkiewicz cytowany w  donosie TW „702” z 11.01.1973 r. [60] Tamże, s. 357. [61] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 496. [62] A.R. Batlogg, Mutmacher für eine dienende Kirche: Der Wiener Weihbischof Helmut Krätzl blickt auf 80 Lebensjahre zurück, herder.de, 1.11.2011, https://www.herder.de/stz/online/mutmacher-fuer-eine-dienendekirche-der-wiener-weihbischof-helmut-kraetzl-blickt-auf-80lebensjahre-zurueck/. [63] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 357.

[64] Tamże, s. 403. [65] Tamże, s. 361. [66] Tamże, s. 362-365. [67] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 495. [68] Tamże, s. 495-496. [69] Tamże, s. 366-367. [70] Tamże, s. 368. [71] Tamże, s. 370. [72] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 371. [73] Wbrew informacjom krążącym w internecie w aktach nie ma dowodów na  to, że  ks. Saduś przekazał SB listy od  Wojtyły. Egzemplarze w aktach pochodzą z wydziału „W”. [74] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 377. [75] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 515. [76] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 440. [77] Tamże, s. 410-411. [78] Tamże, s. 444. [79] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 529. [80] Tamże, s. 529. [81] Tamże, s. 530. [82] Tamże, s. 528. [83] O. Friedrich, Missbrauchsskandal um Kardinal Groër stürzte Österreichs katholische Kirche in schwere Krise, furche.at, 12.05.2005, https://www.furche.at/religion/missbrauchsskandalum-kardinal-groer-stuerzte-oesterreichs-katholische-kirche-inschwere-krise-1234243. [84] Österreichische Nationalgeschichte nach 1945, R. Kriechbaumer, O. Rathkolb (red.), Böhlau Verlag Wien 1998, s.

723. [85] H. Czernin, Das Buch Groër. Eine Kirchenchronik, Klagenfurt 1998, s. 9. [86] Tamże, s. 33. [87] O. Lahodynsky, Brief Kardinal Groers spricht für die Vertuschung durch den Vatikan, profil.at, 5.06.2010, https://www.profil.at/home/brief-kardinal-groers-vertuschungvatikan-270203. [88] Friedrich, dz. cyt. [89] Ära Groer war Folge eines „Einschätzungsfehlers” Roms, katholisch.at, 9.11.2016, https://www.katholisch.at/aktuelles/2016/11/09/ra-groer-warfolge-eines-einschaetzungsfehlers-roms. [90] M. Prüller, Ein schwieriges Gedenken, „Der Sonntag”, za: erzdioezese-wien.at, 14.09.2016, https://www.erzdioezesewien.at/site/home/nachrichten/article/52174.html. [91] Helmut Krätzl, wienerzeitung.at, 21.10.2011, https://www.wienerzeitung.at/nachrichten/reflexionen/zeitgenossen/406291_HelmutKraetzl.html?em_cnt_page=2. [92] Redaktion, Pater Hermann war nur „zweite Wahl”. Naiver Frömmling mit konservativem Kern, derstandard.at, 20.03.2008, https://www.derstandard.at/story/2311476/pater-hermann-warnur-zweite-wahl. [93] Österreichische..., s. 723. [94] Czernin, dz. cyt., s. 50. [95] Österreichische..., s. 723. [96] Erzbschf. Dr Michele https://oecv.at/Biolex/Detail/11501040.

Cecchini,

oecv.at,

[97] Przesłanie Jana Pawła II do biskupów Irlandii... [98] Przesłanie Zjednoczonych...

Jana

Pawła

II

do  kardynałów

Stanów

[99] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 25. [100] IPN Kr 009 5375 t. 1, s. 118. [101] J. Kracik, Księża zmarli w 1982 roku, „Notificationes” 1982, nr 12, s. 300-301; E. Balawajder, K. Turowski, Czartoryski Stanisław, w: SBKSP, t. 1, Lublin 1994, s. 92-93.3, cytowane na: http://lgdpodbabiogorze.pl/pliki_lgd/publikacje%20grant/Skawica %20_lekki.pdf. [102] Według SB ksiądz Martińczak był człowiekiem inteligentnym (IPN Kr 32/2355 t. 1, s. 66) oraz „dobrym i  sprawdzonym źródłem informacji” (IPN Kr 32/2355 t. 1, s. 228). Został przez władze kościelne skierowany na  boczny tor, gdy wyszło na  jaw, że  ma córkę z  gosposią, z  którą żyje jak z  żoną (IPN Kr 32 2355 t. 1, s. 80 i 95). [103] IPN Kr 32/2355 t. 3, s. 133. [104] IPN Kr 009 5375 t. 1, s. 75 (w wersji zapisanej ręcznie s. 73). [105] IPN Kr 009 5375 t. 1, s. 22. [106] IPN Kr 009 5375 t. 1, s. 154. [107] IPN Kr 009  5375 t. 1, s. 26. UB oskarżył księdza również o  malwersacje finansowe. Nie wiadomo, jaki szantaż w  końcu zmusił księdza Czartoryskiego do  podpisania zobowiązania do współpracy. [108] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 171: „Jest też plan usunięcia [księdza] Pochopnia z  tego mieszkania na  Wawelu, gdzie ma zamieszkać podobno ks. Saduś. [...] Ks. Saduś jest katechetą i ma być również zatrudniony przy Referacie Duszpasterskim, gdyż zajmował się poprzednio młodzieżą pozaszkolną – dlatego ks. Czartoryski [który

mieszka na Wawelu] chciałby go mieć bliżej siebie. Tym bardziej, że kiedyś obaj pracowali na jednej parafii. Ks. Saduś był wikarym u  ks. Czartoryskiego”. IPN Kr 009  1895 t. 1, s. 248: „Sapieha, posyłając go [Sadusia] do  Rzymu, przewidywał go stanowiska gazety diecezjalnej /„Dzwon niedzielny”/ Zrobił to bodaj na inspirację ks. Czartoryskiego, którego był pupilem...”. [109] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 315. [110] Ks.  Józef Marecki, Filip Musiał, Krakowska opoka – kardynał Adam Sapieha, w: Biuletyn IPN październik 2008, s. 46-47. [111] Jan Paweł II, Dar i  Tajemnica, s. 6. Internetowa wersja: https://www.kuratorium.bialystok.pl/wpcontent/uploads/2018/10/dar-i-tajemnica.pdf. [112] IPN Kr 009/3034 t. 1, s. 65. [113] IPN Kr 009 3034 t. 1, s. 7. Ksiądz Anatol Boczek urodził się 3 lipca 1920 roku. [114] IPN Kr 009/3034 t. 2, s. 86 (ręcznie napisane) i  s. 85 (napisane na maszynie). [115] IPN Kr 009/3034 t. 2, s. 89-90 (zapis maszynowy), 91-92 (zapis odręczny). [116] Filip Musiał, Niezłomny wobec bezpieki, w: „Dziennik Polski”, 28 lutego 2009. W  internecie na: https://dziennikpolski24.pl/niezlomny-wobec-bezpieki/ar/2558340. [117] IPN Kr 009/3034 t. 2, s. 110 (zapis maszynowy), s. 112 (zapis odręczny). 10. Wierzchołek góry lodowej [1] J. Pawlik, Ocena zjawisk czynów lubieżnych względem nieletnich na  tle ogólnego stanu przestępczości seksualnej

w Polsce, „Służba MO” 1984, nr 4 (159), s. 696. [2] E. Kędziora, Nieletnia ofiara czynu nierządnego, „Problemy Kryminalistyki” 1982, nr 156, s. 253. [3] IPN BU 0713/315, s. 94. [4] IPN Kr 009/3034 t. 2, s. 114. [5] Tamże. [6] Tamże, s. 90 (ręczna numeracja ołówkiem: s. 71). [7] J. Siemaszkiewicz, Polityczno-ideologiczna i  społeczna działalność Kościoła rzymskokatolickiego w  Polsce wśród młodzieży, Warszawa 1974, IPN BU 0436/70. [8] IPN Kr 009/8775 t. 1, s. 25. [9] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 342. [10] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Turysta” dot. Józef Gorzelany, IPN Kr 009/6908 t. 2, s. 65, zob. też s. 74. [11] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 228. [12] IPN Kr 009/6240, s. 15. [13] Tamże, s. 7. [14] Tamże, s. 7. [15] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 238. [16] IPN Kr 009/6240, s. 17. [17] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 254. [18] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 230. [19] IPN Kr 009/6240, s. 8-9. [20] Isakowicz-Zaleski, Chodzi mi tylko..., s. 117. [21] IPN Kr 009/3034 t. 1, s. 60. [22] IPN Kr 009/3034 t. 2, s. 143. [23] IPN Kr 009/3034 t. 1, s. 70. [24] IPN Kr 009/3034 t. 1, s. 52.

[25] J. Marecki, Represje wobec osób duchownych i  zakonnych na terenie woj. krakowskiego 1944-1975, t. 2, Kraków 2016, s. 182183. [26] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Antoni” dot. Karabuła Antoni, IPN Ka 0025/1097 t. 1, s. 72-73. [27] Tamże, s. 35. [28] Tamże, s. 114, s. 191. Na  s. 191 popełniono ewidentny błąd, pisząc 1950 zamiast 1959. Tekst tu brzmi: „Ks. Karabuła Antoni był karany sądownie przez Sąd Powiatowy w  Wadowicach w  dniu 8.10.1950 roku z  art. 286 par. 3 KKKp 761/59 na  trzy miesiące aresztu, na  dwa lata w  zawieszeniu”. Na  pewno chodzi tu o wyrok z 8.10.1959, który jest podany na s. 114, choćby dlatego, że  w  1950  r. ks. Karabuła jeszcze nie rezydował w  powiecie Wadowice. [29] Tamże, s. 44. [30] Tamże, s. 34. [31] IPN Kr 009/6157 t. 1, s. 142. [32] Możliwe, że  w  1958  r. kierownik Wydziału Oświaty w  Wadowicach nawiązywał do  tego incydentu, gdy „ostro postawił kwestie kleru, że  w  szkołach się rządzą jak szare gęsi, że jeden z księży zgorszał 16-letnią dziewczynkę szkolną”, IPN Kr 009/6157 t. 1, s. 142. [33] IPN Ka 0025/1097 t. 1, s. 79 (ręczna numeracja s. 76). [34] Tamże, s. 91. [35] Tamże, s. 223. [36] Tamże, s. 161-164. [37] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 76. Ks.  Osadziński, administrator parafii, w  której ks. Świętek jest wikariuszem, w  liście do  kard. Wojtyły.

[38] Tamże, s. 78. Ks. Michalski, proboszcz z Pcimia. [39] Tamże, s. 61. TW „Marecki”, źródło SB wewnątrz kurii krakowskiej. [40] Tamże, s. 95. Bp Groblicki. [41] Tamże, s. 104. TW „Rosa” podsumowuje opinie księży. [42] IPN Kr 07/3729, s. 206. [43] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Reno” dot. Antoni Duszyk, IPN Kr 009/6749, s. 18. [44] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 64-65. [45] Tamże, s. 88. [46] Tamże, s. 76. [47] Tamże, s. 102. Jest napisane „mało dzieci”, ale pewnie chodzi o „małe dzieci”, bo inaczej to zdanie nie ma sensu. [48] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Mak” dot. Klenowski Jarosław, IPN Ka 001/949 t. 2, s. 122. [49] Opole, jako miasto poniemieckie, nie miało jeszcze wówczas oficjalnej diecezji. [50] IPN Ka 001/949 t. 2, s. 14-15. [51] IPN Ka 001/949 t. 1, s. 44. [52] IPN Kr 009/6749, s. 32. [53] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 77. [54] Sprawa obiektowa kryptonim „Wspólnota” dot. działalności duchowieństwa katolickiego na  terenie województwa krakowskiego, IPN Kr 08/167 t. 6, s. 123-125. [55] IPN Kr 32/2355 t. 3, s. 203. [56] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w  Bydgoszczy, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Bydgoszczy [1945] 1983-1990 (dalej: IPN By), Akta kontrolne

śledztwa w  sprawie dokonania czynu nierządnego wobec nieletniej w  Bydgoszczy w  dniach 31-07-1958 i  01-08-1958  r. przeciwko: ks. Eugeniusz Ryszka, IPN By 070/4229, s. 254. [57] Działania urzędów i  wydziałów spraw wewnętrznych podejmowane wobec Kościoła, działalność kleru, postępowania karno-administracyjne prowadzone przeciwko duchownym, informacje Biura Śledczego MSW, notatki, sprawozdania, korespondencja, IPN BU 1634/539, s. 18. [58] Tamże, s. 78. [59] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w  Szczecinie, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Szczecinie [1945] 1983-1990 (dalej: IPN Sz), Akta śledztwa w  sprawie dopuszczenia się przez księdza zakonnego czynu nierządnego w  stosunku do  nieletnich w  okresie od  1962  r. do  końca 1965  r. w  Wierzbnie i  Kozielicach oraz nakłaniania do  odwołania zeznań, prowadzonej przeciwko Owsiak Józef, tj. oskarżonego o popełnienie przestępstw z art. 203 i z art. 26 w zw. z art. 140 § 1 kk, IPN Sz 0013/11, s. 7 (ręczna numeracja ołówkiem). [60] Tamże, s. 143 (ręczna numeracja ołówkiem). [61] Akta śledztwa w  sprawie dopuszczenia się przez wikarego parafii w Krajniku Górnym, w okresie od 1968 r. do 1970 r. czynów lubieżnych i  próby popełnienia czynu nierządnego w  stosunku do osób poniżej 15. roku życia, prowadzonej przeciwko Grajkowski Czesław, tj. oskarżonego o popełnienie przestępstw z art. 176 i art. 169 w zw. z art. 11 § 1 kk, IPN Sz 0013/24, s. 88 (ręczna numeracja s. 74). [62] Tamże, s. 11 (ręczna numeracja s. 6). [63] Akta śledcze w sprawie dokonania czynów lubieżnych wobec osób młodocianych w  latach 1972-1973 przeciwko Jan Ożdrzyński,

tj. podejrzanego o przestępstwo z art. 176 kk, IPN By 070/5084, s. 15. [64] Tamże, s. 103-104. [65] IPN BU 0713/153 t. 1, s. 145. [66] IPN BU 0713/153 t. 2, s. 70. [67] IPN BU 0713/315, s. 91 (ręczna numeracja s. 72). [68] Tamże, s. 91 (ręczna numeracja s. 72). [69] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w  Poznaniu, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Poznaniu [1945] 1983-1990 (dalej: IPN Po), Akta kontrolne dochodzenia w  sprawie czynu lubieżnego wobec nieletniej, prowadzonego przeciwko Strybe Eugeniusz, tj. podejrzanemu o popełnienie przestępstwa z art. 176 kk, IPN Po 04/3478, s. 96. [70] Akta kontrolne dochodzenia w  sprawie dopuszczenia się czynu lubieżnego wobec nieletnich, prowadzonego przeciwko Jan Księżak, skazanemu przez Sąd Rejonowy w  Płocku 30-01-1984  r. za przestępstwo z art. 176 kk, IPN BU 02944/65, s. 44 i s. 7. [71] Tamże, s. 50. [72] IPN BU 0713/315, s. 90-91 (ręczna numeracja s. 71-72). [73] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Gdańsku, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Słupsku [1975] 19831990 (dalej: IPN Gd), Akta kontrolne śledztwa w sprawie czynów lubieżnych dokonanych w  miejscowości Siemirowice koło Lęborka prowadzonego przeciwko Maciej Stanisław Kałuża, tj. podejrzanemu o popełnienie przestępstwa z art. 176 w zw. z art. 58, art. 173 § 1 w zw. z art. 58 kk, IPN Gd 012/87, s. 11. [74] IPN BU 0713/315, s. 91 (ręczna numeracja s. 72). [75] IPN Ka 0025/1097 t. 1, s. 70. [76] Tamże, s. 63.

[77] Tamże, s. 57. [78] Tamże, s. 69. [79] Tamże, s. 41. [80] Akta śledztwa w sprawie stosowania niedozwolonych metod wychowawczych, w  szczególności przemocy fizycznej wobec uczniów na  lekcjach religii w  szkole podstawowej w  m. Inwałd prowadzonego przeciwko ks. Stanisław Kocańda, tj. oskarżonemu o  popełnienie przestępstwa z  art. 286 §  1 kk, IPN Kr 07/3732, s. 8 (ręczna numeracja). [81] Tamże, s. 11 (ręczna numeracja). [82] Tamże, s. 11 (ręczna numeracja). [83] P. Glugla, Charakterystyka wadowickiego kościoła w raporcie Służby Bezpieczeństwa z  1960  r., s. 55, http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.desklightb5a3631e-eed4-48b6-906a-d0f812c0e8e7; A.  Kubiś, Parafia Wadowice w  latach 1957-1960. Wspomnienia wikariusza, s. 304, http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.ojs-doi10_15633_acr_2028. [84] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 227. Wygląda na  to, że  sam dał pretekst. Kupił samochód, „chwalił się, że  nie płacił podatku od  kupna wozu, bo  miał człowieka w  Wydz. Finans. Prez. PRN w  Chrzanowie, który załatwił mu, że  został od  podatku tego zwolniony. Za  tę »przysługę« woził tego urzędnika swoim wozem, b. często wyjeżdżając z nim w góry”. [85] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 94. [86] Tamże, s. 118. TW „Marecki”. [87] Tamże, s. 81. [88] Tamże, s. 102. [89] Tamże, s. 118.

[90] Teczka personalna informatora pseudonim „X-58” dot. Jan Wolny, IPN Kr 009/5244, s. 189. „Ks. Świątek otrzymał wyrok 16cie miesięcy w  zawieszeniu na  2 lata i  z  rozprawy został wypuszczony na wolność. [...] Zapytany o uprzedni wyrok, który miał w  zawieszeniu, oznajmił, że  sąd tamten wyrok musiał przeoczyć, gdyż nic mu nie wspominano”. Widać TW „Władek” nie miał dokładnych danych. W rzeczywistości Świętek dostał 18 miesięcy z zawieszeniem na 3 lata, IPN Kr 07/3729, s. 74-75. [91] Kr 009/1895 t. 1, s. 117. [92] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 253. 11. Fałszywe oskarżenia o fałszywe oskarżenia [1] Sprawozdania Sekcji 2 Wydziału XI WUBP w  Krakowie z  lat 1953-1955 dotyczące kontroli operacyjnej zakonów męskich i żeńskich na terenie województwa krakowskiego, IPN Kr 039/1/3, s. 105. [2] Tamże, s. 105. [3] Sprawa operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Chłopiec”, dot. Andrzej Mucha, IPN Kr 033/1018, s. 5. [4] Tamże, s. 12. [5] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, Oddział Wrocław, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych we  Wrocławiu 19831990 (dalej: IPN Wr), Akta dochodzenia w sprawie dokonywania czynów lubieżnych względem osób poniżej 15 lat, tj. o popełnienie przestępstwa z art. 176 kk, IPN Wr 039/10998, s. 3-4. [6] Tamże, s. 21-22. [7] Tamże, s. 21-22. [8] IPN Kr 009/6157 t. 3, s. 34. [9] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 230.

[10] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w  Bydgoszczy, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w  Bydgoszczy [1945] 1983-1990 (dalej: IPN By), Akta kontrolne śledztwa w  sprawie gwałtu w  dniu 27-06-1966  r. w  okolicach Aleksandrowa Kujawskiego przeciwko ks. Tadeusz Woźniak, tj. podejrzanego o przestępstwo z art. 204 § 1 kk, IPN By 070/4662, s. 213. [11] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Promień”, „Baca” dot. Wincenciak Stanisław, IPN Ka 0025/441 t. 2, s. 62. [12] IPN Ka 0025/441 t. 1, s. 15 i s. 17. [13] IPN Kr 009/6908 t. 2, s. 63. [14] Badania prof. Józefa Baniaka z  Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza z  2012  r., cyt. za: mil, 60 proc. polskich księży utrzymuje kontakty z kobietami, do 15 proc. ma dzieci. Kościół to toleruje, tokfm.pl, 30.07.2012, https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,12217693,60-proc-polskichksiezy-utrzymuje-kontakty-z-kobietami-do.html. [15] IPN Kr 009/6749, s. 10. [16] Tamże, s. 5. [17] Tamże, s. 10. [18] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Tadek” dot. Tadeusz Jajko, IPN Kr 009/7469 t. 1, s. 57. [19] Tamże, s. 148. [20] Tamże, s. 146. [21] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 222. Ks.  Szczotkowski mówi w kwietniu 1967 r.: „Ks. Jajko z Zatora ostatecznie został usunięty. Na  jego miejsce poszedł ks. Moroń. Gdzie ks. Jajko zostanie ulokowany, nie wiadomo. Chyba rezydentura przydzielona mu

będzie”. IPN Kr 009/7469 t. 1, s. 151: „Przez kurię krakowską został zawieszony w  czynnościach kapłana i  skierowany »na pokutę« do jednego z zakonów”. [22] IPN Kr 009/7469 t. 1, s. 151. [23] Akta kontrolne dochodzenia w  sprawie naruszenia nietykalności cielesnej uczniów i  publicznej obrazy godności nauczyciela Szkoły Podstawowej w  Piekielniku prowadzonego przeciwko Julian Barcik, tj. oskarżonemu o  popełnienie przestępstwa z art. 239 §1 i z art. 256 §1 kk, IPN Kr 07/4273, s. 67. [24] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 188. [25] Tamże, s. 190. [26] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 83. Materiały, którymi posługiwał się 1958  r. wykładowca o  nazwisku Florek prowadzący zajęcia na temat Zwalczanie wrogiej działalności kleru. [27] Friszke, dz. cyt. s. 27. [28] Tamże, s. 29. [29] Tamże, s. 41. [30] A. Górski, Grupa D.  Nieznani sprawcy, „Fokus”, 31.05.2009, cyt. za: https://web.archive.org/web/20090602001002/http://www.focus. pl/historia/artykuly/zobacz/publikacje/grupa-d-nieznanisprawcy/nc/1/. [31] M. Lasota, O raporcie sejmowej komisji poświęconym Samodzielnej Grupie „D” w  MSW, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, nr 1/2003, s. 37, dostępny na: http://webcache.googleusercontent.com/search? q=cache:qO8fYr0EWCEJ:polska1918-89.pl/pdf/o-raporciesejmowej-komisji-poswieconym-samodzielnej-grupie-d-wmsw,5842.pdf&cd=1&hl=pl&ct=clnk&gl=pl&client=firefox-b-d.

[32] Tamże, s. 39. [33] Górski, dz. cyt. [34] Lasota, dz. cyt., s. 8. [35] Sprawa operacyjnego rozpracowania kryptonim „Amok” dot. Mikuła Jerzy. Kontrola operacyjna księdza katolickiego – wikarego parafii w  Andrychowie, podejrzanego o  nakłanianie młodzieży do zażywania środków o działaniu narkotycznym, IPN Ka 047/240, s. 63. [36] Tamże, s. 63. [37] Tamże, s. 63. [38] Tamże, s. 68. [39] Tamże, s. 66. [40] Tamże, s. 66-67. [41] Tamże, s. 67. [42] Tamże, s. 67. [43] Tamże, s. 68. [44] Tamże, s. 71. [45] Tamże, s. 73. [46] Tamże, s. 85. [47] IPN Kr 07/5154, s. 7. [48] IPN BU 0713/153 t. 2, s. 70 (przykład pochodzi z akt sprawy w  Zamościu z  roku 1976, w  której ksiądz jest oskarżony o  czyny pedofilskie). [49] K. Pyzia, Jerzy Dziewulski: Co  trzeci ksiądz współpracował z  SB. Ukrycie pedofilii, kochanek i  dzieci Kościół zawdzięcza Kiszczakowi, wyborcza.pl, 16.05.2019, https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,24696959,jerzy-dziewulskiwedlug-mnie-co-trzeci-ksiadz-wspolpracowal.html.

[50] IPN Kr 039/69 t. 1, s. 50. [51] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 254. [52] IPN BU 0713/153 t. 2, s. 168 i s. 163. [53] Tamże, s. 144, „Prokuratura Wojewódzka, ani w ogóle organa ścigania i wymiaru sprawiedliwości, nie mogą rzecz jasna ponosić odpowiedzialności za  to, że  w  świetle wyjaśnień oskarżonych sylwetka moralna księdza Stefana Zawadzkiego przedstawia się niekorzystnie, ani też nie mogą podejmować kroków dla ukrycia tego faktu”. [54] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 20. [55] Tamże, s. 20. [56] M.A. Koprowski, Strażnik pamięci Przebraża, kresy.pl, 28.02.2012, https://kresy.pl/kresopedia/straznik-pamieci-przebraza/. [57] IPN Wr 012/2945 t. 2, s. 12. [58] Tamże, s. 29. [59] Tamże, s. 18. [60] Tamże, s. 19. [61] Tamże, s. 14. [62] Tamże, s. 20. [63] Tamże, s. 20. [64] Tamże, s. 20. [65] Tamże, s. 44. [66] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 61. [67] Tamże, s. 35. [68] Tamże, s. 35. [69] Tamże, s. 265. [70] Tamże, s. 40. [71] Tamże, s. 38.

[72] IPN Wr 012/2945 t. 1, s. 12. [73] Tamże, s. 12. [74] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 63. [75] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 148. [76] Tamże, s. 91. [77] Tamże, s. 92. [78] Tamże, s. 128. [79] Tamże, s. 123. [80] Tamże, s. 120 i s. 136. [81] Tamże, s. 126. [82] Tamże, s. 154-156. [83] Tamże, s. 229. [84] Tamże, s. 227. [85] Tamże. [86] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 225. [87] Tamże, s. 227. [88] Tamże, s. 216. [89] Tamże, s. 229. [90] Tamże, s. 230. Informator „Bogusław” regularnie rozmawia z prawnikiem kurii, ks. Kałużą. [91] Tamże, s. 232. [92] Tamże, s. 247. [93] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 254, TW „Bogusław” cytuje ks. Kałużę pięć dni przed procesem. [94] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 237 i IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 246. [95] Tamże, s. 257. [96] Tamże, s. 249. [97] Tamże, s. 280.

[98] Tamże, s. 265. [99] Tamże, s. 249. [100] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 254 – to melduje TW „Bogusław”, który na  początku września sam rozmawiał z  ks. Sitkiem, zob. tamże, s. 256. [101] Tamże, s. 249. [102] Tamże, s. 153. [103] Tamże, s. 154. [104] Tamże, s. 267. [105] Tamże, s. 256. [106] Tamże, s. 254. [107] Tamże, s. 153. [108] Strona Parafii Rzymskokatolickiej pw. Wniebowzięcia N.M.P. w Niemodlinie, http://www.parniemo.ayz.pl/niemodlin/. [109] IPN Wr 012/2945 t. 3, s. 168. [110] Tamże, s. 207. [111] Kościół rzymskokatolicki w  Polsce – charakterystyczne zjawiska wśród kleru. Wyznania nierzymskokatolickie, IPN BU 1585/5951, s. 19. Ciekawe jest to, że  z  roku 1987 zachowało się podobne zestawienie dotyczące przestępstw popełnionych przez osoby duchowne, zob. Stosunki PRL z  Watykanem – treści konkordatów, umów, porozumień, IPN BU 0713/313, s. 126-128. Wszystkie 55 spraw zakończonych w  1987  r. to „normalne” przestępstwa, przeważnie „wypadki drogowe” (31 przypadków z  55). Wśród tych 55 spraw były dwa przypadki „pobicia dzieci” i  jeden przypadek „czynu nierządnego”. Jedną sprawę o  pobicie dzieci umorzono z  powodu „braku cech przestępstwa lub dowodów winy osób duchownych”. W  jednej sprawie pobicia dzieci i  niepłacenia alimentów wnoszono akty oskarżenia

do  sądu. Sprawę „czynu nierządnego” umorzono. Autor dokumentu podkreśla, że osoby duchowne są dokładnie tak samo traktowane jak inni obywatele, „o  czym świadczy liczba spraw, w których postępowania umorzono”. [112] Zob.  np. IPN BU 0713/153 t. 1, s. 118-121. Sprawa z  1974  r., w której jest opisane, jak księża kradną kosztowności z kościołów, aby je sprzedać. Przy okazji dowiadujemy się jeszcze czegoś o  głównym bohaterze tej historii: „Ks.  L.D., będąc na  parafii w  Mazewie, współżył seksualnie z  16-letnią miejscową dziewczyną”, s. 123. [113] Teczka zagadnieniowa dot. zakonów męskich na terenie woj. kieleckiego, IPN Ki 015/730 t. 2, s. 9. [114] IPN Kr 009/6908 t. 2, s. 55. [115] Tamże, s. 80-81. [116] Tamże, s. 33. [117] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 59. 12. Wojna Wojtyły [1] IPN Kr 009/6157 t. 4, s. 3. [2] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 142. [3] Tamże, s. 87. [4] Odpisy i kopie dokumentów Kurii Metropolitalnej w Krakowie i  Kurii Diecezjalnej w  Tarnowie za  rok 1972 dotyczących pracy duszpasterskiej, IPN Kr 039/68 t. 2, s. 598. [5] Tamże, s. 594. [6] Tamże, s. 596. [7] Tamże, s. 597. [8] Tamże, s. 594. Należy zauważyć, że  „Proboszcz” i  „Kuria” są zapisane tu wielką literą, podczas gdy wikariusz – tu „wikar.” –

małą. [9] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 184. [10] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 177. [11] Tamże, s. 169. [12] IPN Kr 009/103 t. 1, s. 79. [13] IPN Kr 009/6157 t. 4, s. 57. [14] Kościół katolicki w  PRL – schematy, wykazy biskupów, IPN BU 0713/370, i  IPN BU 1510/3666, s. 72: 1975  r.: 1201 księży, z  których 63 księży spoza archidiecezji krakowskiej. 216 było proboszczami. 418 miało status wikarego. 116 było rezydentów. Ponadto podlegało kard. Wojtyle 195 księży zakonnych, 48 kapelanów wojskowych oraz 88 księży, którzy zajmowali się wyłącznie katechizacją młodzieży. [15] T. Szulc, Papież Jan Paweł II. Biografia, Warszawa 1996, s. 197. [16] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 383. [17] IPN Kr 009/8775 t. 3, s. 53. [18] IPN BU 1510/3666, s. 71: w  1975  r. archidiecezja liczyła 324 parafie. [19] IPN Kr 009/7469 t. 2, s. 164-165. [20] Szulc, dz. cyt., s. 197: cytuje ks. Obtułowicza. [21] M. Skowrońska, J.  Turnau, Tajemnica Wojtyły, wyborcza.pl, 25.04.2014, https://wyborcza.pl/magazyn/1,124059,15859033, Tajemnica_Wojtyly.html. [22] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Włodek” dot. Krzysztof Michałowski, IPN Kr 009/5287 t. 11, s. 177. [23] IPN Kr 009/5287 t. 15, s. 161. [24] Tamże, s. 161. [25] IPN Kr 009/8775 t. 3, s. 29.

[26] IPN Kr 009/5244, s. 176. [27] IPN Kr 009/4371 t. 1, s. 73. [28] Tamże, s. 73. [29] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 103. [30] IPN BU 1510/3666, s. 73-74. [31] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 173. [32] IPN BU 1510/3666, s. 76. [33] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 382. Również: „Arcybiskup [Wojtyła] chciałby mieć co  najmniej 50-ciu na  I  roku. Przy takiej liczbie i  następującym co  roku [odsiewie] pozostałoby około 30, a  taka właśnie liczba księży nowych jest co  roku potrzebna”, IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 129. [34] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 73. [35] Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Kielcach, Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Kielcach [1945] 19831990 (dalej: IPN Ki), Teczka zagadnieniowa dot. zakonów męskich na terenie woj. kieleckiego, IPN Ki 015/730 t. 2, s. 9. [36] Tamże, s. 28. [37] IPN Kr 009/5287 t. 13, s. 19. [38] IPN BU 1510/3666, s. 68. [39] IPN Kr 009/5287 t. 16, s. 121. [40] IPN Kr 009/5287 t. 16, s. 225 oraz IPN Kr 009/5287 t. 18, s. 351. [41] IPN Kr 009/5287 t. 14, s. 556. [42] Tamże, s. 573. [43] IPN Kr 009/4371 t. 1, s. 160. [44] Tamże, s. 276.

[45] IPN Kr 009/5287 t. 11, s. 314; miesięcznik „Znak” do pobrania ze  strony https://virtualo.pl/eprasa/miesiecznik-znak-nr-775wierze-watpie-odchodze-i287887/. [46] IPN Kr 009/5287 t. 11, s. 316. [47] IPN Kr 009/5287 t. 18, s. 25. [48] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 490. [49] IPN Kr 009/1895 t. 1, s. 360. [50] IPN Kr 009/1895 t. 3, s. 78. [51] Przesłanie Zjednoczonych...

Jana

Pawła

II

do  kardynałów

Stanów

[52] Tamże. [53] IPN Kr 009/6908 t. 2, s. 81. [54] Teczka pracy tajnego współpracownika pseudonim „Bolek” dot. Jan Martińczak, IPN Kr 0032/2355 t. 4, s. 17-18. [55] IPN Kr 043/1 t. 48, s. 78; Walka z  wrogą działalnością reakcyjnego kleru na  obecnym etapie, oprac. B.  Cykała, IPN Kr 0179/1606, s. 53. [56] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 470-471. [57] IPN Kr 009/6908 t. 2, s. 87. [58] Teczka personalna tajnego współpracownika pseudonim „Homer” dot. Leon Bzowski, IPN Kr 009/7002, s. 360-361. [59] Sprawa operacyjnego rozpracowania kryptonim „Głaz” dot. Józef Gorzelany. Materiały dotyczące proboszcza parafii w Krakowie-Bieńczycach w związku z prowadzeniem działalności antyreżimowej i utrzymywaniem kontaktów z przedstawicielami opozycji oraz działaczami NSZZ „Solidarność”, IPN Kr 0101/266, s. 120. [60] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 304. [61] IPN Ka 0025/1097 t. 1, s. 180.

[62] Tamże, s. 159. [63] IPN Kr 009/8775 t. 2, s. 234. [64] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 465. [65] Tamże, s. 467. Zapewne chodziło o księdza Boczka. [66] Tamże, s. 471. [67] IPN Kr 009/4373 t. 1, s. 19. [68] IPN Kr 009/5287 t. 13, s. 18. [69] IPN Kr 009/5287 t. 12, s. 257-258. [70] IPN Kr 009/6157 t. 2, s. 162. [71] Kr 009/6157 t. 4, s. 3. [72] IPN Kr 009/1895 t. 4, s. 228. [73] IPN Kr 009/4373 t. 2, s. 40. [74] Tamże, s. 129. [75] Tamże, s. 184. [76] Tamże, s. 123. [77] Tamże, s. 133. [78] M. Gutowski, TVN 24, nagranie dla magazynu Czarno na białym. [79] Szulc, dz. cyt., s. 196. Konkluzje [1] IPN Kr 07/4830, s. 49. [2] https://diecezja.pl/biskupi-krakowscy/karol-kardynal-wojtyla1964-1978/. [3] Jan Paweł II, Dar i Tajemnica, s. 14. [4] Karol Wojtyła – droga kapłaństwa, http://archidiecezja.lodz.pl/~andrespol/papa3.html.

na:

[5] Pozostał niezmieniony – Seminaryjny kolega Karola Wojtyły wspomina Papieża w  80 rocznicę jego urodzin, w: „Gość Niedzielny”, 10 maja 2000 roku. Wersja internetowa: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TH/THW/jp2_konieczny. [6] Jan Paweł II, Dar i Tajemnica, s. 5. [7] Ks. Andrzej Scąber, Uczeń Sapiehy, w „Tygodnik Powszechny”, 8 maja 2017. W  internecie na: https://www.tygodnikpowszechny.pl/uczen-sapiehy-147918. [8] Transmisja mszy z okazji setnej rocznicy urodzin Jana Pawła II, vaticannews.va, 18.05.2022, https://www.vaticannews.va/en/popefrancis/mass-casa-santa-marta/2020-05/pope-celebrates-mass-foranniversary-of-birth-of-john-paul-ii.html, wideo 15.42-15.50. [9] Tamże, 19.20-19.36.