132 45 3MB
Polish Pages 308 Year 2023
Świat pełen jest wyrw, załomów, pęknięć – zarówno tych fizycznych, jak i niewidocznych gołym okiem szczelin rzeczywistości. Aby móc docierać do tego, co niepoznane, stworzyliśmy Szczeliny, poświęcony literaturze faktu imprint Wydawnictwa Otwartego. Pragniemy zrozumieć otaczające nas zjawiska, dlatego oddajemy głos ekspertom, którzy najlepiej potrafią wytłumaczyć zawiłości współczesnego świata.
Copyright © by Mateusz Mazzini Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023 Opieka redakcyjna: Rafał Czech Redakcja tekstu: Maciej Żemojtel Weryfikacja merytoryczna: dr Anna Ratke-Majewska Wnętrze – projekt graficzny serii: Wydawnictwo Otwarte Adiustacja: Mirosław Dąbrowski / Wydawnictwo JAK Korekta: Kamila Zimnicka / Wydawnictwo JAK, Janina Burek / Wydawnictwo JAK Okładka – projekt graficzny serii: Łukasz Piskorek Adaptacja okładki na potrzeby niniejszego wydania: Monika Drobnik-Słocińska Fotografia na okładce: © Rafael Wollmann / Gamma-Rapho via Getty Images ISBN 978-83-8135-754-8
Zajrzyj do Szczelin! szczeliny.pl facebook.com/szczeliny instagram.com/szczeliny
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków Wydanie I, 2023
Na zlecenie Woblink
woblink.com plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Zawsze obecny Rozdział 1. Kraj dla nielicznych Rozdział 2. W miarę możliwości Rozdział 3. W czyim interesie? Rozdział 4. Świętoszek i papieże Rozdział 5. Rachunek za 30 lat Rozdział 6. Śmierć, której nie było Rozdział 7. Lista życzeń narodu Esej metodologiczny Podziękowania Bibliografia
Być może tylko coś, co zahacza o błąd albo jest dotknięte błędem, ma większą szansę przetrwania w tak zwanej historii. ADAM NOWAK lider zespołu Raz Dwa Trzy
Prolog Zawsze obecny Krzykliwy sweter w romby, który tego dnia założył, w połączeniu z rozmierzwionymi kruczoczarnymi włosami sprawiał, że wyglądał jak zmęczony nocą rockman lub uniwersytecki pięknoduch. Na szyi wyraźnie odznaczał się wysoki kołnierz białej koszuli. Czarne spodnie wtapiały się w tło ciemnej skórzanej sofy, na którą opadł. Ręce miał złożone wzdłuż ciała, niemal przyklejone do bioder. Ci, którzy widzieli go tego dnia, zapamiętali też grube szkła okularów w rogowych oprawkach i duży, ciężki zegarek. O godzinie 9.45 wyszedł przez główną bramę, by spojrzeć na niebo. Już wiedział, że to stamtąd nadejdzie koniec snu, który śnił od wczesnej młodości, a który przez ostatnie lata śniła z nim cała chilijska lewica. Współpracownicy nalegali, żeby założył na głowę hełm, ale dla niego ważniejsze było coś innego. Przekazać ludziom, że on tego nie zaakceptuje. Że wierzy w demokrację, ale przede wszystkim – w sprawiedliwość, w równe społeczeństwo wolnych ludzi. W swoim ostatnim przemówieniu jeszcze raz dał świadectwo oddania sprawie ludowej. Żegnając się z narodem, namalował słowami obraz
przyszłości, która jego zdaniem nastąpi po tym „ciemnym momencie zdominowanym przez zdradę”. Powiedział, że nadejdzie taka chwila, i to stanie się szybciej niż później, w której szerokimi ulicami miast w całym kraju
przejdą
wolni
ludzie,
chcący
budować
lepsze,
sprawiedliwsze
społeczeństwo. Nie wiedział wtedy, że miał rację i jednocześnie się mylił – bo słowa te na swoje usta wezmą kiedyś miliony, choć kraj będzie czekać na to blisko pół wieku. Kiedy to mówił, w tle słychać już było serie z karabinów. Czas się kończył, choć on dostał go zaskakująco dużo, biorąc pod uwagę, na jak bardzo straconej pozycji stał od wczesnego poranka. Serce przestało mu bić tuż przed drugą po południu. Natychmiast po jego śmierci powstały na jej temat przeciwstawne sobie prawdy. Reżimowa „prawda ekranu” przemierzała kraj i świat, głosząc, że POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO. Nie mogło być inaczej, w końcu nie był żadnym patriotą, tylko zwyczajnym tchórzem. Poza tym prowadził się niegodnie, żył z kochanką. Przedstawiciele konserwatywnych elit jeszcze długo później mówili o nim, że był „człowiekiem bez żadnego kalibru moralnego”. W czasie szturmu na pałac był w dodatku kompletnie pijany. Schlał się w ostatnich chwilach życia jak najgorszy wyrzutek – którym zresztą według burżuazji był – przerażony wizją konfrontacji z tymi, którzy szli ratować kraj przed upadkiem. Armia dołożyła potem jeszcze jedną plotkę – że w czasie przeszukania jego domu wojskowi znaleźli całe stosy pornografii, i to „tej najgorszego rodzaju”. Jedni sugerowali głęboko skrywany homoseksualizm, drudzy – skłonności pedofilskie.
Strzelił sobie w głowę, gdy zrozumiał, że odcięto mu wszystkie drogi ucieczki. A uciekać chciał na pewno, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wojskowi twierdzili, że miał już nawet przygotowaną drogę ewakuacji. Najbardziej popularna wersja umieszczała go oczywiście w Hawanie pod troskliwą opieką ideologicznego przyjaciela. Na burżuazyjnych salonach jako możliwe kierunki wymieniano też Buenos Aires, Caracas, Paryż, Rzym,
a
nawet
Moskwę.
Spekulacje
na
temat
jego
domniemanych
uchodźczych planów prędzej czy później schodziły jednak na drugi plan. Ważniejsza była radość, że nie żyje – on, a wraz z nim jego marksistowska rewolucja. Prawda
ulicy
i
antyreżimowego
podziemia
wszystkie
te
teorie
odrzucała. Według jej wyznawców ZOSTAŁ ZAMORDOWANY. Bo przecież rewolucjonista nie popełnia samobójstwa, jak podobno powiedział kiedyś sam Lenin. Niemożliwe, żeby życie i przyszłość rządu Jedności
Ludowej,
a
wraz
z
nim
pierwszej
na
świecie
rewolucji
marksistowskiej przeprowadzonej drogą demokratyczną oddał tak po prostu walkowerem. Byli i tacy, którzy twierdzili, że widzieli jego egzekucję. Miała przybrać formę wręcz rytualną, jak chrzest ognia dla neofitów nowego porządku. Każdy żołnierz wchodzący do jego gabinetu miał oddać w niego strzał, a ostatni – trafić mu w samo serce. Umierał owinięty w narodową flagę, jak przystało na dumnego syna swojej ziemi. Nic, że bardzo szybko upublicznione – w kraju i za granicą – zostały zdjęcia jego ciała, zrobione zaraz po śmierci. Choć niewyraźne, były w stanie obalić całą uliczną hagiografię. Krzykliwy sweter w romby pozostał nienaruszony, podobnie jak twarz i ręce. Ślady krwi dało się zobaczyć tylko z prawej strony czaszki i na skórzanej sofie. Patrząc na
fotografie, można było mieć wątpliwości co najwyżej do ułożenia ciała: czy upadł tak naturalnie, a może ktoś go wystylizował. Bo leżał tak bezwładnie, miękko i nieforemnie, jakby w chwili strzału razem z życiem uszła z niego cała struktura kostna. Obie prawdy przez lata zamieniły się w mity, które obu stronom konfliktu
pozwalały
nadać
sens
wydarzeniom
tego
dnia.
Były
jak
interpretacyjny papierek lakmusowy – odpowiedź na pytanie, jak zginął, ujawniała poglądy danej osoby na wszystkie zasadnicze kwestie. Pozwalała domniemywać, co ktoś myśli o kraju, świecie, społeczeństwie, Kościele i pieniądzu. O przeszłości i przyszłości. Stanowiła wyznanie wiary, tej religijnej i tej świeckiej, lewicowej – często jedynych idei, które trzymały przy życiu Chilijczyków. Paradoksalnie najmniej wątpliwości miała jego rodzina. Dwie córki, które zostały u jego boku niemal do końca, choć samego strzału nie widziały, szybko przyjęły do wiadomości, że klisze fotograficzne nie kłamią. Z relacji tych, którzy przeżyli atak na La Monedę, dowiedziały się, że gdy ojciec zniknął, szturmujący pałac żołnierze nie zdołali jeszcze wtargnąć do środka. Usłyszały, że pożegnał się ze współpracownikami, każdemu z osobna ściskając dłoń i dziękując za służbę – nie jemu, ale krajowi. Potem wszedł na drugie piętro i oddalił się w głąb budynku, gdzie nie było już nikogo. Nie poszli za nim nawet najbliżsi współpracownicy i przyjaciele. Nie było z nim tych, którzy współtworzyli jego wizję kraju i świata – ani partyjnych oficjeli, ani wspierających go intelektualistów. Nie towarzyszył mu ani noblista Pablo Neruda, widzący w nim idealnego przywódcę dla targanego strachem, głodem i bólem narodu, ani Victor Jara, bard
tej
wielkiej
zmiany
społecznej,
ewangelista
unieśmiertelniający
marzenie o równości każdym uderzeniem w struny gitary. Obaj zresztą
pożegnali się ze światem niewiele później, umierając z przekonaniem, że kraj sterroryzowany przez dyktaturę to już nie jest ich kraj. Dekady później jedna z córek przyznała w telewizji, że ojciec zabił się sam. Wolał umrzeć z własnej ręki, niż zostać upokorzony przez tych, którzy go nienawidzili. Zastrzelił się w Salonie Niepodległości. Trudno o bardziej symboliczną nazwę dla miejsca, w którym śmierć poniósł człowiek na równi ceniący polityczną
niepodległość
kraju
i
realną
niepodległość
swojego
społeczeństwa. Obie mitologie miały jednak w sobie ziarna prawdy. Jego zgon stwierdzili obecni wtedy w pałacu dwaj medycy – osobisty kardiolog i lekarz rodzinny. Przy pierwszej autopsji, przeprowadzonej 3,5 godziny później w szpitalu wojskowym, asystował bliski przyjaciel ze studiów. Za przyczynę śmierci jednoznacznie uznano samobójstwo. Przez czaszkę przeszły dwie kule wystrzelone z broni automatycznej. Obie przebiły skórę pod brodą i eksplodowały na czubku głowy, nieco z lewej strony. Wątpliwości nie mieli ani wojskowi lekarze, ani zagraniczni eksperci od balistyki, którzy 38 lat później powtórnie analizowali ekshumowane ciało. Tezy o samobójstwie w przekonujący sposób podważyć do dzisiaj nie był w stanie nikt – mimo że wielu wciąż próbuje. Niszowe portale internetowe, ale też uznane sieci księgarń oferują całą gamę publikacji śledczych, opartych świadków,
na
„nigdy
których
dokumentów
nieujawnionych przez
zostało
lata
dokumentach”
próbowano
sfabrykowanych
uciszyć”.
przez
lub
„zeznaniach
Wiele
marksistowską
z
tych
lewicę.
Głównie po to, żeby stworzyć mit, który będzie zagrzewał żyjących do walki. Zwłaszcza wtedy, kiedy pięść reżimu zaczęła zaciskać się coraz mocniej.
Okruchy prawdy nosi też w sobie historia o późniejszym spisku wojskowych. Żołnierze, którzy znaleźli go martwego, spodziewali się zbrojnego oporu. Nie wiedzieli, co ich czeka, więc na wszelki wypadek, rozpoczynając szturm, zamanifestowali całą siłę ognia – jak się później okazało, nieproporcjonalnie dużą wobec przeszło dwudziestki cywili, która od razu wyszła do nich z rękami w górze i białymi flagami. Zanim dostali się na drugie piętro, pierwszą kondygnację obrzucili granatami. Potem jeden z nich wszedł do Salonu Niepodległości, gdzie znalazł „jedną osobę martwą i jedną żywą”. Kiedy szturmujący zorientowali się, że nieboszczykiem
jest
właśnie
on,
wezwali
dowódcę
oddziału,
a
ten
informację przekazał wyżej, do zwierzchników sił zbrojnych. Już wtedy uznano, że zabił się sam. Ale, jak wykazał oficjalny raport z wojskowego śledztwa w sprawie jego śmierci, żaden ze wspomnianych dwudziestu
kilku
współpracowników
nie
został
nigdy
przesłuchany.
Uwierzono na słowo lekarzowi, który go znalazł. Teza o samobójstwie, prawdziwa czy też nie, była dla nowego reżimu wygodna. Jest jeszcze inna, trzecia prawda o tej historii. I to może właśnie w nią wierzy dzisiaj najwięcej osób – zwłaszcza te, które urodziły się w nowych czasach;
dla
pokoleniowym.
których Jeśli
terror nim
dawnych
żyją,
to
dni
tylko
nie na
był
doświadczeniem
zasadzie
postpamięci,
interpretacji przeszłych zdarzeń odziedziczonej po rodzicach i dziadkach. Dla wielu spośród dzieci nowej, demokratycznej rzeczywistości właśnie ten mężczyzna w swetrze w romby i grubych okularach jest wciąż punktem odniesienia, ale nie jako człowiek, tylko ucieleśnienie pewnych idei. Spełniony chociaż na krótką chwilę sen o społecznej sprawiedliwości i równości. Kiedy w południe 11 września 2018 roku, dokładnie 45 lat po zamachu stanu generała Augusta Pinocheta przechodziłem przez próg dawnego
budynku chilijskiego Kongresu, przez chwilę sam uwierzyłem w tę trzecią prawdę. Miejsce obrad parlamentu sprzed czasów dyktatury na obchody rocznicowe wybrała Partia Socjalistyczna – jedno z wielu ugrupowań, które dziś, kompletnie niezależnie od siebie nawzajem, używają jego wizerunku jako ideologicznego punktu wyjścia, źródła legitymizacji dla swojej polityki. Na sali, mrocznej od ciemnych drewnianych mebli, oświetlonej jedynie
starodawnymi
lampami
i
wpadającymi
przez
wielkie
wrota
promieniami słonecznymi, aż roiło się od postaci wielkiego formatu. Stawili
się
jego
eksministrowie,
zasłużeni
działacze
demokratycznej
opozycji. Była też córka – ta sama, która potwierdzała jego samobójstwo. W demokratycznym Chile poszła w jego ślady, weszła do Kongresu, a później jako pierwsza kobieta stanęła na czele chilijskiego Senatu. Zaraz po niej na scenę weszła wnuczka, też polityczka, kierująca wówczas Izbą Deputowanych. Ostatnie rzędy zajęli najmłodsi – działacze partyjnych młodzieżówek. Ubrani w kurtki moro i luźne jeansy, w rękach mocno ściskali czerwone róże rozdawane przed wejściem wszystkim uczestnikom obchodów. Kiedy na wielkim ekranie pojawiły się jego koloryzowane zdjęcia, wybuchnęli płaczem. Autentycznym tak bardzo, jakby te dwie kule, które prawie pół wieku wcześniej rozerwały jego czaszkę, w tej chwili rozrywały ich własne serca. Zaraz potem jednak otarli łzy i stanęli na baczność. Prowadzący ceremonię
Carlos
Montes,
senator
Partii
Socjalistycznej,
najważniejszy rytuał w zbiorowej pamięci chilijskiej lewicy. Na jego słowa: COMPAÑERO PRESIDENTE SALVADOR ALLENDE, cała sala od razu odpowiedziała głośnym:
rozpoczął
SIEMPRE PRESENTE! Na tym właśnie polega trzecia wersja narracji o jego śmierci. Wersja, która mówi, że tak naprawdę nieważne, w jakich okolicznościach Salvador Allende zmarł. Ważne, że dalej żyje. *** Zatarcie się granicy pomiędzy tym, co było, i tym, co jest, było pierwszą lekcją, którą wtedy, w 2018 roku, odebrałem, lądując w Chile. To był rok pod wieloma względami wyjątkowy. Z historycznego punktu widzenia naznaczony podwójnie: 45. rocznica zamachu stanu Augusta Pinocheta zbiegała się z 30. rocznicą demokratycznego plebiscytu, który Pinocheta odsunął od władzy. Był to też pierwszy rok drugiej kadencji Sebastiana Piñery, nowego–starego prezydenta, w pewnym sensie pełnego sprzeczności. Z jednej strony Piñera wywodził się z elit czasów dyktatury i
nigdy
tego
specjalnie
nie
ukrywał,
z
drugiej
–
nie
kontestował
demokratycznego porządku ani posttransformacyjnego kompromisu, na którym opierały się ostatnie trzy dekady historii kraju. Choć od zmiany ustrojowego szyldu minęło sporo czasu, a o cudzie, jaki przez ten czas realizował się na chilijskiej ziemi, napisano wszędzie, również w Polsce, opasłe
hagiograficzne
tomy,
to
nic
z
tych
rzeczy
do
przeszłości
jednoznacznie nie należy. Nie pozostał w niej ani sam Pinochet, wtedy od 12 lat nieżyjący, ani moralna ocena jego prawicowych, zbudowanych na terrorze i represji rządów. Chilijska demokracja, zrodzona z ideologicznego konsensusu
rozmaitych
partii,
które
w
gruncie
rzeczy
poza
prodemokratycznym kursem niewiele łączyło, pozostawała wprawdzie stabilna, a kraj rzeczywiście piął się w rozmaitych rankingach rozwoju, dobrobytu i wzrostu gospodarczego. W rozrachunku życia codziennego niewiele to jednak znaczyło. Podział – na konserwatywną, bogatą, czasem
nawet flirtującą z faszyzmem białą elitę, i masy z klasy ludowej, wierzące w to, że w Chile demokrację da się pożenić z każdym prądem lewicowym – przez trzy demokratyczne dekady nie zniknął. W pewien sposób zawsze istniał w chilijskim społeczeństwie, a Pinochet jedynie inteligentnie nim zagrał, wynosząc do poziomu egzystencjalnego zagrożenia dla przyszłości narodu. Teraz podział ten wydawał się jeszcze mocniejszy. Głównie dlatego, że na jego straży stał już nie tylko żołnierski karabin, ale przede wszystkim
pieniądz
–
znacznie
skuteczniejszy
gwarant
społecznego
porządku. W rozmowach o chilijskiej transformacji ustrojowej, nawet tych prowadzonych przez akademickich ekspertów, często pojawiają się klisze – o niedomkniętych drzwiach, nierozliczonej przeszłości, trumnach starych przywódców rządzących nową demokracją. Te klisze są dla Chilijczyków krzywdzące, gdyż redukują ich świat społeczny do roli jednego z wielu zimnowojennych pól bitewnych. Terytorium, na którym dobro walczyło ze złem, chociaż ocena, co było dobrem, a co złem, zależała akurat od miejsca, z którego na konflikt się patrzyło – a w niektórych przypadkach patrzy nawet do dzisiaj. Popularna opowieść o najnowszej historii Chile to najczęściej garść skrótów myślowych. Komunista Salvador Allende, będący na usługach Sowietów, chciał ze swojej ojczyzny zrobić drugą Kubę, na co nie
pozwolił
mu
Augusto
Pinochet,
brutalny
dyktator
utuczony
na
amerykańskich pieniądzach. Z jednej strony patronat Fidela i Breżniewa, z drugiej uścisk dłoni Kissingera i błogosławieństwo Jana Pawła II. Przekleństwem Chile jest fakt, że wszystkie te etykietki są w jakimś stopniu prawdziwe. Oddają jednak co najwyżej wycinek rzeczywistości tego długiego i wąskiego kawałka ziemi, przyklejonego jak gąsienica do reszty latynoamerykańskiego lądu.
Chile, nie tylko na tle pozostałych krajów Ameryki Łacińskiej, zawsze było inne – z dobrymi i złymi tego konsekwencjami. Dla jednych w Chile świat miał swój początek, tak jak na słynnym szkicu urugwajskiego artysty Joaquína Torresa-Garcíi, przedstawiającym latynoamerykański kontynent odwrócony o 180° w stosunku do swojego tradycyjnego wizerunku kartograficznego. Inni widzieli w nim raczej przedmurze piekła, ziemię przeklętą. Luis Sepúlveda, jeden z wielu wybitnych pisarzy, których Chile dało światowej literaturze, a prywatnie przyjaciel, powiernik i ochroniarz Salvadora Allende, o swojej ojczyźnie pisał, że jest „krajem najbliższym końca świata”. Z kolei Rebecca Solnit, amerykańska aktywistka i eseistka, jedna z
twarzy
współczesnej
progresywnej
rewolucji
światopoglądowej
w Stanach Zjednoczonych, umieszczała Chile w samym środku dziejowych wydarzeń. „Może to tu jest centrum świata” – pisała, gdy w 2004 roku 50 tysięcy demonstrantów wyszło na ulice Santiago, protestując przeciwko wizycie George’a W. Busha i jego planom utworzenia strefy wolnego handlu na Pacyfiku. W fakcie, że działo się to właśnie w Chile – kraju, który
przeszedł
demokracji,
a
od
brutalnej
prześladowani
dyktatury niegdyś
wojskowej socjaliści
do
pełnoprawnej
potrafią
się
dziś
w pokojowy sposób zmieniać u władzy z postpinochetowską neoliberalną prawicą – Solnit widziała nadzieję w mroku, przesłankę nadchodzącego lepszego
jutra.
Benedict
Anderson,
bodaj
najwybitniejszy
znawca
nacjonalizmów, widział w Chile wyspę tak bardzo odseparowaną od reszty świata, że wszystkie zjawiska społeczne, które na niej istnieją, trzeba było importować z innych krajów – na czele z nacjonalizmem. Dlatego w chilijskiej ideologii narodowej pobrzmiewają zwrotki napisane przez Basków, Anglików, Irlandczyków i Niemców.
Wiele chilijskich procesów toczyło się także w innych krajach, tutaj jednak wszystko wyglądało ostrzej, mocniej, niestety też – bardziej krwawo. Ustanowiona przez Pinocheta dyktatura stała się globalnym symbolem
prawicowej
przemocy,
niemal
idealnie
zorganizowanego
państwowego aparatu terroru. Nawet jeśli nie wszyscy widzieli w niej uniwersalny
symbol
zła,
bo
dla
niektórych
była
synonimem
walki
z komunizmem, mało kto kwestionował jej skrajnie represyjny charakter. Sam Pinochet to dziś wręcz archetyp dyktatora, często bezrefleksyjnie przywoływany przez współczesnych polityków w wygłaszanych publicznie naciąganych metaforach. Pod rękę z dyktaturą karabinu szła też zawsze dyktatura pieniądza, i również to w Chile przybrało formę wyraźniejszą niż gdziekolwiek
indziej.
Doktrynę
ekonomiczną,
która
została
tam
wprowadzona pod koniec lat siedemdziesiątych i z niewielkimi tylko modyfikacjami obowiązuje do dziś, bez cienia przesady można by nazwać spełnionym snem Miltona Friedmana. W Chile po raz pierwszy w historii neoliberalizm przejął kontrolę nad całością stosunków społecznych, do tego stopnia, że dzisiaj o kraju tym mówi się właśnie jako o kolebce wolnorynkowego radykalizmu. Niewykluczone zresztą, że kolebka okaże się grobem – pod hasłem pochowania ideologii neoliberalnej mobilizowała się i
chilijska gniewem
nowa
lewica,
społecznym,
napędzana
wyrażonym
gigantycznymi dwoma
nierównościami
miesiącami
masowych
protestów w październiku i listopadzie 2019 roku. O
wyjątkowości
fenomenów
można
Chile ciągnąć
pisało w
i
mówiło
wielu,
nieskończoność.
listę
chilijskich
Zauważać
unikatowe
bogactwo krajobrazów i klimatów – od pustyń, przez wiecznie zaśnieżone szczyty Kordyliery, po pustkowia południa ciągnące się wzdłuż Autostrady Panamerykańskiej, aż do lodowatej Cieśniny Magellana. Rozwodzić się nad życiem kulturalnym, bo ten zaledwie kilkunastomilionowy, w sporej części
niezamieszkały kraj, leżący na „marginesie wszystkiego”, wydał dwóch literackich noblistów – Pabla Nerudę i Gabrielę Mistral, a do tego Sepúlvedę, Isabel Allende, Roberta Bolaño, a z innych sztuk – chociażby laureata i
Oscara
socjologicznie
Pabla
Larraína.
Costanera
Center,
Analizować gigantyczny
architektonicznie
biurowiec
z
galerią
handlową górujący nad Santiago, najwyższy w całej Ameryce Łacińskiej. Łatwo uważać, że Chile jest jedyne w swoim rodzaju. Przeszłość i teraźniejszość mieszały się tu ze sobą cały czas, również przez ostatnie trzy dekady. O starych rewolucjach nikt nie zapomniał, ale nie oznaczało to, że na nowe nie ma miejsca. Parafrazując ostatnie słowa Allende,
lud
nigdy
nie
przestał
wierzyć
w
wizję
sprawiedliwego
społeczeństwa wolnych obywateli. Masowe protesty towarzyszyły tutejszej władzy rok w rok, kilkakrotnie doprowadzając prawie do jej obalenia. Nigdy jednak nie były tak potężne, nie miały takiej sprawczości jak te z 2019 roku. To był ostatni wielki zryw społeczny – również w skali świata –
przed
pandemią
koronawirusa,
która
świat
ten
nagle
zatrzymała,
zamknęła w czterech ścianach. Wtedy Chile znów trafiło na czołówki zagranicznych gazet, choć ponownie relacje z tego kraju przedstawiały wydarzenia w wersji spłaszczonej. Slogan tamtych protestów: „To nie 30 pesos,
to
30
lat”,
nieco
na
wyrost
interpretowany,
stanowił
próbę
ostatecznego rozliczenia się chilijskiego społeczeństwa z przeszłością. W rzeczywistości owa rewolucja miała wielu ojców i wiele matek, a jeszcze więcej postulatów – spośród których większość nie dotyczyła wcale tematów
takich jak powsadzanie za kratki mundurowych
oprawców
z czasów Pinocheta czy pozbawienie przywilejów finansowych ich rodzin. Protestujący, liczeni w milionach, mieli żądania znacznie bardziej kompleksowe, ale przede wszystkim – aktualne. Teraźniejsze. Co więcej, wysuwali je pod adresem całej klasy politycznej, jak scena długa i szeroka.
Opozycyjne znaczenia.
zasługi Chilijska
czy
dyktatorskie
ulica
domagała
winy się
nie
miały
nowego
tutaj
świata,
w
żadnego całości
zaprojektowanego przez siebie. Tamte protesty wyrażały chęć zerwania nie tylko z porządkiem posttransformacyjnym, ale ze wszystkim, co dotychczas kształtowało chilijską rzeczywistość polityczną. Dla uczestników tej fali mobilizacji przyszedł czas na zaprojektowanie kraju od nowa. Obok postulatów ekonomicznych, nawoływań do redystrybucji dóbr pojawiły się więc hasła ekologiczne, wezwania do poszanowania praw mniejszości seksualnych i etnicznych. Apele o zasypywanie – zamiast ciągłego powiększania – nierówności społecznych. Wymyślmy Chile w Chile, zamiast wiecznie kopiować obce idee, krzyczał tłum. Zróbmy to po swojemu. Wprowadźmy równą, realną demokrację, za udział w której nie trzeba płacić, dosłownie i w przenośni. Nowe Chile rodzi się teraz, nie wiadomo do końca, jaki przyjmie kształt.
Niemal
wszyscy
najwybitniejsi
znawcy
kontynentu
latynoamerykańskiego, w tym Ryszard Kapuściński i Artur Domosławski, na różne sposoby formułowali popularną tezę o Ameryce Łacińskiej jako „laboratorium świata przyszłości”. Jeśli rzeczywiście mają rację, to Chile jest w tym laboratorium zdecydowanie najciekawszym stanowiskiem doświadczalnym. Wbrew pozorom jednak przyszłość nie jest jedynym obszarem osi czasu, który swobodnie poddaje się ludzkiemu kształtowaniu. To samo można powiedzieć o tym, co już za nami, bo przeszłość nie istnieje. Przeszłość jest tym, co sami z niej uczynimy. Jest innym krajem albo wręcz krajem nam obcym. Inną przeszłość mamy w sobie jako jednostki, inną nosimy jako członkowie społeczności, w których żyjemy. Przeszłości te nierzadko pozostają ze sobą w konflikcie, czasem jednak mówią wspólnym głosem. Pamiętamy razem i osobno, a pomagają nam w tym rytuały,
przedmioty, symbole. Dlatego lepiej niż o pamięci jako o zjawisku statystycznym mówić o pamiętaniu – procesie dynamicznym. I pisząc o konkretnych jego przykładach, nieustannie zadawać pytanie znane z tytułu książki brytyjskiego socjologa Paula Connertona: jak pamiętają społeczeństwa? Jak pamięta Chile?
Rozdział 1 Kraj dla nielicznych – Ja na twoim miejscu bym tam nie szła. Już na pewno nie po zmroku. To nie są bezpieczne okolice, a jeszcze Bóg jeden wie, kto na ten wiec przyjdzie. No, ale twoje ryzyko. Doña Cristina, w której parterowym domku w Ñuñoa wynajmuję pokój na
czas
pobytu
w
Santiago,
nie
jest
zachwycona
moimi
planami
uczestnictwa w velatónie pod Stadionem Narodowym. Dziś wieczorem, 11 września,
wciąż
jeszcze
chłodną
późną
wiosną,
odbędzie
się
bodaj
najważniejsza część obchodów 45. rocznicy zamachu stanu Augusta Pinocheta. Najważniejsza – bo zupełnie nieoficjalna. Politycy: ci rządzący, z prawicy, i ci opozycyjni, swoje przemówienia wygłosili już rano. Jedni zrobili to pod pomnikiem Salvadora Allende, inni w dawnej siedzibie Kongresu. Były wieńce, kwiaty, okrzyki, że jeszcze lewica nie umarła, a Allende jest siempre presente – zawsze obecny. Redaktorzy naczelni opublikowali
swoje
felietony,
stacje
telewizyjne
wyemitowały
filmy
dokumentalne. Pod tym względem Chile nie różni się ani trochę od reszty świata. Ulica jednak pamięta inaczej.
Pod bramami stadionu, cały czas używanego do celów sportowych, ale będącego jednocześnie oficjalnym miejscem pamięci, wyrażana będzie pamięć zupełnie inna niż ta w garniturze i pod krawatem. Tam do głosu dojdzie
pamięć
wernakularna
–
oddolna,
ludowa,
spontaniczna.
Jej
nośnikami nie są partyjne deklaracje czy szkolne podręczniki, a raczej osobiste z
fotografie,
emigracji.
Odnosi
pamiątki, się
teksty
nierzadko
piosenek, do
pocztówki
wydarzeń,
których
wysyłane sami
nie
przeżyliśmy, które nigdy nie były naszym udziałem, ale dzięki życiu społecznemu
odczuwane
są
przez
nas
na
równi
z
własnymi
wspomnieniami. Tego pamiętania pod stadionem będzie najwięcej. Niemal równo 45 lat temu dyktatura zorganizowała tu tymczasowy obóz przesłuchań i tortur. W ciągu 48 godzin od zbombardowania La Monedy zwieziono na jego płytę 7 tysięcy osób, w tym ponad 300 obcokrajowców z kilkunastu różnych krajów. Wśród nich byli również dwaj Amerykanie – Charles Horman i Frank Teruggi. Pierwszy podróżował z żoną po całej Ameryce Łacińskiej, do Chile przywiodła go fascynacja rządem
Allende
i
ludową
rewolucją,
o
której
chciał
zrobić
film
dokumentalny. Drugi, student, należał do międzynarodowej młodzieżówki socjalistycznej. Po przyjeździe do Santiago obaj pisywali do lokalnych gazet, spotykali się z działaczami lewicy. Bez dwóch zdań obracali się w kręgu, który z punktu widzenia Białego Domu, rządzonego wówczas przez Nixona i Kissingera, wyglądał na jawnie komunistyczny. Hormana i Teruggiego aresztowano w czasie jednej z pierwszych łapanek po przejęciu władzy przez Pinocheta. Trafili na stadion, skąd już nigdy nie wyszli. Ich ciała odnaleziono później w kostnicy, dokąd zwożono zwłoki tych, których nie dało się zidentyfikować. Historię Hormana na ekran przeniósł w 1982 roku Costa Gavras w filmie Missing. W Hollywood wyróżniono go czterema nominacjami do Oscara, w Cannes – Złotą Palmą,
w Chile – cenzurą. Miejska legenda głosi, że gdy Pinochet dowiedział się o krytycznym filmie, który Amerykanie zrobili o jego reżimie, a potem zaczęli za niego przyjmować nagrody na całym świecie, wpadł w szał i zakazał wszelkich pokazów tego obrazu w Chile. Pomimo że ani jego nazwisko, ani nawet nazwa państwa w ciągu 122 minut filmowej opowieści nie padają ani razu. Obóz istniał tu do początku 1974 roku. W tym czasie, według ustaleń historyków z Muzeum Pamięci i Praw Człowieka w Santiago i chilijskiego Czerwonego Krzyża, zwieziono do niego pomiędzy 40 a 50 tysięcy opozycjonistów aresztowanych bez procesu – niemal wyłącznie mężczyzn. Za dnia większość czasu spędzali, siedząc w kilkuosobowych grupkach na drewnianych ławkach odkrytych betonowych trybun. Pomiędzy rzędami regularnie przechadzali się żołnierze z długą bronią, niemal zawsze w towarzystwie cywila – innego, torturowanego już wcześniej więźnia albo konfidenta tajnych służb w strukturach zwolenników Allende. Zadaniem cywila było określenie, kto w danej grupie siedzących jest socjalistycznym działaczem. Wskazanego żołnierze zabierali z trybun do podziemi stadionu, gdzie w piwnicach i szatniach urządzono centrum tortur i przesłuchań. Dzisiaj stadion jest punktem odniesienia dla całego narodu – jednym z niewielu w publicznej debacie o przeszłości Chile. Głównie dlatego, że w
przeciwieństwie
do
pozostałych
(i
nieporównywalnie
bardziej
opresyjnych) tajnych więzień dyktatury, tutaj wszyscy więźniowie byli równi. Nie różnicowano ich jeszcze na ważniejszych i mniej ważnych, kobiety i mężczyzn, politycznych i uznanych za terrorystów. Wszyscy na trybunach znaleźli się w jednakowej sytuacji i ramię w ramię dzielili taki sam los. To tu zaczął się terror Pinocheta, to tu zaraz po zamachu stanu mieszały się szok, strach, niepewność i niedowierzanie, że taka tragedia dzieje się
w kraju o najsilniejszych na kontynencie tradycjach demokratycznych. To tu w pierwszych tygodniach dyktatury zamordowano według różnych szacunków od 300 do nawet ponad tysiąca osób. Archiwa historii mówionej chilijskich instytucji pełne są relacji o seriach z karabinów maszynowych, których odgłosy rozlegały się przez całą dobę w niemal równych, 45minutowych odstępach. Ginęli tu nie tylko zasłużeni działacze, dorośli mężczyźni, ale też młodzież, czasem dzieciaki mające zaledwie 12–13 lat. Nie da się dokładnie stwierdzić, ile osób straciło tu życie, głównie dlatego, że dyktatura nie prowadziła żadnych rejestrów zatrzymań i aresztowań. Wielu więźniów zamordowano jako bezimiennych, ich ciał nigdy nie zidentyfikowano, zrzucając do masowych grobów lub prosto do oceanu z wojskowych helikopterów. Ciał nie miał też kto identyfikować, bo dyktatura nie odpowiadała na petycje rodzin o wydanie zwłok. Poszukujący swoich krewnych zgłaszali się na policję, ale ta odpowiadała im zawsze, że osoba o wskazanym przez nich nazwisku nie widnieje w rejestrach aresztowanych. DINA (Dirección Nacional de Inteligencia, Narodowa Dyrekcja Wywiadu), jak we wczesnych latach nazywała się tajna policja dyktatury,
po
sprawiając
swoich
wrażenie,
działaniach jakby
nie
zostawiała
opozycjoniści
po
śladu
prostu
na
papierze,
rozpływali
się
w powietrzu. Dlatego szybko zaczęli być nazywani desaparecidos – co na język polski można przetłumaczyć jako „zaginieni”, chociaż znacznie lepiej pasuje
tu
słowo
przypadkiem, opresyjnego
„zniknięci”.
zbiegiem reżimu,
Ich
tragedia
okoliczności
który
–
nie
tylko
ideologicznych
była
spowodowana
celowym
działaniem
przeciwników
eliminował
z niebywałą skutecznością. Przez 17 lat dyktatury Augusta Pinocheta „znikniętych” zostało 40 tysięcy osób. Niektórych więźniów ze stadionu uwolniono po kilku tygodniach tortur i przesłuchań. Często jednak wcześniej czy później wpadali znów w ręce
dyktatury, trafiając do innych więzień – Venda Sexy, Tejas Verdes, Villa Grimaldi, Londres 38. Wielu wywieziono stąd w ciągu kilku dni od zamachu, umieszczając w koloniach karnych i obozach pracy rozrzuconych po całym kraju – na północy, w pustynnym regionie Atacama, na południu – w chilijskiej Patagonii, a nawet na odosobnionych wyspach Oceanu Spokojnego. Większość przepadła bez śladu i chociażby z tego powodu ogólną liczbę 3 tysięcy ofiar śmiertelnych dyktatury Pinocheta powszechnie uznaje się za zaniżoną. Setek, być może nawet tysięcy innych śmierci udowodnić ani nawet udokumentować się dziś nie da. Dla nich wszystkich – znanych i nieznanych z nazwiska osób, którym wydarzenia z 11 września 1973 roku i ich następstwa przerwały życie raz na zawsze, organizowany jest dziś wieczorem velatón. Bardzo popularny w krajach latynoskich obrzęd kommemoracyjny, wigilia światła, chwila oddania hołdu bliskim po zmroku, gdy świat żywych zaczyna się łączyć ze światem martwych. Pod bramami stadionu pojawią się dzisiaj tysiące osób, choć nikt ich liczyć nie będzie. Będą skandować hasła polityczne, wyśpiewywać rewolucyjne ballady, wsłuchiwać się w przemówienia. Albo po cichu, na uboczu oddawać hołd tym, których może nawet nie znali, ale o których pamiętają. Milczenie też jest formą pamiętania. Doña Cristina odradza mi uczestnictwo w velatónie, bo sama rocznicy zamachu nie obchodzi. W jej przypadku to nie jest jednak ani forma osobistego przeżywania kolektywnej traumy, ani decyzja o zapomnieniu. Wobec pamięci ofiar tamtych czasów jest raczej obojętna, głównie dlatego, że według niej przewrót był potrzebny. Urodzona w klasie średniej, przez kilka miesięcy wspólnego mieszkania będzie regularnie karmić mnie opowieściami o dobrobycie, który krajowi przyniósł Pinochet na spółkę z Chicago Boys1, a który wyrósł na żyznej glebie przez lata nawożonej ciężką pracą tutejszych kupców, producentów, handlowców – słowem,
chilijskiej burżuazji. Usłyszę od niej o solidnej edukacji, jaką otrzymała w prowadzonych przez zakonników szkołach, o sektorze finansowym rozsądnie
zarządzanym
przez
braci
Piñerów
(starszego,
głównego
ekonomistę czasów Pinocheta, i młodszego, wtedy prezydenta) oraz inne złote dziecko chilijskiego neoliberalizmu, Hernána Alberto Büchiego. I przede wszystkim o terrorze, który siała „komunistyczna hołota” – jak niemal w każdej rozmowie ze mną określać będzie zwolenników rządu Allende. – Doprowadzili nas wszystkich na skraj bankructwa – mówi, podając mi herbatę w swojej ciasnej kuchni. – Przez Allende w sklepach były takie pustki, że pół dnia spędzałam w kolejce po jednego kurczaka. Ta hołota terroryzowała sprzedawców, napadała na sklepy, zabierała jedzenie w imię jakichś bzdur, idei. Oni to nazywali sprawiedliwością, a dla mnie w tym żadnej sprawiedliwości nie ma. To zwykła kradzież była. – I to wszystko jest wina Allende? – A kogo innego? – oburza się tak, że filiżanka prawie wypada jej z rąk. Równowagę odzyskuje w ostatniej chwili. – Przecież to on ich namawiał, on nimi kierował. Nawkładał młodym do głów bzdury, oni go słuchali, bo na
wszystko
autorytetów,
pozwalał. sprzeciw
Długie wobec
włosy,
tradycji.
wagary
w
Kościoła
szkole,
też
obrażanie
nienawidzili
–
wymienia jednym tchem najcięższe jej zdaniem grzechy ówczesnej lewicy. – Ale czy naprawdę trzeba było to zastępować dyktaturą, która zamordowała parę tysięcy osób? Ostrożnie, bo to jedna z naszych pierwszych rozmów, a w domu Cristiny mam spędzić co najmniej cztery miesiące. Muszę ważyć słowa, ponieważ
przeprowadzka
i
szukanie
nowej
kwatery
w
Santiago
niespecjalnie mi się uśmiecha. Również z powodów finansowych. Produkt krajowy brutto per capita jest w Chile o prawie tysiąc dolarów wyższy od
polskiego, ale średnie miesięczne wynagrodzenie oscyluje w granicach 2800 zł, a koszty życia w Santiago są wyższe niż w Warszawie. Ma to bezpośrednie przełożenie na ceny wynajmu mieszkań i ogólnie – na nierówności społeczne. Mierzący je wskaźnik Giniego (im jego niższa wartość, tym równiejsze społeczeństwo) wynosi tu według danych Banku Światowego 44,9 – nieźle, jak na Amerykę Łacińską, ale słabo jak na cały świat. Dla porównania wynik Polski to 30,2. – Po pierwsze: nie dyktatura, tylko rząd Pinocheta – poprawia mnie Cristina. Tym
samym
postpinochetowskiej
sięga
po
prawicy,
jeden który
z
ulubionych
charakter
argumentów
opresyjnego
reżimu
zmiękcza, dopisując mu popularną legitymizację. Dla Cristiny i innych apologetów rządów wojskowych fakt, że wszyscy sprawcy przewrotu nosili mundury,
nie
ma
większego
znaczenia.
Działali
na
polecenie
demokratycznie wybranego parlamentu, więc nie można zdaniem prawicy mówić o władzy Pinocheta jako władzy bezprawnej. Ale to argument co najmniej moralnie wątpliwy. O ile rzeczywiście kilka tygodni przed zamachem, w ostatnich dniach sierpnia 1973 roku ostatecznie rozpadł się sojusz Jedności Ludowej z chadekami w Kongresie, przez co Allende stracił w nim większość, to nikt Pinochetowi nie nakazał robienia przerwy w chilijskiej demokracji na 17 lat. Liderzy opozycji apelowali do wojska o coś zupełnie przeciwnego – ochronę porządku konstytucyjnego, który ich zdaniem przez Allende był nieustannie naruszany. Generał zresztą szybko wyrwał się spod patronatu swoich mocodawców, bo zaraz po przejęciu władzy zawiesił parlament, a potem zdelegalizował wszystkie partie polityczne. Najpierw wziął się za tych, których uznawał za marksistów, a więc za siedem największych ugrupowań popierających rząd Jedności Ludowej i Allende. Pozostałym, w tym chadekom, dał na chwilę nadzieję,
mówiąc, że ich działalność tylko „zawiesza” do momentu, kiedy cała marksistowska konspiracja zostanie wyłapana. „Zawieszenie” potrwało jednak tak samo długo, jak rządy generała. Jego zwolennicy do teraz lubią wywlekać fakt, że o ile Pinochet rządził metodami
dyktatorskimi,
przeprowadzane
było
o
tyle
rękami
nie
wszystko
wojskowych
–
w
co
jego
reżimie
zdaniem
wielu
zwolenników dyktatury miało ją odróżniać od innych tego typu reżimów, zwłaszcza latynoamerykańskich. W „konstytucji wolności”, jak nazywano wprowadzoną przez dyktaturę ustawę zasadniczą z 1980 roku, Pinochet zapisał przecież datę przekazania władzy w ręce cywilnego prezydenta – zakładając przy tym oczywiście, że będzie to on sam. Prawdą jest też, że wiele fundamentów chilijskiej rzeczywistości politycznej, w tym tej wdrożonej
po
plebiscycie
z
1988
roku
i
pierwszych
wyborach
demokratycznych rok później, wymyślili i wcielali w życie ludzie z armią niezwiązani – jak Büchi czy bracia Piñera. Jednak w tym samym czasie, gdy panowie w garniturach spełniali w
Chile
sny
Miltona
Friedmana,
gdzieś
na
obrzeżach
Santiago
funkcjonariusze nowego porządku, wśród których znajdowali się nierzadko zbiegli z III Rzeszy naziści, przypinali komuś elektrody do organów płciowych, bili pałkami na śmierć, straszyli gwałtami na członkach rodziny. I robili to w imię dyktatury – tej, na której czele stał, którą utrzymywał i którą osobiście kierował Augusto Pinochet. – Ofiary były konieczne, zresztą i tak umarło mniej osób, niż gdyby rządzili nami komuniści od Allende – dodaje Cristina, niespokojnie popijając
herbatę.
Na
jej
pełnej
zmarszczek,
przyozdobionej
silnym
makijażem twarzy pojawiają się grymasy niezadowolenia. Kiwa głową na boki,
jakby
zdumiewały
ją
moja
niezdolność
zrozumienia
postawy
Pinocheta i brak zachwytu dla jego późniejszych zasług. – Oni kradli
prywatne mienie, rozdawali je na lewo i prawo, chcieli tu zrobić drugą Kubę. Popatrz, synu, ja pracowałam w banku całe życie, wiem, co mówię. Gdyby nie Pinochet, cała gospodarka by się zawaliła. A czy naprawdę umarło przez niego tyle osób? Wątpię, żeby o wszystkim wiedział. Nie był w stanie przecież sam o wszystkim decydować, Chile to ogromny kraj, a jemu służyło wielu ludzi. To, że paru dewiantów trafiło się wśród wojskowych, nie było przecież jego winą. Ten sam argument usłyszę jeszcze wielokrotnie: w Chile, ale również w Polsce, od osób usprawiedliwiających rządy Pinocheta w imię jego skutecznej walki z globalnym komunizmem. Że ofiary były konieczne, że wybierał mniejsze zło, a w ogóle to o wielu rzeczach nie wiedział, bo wiedzieć nie mógł – za dużo miał na głowie, zajęty był przecież ratowaniem cywilizacji przed „czerwoną zarazą”. Refren o poświęceniu i niewiedzy pojawi się w tej opowieści jeszcze przynajmniej raz. Opis szlachetnego lidera, przywódcy o epokowym rozmiarze, który może i podjął kilka złych decyzji, ale powinien być z nich rozgrzeszony
za
zasługi
w
walce
z
komunizmem,
jednocześnie
nie
ponosząc winy za wykroczenia swoich podwładnych, o których nic nie wiedział, wybrzmi jednakowo głośno i w Polsce, i w Chile, kiedy zacznę pytać o relacje pomiędzy Pinochetem i Janem Pawłem II. Pomimo przestróg Cristiny decyduję się jednak na wieczorny spacer pod Stadion Narodowy. Od mojej kwatery to jakieś 25 minut na piechotę – sporo, jak na spacer po zmroku w nieznanym mieście, mało, jak na warunki Santiago, metropolii, w której mieszka jedna trzecia 19-milionowego społeczeństwa. Jeszcze w drzwiach właścicielka próbuje mnie odwieść od tego pomysłu, wyciągając z rękawa argument natury historycznej: – Słuchaj, rób, jak chcesz, ale to naprawdę nie są jakoś szczególnie bezpieczne okolice. Obok naszego domu zamordowali Jaime Guzmána.
Uważaj! – krzyczy z kuchni, jakby chciała zasugerować, że mogę podzielić los współtwórcy konstytucji z 1980 roku i założyciela UDI, Niezależnej Unii Demokratycznej, cywilnego skrzydła pinochetowskiej prawicy. Już po transformacji
ustrojowej,
1
kwietnia
1991
roku
wieczorem
został
zastrzelony przed bramą wschodniego kampusu Papieskiego Uniwersytetu Katolickiego, gdzie wykładał prawo konstytucyjne. Kampus zaczyna się dosłownie po drugiej stronie ulicy od domu Cristiny, z okien jej salonu widać zabytkowe wieże głównego budynku. Pod bramę stadionu docieram chwilę przed ósmą wieczorem, kiedy formalnie ma się zacząć velatón. Na miejscu są już tłumy, a przy bramie ustawiona jest niewielka scena muzyczna. Wokół mnie powiewają wielkie proporce socjalistów i komunistów, ale przez kilka najbliższych godzin zobaczę
tu
insygnia
wszystkich
ugrupowań,
które
sprzeciwiały
się
dyktaturze. Będą więc również chadecy, zieloni, socjaldemokraci. Przy samej
scenie
powiewa
szczególnie
dużo
flag
Frontu
Patriotycznego
Manuela Rodrígueza, z karabinem pomalowanym w chilijskie barwy narodowe. Dostrzegam prawie tyle samo flag Mapuczów – pierwszych mieszkańców tych ziem, plemienia uważanego za niezwykle odważne, zdolne
do
poświęceń,
które
do
perfekcji
opanowało
metody
walki
partyzanckiej. Zamieszkujący pierwotnie tereny dzisiejszej Argentyny i Chile, długo stawiali opór hiszpańskim konkwistadorom, którzy również z powodu uciążliwych walk z nimi podbój tej części świata zatrzymali mniej więcej na wysokości Santiago. Dalszy marsz na południe nie opłacał się im z powodu nieprzyjaznego klimatu, niekorzystnego ukształtowania terenu
i
właśnie
Mapuczów,
regularnie
i
z
dużym
powodzeniem
atakujących hiszpańskie oddziały. Później, już po uzyskaniu niepodległości, Mapucze będą w Chile grupą społeczną najpierw kompletnie niewidoczną, potem – prześladowaną. Dyktatura pozamyka wielu z nich w obozach
pracy, obawiając się, że z powodu niskiej pozycji społecznej mogliby stać się łatwym celem dla komunistycznych propagandystów. Po transformacji ich sytuacja wcale się nie poprawi – kolejne rządy będą odmawiać im prawa do edukacji w rodzimym języku mapudungun. Szczególnie brutalni będą wobec nich Carabineros de Chile. Członkowie tej formacji noszą długą
broń,
przypominając
bardziej
amerykańskie
oddziały
SWAT
wykorzystywane do działań antyterrorystycznych niż zwykłe miejskie organy porządku. Chilijscy carabineros znani są z łatwego sięgania po broń palną i regularnego używania nadmiernej siły, nie tylko wobec Mapuczów – choć akurat
ci
w
MACEDA,
starciach
z
internetowa
organami baza
ścigania
danych
są
wyjątkowo
dokumentująca
bezsilni. przypadki
przemocowych interwencji policji w konflikcie pomiędzy społecznościami Mapuczów
i
państwem
chilijskim,
zawiera
ponad
2800
zgłoszeń
dotyczących użycia przemocy od upadku dyktatury. Ich realna liczba może być jednak nawet kilkakrotnie wyższa, bo, podobnie jak w przypadku zaginięć i ofiar śmiertelnych z czasów rządów Pinocheta, oficjalnych i wiarygodnych statystyk państwo w tym zakresie nie prowadzi. Badacze z brytyjskiego Uniwersytetu w Yorku, którzy prowadzą rejestr MACEDA, opierają się na doniesieniach z prasy lokalnej, mediów społecznościowych i raportach przesyłanych przez lokalnych informatorów. Co ciekawe, media głównego
nurtu
często
donoszą
o
znacznie
wyższych
wskaźnikach
przestępczości wśród samych Mapuczów – powołując się najczęściej na informacje z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Rządowi centralnemu, również w czasach, gdy kierowali nim socjaliści, zależy bowiem na przedstawieniu obszarów zamieszkanych przez Mapuczów jako szczególnie niebezpiecznych, a ich samych – jako terrorystów gotowych do walki zbrojnej w imię swoich ideałów. Dlatego praktycznie każda interwencja
policji wśród Mapuczów może przerodzić się w wielodniowe protesty, zwłaszcza na południu kraju, w regionach Biobío i Araucanía, gdzie pierwszych mieszkańców terytorium dzisiejszego Chile jest najwięcej. W narracjach obu stron tkwi ziarno prawdy – Mapucze potrafią dopuścić się aktów terrorystycznych. W Araucaníi i Biobío regularnie wybuchają bomby, do rzadkości nie należą też ataki na posterunki policji. Według różnych źródeł w ciągu ostatniej dekady konflikt pomiędzy Mapuczami i carabineros pochłonął między 20 a 100 ofiar śmiertelnych. Ile było ich naprawdę, pewnie nigdy się nie dowiemy – także dlatego, że policjanci często zgonów Mapuczów nie raportują, a ich ciała porzucają w lasach, na uboczu, z dala od ludzkich skupisk. Trzy dekady po uruchomieniu wsłuchiwać
procesu
się
w
demokratyzacji
historię
konfliktu
Chile
znów
uciśnionego
jest
ludu
z
zmuszone potężnymi
i rozkochanymi w przemocy siłami mundurowymi, w którym ofiary są „znikane” czy zabijane bez śladu, bez identyfikacji ciała, szansy na pochówek. To historia, która w tej części świata brzmi szczególnie niepokojąco. Z tą różnicą, że trwa ona już ponad 150 lat. Choć Chile formalnie uzyskało niepodległość w 1818 roku, wtedy jeszcze kończyło się na rzece Biobío,
czyli
obejmowało
mniej
więcej
jedną
trzecią
dzisiejszej
rozciągłości równoleżnikowej. Z czasem kolejni przywódcy wkraczali coraz dalej na południe, próbując poszerzyć stan posiadania chilijskiego narodu. Kierunek ekspansji był oczywisty – na wschodzie barierę stanowił łańcuch Kordyliery Nadbrzeżnej, za którym leżało relatywnie stabilne, zamożne państwo argentyńskie. Zachód to ocean, w kwestii możliwych zdobyczy
terytorialnych
oferujący
niewiele.
Na
północy
było
Peru,
wówczas jedna z regionalnych potęg, z którą zresztą Chilijczycy prowadzili wojny praktycznie przez cały XIX wiek. Tylko na południu, przynajmniej
z punktu widzenia spadkobierców hiszpańskich kolonialistów, ziemi było aż po horyzont, i to tej najlepszej – bo nienależącej do nikogo. Przy założeniu oczywiście, że za „nikogo” można uznawać Mapuczów – mocno związanych z ziemią, ale, jak wiele rdzennych społeczności Ameryki
Łacińskiej,
niemających
w
swoim
języku,
kosmologii
ani
cywilizacji takich koncepcji jak własność terenu. Administracja rodzącego się
państwa
chilijskiego
nie
postrzegała
ich
ani
jako
potencjalnych
obywateli, ani jako przedstawicieli innego, suwerennego narodu. Prąc na południe, wyrywała więc im z rąk kolejne duże kawałki Wallmapu – jak Mapucze nazywają ojczystą ziemię. W drugiej połowie XIX wieku byli już otoczeni, wypychani w góry przez Argentynę, coraz mocniej naciskani przez wojska chilijskie napierające z północy. Tym drugim zależało na szybkiej ekspansji z kilku powodów. Ścigali się z Argentyńczykami, istniały obawy, że wojska z Buenos Aires wejdą w posiadanie ziem również na wybrzeżu Oceanu Spokojnego, co dałoby im znaczną
przewagę
w
handlu
morskim.
Liczyły
się
ponadto
prestiż,
manifestacja ambicji, przekaz, który pójdzie na cały kontynent – duże Chile to Chile, z którym każdy będzie musiał się liczyć. Istniały również powody znacznie
bardziej
prozaiczne,
bo
ekonomiczne.
Tereny,
na
których
mieszkali Mapucze, to ogromne obszary leśne. Czyli drewno. Mnóstwo tam także jezior i rzek – a więc słodkiej wody, ryb, obszarów łowieckich. Minerały, bogactwa naturalne. Gigantyczne wręcz tereny, które można było zmienić w plantacje i pastwiska. Dla rodzącej się wtedy chilijskiej arystokracji, ale też całej masy przyjeżdżających z Europy osadników, to była szansa nie do przecenienia. Ziemi było tam tyle, że niektórzy nie potrafili sobie nawet wyobrazić otwartych przestrzeni Araucaníi czy regionu Magallanes, chilijskiej części Patagonii. Grzechem było nie sięgnąć po to jak po swoje – co zresztą robili, już pod flagą niepodległego Chile.
Kolonializm może więc i upadł, ale jego idee płynnie wtopiły się w strukturę nowego państwa. Mapucze próbowali się bronić, ale byli z góry skazani na porażkę. Z czasem niektórzy z nich zaczęli rozważać inne strategie, łącznie z możliwością asymilacji. Pierwsze dekady XX wieku przyniosły wyraźne podziały wśród liderów Mapuczów. Jedni przeszli na katolicyzm, próbowali dogadać
się
z
rządem
w
Santiago.
Porzucili
marzenia
o
pełnej
niepodległości w imię chociaż minimalnej, ale stałej, gwarantowanej prawem autonomii. Zakładali nawet partie polityczne, wierząc, że w stolicy naprawdę zechcą ich słuchać. Inni nigdy nie pogodzili się z marginalizacją, nie uznając nad sobą władzy chilijskiego rządu. Zwłaszcza że ten, oprócz ziemi, zabierał im kulturę i tożsamość. Na terenach Wallmapu celowo nie budowano szkół, a jeśli już się jakieś trafiły, najczęściej prowadzone były przez misjonarzy i zakazywano w nich używania mapudungun. W interesie rządu w Santiago leżało, by populację mieszkańców południa kraju utrzymywać w stanie zupełnej zależności – politycznej, ekonomicznej – od bogatszej północy. Nie kreowano tam miejsc pracy; industrializacja, jeśli w ogóle następowała, miała raczej charakter epizodyczny, wyspowy, a dla Mapuczów oznaczała przymus wysiłku pod batem białego człowieka. Cóż z tego, że wtedy nosił już insygnia niepodległego państwa, że nie był już kolonizatorem zza oceanu, tylko pobratymcem. Mapucze w tak pojmowaną wspólnotę chilijskiego narodu nigdy nie uwierzyli. Z czasem wielu z nich zaczęło z Wallmapu wyjeżdżać w poszukiwaniu szans na lepszą przyszłość. Migracja zarobkowa miała jednak potężny koszt tożsamościowy, ponieważ wniknięcie w społeczną rzeczywistość Santiago czy Valparaíso oznaczało wykorzenienie kulturowe, przede wszystkim w
zakresie
języka.
Kto
wybierał
północ,
na
południu
zostawiał
mapudungun, a wraz z nim bardzo specyficzne pojmowanie świata:
centralną w nim rolę natury, przywiązanie do ziemi, wiarę w to, że przyroda jest bytem takim samym jak człowiek, i jako taka ma identyczne prawa, w tym prawo do godnego traktowania. Kosmologia Mapuczów, podobnie jak wielu innych ludów Ameryki prekolumbijskiej, niespecjalnie przejmuje się koncepcją czasu linearnego, co zresztą ma odzwierciedlenie w języku. Daniel Quilaqueo, lingwista i antropolog z uniwersytetu w Temuco, który większość kariery naukowej spędził pośród rodzin Mapuczów, próbując zbudować most pedagogiczny pomiędzy chilijskim systemem nauczania a mapuczańskim sposobem opisywania rzeczywistości, podkreśla, że to właśnie w języku leży klucz do zrozumienia ich tożsamości. Mapucze o czasie mówią w sposób cykliczny, a punktami odniesienia są kolejne fazy Księżyca i pory roku. Krótko mówiąc, czas u Mapuczów nie jest umowną koncepcją. Stanowi namacalną pochodną świata, w którym żyją. Związek języka i natury jest więc nierozerwalny.
Odcięcie
jednego
członu
powoduje
trzęsienie
ziemi
w drugim. Wyrwani z naturalnego środowiska, pozbawieni szansy edukacji za pomocą własnej mowy Mapucze w miastach radzili sobie słabo. Zasilali szeregi
bezrobotnych,
przenikali
do
gospodarki
nieformalnej,
słabo
adaptowali się do panujących wśród chilijskiego mieszczaństwa norm europejskiej burżuazji. Wielu z nich nigdy nie nauczyło się hiszpańskiego, przynajmniej nie na tyle, żeby podejmować stałą pracę. Inni, najczęściej kobiety, jeśli już zakotwiczyli gdzieś na dłużej, skazani byli co najwyżej na rolę służących, nianiek, pomocy domowych. Kolonializm powtarzał się na nowo. Mapucze emigrowali więc na północ, a państwo wrzynało się coraz mocniej na południe, aż wreszcie dotarło, niemal dosłownie, do końca świata. Spory o przebieg granicy z Argentyną, trzeciej najdłuższej linii
lądowej dzielącej dwa państwa na świecie (dłuższe granice mają tylko Kanada ze Stanami Zjednoczonymi i Rosja z Kazachstanem), trwały zresztą przez cały wiek XX. Bił się o Patagonię prezydent Jorge Alessandri, bił Salvador
Allende,
bił
też
Pinochet,
którego
zapędy
militarystyczne
w konflikcie o wyspy na kanale Beagle musiał temperować Jan Paweł II. Ostateczny
przebieg
granicy,
przynajmniej
w
świetle
prawa
międzynarodowego, ustalono dopiero w 1998 roku – choć do dzisiaj, po obu jej stronach, w chilijskim Punta Arenas i w argentyńskiej Mendozie, słychać głosy, że powinno dojść do rewizji, bo oba kraje czują się przez ten kompromis skrzywdzone. Gdzie w tym wszystkim Mapucze? Przez lata na marginesie historii, pod rządami Pinocheta postawieni w jednym szeregu z komunistami, marksistami, wszelkimi wrogami nowego porządku. Zamykani w koloniach karnych i obozach pracy, bici na przesłuchaniach, zrzucani z helikopterów do oceanu. Reżim widział w nich zagrożenie, gdyż według generała stanowili podatny grunt dla lewicowej propagandy. Słabo wykształceni, oporni wobec tak ważnego dla prawicy katolicyzmu, żyjący głównie z ziemi i pracy w fabrykach, mieli być szczególnie skorzy do zbrojnej walki przeciwko dyktaturze. I w tym akurat aspekcie Pinochet się nie mylił. Polityka
Allende
była
dla
Mapuczów
atrakcyjna
przede
wszystkim
z powodu reformy rolnej: nacjonalizacji gruntów, parcelacji wielkich komercyjnych
majątków,
przymykania
oczu
na
okupowanie
terenów
rolniczych przez uzbrojone partyzantki. Co prawda, Mapucze uczestniczyli w tych akcjach z powodów innych niż chłopi z północy i robotnicy, bo nie kierowała nimi marksistowska ideologia, tylko dążenie do odzyskania Wallmapu skrawek po skrawku – ale w te niuanse reżim już się nie zagłębiał. Znak równości pomiędzy rdzennymi mieszkańcami tych ziem
a wyznawcami doktryny Lenina stawiany był bezrefleksyjnie, resztę łatwo sobie dopowiedzieć. Upadek dyktatury i transformacja ustrojowa niewiele w ich położeniu zmieniły. Kolonie karne wprawdzie zniknęły, ale w ich miejsce pojawiła się inna forma sankcjonowanych przez państwo, choć niekoniecznie dosłownie państwowych
represji.
Liderzy
Mapuczów
mieli
cichą
nadzieję,
że
demokratyczne władze podejmą z nimi dialog, obejmą opieką prawną, przywrócą część zagrabionych przez reżim i prywatne przedsiębiorstwa terenów. Miesiąc miodowy trwał jednak tylko przez pierwsze dwa lata prezydentury Patricia Aylwina, pierwszego demokratycznego prezydenta po dyktaturze. Po tym okresie, na początku 1992 roku, Mapucze zaczęli coraz częściej organizować demonstracje i strajki okupacyjne, wysyłać petycje – chcąc zwrócić uwagę na ciągnący się nadal proces wyrzucania ich z Wallmapu. Tym razem jednak nie robili tego żołnierze w imię narodowej ekspansji czy agenci DINA owładnięci obsesją walki z komunizmem, ale pracownicy potężnych koncernów. Początek lat dziewięćdziesiątych to w Chile okres wielkiej deforestacji i rozwoju sektorów gospodarki z nią związanych – wydobycia miedzi i litu, przemysłu tartacznego, produkcji papieru,
meblarstwa.
Katastrofa
klimatyczna
nie była wtedy jeszcze
w ogóle powodem do zmartwień, wycinką drzew nikt się nie przejmował z powodów etycznych, a gęsto zalesione obszary dorzecza Biobío Santiago traktowało po prostu jako gospodarczą żyłę złota. Koncesje na wycinkę były rozdawane na lewo i prawo, zarówno przez Aylwina, jak i Eduarda Freia, który wprowadził się po nim do La Monedy. Mapucze próbowali bronić się w sposób pokojowy, apelowali o interwencję do ONZ, ale interesowali się nimi co najwyżej pozbawieni sprawczości obrońcy praw człowieka i co bardziej ekscentryczni filantropi ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Szybko zrozumieli więc, że choć od uzyskania
niepodległości minęło 150 lat, a rządy w Santiago sprawowały przez ten czas
gabinety
o
najróżniejszej
orientacji
ideologicznej,
w
relacjach
z państwem nic się nie zmieniło. Wrócili więc do źródła, prametody walki o swoje: wojny podjazdowej. Zaczęły się więc podpalenia baraków, w których mieszkali pracownicy firm prowadzących wycinkę. Podpalenia sprzętu. Kradzieże samochodów. Niewielkie
bomby
ostrzegawczych.
podkładane
Graffiti
na
na
obszarach
budynkach.
wylesień
Anonimowe
w
listy.
celach
I
prosty
komunikat: oddajcie nam naszą ziemię, wynoście się z Wallmapu. Według oficjalnych danych chilijskiego MSW przez całą dekadę lat dziewięćdziesiątych
czynów
kryminalnych
związanych
z
próbami
powstrzymania deforestacji dopuściło się 2,4% wszystkich członków społeczności Mapuczów, a zdecydowana ich większość takie występki popierała lub przynajmniej utożsamiała się z uzasadniającymi je poglądami. Coraz więcej osób traciło wiarę w sens międzynarodowych apeli czy dobijania się do drzwi La Monedy. Mnożyły się podpalenia i zamachy bombowe. Ofiar w ludziach jeszcze wtedy nie było, ale dla obserwatorów życia publicznego w Chile dalsza dynamika konfliktu powoli stawała się oczywista. Mapucze nie chcieli już siedzieć cicho, a władze w Santiago nigdy tak naprawdę nie zamierzały zaspokoić ich roszczeń ani nawet wysłuchać do końca ich postulatów. Jednocześnie coraz częściej dochodziła do głosu trzecia strona sporu, być może najważniejsza w tym układzie: korporacja. Frei, za którego prezydentury demokracja dopiero się konsolidowała, a Pinochet i inni wojskowi pozostawali silnymi aktorami wpływu, robił wszystko, żeby konfliktu na południu nie eskalować. Póki straty materialne po stronie prywatnych firm nie były bardzo duże, ataki Mapuczów udawało się przedstawiać
w mediach
jako działania
epizodyczne,
nienoszące
znamion
zorganizowanych
akcji
przeciwko
porządkowi
publicznemu.
Prezydentowi zależało na pokazaniu, że państwo sobie z nimi radzi, jednocześnie
zachowując
przynajmniej
pozory
respektowania
swobód
obywatelskich, w tym prawa do sprawiedliwego procesu. Dlatego za jego czasów,
jeśli
Mapucze
byli
już
ścigani,
to
raczej
z
paragrafów
podlegających pod ustawę o bezpieczeństwie państwowym. To akt prawny jeszcze z 1958 roku, wprowadzony w celu walki z przestępstwami motywowanymi politycznie. Brzmi groźnie, ale nie był to dla Mapuczów wybór najgorszy. Ustawa zakładała bowiem maksymalną karę 10 lat pozbawienia
wolności,
a
skazanym
przestępcom
nie
przypisywano
automatycznie jako celu chęci obalenia ustroju demokratycznego ani działalności w zorganizowanej grupie przestępczej. Po Freiu prezydentem został jednak Ricardo Lagos, znacznie bardziej od poprzedników zbratany z wielkim biznesem. O ile w kategoriach ekonomicznych powoli odstępował od reaganowskiego neoliberalizmu, o tyle byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych wiernie naśladował w innym aspekcie prowadzenia polityki – bezpieczeństwie publicznym. Choć nominalnie wywodził się ze środowiska socjaldemokratów, był zdecydowanie politykiem spod znaku „prawa i porządku”, jak zwykło się nazywać na półkuli zachodniej przywódców poszerzających uprawnienia służb mundurowych. Motywem przewodnim prezydencji Lagosa była zmiana międzynarodowego wizerunku Chile – chciał pokazać światu, że jego kraj to gospodarczy tygrys, czempion modernizacji, gwiazda pośród wschodzących rynków. Do takiej wizji konflikt z uzbrojonymi w koktajle Mołotowa Indianami nijak jednak nie przystawał. W dodatku rosła presja ze strony
korporacji,
ponieważ
na
południu
nasilały
się
ataki.
Sprzętu
zniszczono już tyle, że pojawiły się opóźnienia w realizacjach dostaw, również zagranicznych. Lobbyści zaczynali praktycznie pomieszkiwać
w pałacu prezydenckim i budynku Kongresu. Lagos zmienił więc strategię, zacisnął pięść i uderzył nią z całej siły. Za jego kadencji uznano, że działania Mapuczów to już nie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, ale akty terroryzmu. Prezydent zmienił więc wykładnię prawa – zamiast pod ustawę z 1958 roku podlegali teraz pod paragrafy
przepisów
antyterrorystycznych.
A te
przewidują
znacznie
dotkliwsze kary, również w sensie politycznym. Ustawa o terroryzmie to kolejny relikt dyktatury, który demokratyczne Chile płynnie inkorporowało. Pinochet wprowadził ją w 1984 roku jako instrument walki z opozycyjnymi, głównie komunistycznymi bojówkami. Frente Patriótico Manuel Rodríguez, Movimiento Juvenil Lautaro i inne ruchy, regularnie zastawiające pułapki na dygnitarzy reżimu, stanowiły wtedy rzeczywiście poważne zagrożenie dla władzy. Dlatego oprócz drakońskich
kar
pozbawienia
wolności
prawo
antyterrorystyczne
przewidywało też konsekwencje innego rodzaju. Żeby podpadać pod jego przepisy, trzeba było dokonać zamachu z użyciem broni palnej, napadu dla okupu,
morderstwa
albo
ataku
na
przedstawicieli
rządu
lub
służb
mundurowych – przy czym każdy z tych czynów musiał być motywowany ideologicznie. Oczywiście tego akurat za czasów Pinocheta specjalnie rzetelnie nie weryfikowano, inna sprawa, że komunistyczni bojówkarze zwykle swoich motywacji nie ukrywali, a wręcz przeciwnie – głośno się nimi chwalili. Mimo to nowe prawo stało się wytrychem, ponieważ paliwo w postaci ideologii dało się przypisać absolutnie każdemu, jeśli sędzia miał akurat na to ochotę. Przepisy z 1984 roku przez transformację przeszły praktycznie
nienaruszone.
Do
dzisiaj
pozostają
najostrzejszymi
w chilijskim kodeksie karnym. Z tą różnicą, że dziś po ulicach Santiago czy Valparaiso nie biegają już grupki nastolatków z kałasznikowami w rękach,
próbujących podpalić czy ostrzelać posterunek carabineros. Teraz to przede wszystkim sposób na brutalną pacyfikację Mapuczów. Jeśli obywatel Chile zostanie oskarżony na mocy tych przepisów, nie może liczyć na sprawiedliwy proces, gdyż prokuratura ma prawo do zażądania aresztu prewencyjnego nawet na sześć miesięcy. Przez taki sam okres o
może
odmówić
zgromadzonych
obronie
dowodach
i
oskarżonego szczegółach
wydania
informacji
postawionych
zarzutów.
W procesie odwołującym się do przepisów prawa antyterrorystycznego Chile dopuszcza też wyrok skazujący na podstawie anonimowych zeznań – świadkowie odpowiadają w takich przypadkach na pytania śledczych w osobnych pokojach, usadzeni za lustrem weneckim. Oskarżony może nigdy nie dowiedzieć się, kim byli i co przeciwko niemu zeznali. Ani nawet – czy w ogóle istnieli. Wyroki na podstawie prawa antyterrorystycznego są wydawane bez warunkowego zawieszenia, więc więzienie jest pewne i natychmiastowe. Sama kara najczęściej dwu-, a nawet trzykrotnie przewyższa te zasądzane w podobnych sprawach, ale z innych paragrafów. W dodatku Pinochet związał
ustawę
wykluczenie
z
konstytucją,
polityczne.
Czego
dodając by
o
do
byłym
pozbawienia dyktatorze
nie
wolności mówić,
strategiem był klasy światowej, zwłaszcza pod względem układania planów utrzymania się przy władzy. Instynkt zawiódł go dopiero na końcu, kiedy dopuścił do przeprowadzenia plebiscytu, wierząc, że naród da mu pełną, demokratyczną
legitymację.
Jeśli
jednak
chodziło
o
wykluczanie
pojedynczych rywali opozycyjnych, robił to doskonale. Skazanie na mocy ustawy antyterrorystycznej, niezależnie od długości wyroku, do dzisiaj praktycznie wyklucza osadzonego z jakiejkolwiek działalności publicznej. Oprócz odsiadki oznacza też zawieszenie biernego prawa wyborczego na 15 lat, zakaz pracy w szkole czy na uczelni, wykonywania zawodu
dziennikarza, a nawet aktywności w związkach zawodowych i prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Już na pierwszy rzut oka widać, że prawo to było pisane przeciwko antypinochetowskim komunistom. Na wszelki wypadek generał nie dopuścił ich do startu w wyborach, odciął też tlen propagandowy i finansową kroplówkę pochodzącą z ewentualnej pracy komercyjnej. Nie mogli agitować w związkach, pisać pamfletów w prasie, która zresztą i tak była centralnie sterowana. To jednak przeszłość, przynajmniej w teorii. Bo co najmniej zastanawiający jest fakt, że ustawa ta w
niemal
niezmienionym
kształcie
przetrwała
cztery
dekady,
w zdemokratyzowanym już Chile stając się młotem na wykluczonych, najsłabszych obywateli tego kraju. Ricardo Lagos ustawę antyterrorystyczną wobec Mapuczów stosował często i skutecznie. Podpinał pod nią zniszczone koparki i sprzęt do wycinki lasów, spalone baraki robotników, graffiti na ciężarówkach. Skazywał ich za terroryzm, nawet jeśli nikogo nie zabili. Wystarczyło, że któryś z pracowników firm drzewnych „ledwo uszedł z życiem”, na przykład z obrzucanego kamieniami samochodu, żeby z góry dało się przewidzieć wyrok. Oczywiście interpretacja z miejsca zdarzenia była zawsze przychylna prokuraturze, bo inna być nie mogła. Nawet jeśli Mapucze zeznawali w procesie jako świadkowie, ich relacje podważano, chociażby
z
powodów
językowych
–
śledczym
bardzo
łatwo
było
udowodnić ich wtórny analfabetyzm, słaby hiszpański, a tłumaczenia na mapudungun nie zapewniano, choć nakazuje to prawo. Zresztą procesy z prawnego punktu widzenia często były farsą, bo o wyroku skazującym decydowały zeznania anonimowych świadków z grona funkcjonariuszy służb mundurowych czy wtyczek, które w ruchach Mapuczów instalowały władze centralne.
Taktykę rządu Lagosa wobec Mapuczów najlepiej ilustruje bodaj najbardziej kontrowersyjny proces sprzed dwóch dekad. W 2002 roku zostało
skazanych
trzech
lonkos,
liderów
społeczności
Mapuczów
oskarżonych rok wcześniej o spowodowanie pożaru stu hektarów lasu sosnowego w okolicach miasta Temuco. Razem z nimi siedzieć poszła Patricia Troncoso, obrończyni praw człowieka, biała przedstawicielka chilijskiej klasy średniej należąca do grupy aktywistów, którzy coraz częściej stają po stronie marginalizowanych współobywateli o innym kolorze skóry. Wszyscy dostali po 10 lat odsiadki za terroryzm, oskarżono ich o zniszczenie mienia wartego 600 tysięcy dolarów. Nikt z czwórki nie przyznał się do winy, a w wyniku pożaru żaden z drwali nie doznał uszczerbku na zdrowiu, nie mówiąc o ofiarach śmiertelnych. Obserwatorzy z Amnesty International i Human Rights Watch alarmowali, że materiał dowodowy prokuratury jest szokująco słaby, a proces – ustawiony. Na niewiele się to zdało, podobnie jak późniejszy strajk głodowy, który lonkos i Patricia zorganizowali już w więzieniu. Tylko za sześcioletniej kadencji Lagosa przeprowadzono ponad 200 procesów karnych przeciwko Mapuczom, w których zarzuty były stawiane według prawa ustanowionego jeszcze przez Pinocheta. Zastosowanie wobec nich ustawy antyterrorystycznej miało jeszcze inną konsekwencję,
wynikającą
z
bezpiecznika
wstawionego
tam
przez
dyktatora – w dodatku taką, która wykraczała poza jedną czy nawet dwie kadencje. Skazani z tego paragrafu nie mogli zostać ułaskawieni przez prezydenta kraju – czym Lagos skutecznie skrępował ręce Michelle Bachelet, która objęła po nim urząd. Nowa nadzieja lewicy już w czasie swojej pierwszej kampanii prezydenckiej zapowiadała dialog z Mapuczami i próbę naprawienia krzywd, które przez półtora wieku systemowo wyrządzało im państwo białych ludzi. I choć zapału jej nie brakowało, to
ograniczała się przede wszystkim do gestów symbolicznych i aktów polityki tożsamościowej. Do historii Chile przeszła między innymi jej decyzja
o
dekryminalizacji
tradycyjnego
porodu
wśród
Mapuczów.
Przebiega on w taki sam sposób od setek lat, z dala od norm współczesnej medycyny. To zabieg na pograniczu magii i spotkania z duchami przodków, którego kluczowym elementem jest możliwość zabrania przez matkę swojego łożyska do domu i zakopania go w ogrodzie pod drzewem. Według Mapuczów ma to bezpośredni wpływ na przyszłość dziecka, decyduje o jego ścieżce życiowej, ewentualnym sukcesie. Przede wszystkim jednak to kolejny element ich mitologii, w której człowiek i otaczająca go przyroda zlewają się w harmonijną całość. Zakopane łożysko staje się częścią natury, literalnie
wręcz
przyjmuje
formę
„matki
ziemi”.
Jest
jednością
ze
wszystkim wokół, w tym z drzewem, pod którym leży. Dlatego właśnie Mapucze nie ścinają drzew. Nigdy. Żadnych. Bo w każdym z nich może tkwić cząsteczka ludzkiej duszy. Kulturoznawczy kontekst ułatwia zrozumienie determinacji, z jaką Mapucze walczą o swoje ziemie. Wycinając lasy, biali przedsiębiorcy i pilnujący ich interesów policjanci i politycy rządu w pewien sposób wycinają Mapuczów, w ich pojmowaniu wręcz dosłownie. Łożyska kobiet stanowiły element wojny o tożsamość, podobnie jak demedykalizacja życia codziennego.
Tradycyjne
sposoby
leczenia
były
zawsze
jednym
z pierwszych celów kolonialnej ofensywy. Świeckie rządy uważały je za symbol zacofania, a katoliccy misjonarze widzieli w nich repozytorium pogańskich wierzeń i zagrożenie dla monopolu religijnego. Oba te wektory białej supremacji spotykały się i nawzajem wzmacniały w instytucji szpitala, często finansowanego przez państwo, a prowadzonego przez zakony. Tam, kolokwialnie rzecz ujmując, Mapucza wypędzano z Mapucza, zarówno z ciała, jak i z duszy. Michelle Bachelet próbowała ten proces
zatrzymać, a nawet do pewnego stopnia odwrócić. Zezwoliła na swobodne praktykowanie
machi,
szamankom
Mapuczów
stosującym
medycynę
naturalną, opartą głównie na ziołach. Uzdrowicielki nie były już ścigane za łamanie prawa i wykonywanie zawodów medycznych bez licencji. Dzięki temu możliwe było powstanie Szpitala Międzykulturowego w mieście Nueva Imperial w regionie Araucanía, 700 kilometrów na południe od Santiago. Tam nauka białego człowieka i tradycyjna wiedza Mapuczów funkcjonują obok siebie, a pacjent ma prawo wybierać, w jakim trybie będzie leczony. Gestów tej natury nie należy bagatelizować, ale nie wolno też ich polewać lukrem – na ogólną sytuację Mapuczów specjalnie one nie wpłynęły. Głównie dlatego, że Bachelet nie rządziła w próżni. Musiała brać pod uwagę korporacyjne interesy, narażoną na mocne wstrząsy z powodu uzależnienia od eksportu gospodarkę, opór służb mundurowych, których liderzy dość bezpośrednio kwestionowali jej kompetencje i deklarowali brak zaufania wobec lewicowych pomysłów. Rosła presja ze strony sektora prywatnego, z którym pani prezydent musiała żyć w harmonijnych stosunkach.
Nie
odstąpiła
od
stosowania
ustawy
antyterrorystycznej
przeciwko Mapuczom, co akurat w jej przypadku mocno trąciło hipokryzją. Jej ojciec zginął przecież w wyniku opresyjnych działań reżimu Pinocheta, identycznych w swojej konstrukcji jak te, których ona używała wobec mniejszości we własnym kraju. Poza tym, choć próbowała, nie miała odpowiedniej większości do zmiany konstytucji, tak by realnie poprawić sytuację rdzennych mieszkańców południa w ich własnym państwie. Kolejne 16 lat to w relacjach Mapuczów z rządem w Santiago autentyczny ping-pong. Co Bachelet uchwaliła za pierwszej kadencji, Piñera potem blokował i delegalizował. Tak było chociażby z machi, które pod rządami konserwatywnego prezydenta ponownie zostały wyjęte spod
prawa. Po Piñerze wróciła Bachelet, znowu wyciągając do Mapuczów rękę. Na odchodne, w 2017 roku, próbowała zostawić po sobie trwalszy ślad. Powołała specjalny zespół do spraw kryzysu na południu, w skład którego weszli
przedstawiciele
lokalnych
społeczności,
politycy
rządu,
reprezentanci rolników i firm prowadzących wycinkę lasów. Debaty trwały sześć miesięcy, pani prezydent przedstawiono listę możliwych zmian w prawie, od zarezerwowania Mapuczom w parlamencie liczby mandatów proporcjonalnej do odsetka, jaki stanowią w chilijskiej populacji, po stworzenie programu reparacji za zagrabione ziemie. Bachelet przed najbardziej progresywnymi zmianami stchórzyła, znów ograniczając się do wizerunkowych zabiegów. W lipcu 2017 roku stanęła na podium przed korpusem prasowym w pałacu La Moneda i publicznie, jako pierwsza głowa państwa w historii Chile, poprosiła o wybaczenie. Mówiła o błędach państwa, o horrorze cierpienia, które władze przez dziesiątki lat fundowały rdzennym
mieszkańcom
południa.
Obiecała,
że
będzie
walczyć
o poszerzenie ich praw publicznych, przyspieszenie procesu prawnej ochrony ich macierzystych ziem i restytucję tych zabranych. Politycznie może było to ważne, ale sprawczości słowa te nie miały żadnej. Sebastián Piñera szykował się już wtedy do drugiej kadencji i wiadomo było, że on znów
w
Mapuczach
będzie
widzieć
przede
wszystkim
terrorystów
i zacofanych darmozjadów. W pewnym sensie była to samospełniająca się przepowiednia. Rdzenni mieszkańcy Biobío i Araucaníi nastawiali się na kolejne cztery lata konfliktu, zbrojąc się i oczekując szturmu, który rzeczywiście nastąpił. Choć areną konfliktu od dawna jest przede wszystkim południe, w ostatnich latach Mapucze coraz częściej zaczęli przywozić swoje żądania do Santiago. Demonstrując w stolicy, zbierają się zawsze na Plaza Italia – tam, gdzie w 2019 roku miliony protestujących ze wszystkich prawie segmentów
chilijskiego społeczeństwa będą się domagać napisania na nowo reguł demokracji w kraju. Kiedy starcia z carabineros toczą się w samym środku stolicy, trudno ukryć je przed światem. I wtedy na jaw wychodzi brutalność służb mundurowych. Policjanci często walczą z demonstrantami tak jak z partyzantami w dżungli i w tej analogii nie ma przesady. Kiedy wiosną (latynoamerykańską) 2018 roku sytuacja na południu robiła się coraz bardziej napięta, Piñera stwierdził, że zwykłe siły porządkowe mogą do opanowania
niepokojów
społecznych
nie
wystarczyć.
Zwłaszcza w Araucaníi następowały po sobie wydarzenia dawno w Chile niewidziane. Po tym, jak w policyjnym pościgu śmiertelnie postrzelony został 24-letni Camilo Catrillanca, aktywista Mapuczów i wnuk jednego z
najważniejszych
liderów
całej
społeczności
plemiennej
w
Chile,
mieszkańcy regionu gwałtownie zaprotestowali przeciw metodom działania państwa. w
Na
kamienie,
ulicę
wyszli
koktajle
niemal
Mołotowa,
masowo, broń
tym
palną.
razem Płonęły
uzbrojeni
–
samochody,
codziennie dochodziło do starć z carabineros. Ci odpowiadali gazem, gumowymi
kulami,
wreszcie
twardą
amunicją.
Według
danych
Narodowego Instytutu Praw Człowieka (Instituto Nacional de Derechos Humanos, INDH) tylko w ciągu tygodnia po śmierci Catrillanki doszło do ponad 100 starć pomiędzy Mapuczami i policją. Sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli, więc do jej opanowania Piñera wysłał Jungle Commando – specjalny oddział policyjny, którego członkowie byli szkoleni właśnie w kolumbijskiej dżungli. Ich trening przeprowadzany „na żywym organizmie” w konflikcie z bojówkami FARC2 i kartelami narkotykowymi sponsorował Biały Dom. W ramach tak zwanego Planu Kolumbia administracja George’a W. Busha wpompowała w latynoamerykański kontynent ponad 1,3 miliarda dolarów, chcąc ukrócić produkcję i przemyt narkotyków. Efekt dla samej Kolumbii był w dużej
mierze odwrotny do zamierzonego, bo kraj, i tak od dziesięcioleci poharatany wojną domową, jeszcze bardziej się zbrutalizował, ale inne państwa
regionu
na
amerykańskiej
hojności
skorzystały.
Swoich
policjantów i antyterrorystów wyszkoliły na koszt Białego Domu, a potem, tak jak Piñera, używały z dużą swobodą. Nawet jeśli partyzantek w dżungli akurat u siebie nie miały. Pandemia
koronawirusa
uspokoiła
nieco
nastroje
na
południu,
rozgrzane do czerwoności po protestach z 2019 roku. Kiedy jednak zaraza nieco
odpuściła,
konflikt
powrócił
do
stanu
normalności
–
czyli
permanentnej przemocy. Carabineros znów używali nieproporcjonalnej siły do tłumienia strajków i demonstracji, a zagraniczne media raz po raz donosiły
o
ofiarach
śmiertelnych.
Coraz
skuteczniejsi,
przynajmniej
w szerzeniu swojej wersji wydarzeń, stawali się też lokalni aktywiści publikujący
w
mediach
społecznościowych
relacje
z
pacyfikacji
i brutalnych starć z mundurowymi. Wreszcie Mapucze znowu przyjechali do Santiago, znowu zażądali rozmowy z samym Piñerą. Nie było ich wielu – 10 października 2021 roku na Plaza Italia zgromadziło się nieco ponad tysiąc osób. Jeśli wziąć pod uwagę majestatyczną wielkość tego miejsca i ruch, jaki tam panuje – nawet w pandemii, przy pechowym zbiegu okoliczności mogliby wręcz zginąć w tłumie. I pewnie byłby to dla nich bezpieczniejszy scenariusz niż ten, który przygotowali policjanci. Kiedy tylko aktywiści, wyposażeni we flagi Mapuczów i kartonowe transparenty, zaczęli w zorganizowany sposób wykrzykiwać swoje postulaty, do akcji wkroczyli mundurowi. Wezwali do rozejścia się – Mapucze odmówili. W
tłum
poleciał
najpierw
gaz,
potem
odpalono
armatki
wodne.
Demonstranci odpowiedzieli kamieniami, carabineros – gumową amunicją. Przy czym słowo „gumowa” jest mocno mylące, bo tego typu naboje i tak wystrzeliwane są z wielką siłą, uderzenie w głowę często kończy się
trwałym uszkodzeniem narządu wzroku. Bitwa na Plaza Italia trwała 40 minut. Aresztowano 10 osób. Rannych zostało 17 policjantów. Te informacje bledną jednak w obliczu doniesień o śmierci 43-letniej kobiety. Choć ustalenia na temat przyczyn zgonu są w najlepszym razie mgliste, a obie strony oskarżają się wzajemnie o doprowadzenie do tragedii, wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście był to nieszczęśliwy wypadek. Kiedy carabineros zaczęli atakować demonstrantów gazem i gumową amunicją,
niewielka
grupa
Mapuczów
odpowiedziała
obrzuceniem
mundurowych petardami. W tym samym czasie Denisse Cortés, prawniczka i
aktywistka
działająca
na
rzecz
Mapuczów,
znajdowała
się
blisko
policyjnych oddziałów, prawdopodobnie asystując przy rewizji jednego z demonstrantów. Rzucona z tłumu petarda uderzyła ją w głowę. Kobieta zmarła w szpitalu na skutek odniesionych obrażeń. Dla Piñery, którego notowania z powodu pandemicznych problemów, recesji i mnożących się skandali korupcyjnych zaczęły szybować spadkiem swobodnym, protesty stały się z jednej strony kolejnym problemem, z drugiej – doskonałą zasłoną dymną. Dzień po wydarzeniach na Plaza Italia
wprowadził
na
terenie
Biobío
i
Araucaníi
stan
wyjątkowy.
Początkowo na 15 dni, z opcją przedłużenia o drugie tyle. Gdy stanął przed dziennikarzami, wygłaszając orędzie, znowu brzmiał jak Reagan. Mówił o potrzebie zaprowadzenia porządku na południu kraju, poprawie jakości życia i bezpieczeństwa mieszkańców – którzy w obecnej sytuacji nie są w
stanie
w
pełni
korzystać
z
praw
i
wolności
obywatelskich.
W uzasadnienie decyzji o stanie wyjątkowym wplótł nie tylko terroryzm, ale też zorganizowaną przestępczość i przemyt narkotyków – choć ten w Chile uprawiają przede wszystkim biali kurierzy pracujący dla gangów z innych latynoskich krajów. Kilkakrotnie podkreślił, że wszystko, co robi, jest zgodne z konstytucją, a popierają go w tym siły zbrojne i parlament.
Stan wyjątkowy objął łącznie 70 miasteczek i wsi w Biobío i Araucaníi. Zakazane
zostały
jakiekolwiek
zgromadzenia
publiczne,
a
wojsko
otrzymało specjalny mandat do wspomagania policji w ewentualnych pacyfikacjach demonstracji. Rząd przydzielił też ochronę kierowcom ciężarówek,
którzy
zatrzymywani bezpośrednio
i
w
tym
zawracani
regionie przez
zaopatrywali
często
Mapuczów
firmy
byli –
napadani
zwłaszcza
prowadzące
albo ci,
wycinkę
siłą
którzy drzew.
Zmilitaryzowali się zresztą sami kierowcy, organizując punkty kontrolne na drogach i własne oddziały na kształt straży obywatelskiej. Ponieważ jednak grali w jednej drużynie z rządem, policjanci ich akurat nie rewidowali, choć wielu z nich woziło na siedzeniu pasażera broń palną. Sparaliżowanie południa przez tracącego popularność prezydenta miało łatwy do przewidzenia skutek. Mapucze uznali to za policzek, nie tylko z powodu kolejnego ograniczania ich praw obywatelskich. Stan wyjątkowy został ogłoszony 11 października, czyli w Dzień Kolumba – dawniej hucznie
obchodzoną
w
Hiszpanii
i
obu
Amerykach
upaństwowioną
rocznicę przybycia na kontynent europejskich kolonizatorów. Dziś to ruchome, przypadające na drugi poniedziałek października święto znajduje się
w
samym
środku
wojen
kulturowych,
ale
z
punktu
widzenia
mieszkańców południa Chile spór ten nie ma żadnego znaczenia, ponieważ toczą go między sobą głównie uprzywilejowani biali z wyższych klas. Dla Mapuczów to symbol trwającej od setek lat nieustannej opresji, której praprzyczyną było właśnie lądowanie Kolumba na Karaibach. Dlatego odbieranie im możliwości walki o swoje ziemie i manifestacji poglądów politycznych akurat tego dnia było dosłownym napluciem w twarz, ponownym sprowadzeniem do roli niedorozwiniętych tubylców, cofnięciem cywilizacyjnego zegara o pół milenium.
W domach zamknąć się oczywiście nie dali, natychmiast wyszli na ulice swoich miast. Niemal codziennie odbywały się kolejne demonstracje, siłą rozpędzane przez carabineros. Co bardziej zradykalizowani Mapucze odpowiadali partyzantką w typowym dla siebie stylu. Przebijanie opon radiowozów,
blokady
na
drogach,
zawracanie
TIR-ów.
4
listopada
w okolicach miasteczka Cañete, 640 kilometrów na południe od Santiago, znów jednak polała się krew. Grupa Mapuczów próbowała napaść na policyjny konwój, prawdopodobnie w celu nastraszenia funkcjonariuszy. Mundurowi odpowiedzieli ogniem, strzelali od razu ostrą amunicją. Dwie osoby zginęły, trzy zostały ranne, kolejne trzy aresztowano. Piñera dzień wcześniej przedłużył stan wyjątkowy o kolejne 15 dni. A rzeczywistość znowu przyznała mu rację, przynajmniej w oczach konserwatywnego elektoratu. Ten polityk krzywdy Mapuczom już nie zrobi. Małe są jednak szanse, że w najbliższej przyszłości ktokolwiek wydatnie poprawi los rdzennych mieszkańców południa Chile. Nawet powołanie konstytuanty, referendum w sprawie zmiany ustawy zasadniczej, nowe rozdanie w chilijskiej polityce nie
wlały
w
ich
serca
optymizmu.
Sami
dla
siebie
stali
się
już
zapomnianymi obywatelami republiki. Choć żyją, są dla państwa, ale też dla wielu mieszkańców bogatszych miast po prostu niewidoczni. A nawet jeśli na chwilę się pojawią – jako nianie, sprzątaczki, ogrodnicy – często potem
przepadają.
Pozostają
bezimienni,
wypluci
przez
system.
„Zniknięci”. Zupełnie tak jak desaparecidos z czasów dyktatury, którym tysiące młodych i starych ludzi przyszły oddać hołd pod stadionem. Przywieszenie do jego bram flagi Mapuczów nie jest wbrew pozorom nadużyciem symboliki lub próbą zbicia przez kogoś politycznego kapitału. To nić łącząca chilijskie wczoraj i dziś, prawdopodobnie też jutro. Szkoda tylko,
że
biegnie
wśród
śladów
systemowej,
legitymizowanej
przez
państwo przemocy. Mapucze są zapewne jedyną grupą społeczną w Chile, która może mówić, że transformacja ustrojowa w ogóle nie nastąpiła – i nie naginać przy tym za bardzo rzeczywistości. Patrząc później na statystyki i analizując metody używane przez chilijski aparat przymusu, przypominam sobie hasło, które w Chile słyszałem wielokrotnie, zwłaszcza w miejscach pamięci i od osób, które ucierpiały fizycznie z rąk DINA – że transformacja w tym kraju w wielu aspektach była jedynie zmianą szyldu (z dyktatury na demokrację) i ubioru (z
munduru
na
garnitur).
Inny
jest
też
podstawowy
instrument
utrzymywania kontroli przez władzę: dziś pałkę zastąpił pieniądz. A poza tym tak naprawdę wszystko jest po staremu. Zaznajomiony z metodami pracy carabineros, przez cały wieczór na velatónie
pozostaję
czujny.
Doskonale
wiem,
że
nawet
najmniejsza
awantura może przerodzić się w agresywne zamieszki. Zwłaszcza że według wielu z tych, którzy przyjdą pod bramy stadionu, po 1989 roku policja nie oczyściła się z dyktatorskich złogów ani trochę. Na szczęście nie muszę doświadczać tego na własnej skórze. Uczestnicy wiecu są zbyt skoncentrowani na oddawaniu hołdu zmarłym, żeby jeszcze potem bić się z żywymi. Choć velatón zaczyna się poważnie, od tradycyjnych, słyszanych już dzisiaj przeze mnie czwarty raz okrzyków o wiecznej obecności z nami towarzysza Allende, szybko przeradza się w kommemoracyjno-lewicowy piknik. Rockowe zespoły grają wprawdzie nieźle, ale tłumów nie porywają. Może dlatego, że ścigają się w interpretacji ballad Victora Jary, barda lewicowej rewolucji, tutejszego Jacka Kaczmarskiego. Ludowego trybuna z gitarą, naczelnego piewcy klasy robotniczej. Jara został zamordowany na stadionie, kilkaset metrów od miejsca, w którym 45 lat później urodzone
już w demokracji, rozochocone winem nastolatki będą wyśpiewywać jego socjalistyczne hymny. W ręce reżimu wpadł 12 września nad ranem – był stanowczo zbyt popularny,
żeby
niespecjalnie
skutecznie
nawet
ukrywać
próbował,
gdyż
się
w
mieście,
czego
zresztą
był
na
uczelni.
Błyskawicznie
rozpoznany przez strażników stadionu, zamiast najpierw na trybuny do preselekcji, od razu trafił do szatni na przesłuchanie. Tam zaczął się festiwal upokorzeń. Funkcjonariusze rzucali mu na podłogę tlące się papierosy, po które Jara musiał się czołgać pod bronią. Kiedy odmówił przyznania się do działalności rewolucyjnej i przygotowywania zbrojnej marksistowskiej rewolucji (co było generalnym zarzutem kierowanym przez
DINA
pod
adresem
każdego,
kogo
przesłuchiwali),
agenci
pogruchotali mu nadgarstki. Prewencyjnie, żeby – nawet jeśli miałby wyjść ze stadionu żywy – nigdy nie był już w stanie zagrać na gitarze i porwać ludowych mas. Jara, typ przekorny i wewnętrznie silny, wciąż stawiał opór, więc agenci dalej go torturowali. Ten w rewanżu podśpiewywał pod nosem swoje ballady, w tym Venceremos (Zwyciężymy) – piosenkę, która ilustrowała zwycięską kampanię wyborczą Allende. Dla oprawców z DINA to już było za dużo. 16 września nad ranem do połamanych kości nadgarstka, uciętych palców i poturbowanej głowy dołożyli 40 kul z karabinu maszynowego, kończąc życie najbardziej melancholijnego głosu, jaki kiedykolwiek wydał z siebie chilijski naród. Ciało Jary wystawiono na publiczny widok w centrum stadionu – ku przestrodze dla innych więźniów. Zidentyfikowano go tylko dlatego, że trafił
później
do
masowej
kostnicy,
przygotowany
do
bezimiennego
zbiorowego pochówku, podobnie jak Charles Horman. Popularność Jary przydała mu się wtedy po raz ostatni – jeden z cywilów zatrudnionych na
stadionie do przenoszenia ciał rozpoznał go i poinformował jego żonę, brytyjską tancerkę Joan. Poznali się 12 lat wcześniej – on był studentem, ona wykładała na stołecznym Universidad de Chile. Na pierwszą randkę przyszedł z kwiatami zerwanymi w pobliskim parku, bo na bukiet z kwiaciarni nie miał pieniędzy. Dzięki pomocy przyjaciół męża i kilku łapówkom Joan wyniosła zwłoki i zorganizowała Victorowi pogrzeb na Cmentarzu Generalnym w Santiago. Pośmiertnie doczekał się sprawiedliwości. W lipcu 2018 roku, cztery miesiące przed 45. rocznicą zamachu stanu, wyroki skazujące na 15 lat i
jeden
dzień
więzienia
za
zamordowanie
Jary
usłyszało
ośmiu
funkcjonariuszy reżimu Pinocheta. Dwa lata wcześniej postawiony przed sąd na Florydzie i skazany został ich przełożony Pedro Barrientos. Zwłaszcza ten drugi wyrok niósł duży ładunek symboliczny, bo pozwolili na niego Amerykanie, długo odmawiający władzom krajów, w których sponsorowali zamachy stanu, prawa do ścigania własnych zbrodniarzy. Choć rozwiązanie sprawy Jary dla wielu osób w Chile miało spore znaczenie, to nie przyniosło ogólnego poczucia zadośćuczynienia ani przełomu w poszerzaniu zakresu sprawiedliwości w czasie transformacji. Oprawcy barda rewolucji zostali skazani tylko dlatego, że przez długie dekady walczyła o to Joan Jara. Brytyjskie pochodzenie, międzynarodowa rozpoznawalność artystyczna i status moralnego autorytetu w środowisku tych, którzy dyktaturę przeżyli, pozwoliły osiągnąć jej znacznie więcej niż tysiącom rodzin innych ofiar, często żyjących dziś w głębokiej biedzie, zapomnianych nawet przez organizacje weteranów tamtych czasów. Wyroki dla morderców Jary były raczej wyjątkiem niż początkiem nowej reguły. Aberracją, odstępstwem od normy. Nie było w nich zasługi chilijskiego państwa – jeśli z tej strony padały jakieś deklaracje, to były one czysto
symboliczne.
Taki
charakter
miało
wydane
przez
zrzeszenie
chilijskich sędziów i prokuratorów 4 września 2013 roku, 43 lata po triumfie Allende, pierwsze po upadku dyktatury oświadczenie w sprawie łamania praw człowieka przez reżim Pinocheta. Prawnicy przyznali, że przez 17 lat dyktatury mogli i powinni byli zrobić znacznie więcej, żeby chronić naród. Jednocześnie po 1990 roku prokuratura umorzyła ponad 5 tysięcy wniosków o wszczęcie postępowania w sprawie zabicia lub zaginięcia opozycjonistów w latach 1973–1988. W te przeprosiny naprawdę trudno było uwierzyć. Po 45 latach Victor Jara ożywa – jak co roku w tym miejscu w czasie obrzędów
kommemoracyjnych
na
umocowanym
nad
sceną
ekranie
wyświetla się jego twarz. Na ten widok tłum się ożywia, skanduje nazwisko barda. Kilkaset gardeł wykrzykuje jeden z ulubionych sloganów lewicy: „El Pueblo Unido Jamás Sera Vencido” – zjednoczony lud nigdy nie zostanie pokonany. I stojąc tego wieczora w miejscu, od którego blisko pół wieku temu zaczęło się trwające do dziś cierpienie całego narodu, sam czuję tę jedność. Otaczają mnie przedstawiciele kilku różnych partii politycznych i prawie tuzina innych ruchów społecznych. I wtedy, i teraz częściej stają naprzeciw siebie niż w jednym szeregu. Większość ze starych aliansów nie przetrwała próby czasu, niektóre z dzisiejszej perspektywy wydają się wręcz absurdalne, trudne do uwierzenia. Bo jak niby Front Patriotyczny Manuela Rodrígueza, podkładający bomby pod posterunki i na własną rękę tropiący agentów DINA w ich domach, miałby się teraz na co dzień dogadywać z chadekami – współautorami transformacyjnego kompromisu, ale też współwinowajcami parlamentarnej zdrady, która być może dobiła Allende? Jak komuniści, od lat na scenie politycznej obecni co najwyżej jako
anegdota,
mieliby
stworzyć
jakikolwiek
sensowny
sojusz
z socjalistami, królami posttransformacyjnego polowania, utuczonymi na neoliberalizmie w stopniu niewiele tylko mniejszym od Piñery? Jak te
wszystkie
środowiska
mogą
w
ogóle
wspólnie
świętować
rocznicę
wydarzenia, co do którego przyczyn nie są w stanie się zgodzić, nie mówiąc już o jego konsekwencjach? Te pytania zadawałem sobie, idąc przez Ñuñoa na stadion. Po drodze kilkakrotnie mijałem plakaty zapowiadające velatón, widziałem symbole wszystkich formacji, które potem stawią się przed bramą główną. Jednak dopiero kiedy zobaczyłem, że na płocie okalającym miejsce niegdysiejszej tragedii znajdzie się przestrzeń absolutnie dla każdego chcącego oddać hołd ofiarom dyktatury, zrozumiałem, że do Chile przywiozłem polskie myślenie o upamiętnianiu historii najnowszej i demokratycznej transformacji. Byłem przekonany, że na płaszczyźnie pamięci zbiorowej można się właściwie tylko różnić, zwłaszcza jeśli dotyczy ona obszarów świeżych, niedawnych, a protagoniści tych wydarzeń wciąż nadają ton polityce głównego nurtu. Spodziewałem się zadymy, przepychanek i tego, co w socjologii pamięci często jest nazywane konfliktem mnemonicznym – starciem przeciwnych narracji o wspólnej przeszłości, w którym przynajmniej jedna ze stron uważa, że ma na kształtowanie obrazu przeszłości absolutny monopol. Jan Kubik, pracujący na co dzień w Stanach Zjednoczonych polski socjolog, od wielu lat bada ten konflikt u nas – i wielokrotnie zauważa, że my, Polacy, wokół wspólnej opowieści o naszej historii nigdy się nie zsynchronizowaliśmy. Nawet jeśli, podobnie jak w Chile, dla wielu z nas ta opowieść wyrasta z tego samego pnia i ma to samo praźródło. Przecież tutaj też demokratyczna opozycja była sojuszem tak ideologicznie szerokim, eklektycznym, że gdyby nie wspólnota celu – obalenie antywolnościowego reżimu
–
razem
niedemokratyczna z
pozycji
władzy
nie elita
trzymałoby miękko
publicznej
jej
pewnie
przeszła
przez
przeskakując
na
nic.
I
okres pozycje
tutaj
dawna
transformacji, materialnego
przywileju. I tutaj dawni herosi nadal byli głównymi rozgrywającymi
polityki. A jednak w chwilach kommemoracyjnych, wtedy, kiedy, jak pisał jeden z ojców współczesnej socjologii Émile Durkheim, czas społeczny staje się niejednolity, a poszczególne jego fragmenty ważą więcej niż inne, oni stają w jednym szeregu. A nawet jeśli nie – to bez większego problemu podają
sobie
pamięciową
pałeczkę
we
wspólnej
sztafecie.
Nie
monopolizują użycia symboli, nie zabraniają pisania haseł tą jedną, tak bardzo znaczącą czcionką. Pamiętają zbiorowo, choć zapewne każdy z osobna w swojej głowie robi to w inny sposób. Stojąc pod sceną i słuchając interpretacji piosenek Victora Jary, widzę flagi chadeków, socjalistów, demokratów, radykałów – rozpoznaję więc co najmniej cztery z sześciu założycielskich kolorów tęczy z kampanii NO (Nie), która w 1988 roku doprowadziła do wygranej w referendum i odsunięcia dyktatury od władzy. I przypominam sobie, że w Polsce dziewięć lat wcześniej z okazji 20. rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów demokratycznych oficjalne imprezy były aż cztery. Osobno świętowali
premier,
parlament,
prezydent
i
sam
związek
zawodowy
„Solidarność”. Nie mogli się porozumieć co do upamiętnienia sukcesu z 4 czerwca, choć wszyscy wtedy maszerowali ku urnom pod jednym szyldem. Dekadę później, w kolejną okrągłą rocznicę, przedstawicieli rządu Prawa i Sprawiedliwości zapraszać do Europejskiego Centrum Solidarności (ECS) na wspólne obchody próbować będzie opozycyjna wobec nich prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz. Nikt z władz centralnych na zaproszenie nie odpowie. Zamiast tego PiS zorganizuje własny ceremoniał, mniej więcej 200 metrów dalej. W słynnej stoczniowej sali BHP, w której podpisywano porozumienia sierpniowe, premier Mateusz Morawiecki, ochraniany
przez
kordon
związkowców
z
„Solidarności”
śląsko-
dąbrowskiej, będzie wspominać pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski. To nic, że choć zgadza się rocznica – 1979 i 1989 – nie zgadzają się
daty. 4 czerwca 1979 roku Wojtyła był w Gnieźnie i Częstochowie, nie w Gdańsku, a sala BHP z tą pielgrzymką nie miała absolutnie nic wspólnego. Limuzyna Morawieckiego nie będzie mogła podjechać pod samą salę, więc ostatnie metry premier pokona na piechotę. Udzielająca w tym samym czasie telewizyjnego wywiadu Dulkiewicz zauważy go i będzie chciała ponownie, ustnie zaprosić go do ECS. Drogę odetną jej ochroniarze premiera. Nikt z PiS na imprezę firmowaną głównie logami PO i TVN nie przyjdzie. W Polsce nawet kalendarza nie umiemy czytać jednakowo. Velatón pod Stadionem Narodowym nie staje się forum pamięciowego konfliktu. Bardziej przypomina archipelag, w którym niezależnie od siebie współistnieją pojedyncze wyspy – osobne, choć świadome wspólnego źródła. Główną areną tego współistnienia jest grube stalowe ogrodzenie terenu stadionu, ciągnące się setkami metrów wzdłuż Avenida Grecia. W jego centralnym punkcie, przy bramie, najwięcej jest symboli Partii Komunistycznej Chile3 i socjalistów. Do prętów parkanu uczestniczący w
rytuale
mieszkańcy
przywiązują
partyjne
flagi,
proporce,
hasła
przywracające na chwilę do życia Victora Jarę, Salvadora Allende, Pabla Nerudę i innych bohaterów czasów rządów Jedności Ludowej. Najwięcej wśród nich było jednak haseł domagających się sprawiedliwości, której zdecydowana większość ofiar dyktatury nigdy się nie doczekała. Flagi przywieszane
przez
socjalistów,
komunistów,
demokratów,
radykałów
i pozostałe partie różnią się od siebie kolorystyką, ale treścią już niekoniecznie. W pewnej chwili zauważam nawet, że namalowane na chodniku sprayem grafiki – wizerunek Allende i zaciśnięta pięść – są powielane z tego samego szablonu, różnią się tylko partyjnymi logami. Im dalej od bramy głównej, tym więcej miejsca dla mniejszych formacji politycznych.
Mapucze,
kombatanci
dawnych
komunistycznych
partyzantek, ludzie spod znaku Frontu Patriotycznego. Pamięć partyjna płynnie miesza się tu z pamięcią osobistą, ponieważ dziś celebrują ją także „zwykli
ludzie”,
niezwiązani
formalnie
z
żadnym
ugrupowaniem.
Z pietyzmem przypinają do płotu czarno-białe fotografie, na odwrocie których widnieją często tylko podpisy, a czasem – modlitwy, krótkie scenki z
życia,
listy
do
dawno
zmarłych
bliskich.
Betonowe
fundamenty
ogrodzenia na całej jego długości są obstawione zapalonymi świeczkami. Świecą się również reflektory stadionu i światła przy bramie. Choć jest już grubo po dziewiątej, nad stadionem unosi się jasna łuna, którą zapewne widać z bardzo daleka. Im dłużej trwa rytuał, tym bardziej archipelag się powiększa – około godziny 21.30 nagle z jednej z bocznych uliczek wylewa się sporych rozmiarów pochód. Na jego czele idzie kilka dziewczyn trzymających fioletowo-biało-niebieski transparent. Hasła ułożone są nieco inaczej, napisane bardziej współczesnym językiem, ale nawiązują do tych samych postulatów: sprawiedliwości, prawdy, pamięci. To idzie Frente Amplio, Szeroki Front, nowa chilijska lewica. Bez korzeni w marksizmie, zwrócona jednoznacznie w przyszłość. Swoją pozycję na scenie politycznej chce zbudować, atakując stare partie współtworzące Concertación4 i cały posttransformacyjny porządek. Zarzuca im, że lewicowe ideały utrzymują się
u
nich
tylko
na
okazjonalnie
wywieszanych
sztandarach,
bo
rzeczywistość, którą zafundowali Chilijczykom po 1990 roku, z równością społeczną, solidarnością i redystrybucją dóbr nie ma nic wspólnego. Frente Amplio wymierza ciosy tam, gdzie chadeków i socjalistów boli najbardziej. Przypomina, że Chile wciąż nie doczekało się w pełni publicznego finansowego
systemu
edukacji,
przywileju.
że wykształcenie
Krzyczy,
że
Codelco,
jest tutaj pochodną narodowy
gigant
miedziowy, perła w gospodarczej koronie zarówno za czasów Pinocheta,
jak i po nim, za wszelką cenę musi zostać w państwowych rękach, choć kolejne władze w mniej lub bardziej wyraźny sposób przebąkują ciągle o jego prywatyzacji. Upomina się o prawa mniejszości seksualnych, walkę z dewastacją środowiska naturalnego. Broni ofiar pedofilii w Kościele. I cały czas podkreśla, że nie to było Chilijczykom obiecywane, kiedy heroicznie
stawili
się
w
1988
roku
do
urn,
dając
do
zrozumienia
generałowi, że jego czas dobiegł końca. Złożona głównie z młodszych polityków formacja wybije się na rosnącym
niezadowoleniu
społecznym
i
znudzeniu
elektoratu
powtarzającymi się nazwiskami. Po obu stronach posttransformacyjnego porządku dominują tu polityczne dynastie. Bracia Piñera czy wnuczki Salvadora Allende to tylko wierzchołek góry lodowej. Burmistrzynią Providencii, bogatej i strategicznie najważniejszej dzielnicy Santiago, jest Evelyn Matthei z Niezależnej Unii Demokratycznej (Unión Demócrata Independiente, UDI) – wcześniej zasiadająca w obu izbach parlamentu, członkini pierwszego rządu Piñery, przede wszystkim jednak córka generała Fernanda Mattheiego, byłego szefa lotnictwa, jednego z najbliższych współpracowników Pinocheta. Matthei towarzyszył generałowi między innymi w nerwową noc z 5 na 6 października 1988 roku, kiedy z całego kraju spływały wyniki plebiscytu. To z jego relacji wiadomo, że dyktator początkowo nie chciał uznać wyników głosowania i wyborczej porażki – do pokojowego przekazania władzy namówili go dopiero pozostali wojskowi po długich naradach. Kiedy ojciec schodził ze sceny, Evelyn szybkim tempem się na nią wdrapywała, krocząc po ścieżce wydeptanej przez innych postpinochetystów. Najpierw kariera w Banku Centralnym Chile, potem już otwarta polityka. Partia, parlament, teka ministerialna. Wreszcie – własne podejście do La Monedy.
O prezydenturę walczyła w 2013 roku jako oficjalna kandydatka całej republikańskiej
prawicy.
Jej
rywalką
była
Michelle
Bachelet,
inna
patrycjuszka chilijskiej polityki. W kontekście historii Chile trudno w ogóle wyobrazić sobie bardziej naładowany symboliką wyścig prezydencki niż ich
rywalizacja.
Głównie
dlatego,
że
patrząc
na
nie,
obserwatorzy
dostrzegali ścierających się ze sobą Allende i Pinocheta. Michelle Bachelet i Evelyn Matthei już w dzieciństwie znały się z racji współpracy ich ojców – Fernando Matthei był przełożonym Alberta Bacheleta w lotnictwie. Ten drugi deklarował się jako zwolennik Allende, o czym Matthei doskonale wiedział. Kiedy tylko junta przejęła władzę, trafił do więzienia. Przesłuchiwano i torturowano go na terenie Akademii Wojsk
Lotniczych,
której
Matthei
był
szefem.
Wytrzymał
pół
roku
głodzenia, podduszania, bicia pałką i elektrowstrząsów – zmarł na atak serca 12 marca 1974 roku. Sam Matthei wielokrotnie zaprzeczał, że miał cokolwiek wspólnego z przesłuchaniami i śmiercią dawnego podwładnego. Podkreślał, że szefem uczelni był tylko nominalnie, tak naprawdę nigdy jej nie
odwiedzał,
a
w
chwili
zamachu
stanu
przebywał
w
Londynie.
Sprzedawał wersję, że dyktatura nie była jego pomysłem, a jedynie stanem zastanym po powrocie do kraju, do którego się dopasował. Akademia miała z kolei być „eksterytorialna” nawet wobec samego Pinocheta, bo rządził tam Gustavo Leigh – szef całego lotnictwa, jeden z czterech członków oryginalnej
junty,
ten
sam,
który
wydał
rozkaz
zbombardowania
prezydenckiego pałacu. Znów więc powtórzy się argumentacja o kilku nieposłusznych brutalach i biednym Pinochecie, który chciał dobrze, ale nad wszystkim zapanować nie był w stanie. Młoda Michelle też swoje odsiedziała. Porwana przez DINA, trafiła do Villa
Grimaldi,
najsłynniejszego
więzienia
dyktatury,
po
jej
upadku
zrównanego z ziemią, żeby po torturach nie było śladów. Dla nowo
powstałego wtedy reżimu musiała być szczególnie ważna, bo przesłuchiwał ją sam Manuel Contreras, szef DINA, współtwórca Operacji Kondor5, międzynarodowej
machiny
antykomunistycznego
terroru
tropiącej
i mordującej latynoamerykańskich lewicowców od Paryża, przez Buenos Aires, po Waszyngton. Dla dyktatury okazała się jednak bezużyteczna, bo i specjalnie aktywną działaczką lewicy nie była. Z klasą robotniczą nie łączyło jej absolutnie nic – córka wysokiego rangą wojskowego, która do liceum chodziła na obrzeżach Waszyngtonu (ojciec był tam na placówce dyplomatycznej), po angielsku mówiła płynnie i z silnym amerykańskim akcentem, więc na karierę w Partii Socjalistycznej Chile liczyć nie mogła. Zresztą wcale jej nie chciała. Bliżej jej było do środowiska akademickiego, choć za namową ojca rzuciła marzenia o socjologii na rzecz medycyny. Wypuszczona z rąk dyktatury uciekła w 1975 roku do Australii, gdzie od sześciu lat przebywał jej brat. Stamtąd – do NRD na studia medyczne. W 1979 roku wróciła do kraju, chciała od razu pracować w zawodzie, ale pinochetowskie Chile nie uznało jej dyplomu. Zaczęła więc od nowa. I studia, i swoje życie. W
polityce
sukces
odniosła
relatywnie
późno.
Najpierw
podjęła
nieudaną próbę zdobycia stanowiska w samorządzie lokalnym, później, w 2000 roku, prezydent Ricardo Lagos dał jej pod opiekę Ministerstwo Zdrowia. Potem przyszedł 2006 rok i wygrana w wyborach prezydenckich – piastowała ten urząd jako pierwsza kobieta w historii Chile. Siedem lat później – walka o drugą kadencję, którą przyszło jej stoczyć z Evelyn Matthei. Tą samą Evelyn, z którą jadła rodzinne obiady i której ojciec pomógł niszczyć sny jej taty. Równo 40 lat po zamachu stanu wciąż te same nazwiska decydowały o przyszłości Chile. Oczywiście naiwnym byłoby zakładanie, że obie polityczki wiernie replikują poglądy swoich ojców. Funkcjonują w zupełnie innej rzeczywistości, zwłaszcza geopolitycznej,
nawet więc pomimo braku jednoznacznego odcięcia się od rodzinnej spuścizny szły w pewnym sensie własną drogą. W przypadku Bachelet droga ta była niejednokrotnie kręta i trudna do zrozumienia. Z jednej strony stworzyła wokół siebie wizerunek kandydatki progresywnej, pierwszej w historii demokratycznego Chile po Pinochecie gotowej na jawną walkę z neoliberalizmem – przynajmniej deklaratywnie. Z drugiej – przez dwie kadencje zrobiła niewiele, by neoliberalizm zamknąć w klatce i obłożyć socjalnym kordonem bezpieczeństwa. Nie podniosła podatków, nie zreformowała prywatnego systemu emerytur, nie zwiększyła
znacząco
sprzeczności,
dla
udziału
wielu
państwa
krytyków
w
oświacie.
będących
Jeszcze
przejawem
i
więcej
dowodem
hipokryzji, widać było w jej polityce zagranicznej, gdzie z godną podziwu determinacją atakowała Stany Zjednoczone i Izrael za łamanie praw człowieka, jednocześnie na forum krajowym i międzynarodowym broniąc wenezuelskich autokratów – najpierw Hugo Cháveza, potem Nicolasa Máduro – i ochoczo im przyklaskując. Matthei z kolei szarpała się pomiędzy opinią szlachetnie urodzonej, poważnej damy chilijskiej polityki najwyższego szczebla a nową rolą, w której przyszło jej się teraz sprawdzać. Porażka w wyborach prezydenc‐ kich
była
sporym
ciosem,
zwłaszcza
ambicjonalnym.
Działalność
w samorządzie, nawet w bogatej Providencii, to jednak inny sport. Zamiast jeździć po świecie i decydować o przyszłości państwa, musiała pokazywać się na osiedlowych festynach i analizować oferty w przetargach na wywóz śmieci. Choć nazwiska pozostały te same, mimo wszystko dwie „pierwsze córki” chilijskiej polityki wylądowały całkiem daleko od swoich ojców – zarówno pod względem ideologicznym, jak i w zakresie realnego wpływu na rzeczywistość.
Podobnych opowieści można mnożyć dziesiątki. Ciekawy zwłaszcza jest los rodu Lagosów, który w pewien sposób da się opisać jako syntezę trajektorii Matthei i Bachelet. Ojciec, Ricardo Froilán Lagos Escobar, w okres transformacji wchodził z jedną z najbardziej imponujących i jednocześnie nieoczywistych kart opozycyjnych. W jego biografii warto zacząć właśnie od tej innej, niepolitycznej strony. Lagos senior do dzisiaj jest uznawany za wiodącego naukowca społecznego swoich czasów. Na początku lat sześćdziesiątych, jeszcze jako student na wydziale ekonomii Universidad de Chile, opublikował pierwsze w historii kraju badanie koncentracji kapitału w tamtejszej gospodarce. Porzucając eufemizmy, Lagos jako pierwszy udowodnił, że w Chile istnieją oligarchowie, których zresztą tak właśnie nazywał przez większość swojej późniejszej kariery politycznej. Wnioski z jego badań już wtedy były mocno alarmujące. Według nich 4% wszystkich firm w kraju kontrolowało 60% kapitału – co, poza konkluzjami natury akademickiej i ekonomicznej, dobitnie pokazuje też, jaki kraj przejął w 1970 roku Salvador Allende. Lagos miał to szczęście,
że
publikował
jeszcze
w
czasach,
gdy
Chile,
choć
pod
jednoznacznie kapitalistycznym, burżuazyjnym wpływem, zezwalało na publiczną krytykę wolnego rynku. Szybko zyskał uznanie, a uczelnia, korzystająca z utrzymanego po śmierci Kennedy’ego otwartego kursu wobec Ameryki Łacińskiej w polityce amerykańskiej, wysłała go na dalsze studia do Stanów Zjednoczonych. Doktorat obronił już na prestiżowym Duke University, ale szybko wrócił do kraju. Kariera naukowa, nawet w przytulnych fotelach amerykańskich uczelni – oferowano mu stałą posadę wykładowcy – niespecjalnie go interesowała. Od wczesnej młodości głęboko wierzył (i powtarzał to znajomym), że rzeczywistość można badać i opisywać, ale jemu akurat pisane jest jej zmienianie. W Chile późnych lat sześćdziesiątych odnalazł się jak ryba w wodzie. Allende był już na fali
wznoszącej, w powietrzu czuć było wiatr zmian. W dodatku przyszły prezydent,
marksista
zakochany
w
klasie
robotniczej,
równocześnie
pokładał ogromną wiarę w zaplecze eksperckie. Młody, wykształcony za granicą,
lewicujący
ekonomista
z
werwą
i
pomysłami
na
rozbicie
prywatnych monopoli pasował mu więc idealnie do konwencji rządzenia. Allende po wyborczym triumfie z 1970 roku zrobił z Lagosa stałego przedstawiciela
Chile
przy
ONZ,
potem
szefa
jednego
ze
znacjonalizowanych banków. Sen o socjalizmie z ludzką twarzą przerwał zamach stanu, a Lagos przeprosił się ze Stanami Zjednoczonymi. Wrócił, korzystając
z
kontaktów
akademickich,
został
profesorem-uchodźcą
politycznym na University of North Carolina w Chapel Hill, gdzie pracował jeszcze w czasie studiów doktorskich. Z Karoliny Północnej do Chile nie wracał już sam – w 1962 roku na świat przyszedł tam Ricardo Lagos Weber, sukcesor rodu. Z powodu nieustannych przeprowadzek i politycznych ucieczek ojca chłopak miał spore problemy z edukacją, łącznie uczęszczał aż do ośmiu liceów, zanim wreszcie
skończył
jedno
w
Santiago,
już
pod
rządami
Pinocheta.
Zakotwiczył w kraju przodków, bo ojciec jednak usiedzieć w Ameryce nie dał rady. Znowu kuszono go intratnymi pozycjami, on znowu szarpał się, żeby walczyć o socjalistyczne Chile. Wrócił, zaangażował się w działalność opozycyjną, pisał programy na wypadek, gdyby świt nadszedł szybciej, niż się początkowo spodziewano. Demokraci, powtarzał uparcie, muszą być gotowi do rządzenia w każdej chwili. Czasy się jednak zmieniały i Lagos senior, bądź co bądź obyty w świecie i dobrze ten świat rozumiejący, też to zauważał. Nawet lewicowe rządy odchodziły od marksizmu, powoli kiełkowały idee trzeciej drogi. Przyszły prezydent już w latach osiemdziesiątych zdawał się to rozumieć i szukał sposobu na pożenienie gospodarczego wolnorynkowego liberalizmu
z socjalistycznym duchem, który napędzał go w młodości. Marks już mu do tego nie był potrzebny, inspirował się Felipem Gonzalezem – socjalistą, który praktycznie zmonopolizował w tym czasie władzę w Hiszpanii i skutecznie wydźwignął kraj z zapaści po dyktaturze. Przemiany na Półwyspie Iberyjskim – podobnie zresztą jak dla polskiej „Solidarności” – były
dla
chilijskiej
opozycji
bardzo
ważnym
punktem
odniesienia.
Strukturalnych podobieństw nie dało się nie dostrzec. Kraj, w którym przez lata istniała apodyktyczna dyktatura, uosabiana przez generała, w pokojowy sposób przechodzi do demokracji. I musi się szybko zmodernizować. Wejść z powrotem do globalizującej się społeczności międzynarodowej, przerwać izolację i nie wywrócić się. Ani o własne nogi, ani o demony z przeszłości – bo mundurowi nie spali, nawet w Hiszpanii próbowali jeszcze przejąć władzę. Felipe Gonzalez był dla Lagosa idolem z plakatu, ponieważ jego zdemokratyzowana ojczyzna rozkwitała z dnia na dzień coraz szybciej, a przede wszystkim – stawała się partnerem dla Zachodu. W nagrodę za udaną transformację przyjęła ją do siebie nawet Wspólnota Europejska, wtedy klub ekskluzywny. Właśnie takiej przyszłości dla Chile chciał Ricardo Lagos. Po upadku dyktatury wrócił tam, skąd spadł wraz z końcem rządów Allende – czyli na szczyty władzy. Najpierw odegrał ważną rolę jako propagandzista Concertación w kampanii przed plebiscytem z 1988 roku. Doskonale
wypadał
w
debatach,
czuł
się
swobodnie
przed
kamerą
i mikrofonem, w ogniu pytań. W pewnym sensie był więc idealną odpowiedzią na Chicago Boys. Tak samo jak oni – ekonomista. Też wykształcony
w
Stanach
Zjednoczonych,
też
ceniony
w
świecie
akademickim. Szczupły, w dobrze skrojonym garniturze. Obyty w świecie. I jednocześnie socjalista. Czy chilijska lewica mogła wymarzyć sobie lepszego kandydata na przywódcę?
U
Aylwina
był
ministrem
edukacji,
potem
inwestycji
i
robót
publicznych. W obu przypadkach działał skutecznie, ale widać było, że idee lewicowe, przynajmniej te rozumiane tradycyjnie, w duchu marksizmu i lewicy materialnej, już w ogóle go nie kręcą. W 1992 roku przeprowadził reformę oświaty, której celem była całkowita jej decentralizacja. Patrząc dzisiaj na założenia tamtego dokumentu, można się mocno zdziwić, że sygnował je socjaldemokratyczny rząd zgody narodowej, a nie prawicowa neoliberalna dyktatura. Lagos w ciągu roku wywrócił chilijską oświatę do góry
nogami
pod
względem
metodologii
funkcjonowania.
Zamiast
centralnie spisywanych podstaw programowych dał szkołom większą swobodę w dobieraniu materiału. Nauczycielom kazał odchodzić od uczenia pamięciowego i praktycznych umiejętności na rzecz modelu abstrakcyjnego,
opartego
na
modnych,
ale
często
pustych
hasłach:
„myślenie krytyczne”, „nauczanie pod ekonomię umiejętności”, „edukacja sektorowa”. Wprowadził też nowy system ewaluacji wyników nauczania na wszystkich poziomach. Uczniowie i ich nauczyciele byli nieustannie poddawani testom, mierzeni na każdej płaszczyźnie. Lagos zresztą nie ukrywał, że teraz w chilijskiej szkole liczyć się będzie przede wszystkim wynik. Skojarzenia z korporacyjnym modelem zarządzania są jak najbardziej na
miejscu,
gdyż
przyszły
prezydent
wprowadził
nawet
system
finansowych zachęt i bonusów. Wypłacane były przez rząd szkołom z najlepszymi wynikami w danym regionie oraz tym, których uczniowie osiągnęli
największy
progres
w
ciągu
roku.
Opracowano
bardzo
drobiazgowy, oparty na zaawansowanych wyliczeniach, ale przejrzysty, dostępny dla wszystkich schemat przyznawania nagród. „Transparencja” to zresztą po „ewaluacji” drugie ulubione słowo klucz w wizji oświaty według
Lagosa. Kryteria były jasno zdefiniowane, równe dla każdego, kto chciał wziąć udział w wyścigu. Na pierwszy rzut oka – pełna demokracja. Problem w tym, że w społeczeństwie tak nierównym jak Chile na początku
lat
dziewięćdziesiątych
jawnego
neoliberalizmu
reforma
musiała
skończyć
przeprowadzona się
w
katastrofą.
duchu Zamiast
redukować nierówności, pogłębiała je. Bogate, dobrze wyposażone szkoły w Santiago czy Valparaíso miały przewagę już na starcie, a subsydia, nagrody i bonusy dodatkowo pchały je do przodu. Tymczasem biedne placówki w interiorze kraju, których w chilijskiej oświacie było znacznie więcej, nagle zostały pozbawione systemowego wsparcia z centrali. Lagos co prawda wprowadził pakiet ochronny, dodatkowe środki dla szkół na obszarach wiejskich, ale takie powierzchowne interwencje miały tyle sensu, co wlewanie wody do kubka z dziurawym dnem. Poza tym szkoły na prowincji nie nadążały za tempem modernizacji narzuconym przez miasta. Brakowało
nauczycieli,
którzy
potrafiliby
uczyć
„krytycznie”
i „sektorowo”. Edukacja stawała się pierwszym narzędziem rozwarstwienia społecznego. Lagos mimo to zbierał pochwały. Lukrowaną recenzję jego reformy napisał
Bank
Światowy
–
w
erze
dominacji
neoliberalizmu
i fukuyamowskich snów o końcu historii trudno było o lepszy komplement. Co to mówi o samym Lagosie? Ze swoich osiągnięć był dumny, ale socjalisty było w nim coraz mniej. Nie patrzył już nawet na Gonzaleza, ale na brytyjską nową lewicę i Tony’ego Blaira. Aż wreszcie sam został prezydentem
i
choć
w
rodowodzie
politycznym
wciąż
lśniło
mu
socjalistyczne pochodzenie i młodociana fascynacja marksizmem, jako główny lokator La Monedy pchał już Chile w ciasne objęcia neoliberalizmu niemal z taką samą siłą, jak jego poprzednicy z czasów dyktatury Pinocheta. Forsuje rozwiązania socjaldemokratyczne, ale ogląda się tylko
na wskaźniki gospodarcze. Kiedy odejdzie z urzędu w 2006 roku, wielu powie, że to on dokonał rytualnego zabicia chilijskiego socjalizmu i że to właśnie z nim ostatecznie umarły ideały demokratyczno-marksistowskiej rewolucji Allende. A unicestwił je człowiek, który na tych ideałach wyrósł, do końca swojej kariery uparcie twierdząc, że wciąż mu przyświecają. Kiedy Lagos senior powoli usuwał się w polityczny cień, coraz większą rolę na chilijskiej scenie zaczynał odgrywać jego syn. Kariera Ricarda Lagosa Webera przebiegała właściwie bliźniaczo do kariery ojca, gdyby od tej drugiej odciąć socjalistyczny początek. Junior ominął edukację o walce klas i nienawiści do oligarchów, od razu przeszedł do fazy fascynacji wolnym handlem. Z chłopaka mocno poturbowanego podróżami ojca i rozwodem rodziców przepoczwarzył się wprost w sprawnego polityka szytego pod potrzeby XXI wieku. Doskonały angielski, podwinięte rękawy, tak samo dobrze czujący się w krawacie, jak i bez niego, wiernie podążał za wskazówkami
ojca.
A ten
nie
szczędził
mu
szans
na
zdobywanie
doświadczenia, rzucając od razu na głęboką wodę. Młody Lagos na początku lat dziewięćdziesiątych flirtował jeszcze z karierą naukową, zaczynając doktorat w Cambridge, ale nie skończył go, bo – tak samo jak ojca – ciągnęło go do krajowej polityki. Najpierw reprezentował Chile na forum
APEC
(Asia-Pacific
Economic
Cooperation),
organizacji
zacieśniającej współpracę gospodarczą – a tak naprawdę bezcłowy, wolny handel
–
pomiędzy
krajami
położonymi
po
obu
stronach
Oceanu
Spokojnego. Z poziomu regionalnego przeszedł na globalny, z APEC – do WTO, Światowej Organizacji Handlu, głównej obok Banku Światowego fabryki neoliberalnych rozwiązań w ekonomii. Kiedy jednak w 1999 roku ojciec wezwał go na pomoc w walce o
prezydenturę,
junior
odpowiedział
bez
wahania.
Został
głównym
strategiem kampanijnym seniora, w dużej mierze wygrywając mu wybory.
Z ojcem stanowili, wydawałoby się, idealny duet. Byli dwugłową hydrą, jeden mówił, co drugi myślał – i odwrotnie. Nawet wyglądali podobnie, a
ich
zawodowe
biografie:
zainteresowania
naukowe,
zagraniczne
stypendia, doświadczenie w dyplomacji ekonomicznej i pociąg do krajowej polityki – sprawiały, że obaj Lagosowie właściwie zlewali się w jedno. Nawet imię mieli to samo. Pałeczka została przekazana w pokoleniowej sztafecie następnej politycznej dynastii. Kiedy ojciec rządził krajem, junior wiernie dla niego pracował. Zajmował kilka stanowisk rządowych, podróżował z prezydentem na zagraniczne konferencje, ponownie zaangażował się też w negocjacje w ramach APEC. Im bliżej było końca kariery ojca, tym jaśniej rozbłyskała gwiazda syna. Po ogłoszeniu startu w wyborach przez Michelle Bachelet wskoczył do jej rozpędzonego już pociągu i natychmiast usiadł za jego sterami.
Jedną
kampanię
prezydencką
już
wygrał,
więc
odchodząca
minister zdrowia w rządzie Lagosa seniora mianowała go swoim głównym strategiem. Znów mu się udało, za co dostał nagrodę ze sporym kapitałem politycznym – Bachelet mianowała go rzecznikiem swojego gabinetu. Wyżej była praktycznie już tylko sama prezydentura, a Lagos Weber nigdy swoich ambicji nie ukrywał. Sam między wierszami dawał do zrozumienia, że jako syn byłego prezydenta nie mógł aspirować do niższych rangą stanowisk. Dla Bachelet popracował dwa lata, po czym z rządu odszedł. Zmusiła go do tego sama pani prezydent, która ogłosiła publicznie, że każdy członek jej gabinetu, który chce ubiegać się o mandat w nadchodzących wyborach parlamentarnych, musi do stycznia 2008 roku zrezygnować ze stanowiska. Lagos zrobił szybką kalkulację zysków i strat, po czym położył na biurku pani prezydent swoją dymisję. Uznał, że szybciej do La Monedy dostanie się przez senat niż przez robienie dobrej miny do coraz gorszej gry rządu centralnego. Kiedy odchodził, notowania
Bachelet i jej ekipy były rekordowo słabe. Na świecie rozpędu nabierała gospodarcza recesja, która w Chile, kraj wiszący na eksporcie surowców naturalnych i sporym jak na swój rozmiar sektorze usług finansowych, uderzyła szczególnie mocno. Rząd prawie upadł z powodu protestów ruchu Pinguinos,
uczniów
publicznego.
domagających
Proces
obniżenia
rozszerzania
transformacyjnego
stanął
najłatwiejsze
osiągnięcia
do
się
w
miejscu, cele
kosztów
transportu
sprawiedliwości
okresu
również padły
dlatego,
już
że
łupem
wszystkie
poprzednich
administracji. Cokolwiek Bachelet chciałaby zrobić w tym zakresie, wkraczało już niebezpiecznie głęboko na terytorium postpinochetowskiej prawicy. Ten rząd padł ofiarą własnego sukcesu – po władzę szedł niesiony wielką falą entuzjazmu, nadzieją na przełom, wiązaną głównie z osobą pani prezydent.
Dopiero
potem,
już
u
władzy,
wszyscy
kluczowi
gracze
zorientowali się, jak ciasny jest gorset posttransformacyjnego kompromisu i jak bardzo trudno coś w jego ramach zmienić. Patrząc więc z zewnątrz, można uznać, że młody Lagos uciekł z tonącego statku. Istnieje też jednak inna, znacznie ciekawsza interpretacja tych wydarzeń. Na szczytach chilijskiej lewicy dość głośno mówiło się wtedy
o
personalnym
konflikcie
między
Bachelet
i
Lagosem.
Pani
prezydent miała po prostu widzieć w nim konkurenta do mandatu wyborczego. Kogoś, kto może odebrać jej szanse na reelekcję. Lagosowi z
kolei
zarzucano,
że
pozycję
rzecznika
rządu
traktuje
czysto
instrumentalnie, że gra pod siebie. Bachelet miał nie szanować, głównie ze względu na swoje i jej pochodzenie. Ona była „tylko” córką wojskowego, którego śmierć zmitologizowano, a jego wyniesiono do rangi bohatera. On miał
rodowód
nieporównywalnie
bardziej
błyszczący,
politycznie
i intelektualnie. Dwóch tak mocnych osobowości nie dało się pogodzić, ale to Bachelet miała wtedy więcej do powiedzenia. Zmuszając Lagosa do
rezygnacji, pozbyła się, przynajmniej na chwilę, groźnego rywala na własnym podwórku. Miała też prawo oczekiwać, że ukręciła łeb jego karierze na zawsze, bo choć syn prezydenta był postacią popularną i raczej lubianą, to wybory do chilijskiego senatu bywają mocno nieprzewidywalne. Istniała więc szansa, że syn eksprezydenta w nich przepadnie. Ale nie przepadł. Wygrał w swoim macierzystym okręgu w Valparaíso i szybko zaczął piąć się po szczeblach senackiej struktury. W 2016 roku został nawet przewodniczącym izby, jednak na stanowisku wytrzymał tylko rok, uwikłany w walki partyjnych frakcji. O prezydenturze podobno nie przestał marzyć, ale okno na nią nigdy nie otworzyło się przed nim w pełni. W 2010 roku Bachelet zmiótł kryzys gospodarczy i wywołana nim fala społecznego niezadowolenia – jakikolwiek kandydat lewicowy nie miałby szans.
Do
władzy
wróciła
republikańska,
zmodernizowana
prawica,
sygnowana innym dynastycznym nazwiskiem w chilijskiej polityce – Piñery, tylko tym razem Sebastiána. Po kolejnej czteroletniej (skróconej za czasów Bachelet) kadencji nastąpiło odbicie, pani prezydent wróciła do władzy,
znowu
obiecując,
że
będzie
po
prostu
antytezą
swojego
poprzednika. Lagos zimował w senacie, według niektórych przygotowując się do skoku życia – startu w wyborach po drugiej kadencji Piñery. Tymczasem powrót na szczyt krajowej polityki dość niespodziewanie zaanonsował… Ricardo Lagos senior. Po krótkim (ponownym) romansie z amerykańską akademią – wykładał przez cztery lata na Brown University – zapowiedział start w wyborach 2017 roku. Szybko się z tej deklaracji wycofał, orientując się boleśnie, że na zwycięstwo nie ma praktycznie żadnych
szans.
Sondaże
były
dla
niego
bezlitosne,
dawały
mu
kilkuprocentowe poparcie, a rozpoznawalność z poprzednich dwóch dekad rozmyła się kompletnie. W dodatku całkiem częstym – i dość ironicznym – zjawiskiem było mylenie przez wyborców syna i ojca. Coś, co kiedyś było
dla obu niezaprzeczalnym atutem, tym razem okazało się przeszkodą na drodze do sukcesu. Walkę o La Monedę odradzali mu też doradcy, w tym – jak spekulowano w Santiago – także Lagos junior. Dziś trudno sobie wyobrazić, by którykolwiek z nich jeszcze zawalczył o najwyższe trofeum. Senior ma już 84 lata. Nawet w świetle przesuwanego coraz dalej w światowej polityce wieku emerytalnego – patrz casus Joe Bidena – to wiek zbyt zaawansowany, żeby rządzić krajem. Zwłaszcza krajem tak rozchwianym, pełnym niepokojów i przechodzącym tektoniczną zmianę społeczną, jak współczesne Chile. Junior z kolei płaci wysoką cenę za swoje pochodzenie. Protesty z 2019 roku, choć mocno eklektyczne i skupiające w sobie wiele odmiennych, często wzajemnie sprzecznych postulatów, miały jeden solidny wspólny mianownik – niechęć do klasy politycznej, jaka w Chile wykształciła się w ostatnich 30 latach. A tak naprawdę – w trakcie sześciu przeszłych dekad, bo biografie braci Piñerów, Michelle Bachelet czy obu Lagosów pokazują niesłychaną wręcz ciągłość i łatwość dochodzenia do najwyższych stanowisk, jeśli ma się właściwe nazwisko.
Ich
termin
przydatności
się
skończył,
chilijska
ulica
zdecydowanie zaprotestowała przeciwko kolejnej zmianie w tej sztafecie. Jeśli do tego niesprzyjającego klimatu dodać wianuszek szemranych interesów i malwersacji finansowych, szanse spadają niemal do zera. W
2020
roku
CIPER
(Centro
de
Investigación
Periodística),
renomowany portal dziennikarstwa śledczego, poinformował, że Lagos senior od trzech dekad nie płaci podatku od nieruchomości za swoją posiadłość letniskową w Caleu, 70 kilometrów na północ od Santiago, w malowniczo położonej górskiej okolicy. Mało tego, dom miał kupić tuż po transformacji za cenę wielokrotnie niższą od rynkowej. Co ciekawe, 14 lat później sąsiednią parcelę kupił… Lagos junior, i – zupełnie jak w polityce – poszedł w ślady ojca, również nie odprowadzając daniny.
Zubożały przez pandemię, pogrążony w kryzysie społecznym elektorat nie odpuściłby takiej wpadki. Gdyby Ricardo Lagos Weber stanął do wyborów w 2021 roku, zostałby prędzej wyśmiany, ewentualnie wyniesiony na widłach niż wybrany na prezydenta. Historii
takich
jak
powyższe
można
w
Chile
napisać
jeszcze
kilkanaście. O klanie Allende, którego kolejne pokolenia kierują Partią Socjalistyczną, choć, podobnie jak Lagos, przez długie lata bliżej im było do ekonomicznego liberalizmu niż troski o najuboższych obywateli. O samych Piñerach, którzy okazali się w demokratycznym już Chile mistrzami politycznego PR-u, bo choć obaj w politykę i biznes wchodzili pod skrzydłami Augusta Pinocheta, udało im się odkleić swój wizerunek od dyktatury. O Eduardzie Freiu, poprzedniku Lagosa, prezydencie w latach 1994–2000 i synu głowy państwa z lat sześćdziesiątych. Chilijska polityka i
wtedy,
i
długo
potem
była
wewnętrzną
rozgrywką
kilku
rodzin.
W pewnym sensie właśnie ten familizm stał się przyczyną ich klęski. Kiedy kłócili się między sobą – jak Bachelet z Lagosem – szło na noże, energię kierowano na pałacowe intrygi, a nie na rządzenie państwem. Kiedy czuli się komfortowo, pomagali sobie nawzajem, ale w chwilach kryzysu każdy grał na siebie. Z czasem różnice między nimi zaczęły się zacierać. Bachelet, Allende, Matthei, Lagos – nikt z nich nigdy do końca nie był postrzegany
tylko
przez
pryzmat
własnych
dokonań.
Nazwisko
raz
pomagało, raz ciążyło. Na koniec zlali się w jedną całość. Najpierw ze swoimi ojcami i dziadkami, wreszcie – sami ze sobą. Przerodzili się w politycznego potwora działającego na własną korzyść, a przynajmniej tak zaczęła ich postrzegać chilijska ulica. Tego potwora zabić chciały partie takie jak Frente Amplio i nie były już wtedy bez szans. W 2015 roku Bachelet zreformowała ordynację wyborczą, znosząc zasadę 2:1 i dwumandatowość wszystkich okręgów6. Wszędzie na
świecie taką zmianę można by było porównać do trzęsienia ziemi, ale w Chile ta metafora nie ma większego sensu – tutaj ziemia trzęsie się dosłownie średnio raz na dwa dni. Dzięki reformie Kongres stał się znacznie bardziej zróżnicowany, a Concertación, koalicji dawnych sił demokratycznych, od 2013 roku występującej pod zmienionym szyldem jako Nueva Mayoria, Nowa Większość, na lewicy wyrósł nowy, groźny kandydat. Tak przynajmniej wydawało się wtedy, wiosną 2018 roku, kiedy Frente Amplio szedł przez Chile zdecydowanym krokiem. Chciał burzyć pomniki transformacji, zatrzymać reprodukcję elit. Znaleźć symboliczny „koniec tęczy”, wygasić dominium sześciu partii, które wspólnie obalały Pinocheta, a potem podzieliły się z nim łupami. I przekonać wszystkich, że inna polityka jest możliwa. Zaczęło się z pompą – 13 miejsc w izbie deputowanych i jeden mandat senatorski już w pierwszych wyborach. Front budował swoją markę w kraju i za granicą, z Europy napłynęły gratulacje i ideologiczne błogosławieństwo od
samego
Pabla
Iglesiasa,
szefa
hiszpańskiego
Podemos.
Radosny
nowicjat na scenie politycznej trwał jednak tylko dwa lata. Po nim przyszły pierwsze rozłamy, kłótnie między liderami poszczególnych ugrupowań, wreszcie pierwsze secesje. Frente Amplio opuściła między innymi Partia Humanistyczna (Partido Humanista de Chile), mająca ponad 30-letnie tradycje lewicowo-liberalna formacja z całkiem pokaźnym elektoratem. Kiedy więc Chile wyszło na ulicę pod koniec 2019 roku, Frente Amplio, zamiast budować na protestach kapitał polityczny, marnował swoją szansę, zajęty wewnętrznymi sporami. Okazja ku temu była idealna: moment, w którym ich własny postulat unieważnienia posttransformacyjnych zasad gry wykrzykiwany był jednocześnie przez miliony osób na Plaza Italia. Moment ten minął kompletnie niewykorzystany. Front z każdym tygodniem tracił kolejne swoje elementy, a co za tym szło – społeczne poparcie, stając
się co najwyżej karykaturą własnej nazwy. Koalicja wciąż funkcjonuje, ale nawet niektórzy jej członkowie nie są do końca pewni, kto wchodzi w jej skład. Trudno jej pozyskać szeregowych członków, stan posiadania się kurczy, poza dużymi miastami praktycznie nie istnieje. Jak na razie tyle wyszło z innej polityki. Niewiele. Jednak wtedy, w czasie velatónu, nie było podziału na nową i starą lewicę. Kiedy pochód Frontu zaczął zbliżać się do głównej bramy stadionu, w mojej głowie znów zadziałały polskie kody kultury pamięci. Jeśli dotychczas nikt się z nikim nie pokłócił, to tym razem awantura jest nieunikniona.
W
końcu
na
celebracji
zapatrzonych
w
przeszłość
boomersów pojawiają się młodzi obrazoburcy. Różni ich wszystko, przede wszystkim stosunek do przeszłości. Musi dojść do konfrontacji, na pewno tak się stanie. Pierwsi przedstawiciele Frente Amplio podchodzą do ogrodzenia, a ja czekam obok w napięciu. Patrzę nerwowo to na komunistów, to na socjalistów, to na nowych lewicowców. Tylko że oni sami na siebie nawzajem nawet nie spojrzą. Stare partie przybycia Frontu prawie nie zauważyły. Młodzi z kolei szybko odnajdą wolne miejsce na płocie, gdzie przywieszą
swoje
transparenty,
położą
swoje
zdjęcia,
zapalą
swoje
świeczki. Wykrzyczą parę haseł – kilka z nich będzie partyjnych, inne znów przypomną, że Allende, Jara i ofiary dyktatury są tu z nami obecne. Potem spokojnie wmieszają się w zebrany tłum. Do archipelagu pamięci dołączy kolejna wyspa. Konfrontacji nie będzie. Im dłużej trwa velatón, tym mniej istotne stają się partyjne podziały. W czasie, w którym ja skupiałem się na odczytywaniu politycznych symboli i wyczekiwaniu nieuniknionego moim zdaniem zderzenia narracji o zbiorowej pamięci, równolegle do gigantycznego rytuału toczyła się proza życia. Tutaj przyjęła formę lewicowo-komunistycznego targowiska
różności i próżności, prawdziwego festiwalu wszystkiego, co na polskiej prawicy nazwano by „czerwoną zarazą”. Koszulki – z Che Guevarą, Fidelem, Leninem, nawet Lumumbą, którego nazywali też Leninem, tylko czarnym. Książki Marksa i Engelsa, obok nich stare wydania Otwartych żył Ameryki Łacińskiej Eduarda Galeano7, biblii tutejszego antykapitalizmu. Sowieckie ordery, plakaty z grafiką zaciśniętej pięści. Naszywki wszystkich chyba na świecie formacji na lewo od centrum, wliczając w to Ludowy Front
Wyzwolenia
Palestyny
i
Hezbollah.
Na
jednym
z
dywanów
rozłożonych na bruku zauważam nawet przypinkę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tu czas, choć płynie dalej, jednocześnie stoi w miejscu. I na pewno tu i teraz jest gęstszy, waży więcej niż inne chwile. Durkheim miał rację. Spod bram stadionu odchodzę po dziesiątej, kiedy impreza umiera już śmiercią naturalną. Z archipelagu pamięci zostają pojedyncze wysepki – transparenty, które ktoś zdecydował się poświęcić, zostawić tu na zawsze albo
zwyczajnie
o
nich
zapomniał.
Wzmagający
się
wiatr
podnosi
pojedyncze fotografie desaparecidos, przewraca świeczki. Gaśnie łuna światła, wyciszają się ostatnie akordy kolejnego coveru Victora Jary. Policji nie ma już co najmniej od godziny. Kończy się kolejny 11 września. Wracając do domu doñi Cristiny, zastanawiam się, ilu z obecnych tu dzisiaj ludzi przyjdzie pod stadion za rok. Za dwa, za pięć. Ilu będzie jeszcze miało siłę? Ilu weteranów dożyje kolejnego obrzędu, ilu synów i ile córek weźmie udział w ich imieniu? Jak długo dziedziczona będzie ta pamięć zbiorowa, jak silna będzie w kolejnych pokoleniach? Czy ulegnie zniekształceniom, czy ktoś ją zinstrumentalizuje do własnych, politycznych celów? I przede wszystkim – czy ten pamięciowy konsensus, który obserwowałem przez cały dzień w różnych częściach Santiago, naprawdę istnieje? Realnie, na co dzień, poza kontekstem tych szczególnych dni –
gęstych i ciężkich rocznic – kiedy wszyscy zachowują się jednakowo, bo inaczej zwyczajnie im nie wypada?
1 Chicago Boys – grupa neoliberalnych ekonomistów, bliskich ideom Miltona Friedmana i innych przedstawicieli chicagowskiej szkoły ekonomicznej. W Chile kształcili się przede wszystkim na Papieskim Uniwersytecie Katolickim (Pontifícia Universidade Católica, PUC), choć wielu z nich studiowało również w Stanach Zjednoczonych, między innymi na Uniwersytecie
Harvarda
i
Uniwersytecie
Columbia
w
Nowym
Jorku.
W
latach
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych współtworzyli chilijski rząd, dzierżąc między innymi teki ministrów gospodarki i finansów. Stanowili środowisko prominentne w chilijskich kręgach władzy, aktywnie wspomagając poprzez narzędzia gospodarcze i fiskalne reżim Pinocheta. Jedni z ojców „chilijskiego cudu” (przyp. red.). 2 Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia, Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – pierwotnie zbrojne ramię Kolumbijskiej Partii Komunistycznej (Partido Comunista Colombiano, PCC), jedna ze stron kolumbijskiej wojny domowej w latach 1964–2016. Organizacja utrzymywała się przede wszystkim z porwań dla okupu, produkcji narkotyków i handlu nimi. W 2015 roku ogłosiła jednostronne zawieszenie broni, rok później komendant FARC Rodrigo Londoño i ówczesny prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos podpisali rozejm, za co ten drugi otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Dziś FARC działa jako w pełni legalna partia polityczna o nazwie Rewolucyjna Alternatywna Siła Ludowa (Fuerza Alternativa Revolucionaria del Común) (przyp. aut.). 3 Partia Komunistyczna Chile (Partido Comunista de Chile, PCC) zachowuje ciągłość instytucjonalną od 1922 roku. Podczas stu lat istnienia nigdy nie odeszła od pierwotnych postulatów ideologicznych. Do dziś pozostaje wierna ideom marksizmu, walki klas i
kolektywizacji
materialistycznej.
gospodarczej, Utrzymuje
zdecydowanie
również
związaną
sytuując z
latami
się
w
gronie
dwudziestymi
XX
lewicy wieku
symbolikę, w tym sierp i młot (przyp. aut.). 4 Concertación de Partidos por la Democracia (CPD), Porozumienie Partii na rzecz Demokracji. Szeroka, centrolewicowa koalicja ugrupowań antyreżimowych, opowiadająca się za odsunięciem Augusta Pinocheta od władzy i przywróceniem w Chile demokracji. Concertación istniała na chilijskiej scenie politycznej między 1988 a 2013 rokiem i przez
większość tego okresu miała pozycję dominującą. Z jej szeregów wywodziło się czworo kolejnych prezydentów Chile: Patricio Aylwin Azócar (1990–1994), Eduardo Frei RuizTagle (1994–2000), Ricardo Lagos Escobar (2000–2006) i Michelle Bachelet (2006–2010). W 2013 roku formalnie rozwiązana, w praktyce dalej funkcjonuje pod zmienionym szyldem jako Nueva Mayoria, Nowa Większość (przyp. red.). 5 Operacja „Kondor” – plan identyfikacji, wytropienia i eliminacji przywódców ruchów marksistowskich
zawiązany
w
1975
roku
w
Chile
przez
przedstawicieli
dyktatur
wojskowych Argentyny, Boliwii, Chile, Paragwaju i Urugwaju. Zakładał wzajemną pomoc tych państw w prześladowaniu lewicowej opozycji, pozwalając przy tym na działania eksterytorialne służb wojskowych. Operacji „Kondor” patronował Henry Kissinger, ówczesny doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Stanów Zjednoczonych Richarda Nixona (przyp. aut.). 6 Od zamachu stanu z 1973 roku aż do 2015 roku w Chile jako jedynym kraju na świecie obowiązywała ordynacja wyborcza przyznająca każdemu okręgowi wyborczemu po dwa mandaty. Kandydaci mogli ubiegać się o miejsce w parlamencie z ramienia pojedynczych partii politycznych, koalicji wyborczych lub organizacji pozarządowych i inicjatyw obywatelskich. Jeśli partie biorące udział w wyborach zdecydowały się na stworzenie koalicji, mogły wystawić jedynie dwóch kandydatów, niezależnie od liczby ugrupowań wchodzących w skład paktu. Mandaty przyznawane były na podstawie wyniku listy wyborczej i najczęściej dzielone pomiędzy dwie listy z najlepszymi wynikami. Żeby oba mandaty przypadły reprezentantom tej samej listy, jej wynik wyborczy musiał być co najmniej dwukrotnie lepszy od listy znajdującej się na drugim miejscu, stąd nazwa tej zasady, 2:1. W praktyce nawet przy bardzo dobrym wyniku wyborczym dominującej koalicji nie zdarzało się zdobyć obu mandatów, ponieważ przewaga nad bezpośrednim rywalem rzadko okazywała się wystarczająco duża. System ten krytykowała zwłaszcza Concertación, której zdaniem prowadził on do nadreprezentacji prawicy w parlamencie. Niechętne mu były również mniejsze partie spoza dawnego bloku demokratycznego, które z powodu dwumandatowości okręgów miały znikome szanse na zdobycie znaczącej liczby mandatów (przyp. aut.). 7 Ikoniczna książka urugwajskiego pisarza, dziennikarza i poety ukazała się po raz pierwszy
w
1971
roku
latynoamerykańskiego
z
(w
Polsce
perspektywy
w
1983
roku).
lewicowej
i
Opisuje
ludowej,
historię
kontynentu
koncentrując
się
na
kolonializmie, opresji i wykorzystaniu tego obszaru, jego zasobów i populacji przez białych Europejczyków i ich potomków (przyp. aut.).
Rozdział 2 W miarę możliwości W
tym
powitaniu,
za
pośrednictwem
swoich
najlepszych
reprezentantów,
uczestniczy z nami cały świat. Setki narodów przez radio i telewizję biorą udział w ponownym spotkaniu Chile ze światem, z wolnością i z demokracją. To jest chwila historyczna, moment, w którym wybrany zgodnie z konstytucją prezydent kraju obejmuje urząd w obecności swojego narodu i ze swoim narodem się brata. Z ludem tego kraju i z wolnymi ludźmi całego świata, trzymając w rękach nadzieję wszystkich Chilijczyków – że uda się zbudować ojczyznę sprawiedliwą i dobrą dla wszystkich1.
Trójkolorowa szarfa ciasno opinała mu szary garnitur, wtapiając się w dziesiątki, może setki tysięcy flag narodowych w tych samych barwach. Na specjalnie przygotowany podest, obok którego została ustawiona mównica, wszedł prosto z murawy boiska. Był wczesny, marcowy, jesienny wieczór – jeden z tych, w których światło jest jeszcze delikatne, miękkie, ale zdradza, że za rogiem czeka coraz więcej chłodu i ciemności. Pomimo łuny pozostałej po zachodzącym słońcu świeciły już stadionowe reflektory. Trybuny były wypełnione po brzegi, obecni na nich obywatele-widzowie
małymi
flagami
Chile
machali
tak
energicznie,
jakby
sami
chcieli
wprowadzić ziemię w drgania. Z głośników najpierw wydobywały się spokojne
melodie
wygrywane
na
pianinie,
zastąpione
później
przez
operowe Va, Pensiero z Nabucco Giuseppe Verdiego. W tym czasie on, trzymając pod rękę żonę ubraną w biało-czarną garsonkę, powoli kroczył ku zarezerwowanemu dla niego miejscu. Przywitał się ze wszystkimi oficjelami, chociaż w pierwszym odruchu podbiegł do kardynała Raúla Silvy
Henríqueza,
ikony
tutejszego
Kościoła,
założyciela
Wikariatu
Solidarności (Vicaría de la Solidaridad2) – pierwszej i bodaj najważniejszej organizacji
społecznej
czasów
dyktatury
pomagającej
szukać
desaparecidos, wlewającej nadzieję w serca zrozpaczonych rodzin. Przez cały czas z jego twarzy nie schodzi szeroki uśmiech. Pozdrawia tłumy, macha do nich. Gdyby mógł, uniósłby się pewnie kilkanaście centymetrów nad ziemię. Słysząc słowa spikera o setkach narodów oglądających ceremonię na całym świecie, przystaje. Rozgląda się wokół siebie, zauważa tysiące wiwatujących rodaków. Widzi, że właśnie otwiera się nowy rozdział – dla niego, dla nich, dla kraju. Jest 12 marca 1990 roku. Patricio Aylwin, przechodząc z murawy na trybuny Stadionu Narodowego w Santiago, rozpoczyna swoją kadencję jako pierwszy od czasów Salvadora Allende demokratycznie wybrany prezydent republiki.
Generał
Augusto
Pinochet
przestaje
być
formalnie
najpotężniejszą osobą w kraju. Chile, przynajmniej na papierze, kończy z dyktaturą. Zanim
stanie
na
mównicy,
żeby
wygłosić
do
ludu
pierwsze
przemówienie w nowej roli, obejrzy jeszcze spektakl pamięci zbiorowej – pierwszy w demokratycznym Chile, pierwszy na tak masową skalę, pierwszy wykonany z oficjalną aprobatą władz, a nie w podziemiu, w konspiracji, w strachu. Kilkanaście kobiet, ubranych jednakowo –
w czarne spódnice i białe koszule z długimi rękawami, wyjdzie na płytę stadionu, trzymając w rękach podobizny desaparecidos – mężów, ojców, braci. Przedstawią się do mikrofonu tłumom na stadionie, identyfikując się właśnie jako krewne „znikniętych” przez Pinocheta. Na tablicy wyników zaczną się wyświetlać w alfabetycznym porządku nazwiska wszystkich znanych wówczas ofiar dyktatury. Chile zamknie jeden rozdział, ale rozpocznie drugi – czas układania wspólnej opowieści o tym, co działo się przez minione 17 lat. Nie ma w chilijskim społeczeństwie tematu bardziej polaryzującego niż kurs, jaki obrały demokratyczne władze w zakresie uporządkowania niedemokratycznej przeszłości kraju. Cath Collins, brytyjska prawniczka i badaczka rozliczeń z przeszłością w krajach Ameryki Łacińskiej, o Chile pisze, że tam droga do sprawiedliwości była szczególnie wyboista. Główny sprawca cierpienia, architekt aparatu przemocy Augusto Pinochet nie został wyeliminowany z politycznego pola gry z chwilą upadku jego reżimu. Wręcz
przeciwnie
–
sprawował
całkiem
prominentne
funkcje.
Jako
głównodowodzący sił zbrojnych był w stanie w każdej chwili zagrozić stabilności delikatnej i chwiejącej się demokracji. Dlatego nowe władze od początku musiały iść na kompromis i wybierać pomiędzy moralnym obowiązkiem, odzwierciedlonym w żądaniach rodzin ofiar dyktatury, a
utrzymaniem
kruchego
paktu
z
Pinochetem
oraz
jego
dawnymi
i obecnymi podwładnymi. Przede wszystkim jednak musiały sprawować rządy, a do tego potrzebne było chociaż najbardziej elementarne posklejanie pękniętego na dwie części społeczeństwa. Każdy ruch był tu ryzykowny, każda decyzja mogła wykoleić transformację, przynieść kolejne ofiary, nawet śmiertelne. Aylwin przejmował władzę dzięki zwycięstwu „tęczowej” koalicji NO półtora
roku
wcześniej.
Pinochet,
choć
z
niechęcią,
wynik
tamtego
głosowania
uznał,
otwierając
drogę
do
wyborów
prezydenckich
w 1989 roku. Nie oznaczało to jednak, że ogłosił polityczną kapitulację. Nigdy nie można było zarzucić mu braku wyczucia czy rozumienia politycznych
realiów,
co
zresztą
już
w
demokracji
udowadniał
niejednokrotnie. Doskonale wiedział, że obóz demokratyczny, upojony sukcesem
osiągniętym
w
plebiscycie,
jest
tak
naprawdę
bardzo
niejednorodny, więcej w nim ambitnych polityków o wybujałym ego niż miejsc do obsadzenia w rządzie. Dlatego, kiedy wódz nakazał prawicy pozorny o
odwrót,
zabezpieczenie
wszyscy
wiedzieli,
przywilejów.
Z
że
tak
politycznych
naprawdę
funkcji
chodzi
można
było
zrezygnować, z życia w komforcie przechodzącym w luksus – już nie. Półtora roku pomiędzy wygraną NO i inauguracją Aylwina było dla Pinocheta być może jednym z bardziej pracowitych okresów w karierze. Na finiszu władzy zrobił wszystko, żeby już po zmianie szyldu ani jemu, ani jego podkomendnym nie spadł z głowy nawet jeden włos. Armii, a więc w pewnym sensie i sobie, zapewnił dobrobyt, zapisując w prawie decyzję o corocznym przekazywaniu siłom zbrojnym jednej dziesiątej zysków z
eksportu
miedzi.
Inną
ustawą
uniemożliwił
zwolnienie
ze
służby
publicznej – w tym z placówek dyplomatycznych – urzędników, których mianowała dyktatura. Dziesiątkom przedsiębiorstw anulował niezapłacone podatki, szczególnie litościwie traktując sprzyjającą mu przez 17 lat prasę. Sporo wysiłku włożył też w reformowanie sektora energetycznego, dalszą deregulację rynku, wnoszenie neoliberalnej utopii na jeszcze wyższy poziom.
Zwolennikom,
przyjaciołom,
współpracownikom
pozwalał
w najlepsze wywozić z kraju prywatny majątek, przestał ścigać korupcję, sam
swoją
fortunę
–
pochodzącą
często
z
kradzieży,
łapówek
i umożliwianego przez DINA handlu narkotykami – ulokował w Europie i Hongkongu.
Przede
wszystkim
jednak
pilnował,
żeby
formalne
wymierzenie
sprawiedliwości sprawcom zbrodni z czasów dyktatury było niewykonalne. Przemeblował
Trybunał
Konstytucyjny,
Sąd
Najwyższy
wypełnił
lojalistami, przeczyścił prokuratury jak Chile długie – od tropików po Patagonię. Wiedział doskonale, że po wielu zbrodniach istnieją ślady, a najsłabszym elementem każdego systemu jest czynnik ludzki – ktoś na pewno się kiedyś złamie, ktoś zacznie gadać, ktoś wyda szczegóły. Ważne było,
żeby
jednak
pozostały
one
szczegółami.
Poszlakami,
małymi
elementami dużej układanki, której nikt nie będzie w stanie złożyć w całość. Dlatego całe archiwum CNI (Central Nacional de Informaciones, Narodowe Centrum Informacji), policji politycznej, na którą w 1977 roku przemianowano odpowiedzialnych
DINA, za
przekazał
„zniknięcia”,
pod
nadzór
prześladowania
armii, i
a
tortury
agentów wcielił
w struktury wywiadu wojskowego. Tam, dokąd teraz szedł, szli więc i jego podwładni. Armia stała się przyczółkiem dyktatury, fortem znajdującym się poza jurysdykcją Concertación. I tak długo, jak mundurowi tam właśnie przebywali, zamknięci w murach Akademii Wojskowej, w swoich domach i mieszkaniach w Providencii, El Golf, Vitacurze i innych burżuazyjnych dzielnicach białych bogaczy, nic im nie groziło. Concertación, a zwłaszcza kierujący się nadrzędną chęcią narodowego pojednania Aylwin, przystali na ten układ. Wyszli z założenia, że armia może będzie nietykalna, ale dzięki temu pozostanie też niezainteresowana powrotem do władzy. Swoje tajemnice zabierze wprawdzie do grobu, ale demokracji pozwoli żyć własnym życiem. Nie wyjaśni przeszłości, ale da szansę na przyszłość. Jakąkolwiek, byle nie pod lufami karabinów. Dlatego Aylwin postawił przede wszystkim na symbole. W dniu swojej inauguracji przemówił przecież na Stadionie Narodowym – miejscu tortur, pierwszym przystanku w ewolucji dyktatorskiego aparatu terroru. Grzebał
tam stare, robiąc miejsce na nowe. Mówił wtedy długo i przejmująco. O wyzwaniach, które czekają kraj, ale też o obowiązkach. Padły słowa o narodowym sumieniu, które obliguje wszystkich do odkrycia prawdy o zbrodniach dyktatury, o „ohydnych naruszeniach praw człowieka” z tamtych lat. Już wtedy nie pozostawił jednak złudzeń co do tego, w jaki sposób chce prowadzić politykę pamięci. Aylwin, polityczny racjonalista, bardzo mocno świadom faktu, że został prezydentem w dużej mierze dzięki łaskawości
Pinocheta
i
podległego
mu
wojska,
chciał
przeszłość
wprowadzić w przyszłość w sposób możliwie najmniej konfrontacyjny. Łagodny. Od razu poszedł na szereg kompromisów tylko po to, żeby przynajmniej na chwilę utrzymać względną równowagę w trójkącie prawdy, sprawiedliwości i pojednania. Jeszcze w tym samym przemówieniu dodawał: Dążąc do jakże niezbędnego wymierzenia sprawiedliwości, musimy wyeliminować ryzyko ponownego przeżywania dawnych czasów, wzniecania w
sporów
śledztwach,
czarownice,
z
przeszłości,
wzajemnych
które
odciągają
zatracania
oskarżeniach nas
od
i
się
bez
końca
polowaniach
obowiązków
na
względem
przyszłości. Uważam, że moim obowiązkiem jest nie dopuścić do tego, by czas przepływał nam przez palce, bo patrzymy wciąż w przeszłość. Zdrowie duszy Chile wymaga od nas, byśmy znaleźli sposób na zrealizowanie tego zadania, na osiągnięcie moralnego uzdrowienia w rzeczywistym, niedługim czasie, dzięki czemu, szybciej
niż
później,
zjednoczeni
na
nowo,
wszyscy
razem
z ufnością spojrzymy w przyszłość, łącząc siły w staraniach, których wymaga od nas Ojczyzna. Powiedzieliśmy też już wielokrotnie i sam powtórzę to teraz, że do
tego
delikatnego
zadania
podejść
musimy,
łącząc
cnotę
sprawiedliwości z cnotą roztropności, i że kiedy konkretna, osobista odpowiedzialność sprawców zostanie ustalona, nadejdzie godzina przebaczenia3. Trudno o bardziej wymowną deklarację celów w polityce pamięci. Patricio Aylwin od pierwszego dnia prezydentury dał jasno do zrozumienia, że przeszłość będzie dla niego ważna – ale głównie jako przestroga. Dlatego oficjalnym hasłem chilijskiej demokracji opisującym stosunek do zbrodni dyktatury natychmiast stanie się wypowiedziane przez niego tego samego wieczora aż czterokrotnie sformułowanie „nunca más” – nigdy więcej. Nigdy więcej braterskiej nienawiści, przemocy między rodakami, zamachów na ludzką godność. Wtedy, 12 marca, słowo culpable – winowajca – z ust Aylwina nie padło ani razu. Na wszystkie sposoby odmieniał wyrażenia takie jak „osobista odpowiedzialność”, „konkretne przypadki”. Robił wszystko, żeby nie opisać dyktatury Pinocheta jako systemu zbudowanego na przemocy: militarnej, politycznej, ale też ekonomicznej. Nie powiedział ani słowa o
zinstytucjonalizowanym
charakterze
tortur.
Mówił
za
to
wiele
o przyszłości, która bez ponownego zjednoczenia narodu może być smutną powtórką tego, co właśnie za nami. Dlatego przede wszystkim trzeba się teraz dogadać. Nie dopuścić, by Chilijczyk jeszcze kiedykolwiek strzelał do Chilijczyka. Powoływał się na autorytety. Cytował Silvę Henríqueza, a nawet Jana Pawła II i jego słowa o walorach chilijskiego ducha narodowego, który nie umarł, a jedynie śpi. Sam, będąc chadekiem, w Kościele katolickim widział potencjalnego partnera w trudnym dziele narodowego pojednania. Miał nadzieję, że kler pomoże mu wtoczyć głaz na górę i uchroni przed staniem się Syzyfem. Nie pamiętał – lub też nie chciał pamiętać – że Karol Wojtyła w imię antykomunizmu i działalności czysto politycznej gorącym żelazem
wypalał jakiekolwiek przejawy progresywizmu wśród duchownych na całym
kontynencie
latynoamerykańskim,
a
z
samym
Pinochetem
obejmował się na balkonie La Monedy. Patricio Aylwin był prezydentem kompromisu. Tego transformacyjnego, który w ogóle pozwolił mu na objęcie urzędu. I tego późniejszego, na który poszedł z Pinochetem, ale w pewnym sensie też z samym sobą. Rozpoczął wprawdzie proces dochodzenia do prawdy, powołując komisję Rettiga – pierwsze
ciało
zbudował
nad
odpowiedzialne
za
tym
szklany
procesem
badanie
zbrodni
sufit.
Dla
reżimu, prawdy
ale
sam
poświęcił
sprawiedliwość, obie te wartości z kolei cenił mniej niż pojednanie. Dziś pamiętany jest przede wszystkim z twierdzenia, że demokratyczne władze Chile będą, owszem, chciały odkryć prawdę i doprowadzić do sprawiedliwości, ale zrobią to „en la medida de lo posible”. W granicach tego, co realne. W miarę możliwości. Ucieleśnieniem tej drogi przez środek była powołana sześć tygodni po inauguracyjnym przemówieniu Narodowa Komisja Prawdy i Pojednania, zwana później komisją Rettiga, od nazwiska jej przewodniczącego. Raúl Rettig miał w niej pełnić funkcję rozjemcy z gigantycznym autorytetem. Dawny
dyplomata
z
czasów
Brazylii.
Allende
ambasadorem
w
Potem
środowiskiem
socjaldemokratów,
w
wrócił ale
nie
chwili do
zamachu
kraju,
prowadził
stanu
związał zbyt
był
się
ze
aktywnej
działalności opozycyjnej. Koncentrował się przede wszystkim na pracy zawodowej, przez chwilę zajmował nawet stanowisko szefa chilijskiej izby adwokackiej. Co do jego ideologicznej orientacji i postaw moralnych nie było żadnych wątpliwości, jednocześnie życiorysu nie ubarwił sobie organizowaniem
demonstracji,
aktywizmem
politycznym
w
stylu
radykalnej opozycji i podkładaniem bomb, jak członkowie Frente Patriótico
Manuela Rodrígueza czy Movimiento Juvenil Lautaro. Jednym słowem – kandydat idealny, do przełknięcia dla obu stron. Co akurat było warunkiem kluczowym,
bo
w
ośmioosobowym
składzie
komisji
połowę
miejsc
zajmowali przedstawiciele Pinocheta i związanej z nim prawicy. Tak zaprojektowana instytucja nie mogła w pełni zadośćuczynić ofiarom 17 lat dyktatury. Jej głównym zadaniem od razu stało się więc zbadanie
skali
zbrodni.
Ta
praca
miała
przede
wszystkim
wartość
poznawczą, bo w sprawczość komisja nie została wyposażona. Ponieważ nie
działała
w
ramach
wymiaru
sprawiedliwości,
nie
mogła
zidentyfikowanych sprawców skazać, a nawet ich ujawnić. Opierała się głównie na zeznaniach świadków, przede wszystkim tych, którzy zgłosili się dobrowolnie, bo siłą nikogo na przesłuchanie wezwać też nie mogła. Rettig i jego ludzie mieli więc ujawnić prawdę w skali możliwie najszerszej, jednocześnie chodząc na palcach wokół armii, w której szeregach wciąż służyło wielu sprawców tortur. Komisję ocenia się niejednoznacznie, podobnie jak całą kadencję Aylwina i jego koncyliacyjną strategię. Głównie dlatego, że miała ona mandat
pozwalający
przypadków
na
prowadzenie
śmiertelnych.
Ktokolwiek
dochodzeń był
więc
dotyczących torturowany,
tylko nawet
w sposób najbardziej brutalny, ale tortury te przeżył, temu komisja nie miała nic do zaoferowania. Aylwin i Concertación mówili wtedy, że od czegoś trzeba zacząć, więc zaczynamy od zbrodni najcięższych. Jeśli narodowa
debata
o
morderstwach
nie
wysadzi
w
powietrze
demokratycznego konsensusu, to zejdziemy piętro niżej, zaczniemy śledzić wszystkie
przypadki
porozmawiajmy
o
tym,
łamania o
Porozmawiajmy o śmierciach.
co
praw kłócić
człowieka. się
jest
Ale
relatywnie
najpierw trudno.
Bilans 10 miesięcy prac komisji Rettiga to analiza 3428 przypadków, w
których
zachodziło
podejrzenie
pozbawienia
życia
ofiary
przez
działających w ramach dyktatury przedstawicieli wojska, DINA albo policji. Spośród nich 641 pozostało wtedy nierozstrzygniętych – najczęściej brakowało wystarczających dokumentów, jakiegokolwiek śladu, nawet zeznań świadków. Kolejnych 508 komisja porzuciła, bo o ile była w stanie dowieść, że rzeczywiście fizycznie funkcjonariusze prześladowali ofiarę, nie dało się jednoznacznie określić, że właśnie to było bezpośrednią przyczyną zgonu – takich przypadków nie mogła dalej procedować. Ostateczna liczba ofiar śmiertelnych, których losy udało się wtedy z całą pewnością
ustalić,
wyniosła
2298.
Tyle
istnień
zabrała
dyktatura
bezpośrednio, tyle osób zmarło z rąk żołnierzy, policjantów i agentów służb politycznych. O tylu ciałach wiedziano. Jednak każdy, kto mieszkał w Chile w czasach dyktatury i zaraz po jej upadku, doskonale zdawał sobie sprawę, że to co najwyżej ułamek, wierzchołek góry. Że znacznie więcej jest ciał, o których nie wiadomo nic. Dla chilijskiej opinii publicznej, zwłaszcza jej lewicowej części, większym problemem niż ograniczony zakres działania komisji Rettiga było to, co stało się po opublikowaniu raportu. Bo nie wydarzyło się absolutnie nic. Chilijskie państwo znalazło się w potrzasku sprawiedliwości realizowanej poprzez roztropność, parafrazując słowa z przemówienia Aylwina. Nagle w rękach demokratycznych władz znalazły się dokumenty potwierdzające polityczne morderstwa 2298 osób. Teoretycznie następnym krokiem powinno być więc skazanie sprawców, zwłaszcza że wtedy jeszcze wielu z nich nie tylko żyło, ale cieszyło się dobrym zdrowiem. Nie mogliby więc, tak jak robili to później i jak zrobił to sam Pinochet, wymówić się chorobą, starością, demencją, niepamięcią. I choć Chile formalnie było już demokracją, wchodziło do grona członków wolnego świata, jeden po
drugim ratyfikowało traktaty międzynarodowe, w tym dotyczące ochrony praw człowieka, to ani polityczna, ani prawna rzeczywistość nie dawały szans na ściganie zbrodniarzy z czasów dyktatury. Politycznie – wszelkie takie próby blokował Pinochet, mający przecież pod kontrolą armię. Prawnie – ochronę wojskowym dawała ustawa amnestyjna, przyjęta jeszcze w 1978 roku. Wówczas przedstawiana była przez dyktaturę jako gest dobrej woli, bo zwalniała z kary więzienia każdego, kto od zamachu stanu w 1973 roku aż do jej uchwalenia dopuścił się najcięższych wykroczeń, na czele z aktami terroru motywowanymi ideologicznie. Przekaz miał być jasny: my, wojskowi, nie jesteśmy tacy źli. Wszystkich komunistycznych, marksistowskich bojówkarzy puszczamy wolno. Nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy amnestia od samego początku była dla reżimu polisą ubezpieczeniową na przyszłość, ale kiedy tylko demokraci przejęli władzę, pinochetowscy sędziowie zaczęli stosować ustawę
amnestyjną
na
potęgę.
Prawie
wszystkie
toczące
się
wtedy
postępowania w sprawie zaginięć, tortur, bezpodstawnego zatrzymania i innych działań władzy wojskowej były natychmiast umarzane lub wydawano w nich wyroki jeszcze przed opracowaniem całego materiału dowodowego i wysłuchaniem wszystkich świadków. Rekordzistą był w końcówce dyktatury sędzia sądu wojskowego Carlos Pereira, który tylko w 1989 roku na mocy tej ustawy przerwał i zamknął ponad 100 toczących się procesów. Kwestia skazania sprawców zbrodni udokumentowanych przez komisję Rettiga stała się więc licytacją na polityczne autorytety. Testem tego, komu dzisiaj ufają Chilijczycy, za kim pójdą, czyja narracja zwycięży. Aylwin sam
w
ramach
swoich
prerogatyw
nie
mógł
zrobić
właściwie
nic.
Anulowanie amnestii z 1978 roku nie wchodziło w grę, ponieważ istniało realne ryzyko, że i tak rozwścieczony już samym istnieniem komisji
Pinochet
zafunduje
wszystkim
powtórkę
z
1973
roku.
Możliwość
przeprowadzenia przez prawicę kolejnego zamachu stanu była bardzo realna, przynajmniej tak uważali decydenci nowego, demokratycznego państwa. W pamięci mieli chociażby fakt, że generał nie chciał uznać swojej porażki w plebiscycie półtora roku wcześniej, przekonali go do tego w ostatniej chwili najbliżsi współpracownicy. Jeszcze w 1989 roku rezydujący na placówce w Chile agenci CIA słali do Waszyngtonu depesze ostrzegające przed możliwym kolejnym przewrotem. Działania generała Fernanda Mattheiego, najbardziej wpływowego z wojskowych doradców, określali jako „próbę rozbrojenia bomby”, którą był wściekły Pinochet. Ten z kolei domagał się, żeby znów zawiązała się junta, która przydzieli mu wyjątkowe uprawnienia, pozwoli za pomocą wojska przejąć kontrolę nad stolicą i zatrzymać proces utraty władzy. Tylko sprzeciw dowódców poszczególnych
sił
zbrojnych
uratował
wtedy
Chile
przed
śmiercią
demokracji, zanim na dobre zaczęła ona swoje życie. Zresztą, nawet jeśli przewrotu nie zaordynowałby sam Pinochet, obawiano się, że mogą to zrobić inni wojskowi, niekoniecznie ci najwyższego szczebla. Kompromis pomiędzy władzą starą i nową był jeszcze bardzo kruchy. W dodatku cofnięcie amnestii byłoby też strzałem w kolano dla procesu koncyliacyjnego, bo mimo wszystko była ona mieczem obosiecznym – bez niej prawica zyskałaby pełne prawo do wytaczania procesów lewicowym opozycjonistom. To z kolei urzeczywistniłoby największy koszmar nowego prezydenta. Chile stałoby się jednym wielkim stosem czarownic, płonącym ogniem
bratniej
nienawiści.
Wszystko,
przed
czym
przestrzegał
w inauguracyjnym przemówieniu, jawiło się na horyzoncie jako całkiem realna
wizja
rzeczywistości.
Dlatego
znów
w granicach istniejących możliwości. En
la
zrobił, medida
co de
mógł lo
–
ale
posible.
Prezentując końcowy raport z prac komisji na żywo w telewizji, wyraził
nadzieję, że rodziny ofiar, których śmierć udało się udokumentować, doczekają się sprawiedliwości, a amnestia z 1978 roku nie stanie na drodze do osiągnięcia tego celu. Wezwał sędziów w całym kraju do wznowienia postępowań, które zostały umorzone, jeśli z raportu Rettiga jasno wynikało, że
zgon
ofiary
nastąpił
w
wyniku
zinstytucjonalizowanych
represji.
Wcześniej napisał też list z tą samą instrukcją do przewodniczącego Sądu Najwyższego,
Luisa
Maldonado.
Liczył,
że
pracownicy
wymiaru
sprawiedliwości staną po jego stronie, że połączy ich wspólnota celów, a zwłaszcza jednego z nich – narodowego pojednania, do którego prezydent dążył za wszelką cenę. Autorytetem cieszył się też jednak Pinochet. A konstytucja z 1980 roku i ustawy o nieusuwalności urzędników czasów dyktatury sprawiały, że demokratyzacja ominęła sądy. Chile nie przeszło przez żadną wariację procesu,
który
w
Europie
nazywamy
lustracją.
Nikt
nikogo
nie
weryfikował, nie zaglądał w papiery, nie pytał o gotowość służenia nowej, demokratycznej ojczyźnie. Stare elity nie musiały nawet udawać, że czują się
winne
albo
transformacja,
w
że
przechodzą
przeciwieństwie
jakąkolwiek
przemianę.
Chilijska
do
nie
znamion
polskiej,
nosiła
maskarady. Nie trzeba było ukrywać przeszłości, chować się z dawnymi sympatiami. Ludzie dyktatury, parafrazując znane w Polsce piłkarskie powiedzenie, „zmienili szyld i jechali dalej”. Choć nastała demokracja, pozostali nadal ludźmi dyktatury. Zresztą jak mieli nimi nie być, skoro realnie nie zmieniło się dla nich prawie nic? Nawet tym, który o wszystkim decydował, był z ich punktu widzenia ciągle ten sam człowiek. Z tego względu „doktryna Aylwina”, idea zidentyfikowania sprawców śmierci z czasów dyktatury, w dużej mierze pozostała polityczną fikcją. Utopijnym marzeniem, które póki było konceptem czysto teoretycznym, pozwalało młodemu okrętowi chilijskiej demokracji przepłynąć przez
burzliwe wody pierwszych lat transformacji. Kiedy przyszło do jej realizacji, Concertación przegrała z Pinochetem dość wyraźnie. Sądy regularnie przekazywały prowadzenie spraw z komisji Rettiga trybunałom wojskowym, dla których ustawa amnestyjna była święta. Do dziś skazanych prawomocnymi wyrokami za współtworzenie państwowej machiny terroru zostało według różnych źródeł od 300 do 500 osób, choć procesy wytoczono ponad 1500 oskarżonym. Wprawdzie w kolejnych latach, zwłaszcza po śmierci Pinocheta w 2006 roku, sądy przyspieszyły, często pakując za kratki hurtem dziesiątki agentów tajnej policji, ale ogólnego bilansu doktryny Aylwina to nie zmieniło. Dziś, 32 lata po rozpoczęciu prac komisji Rettiga, toczy się jeszcze około 1300 procesów – wiele z nich ciągnie się od 20–25 lat, a z każdym upływającym dniem szansa na ich rozstrzygnięcie maleje. Umierają świadkowie, którzy często są jedyną bronią oskarżenia, bo materialnych dowodów prześladowań nie ma dziś już prawie w ogóle. Nie licząc blizn u wciąż żyjących ofiar oraz mentalnych traum, które w nich i w ich najbliższych pozostaną już na zawsze. Komisja Rettiga została zaprojektowana tak, żeby dać coś obu stronom. Niektórzy w Chile powiedzą dziś, że nie dała nic nikomu. Dawni przeciwnicy reżimu mieli uzyskać szansę na poznanie prawdy o losie swoich bliskich – to jednak udało się tylko w umiarkowanym stopniu. Jaką bowiem prawdą jest informacja, że twój ojciec, matka, brat czy siostra otrzymują status detenido desaparecido – przetrzymywany i „zniknięty”? Czy naprawdę łatwiej jest pogodzić się ze stratą bliskiej osoby tylko dlatego, że jakiś urzędnik oficjalnie poinformuje, że za jej odejście odpowiedzialna jest dyktatura? Nie wiadomo przy tym, gdzie to się wydarzyło, kiedy, w jaki sposób. Gdzie jest ciało, czy to ciało w ogóle istnieje jeszcze w jednym kawałku. A tyle – aż tyle i tylko tyle – miał raport Rettiga do przekazania 979 chilijskim rodzinom.
Armia z kolei oczekiwała, że po zakończeniu prac komisji będzie miała raz na zawsze święty spokój. Demokraci pogrzebią wprawdzie trochę w wojskowych dokumentach, ale nie ma się i tak czego bać, bo zrobią to tylko w takim zakresie, na jaki pozwoli im generał. Czyli umiarkowanym, miejscami
pewnie
żadnym.
Pokrzyczą,
poszczekają,
może
nawet
pozwolimy im kogoś pokazowo wsadzić za kratki. Aylwin wyjdzie potem do ludzi i znowu będzie wygłaszał ckliwe przemówienia o pojednaniu. A my dalej będziemy robić swoje. Wcześniej chroniły nas karabiny, dzisiaj robi to pieniądz. Bez nas nie ma kompromisu, stabilności, wzrostu gospodarczego. Concertación potrzebuje nas bardziej niż my jej. Nic nas nie ruszy. Problem w tym, że z punktu widzenia wojskowych tak różowo też nie było. Oburzał ich sam fakt, że ktokolwiek śmiał traktować działania z poprzednich 17 lat jako przestępstwa. Pomruki niezadowolenia budziła też oficjalna interpretacja zamachu stanu jako chwili, która zapoczątkowała zbiorowe cierpienie chilijskiego społeczeństwa, a nie dnia, w którym kraj został
w
praktyce
wszechobecne
w
uratowany doktrynie
przed
Aylwina
wojną słowa
domową. o
Jak
potrzebie
również
narodowej
rekoncyliacji. Ich zdaniem nie było czego łączyć, ponieważ Chile nie było wcale podzielone – po drugiej stronie stali po prostu różnej maści lewicowi zdrajcy narodu, którzy na dialog w ogóle nie zasługiwali. Wreszcie – na prawicy pojawił się wtedy argument symetrystyczny. Komisja Rettiga analizowała tylko przypadki z czasów dyktatury, podczas gdy w opinii zwolenników prawicy prawa człowieka systemowo łamano też pod rządami Allende, ale tymi zbrodniami już nikt w demokratycznym Chile nie chciał się
zajmować.
Przy
takim
podejściu
do
sprawy
–
mówili
byli
funkcjonariusze reżimu – równie dobrze można by żadnej komisji w ogóle nie powoływać.
Sam Pinochet wynikami prac komisji był tak rozjuszony, że poczuł się w obowiązku przypomnieć Chilijczykom, że zamach stanu z 1973 roku był nie aktem terroru, ale miłości do ojczyzny i troski o jej przyszłość. Dwa tygodnie po telewizyjnym przedstawieniu raportu Rettiga Patricio Aylwin zwołał w La Monedzie posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego – organu, który do życia powołała konstytucja z 1980 roku i który został zaprojektowany jako forum wywierania przez armię nacisków na władzę cywilną. Oprócz prezydenta zasiadali w niej wtedy ministrowie obrony, spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych, gospodarki, przedsiębiorczości, przewodniczący senatu, ale też prezes Sądu Najwyższego Luis Maldonado, dowódca lotnictwa generał Fernando Matthei, szefowie marynarki wojennej i Carabineros de Chile. Oraz przede wszystkim głównodowodzący sił zbrojnych, generał Augusto Pinochet. Aylwin doskonale wiedział już wtedy, że armia raportu nie pochwala, ponieważ komisja drążyła za głęboko. Działania z czasów dyktatury zostały ukazane w jednoznacznie złym świetle, co dla wojskowych było przejawem rewizjonizmu historycznego. Jeszcze przed posiedzeniem Rady sekretariat prezydenta otrzymał cztery opasłe tomy, w których zawarto odpowiedź sił zbrojnych na wyniki prac komisji Rettiga. Sam Pinochet już w trakcie zebrania w La Monedzie streścił je w kilku dosadnych słowach. Na pytanie Aylwina, co sądzi o zawartości raportu i jak jego zdaniem powinna być procedowana kwestia wymierzania sprawiedliwości za zbrodnie popełnione przez mundurowych, odpowiedział, że „chilijskie wojsko w całym swoim prestiżu i elementarnej godności tej instytucji wyraża fundamentalną niezgodę”4 na zarzuty postawione przez członków komisji. Dodał zaraz, że armia nigdy nie poprosi o wybaczenie za udział w „patriotycznym wysiłku”5. Sama komisja była w jego oczach kompletnie niewiarygodna, uważał, że powołano ją do doraźnych celów, a raport jest efektem partyjnej
manipulacji. Podważał niezależność jej członków, zarzucał upolitycznienie – choć połowa składu pochodziła z jego własnego środowiska. Aylwinowi z kolei wygarnął, że próbuje podlizać się opinii międzynarodowej, dlatego jego rząd tak mocno reklamuje raport Rettiga za granicą. Według Pinocheta wszystko, czego komisja dokonała, powinno zostać unieważnione, bo prace instytucji tego typu zagrażają chilijskiemu bezpieczeństwu narodowemu. Przy
okazji
wbił
bolesną
szpilę
całemu
rządowi
Concertación,
przypominając, że odsunięcie Allende od władzy w 1973 roku częściowo poparli również chadecy. A do tej grupy zaliczali się przecież prezydenci: były – Eduardo Frei Montalva, i obecny – Patricio Aylwin. Swoją tyradę Pinochet zakończył zdaniem, które przeszło do historii jako jedno z najtrafniej opisujących ówczesny układ sił: „Chilijska armia jednoznacznie oznajmia, że nie zaakceptuje umieszczania jej na ławie oskarżonych
przed
własnymi
obywatelami
za
uratowanie
wolności
i suwerenności ojczyzny”6. Według relacji uczestników tamtego posiedzenia Aylwin Pinochetowi nie odpyskował. Do słów byłego dyktatora odniósł się tylko Carlos Ominami, minister gospodarki, którego ojciec służył w lotnictwie za czasów Allende. On też jednak z Pinochetem w zwarcie nie wszedł. Zamiast tego próbował skierować go na koncyliacyjny kurs wytyczony przez Aylwina. Ominami powiedział wtedy, że biorąc pod uwagę wciąż istniejące problemy na drodze do uzgodnienia współdzielonej przez obie strony jednej interpretacji „tego tak skomplikowanego i burzliwego okresu, przez który nasz kraj przechodzi od końca lat sześćdziesiątych”, musimy postarać się, żeby osiągnąć „realne pojednanie wszystkich Chilijczyków”. Po czym dodał, że koniec końców i tak wszystko rozwiąże historia. O ile więc
słowa
Pinocheta
były
kwintesencją
ówczesnego
stanowiska
wojskowych, przekonanych o swoich zasługach, zdeterminowanych do
zachowania przywilejów i przede wszystkim nieuznających żadnej winy za stworzenie aparatu tortur i prześladowań, to Ominami, zabierając głos, podsumował wizję Chile według demokratów, zwłaszcza tych z chadecji: wiemy, że przeszłość była bolesna i skomplikowana, ale trzeba ją teraz zostawić. Każdy ma swoje za uszami, Pinochet nie jest jedynym winnym, wszyscy musimy dać teraz coś od siebie. A najważniejsza i tak jest przyszłość, nią się zajmijmy. Historię zostawmy historykom. Oni potem, za wiele lat, osądzą, kto miał rację. Teraz tego sporu nie rozstrzygniemy. Musimy działać w granicach tego, co realne. W miarę możliwości. Tylko że „w miarę możliwości” dla jednych oznaczało „wystarczająco dużo”, a dla innych – „za mało”. Chile
tak
naprawdę
nigdy
nie
odstąpiło
od
doktryny
Aylwina.
Pobrzmiewała ona wyraźnie w powołanym w 1999 roku Stole Dialogu ds. Praw Człowieka (La Mesa de Diálogo de Derechos Humanos), stworzonym przez Eduarda Freia Ruiz-Tagle, kolejnego prezydenta z chadeckiej dynastii (jego ojciec był w La Monedzie poprzednikiem Salvadora Allende). Tam też chodziło przede wszystkim o prawdę, niekoniecznie o sprawiedliwość. Kiedy rok wcześniej w Londynie aresztowano Pinocheta, na ulicach Santiago i innych chilijskich miast wybuchły dziesiątki demonstracji, a dyskusja o rozliczeniach zbrodni reżimu rozgorzała na nowo. Pinochet, już niedowodzący armią (choć zasiadający dożywotnio w senacie), nagle stał się bardziej „tykalny”, toteż wielu uwierzyło, że być może uda się postawić przed sądem samego architekta imperium zła. Osądzenie generała nawet wtedy wykraczało jednak daleko poza granice politycznego realizmu. To, że był coraz starszy, bardziej schorowany i że nie sprawował już funkcji głównodowodzącego armii, nie oznaczało, że stracił poparcie wiernej mu części
społeczeństwa
ani
że
odwrócili
się
od
niego
wszyscy
sprzymierzeńcy. Jednak krzyku ulicy nie można było dalej ignorować, bo
argument
o
kruchości
demokracji
zwyczajnie
się
zużył.
Wbrew
kasandrycznym wizjom lękliwych chadeków armia z koszar drugi raz nie wyszła,
a
Pinochet
akceptował
wyniki
kolejnych
wyborów.
Chile,
przynajmniej na papierze, było funkcjonującą demokracją. Frei,
kończący
już
wtedy
swoją
kadencję,
poszedł
szlakiem
wytyczonym przez Aylwina, czyli drogą kompromisu. Stół, do którego zaprosił obrońców praw człowieka, socjologów, prawników, historyków i przedstawicieli Kościoła, miał znowu dokonać niemożliwego: zaspokoić żądania ofiar, nie naruszając za bardzo interesów sprawców. Dlatego po raz kolejny za najważniejszą z wartości chilijskiej transformacji wybrano prawdę – mającą prowadzić do pojednania – kosztem sprawiedliwości. Przez 17 miesięcy, do stycznia 2001 roku, trwały obrady, których cel został na samym początku określony bardzo wyraźnie. Armia miała przekazać władzom możliwie najwięcej informacji na temat losów desaparecidos – zwłaszcza dotyczących miejsca i czasu zgonu oraz tego, co później stało się z ciałami. Frei liczył, że ta wiedza pozwoli zaleczyć stare rany, domknąć wciąż otwarte rozdziały tragicznych historii rodzinnych. W publicznych wypowiedziach polityków obozu rządzącego i pisemnych deklaracjach towarzyszących powołaniu Stołu Dialogu nieustannie padały doskonale znane z czasów Aylwina sformułowania o konieczności zrobienia kolejnego kroku w kierunku narodowej rekoncyliacji i odkrycia całej prawdy na temat działań dyktatury. Jest to potrzebne nam wszystkim. Obie strony muszą zrobić ten krok jednocześnie, bez tego nigdy nie pójdziemy do przodu. Nawet wśród uczestników Stołu byli jednak i tacy, którzy z założeniami nie zgadzali się od początku. Należeli do nich między innymi szef Carabineros de Chile Reinaldo Ríos i admirał marynarki wojennej Felipe Howards, obaj lojalni wobec idei pinochetyzmu i samego generała. Żaden z nich nie zamierzał narażać zbytnio sił mundurowych, więc negocjacje na
temat
przekazania
dokumentów
z
czasów
dyktatury
przeciągali
w nieskończoność – przynajmniej do chwili powrotu Pinocheta z Londynu, gdzie przebywał w areszcie domowym. Inni, w tym biskup pomocniczy Santiago Sergio Valech, ostatni przewodniczący Wikariatu Solidarności, głęboko wierzyli, że – jak opisywał to później prawnik i działacz na rzecz praw człowieka José Zalaquett, sam zasiadający przy Stole Dialogu – chilijskie społeczeństwo dostrzeże wysiłek na rzecz poznania prawdy o losach desaparecidos, dzięki czemu „otworzą się nowe szanse na społeczne pojednanie i wybaczenie win”7. Główny konflikt dotyczył jednak nie tego, co w ramach Stołu będzie można upublicznić, ale tego, co z tymi informacjami dalej zrobić. Skoro rządowi demokratycznemu przekazane zostaną dokumenty umożliwiające identyfikację ofiar czy przeprowadzenie ekshumacji w masowych grobach, to od postawienia konkretnych sprawców w stan oskarżenia będzie Chile dzielił tylko jeden krok. Podstawową różnicą pomiędzy mandatem komisji Rettiga a uprawnieniami Stołu Dialogu był bowiem fakt, że w tym drugim przypadku przekazano rządowi dokumenty zawierające również nazwiska sprawców
–
czego
10
lat
wcześniej
nie
zrobiono.
Funkcjonariusze
odpowiedzialni za ponad 2000 zgonów pozostali wtedy anonimowi – bo też inaczej
być
nie
mogło,
cała
prawda
naraz
byłaby
zbyt
trudna
do
przełknięcia, raczej zabiłaby transformacyjny kompromis i raczkującą chilijską demokrację. Teraz jednak można było zrobić już więcej. Frei i
jego
przedstawiciele
przy
Stole
Dialogu
mogli
wreszcie
zażądać
konkretów, spróbować poznać przynajmniej część nazwisk tych, którzy mordowali i torturowali. Demokracja była stabilna, warunki, w których toczyły się rozmowy z armią, znacznie się zmieniły – na korzyść obozu demokratycznego. Prezydent chciał więc posunąć proces narodowego pojednania o krok naprzód. Przynajmniej – w miarę możliwości.
I być może właśnie w tym miejscu dialog przy Stole się posypał, podobnie jak wcześniej rozmowy wokół raportu Rettiga. Valech, Zalaquett i inni byli przekonani, że droga do pojednania wiedzie przez poznanie prawdy, które rozpocznie proces wybaczania. Innymi słowy, na zemstę, winę i karę nie za bardzo było miejsce. Przy Stole istniało jednak też drugie stronnictwo,
wskazujące,
że
wiele
zbrodni
popełnionych
przez
funkcjonariuszy dyktatury musi zostać przeanalizowanych przez niezawisłe sądy, bo tak nakazuje prawo międzynarodowe. Jeśli więc Chile chce naprawdę zrobić to, o czym dekadę wcześniej na Stadionie Narodowym mówił Patricio Aylwin – wejść do grona wolnych narodów świata, respektujących reguły demokratycznej gry – musi zacząć ścigać swoich zbrodniarzy. A najlepiej zacząć od zbrodniarza naczelnego, czyli samego Pinocheta. W ten i tak skomplikowany pejzaż trzeba wkomponować jeszcze amnestię z 1978 roku i przede wszystkim przyjazd generała. Pinochet wraca do Chile 3 marca 2000 roku. Siły zbrojne witają go z wielkimi fanfarami jak bohatera narodowego. Wśród organizatorów ceremonii powitalnej są też członkowie Stołu Dialogu, którego kolejna sesja ma się odbyć trzy dni później. 6 marca do posiedzenia jeszcze dochodzi, ale wzajemne animozje są już nie do przeskoczenia. Demokraci nie mogą darować wojskowym, że ci
z
powrotu
wszystkim
Pinocheta
wizerunkowi
uczynili kraju
za
publiczne
show,
granicą
wywołując
i
szkodząc
przede
kolejną
falę
demonstracji. Z kolei oficerowie armii, wsparci obecnością patrona, zyskują nowe siły w negocjacjach. Prace Stołu Dialogu zostają zawieszone, impas przerwie dopiero zmiana władzy. 11 marca zaprzysiężony zostaje Ricardo Lagos, kolejny prezydent wybrany z listy Concertación. Rozwścieczony celebracjami na rzecz Pinocheta, osobiście angażuje się we wznowienie obrad. Ostatecznie
w styczniu 2001 roku powstaje raport końcowy z prac Stołu Dialogu. Mundurowi przekazują dane dotyczące 200 ofiar dyktatury. Wśród nich 180 desaparecidos jest wymienionych z imienia i nazwiska, pozostali to NN; 122 osoby – już wtedy martwe lub wciąż jeszcze żyjące – wyrzucono z helikopterów i samolotów do oceanu, 21 kolejnych utopiono w rzekach i jeziorach. Reszta trafiła do masowych grobów, wykopywanych nieraz w przypadkowych miejscach, często na obrzeżach wielkich miast, w tym Santiago. Wśród tych, których dane ujawniono w 2001 roku, było wielu bezpośrednich współpracowników Salvadora Allende, w tym członków GAP (Grupo de Amigos Personales) – jego elitarnej grupy osobistych ochroniarzy,
będącej
jednocześnie
zbiorem
przyjaciół,
politycznych
doradców i partyjnych działaczy. Niemal wszyscy zostali zamordowani w pierwszych dniach po zamachu stanu, a ich ciała początkowo zakopano na terenie garnizonu wojskowego w Peldehue, 40 kilometrów na północ od centrum Santiago. Pięć lat później zwłoki ekshumowano z ziemi na osobiste polecenie Pinocheta, który uważał, że nie należy trzymać ich tak blisko działek należących do wojska. Drugie, ostateczne miejsce pochówku pozostało tajemnicą aż do publikacji wyników prac Stołu Dialogu. Potem
rozpoczął
się
proces,
który
wszędzie,
w
każdym
kraju
rozliczającym się z dyktaturą wygląda tak samo. Biegli sądowi, biolodzy, wykopaliska, szukanie ludzkich szczątków. W tym przypadku – 500 kości i
ich
fragmentów.
Identyfikacja.
Z
Potem
łańcucha
–
badania
procedur
DNA, wyłoni
rozmowy się
potem
z
rodzinami.
14
nazwisk
najbliższych współpracowników Allende. Ostatnich obrońców jedynej na świecie
marksistowskiej
rewolucji
przeprowadzonej
za
pomocą
demokratycznych wyborów. Oficjalnie byli przecież desaparecidos, co znaczy mniej więcej tyle, że dla państwa chilijskiego z dnia na dzień
przestali
istnieć.
Nie
było
dokumentów
poświadczających
areszt,
więc nie było aresztowania. Bez zwłok nie było zgonu, nie mówiąc o celowym spowodowaniu śmierci, szansach na proces, odszkodowaniu od państwa. Żadnych zasiłków, osłony socjalnej, wsparcia. Walka o prawdę na temat desaparecidos, oprócz znaczenia symbolicznego i politycznego, miała też wymiar jak najbardziej ekonomiczny, materialny. Stół Dialogu, rozpoczęty przez Freia i zakończony przez Lagosa, był więc o tyle ważny, że rzeczywiście, zgodnie z przyjętym założeniem, wiele historii po prostu domknął, nawet jeśli zrobił to przez sformalizowanie tego, co dla bliskich ofiar dyktatury w wielu przypadkach było od dawna pewne i wiadome. Śmierć nazwał śmiercią, martwych – martwymi. Tych, którzy zostali „zniknięci”, odnaleźć już można było tylko w taki sposób. Do licznika ofiar dyktatury dopisano już na zawsze 200 nazwisk. Proces sprawiedliwości transformacyjnej posuwał się do przodu. W miarę możliwości. O ile bowiem rzeczywiście inicjatywa Freia stanowiła kolejny element kaskadowego procesu ujawniania zbrodni dyktatury, o tyle pociąganie do odpowiedzialności jej sprawców nadal było w Chile tematem tabu. Podobnie jak komisja Rettiga, Stół Dialogu nie działał wewnątrz wymiaru sprawiedliwości, więc sam z siebie skazać ani nawet postawić kogokolwiek w
stan
oskarżenia
zwyczajnie
nie
mógł.
Tajemnicą
poliszynela
pozostawało, że utrzymanie amnestii i braku imiennej odpowiedzialności sprawców
„zniknięć”
było
jednym
z
warunków
przystąpienia
mundurowych do projektu i przekazania informacji o torturach i lokalizacji ciał. Wielkiej fali procesów przed sądami nikt nie zakładał. Mimo wszystko w chilijskim systemie prawnym istniała wąska ścieżka, którą
Stół
Dialogu
mógł
wykorzystać
do
wznowienia
przynajmniej
niektórych postępowań. Wszystko dzięki wytrychowi prawnemu, który
w ustawie amnestyjnej z 1978 roku wytropił Gonzalo Vial, historyk, prawnik, jeden z najbardziej wpływowych chilijskich intelektualistów drugiej
połowy
XX
wieku.
Oraz,
może
przede
wszystkim,
jeden
z głównych apostołów pinochetyzmu wśród niemundurowych elit. Zaraz po zamachu stanu z 1973 roku, już wtedy będąc uznanym publicystą i
wykładowcą
akademickim,
współtworzył
tak
zwaną
Białą
księgę
o zmianie rządów w Chile (hiszp. Libro blanco del cambio de gobierno en Chile), czyli lokalną prawicową wersję Protokołów mędrców Syjonu. Oparty w dużej mierze na pomówieniach, sfabrykowanych źródłach i
historycznym
wojskowego
rewizjonizmie
przewrotu.
dokument
Według
autorów
przedstawiał –
w
uzasadnienie
tym
Viala
–
niebezpieczeństwo w postaci zbrojnej rewolucji proletariatu było jak najbardziej realne. Biała księga dowodziła, że marksiści nie tylko snuli scenariusze przejęcia władzy w całym kraju siłą, ale byli już wtedy gotowi w każdej chwili to zrobić. Operacja ta, nazywana „Planem Zeta”, miała zostać przeprowadzona za plecami Salvadora Allende, który nad zbrojnym ramieniem Jedności Ludowej nie sprawował już wtedy kontroli. Jedynym sposobem na uratowanie Chile przed krwawą rewolucją, wojną domową i dyktaturą proletariatu była interwencja wojskowych. Vial przez wiele lat utrzymywał, że dokumenty, na podstawie których powstała Biała księga, były autentyczne – choć im więcej czasu upływało od jej publikacji, tym więcej historyków w to wątpiło. On sam jednak upierał się, że ryzyko komunistycznej rewolty było jak najbardziej realne. I za swoją ideologiczną lojalność został przez reżim nagrodzony. W latach 1978–1979 był nawet u Pinocheta ministrem edukacji, ale z rządu wyleciał szybko i z hukiem. Oficjalnym powodem były rozbieżne wizje reformy oświaty, na ulicach Santiago spekulowano jednak o czymś zupełnie innym. Vial, blisko związany z Kościołem, miał zostać wyrzucony z rządowej
posady
przez
lożę
masońską,
która
w
pierwszych
latach
dyktatury
zachowywała spory wpływ na politykę personalną. Później, w latach osiemdziesiątych z Pinochetem było mu już zupełnie nie po drodze. Coraz mocniej krytykował władzę za łamanie praw człowieka, a w dniach przełomu ustrojowego stanął po stronie tęczowej kampanii NO. Był współautorem
listu
w
sprawie
osądzania
zbrodni
dyktatury,
który
Concertación wysłała do Patricia Aylwina jeszcze przed objęciem urzędu. Zauważał w nim, że wprawdzie amnestia wyklucza postawienie przed sądem za tortury, „zniknięcia” i morderstwa, ale nie mówi nic o ukrywaniu informacji na temat zaginionych. Za to można ścigać, stawiać przed sądem, a nawet skazać. Zasugerował więc Aylwinowi, żeby od tego zacząć chilijską
sprawiedliwość
transformacyjną.
I
choć
Vial
miał
wśród
prawników, a wówczas już też pośród aktywistów na rzecz praw człowieka spory autorytet, a do komisji Rettiga powołał go sam prezydent, Aylwin z sugestii nie skorzystał. Zapis znalazł się wprawdzie wśród rekomendacji, które komisja przedstawiła rządowi, ale ani Patricio Aylwin, ani później Eduardo Frei nie zamienili go w ustawę lub jakikolwiek inny realny instrument prawny. Historia pomysłu Viala jest jednak o tyle ważna, że ilustruje inną istotną prawidłowość chilijskiej rzeczywistości. Choć opierała się ona w całości na zasadzie działania „w miarę możliwości”, samo to, co było możliwe, też z czasem się zmieniało. Bo o ile ściganie za ukrywanie informacji okazało się w czasach komisji Rettiga utopią, o tyle dekadę później, w trakcie obrad Stołu Dialogu, przez długi czas pozostawało pełnoprawnym przedmiotem dyskusji. Na początku kwestia ta wywołała sporą polaryzację: propozycję penalizacji zatajeń oprócz Viala poparli przedstawiciele Kościoła i inni eksperci, którzy tak jak on uczestniczyli w pracach komisji Rettiga, natomiast wojskowi odnieśli się do niej z rezerwą. Mimo to projekt nie
został zduszony w zarodku, co już należało uznać za sukces. Nikt niczego nie wykluczał z definicji, obie strony zobowiązały się do tego, że nad ideą przynajmniej się pochylą, rozpoczną wspólne prace. Takowe rzeczywiście miały miejsce, ale tylko przez pół roku. W tym czasie powstał nawet projekt ustawy dopuszczającej posadzenie na ławie oskarżonych osób, którym można było udowodnić bezpośrednie zaangażowanie w porwania, tortury i zabójstwa, choć sądzone byłyby tylko za zaniechania: brak poinformowania rodziny lub organów ścigania. Powrót Pinocheta wysadził to wszystko w powietrze. Po tym wydarzeniu armia porzuciła wcześniejszy dialog, a urażeni demokraci wycofali się na z góry upatrzone pozycje. Projekt ponownie wylądował w koszu, nie opracowano żadnych wniosków czy rekomendacji, a Vial po raz drugi zdradzony przez własną już teraz opcję polityczną odmówił podpisania końcowego raportu z prac Stołu Dialogu. Jego
sygnatariusze
zdobyli
się
jedynie
na
delegowanie
odpowiedzialności na indywidualnych sędziów. Stół, który od samego początku miał pracować odcięty od bieżącego sporu politycznego – co zawsze było założeniem w pełni utopijnym – po 17 miesiącach pracy zakomunikował, że to właśnie do sędziów będzie należeć ostateczna decyzja o ewentualnym otwarciu bądź wznowieniu postępowania. Mogą posłużyć się amnestią, mogą wskazać brak wystarczającego materiału dowodowego, ścigać za zatajanie informacji też nikt im nie będzie bronił. Jednoznacznej
deklaracji
ze
strony
władz
znów
jednak
zabrakło,
a odpowiedzialność za terror, nawet jeśli tym razem znacznie wyraźniej została
przypisana
siłom
zbrojnym,
rozproszyła
się
w
dziesiątkach
pojedynczych procesów, historii, rodzinnych dramatów. Stół Dialogu miał poszerzać skalę kompromisu, który z Pinochetem, z samym sobą, z polityczną rzeczywistością zawarł w 1990 roku Patricio
Aylwin. I zrobił to, choć oczywiście w stopniu ograniczonym. AFDD (Agrupación de Familiares de Detenidos Desaparecidos), związek rodzin „zatrzymanych znikniętych”, od samego początku obrad podważał ich sens, a jego ówczesna przewodnicząca, Viviana Díaz, mówiła w prasie, że czas zawierania ugód z mundurowymi dobiegł w Chile końca. Po latach społeczna ocena Stołu niespecjalnie różni się od tej, którą pamiętający czasy dyktatury i transformacji Chilijczycy utrzymują wobec komisji Rettiga. Jedni uważają, że więcej zrobić się nie dało, że każde kolejne nazwisko, odnalezione ciało czy domknięta historia rodzinna to sukces. Drudzy powiedzą, że Concertación zatrzymała się w pół drogi. Chciała zadowolić wszystkich, zadowoliła co najwyżej siebie samą. Mimo to kaskada sprawiedliwości była coraz szersza, cały czas przelewając się dokładnie przez środek sceny politycznej: pomiędzy resentymentami
wojskowych
i
żądaniami
pozaparlamentarnej
lewicy.
W sierpniu 2000 roku Pinochetowi uchylono w końcu immunitet, choć od sprawiedliwości uchroniła go ostatecznie demencja. Pomimo amnestii siedzieć poszli niektórzy z najbardziej rozpoznawalnych funkcjonariuszy dyktatury.
Miguel
Krasnoff,
postrach
w
szeregach
DINA
i
później
wewnątrz wywiadu wojskowego, w 2006 roku został skazany łącznie na 144 lata więzienia za 20 zbrodni przeciwko ludzkości (w Chile wyroki kumulują się jak w Stanach Zjednoczonych), a potem dołożono mu jeszcze 10
lat
za
wcześniej
nieudokumentowane
porwanie
jednego
ze współpracowników Allende. Krasnoff
był
postacią
na
tyle
barwną,
że
zasługuje
na
szersze
naświetlenie. Biorąc pod uwagę jego pochodzenie i karierę wojskową, właściwie powinno się mówić o nim per ataman Kozaków astrachańskich Michaił Siemionowicz Krasnow. Urodził się tuż po wojnie, w 1946 roku w austriackim Linzu. Jego rodzina – Kozacy z dziada pradziada – została
tam umieszczona przez Sowietów, a ojciec – Siemion – był skazanym na karę śmierci zbrodniarzem wojennym. W czasie wojny współpracował z Wehrmachtem, dowodząc kozackimi oddziałami na przeróżnych frontach. Szczególnie brutalny okazał się w ostatnich latach konfliktu, kiedy odnalazł się w Chorwacji, wspomagając stacjonujące tam dywizje Schutzstaffel (SS) i lokalnych faszystów, ustaszy pod komendą Ante Pavelicia. Kiedy coraz bardziej oczywiste stawało się, że Niemcy i ich satelickie formacje nie wygrają wojny, Siemiona Krasnowa opanowała furia. Wyładowywał ją na chorwackiej ludności cywilnej, plądrując wioski i paląc żywcem dziesiątki osób w odwecie za każdy atak partyzantów Tity. Sowieci widzieli w nim demona i kolaboranta, ale dla kozackiej społeczności na zawsze pozostał bohaterem. Tak też postrzegał go młody Michaił, któremu z matką udało się uciec do Chile. Jak się później okazało, właśnie tam, w tym dziwnym, długim i wąskim kraju po przeciwnej stronie globu odnalazł niesamowicie żyzny grunt do kontynuowania dziedzictwa swojego ojca. Przez całe dzieciństwo był zresztą wychowywany w jego gigantycznym kulcie. Matka opowiadała mu o cierpieniach, jakich ze strony komunistów doznali jego przodkowie – nie tylko krewni, ale wszyscy kozaccy pobratymcy. Nie ma się więc co dziwić,
że
młody
Michaił,
już
wtedy
znany
jako
Miguel,
wszedł
w dorosłość wyposażony w ogromną chęć pomszczenia swoich dziadów. Szybko piął się po szczeblach kariery: najpierw służba w piechocie, potem dodatkowe studia w Akademii Wojskowej, gdzie spotkał przyszłych członków
junty.
Zaraz
po
zamachu
stanu
–
wielkie
wyróżnienie,
stypendium w Szkole Ameryk (Escuela de las Americas), znajdującej się w bazie Fort Gulick w Strefie Kanału Panamskiego. Ten prowadzony przez Amerykanów wojskowy uniwersytet szkolił oficerów z całej Ameryki
Łacińskiej do walki z komunizmem8. Stamtąd – autostrada do kariery pod czujnym okiem Pinocheta. Kiedy wsadzano Krasnoffa, za kratami siedział już Manuel Contreras, były
szef
DINA,
architekt
operacji
„Kondor”,
mózg
zamachów
przeprowadzanych przez reżim poza granicami Chile oraz szef Krasnoffa. Zamknąć ich obu było relatywnie łatwo, bo dowodów na zbrodnie nie brakowało, a i oni sami nie wypierali się swoich czynów. W dodatku, zwłaszcza w przypadku Contrerasa, zadziałała presja międzynarodowa. Kiedy prezydentem USA został Bill Clinton, odtajniono sporą część akt CIA dotyczących „Kondora” – udowadniając tym samym, że zarówno sam zamach stanu Pinocheta, jak i jego późniejsze zagraniczne eskapady terrorystyczne były bezpośrednio finansowane przez Stany Zjednoczone. Przy okazji jednak przypomniano sobie o zabójstwie Orlanda Leteliera, byłego dyplomaty z czasów Allende, którego w 1976 roku agenci działający na zlecenie Contrerasa wysadzili w powietrze w jego własnym samochodzie
niecałe
dwa
kilometry
od
Białego
Domu.
Nawet
dla
Kissingera tego było już za wiele – niedługo potem kurek z dolarami dla Pinocheta
został
zakręcony,
a
późniejsze
przekazanie
Chilijczykom
dokumentów dotyczących Contrerasa na potrzeby procesu z 1993 roku też nie było dla Amerykanów specjalnym problemem. Swoje dołożył sąd federalny w Buenos Aires, bo i tam wybuchały bomby „made by DINA”. W chwili śmierci 7 sierpnia 2015 roku Manuel Contreras miał zasądzonych 529 lat więzienia. Ani za nim, ani za Krasnoffem niespecjalnie wstawiała się armia, czująca mimo wszystko, że zupełnej bezkarności nie da się utrzymywać w nieskończoność. Po aresztowaniach owszem, były protesty, ale jak na potencjał i wpływy środowisk mundurowych dość skromne. Lepiej było zrobić z nich kozły ofiarne, rzucić na pożarcie głodnym sprawiedliwości
tłumom i ewentualnie zapewnić komfortowe warunki odsiadki. Poza tym rozliczenia z przeszłością przestały być już wyłącznie częścią krajowej polityki – po sprawie Pinocheta i medialnym teatrze, jakim było jego zatrzymanie w Londynie, chilijskim władzom na ręce patrzył już cały świat. Do tej pory sprawcy terroru mieli w Chile status taki sam, jak ich ofiary. Byli bezimienni. Trybiki w maszynie globalnego starcia wielkich idei, walki dobra ze złem – przy czym jedni i drudzy uważali, że to oni grają w drużynie tych dobrych. I chociażby dlatego Stół Dialogu, pomimo swoich
ściętych,
zaokrąglonych
kantów
i
miejscami
miałkiego,
przezroczystego przekazu, był jednak wydarzeniem przełomowym – bo zadziałał jak miecz obosieczny. Z jednej strony nadał tożsamość blisko dwóm setkom anonimowych ofiar, których wcześniej nie zidentyfikowano. Przypisał
ciała,
kości,
szczątki
do
konkretnych
życiorysów,
historii,
wspomnień. Ale z drugiej strony, co absolutnie przełomowe, to samo zrobił z ich prześladowcami. Teraz zbrodnie dyktatury nie były krzywdami, które ideologia wyrządziła ideologii, tylko człowiek człowiekowi. Wreszcie „odnalezieni” zostali też sprawcy, a nie tylko ich ofiary. Oczywiście nie wszyscy, oczywiście nie zawsze. Bo stało się to w sposób taki sam, jak wszystko w chilijskim procesie tworzenia wspólnej narracji o przeszłości. W miarę możliwości. Od doktryny Aylwina nie odstąpiono tak naprawdę do dzisiaj. W jej duchu pracowała kolejna instytucja – Narodowa Komisja do spraw Więźniów Politycznych i Tortur (Comisión Nacional sobre Prisión Política y Tortura), której przewodniczył biskup Sergio Valech, stąd jej raport końcowy nazywany jest raportem Valecha. Kolejne piętro w kaskadzie chilijskiego wymiaru sprawiedliwości okazało się piętrem wyjątkowo szerokim. Dwukrotnie, w latach 2003–2005 i 2010–2011, komisja badała przypadki prześladowań, które nie zakończyły się śmiercią. Tym razem
więc o swoich traumach mogli opowiedzieć wszyscy ci, którzy horror dyktatury przetrwali. Nowa komisja realizowała więc postulaty tych, dla których ani raport Rettiga, ani sprawozdanie z prac Stołu Dialogu nie były wystarczające. Jednak tak samo, jak powiększał się zasięg państwowych instrumentów tworzenia polityki pamięci i wyjaśniania skomplikowanej przeszłości, powiększały się też wobec tejże polityki żądania. Innymi słowy – żadne poszerzenie pola walki o sprawiedliwość nie było nigdy wystarczające. Raport Valecha znów oprotestowało AFDD, kontestując przede wszystkim fakt, że komisja badała tylko zbrodnie popełnione przez agentów DINA, tym samym po raz kolejny zostawiając armię w spokoju. Dwie dekady po transformacji ustrojowej wojskowi wciąż byli w Chile nie do ruszenia. Konflikt wybuchł również wokół przyjętej przez komisję definicji tortur prowadzonych przez funkcjonariuszy reżimu. Pod uwagę wzięto tylko te, które miały miejsce w jednym z ponad tysiąca znanych już wówczas tajnych lub jawnych więzień, poligonów i placówek używanych przez dyktaturę jako centra przesłuchań. Oznaczało to w praktyce, że jeśli ktoś był bity, gwałcony lub rażony prądem na przykład na ulicy, w radiowozie czy po prostu w nieznanym mu miejscu, którego nie był w stanie w żaden sposób zidentyfikować, jego przypadek nie mógł być rozpatrywany przez komisję, a zeznania odrzucano. Podobnie było ze zgłaszającymi się politycznymi emigrantami, którzy niejednokrotnie, również w Europie, byli przez agentów zastraszani – komisja nie brała tych historii na warsztat, bo zagraniczny
mandat
wyznaczyła
sobie
tylko
względem
zbrodni
popełnionych w ramach operacji „Kondor”. Do tego doszła krytyka, którą Concertación słyszała nieustannie od pamiętnego przemówienia Aylwina na Stadionie
Narodowym.
Za
mało,
za
krótko,
za
trudno.
Ogłoszenia
o przesłuchaniach nie docierały do wszystkich. Były niewystarczająco
promowane przez media. Trwały zbyt krótko. Pracownicy komisji nie okazywali ofiarom współczucia. Nie wierzyli im na słowo. Nie stawali jednoznacznie i automatycznie po ich stronie. Wyznaczali nierealistyczne terminy dostarczenia dokumentów. Oferowali zbyt niskie odszkodowania. Sporo
było
w
chilijskim
społeczeństwie
osób,
które
nigdy
nie
zaakceptowały tego, że ich demokratycznie wybrane władze, gospodarze we własnym politycznym domu, cały czas musiały chodzić w nim na palcach, żeby nie obudzić śpiącego w szafie demona. Że robiły nie to, co było konieczne, ale to, co realne. Że działały en la medida de lo posible. W miarę możliwości. A to, co było możliwe, dla każdego oznaczało – i do dziś w Chile oznacza – coś zupełnie innego.
1 Przemówienie Patricia Aylwina na Stadionie Narodowym, 12 marca 1990 roku, https://www.gob.cl/noticias/el-discurso-con-que-patricio-aylwin-reinauguro-la-democracia1, dostęp 5.10.2022. Wszystkie tłumaczenia cytatów, o ile nie podano inaczej, pochodzą od autora książki (przyp. aut.). 2 Wikariat Solidarności (hiszp. Vicaría de la Solidaridad) – założona 1 stycznia 1976 roku przez arcybiskupa Santiago de Chile Raúla Silvę Henríqueza organizacja pomocowa związana z Kościołem katolickim. Była pierwszą instytucją pomagającą ofiarom represji oraz ich rodzinom. Istniała przez 16 lat, do 1992 roku. W tym czasie udzielała wsparcia materialnego,
prawnego
i
duchowego
poszkodowanym
przez
dyktaturę.
Osoby
współpracujące z Wikariatem pisały między innymi petycje habeas corpus, organizowały jadłodajnie dla najuboższych ofiar i ich rodzin, pomagały znaleźć zatrudnienie, tworzyły również hufce pracy. Archiwum Wikariatu uznaje się do dziś za jeden z najbardziej wyczerpujących zbiorów dokumentujących przypadki łamania praw człowieka w czasie rządów Pinocheta (przyp. aut.). 3 Tamże. 4 S. Rodríguez, F. Díaz, S. Vedoya, Pinochet y su reacción ante el Informe Rettig: „El Ejército
no
ve
razón
alguna
para
pedir
perdón”,
https://www.latercera.com/noticia/pinochet-reaccion-ante-informe-rettig-ejercito-no-verazon-alguna-pedir-perdon, dostęp 5.10.2022. 5 Tamże. 6 Tamże. 7 J. Zalaquett, La Mesa de Diálogo sobre Derechos Humanos y el proceso de transición política en Chile, https://www.cepchile.cl/cep/site/docs /20160303/20160303183708/rev79_zalaquett.pdf, dostęp 6.10.2022, s. 18. 8 Escuela de las Americas, Szkoła Ameryk – powstała w 1946 roku, pierwotnie pod nazwą Latin American Training Center – U.S. Ground Forces, wojskowa akademia prowadzona na
terenie
kontrolowanej
przez
Stany
Zjednoczone
Strefy
Kanału
Panamskiego.
Funkcjonowała tam do 1984 roku, kiedy przeniesiono ją do bazy Fort Benning w stanie Georgia. Początkowo uczyli się w niej oficerowie amerykańscy i pochodzący z krajów Ameryki Łacińskiej, od 1956 roku wykłady prowadzono w niej wyłącznie po hiszpańsku. Po rewolucji kubańskiej rząd Stanów Zjednoczonych zamienił akademię w centrum walki z ruchami komunistycznymi w regionie. Uczono tam między innymi technik tortur, przesłuchań i propagandy. Do absolwentów Szkoły Ameryk należeli między innymi argentyński dyktator Jorge Videla, Miguel Krasnoff i José Guillermo García, salwadorski generał odpowiedzialny za masakrę ludności cywilnej w El Mozote, gdzie w 1981 roku zginęło ponad 800 osób (przyp. aut.).
Rozdział 3 W czyim interesie? Składka [za Słownikiem języka polskiego PWN]: kwota pieniężna wpłacana regularnie i obowiązkowo przez jedną osobę do wspólnej kasy, na jakiś wspólny cel. Pod nieśmiało zieleniącymi się drzewami siedzi grupa kilkunastu młodych ludzi. Popijają wodę z butelek, część z nich leniwie dopala papierosy przed rozbitymi w parku namiotami. Jest wczesny listopad, o tej porze roku poranki w Santiago wciąż potrafią być chłodne, ale w okolicach południa
temperatura
może
już
osiągnąć
kilkanaście
stopni.
Dwóch
chłopaków wstaje i zaczyna na drewniane drzewce nakładać jednakowe transparenty – na żółtym tle grubymi czarnymi literami wyrysowane hasło „NO + AFP”. Mieszkając w Santiago, miasteczko namiotowe w parku na granicy Ñuñoa i Providencia mijam kilkanaście razy, ponieważ aktywiści są w nim permanentnie przez całą wiosnę. Podczas większych protestów społecznych trochę ich przybędzie, czasem ustawią się też przed La Monedą. Na co dzień
będzie
tam
kilka,
góra
kilkanaście
osób,
praktycznie
samych
dwudziestolatków. Wymrażając sobie nerki na zimnej trawie miejskich parków, walczą o lepszą przyszłość, z której, przynajmniej ich zdaniem, od czterech dekad Chilijczyków okradają prywatne instytucje finansowe. „NO + AFP” po polsku brzmiałoby zapewne „Nigdy więcej OFE”. Bezpośrednie tłumaczenie tego terminu jest zresztą więcej niż wskazane, gdyż wprowadzenie prywatnego elementu do polskiego powszechnego systemu emerytalnego było w niemałym stopniu inspirowane modelem chilijskim.
Uruchomiona
ustanawiająca
trójfilarowy
w
Polsce
system
i
1
stycznia
1999
rozdzielająca
roku
składki
reforma,
emerytalne
Polaków pomiędzy Zakład Ubezpieczeń Społecznych i otwarte fundusze emerytalne, z dodatkową opcją oszczędzania na własną rękę w trzecim filarze, była tworzona z wykorzystaniem wzorców zagranicznych, ale nawet dzisiaj jej twórcy, często broniący się przed nazywaniem chilijskich AFP modelami dla polskich OFE, przyznają, że w stronę Chile patrzyli często i chętnie. Sprzyjał temu ówczesny krajowy klimat polityczny, a dokładniej fakt, że przykład Chile, wtedy ogólnoświatowy wzorzec prywatyzacji i urynkowienia, w Polsce po prostu dobrze się kojarzył. AFP
w
Chile
wprowadzono
prawie
dwie
dekady
wcześniej,
w 1981 roku. Zastąpiły wtedy tradycyjny, tak zwany repartycyjny system emerytur, w którym ci, którzy pracują dzisiaj, płacą składki na świadczenia teraźniejszych emerytów. Kiedy z kolei przyjdzie czas na zakończenie ich karier zawodowych, muszą liczyć, że nie zabraknie kolejnych pokoleń, które będą się dokładać do wspólnego koszyka. Nowy, rynkowy model to dziecko José Piñery – współtwórcy konstytucji z 1980 roku, brata byłego prezydenta, szarej eminencji całej chilijskiej polityki lat osiemdziesiątych. Wykształcony na Harvardzie, religijnie wręcz wyznający dogmaty szkoły z Chicago, emerytury Chilijczyków oddał w całości w ręce rynków finansowych. Stary system, nie do końca wydolny również z powodu
powiększającej się z roku na rok szarej strefy, osłabienie siły roboczej przez migrację wywołaną reżimowymi represjami oraz zmieniającą się strukturą demograficzną, zastąpił systemem prywatnym. W jego ramach każdy legalnie pracujący Chilijczyk oddawał co miesiąc 10% kwoty brutto swojego wynagrodzenia na indywidualne konta emerytalne zarządzane przez w pełni prywatne podmioty – Administradoras de Fondos de Pensiones,
w
skrócie
AFP,
fundusze
emerytalne
inwestujące
wpłaty
klientów w papiery wartościowe. Nowy system miał charakter powszechny jedynie w tym znaczeniu, że obejmował wszystkich. Nie dawał alternatywy – kto chciał mieć emeryturę, musiał pieniądze przekazywać funduszom. Przynajmniej w teorii dopuszczał wśród nich konkurencję, bo przyszli emeryci mogli wybrać, kto będzie zarządzać ich kapitałem. Ktokolwiek by to jednak był, nie robił tego za darmo, gdyż AFP za podejmowanie inwestycji kilkanaście
pobierało procent
cykliczne
opłaty
miesięcznej
zarządcze,
składki.
Opłaty
często te
wynoszące były
stałe,
w przeciwieństwie do zysków na kontach Chilijczyków. Bez względu na to, czy inwestycje okazywały się trafione, czy nie, za obsługę kapitału trzeba było płacić. Przez niemal całą dekadę lat dziewięćdziesiątych chilijski system emerytalny
był
promowany
przez
globalne
instytucje
finansowe
–
Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy – jako modelowe rozwiązanie, zwłaszcza dla krajów rozwijających się i tych, które niedawno przeszły transformacje ustrojowe. W czasach dominacji paradygmatu neoliberalnego, kiedy znajomość pamfletów o „końcu historii” i „TINA – There Is No Alternative” dla kapitalizmu była wciąż wymagana jako rytuał przejścia, aby móc odgrywać jakąkolwiek rolę w polityce, do Chile zjeżdżały misje badawcze i szkoleniowe z całego świata. Do tego stopnia, że
pod
koniec
dekady
chilijscy
ekonomiści
wystosowali
do
Banku
Światowego oficjalną prośbę, by wizyt studyjnych zaprzestać, bo nie są w stanie ich wszystkich obsłużyć. Do Chile latali też Polacy: politycy, ekonomiści, dziennikarze. Wszyscy chcący na własne oczy zobaczyć, jak wygląda reklamowany przez pół planety chilijski cud gospodarczy. Dzisiaj, 40 lat po reformie Piñery, chłopaki z miasteczka namiotowego w parku nie wierzą w AFP – mówią zresztą, że nie wierzyli nigdy. Kiedy do nich z
podchodzę,
uśmiechem,
bezkarność
pytam,
że
przeciwko
przeciwko
Pinocheta,
czemu
wszystkiemu.
uwłaszczenie
protestują; Bo
AFP,
odpowiadają podobnie
nomenklatury
w
jak
biznesie,
zabetonowanie sceny politycznej i wszystkie inne elementy chilijskiej codzienności, są ze sobą nierozerwalnie związane. Wyrastają z tego samego korzenia – brutalnej prawicowej dyktatury, która zdefiniowała na długie dekady każdy aspekt życia Chilijczyków, nie pytając ich przy tym ani razu o zdanie. Obrońcy reformy Piñery, w tym ci polscy, piszą o niej w samych superlatywach, niespecjalnie pochylając się nad jej genezą ani też skutkami społecznymi. W Polsce jej głównym apologetą jest do dzisiaj Leszek Balcerowicz
–
twórca
polskiej
transformacji
gospodarczej,
były
wicepremier i minister finansów, w kolejnych latach wolnej Polski będący jednak figurą coraz bardziej kłopotliwą nawet dla rodzimego środowiska liberalnego. Jego twarda obrona paradygmatów z lat osiemdziesiątych nie przystaje
już
do
bieżących
realiów
politycznych
i
społecznych,
z jednoznacznego popierania go wycofują się starzy sojusznicy, a grono wyznawców się kurczy. Choć wiatr dziejów wieje dziś w inną stronę, Forum
Obywatelskiego
Rozwoju,
kierowany
przez
Balcerowicza
ekonomiczny think tank, nie porzuciło ideałów ojca założyciela. Chwilę przed moim przyjazdem do Chile w 2018 roku, a więc już po przeszło milionowych protestach przeciwko AFP z 2016 roku, rozmontowaniu OFE
w
Polsce
i
wprowadzonych
zmianach w
w
czasie
chilijskim
drugiej
kadencji
systemie Michelle
emerytalnym Bachelet,
FOR
publikuje jeszcze analizy na temat chilijskiego systemu emerytalnego. W
części
poświęconej
skutkom
pisze,
że
były
one
„jednoznacznie
pozytywne”. Chilijska ulica z Balcerowiczem zgodzić się nie chce, bo realia prywatyzacji
systemu
emerytalnego
wyglądają
tu
zupełnie
inaczej.
Wprowadzając AFP, Piñera i inni neoliberalni ekonomiści opierali się na prostym
założeniu,
że
na
giełdzie
zarobi
się
zawsze
więcej
niż
w jakimkolwiek systemie państwowym. Dodatkowo ten drugi nieuchronnie zawali się pod naporem obciążeń wynikających z trendów demograficznych – coraz starsze społeczeństwo będzie miało coraz więcej emerytów i coraz mniej tych, którzy na owych emerytów płacą składki. Nie mówiąc już o
partyjnych
naciskach
i
gmeraniu
w
emeryturach
przez
niewykwalifikowaną klasę polityczną. Oddajmy wszystko we władanie niewidzialnej ręki rynku, mówił Piñera, a za nim jego naśladowcy, a zarobimy na tym wszyscy. A przynajmniej nie będziemy musieli do tego systemu dokładać, gdyż finansować się będzie sam. Cztery dekady później widać w Chile na każdym kroku, że cud, jak to z
cudami
często
bywa,
dotknął
w
tutejszym
społeczeństwie
tylko
wybranych. Statystycznie wszystko wygląda jeszcze nie najgorzej – w 2021 roku średnia stopa zastąpienia, czyli wysokość pierwszej emerytury jako odsetek ostatniej wypłaty z okresu zatrudnienia, wynosiła w Chile 38,5% netto. Średnia dla OECD to 62%, ale znacznie zawyżają ją kraje bogate,
ze
stabilnymi
gospodarkami
–
jak
chociażby
państwa
skandynawskie. Na tym tle Chile, które dopiero niedawno przeskoczyło z koszyka krajów rozwijających się do klubu rozwiniętych i którego gospodarka wciąż jest oparta w dużej mierze na handlu surowcami, wypada
więc całkiem nieźle. A przynajmniej lepiej niż Polska, gdzie według danych OECD średnia stopa zastąpienia netto (dla mężczyzn) wynosiła zaledwie 36,5% ostatniej przedemerytalnej pensji1. To
jednak
tylko
spojrzenie
z
lotu
ptaka.
Liczby
nie
oddają
rzeczywistości życia na chilijskiej emeryturze, zwłaszcza poza zadbanymi stołecznymi dzielnicami klasy średniej i wyższej. Z dala od rezydencji z basenami i przystrzyżonych trawników emerytura rozumiana jako okres, w którym otrzymuje się świadczenia po zakończeniu pracy zawodowej, dla wielu Chilijczyków zwyczajnie nie istnieje. AFP z definicji było bowiem zaprojektowane dla tych, którzy możliwie najdłużej zachowują ciągłość legalnej pracy. Natura długoterminowych inwestycji ma to do siebie, że najhojniej wynagradza oszczędzających długo i sumiennie. Środkami, odłożonymi na indywidualnych kontach w AFP najwcześniej, fundusze siłą rzeczy obracają na rynku najdłużej, można więc na nich najwięcej zarobić. W teorii więc rzeczywiście kapitałowy system emerytalny mógłby być najuczciwszy, jeśli za kryterium uczciwości przyjąć założenie, że emerytura ma być odzwierciedleniem okresu legalnej aktywności zawodowej. Tyle
teoria.
Praktyka
wygląda
inaczej.
Wśród
najbogatszych
Chilijczyków zdarzają się historie o emerytach, u których stopa zastąpienia wynosi 100%, a nawet więcej. Innymi słowy – z AFP wyciągają więcej, niż zarabiali pod koniec swojej kariery. To jednak historie anegdotyczne, słyszane co najwyżej na podwórkach rezydencji w El Golf i w lokalach Providencii. Według szacunków podawanych przez chilijskie uniwersytety, a nawet samo zrzeszenie branżowe szefów AFP, około 80% tamtejszych emerytów otrzymuje miesięczne świadczenia poniżej pensji minimalnej, wynoszącej 326 500 pesos, czyli mniej więcej 430–440 dolarów. Aż 1,3 miliona z nich żyje na co dzień poniżej granicy ubóstwa (222 dolary na miesiąc). To głównie osoby, które większość życia spędziły w szarej strefie,
często zmieniały formę zatrudnienia lub najzwyczajniej w świecie zarabiały za mało, żeby odłożyć na godną emeryturę. W ich przypadku promesa o luksusie po ciężkich latach pracy zupełnie się nie sprawdziła. Niemal równo 20 lat przed moimi rozmowami z aktywistami anty-AFP z podobnym modelem płacenia składek na emeryturę zapoznają się Polacy. Kanały telewizyjne przepełnione są spotami reklamowymi o jesieni życia pod
palmami
–
czasem
dosłownie.
Krajobrazy
wypełnione
pomarańczowymi liśćmi w parku szybko zmieniają się w nich w tropikalne raje, teraz dostępne dla absolutnie każdego polskiego staruszka. Utworzenie indywidualnych kont emerytalnych w prywatnych funduszach ma sprawić, że znikną obawy o niewydolność ZUS. O pozytywnych skutkach reformy rozpisuje się prasa, mówią politycy od lewa do prawa. Wprowadza ją wprawdzie
prawicowy
rząd
Akcji
Wyborczej
Solidarność
ze
swoim
bardziej centrowym koalicjantem, Unią Wolności, ale grunt przygotowywał im już wcześniej postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej, a ściślej – gabinet Włodzimierza Cimoszewicza. Za trójfilarowym modelem zdają się opowiadać dosłownie wszyscy, nawet bliżsi stronie społecznej ekonomiści, na przykład Ryszard Bugaj. Głosów sprzeciwu za bardzo nie słychać. Kiedy z prośbą o rozmowę na temat genezy chilijskiej reformy i jej dzisiejszych skutków piszę do José Piñery, nadziewam się na cerbera w postaci jego asystentki. Pomimo kilku prób rozłożonych w czasie odpowiedź
jest
zawsze
odmowna
–
Piñera
nie
rozmawia
już
z dziennikarzami, a przynajmniej nie z takimi, których nie zna. Asystentka odsyła do jego książek, na bieżąco publikowanych analiz, dodaje też, że jej szef ma za złe lewicy, że dopuściła się „kradzieży jego własności intelektualnej”, choć nie precyzuje, kiedy i czego właściwie ta kradzież miała dotyczyć. Po pewnym czasie po prostu przestaje odpisywać na maile.
Rozmawiać o AFP i OFE nie chce też Leszek Balcerowicz – ale on, w przeciwieństwie do Piñery, z którym zna się osobiście, na wiadomość odpisuje. Odmowę argumentuje tym, że o Chile nie jest w stanie opowiedzieć zbyt wiele, ale radzi skontaktować się ze swoim byłym uczniem,
Pawłem
Wieprzowskim,
doktorem
ekonomii.
Studiował
na
Uniwersytecie Cambridge i w Szkole Głównej Handlowej (SGH), tematem jego
pracy
doktorskiej
był
chilijski
system
emerytalny.
To
również
Wieprzowski jest autorem analiz FOR na temat AFP, także tej wspomnianej z 2018 roku, „jednoznacznie pozytywnie” oceniającej skutki reformy z 1981 roku i mocno krytycznie opisującej zmiany, które w systemie kapitałowym chciała wprowadzać w Chile lewica. Paweł Wieprzowski: Wiem, że Chile to z punktu widzenia Polski mimo wszystko egzotyka. Ale wybrałem ten temat z kilku powodów. Po pierwsze, chciałem napisać doktorat związany z rynkami finansowymi, jednocześnie moim promotorem był ekonomista.
Szukaliśmy
więc
razem
takiej
płaszczyzny,
która
połączyłaby
zainteresowanie rynkami kapitałowymi z elementami makroekonomii. Druga rzecz to znaczenie samego tematu. Starzenie się społeczeństw i kwestie funkcjonowania systemów
emerytalnych
to
dziś
kluczowe
problemy
finansów
publicznych
w długim terminie. Społeczeństwa starzeją się coraz intensywniej od jakichś 20–30 lat, ale teraz ten proces przybiera na sile jeszcze bardziej. Chciałem więc zbadać coś, co będzie miało odniesienie do rzeczywistości ekonomicznej. Poza tym ów chilijski model kopiowano we wszystkich państwach, w których wprowadzano reformy emerytalne z doradztwem Banku Światowego.
Polska nie była pod tym względem jedyna, co zresztą zwolennicy systemów kapitałowych często podkreślają. Oprócz naszego kraju systemy emerytalne na modłę chilijską wprowadzono po 1989 roku w kilkunastu krajach na całym świecie, między innymi w Argentynie, Peru, Kolumbii,
ale też we wszystkich państwach bałtyckich, w Czechach, na Węgrzech, w Rumunii, nawet w Hongkongu. Poza tym ostatnim próżno na tej liście szukać krajów rozwiniętych – a przynajmniej takich, które rozwinięte były w chwili zmiany modelu emerytalnego. Wytłumaczenie dla takiego stanu rzeczy ma profesor Leokadia Oręziak, uosobienie
drugiej
strony
polskiego,
ale
też
chilijskiego
sporu
o prywatyzację emerytur. W Polsce przez lata była najgłośniejszą krytyczką OFE, w Chile – jako jedyna ekonomistka z Europy Środkowo-Wschodniej została w 2014 roku zaproszona przez Michelle Bachelet do wzięcia udziału w pracach komisji Bravo, powołanej w celu zaproponowania reform
w
coraz
bardziej
społecznie
niepopularnym
AFP.
Oręziak
w 2014 roku wydała książkę pod wiele mówiącym tytułem OFE: katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce. Jej główna teza jest tak samo przejrzysta, jak założenia Piñery, tylko z przeciwnej strony. System kapitałowy działa w interesie niewielkiej klasy posiadającej, która wpycha w emerytalną biedę ogromne masy społeczne. W dodatku w Polsce OFE zostały narzucone przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a pośrednio – przez amerykańskie instytucje finansowe, które szukały dla siebie nowych rynków ekspansji. W Stanach Zjednoczonych nie mogły wzbogacać się na emeryturach, gdyż tam do prywatyzacji świadczeń nikt nie chciał dopuścić, podobnie w innych zamożnych państwach. Wszędzie tam, pisze Oręziak, zdawano sobie sprawę z kosztów takich reform i ich nieuchronnych negatywnych konsekwencji. Na prywatyzację nie byłoby zgody politycznej ani społecznej. Przeprowadzono ją zatem tam, gdzie było to znacznie łatwiejsze – w krajach posttransformacyjnych, wciąż bez stabilnych mechanizmów demokratycznych, gdzie elity nietrudno było zmanipulować, a nawet, mówiąc wprost, przekupić.
Leokadia Oręziak: To widać w dokumentach, raportach tych instytucji. Bank Światowy i MFW miały w latach dziewięćdziesiątych istotny wpływ na redukcję zadłużenia zagranicznego Polski wobec Klubu Paryskiego i Klubu Londyńskiego. Zredukowano nam to zadłużenie, ale jednocześnie postawiono warunki dotyczące nie tylko gospodarki, ale także kwestii społecznych, w tym systemu emerytalnego. Polska
jako
kraj
silnie
zadłużony
i
osłabiony
transformacją
gospodarczą
i polityczną znalazła się faktycznie w sytuacji przymusowej, a gospodarka bez pomocy międzynarodowej nie byłaby w stanie dalej funkcjonować.
W swojej książce Oręziak wymienia ojców założycieli polskiej reformy, którzy
jej
zdaniem
oddali
się
w
ideologiczną
służbę
złym
siłom
neoliberalizmu. Jednym z nich jest profesor Marek Góra, ekonomista z
bogatą
biografią
naukową,
wtedy
współpracujący
z
rządem
przy
tworzeniu założeń zmiany systemu emerytur. Ich wypowiedzi na temat OFE różnią się od siebie bardziej niż ogień i woda, a temperatura tych polemik, również w tonach personalnych, jest wysoka. Co ciekawe, wszyscy we trójkę – razem z Balcerowiczem – nadal pracują na tej samej uczelni, Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Marek Góra zżyma się jednak, kiedy już w pierwszym mailu wypytuję go o podobieństwa pomiędzy polską reformą a chilijskim systemem. Od razu odpisuje, że porównania do Ameryki Łacińskiej są iluzoryczne, bo tak naprawdę Polacy przy tworzeniu OFE inspirowali się rozwiązaniami z całego świata, a najbliżej im było do modelu szwedzkiego, który zresztą został uruchomiony tego samego dnia, co polski – 1 stycznia 1999 roku. Nie lubi też słowa „reforma”, ponieważ jego zdaniem nie oddaje ono skali tego, co rzeczywiście wtedy w Polsce zrobiono. Szybko instruuje mnie, żeby zamiast o reformie mówić o „zastąpieniu” starego systemu nowym.
Marek Góra: My nie dokonaliśmy prywatyzacji systemu emerytalnego, tak jak to zrobiono w Chile. Dlatego nie można mówić, że w Polsce wprowadzono system chilijski. Stamtąd wzięto technologie, niektóre rozwiązania. Wbrew temu jednak, co się mówiło i mówi, elementy zapożyczone z Chile obejmowały przede wszystkim tę część systemu emerytalnego, którą nie były wcale OFE. Większość osób się na tym nie zna albo się tym nie interesuje – bo nie każdy musi. Ale istota reformy emerytalnej polegała na wymianie tego, czym się zajmuje ZUS, a nie dobudowaniem OFE. Ten drugi człon był wyłącznie dodatkiem, i tutaj może rzeczywiście były jakieś związki z Chile, ale tylko na poziomie technicznym.
Skąd więc mit, że Polska ma u siebie kopię prywatnego, kapitałowego systemu
stworzonego
przez
José
Piñerę
w
szczycie
popularności
neoliberalizmu? Góra: Bo w latach dziewięćdziesiątych, kiedy toczyła się u nas dyskusja o wprowadzaniu tego wszystkiego, Chile było sexy. Fundusze emerytalne były sexy, wszystko, co wydawało się, że jest prywatne, było sexy. I media to podchwyciły, uwielbiały to, i taką narrację narzuciły. No bo kogo tak naprawdę interesuje ZUS? Problem polegał na tym, że fundusze emerytalne to są byty indywidualne, inne od tego, czym jest ZUS – instytucja, która zarządzała starym systemem. W związku z tym większość ludzi patrzyła na to i myślała: był ZUS, jest ZUS, a więc tam się nic nie zmieniło, a zmiana nastąpiła tylko po stronie jakichś funduszy. A faktycznie całkowicie zmieniło się to, czym ZUS zarządza. Instytucja w rozumieniu budynku i formalnej struktury pozostała taka sama, ale jej zadania zostały wywrócone do góry nogami. Ale to było mało sexy dla publiczności, a po drugie – trudne do zrozumienia, nawet gdyby ludzie się zaczęli tym interesować.
Oręziak: Kiedy w Polsce przeprowadzano reformę emerytalną, ja się w ogóle tym tematem jeszcze nie zajmowałam ani nie interesowałam. Byłam jedynie pasywnym odbiorcą propagandy, którą serwowały ówczesne władze. A to była bardzo
jednostronna propaganda. Do ludzi docierały tylko głosy za prywatyzacją emerytur – także w postaci reklam czy billboardów ze słynnymi „emeryturami pod palmami”. To było bardzo nieuczciwe społecznie, bo ludzie nie dowiedzieli się wtedy, na czym ta radykalna reforma tak naprawdę polegała. Pokazano im tylko korzyści, bardzo wyolbrzymione i niczym nieuzasadnione. Bardzo skrupulatnie pomijano potencjalne koszty, ryzyka i zagrożenia. Dlaczego to jest ważne? Bo jak się mówi ludziom tylko o jednej stronie medalu, to w tę jedną stronę wierzą. O drugiej nie mają pojęcia, często nawet ci wykształceni. Takie postępowanie jest niedemokratyczne, gdyż wprowadza ludzi w błąd. To jest zwykłe oszustwo, które można porównać z każdym innym oszustwem, kiedy chce się kogoś okraść z pieniędzy czy zrobić coś podobnego. Tylko tak to można ująć i właśnie to miało wtedy w Polsce miejsce.
Góra: Kiedy reforma była wprowadzana, jej odbiór społeczny był bardzo, bardzo pozytywny. Przy czym pozytywnie odbierane były głównie fundusze emerytalne, a tej drugiej części systemu ludzie nie dostrzegali, bo, jak mówię, to wymaga wejścia w głąb funkcjonowania systemu. Z funduszami był prosty przekaz – że będą
prywatne.
dziesiątkach
lat
W
tamtych
gospodarki
czasach
uważaliśmy
centralnie
jako
planowanej,
że
społeczeństwo, prywatne
po
dobre,
publiczne złe. Oczywiście to nie miało sensu, ale ludzie tak reagowali. I OFE odbierano w ten sposób – jako prywatne, mimo że prywatne nigdy nie były. Tutaj warto to mocno podkreślić: OFE były i są częścią powszechnego, czyli innymi słowy publicznego, systemu emerytalnego. W przeciwieństwie do innych krajów, które na wzór chilijski i za pośrednictwem Banku Światowego wzięły się za jakieś reformy, w Polsce zostało to zrobione kompletnie inaczej. Oręziak: W czasie, kiedy realizowano tę kampanię informacyjną, dziennikarze o innych poglądach nie byli praktycznie dopuszczani do głosu. Wtedy media otrzymywały po prostu ogromne dotacje, głównie z Banku Światowego, ale także
od
USAID,
amerykańskiej
agencji
pomocy
rozwojowej,
żeby
tę
reformę
przedstawiać w pozytywnych barwach. Nie było dziennikarzy, którzy by mówili coś
innego,
ponieważ
redakcja
nie
dostałaby
dotacji.
Reforma
emerytalna
z 1999 roku została zrealizowana pod presją koncernów finansowych z krajów wysoko
rozwiniętych
poszukujących
nowego
dużego
źródła
zysków.
Tak
postrzegały prywatyzację emerytur. Czy musiało się tak zdarzyć? Są kraje z naszego regionu, które do tego nie dopuściły, na przykład Czechy. Ale Czechy nie były aż tak zadłużone jak Polska i uzależnione od zagranicznych wierzycieli. Trzeba jednak podkreślić, że w Polsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych dość rozpowszechniona emerytalnym
to
była jest
wiara,
dobry
że
rozwiązania
pomysł.
Tę
rynkowe
narrację
także
podchwycili
w
systemie
dziennikarze,
naukowcy, klasa polityczna w Polsce. Przeciwnicy prywatyzacji emerytur, jak na przykład profesor Jan Jończyk, ostrzegali wtedy, że będzie ona krzywdząca dla przyszłych świadczeniobiorców i rujnująca dla finansów publicznych. Ich głos nie miał jednak szans dotrzeć do szerokiej opinii publicznej.
W polskich tekstach na temat reformy systemu emerytalnego w Chile José
Piñera
jest
przedstawiany
jako
ekonomiczny
geniusz,
który
wyprowadził z biedy miliony. Nie ma w nich natomiast figury José Piñery – polityka, członka rządu opresyjnej wojskowej dyktatury i jej naczelnego ideologa. Gospodarcza natura jego reform, ich późniejsze skutki dla społeczeństwa, ale też polityczny rodowód są od siebie kompletnie rozdzielone, jakby pomiędzy tymi płaszczyznami nie zachodziła żadna synergia. To podstawowa różnica w polskich i chilijskich dyskusjach o emeryturach, bo dla Chilijczyków związki te są oczywiste. Widać to zresztą w parkowym miasteczku namiotowym w Ñuñoa, podczas protestów na Plaza Italia, na transparentach wywieszanych przed La Monedą. „NO + AFP” często wypisywane jest tam w sąsiedztwie haseł takich jak: „koniec z dyktaturą”, „czas na nowe Chile”, „chcemy sprawiedliwości społecznej”.
Istnienie
kapitałowego
systemu
emerytalnego,
który
transformację
przetrwał w praktycznie niezmienionej formie, jest dowodem na to, że zmiana ustroju tak naprawdę nie nastąpiła – przynajmniej z punktu widzenia
najuboższych
kilkudziesięciu
procent
społeczeństwa.
Słowo
„dyktatura”, co usłyszę tu na każdym kroku, w Chile ma znaczenie co najmniej dwojakie. Odnosi się do politycznej, ustanowionej siłą i tą siłą gwarantowanej formy rządów, ale też do doktryny ekonomicznej, która w owym ustroju obowiązywała. I choć tej pierwszej dyktatury Chilijczycy rzeczywiście się pozbyli, ta druga, oparta na dążeniu do neoliberalnej utopii, wciąż istnieje. Wieprzowski: Reforma emerytalna w Chile nie wynikała głównie z czynników politycznych,
a
finansowych.
Poprzedni
system
emerytalny
był
po
prostu
niewydolny. Świadczenia, które ludzie z niego otrzymywali versus to, co wpłacali, były coraz niższe. Powiem więcej: gdyby dziś spojrzeć na państwa na całym świecie i na ich oficjalne długi publiczne, okaże się, że nie zawiera się w nich tak zwane
ukryte
zadłużenie,
czyli
zobowiązania
państwowych
systemów
emerytalnych wobec ludzi, którzy płacili składki emerytalne. Tego w oficjalnych statystykach nie widać. A to są gigantyczne kwoty, jeśli wziąć pod uwagę to, że społeczeństwo starzeje się bardzo szybko. Mamy coraz więcej osób, które będą miały prawo do emerytury, i coraz mniej ludzi, którzy będą w stanie na te emerytury pracować. A popatrzmy na Chile. Po wprowadzeniu AFP relacja długu publicznego do PKB utrzymywała się tam na poziomie kilkunastu procent. Sytuacja budżetowa kraju poprawiła się wyraźnie na przestrzeni 30 lat właśnie dlatego,
że
państwo
zaczęło
stopniowo
przechodzić
na
kapitałowy
system
emerytalny, a koszty tej transformacji finansowało między innymi z dochodów z prywatyzacji i odpowiedniego zarządzania środkami ze sprzedaży miedzi.
Oręziak: Punktem wyjścia do analizy tego, dlaczego w Chile w 1981 roku wprowadzono taki system, jest wskazanie, w jakich warunkach to nastąpiło. Przecież wtedy rządziła tam brutalna dyktatura, junta wojskowa ustanowiona przez Augusta Pinocheta. Normę stanowiły represje wobec społeczeństwa, których efektem
było
uwięzienie
zamordowanych.
kilkudziesięciu
W takich
warunkach
tysięcy
osób,
zrealizowano
a
także
całkowitą
3
tysiące
prywatyzację
systemu emerytalnego polegającą na ustanowieniu funduszy AFP. Została ona przeprowadzona
w
interesie
najbogatszych
grup
społecznych.
Prywatyzacja
w innych dziedzinach, w tym w dziedzinie ochrony zdrowia, edukacji, a także dostępu do wody pitnej, też ku temu zmierzała. Sprywatyzowaniu systemu emerytalnego towarzyszyły piękne hasła o zapewnieniu wysokich świadczeń. W praktyce nowy system stał się okazją, by przez dziesiątki lat obciążać pracowników składkami po to, by niewielka grupa powiązana z wielkim kapitałem mogła osiągać korzyści. W Chile nowego systemu nie wprowadzono na podstawie dobrowolnego wyboru obywateli, został im on po prostu narzucony, a potem ugruntowany dzięki sile ekonomicznej oraz przejęciu mediów i głównych środków produkcji poprzez mniejszość pozostającą u steru władzy. Z tego powodu odejście od systemu okazało się, jak dotąd, praktycznie niemożliwe, nawet pomimo długotrwałych masowych protestów społecznych.
Wieprzowski: Z José Piñerą miałem przyjemność korespondować mailowo przy okazji prowadzenia badań poświęconych chilijskiemu systemowi emerytalnemu. Na tyle, na ile miałem szansę go poznać, odniosłem wrażenie, że jest to osoba niezwykle
inteligentna,
postrzegałem
go
jako
otwarta typowego
na
współpracę,
polityka,
ale
o
ogromnej
raczej
wiedzy.
naukowca,
Nie
praktyka
gospodarczego. Nawiasem mówiąc, Piñera jest często określany mianem członka grupy Chicago Boys, podczas gdy doktorat z ekonomii obronił na Harvardzie.
Obie strony sporu zgadzają się właściwie tylko w jednej kwestii – długiego horyzontu czasowego, w jakim można ocenić skutki reformy emerytalnej zarówno w Chile, jak i w Polsce. Przy czym argument ten, choć identyczny
co
do
meritum,
interpretowany
jest
na
kompletnie
przeciwstawne sposoby. Przeciwnicy systemów kapitałowych zarzucają ich twórcom, że tworzą model z kompletnie nieprzewidywalnym skutkiem działania. Rynki finansowe z definicji są ich zdaniem nieprzewidywalne, więc nie dość, że niemożliwe jest danie emerytom na starcie jakichkolwiek gwarancji wypłacenia godnych emerytur, to tak samo nierealna jest ocena skutków dla całego społeczeństwa – które zdaniem liberałów miały być „jednoznacznie pozytywne”. Ci z kolei twierdzą, że skoro na emeryturę odkłada się przez długie dekady, to nie można dać się wystraszyć cyklicznym
małym
kryzysom
i
zapaściom,
bo
nawet
pomimo
ich
występowania z inwestycji na rynkach finansowych zawsze wyciągnie się więcej niż z lokowania pieniędzy w jakimkolwiek systemie państwowym. Dlatego na skutki, nieuchronnie pozytywne, działania AFP trzeba po prostu czekać. Ile? Tego już niestety nikt nie mówi. Chilijczycy czekać już nie chcą. Od połowy pierwszej dekady XXI wieku niemal co roku na wiosnę wybuchają mniejsze lub większe protesty natury ekonomicznej, coraz częściej ich głównym motorem napędowym jest właśnie kwestia emerytur. Sam ruch „NO + AFP” istnieje od 2014
roku,
zaczynającej
kiedy
demonstracje
właśnie
drugą
na
ulicach
kadencję
Santiago
Michelle
wymogły
Bachelet
na
podjęcie
przynajmniej próby zreformowania systemu kapitałowego. Już wtedy wiadomo było, że milionom ludzi wypłaci on emerytury głodowe. Od kiedy ta wiedza stała się powszechna? Według niektórych od zawsze, bo Chile jeszcze
za
czasów
Allende
było
krajem
gigantycznych
dysproporcji
w dochodach, dyktatura tylko to spotęgowała. Jeśli więc buduje się system
emerytalny, który zaprojektowany jest jako lustrzane odbicie trajektorii zawodowych całego społeczeństwa, jasne jest, że nierówności w zarobkach przeniosą się na późniejsze nierówności w świadczeniach emerytalnych. Czy w 1998 roku, kiedy rodziła się polska reforma, a chilijskie AFP obchodziły pełnoletniość, można było tę prawidłowość dostrzec? Góra: Jasne, że jeździliśmy – tam, gdzie było warto. Do Chile też. Chociaż ważniejsze były wyjazdy do Szwecji i do innych krajów. Najlepiej, jak się człowiek uczy z publikacji, ale czasami trzeba też dotknąć palcem i zobaczyć, jak coś działa. To oczywiście zostało zrobione. Ale my koniec końców wdrożyliśmy to samo, co Szwedzi, zresztą zespół, który w Szwecji przygotowywał reformę, pracował równolegle i razem z polskim. A czy Szwedzi też jeździli do Chile? Nie mam pojęcia. Pewnie jeździli wszędzie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Pewnie wszędzie, gdzie chcieli, to pojechali, zobaczyli. Ale też nie przesadzajmy z tymi inspiracjami z wyjazdów. Nowe systemy powszechne w Polsce i w Szwecji, oba uruchomione w 1999 roku, działały i działają na tej samej zasadzie, przy pewnych różnicach
dotyczących
powszechnego
systemu
sposobu
zarządzania
strumieniami
środków
wydzielonymi przepływających
w
ramach
przez
rynki
finansowe. Oręziak: Pierwszy raz pojechałam do Chile w 2014 roku, po tym jak prezydentka tego kraju, Michelle Bachelet, powołała mnie do zespołu mającego na celu opracowanie reformy systemu emerytalnego, a mianowicie do tzw. komisji Bravo (od nazwiska przewodniczącego). Byłam tam czterokrotnie i były to wyjazdy trwające każdorazowo około dwóch tygodni. Miałam okazję zobaczyć, do czego doprowadziły lata prywatyzacji nie tylko gospodarki, ale praktycznie wszystkich dziedzin życia społecznego. Już na samym początku pobytu w stolicy Chile, Santiago, dużo jeździłam metrem, żeby podglądać codzienne życie mieszkańców. Duże wrażenie zrobił na mnie niezwykle gęsty tłum podróżnych, przez który
z dużym trudem się przebijałam. Działo się tak, mimo że sieć metra w Santiago jest bardzo rozbudowana. Ogromne znaczenie tego środka komunikacji dla wielkiej rzeszy mieszkańców może tłumaczyć, dlaczego stosunkowo niewielka podwyżka cen biletów, dokonana w 2019 roku, stała się iskrą dla wybuchu gigantycznych protestów społecznych. Będąc w Santiago, metrem nie musiałabym jeździć w ogóle, ponieważ mieszkałam w jednym z najlepszych hoteli w bogatej dzielnicy i
miałam
zapewniony
wygodny
transport.
Chcąc
zobaczyć
jak
najwięcej,
zorientować się, jak żyją ludzie, nie tylko dużo jeździłam metrem, ale również często chodziłam na piechotę, także po tej dzielnicy, w której mieszkałam, charakteryzującej się ogromnym bogactwem. Nawet na Google Maps można zobaczyć, jak wygląda ten obszar luksusowych rezydencji, domów z basenami i ogrodami. Niby u nas też się spotyka takie enklawy, ale dla mnie najbardziej szokujące było coś innego – coś, czego mimo wszystko w Polsce nie ma, nawet mimo
istotnych
różnic
społecznych.
Wiele
z
tych
willi
w
Santiago
było
ogrodzonych drutem kolczastym, co chwilę mijałam tabliczkę: „Nie dotykać, ogrodzenie pod napięciem elektrycznym”. Dla kogoś, kto nie mieszka tam na co dzień, może to być szokujące. Zwłaszcza jeśli uwzględni się, że dużą grupę ludzi w Chile dotyka dramatyczne ubóstwo. Jadąc na lotnisko w Santiago, mijałam ciągnące
się
kilometrami
slumsy.
Wiadomo,
że
Chile
jest
znane
właśnie
z ogromnych kontrastów społecznych, ale dla mnie istotne było zobaczenie tego na własne oczy. Oglądając życie w bogatej dzielnicy, mogłam łatwo uświadomić sobie, dlaczego klasa będąca beneficjentem prywatyzacji, w tym prywatyzacji emerytur, tak usilnie walczy o zachowanie status quo, a widząc ogromny obszar slumsów – jakie są skutki tego stanu rzeczy dla reszty społeczeństwa.
Krytyczne ewaluacje reform systemu emerytalnego w Polsce i w Chile, propagowane przez Leokadię Oręziak, w żadnym kraju nie przebiły się do politycznego i medialnego mainstreamu. Zarówno fachowa literatura, jak i dziennikarskie komentarze na ten temat, jeśli już kogokolwiek obwiniają
za istnienie milionowych rzeszy niedofinansowanych emerytów, jako winnych wskazują ich samych. To nie wina systemu, że ludzie do niego nie wpłacali. Wieprzowski: W długim horyzoncie czasowym, biorąc pod uwagę to, że stopy zwrotu
z
rynków
finansowych
są
wyższe
niż
tempo
wzrostu
gospodarek,
praktycznie nie istnieje argument za tezą, że kapitałowy system emerytalny jest mniej wydolny niż repartycyjny – oczywiście przy założeniu systematycznego oszczędzania. Ci, którzy chcą bawić się w adwokatów diabła, mogliby mnie zapytać: to jaki miało sens wprowadzanie takiego systemu emerytalnego, skoro było wiadomo, że ludzie uciekną od płacenia składek w szarą strefę i czekają ich głodowe emerytury? A ja odpowiem: jeżeli ktoś nie płaci składki emerytalnej, to czy nie płaci tej składki do systemu kapitałowego, czy repartycyjnego, nie ma znaczenia. Zasada solidarności międzypokoleniowej mówi: jeśli ty nie płaciłeś składki na emerytury rodziców czy dziadków, to masz słabe podstawy, żeby żądać emerytury płaconej ze składek kolejnych pokoleń. Skoro się nie dorzucałeś do tego worka, to dlaczego miałbyś z niego brać?
Chilijska rzeczywistość ostatnich lat pokazała jednak, że z argumentami tej natury jest jeden problem – nie przystają do realiów świata, który tworzą. Fernando Larraín, szef zrzeszenia dyrektorów AFP, pytany o źródła nierówności
w
świadczeniach
emerytalnych,
od
chwili
objęcia
tego
stanowiska w 2016 roku zawsze miał i ma taką samą odpowiedź. Ponad 30% Chilijczyków wciąż pracuje w szarej strefie, a więc do systemu się nie dokłada. Z kolei ci, którzy już pobierają świadczenia, zarabiali na nie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy pensje w kraju były jeszcze niższe, niż są teraz – zwłaszcza na przełomie dekad, kiedy Chile przechodziło
recesję
wynikającą
z
wahań
na
światowych
rynkach
surowców. Szacunki Fundación Sol, organizacji pozarządowej badającej
nierówności społeczne w chilijskim społeczeństwie, mówią, że w kraju może być nawet kilkadziesiąt procent emerytów, którzy odkładali na jesień życia sumiennie przez 30 lat, a i tak dostają teraz miesięcznie mniej niż 260 dolarów, przez co żyją na granicy ubóstwa. Problemu nie rozwiązała też pierwsza znacząca korekta systemu, również autorstwa Bachelet – w 2008 roku wprowadziła tak zwaną podstawową emeryturę solidarnościową (Pensión Básica Solidaria, PBS), początkowo ustanowioną na poziomie 105 dolarów, następnie sukcesywnie zwiększaną. Już rok później wynosiła 132 dolary, w 2012 roku – 145, ale w 2022 roku zaledwie 214 dolarów. To była łata, prowizorka w systemie, który zdradzał sygnały zapaści i zwiastował nadchodzący kryzys społeczny. Wprowadzenie PBS w praktyce zmieniło całą naturę systemu, bo po prawie 30 latach przestał on być całkowicie prywatny. Emerytura solidarnościowa nie była wypłacana ze składek, tylko z budżetu państwa, i miała docelowo zapobiec sytuacji, w której miliony Chilijczyków na starość znalazłyby się bez jakichkolwiek środków do życia. Choć idea ta może była szlachetna, problemu nie rozwiązała, a jedynie odsunęła kryzys w czasie. W praktyce wypłata takiego świadczenia niewiele zmienia w życiu ubogich Chilijczyków. Jest natomiast dowodem na to, że kolejne władze – zarówno lewicowa administracja Bachelet, jak i
prawicowcy
z
rządu
Piñery
–
musiały
zdawać
sobie
sprawę
z niestabilności systemu. „Solidarnościówka” jest wypłacana od chwili ukończenia
65.
roku
życia
wszystkim,
którzy
nie
mogą
liczyć
na
świadczenia z AFP, ostatnia pensja lokowała ich wśród 60% najgorzej zarabiających pracowników albo ich comiesięczne wypłaty są zbyt niskie, żeby do wspomnianego progu dociągnąć. Innymi słowy: jeśli nie masz na koncie emerytalnym nic, państwo dorzuci ci się całą kwotą PBS. Jeśli
dostajesz coś, ale poniżej granicy emerytury solidarnościowej, państwo wyrówna różnicę. Nic ponad to. Jeśli więc solidarnościówkę dostają teraz w Chile nawet ci, którzy składki
płacili
sumiennie
przez
trzy
dekady
i
więcej,
na
poziomie
praktycznym dowodzi to, że optymistyczne założenia z lat osiemdziesiątych się nie sprawdziły. Przypływ miał przecież podnieść wszystkie łódki, które żeglowały zgodnie z zasadami. Wystarczyło tylko odkładać, a rynek miał sam załatwić sprawę. I owszem, załatwił, ale niekoniecznie tym, którzy oddawali mu we władanie mikre oszczędności. Spojrzenie
na
dane
makroekonomiczne
daje
obraz
jednoznacznie
pozytywny. W swojej analizie dla FOR Paweł Wieprzowski wymienia zbawienne
skutki
prywatyzacji
emerytur
społecznych
dla
chilijskiej
gospodarki. Po pierwsze – niski dług publiczny, jeden z najniższych wśród krajów rozwiniętych. Państwo, w którym obywatele sami odkładają sobie na emeryturę, nie musi się do tych emerytur potem dokładać. Po drugie – wyższa stopa oszczędności. Innymi słowy: oszczędzanie na emeryturę
przełożyło
się
na
generowanie
oszczędności
w
życiu
codziennym. Wieprzowski podpiera się tu danymi: pierwsza dekada funkcjonowania AFP spowodowała wzrost skumulowanych oszczędności Chilijczyków jako procent całego PKB aż o 10 punktów procentowych. Co więcej, w kolejnych latach wielkość zakumulowanych oszczędności rosła dalej, dochodząc nawet do poziomu 25% PKB w 2005 roku i utrzymując się
później
na
stabilnym
poziomie
około
20%
aż
do
2017
roku2.
Statystyczny Chilijczyk, przynajmniej według analiz Banku Światowego, oszczędza zatem więcej niż Norweg, Duńczyk, Koreańczyk, nie mówiąc o
Polaku.
Na
reformie
najwięcej
zyskali
zresztą
najbogatsi
–
ich
oszczędności zwiększyły się aż o 7,8 punktu procentowego3, również dzięki
ulgom podatkowym związanym z wprowadzeniem indywidualnych kont emerytalnych. Po trzecie – wydłużenie aktywności zawodowej. Chociaż oficjalny wiek emerytalny w Chile wynosi 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet, Chilijczycy
pracują
znacznie
dłużej.
Tak
zwany
efektywny
wiek
emerytalny, opisujący realną granicę aktywności zawodowej, wynosi 71 lat dla mężczyzn i nieco ponad 67 lat dla kobiet. Nad tym wskaźnikiem warto się pochylić, ponieważ wielu krytyków AFP, w tym Leokadia Oręziak, zwraca uwagę na pogłębianie przez systemy kapitałowe nierówności płciowych.
Kobiety
w
Chile
otrzymują
średnio
zaledwie
55%
wynagrodzenia mężczyzn za tę samą pracę, a realny wiek emerytalny pokazuje,
że
pracują
też
dłużej
od
mężczyzn
powyżej
ustawowo
gwarantowanej granicy. Dla zwolenników liberalnej interpretacji reformy jest to jednak nieistotne – najważniejsze, że pracują. Dzięki AFP, pisze Wieprzowski, zwiększył się wskaźnik zatrudnienia, w tym zatrudnienia w gospodarce rejestrowanej – a więc mniej osób pracuje w szarej strefie, spadło też bezrobocie strukturalne. Jednak nawet ekonomiści przez niego cytowani piszą, że zmiany te miały zakres zaledwie kilku procent. Szara strefa skurczyła się o 1,1–1,3%, bezrobocie strukturalne – o 2–3,2%. Złośliwi, patrząc na te dane, mogliby stwierdzić, że mieszczą się one w granicach błędu statystycznego. Chilijczycy pracują więc dzięki AFP dłużej i więcej, ale niekoniecznie przekłada się to na polepszenie ich sytuacji materialnej. Po czwarte, i być może najważniejsze – wraz z rozrostem systemu kapitałowego rośnie lokalny rynek finansowy, a przez to, pośrednio, cała gospodarka. Ponieważ w wyniku prywatyzacji emerytur nagle pojawiają się nowe i od razu relatywnie duże podmioty rynkowe, dysponujące sporymi zasobami, które muszą gdzieś ulokować, powoduje to napływ kapitału na
giełdę. I tak rzeczywiście się stało: zarówno w Chile, jak i w Polsce. Tu też nie ma jednak zgody co do oceny sytuacji, bo dla jednych ważne są efekty, dla drugich – natura tego procesu. Wieprzowski: Chilijski system był od początku bardzo mocno regulowany i AFP miały ściśle określone limity inwestycyjne dla poszczególnych klas aktywów. Kwestia stworzenia otoczenia regulacyjnego zawsze jest domeną państwa. Jeżeli zrobi się to odpowiednio, tak jak w Chile, to można czerpać duże korzyści gospodarcze. To widać w wynikach badań Banku Światowego – kapitałowy system sprzyja wzrostowi gospodarczemu. W Chile na przykład znaczną część dróg i w ogóle infrastruktury „zbudowały” właśnie AFP, pośrednio finansując te inwestycje. Góra: Jedyną ważną kwestią po wprowadzeniu naszej reformy była kwestia właścicielska związana z pojawieniem się dużych tworów finansowych, co na początku fantastycznie giełdę wspomogło. Ten złoty okres polskiej giełdy, bardzo ważny dla gospodarki, był w dużej mierze nakręcany przez przepływy związane z funkcjonowaniem towarzystw emerytalnych. Gdy potem OFE zostały prawie w całości zlikwidowane, giełda też przyschła. To było bardzo wyraźnie widać. Hasłem, pod którym od samego początku przygotowywaliśmy tę reformę, było bezpieczeństwo dzięki różnorodności. Część zarządzaną przy wykorzystaniu rynków finansowych wprowadzaliśmy głównie po to, żeby zmniejszyć skutki fluktuacji w gospodarce. Wiadomo, że w gospodarce wszystko jest obarczone ryzykiem, a zarządzanie ryzykiem polega na dywersyfikacji tego, czym się zarządza. W polskim modelu stworzyliśmy dwa kanały alokacji dochodu w trakcie cyklu życia: jednym była gospodarka realna, drugim – rynki finansowe. One się nawzajem wspierały, a bezpieczeństwo dzięki różnorodności oznaczało, że nie pakuje się wszystkich jajek do jednego koszyka. I po to nam była ta część zarządzana z pomocą rynków finansowych. Czy składki przepuszczamy przez rynki
finansowe, czy przez gospodarkę, to w horyzoncie dziesięcioleci tak naprawdę jest to
samo.
Kolejne
pokolenie
wytworzy
PKB,
z
którego
część
przekaże
poprzedniemu pokoleniu w postaci emerytur. Za składki emerytalne płacone dzisiaj pokolenie pracujące kupuje sobie prawo udziału w przyszłym PKB, którego samo nie będzie już tworzyć. Czy zrobię to przez rynki finansowe, czy przez gospodarkę realną, pozostaje kwestią techniczną. A najlepiej jeśli zrobię trochę tak, a trochę tak. W takim układzie mniej prawdopodobne staną się duże wahnięcia, bo suma dwóch zmiennych elementów będzie zawsze bardziej stabilna niż każdy z tych elementów osobno. Takie rozumienie systemu emerytalnego jest dla wielu osób nieintuicyjne, ponieważ przyzwyczajeni są do myślenia o nim w kategoriach tu i teraz.
Oręziak: Oparcie emerytur na inwestowaniu w aktywa rynku finansowego jest rozwiązaniem ogromnie niekorzystnym z punktu widzenia przyszłego emeryta, przede wszystkim ze względu na możliwość drastycznego spadku wartości rynkowej tych aktywów. Jest też rozwiązaniem nieracjonalnym. No bo w co mogą inwestować fundusze emerytalne? Zasadniczo mogą inwestować w akcje spółek oraz w papiery dłużne, w tym głównie w papiery skarbowe, emitowane przez państwo. Im więcej fundusze emerytalne inwestują w akcje, tym bardziej są ryzykowne, a pochodzące z nich emerytury praktycznie nieprzewidywalne. Istoty funduszy emerytalnych nie poprawia inwestowanie części otrzymanych składek w papiery skarbowe, propagowane często jako bezpieczna inwestycja. Czy to naprawia system? Funkcjonujące w Chile fundusze emerytalne AFP czy ciągle działające w Polsce OFE inwestują w te papiery, żeby nie być całkowicie funduszami
akcji.
Tymczasem
inwestowanie
przez
fundusze
emerytalne
w obligacje skarbowe jest w istocie rozwiązaniem bezsensownym. Zobowiązania państwa z tytułu tych obligacji nie są bowiem w niczym lepsze od promes związanych z publicznym systemem emerytalnym. W obu przypadkach państwo wywiąże się z nich tylko wtedy, gdy będzie wypłacalne. Tyle że od obligacji
skarbowych znajdujących się w portfelach funduszy emerytalnych zarządzający tymi funduszami pośrednicy przez kilkadziesiąt lat pobierają opłaty. Trzeba też podkreślić, że przekazywanie do prywatnych funduszy emerytalnych całości
lub
części
składek
emerytalnych
pobieranych
od
wynagrodzeń
pracowniczych ogranicza środki dostępne w publicznym systemie emerytalnym i
powoduje
konieczność
zaciągania
przez
państwo
długu
w
celu
pokrycia
powstającej w ten sposób luki. W efekcie prywatne emerytury są nie tylko bardziej ryzykowne od emerytur z systemu publicznego, ale też bardziej od nich kosztowne. Opłaty
i
prowizje
pobierane
przez
instytucje
zarządzające
funduszami
emerytalnymi, a także kolejne kryzysy i załamania giełdowe, mogą drastycznie ograniczyć wysokość przyszłych świadczeń.
Ping-pong pomiędzy tymi argumentami trwa w Chile cztery dekady, w Polsce dwie. Obie strony uzbrajają go w coraz bardziej złożone wyliczenia, powołując się na autorytety, których ideologiczny rywal i tak nie uzna. Dlatego w gruncie rzeczy spór ten, podobnie jak każdy pomiędzy neoliberałami a lewicowcami, sprowadza się do dyskusji o naturze ludzkiej. Apologeci AFP podkreślają, że nie można winić systemu za otaczającą go rzeczywistość ani błędy ludzi, którzy nim zarządzają. W dodatku, co podkreślają Wieprzowski i Góra, system chilijski był pierwszym tego typu tworem na świecie, więc musiał być obarczony ryzykiem popełnienia błędów, bo nikt idealnego rozwiązania od razu nie stworzył. Wreszcie system emerytalny nie może być obwiniany za nierówności, które istniały w społeczeństwie przed jego stworzeniem. Wieprzowski: O kwestii wyrównywania nierówności społecznych moglibyśmy dyskutować kilka dni. Począwszy od tego, czym są nierówności społeczne, jak chcielibyśmy je wyrównywać, jaka powinna być minimalna pensja, emerytura i tak dalej. Rolą systemu emerytalnego nie jest jednak wyrównywanie nierówności społecznych.
Problem
nierówności
społecznych
powinien
być
adresowany
odpowiednio przez państwo wcześniej, zanim człowiek będzie beneficjentem systemu emerytalnego. To, jak to robić, pozostaje tematem na inną rozmowę. Warto jednak wspomnieć, że zazwyczaj państwa, które miały bardzo duże nierówności dochodowe, są zależne od eksportu surowców, przykładowo: Chile, Rosja. Chciałbym jednak raz jeszcze podkreślić, że rolą systemu emerytalnego co do zasady jest po prostu zapewnienie obywatelom świadczeń w okresie, w którym nie będą już aktywni zawodowo.
Krytycy znajdują w takim rozumowaniu niespójność. Jeśli rzeczywiście system kapitałowy ma tak potężną moc oddziaływania na świat wokół siebie – redukuje szarą strefę, zachęca do oszczędzania, podnosi PKB, buduje drogi – to czemu, kiedy przychodzi do nierówności, trzeba traktować go jak odseparowany element bez jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość? Faktycznie więc wpływ ten istnieje, choć, jak twierdzi lewica, nie ma charakteru sprawczego, nie jest w stanie niczego zmienić. Jedynie ugruntowuje stan zastany, jest katalizatorem już istniejących procesów. A te z perspektywy ulicy mają często inny przebieg, niż wynikałoby to z danych makroekonomicznych. Współczynnik Giniego, za pomocą którego wyraża się nierówności materialne w społeczeństwach, w Chile systematycznie maleje – zaraz po upadku dyktatury, w 1990 roku, wynosił 57,2, teraz spadł do 44,4. Tendencja jest więc pozytywna, choć wynik wciąż pozostaje wysoki – średnia dla krajów europejskich wynosi 30,2. Z jednej strony Chile staje się społeczeństwem
bardziej
równym,
z
drugiej
–
wciąż
boryka
się
z ogromnymi dysproporcjami. Tempo ich redukcji jest zbyt wolne wobec społecznych oczekiwań, które nakręcane są gigantycznym zmęczeniem neoliberalną gospodarką. Obiecana jesień życia pod palmami, w Chile znacznie łatwiejsza do zrealizowania w sensie dosłownym niż w Polsce, dla milionów emerytów od początku była nieosiągalna. Tak samo jak dostęp do
wielu usług, które w innych krajach należą do portfela publicznego: służby zdrowia, edukacji, transportu. AFP jednak boli Chilijczyków najbardziej. W czerwcu 2021 roku, na progu kampanii przed kolejnymi wyborami prezydenckimi, rozwiązanie problemu emerytur jako najważniejszą dla nich kwestię w krajowej polityce wskazało najwięcej, bo aż 32% respondentów. Ponadto aż trzy czwarte badanych – 74,5% – ma dobre lub bardzo dobre zdanie
o
pomyśle
wprowadzenia
Pensión
Básica
Universal
(PBU),
powszechnej podstawowej emerytury, przysługującej wszystkim osobom w wieku emerytalnym niezależnie od stażu pracy i ich sytuacji finansowej. Patrząc na te dane i łącząc je z milionami Chilijczyków w każdym wieku, którzy praktycznie rokrocznie od 2014 roku wychodzą na ulice pod hasłami likwidacji AFP, można śmiało postawić tezę, że społeczeństwo w Chile nie chce już, żeby niewidzialna ręka rynku meblowała im rzeczywistość. Zupełne odrzucenie systemu kapitałowego, nawet jeśli tylko w formie sloganu wyborczego, realne stało się dopiero w ostatnich latach na fali mobilizacji społecznej z 2019 roku i wymuszonej przez naród reformy konstytucyjnej.
Wcześniej
wszystkim
w
Chile,
może
z
wyjątkiem
pozaparlamentarnej lewicy komunistycznej, wydawało się to po prostu nierealne. Komuniści o odrzuceniu AFP mówili głośno, ale konkretów w tej sprawie nie przedstawiali, bo też nie musieli – dla nich kapitałowy system emerytur był po prostu kolejnym elementem spuścizny dyktatury, na której dalsze trwanie za pomocą transformacyjnego kompromisu zgodzili się członkowie dawnej opozycji. Ponieważ Partia Komunistyczna Chile nie wchodziła w skład tęczowej koalicji demokratycznej, stała na wyjątkowo wygodnej pozycji do krytykowania całości chilijskiej rzeczywistości bez wchodzenia w szczegóły. Reformować AFP próbowali za to socjaliści. Obie kadencje Michelle Bachelet minęły w tym zakresie pod znakiem szarpania się z wolnym rynkiem, jednak bez większego skutku. Dla jednych to dowód
na potwierdzenie argumentów krytyków transformacji: nieważne, czy u władzy była lewica, czy prawica, rezultat dla wszystkich był taki sam, wygrywał kapitał. Inni doceniali wysiłki Bachelet, uznając za sukces sam fakt, że próbowała. Do tych drugich należy Leokadia Oręziak, którą Bachelet prawie osobiście wezwała na pomoc przy próbie stabilizacji chilijskiego systemu emerytalnego. Obejmując rządy w La Monedzie po raz drugi, w 2014 roku, od
razu
zderzyła
się
ze
społeczną
frustracją.
Hasło
„NO
+
AFP”
skandowano już od kilku miesięcy, ponieważ widać było pierwsze wyniki działalności funduszy emerytalnych. Ponad 30 lat po sprywatyzowaniu emerytur w Chile pojawiła się pierwsza grupa tych, którzy na koniec życia zostali
z
niczym,
często
pomimo
sumiennego
odkładania
części
wynagrodzenia. Za pierwszym razem, sześć lat wcześniej, na chwilę masy spacyfikowała solidarnościówka, ale jej efekt nie potrwał długo – głównie z powodu długotrwałych skutków globalnego kryzysu. Tylko w 2008 roku realna stopa zwrotu netto ze składek wpłaconych do AFP wyniosła –24%. Kolejne dwa lata ją wprawdzie w dużej mierze zrekompensowały (+22% w 2009 roku i +8% w 2010 roku), ale kryzys sprawił, że pękła tama społecznego milczenia. Chilijczycy przekonali się, że w każdej chwili mogą stracić oszczędności emerytalne swojego życia. Plomba została zerwana, niewidzialna ręka przestała być uniwersalnym miernikiem rzeczywistości nawet dla wielu zamożniejszych mieszkańców kraju. PBS
tymczasowo
uspokoił
nastroje
społeczne,
ale
problemu
nie
rozwiązał. Po Bachelet przyszedł Sebastian Piñera, znany z niemal hagiograficznego podejścia do ekonomicznego dorobku brata – jasne było więc, że on AFP ruszać nie będzie. Po kolejnym czteroleciu historia zatoczyła koło. Bachelet wróciła do La Monedy. Praktycznie w tym samym
czasie, gdy do chilijskiej debaty publicznej powróciło słowa „emerytura” jako synonim biedy. Prezydencka Komisja do spraw Analizy Systemu Emerytur, zwana również
Comisión
Bravo,
od
nazwiska
swojego
przewodniczącego,
ekonomisty z Uniwersytetu Pontyfikalnego w Santiago Davida Bravo, miała do problemu podejść szerzej. Spróbować ocenić, czy AFP da się jakkolwiek zreformować bez ponoszenia przy tym ogromnych kosztów – społecznych i ekonomicznych. O kosztach politycznych nikt oficjalnie wtedy nie mówił, choć wielu doskonale zdawało sobie sprawę z ich istnienia. Uderzenie w strukturę systemu kapitałowego byłoby przecież mocnym kopniakiem w cały posttransformacyjny porządek. Oręziak: W 2014 roku zadzwonił do mnie minister finansów Chile i zapytał, czy chciałabym pracować w prezydenckiej komisji przygotowującej reformę systemu emerytalnego w tym kraju. Od razu powiedziałam, że tak. Akurat wtedy w Polsce przeprowadzano zmiany w OFE, byłam w tym czasie bardzo aktywna w mediach, może to jakoś docierało do Chile, ktoś to śledził. Ci, którzy popierali moją kandydaturę do tego gremium, chcieli, żeby znalazł się w nim ktoś z kraju mającego doświadczenie z funduszami emerytalnymi, z walką z nimi. Przez cały czas pracowałam w komisji całkowicie pro bono, ale to jest akurat nieważne. Ogromne znaczenie miał sam fakt, że mogłam uczestniczyć w jej pracach. Podobnie jak inne osoby, powołano mnie do tego zespołu dekretem pani prezydent Bachelet. W raporcie końcowym z naszych prac jest nawet skan tego dokumentu. To jedyny dekret prezydencki na świecie, w którym figuruje moje nazwisko.
W skład komisji weszło 24 ekspertów z Chile i innych krajów. O jej powołaniu w swoich analizach pisze też Wieprzowski, choć nie przedstawia wszystkich członków. Wymienia tylko dziewięciu, Leokadii Oręziak w tym gronie nie ma. Wzmianka o niej pojawia się dopiero później, przy
konkluzjach z prac komisji – gdzie polska profesor jako jedyna poparła propozycję własnego autorstwa. Oręziak: W skład komisji Bravo, oprócz profesorów i ekspertów z Chile, weszli także specjaliści zagraniczni, w tym ze Stanów Zjednoczonych, Szwecji i Polski. Okazało się, że duża część członków zespołu to ludzie powiązani z instytucjami finansowymi, w tym analitycy banków lub firm ubezpieczeniowych. Mówiąc krótko, można było założyć, że osoby te były w owym czasie (lub wcześniej) w jakiś sposób finansowane przez rozmaite podmioty zainteresowane tym, by zachować istniejący w Chile prywatny system emerytalny. Komisji nie udało się wypracować jednolitej propozycji reformy tego systemu. W efekcie w jej oficjalnym raporcie końcowym przedstawionym pani prezydent Bachelet znalazły się trzy propozycje takiej reformy: propozycja A – by pozostawić prywatne fundusze emerytalne AFP bez zmian, a do tego pracowników obciążyć wyższą składką emerytalną, propozycja B – by ograniczyć fundusze AFP o połowę, oraz propozycja C, opracowana przeze mnie we współpracy z Instytutem CENDA (Santiago) – by zlikwidować całkowicie fundusze AFP i przywrócić publiczny system emerytalny.
Przez 16 miesięcy pracy członkowie komisji spotkali się łącznie ponad 100 razy. Odbyło się 65 sesji zamkniętych, z czego 10 z udziałem zagranicznych ekspertów; 78 razy sesje komisji były z kolei otwarte dla publiczności, a dodatkowo w każdym z regionów kraju zorganizowano otwarte konsultacje, na które niejednokrotnie przychodziło naraz ponad 1000 osób. Na koniec komisja wypracowała trzy modele możliwych reform systemu emerytalnego. Żadna nie uzyskała większościowego poparcia, ale najwięcej
głosów
–
12
z
24
–
zebrała
tak
zwana
propozycja
A,
wprowadzająca korekty w funkcjonowaniu AFP bez znaczącego zmieniania natury
systemu.
Zakładała
ona
zwiększenie
wysokości
emerytury
solidarnościowej, wprowadzenie dwóch dodatkowych dwuprocentowych składek do funduszy, płaconych przez pracodawców, zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz szczelniejszy nadzór państwa nad AFP, zwłaszcza w kwestii opłat, jakie mogły ponosić za zarządzanie kapitałem przyszłych emerytów. Pozostałe dwie propozycje były znacznie bardziej radykalne. Opcja B zakładała swoistą zamianę ról, bo chciała chilijski system reformować niejako na wzór polskiego. Miałyby w nim istnieć w praktyce dwa równoległe filary – AFP i fundusz solidarnościowy, zasilany ze składek pracowników (10%), pracodawców (3–4%) i budżetu państwa. Trzecia propozycja, której autorką była Leokadia Oręziak, opierała się na powrocie do systemu repartycyjnego. Oręziak: Opcję A poparli lobbyści, finansiści, przedstawiciele rynków. Za wariantem B optowali zasiadający w komisji chilijscy profesorowie i chyba jeden specjalista ze Szwecji. Na moją koncepcję głosowałam tylko ja. Ale w ogóle się tym nie przejęłam. Jestem absolutnie z tego dumna. Po pierwsze, dzięki temu po raz pierwszy w historii Chile w oficjalnym państwowym dokumencie została zapisana propozycja całkowitej likwidacji prywatnych funduszy emerytalnych. Idea odbudowy publicznego repartycyjnego systemu emerytalnego nie została nigdy wcześniej przedstawiona w raporcie tej rangi. Po drugie, moja propozycja była bardzo dobrze wyliczona, udokumentowana i jasno zaprezentowana. Model ekonometryczny i oparte na nim wyliczenia zapewnił mi Instytut CENDA. Profesorowie, którzy nad tym pracowali, od lat walczyli w Chile o to samo, co ja, ale żaden z nich nie znalazł się w komisji Bravo – nie mieli takiej możliwości. Więc na forum komisji, kiedy prezentowałam swoje idee, występowałam także w ich imieniu. Bardzo interesowała ich droga, jaką zastosowano w Polsce, by ograniczyć
OFE.
W
kuluarach
chilijscy
profesorowie,
członkowie
komisji,
zdecydowanie popierali moją koncepcję całkowitej likwidacji funduszy AFP, ale
w kraju, w którym przez długi czas w przeszłości stosowano masowy terror, otwarte optowanie za takimi rozwiązaniami nie było łatwe.
Oręziak, opowiadając o pracy w komisji Bravo, kilkakrotnie podkreśla, że nie była przez nikogo finansowana – odwrotnie niż druga strona, jej zdaniem hojnie dotowana przez sektor prywatny i siedząca w kieszeni elit władzy. W takim ujęciu jej działalność była więc właściwie badawczą donkiszoterią – wystąpiła sama przeciwko dorobkowi nie tyle chilijskich rynków finansowych, ile całej chilijskiej transformacji. Oręziak: Od 2010 roku zaangażowałam się w walkę z OFE w Polsce, ponieważ uznałam, że to jest sprawa ważna zarówno z punktu widzenia pracowników – przyszłych
emerytów,
jak
i
całego
społeczeństwa,
ze
względu
na
to,
że
przymusowy drugi filar okazał się rujnujący dla finansów publicznych. Cieszę się, że jako niezależny od instytucji finansowych naukowiec mogłam aktywnie uczestniczyć w procesie ograniczania OFE, zarówno poprzez ekspertyzy napisane dla sejmu i publikacje, jak i udział w debatach w mediach.
Choć w dużej mierze symboliczny, wkład Leokadii Oręziak nie przeszedł w Chile niezauważony. CENDA – Centro de Estudios Nacionales de Desarrollo Alternativo, Narodowe Centrum Badań nad Alternatywnym Rozwojem, przyznało jej specjalne wyróżnienie „za nadzwyczajne zasługi dla narodu chilijskiego”. Kiedy profesor pokazuje mi oprawiony w srebrną ramę dyplom, cała promienieje. Oręziak: Podczas pobytów w Chile często spotykałam się z przedstawicielami organizacji społecznych, związków zawodowych, uczelni wyższych i instytucji badawczych, a także ze zwykłymi obywatelami. Ogromnie wzruszające były dla mnie ich podziękowania za moje zaangażowanie na forum komisji Bravo na rzecz likwidacji tego niesprawiedliwego systemu, jakim były i dalej są fundusze AFP.
Wzruszająca była zorganizowana w lipcu 2015 roku przez Instytut CENDA wielka uroczystość na moją cześć, w trakcie której przyznano mi The International Distinction for Outstanding Services to the Chilean People (Międzynarodowe Wyróżnienie za Nadzwyczajne Zasługi dla Narodu Chilijskiego). Wtedy też jeden z chilijskich malarzy zadedykował mi swoje dzieło. Jestem przekonana, że idea likwidacji funduszy AFP, zaprezentowana we wrześniu 2015 roku w raporcie komisji, stała się źródłem nadziei dla świata pracy na zmianę systemu emerytalnego w Chile i przyczyniła się do wzrostu aktywności Chilijczyków na rzecz tej zmiany, co zaowocowało w 2016 roku gigantycznymi protestami społecznymi w całym kraju. Dzięki zaprezentowanej w raporcie propozycji C ludzie zobaczyli, że istnieje możliwość przywrócenia systemu publicznego i przeniesienia do niego środków ze zlikwidowanych prywatnych funduszy, co dałoby możliwość natychmiastowego podwojenia emerytur oraz znacznego zmniejszenia ciężaru ponoszonego od wielu lat przez państwo, by wypłacać świadczenia osobom, którym fundusze AFP nie są w stanie zapewnić nawet minimalnej emerytury.
Czy
rzeczywiście
zmobilizowała
antysystemowa
Chilijczyków
do
propozycja
Leokadii
gigantycznych
Oręziak
demonstracji?
Jednoznacznie stwierdzić się nie da, ale dostępne dane tej tezy raczej nie potwierdzają. Media głównego nurtu w Chile plan rozmontowania AFP raczej przemilczały, szerzej pisał o nim tylko portal El Mostrador. Nie można
też
Kancelarii
przeceniać Prezydenta
wpływu Chile
do
samego końca
raportu. prac
Według
ekspertów
informacji ze
strony
internetowej komisji Bravo najczęściej pobierano dokumenty z otwartych spotkań i publicznych konsultacji – przeszło 56 tysięcy razy. Prezentacje z seminariów z udziałem ekspertów z zagranicy – zaledwie 1980 razy. Potem danych już nie śledzono, ale trudno spodziewać się, żeby liczby te wzrosły radykalnie. Łączne 88 tysięcy pobrań plików z prac komisji na
koniec jej funkcjonowania to jednak kropla w morzu, jakim jest 19milionowy kraj. Oręziak: Uważnie śledziłam przebieg protestów społecznych w 2016 roku, wkrótce brutalnie spacyfikowanych przez władze. Ogromne wrażenie wywarły na mnie także masowe demonstracje, które w 2019 roku zapoczątkowała podwyżka cen biletów metra. Miały one znacznie szerszy wydźwięk niż poprzednie, bo stanowiły sprzeciw społeczeństwa wobec 30 lat neoliberalnej polityki państwa nie tylko w dziedzinie systemu emerytalnego, ale także w ochronie zdrowia i edukacji. Podjęta w ich efekcie próba zmiany konstytucji kraju niestety zakończyła się fiaskiem,
ponieważ
nowa
ustawa
zasadnicza
nie
została
zatwierdzona
w referendum. Niepowodzenia na drodze realizacji prospołecznego kierunku rozwoju
Chile
najbogatsze
wskazują,
grupy
że
społeczne
będące wciąż
beneficjentami dysponują
neoliberalnej
ogromną
siłą
polityki
wynikającą
z posiadania kontroli nad majątkiem narodowym i mediami. Do sukcesów przeciwników funduszy AFP należy natomiast zaliczyć to, że w latach 2020–2021 udało się im doprowadzić do trzykrotnej, znaczącej wypłaty środków z tych funduszy na rzecz uczestników, by wesprzeć ich sytuację finansową silnie nadwyrężoną przez pandemię COVID-19.
Komisja Bravo, dotychczas najambitniejsza próba reformy chilijskiego systemu
emerytalnego,
teoretycznych
–
i
na
wyprodukowała tym
koniec.
wiele
Czy
ciekawych
wpłynęła
założeń
jakkolwiek
na
rzeczywistość? Odpowiedź na to pytanie znowu jest w dużej mierze sporem definicyjnym. Obrońcy neoliberalnego porządku powiedzą zapewne, że nie. Propozycje reformy zostały na papierze, nie przełożyły się na jakiekolwiek zmiany na poziomie systemowym. W dodatku inicjatywa nie przysporzyła spodziewanego wzrostu popularności samej lewicy, co zresztą zauważa Wieprzowski.
W
analizach
sporo
miejsca
poświęca
dyskursowi
gospodarczemu z kampanii prezydenckiej w 2017 roku, kiedy Sebastian Piñera
walczył
z
reprezentującym
Partię
Socjalistyczną
Alejandrem
Guillierem. Pierwszy tematu systemu emerytalnego prawie nie poruszał, obiecał tylko dosypanie pieniędzy z budżetu w celu zrównania świadczeń kobiet i mężczyzn. Poza tym – czysty neoliberalizm. Niższe podatki, redukcja
wydatków
gospodarczego.
Po
publicznych, drugiej
stronie
obietnica stał
podwojenia
Guillier,
chcący
wzrostu po
prostu
kontynuować politykę Bachelet. Choć jego propozycje w żadnym stopniu nie należały do radykalnych – na ideologicznej półce leżałyby dość daleko chociażby od pomysłów Leokadii Oręziak, i tak nie trafiły na podatny grunt. Na pierwszy rzut oka Guillier nie proponował nawet reform, bo żeby jego
program
wyborczy
nazwać
reformatorskim,
musiałby
zawierać
postulaty zmian. A on nie chciał niczego istotnie zmieniać, co najwyżej zamierzał wprowadzić chilijską gospodarkę w pewne ogólnie szanowane ramy prawne. Zaimplementować rozwiązania, co do których nawet w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku panował powszechny konsensus: wpisanie prawa do strajku do konstytucji, doinwestowanie obszarów poza stolicą, ustanowienie komisji trójstronnej. A w kwestii AFP – żadna likwidacja, tylko szczelniejszy nadzór i większe obciążenia dla pracodawców. Używając więc nomenklatury z komisji Bravo, Guillier wziął założenia pierwszej, najpopularniejszej opcji – tej, którą zdaniem Oręziak wypromowali lobbyści banków – podzielił je przez trzy, rozwodnił i wpisał do programu. A i tak dostał bęcki. Piñera
wygrał,
zdobywając
54,5%
głosów.
Nie
wszystkie
były
oczywiście motywowane kwestiami gospodarczymi, ale w Chile nigdy nie da się od nich uciec zupełnie. Głos za Piñerą, danie mu drugiej kadencji w La Monedzie, oznaczał wtedy wotum zaufania dla starego porządku
i czerwoną kartkę dla progresywnych, reformistycznych zapędów Bachelet. Pani prezydent przez ostatnie cztery lata u władzy mogła ryzykować, posuwać się znacznie odważniej, w końcu nie miała już nic do stracenia – na trzecią kadencję nie pozwalała jej konstytucja. Mimo to zrobić udało się jej niewiele, czego dobitną ilustracją jest los raportu komisji Bravo. Przeciwnicy neoliberalizmu powiedzą jednak, że kropla drąży skałę – samo podjęcie tematu przez najwyższą władzę było więc przełomowe, należy
się
nietykalnym
z
tego
złotym
cieszyć.
Do
dzieckiem
tej
pory
transformacji,
AFP
były
przecież
synonimem
sukcesu
gospodarczego, który stał się chilijskim towarem eksportowym. Świętością w
domu
i
popularnością
za
granicą
trudno
jednak
wyżywić
całe
społeczeństwo. Reforma systemu emerytalnego przestała być tabu, kiedy okazało
się,
że
system
ten
wpędził
w
biedę
miliony
ludzi.
Ciągu
przyczynowo-skutkowego nie da się tu jednoznacznie ustalić. Czy ludzie wyszli na ulicę z biedy, czy z nadziei na szansę na zmiany? Czy Bachelet powołała komisję, bo była po prostu politykiem responsywnym wobec społecznych trendów, czy dlatego, że rzeczywiście chciała rozprawić się z jednym z mamutów ery Pinocheta? Tego rozstrzygnąć się nie da – ale jest to też tak naprawdę kwestia drugorzędna, mówią reformiści. Ważny jest jej efekt, fakt, że o AFP można wreszcie mówić źle w przestrzeni publicznej i nikogo nie czeka za to strzał w tył głowy, a nawet – publiczny ostracyzm. Wszystko to jednak kwestie ideologiczne. I spór ten toczyłby się pewnie przez kolejne kilkanaście lat, nawet biorąc pod uwagę masowe protesty z 2019 roku, gdyby nie pandemia koronawirusa. Czarny łabędź, wydarzenie zmuszające rządy do reakcji często w sposób sprzeczny z założeniami programowymi. Do prowadzenia państwa w czasach zarazy przygotowany nie był nikt, również Piñera, któremu w dodatku palił się grunt pod nogami, ponieważ żądania obywateli nabrały natury systemowej. Pierwszy raz od
upadku dyktatury lud chciał nowego porządku – z całą mocą tego słowa. Z ulicy nie dochodziły krzyki nawołujące do dymisji tego czy innego ministra, nawet całego rządu. Nie chodziło o fragment gospodarki, jak AFP, czy życia publicznego, jak edukacja wyższa. Do dymisji miało podać się całe polityczne Chile, od lewa do prawa – tego domagał się naród na ulicach jak kraj szeroki i długi – a długi, jak wiadomo, jest bardzo. Chilijczycy krzyczeli, ścierali się z policją, zmieniali nazwy ulic i placów. A potem przyszedł wirus i wszyscy wrócili do domów. Problem w tym, że w gospodarkach takich jak chilijska, gdzie odsetek ludzi pracujących na ulicy jest bardzo wysoki – tu akurat wynosi, według OECD, ponad jedną trzecią rynku pracy – przymusowa kwarantanna całego społeczeństwa to dla wielu wyrok śmierci. Albo wyjdziemy z domów, ignorując zagrożenie i narażając się na chorobę, na której leczenie i tak nie będzie nas stać z powodu wysokich kosztów partycypacji w służbie zdrowia, albo zostaniemy w środku – i pomrzemy z głodu. W Chile, kraju bez specjalnej tradycji pomagania obywatelom przez państwo, gdzie socjal praktycznie nie istnieje, koronawirus był wyzwaniem jeszcze większym niż w innych częściach świata. Jakoś przecież ludziom trzeba było pomóc. Piñera, polityk tyleż jednowymiarowy, co mimo wszystko skuteczny, niepozbawiony społecznego słuchu, zauważył, że wiatr powoli zaczyna wiać w inną stronę. Protesty z 2019 roku próbował pacyfikować za pomocą półśrodków,
na
początku
rzucał
tłumom
na
pożarcie
pojedynczych
ministrów. Społecznego niezadowolenia sprzężonego z pandemią w ten sposób nie mógł jednak wyciszyć, ponieważ problem przestał być czysto polityczny. Tu chodziło o miliony ludzi bez środków do życia. Zgodził się więc na coś, czego w innych okolicznościach nie zrobiłby pewnie nawet z pistoletem przy głowie – wyciągnięcie pieniędzy z AFP.
Pomysł zgłosili mający większość w senacie politycy opozycji, których potem poparli niezrzeszeni w Izbie Deputowanych. Rząd Piñery kręcił nosem, przestrzegał przed recesją, twierdził, że przedwczesna konsumpcja składek emerytalnych doprowadzi do załamania gospodarki i uderzy najbardziej w najuboższych, ale koniec końców prezydent ustawę podpisał. Również
dlatego,
że
oszczędności
emerytalne
były
po
prostu
najłatwiejszym pieniądzem, po jaki mógł sięgnąć. Uruchomienie wypłat z
budżetu
czy
stworzenie
nowych
subsydiów
publicznych
byłoby
politycznie trudne, bo jednak Piñera rządził również dzięki temu, że starym neoliberałom wciąż bił pokłony, i mimo wszystko – kosztowne. Z kolei ugryzienie narodowego skarbu, jakim są przychody z eksportu miedzi, wymagałoby
zmiany
konstytucji,
ponieważ
sektor
ten
jest
silnie
regulowany – co też jest spuścizną dyktatury. Tego prezydent nie mógł zaryzykować, gdyż mogłoby się to skończyć całkowitą utratą władzy i
przyspieszonymi
wyborami.
Zgodził
się
na
przepisanie
ustawy
zasadniczej, ale proces ten rozłożył w czasie i zaprojektował tak, że zachował nad nim sporo kontroli. Robienie tego w warunkach narodowego kryzysu, jakim był wybuch zarazy, byłoby politycznym samobójstwem. Pieniądze z AFP tymczasem leżały tuż obok – i wbrew pozorom zgoda na sięgnięcie po nie była dobrym posunięciem wizerunkowym. Prezydent wpisał się w nastrój społeczny, dał wyborcom to, czego tak naprawdę chcieli.
Na
ołtarzu
złożył
złotego
cielca,
jeden
z
ostatnich
filarów
posttransformacyjnej rzeczywistości. Paradoksalnie przyklasnęli mu też, choć po cichu, sami neoliberałowie. W końcu Piñera rozwiązał problem zgodnie
z
doktryną,
odpowiedzialność
na
własnymi pieniędzmi.
bo
budżetu
obywateli.
Ich
nie
obciążył,
niedolę
tylko
rozwiązał
przerzucił
przecież
ich
Ustawa
umożliwiająca
Chilijczykom
podjęcie
pieniędzy
z indywidualnych kont emerytalnych weszła w życie 24 lipca 2020 roku. Każdy zainteresowany mógł jednorazowo przelać sobie na konto do 10% całkowitej kwoty zgromadzonej na rachunku, lub, jeśli wynosiła ona mniej niż milion peso (1230 dolarów) – całość. Już wtedy wywołało to absolutne pospolite ruszenie – Fernando Larraín, szef AAFP, branżowego zrzeszenia zarządców funduszy emerytalnych, bezradnie rozkładał ręce, mówiąc, że system nie radzi sobie z obsługą wszystkich wniosków o wypłaty. Choć na złożenie deklaracji Chilijczycy mieli 365 dni, zdecydowana większość zrobiła to od razu i instytucje momentalnie się zakorkowały. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że tylko w ciągu pierwszego tygodnia od publikacji ustawy wnioski złożyło ponad 3 miliony obywateli. Łączna kwota, której wycofanie
z
systemu
zadeklarowali
tylko
wtedy,
przekroczyła
równowartość 17 miliardów dolarów. Od tego czasu chilijska Izba Deputowanych przegłosowała jeszcze trzy kolejne ustawy pozwalające na wypłatę z AFP – każda z górnym limitem 10%. Tylko ostatnią, łącznie czwartą próbę podjęcia środków zablokował ostatecznie senat. Nagle okazało się, że pieniądze wyciągają wszyscy. I bogaci, i biedni. I młodzi, i starzy. Według danych rządowych do września 2021
roku
–
kiedy
senat
debatował
nad
czwartą
wypłatą
–
z indywidualnych kont emerytalnych zniknęło już ponad 50 miliardów dolarów. W krótszej perspektywie czasowej jest to zbawienna kroplówka dla gospodarki, bo napędza konsumpcję. Zresztą widać to już w danych, bo po katastrofalnym roku 2020, w którym gospodarka skurczyła się o 5,7%, a bezrobocie w samym tylko sektorze formalnym skoczyło do ponad 10%, Chile przeszło skuteczną ekonomiczną reanimację. Kolejny rok przyniósł wzrost o 11,7%, w dużej mierze dzięki ożywieniu na światowych rynkach surowcowych i zwiększonym wydatkom samych Chilijczyków.
Im jednak dalej w przyszłość, tym wyraźniejszy staje się zarys nadchodzącej katastrofy. Już po drugiej wypłacie swoje konta do zera wyczyściła ponad jedna trzecia osób odprowadzających składki do AFP. Oznacza to, że jeśli nic do nich nie dołożą, będą musieli w całości opierać się na głodowej emeryturze solidarnościowej. Kwota, którą wówczas wyjęli z systemu, była równa 14% PKB Chile. Trudno o lepszą ilustrację faktu, że neoliberalny paradygmat w Chile coraz bardziej rozmija się z rzeczywistością. Jeśli co trzeci uczestnik systemu zostaje z niczym po zaledwie dwóch dość skąpych wypłatach, widać, że wbrew wciąż popularnej tam narracji przypływ wcale nie podniósł wszystkich łódek. Gospodarka rosła – to fakt. Rosła dzięki AFP – to również fakt niezaprzeczalny. Korzystali na tym wszyscy mieszkańcy kraju – z tym twierdzeniem zgodzić się coraz trudniej. W dodatku okazuje się, że przestają działać także argumenty polityczne. Podczas wrześniowego głosowania w Kongresie nad ustawą o czwartej wypłacie środków na stronę inicjującej ten ruch centrolewicowej opozycji przeszło aż 17 deputowanych prezydenckiego
prawicowego
bloku
Chile
Vamos.
Konieczność
odblokowania środków oddanych rynkom finansowym dostrzegli więc nawet ci, dla których stoi to w ewidentnej sprzeczności z ideologiczną doktryną. Po drugiej stronie stał Piñera, który raz po raz apelował na Twitterze do obywateli, by pieniędzy jednak nie wyciągali, i cała klasa społeczna, jaką stanowią przedstawiciele instytucji finansowych: prywatnych i publicznych. Larraín wieszczył gigantyczny kryzys, alarmował, że bez tych pieniędzy załamie się cały system, a społeczeństwo zostanie bez emerytur. Ówczesny szef banku centralnego Mario Marcel przestrzegał przed wzrostem inflacji i osłabieniem się chilijskiego peso względem innych walut, zwłaszcza amerykańskiego dolara. Kasandryczne prognozy publikowały też rozmaitej
maści liberalne (i nie tylko) think tanki, krajowe i zagraniczne. ECLAC (Economic Commission for Latin America and the Caribbean), Komisja Gospodarcza
Ameryki
Łacińskiej
i
Karaibów,
prognozowała,
że
po
ewentualnej czwartej wypłacie bez środków na indywidualnych kontach emerytalnych zostałoby nawet kilkanaście milionów Chilijczyków. Z kolei Libertad y Desarrollo – Wolność i Rozwój, odpowiednik polskiego FOR, uderzał w struny jeszcze delikatniejsze, bo tożsamościowe i klasowe. Porównanie do centrum analitycznego Leszka Balcerowicza jest zresztą jak najbardziej zasadne, bo założycielem Libertad y Desarrollo jest Hernán Büchi,
a
więc
człowiek
będący
esencją
chilijskiego
neoliberalizmu.
Wykształcony w Stanach Zjednoczonych ekonomista spod znaku Chicago Boys, uczeń Sebastiána Piñery i przede wszystkim były kandydat strony pinochetowskiej na prezydenta w 1989 roku. Analizując skutki przedwczesnych wypłat z AFP, think tank Büchiego zauważył, że aż 40% chilijskich rodzin należących do klasy średniej może stracić
ten
status
w
wyniku
jednego
poważniejszego
kryzysu
ekonomicznego. Nie mają wystarczająco dużo zasobów, żeby swoją klasową pozycję utrzymać w kolejnym pokoleniu. Z tego względu, piszą eksperci Libertad y Desarrollo, pieniądze powinni trzymać na kontach, a nie przejadać w konsumpcyjnym szale. Potem nie będzie już bowiem czego włożyć do wspólnego garnka. W tych tekstach zawarty jest też komunikat między wierszami. Mówi, że formuła wzrostu gospodarczego, na której Chile opierało swój sukces przez ostatnie cztery dekady – kogo by ten sukces nie dotyczył – po prostu się wyczerpała. Masy są zbyt biedne, bogate
elity
zbyt
osiemdziesiątych
wąskie. czy
W
dodatku,
w
dziewięćdziesiątych,
przeciwieństwie nic
poza
do
lat
chybotliwym
politycznym konsensusem nie zagwarantuje utrzymania bieżącego systemu. Zniknął
jego
niewypowiadany,
cichy
gwarant
w
postaci
wiszącej
w powietrzu groźby ponownej interwencji wojskowych. Pinochet nie żyje, a ludzie przestali się bać jego powrotu z zaświatów – jego samego lub dyktatury, którą wprowadził. To być może najważniejsza zmiana, jaka dokonała się w ostatnich latach w publicznej debacie o chilijskim systemie emerytalnym. Niestety – i to już akurat widać niezależnie od wyznawanej ideologii – oddanie środków z AFP w ręce obywateli powiększy nie tylko nierówności w obrębie chilijskiego społeczeństwa jako całości, ale także między kobietami
i
mężczyznami.
Mężczyźni,
wylicza
centrum
analityczne
CIEDESS, stracą średnio 17,4% wartości oszczędności emerytalnych, kobiety – 21,2%. Można więc powtórzyć za neoliberałami, że system emerytalny tylko odzwierciedla sytuację na rynku pracy: nierówność tu przełoży się na nierówność tam, co nie jest winą natury samego AFP. Albo za reprezentantami lewicy, że w systemach kapitałowych bogaci się bogacą, a biedni ubożeją. Znowu widać więc, jak łatwo w Chile mówić o tym samym, nawet za pomocą podobnych słów, a mieć na myśli coś zupełnie innego. Ostatnie lata historii AFP to jednak chichot losu. Przyparty do muru Piñera, podpisując w lipcu 2020 roku ustawę o pierwszej wypłacie środków emerytalnych, rozpoczął tak naprawdę demontaż systemu – a więc zrobił coś, czego nie udało się Michelle Bachelet. Fundusze emerytalne wciąż stoją na silnych, rynkowych nogach, ale ich kapitał przestał być nietykalny. A to było w gruncie rzeczy pierwszym przykazaniem reformy brata obecnego
prezydenta
z
1981
roku.
System
kapitałowy
miał
być
rozwiązaniem wolnym od politycznych interwencji, impregnowanym na trendy społeczne i zmieniającą się sytuację zewnętrzną. W ten sposób był też reklamowany poza granicami kraju. Weźcie naszą technologię, mówili chilijscy neoliberałowie, a politycy nigdy już nie położą łapy na waszych
składkach. I przez lata rzeczywiście tak było – aż pojawił się wirus, na który nawet cudowna gospodarka Chile okazała się nieodporna. Polski prywatny komponent systemu emerytalnego, wprowadzony w 1999 roku, już nie istnieje. Kolejne rządy sukcesywnie go modyfikowały, aż doprowadziły do zupełnej marginalizacji drugiego filaru. W 2021 roku swoje konta w OFE miało wprawdzie jeszcze ponad 15 milionów Polaków, którzy
łącznie
uzbierali
na
nich
kwotę
przekraczającą
150
miliardów złotych. Więcej nie będzie – likwidację funduszy zapowiedziało już Prawo i Sprawiedliwość. Góra: Patrząc, jak politycy zmieniają system przez lata, przede wszystkim cieszyłem się, że nie ruszają tego, co ważne. Mimo wprowadzenia zmian istota systemu z 1999 roku nie została w żaden sposób naruszona, co z kolei wynikało właśnie z tego, że zrobiliśmy coś innego niż klasyczny trójfilarowy model, który bazowałby na chilijskich wzorcach. Ponieważ tego nie zrobiliśmy, majstrowanie przy OFE, jakkolwiek szkodliwe, istoty samego systemu emerytalnego tak bardzo nie psuło. Psuło jednak dwie rzeczy. Zaprzepaszczało pozytywne efekty zewnętrzne dla
gospodarki
oraz
rujnowało
percepcję
społeczną
systemu
emerytalnego.
W rozumieniu swojego społecznego celu działa on cały czas tak samo. Niestety wprowadzane zmiany stworzyły wrażenie, że system emerytalny jako całość nie jest wiarygodny i niczego dobrego nam nie zapewni. Czyli ci, którzy nie lubili OFE, w efekcie podważyli reputację całego systemu emerytalnego, w tym także, a może nawet przede wszystkim, jego części zarządzanej przez ZUS. A jakie sam miałem odczucia, obserwując tę sytuację? Żal było patrzeć, jak ludzie bez odpowiedniej wiedzy, pod wpływem ideologicznych przesłanek, majstrują przy systemie, żeby osiągnąć różnego rodzaju doraźne korzyści. Czy to w percepcji społecznej, czy w statystyce finansów publicznych. Głównym powodem demontażu OFE było to, że politycy chcieli zmniejszyć dług publiczny na papierze. Czułem smutek, bo było to robione niekompetentnie.
Natomiast najważniejsze jest to, że de facto system działa, jak miał działać, cały czas. Nasze prawa emerytalne, które nabywamy, płacąc składki, będą podstawą tego, co w przyszłości otrzymamy. Ludzie to wiedzą, zmniejszyły się ich oczekiwania emerytalne. Nikt im nie obiecuje gruszek na wierzbie. Wysokość emerytur zależy od demografii. Wszystko inne to tylko dodatek. Jeśli jest mało ludzi, którzy płacą, a dużo tych, którzy mają dostawać świadczenia, to siłą rzeczy to, co wpłacą do systemu osoby oskładkowane, będzie per capita duże, natomiast beneficjenci dostaną mało. Prosta arytmetyka na poziomie szkoły podstawowej. Ale w tym systemie przynajmniej nie ma miejsca na polityczne sztuczki. O to chodziło.
Oręziak: Polska reforma emerytalna z 1999 roku okazała się całkowitą porażką. W wyniku zmian w systemie publicznym, stanowiącym tzw. pierwszy filar, emerytury z ZUS zredukowano o ponad połowę (w 2070 roku emerytura będzie stanowić zaledwie 25% ostatniego wynagrodzenia, podczas gdy w 1999 roku stanowiła
ponad
70%).
Wielkim
marnotrawstwem
zasobów
społecznych
i publicznych okazało się też ustanowienie drugiego obowiązkowego filara emerytalnego w postaci OFE (którego resztki ciągle funkcjonują). W efekcie tej reformy zmniejszono bezpieczeństwo emerytalne wielkich rzesz społecznych, co w praktyce oznacza wzrost ubóstwa wśród starszych ludzi oraz poszerzanie się nierówności społecznych. A nierówności społeczne stwarzają podatny grunt do zdobywania władzy przez siły autokratyczne.
1 Dane OECD za: https://www.oecd-ilibrary.org/ sites/75fed0dc-en/index.html?itemId=/content/component/75fed0dc-en#,
dostęp
19.10.2022 (przyp. red.). 2 P. Wieprzowski, L. Balcerowicz (wstęp), Chilijski system emerytalny, Analiza Forum Obywatelskiego
Rozwoju,
Warszawa
2018,
s.
9–10.
Tekst
dostępny
na:
https://for.org.pl/pliki/artykuly/5381_analiza-92018chilijski-system-emerytalny-wstepleszek-balcerowicz.pdf, dostęp 19.10.2022. 3 Tamże.
Rozdział 4 Świętoszek i papieże Tej instytucji nie da się zrozumieć, gdy patrzy się na nią z dzisiejszej perspektywy. Trzeba się cofnąć – nawet o 2 tysiące lat. To, co widać teraz, lub to, co funkcjonowało jeszcze kilka, kilkanaście lat temu, jest tak naprawdę jedynie pozostałością po wielkim państwie, które trwało przez ponad milenium. I przede wszystkim do dzisiaj pozostaje monarchią absolutną. Zawiera ona w sobie wiele różnych, ciekawych elementów, ale w swojej naturze pozostaje niezmienna. Na jej czele stoi monarcha, który rządzi sam, ma władzę nad wszystkim i wszystkimi. Wokół niego skupia się dwór – dzisiaj już raczej tylko pamiątka po ogromnym dworze sprzed stuleci. Są jeszcze instytucje. One owszem, podejmują jakieś działania, mają swoje kompetencje, zadania. Ale zgodnie z koncepcją władzy absolutnej
monarcha,
dzięki
uprawnieniom,
które
posiada,
może
w dowolnej chwili zakwestionować jakąkolwiek ich decyzję. Zawiesić wcześniej
przygotowane
ustalenia.
Przejść
ponad
głowami
swoich
urzędników. We wszystko się wmieszać. Cóż z tego więc, że jest sekretariat stanu, że funkcjonują poszczególne urzędy? To jedno nie zmienia się od stuleci: rządzi monarcha i tylko on. Są sprawy, do których absolutnie nie
powinien się mieszać osobiście – na przykład niektóre nominacje. Ale robił to, bo tak właśnie działa monarchia absolutna. I nie można mieć o to pretensji do nikogo – ani do dworu, ani do absolutnego monarchy. Właśnie tak trzeba myśleć, jeśli chce się zrozumieć, jak działa Watykan1. A ponieważ
przykład
idzie
z
góry,
zwłaszcza
w
instytucji
tak
zhierarchizowanej, ten model władzy funkcjonuje de facto w całym Kościele katolickim. W owym modelu kluczową rolę odgrywa Sekretariat Stanu Stolicy Apostolskiej. Na jego czele stoi sekretarz stanu, o którym mówi się, że jest drugą osobą po papieżu. Widać to nawet w watykańskim układzie przestrzennym. Apartament sekretarza znajduje się w Pałacu Apostolskim na drugim piętrze, zaraz pod pokojami papieża – tak przynajmniej było do czasów Franciszka. Samo jego umiejscowienie w fizycznej przestrzeni nie pozostawia więc wątpliwości co do miejsca w hierarchii, ale podkreśla też wyjątkowość
i
bliskość
wzajemnych
relacji
osób
na
tych
dwóch
stanowiskach. Dzisiaj rezyduje w nim Pietro Parolin, ale apartament powyżej jest pusty, bo Franciszek mieszka w domu pielgrzyma. Zatem nawet rozkład pomieszczeń, w których śpią konkretne osoby, dowodzi, że Kościół przechodzi dziś przewrót kopernikański. Skąd tak ważna pozycja sekretarza stanu? Wysoka ranga tego urzędu to rezultat XIX-wiecznych zmian w strukturze Kościoła – wtedy właśnie do Sekretariatu oddelegowano wiele ważnych kompetencji. Wcześniej ten urząd istniał, ale w o wiele bardziej ograniczonej formie. W tej chwili tworzą go trzy kluczowe sekcje, które w uproszczeniu można przyrównać do
instytucji
w
świeckim
państwie.
Dwie
z
nich
to
odpowiedniki
ministerstw spraw zagranicznych i wewnętrznych. Do tego dochodzi trzeci pion, stworzony przez Franciszka, który odpowiada za kontakty ze
wszystkimi nuncjaturami. Dzień po dniu analizuje wszystko, co od przedstawicieli Stolicy Apostolskiej wraca do Watykanu. Więc jeśli jest gdzieś w Watykanie miejsce, w którym jak w zwierciadle widać cały świat i do którego ten świat w całości spływa, jest to właśnie Sekretariat Stanu. Przez całe wieki rządziła nim włoska arystokracja, co wynikało bezpośrednio ze specyfiki dworu papieskiego, niepoddanej większym zmianom od czasów Państwa Kościelnego. Tradycja była tam niesłychanie ważna, a posady – wręcz dziedziczone, nawet jeśli w kontekście instytucji opartej na celibacie brzmi to co najmniej ironicznie. Watykańscy urzędnicy często niosą za sobą rodzinne zobowiązania wobec papieży, nierzadko będąc już kolejnym pokoleniem pracującym dla Stolicy Apostolskiej. Obsada stanowiska sekretarza stanu od tej normy nie odbiega, wręcz przeciwnie. Panowało – i panuje dalej – przekonanie, że to jest urząd kluczowy, zwłaszcza operacyjnie. Dlatego muszą go sprawować urzędnicy przede wszystkim lojalni. Wierni głowie Kościoła, gorliwie wykonujący rozkazy. Najważniejsza w doborze urzędników sekretariatu była owa lojalność,
a
lojalność
przekazywana
z
pokolenia
na
pokolenie
jest
szczególnie mocna. Tak więc ktokolwiek nim dowodził, był zawsze posłusznym egzekutorem woli papieskiej. Sam z siebie nie kreował polityki Watykanu, a jedynie realizował zadania, które przed nim postawiono. Instrukcje z góry. Wolę monarchy absolutnego, który sam o wszystkim decydował. Tacy
przez
stulecia
byli
sekretarze
stanu
Stolicy
Apostolskiej.
I dokładnie taki był Angelo Sodano. Do Chile trafia w 1977 roku jako nuncjusz apostolski. Pinochet rządzi już wtedy krajem od czterech lat, właśnie kończy się pierwszy etap najbrutalniejszych
represji.
Opozycja
jest
rozproszona,
większość
jej
liderów albo przebywa w tajnych więzieniach i obozach pracy, albo uciekło
za granicę. Na świecie sytuacja jest znacznie mniej stabilna. Ideologiczna wojna toczy się na wielu frontach, a Watykan lada moment dołączy do niej i niemal z miejsca stanie się kluczowym graczem. Rok później papieżem zostanie Karol Wojtyła, przyjmie imię Jan Paweł II. I wyda otwartą wojnę wszystkim
progresywnym
ruchom
w
Kościele,
na
czele
z
teologią
wyzwolenia, latynoamerykańskim pomysłem na pożenienie katolicyzmu ze sprawiedliwością społeczną – czasami nawet za cenę złapania za karabin i otwartej zbrojnej walki. Sodano przyjeżdża do kraju szarego, przepełnionego złowrogą ciszą, straumatyzowanego systemowym terrorem dyktatury. Na początku w ogóle nie chce tam jechać, traktuje to jak zesłanie. Amerykę Łacińską zna, bo wcześniej, w
w
Ekwadorze,
latach
sześćdziesiątych,
Urugwaju
i
właśnie
w
był
sekretarzem
Chile.
Choć
nuncjatur
osobiście
jest
konserwatystą, nie jest też wcale do końca przekonany do dyktatury i samego Pinocheta. Obserwując przewrót z Watykanu, kwestionuje jego metody, zastanawia się, czy represje są potrzebne aż w takim stopniu. W końcu jednak przyjmuje placówkę bez szemrania jako posłuszny urzędnik Kurii Rzymskiej. Jeszcze wielokrotnie w swojej karierze da się poznać właśnie z absolutnej lojalności wobec zwierzchników. Zawsze będzie realizował strategiczne cele Stolicy Apostolskiej, w dodatku po cichu i bez szemrania. Wróćmy jednak do lat siedemdziesiątych. Bez zrozumienia ówczesnej dynamiki relacji pomiędzy dyktaturą, chilijskim Kościołem i Watykanem nie da się opisać tego, co z hierarchami w Chile działo się już po transformacji ustrojowej. Sodano ląduje więc w Chile, jego rola jest mocno ograniczona niejako z definicji. Był tylko nuncjuszem, i chociaż nuncjusz jest de facto ambasadorem Watykanu, często też dziekanem całego korpusu dyplomatycznego, to tak naprawdę niewiele może. Reprezentuje swojego
szefa, którym jeszcze wtedy jest Paweł VI, ale zaraz będzie nim Jan Paweł II. Cokolwiek spływa ze Stolicy Apostolskiej, Sodano wykonuje. W jego przypadku, z racji usposobienia, pochodzenia i stosunku do wykonywanej pracy, robi to wręcz literalnie, z gorliwością większą niż inni kościelni dyplomaci. Zgodnie z ogólną linią geopolityczną Kościoła, Angelo Sodano zbliża się do dyktatury. Najpierw – bo dostaje taki rozkaz, potem zaczyna sam popierać reżim Pinocheta. Generał jest już wtedy dla Watykanu ważnym sojusznikiem. Zdławił u siebie rewolucję komunistyczną, wspiera walkę z nią w innych krajach regionu za pomocą operacji „Kondor”. Doskonale rozumie też, że aby wygrać z komunizmem zupełnie i do końca, potrzeba pieniędzy. A tych akurat Stolica Apostolska wtedy nie ma za wiele, przynajmniej jak na swoje standardy. Kościelne finanse znajdują się w opłakanym stanie, głównie z powodu kryzysu na światowych rynkach (władze
Kościoła
finansowe),
lokują
upadku
dużo
włoskiego
pieniędzy Banco
w
zagraniczne
Ambrosiano,
instrumenty
którego
była
akcjonariuszem, i innych nietrafionych inwestycji. Z kolei potrzeby rosną z dnia na dzień. Zwłaszcza na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Karol Wojtyła zaczyna pomagać finansowo antykomunistycznym ruchom na całym świecie, na czele z polską „Solidarnością”. Oficjalnie
żadnych
przepływów
finansowych
pomiędzy
Chile,
Watykanem i Polską nie udowodniono. Pozostają spekulacje, nawet jeśli brzmiące prawdopodobnie i oparte na dziesiątkach rozmów ze źródłami (ale anonimowymi). Sporo o kroplówce finansowej od dyktatora dla polskiej opozycji, stworzonej z inicjatywy Jana Pawła II, pisze w Sodomie Frédéric Martel, francuski dziennikarz śledczy zajmujący się homoseksualizmem i przestępstwami seksualnymi w Kościele katolickim – ale i on pozostawia tylko domysły, z tematem nie rozprawia się do końca, operuje głównie
trybem przypuszczającym. Istniejące tropy prowadzą co najwyżej do kilku kontrowersyjnych instytucji, czasem rzeczywiście będących wspólnym mianownikiem łączącym Pinocheta i Stolicę Apostolską. Tak działo się chociażby w przypadku Riggs Banku, owianej niejedną legendą amerykańskiej instytucji finansowej z siedzibą w Waszyngtonie. Z jej usług korzystało 23 prezydentów Stanów Zjednoczonych, w tym Dwight Eisenhower i Richard Nixon. Przez ponad 100 lat była uznawana za oficjalny bank amerykańskiej elity politycznej, a pod koniec ubiegłego stulecia poszerzyła zakres usług. Konto w Riggs Banku mógł założyć każdy bez
względu
na
kraj
pochodzenia,
zawodowy
dorobek
i
orientację
polityczną. Wystarczyło, że dysponował wielomilionowym majątkiem i chciał ukryć go przed światem. Kierownictwo instytucji miało bardzo luźny stosunek do nadzoru finansowego, transparencji i szeroko pojętej uczciwości,
w
dodatku
korzystało
ze
złotej
ery
deregulacji
rynków
finansowych, którą z uśmiechem na ustach wprowadzał najpierw Nixon, potem Ronald Reagan. Eldorado skończyło się dopiero w 2005 roku, kiedy próby
uniknięcia
opodatkowania
i
malwersacje
były
tak
duże,
że
przymykać na nie oko przestał nawet Biały Dom. Gwoździem do trumny Riggs Banku okazało się ujawnienie faktu, że konta
w
nim
posiadali
członkowie
Al-Kaidy,
a
przez
instytucję
transferowano pieniądze wykorzystane do zamachów na World Trade Center.
Przy
Sprawiedliwości
okazji wyszło
śledztwa jednak
na
amerykańskiego jaw
mnóstwo
Departamentu
innych
politycznie
ciekawych transakcji. Jak na przykład utworzenie w banku specjalnej grupy doradców, która chciała pozyskać jako klienta Augusta Pinocheta. Riggs sam zwrócił się do dyktatora z ofertą pomocy. Oficjalnie – w zarządzaniu majątkiem. Praktycznie – w ukrywaniu go przed krajowym fiskusem i międzynarodowymi śledztwami na całym świecie za pomocą firm słupów,
kont w rajach podatkowych i inwestycji w nieruchomości pod fałszywymi nazwiskami. Martel pisze w Sodomie, że Riggs – w którym konta miały liczne amerykańskie oddziały katolickich zakonów oraz, prywatnie, hierarchowie tamtejszego Kościoła – mógł być wehikułem transferowania pieniędzy od dyktatora, przez Jana Pawła II, do „Solidarności”. Problem z tą hipotezą polega na tym, że – przynajmniej w świetle dokumentów odtajnionych przez Amerykanów – Pinochet założył konto w Riggs Banku dopiero w 1992 roku, a więc już po transformacji w Polsce i upadku jego własnej dyktatury.
Polska
stawała
się
wtedy
gospodarką
wolnorynkową,
a „Solidarność” przeistaczała się ze związku zawodowego w quasi-partię polityczną. Teza Martela, nawet jeśli okazałaby się prawdziwa, musiałaby zostać wzmocniona innymi dowodami. Być może „Solidarność” nadal otrzymywała zewnętrzne finansowanie. Możliwe, że Wojtyła, obciążony traumą polskiego komunizmu, chciał wzmocnić fundamenty kruchej wciąż demokracji w swojej ojczyźnie i użył do tego starych zimnowojennych znajomości. Niewykluczone też, że Pinochet z usług Riggs Banku albo innej instytucji finansowej o podobnym charakterze korzystał wcześniej. To jednak pozostaje w sferze domysłów. Podobnie jak wszystko, co dotyczy Sodano i charakteru jego pracy w Chile: stopnia zaangażowania w działania dyktatury, bliskich związków z DINA czy wreszcie – zarzucanego mu przez krytyków Kościoła homoseksualizmu, z czego korzystać miał właśnie Pinochet, według niektórych teorii podsuwając mu kochanków, którzy w rzeczywistości byli funkcjonariuszami tajnej policji. Mijają kolejne lata, Związek Radziecki chyli się ku upadkowi, a zimna wojna zbliża do końca. Sodano tymczasem skleja się z dyktaturą coraz bardziej. W Santiago można spotkać go częściej w towarzystwie rządowych oficjeli niż kościelnych purpuratów, niespecjalnie angażuje się też w sprawy
miejscowej wiary. Przez całą dekadę lat osiemdziesiątych Sodano to w Chile nie duchowny, ale polityk. Aktywnie uczestniczy w pracach nad reformami politycznymi, regularnie widuje się z Pinochetem – choć nadal robi tylko to, czego wymaga od niego Watykan. Chociażby z tego względu pytanie, czy popiera generała, jest w gruncie rzeczy bez znaczenia, nawet jeśli watykaniści i dziennikarze zajmujący się kościelną elitą piszą, że wtedy ze strony Sodano pod adresem dyktatury płynęła już wyłącznie aprobata. Szczyt jego potęgi jako nuncjusza przypada na rok 1987, kiedy do Chile przyjeżdża z pielgrzymką Jan Paweł II. Sodano mocno angażuje się w organizację wizyty, choć w sposób inny, niż można by się tego spodziewać. Na spotkaniach przygotowujących przyjazd papieża bywa regularnie, ale zachowuje się na nich nie jak przedstawiciel Stolicy Apostolskiej, ale dyktatury. To on ustala harmonogram podróży Ojca Świętego po kraju, wybiera oficjeli, z którymi papież ma się spotkać. Doradza w kwestii scenografii w czasie mszy. Dyskutuje o sprawach bezpieczeństwa, ustala protokoły z Carabineros de Chile. Pod każdym względem to jest jego projekt. Tamta pielgrzymka przeszła zresztą do historii jako jedna z najbardziej kontrowersyjnych
w
całym
pontyfikacie
Jana
Pawła
II.
Do
dzisiaj
wywołuje skrajne emocje zarówno u tych, którzy pamiętają ją osobiście, jak i wśród kolejnych pokoleń. W dodatku linia sporu w dyskusji dzieli zaangażowanych nawet nie na dwa, ale trzy zwaśnione plemiona. Chilijska lewica – ta stara, z czasów opozycji demokratycznej, i ta nowa, naoliwiona zarzutami o molestowanie – Wojtyłę i Pinocheta wrzuca do jednego worka. Po lewej stronie panuje narracja, że przyjazd papieża do Chile był odwiedzinami u dobrego kolegi, ideologicznego sojusznika, sponsora. Od tamtejszych marksistów, komunistów czy ludzi związanych swego czasu z ruchami teologii wyzwolenia można usłyszeć, że Jan Paweł
II doskonale wiedział o torturach DINA i CNI, skandalach seksualnych, ale na wszystkie te rzeczy przymykał oko, bo Pinochet świetnie sprawdzał się jako partner w globalnej krucjacie antykomunistycznej. Drugie plemię polityczne, też z korzeniami w dawnej opozycji, ale już bliższe
Kościołowi,
niedoinformowanego,
twierdzi,
że
dobrodusznego
zły papieża
generał do
wykorzystał
własnych
celów
politycznych. Wedle tej wersji historii Wojtyła miał do Chile jechać pełen wściekłości na łamanie praw człowieka, ale też nadziei, że tragedię uda mu się zastopować. Mniejsza o to, czy chciał to robić za pomocą własnej perswazji czy interwencji Ducha Świętego. Pinochet okazał się jednak trudniejszym przeciwnikiem, niż sądził papież, i koniec końców Jan Paweł II wpadł w zasadzkę, bo wspólne zdjęcia z generałem, bliskość z Sodano i bardzo populistyczne, wygłaszane w czasie pielgrzymki kazania tak naprawdę jeszcze bardziej legitymizowały dyktaturę, wzmacniając jej mandat zwłaszcza poza granicami Chile. Trzecia opowieść to hagiografia Jana Pawła II, popularna wśród części chilijskiej prawicy, ale też dzisiejszych obrońców dziedzictwa papieża Polaka w Watykanie i na świecie. Wojtyle przypisuje się w niej zdolności cudowne, bywa, że wręcz magiczne. Katolicki internet przepełniony jest świadectwami po angielsku, włosku i hiszpańsku opisującymi pielgrzymkę z 1987 roku jako gigantyczny sukces – polityczny i ewangelizacyjny. Opierają się one na założeniu, że Jan Paweł II tak naprawdę dyktatury nigdy nie popierał, nawet nie akceptował. Przecież już w 1979 roku w trakcie nabożeństwa na placu św. Piotra apelował o wypuszczenie więźniów politycznych w Argentynie i Chile. Potem, kiedy już w Chile się pojawił, realizował przede wszystkim przesłanie tej wizyty, jakim było hasło „El amor es más fuerte” – miłość jest silniejsza. Z młodymi, których tak
bardzo
kochał,
spotkał
się
na
Stadionie
Narodowym,
co
było
symbolicznym gestem, modlitwą za dusze tych, którzy ponieśli tu śmierć. Pytany, czy niesie Chilijczykom demokrację, odpowiadał, że wprawdzie nie głosi ewangelii demokracji, tylko ewangelię Boga, ale ta zawiera w sobie wszystkie
kwestie
związane
z
prawami
człowieka.
Tak
więc
jeśli
demokracja popiera ich ochronę, to jest integralnym elementem nauczania Kościoła. Warto pochylić się nad hierarchią wartości zawartą w tych słowach: demokracja i prawa człowieka są co najwyżej elementem religijnej układanki, nie nadrzędnym dobrem, celem samym w sobie. Możemy je więc zaakceptować, ale pod warunkiem ich kompatybilności z tym, co płynie z Kościoła – czyli tak naprawdę z Watykanu. Ta quasi-magiczna narracja zawiera w sobie jeszcze jeden ciekawy element, dotyczący spotkania papieża z Pinochetem w cztery oczy. Obaj mieli wtedy dyskutować o sytuacji politycznej w Chile i całym regionie. Według hagiografów papieża generał zapytał podobno, dlaczego Kościół zawsze tyle mówi o demokracji i staje po jej stronie, skoro każda polityczna forma rządów jest w zasadzie tak samo dobra. Odpowiedź Wojtyły była stanowcza i w kontekście tej mitologii – bardzo przewidywalna. Stwierdził podobno, że Pinochet się myli, bo wszyscy ludzie mają prawo do swoich wolności, nawet jeśli czasem popełniają błędy przy korzystaniu z nich. Generała te słowa poruszyły do głębi – i nic dziwnego, w końcu padły z ust przyszłego świętego. Pod ich wpływem poddał krytycznej refleksji swoje metody i właśnie wtedy, w pierwszych dniach kwietnia 1987 roku, podjął decyzję o natychmiastowej liberalizacji polityki rządu. Dalszy ciąg jest doskonale znany. Referendum, porażka Pinocheta, zwycięstwo demokracji, wzmocnienie wolnego rynku, który jest przecież uosobieniem słów Wojtyły o powszechnym prawie do korzystania z ludzkich wolności. A na świecie – upadek imperium zła, zburzenie muru berlińskiego, koniec zimnej wojny. Demon
komunizmu
zostaje
raz
na
zawsze
pokonany
światłością
katolicyzmu, demokracji, kapitalizmu. W nowej rzeczywistości znalazło się też oczywiście miejsce dla Pinocheta, który w tej opowieści jest przecież synem
marnotrawnym.
A
wszystko
dzięki
osobistemu
kontaktowi
z papieżem Polakiem. Empiryczne dowody? Zwolennicy tej tezy znajdują je bez trudu. Przecież Wojtyła w czasie pobytu w Chile spotyka się z przedstawicielami opozycji, pomimo że Pinochet do spotkania nie chciał dopuścić. Wspólne zdjęcie dyktatora z Ojcem Świętym na balkonie pałacu La Moneda? Pułapka zastawiona przez nienawróconego jeszcze ze złej drogi generała, który
w
trakcie
oprowadzania
papieża
po
pałacu
prezydenckim
przeprowadził gościa przez drzwi, nie mówiąc mu, że za nimi jest kurtyna, a za nią – taras, pod którym od kilku godzin wystawały tysiące ludzi. Jan Paweł II nie miał o niczym pojęcia, nie chciał tego, ale wpadł w pułapkę. Potem jednak przemówił do rozsądku Pinochetowi, więc tak naprawdę nie ma za bardzo czego roztrząsać. Niewiele mówi się z kolei o tym, jak ta pielgrzymka wyglądała z perspektywy chilijskiego społeczeństwa. Zapomniane w głównym nurcie są chociażby wydarzenia z mszy w stołecznym parku O’Higginsa, gdzie na modlitwach zgromadziło się przeszło milion osób. Przed nabożeństwem i w jego trakcie dochodziło jednak do zamieszek, starć z policją. Protestowały przede wszystkim osoby związane z opozycją, rodziny ofiar dyktatury
domagające
się
stanowczego
potępienia
Pinocheta
przez
chilijskich hierarchów i Stolicę Apostolską. Niektórzy z nich próbowali przedostać
się
pod
ołtarz
polowy,
inni
rzucali
w
policjantów
i propinochetowskich dziennikarzy kamieniami i butelkami. Mundurowi odpowiedzieli armatkami wodnymi i gazem łzawiącym, w końcu rozpędzili tłum szarżą konną. Rannych zostało kilkadziesiąt osób po obu stronach. Według archiwalnych relacji prasowych papież, odprawiając mszę, zdawał
sobie sprawę z tego, co dzieje się na tyłach parku. W czasie homilii mówił wielokrotnie, że przemoc nie jest rozwiązaniem chilijskich problemów. Po zakończeniu nabożeństwa pozostał w pozycji klęczącej, oczekując na zakończenie starć. Wstał dopiero, kiedy przekazano mu informację, że zamieszki zostały spacyfikowane. Propagandowo na pielgrzymce zyskali obaj – i Pinochet, i Wojtyła. Dyktatorowi przysłużyła się do silniejszej legitymizacji dyktatury w oczach świata i własnego narodu. Tej pierwszej potrzebował już wtedy desperacko, po tym, jak opuścił go najważniejszy sojusznik, Stany Zjednoczone. Papież z kolei po raz kolejny pokazał się jako sprawny negocjator, wytrawny polityk, znajdujący wspólny język zarówno z przywódcami – złymi i dobrymi, jak i ze zwykłymi ludźmi. Sam nie krył zadowolenia z wyjazdu, a karność i sumienność Sodano nie pozostała niezauważona. W 1988 roku Wojtyła ściąga go do Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej, gdzie Sodano obejmuje funkcję sekretarza tak zwanej sekcji kontaktów z państwami – jednego z dwóch najważniejszych pionów w całej instytucji. W dodatku staje też na czele papieskiej komisji do spraw Rosji, co w tamtym okresie – końcówce lat osiemdziesiątych, naznaczonych niepewnością wokół tego, co wydarzy
się
w
Związku
Radzieckim,
jest
stanowiskiem
szczególnie
newralgicznym i ważnym. W momencie wielkich przemian Sodano stoi w pierwszym szeregu. To najlepiej pokazuje zaufanie, jakim darzył go Karol Wojtyła. Stamtąd do przejęcia władzy w całym Sekretariacie Stanu już tylko krok. Sodano staje na jego czele trzy lata później, w 1991 roku. Jan Paweł II jest coraz słabszy, schorowany. Zmienia się też świat wokoło: nie ma już podziału na dobrych demokratów i złych komunistów. Coraz więcej decyzji podejmowanych jest nie przez samego Wojtyłę, ale przez Angelo Sodano i Stanisława Dziwisza. Nie przepadają za sobą, o wzajemnym szacunku nie
ma mowy – arystokrata Sodano wywyższa się nad Dziwisza, ten odpowiada odcinaniem mu dostępu do papieża. Dzielą się więc obowiązkami i strefami wpływów, żeby jak najmniej wchodzić sobie w drogę. Byłemu nuncjuszowi przypada wszystko, co dzieje się na półkuli zachodniej, Dziwisz zajmuje się Wschodem. Dzięki temu Sodano może nadal obserwować wydarzenia w Ameryce Łacińskiej, a ściślej – w Chile. Z Pinochetem pozostał w bliskich stosunkach do samej jego śmierci. Przez cały okres na stanowisku sekretarza stanu wysyła jemu i jego żonie życzenia na Boże Narodzenie, pisane na watykańskiej papeterii. Wtedy też, przy słabnącym papieżu, po raz pierwszy decyduje się ujawnić własne poglądy. Kiedy Baltasar Garzón zamyka Pinocheta w areszcie domowym w Wielkiej Brytanii, Watykan staje w obronie byłego dyktatora. Stolica Apostolska
wydaje
oświadczenie,
w
którym
daje
wyraz
obawom
o przyszłość procesu rekoncyliacyjnego w Chile w świetle aresztowania Pinocheta2. Wcześniej do brytyjskiego Foreign Office list wysyła sam Sodano.
Daje
zaszkodzić w
do
zrozumienia,
chilijskiej
rozpatrywaniu
że
demokracji,
argumentów
przetrzymywanie apeluje
Garzóna,
co
o
generała
rozwagę
należy
i
może
ostrożność
odczytywać
jako
wezwanie do wypuszczenia Pinocheta na wolność. Działania Watykanu wywołują spory szok na świecie, choć w Chile – niekoniecznie. Amnesty International pisze kolejny list, tym razem do samego Jana Pawła II, nawołując, żeby papież potępił generała. Podobne apele spływają od innych organizacji pozarządowych. Wojtyła milczy. Pod żadnym dokumentem w tej sprawie nie widnieje jego podpis. Wszystkie natomiast sygnował – jawnie, otwarcie – Angelo Sodano. Jego postać, a szerzej – chorobliwie antykomunistyczny pontyfikat Jana Pawła II – nie pozostały bez wpływu na cały Kościół w Chile. Relacje duchownych z dyktaturą można podzielić na trzy fazy. Bezpośrednio po
zamachu
stanu
większość
hierarchów
najwyższego
szczebla
była
Pinochetowi wdzięczna, bo marksistowskie zmiany wprowadzane przez Allende
miały
charakter
antyburżuazyjny,
a
to
właśnie
z
tej
klasy
społecznej wywodziła się większość chilijskich księży. Przejęcie władzy przez wojskowych przyjęli więc z radością, która jednak szybko przerodziła się w strach przed przemocą i represjami. Wprawdzie Chile nie było żadnym bastionem teologii wyzwolenia, na pewno nie tak mocnym jak Kolumbia czy Meksyk, ale i tutaj znaleźli się duchowni, którzy angażowali się w ruchy socjalistyczne, inicjatywy związków zawodowych, wreszcie – otwarcie popierali Allende. Dla nich zamach był ideologicznym ciosem, ale i zagrożeniem, bo nikt nie mógł wówczas dać gwarancji, że DINA nie będzie też torturować księży i zakonników. W dodatku do świątyń coraz częściej przychodzili wierni, prosząc o schronienie dla prześladowanych działaczy czy pomoc w odnalezieniu desaparecidos. Kościół szybko zrozumiał, że aby móc kontynuować swoją misję w najmniejszym chociaż zakresie, musi się z nową władzą dogadać. Okres od końca 1973 roku do 1983 roku określa się więc w chilijskiej historii kościelnej mianem bezpiecznego współistnienia. W tych latach Kościół
siedział
okrakiem
na barykadzie.
Na najwyższym
poziomie
hierarchii posłusznie słuchał wytycznych Stolicy Apostolskiej, które zresztą ucieleśniał Sodano. Niespecjalnie wadził też samej dyktaturze. W zamian za
to
mógł
prowadzić
działania
na
ulicy,
wśród
poszkodowanych
i wykluczonych. Ducha tego kompromisu ucieleśniał Wikariat Solidarności, kierowana przez archidiecezję Santiago inicjatywa próbująca bronić praw człowieka pod rządami dyktatury. Zrzeszeni w Wikariacie księża przeszli potem do historii jako pierwsi, którzy na posterunkach policji składali petycje habeas corpus, co w niektórych przypadkach pozwalało rodzinie
przynajmniej dowiedzieć się, czy zaginieni syn lub córka w ogóle żyją, a jeśli nie – otrzymać ich ciała z policyjnej kostnicy. Biskupi, którzy popierają tego typu społeczne zaangażowanie po stronie ofiar,
z
czasem
jednak
tracą
kontrolę
nad
chilijskim
episkopatem.
Większość z nich jest w zaawansowanym wieku, odchodzą więc na emeryturę lub po prostu umierają. Zastępują ich nowi, uformowani już w czasach dyktatury. Z chilijskim Kościołem dzieje się więc to samo, co z polskim, ale mniej więcej dekadę wcześniej. Do godności biskupich, arcybiskupich, kardynalskich wynoszeni są ci, którzy pasują do geopolityki Watykanu i antykomunistycznej strategii Wojtyły. Chile jest wciąż frontem walki w tej wojnie, nie wolno więc tamtejszego Kościoła spuścić z oczu nawet na moment. Dla Jana Pawła II, papieża, który politykę personalną Kościoła uważał za bardzo ważną część swojej misji i zwłaszcza w latach osiemdziesiątych
sterował
nią
ręcznie
tak
bardzo,
jak
tylko
mógł,
nominacje w chilijskim episkopacie były jednymi z ważniejszych na świecie.
Namaszczał
więc
tych,
którzy
gwarantowali
twardy
kurs
przeciwko marksizmowi. A podsuwał ich mu nie kto inny, jak Sodano. Stopniowo więc dokonywała się wymiana całego szczytu kościelnej hierarchii w Chile. Proces ten domknął się w maju 1983 roku, kiedy to Watykan ogłosił nowych biskupów w trzech największych i strategicznie najważniejszych chilijskich diecezjach: Santiago, Valparaíso i Concepción. Wszystkich
osobiście
wybrał
Sodano,
w
ścisłym
porozumieniu
z Pinochetem i dyktaturą. Héctor Riesle Contreras, ówczesny ambasador Chile przy Stolicy Apostolskiej, tak opisywał te nominacje: Współpracowaliśmy
bardzo
blisko
[z
Watykanem]
w
kwestii
powołania nowych biskupów przez półtora roku, w ciągu ostatnich kilku miesięcy zwiększając nasze wysiłki w celu znalezienia najlepszych kandydatów. W spotkaniach uczestniczyli praktycznie
wszyscy kardynałowie mający prawo głosu, wielu urzędników Kurii Rzymskiej oraz inne osoby, co do których uznaliśmy, że mogą mieć jakikolwiek wpływ na te sprawy. Ostatnie trzy nominacje są ogromnym
postępem
w
procesie
dopasowywania
chilijskiego
Kościoła do linii, którą reprezentuje teraz Stolica Apostolska. Ja, niżej podpisany, uważam je za wielki triumf [rządu], który będzie miał decydujący wpływ na polityczną przyszłość Chile3. W innej korespondencji, wysłanej do Santiago kilka tygodni później, Contreras dodał jeszcze, że „nominacje te odzwierciedlają wysiłki rządu i Watykanu, mające na celu skorygowanie dominującego kursu w chilijskim Kościele. Kurs ten był mocno upolityczniony, jednoznacznie sprzyjający lewicy”4. Wtedy właśnie zakończył się proces narodzin nowego chilijskiego Kościoła. z
Jeszcze
marksizmem,
społecznych.
bardziej
ale
też
konserwatywnego,
mocno
Powołani
opresyjnego
wówczas
biskupi
skupionego pod
na
walce
względem
norm
potępiali
nie
tylko
homoseksualizm, aborcję czy antykoncepcję, ale publicznie ganili też rozwodników, sprzeciwiali się równouprawnieniu płci, potrafili nawet besztać samotne matki, często obwiniane o bycie źródłem grzechów swoich partnerów. i
Ten
właśnie
zaakceptowany
Kościół,
przez
ręcznie
Wojtyłę,
był
zbudowany
też
przez
Kościołem,
Sodano
który
wraz
z Chilijczykami przeszedł od dyktatury do demokracji. I dalej – to ci hierarchowie, tak chwaleni przez dyplomatów dyktatury, nadawali moralny ton debacie publicznej przez trzy dekady od upadku Pinocheta. Po 1989 roku chilijski episkopat szybko dostosował się do nowych realiów politycznych. Choć Pinochetowi udało się wymienić wszystkich niewygodnych konserwatywny
biskupów charakter,
i
nadać
paradoksalnie
Kościołowi w
ostatnich
jednoznacznie latach
istnienia
dyktatury relacje między rządem i hierarchami stawały się coraz bardziej napięte. Kościół mocno pchał się do polityki, ponieważ czuł presję na swoich
tyłach.
Stracił
poparcie
w
klasie
robotniczej,
rozczarowanej
brakiem potępienia działań reżimu przez duchownych i ich bezkrytyczną aprobatą dla neoliberalnej doktryny ekonomicznej. Coraz więcej wiernych odchodziło zaczynało
też być
do
Kościołów
problemem,
a
neoprotestanckich, dzisiaj
jest
dla
co
wtedy
Kościoła
dopiero
katolickiego
zagrożeniem wręcz egzystencjalnym. Nie tylko w Chile, w całej Ameryce Łacińskiej. Bogate w zasoby, sponsorowane przez amerykański rząd i CIA kolejne kongregacje wkraczały na teren chilijskiego episkopatu, werbując tysiące nowych członków. Neoprotestantyzm znalazł w Chile szczególnie żyzny grunt dla swojej działalności, bo jest religią niesamowicie wręcz nastawioną na kult przedsiębiorczości i osobistego zysku materialnego. Bogacenie się w imię Boga, wejście do nieba poprzez osobisty majątek to w wielu z tych społeczności otwarcie głoszona mantra. Klasa średnia przechodziła więc do zielonoświątkowców i baptystów, robotnicy wiarę porzucali zupełnie. Trzeba było się bronić. Katoliccy hierarchowie, czując wiatr zmian, zaczęli więc kopać pod dyktaturą. W czasie kampanii przed plebiscytem w 1988 roku wielu z nich sekretnie namawiało do głosowania na „nie”, czyli przeciwko pozostaniu Pinocheta u władzy. Angażowali się też w negocjacje opozycyjne, forsując powstanie wspólnej prodemokratycznej listy. Pinochetystom zaleźli za skórę tak bardzo, że ówczesny minister spraw wewnętrznych Sergio Fernandez
nazwał
Kościół
katolicki
„największym
zagrożeniem
dla
ustanowienia w Chile pokoju”5. Już po transformacji episkopat obsadził się w roli moralnego arbitra zmian,
oceniającego
działania
obu
stron.
Zaangażował
się
przede
wszystkim w proces rekoncyliacji, stając się w praktyce gwarantem
doktryny
Aylwina.
Do
1992
roku
aktywny
był
jeszcze
Wikariat
Solidarności, który został rozwiązany niedługo po publikacji raportu komisji
Rettiga.
Jednocześnie
bardzo
skrupulatnie
pilnował
swoich
interesów. Obecność Sodano w Watykanie, teraz na jeszcze bardziej eksponowanym stanowisku, gwarantowała chilijskim hierarchom poparcie Stolicy Apostolskiej we wszystkich interwencjach w politykę. Przykładem tego są chociażby rozwody, długo w Chile niedopuszczalne. Zakaz był chroniony przez purpuratów za wszelką cenę, choć o legalizację walczyły kolejne rządy spod znaku Concertación. Udało się dopiero agnostykowi Ricardowi Lagosowi w 2004 roku. Jego determinacja wynikała po części z faktu, że sam rozstał się z żoną i chciał móc swój stan cywilny uregulować w świetle prawa. Nie obyło się oczywiście bez protestów. Kościół mocno tupał nogami, ponieważ kwestia rozwodów była jedną z ostatnich płaszczyzn życia publicznego, w której miał absolutny monopol. Przed 2004 rokiem, żeby w pełni legalnie się rozstać, chilijskie pary musiały otrzymać anulację związku małżeńskiego właśnie z rąk katolickiego duchownego. Koszt tej operacji biurokratycznej wynosił średnio równowartość około 700 dolarów amerykańskich, co dla wielu było ceną zaporową, więc swojej separacji nigdy nie uprawomocniali. Według statystyk chilijskiego episkopatu do 2004 roku przeprowadzano nawet do 6 tysięcy anulacji rocznie. Łatwo więc policzyć, że w wyniku jednej decyzji Lagosa Kościół katolicki tracił rocznie ponad 4 miliony dolarów przychodu. Nie mówiąc już oczywiście o osłabieniu wpływów moralnych w społeczeństwie. Dzięki monopolowi na rozwody to księża decydowali o przyszłości związku, byli wyrocznią oceniającą wagę ludzkich przewinień. Teraz robił to za nich aparat państwowy, co dla Kościoła było wstrząsem naprawdę tektonicznym.
Rozwody zwycięstw
były
obozu
jednak
bardziej
progresywnego
wyjątkiem
można
niż
dopisać
regułą. jeszcze
Do
listy
częściową
legalizację aborcji w 2017 roku, choć ta bitwa również trwała przez dekady, a szala była w niej długo przechylona na stronę Kościoła i społecznych konserwatystów. Zupełny zakaz aborcji zaczął w Chile obowiązywać dopiero w 1989 roku. Był to jeden z ostatnich aktów prawnych, które przyjął
rząd
Pinocheta,
kukułcze
jajo
podrzucone
przez
dyktatora
demokratom, oczywiście z aprobatą hierarchów i Stolicy Apostolskiej. Żeby aborcję zdekryminalizować, potrzeba było większości dwóch trzecich w Kongresie, co przy chilijskiej ordynacji wyborczej jest bardzo trudne do osiągnięcia. Choć konserwatystom dawało to sporą przewagę na starcie, to i tak próbowali poszerzyć zakres posiadania. W latach 1990–2006 pod obrady parlamentu trafiło aż 15 projektów ustaw zaostrzających prawo aborcyjne, głównie pod względem kar za nielegalne przerywanie ciąży i pomoc w przeprowadzaniu zabiegów. Inicjatyw w przeciwną stronę było niewiele,
poważne
projekty
zaczęły
się
pojawiać
dopiero
w
czasie
pierwszej kadencji Michelle Bachelet. Ostatecznie usunięcie ciąży udało się zalegalizować, ale tylko w przypadku zagrożenia życia matki, obumarcia płodu lub zapłodnienia w wyniku gwałtu. Ten ostatni warunek możliwy jest jednak do spełnienia tylko do 12. tygodnia ciąży (lub 14. – jeśli matka ma mniej niż 14 lat). O dostępie do aborcji na życzenie czy w przypadku ciężkich wad genetycznych płodu nie było wtedy mowy. Wręcz przeciwnie – istniało ryzyko, że progresywne zdobycze zostaną cofnięte, kiedy prezydentem znów został Sebastián Piñera. Zadeklarowany obrońca życia poczętego, w 2013 roku wsławił się tym, że podpisał akt prawny ustanawiający Nienarodzonych
w
Chile
25
marca
i Adoptowanych.
Jego
Narodowym pierwszą
Dniem
kadencję
Dzieci w
ogóle
wypełniały ukłony w kierunku Kościoła, ale trudno było spodziewać się
czegoś innego po mężczyźnie, którego jednym z idoli był w młodości własny
wujek,
biskup
Kościoła
katolickiego,
monsignore
Bernardino
Piñera. Kościół w Chile przez trzydzieści lat demokracji mocno okopał się na pozycjach społecznego konserwatyzmu i ani myślał ustępować. Nawet posiadająca
córkę
z
niemałżeńskiego
związku
Bachelet
miała
do
hierarchów stosunek co najmniej koncyliacyjny. W pewnym sensie ich los był – po raz kolejny – spleciony z losem starych funkcjonariuszy dyktatury. Po transformacji ani biskupów, ani pinochetystów społeczeństwo może nie ceniło w przytłaczającej większości, obie grupy miały jednak wiernych zwolenników, więc władze demokratyczne stąpały wokół nich na palcach. Jeden
fałszywy
ruch
i
proces
demokratyzacji
może
zachwiać
się
w posadach. W kontekście Kościoła szczególnie ważne były jego związki z biznesem. Najbogatsze rodziny w Chile pozostawały mocno religijne, świątynie w El Golf czy Providencii były pełne jeszcze w połowie pierwszej dekady XXI wieku, co już wtedy stanowiło rzadkość w całym krajobrazie latynoamerykańskim. Jakakolwiek rewolta w kierunku laickości byłaby więc potencjalnym zarzewiem konfliktu z tymi, z którymi spór był nieopłacalny. Zupełnie inaczej wyglądała pozycja Kościoła, jeśli spojrzeć na nią od dołu,
okiem
wiernych.
Będący
w
sojuszu
z
wielkimi,
najczęściej
prawicowymi pieniędzmi, popierający neoliberalną doktrynę ekonomiczną, niechętny do angażowania się na rzecz najbiedniejszych – tracił posłuch w społeczeństwie. Niektórzy hierarchowie, jak Sergio Valech, stawali się wprawdzie bohaterami narodowego pojednania przez swoje zaangażowanie w komisje prawdy, ale szczyt tej góry niewiele miał wspólnego z jej podstawą. Kościół w Chile odpuścił tradycyjne obszary aktywności, takie jak pomoc bezrobotnym czy wielodzietnym rodzinom. Księża przestali być
aktywni w dzielnicach biedy, tworząc niszę, w którą błyskawicznie wskoczyli neoprotestanccy misjonarze, dzisiaj absolutnie wygrywający walkę o rząd dusz chilijskiej biedoty. Brakowało też zdecydowanego głosu Kościoła
w
obronie
Mapuczów,
w
demokratycznym
Chile
wroga
publicznego numer jeden, zwłaszcza z punktu widzenia wielkomiejskich elit.
Wszystko
to
sprawiło,
że
Chilijczycy
od
wyznania
rzymskokatolickiego się po prostu odwrócili. Jak wynika z danych amerykańskiego centrum badawczego Pew Research, Chile ma dzisiaj jeden z najwyższych w regionie – po Urugwaju i Dominikanie – odsetek populacji niedefiniującej się jako członkowie jakiejkolwiek zinstytucjonalizowanej grupy religijnej: 3% uważa się za agnostyków, 2% za ateistów, aż 11% nie ma zdania na ten temat. Maleje też część społeczeństwa, która identyfikuje się z katolicyzmem. W szczycie popularności
Allende
i
marksistowskiej
lewicy,
a
więc
w
okresie
teoretycznie trudnym dla Kościoła, było to aż 76% obywateli. Trzech na czterech Chilijczyków było ochrzczonych i do swojej wiary przyznawało się publicznie. W 2014 roku było to już tylko 64%, a w 2019 roku – niewiele ponad 50%. W ciągu zaledwie pół wieku Kościół katolicki stracił w Chile jedną trzecią wyznawców. Kryzys ilościowy nie pokazuje jednak pełnej skali kryzysu katolicyzmu. O wiele więcej mówią na ten temat dane dotyczące jakości wiernych. Aż 41% Chilijczyków, najwięcej spośród wszystkich badanych przez Pew Research Center społeczeństw na świecie, było w 2017 roku zdania, że religia nie odgrywa w ich życiu ważnej roli lub jest kompletnie nieobecna. Spośród tych, którzy deklarują się jako katolicy, najważniejsza w życiu jest tylko dla co drugiego (48%). Zaledwie 19% uczęszcza na mszę co niedzielę.
Wyniki
te
są
zgodne
z
ogólnym
trendem
sekularyzacji
w Ameryce Łacińskiej, niegdyś bastionie katolicyzmu, dzisiaj raczej jego
peryferii. Tendencja zdaje się nieunikniona, według niektórych szacunków jeszcze przed 2030 rokiem katolików będzie w całym regionie mniej niż połowa. W tę niszę z impetem wchodzą neoprotestanci. Według różnych źródeł jest ich w tej chwili w Chile od 17% do nawet 25%, liczby te cały czas rosną. Ekspansja neoprotestantyzmu, zwłaszcza różnej maści Kościołów zielonoświątkowych,
ma
jednak
zupełnie
inny
wymiar,
jeśli
chodzi
o postawy publiczne i konsekwencje dla chilijskiego społeczeństwa. Neofici tych kongregacji są znacznie bardziej ze swojej wiary dumni i skłonni do jej manifestacji, a ich zaangażowanie w życie religijne, także na poziomie duchowym, jest dużo głębsze. Zapożyczając określenie z antropologii społecznej, można stwierdzić, że katolicyzm w Chile nie jest już religią „przeżywaną”, a co najwyżej „rytualną”. Jej wyznawcy trzymają się Kościoła raczej z rozpędu i przyzwyczajenia niż wewnętrznych potrzeb ducha. Odwrotnie jest z neoprotestantami, którzy gorliwością przewyższają wszystkie inne religie. Aż 46% chilijskich protestantów (w porównaniu z 14% katolików) deklaruje, że było świadkami cudownego uzdrowienia. Z kolei 82% doświadczyło jakiejś formy boskiej interwencji w swoim życiu (przy 19% katolików). Co piąty protestant w Chile przynajmniej raz w tygodniu rozmawia o swojej religijności z innowiercą, podczas gdy wśród katolików robi to co dwudziesty. Protestanci chętnie o swojej przynależności religijnej mówią publicznie, wręcz ją reklamując. Z jednej strony jest to zjawisko naturalne – życie duchowe to również obszar rywalizacji wielu podmiotów, podobnie jak wolny rynek. Konkurencja sprawia, że o klienta-wiernego trzeba walczyć, zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy stary katolicki monopol dawno przestał narzucać zasady gry. Protestanci są w fazie ekspansji, wchodzą na nowy teren, muszą więc poruszać się agresywniej od reszty. Drugi koniec tego kija pokazuje jednak
instytucjonalną słabość Kościoła katolickiego, który trwa w marazmie, niezdolny do walki o uciekających mu wiernych – nie mówiąc nawet o przyciąganiu nowych. Intuicja nakazywałaby stwierdzić, że osłabienie pozycji katolików jest równoznaczne z sekularyzacją chilijskiego społeczeństwa, przynajmniej w aspekcie normatywnym. Z reguły im dany kraj, niegdyś mocno katolicki, bardziej od tej religii odchodzi, tym bardziej progresywne stają się w nim normy społeczne. Ta prawidłowość ma jednak zastosowanie tam, gdzie katolicyzm nie jest przygniatany ofensywą innych religii. Rosnąca liczba protestantów w Chile wcale nie powoduje, że Chilijczycy przychylniej patrzą na liberalizację zasad współżycia społecznego. Wręcz przeciwnie. Im mniej wśród nich katolików, tym bardziej stają się konserwatywni. Neoprotestanci mają do wielu spraw podejście wręcz ultraortodoksyjne, często stojące w otwartej kontrze do tego, co dyktuje świeckie prawo i na co był w stanie nawet zgodzić się Kościół katolicki. Aż 78% z nich uważa, że aborcja jest czynem moralnie nagannym, przy 53% katolików będących tego zdania. Tak samo o homoseksualizmie mówi 70% protestantów i 37% katolików. Prostytucja: odpowiednio 84% i 57%. Rozwód: 26% i 10%. Na tle
innych
krajów
Ameryki
Łacińskiej
to
wskaźniki
i
tak
niskie,
w sąsiednim Peru w kwestiach obyczajowych sięgają na przykład 80% wśród obu porównywanych grup wyznaniowych. Pokazują jednak, że sekularyzacja Chile, choć bardziej zaawansowana niż w pozostałych państwach regionu, nie jest bynajmniej procesem jednowymiarowym. I na pewno nie – skończonym. Dzisiaj Kościół katolicki jest w Chile co najwyżej kustoszem dawnego imperium
polityczno-gospodarczego.
W pewnym
sensie
na
margines
zepchnął się sam, kompletnie tracąc słuch społeczny. Nominaci z czasów Wojtyły skleili się z władzą i neoliberalnym porządkiem gospodarczym,
oddalając się od narodu. A ten mocno się zmieniał i przede wszystkim przestał
potrzebować
moralnego
drogowskazu,
przynajmniej
w
tej
archaicznej, konserwatywnej, opresyjnej formie, jaką oferowali księża. Wielu z nich żyło dawną sławą, tłumami na papieskiej pielgrzymce, poczuciem brania udziału w bitwie o losy świata. Spore wpływy Kościół zachował tylko jako instytucja, nie jako duszpasterstwo. Nadal posiada liczne nieruchomości, prowadzi szpitale, zwłaszcza na prowincji. Jest magnatem edukacyjnym i głównie dzięki temu utrzymuje się finansowo na powierzchni. Katolickie przedszkola, szkoły podstawowe, licea, uniwersytety zapewniają stały dochód, którego nie dostarczają już masy rzucające co niedzielę na tacę. Działalność w oświacie opłaca się głównie dlatego, że edukacja katolicka jest wciąż w Chile uważana za najbardziej elitarną – to akurat nie zmieniło się ani trochę od początków XX wieku. Cztery najaktywniejsze w tym zakresie katolickie kongregacje: Towarzystwo Jezusowe, Opus Dei, Kongregacja Świętego Krzyża i Legion Chrystusa prowadzą w Chile łącznie 26 zespołów szkół pierwszego i drugiego stopnia, w których uczy się prawie 30 tysięcy uczniów. Rodziny każdego z nich płacą czesne, często wynoszące kilka średnich pensji miesięcznych. Równie drogie są katolickie uniwersytety, których w Chile działa obecnie sześć. Dwa z nich – w Santiago i Valapraíso – noszą tytuł uniwersytetów
pontyfikalnych,
więc
z
formalnego
punktu
widzenia
kontrolę nad nimi sprawuje Watykan, a nawet sam papież. Stołeczny Papieski Uniwersytet Katolicki Chile (Pontificia Universidad Católica de Chile, UC) jest obok świeckiego, publicznego Universidad de Chile najlepszą uczelnią wyższą w kraju; obie szkoły od dekad rywalizują ze sobą we wszystkim: od wyników naukowych, przez zaangażowanie polityczne absolwentów, po osiągnięcia sportowe. A najbardziej – w piłce nożnej.
Dawniej w chilijskim społeczeństwie obowiązywał jasny podział. Elity konserwatywne,
mieszczańskie,
splecione
z
Kościołem
i
sektorem
prywatnym, wywodzące się jeszcze z kolonialnych europejskich rodzin, posyłały
dzieci
na
uniwersytet
papieski.
Progresywni
intelektualiści
kształcili się na uczelni świeckiej. Dzisiaj granica zatarła się tak bardzo, że praktycznie nie istnieje. Tak samo jak w dużej mierze istnieć przestała ideologiczna różnica pomiędzy centrolewicą i demokratyczną prawicą. W pewnym więc sensie sektor uczelni wyższych jest miniaturą stosunków politycznych w Chile po transformacji ustrojowej. Spory światopoglądowe przestały odgrywać pierwszoplanową rolę, o wszystkim decydują dziś pieniądze i koneksje – bez względu na to, czy chodzi o zdobycie miejsca na liście wyborczej, nieważne w której partii, lub miejsca na uniwersytecie, nieważne, czy katolickim, czy świeckim. Wielu wiernych nigdy nie wybaczyło chilijskim hierarchom ciepłych relacji z Pinochetem i późniejszego jednoznacznego legitymizowania transformacyjnego
konsensusu.
Przyczyn
odejścia
od
Kościoła
było
oczywiście wiele, wliczając w to liberalizację norm społecznych i kwestie ekonomiczne, ale zbliżenie episkopatu i dyktatury dobrze pamiętano przez wiele lat po zmianie ustroju, tak samo jak brak sprzeciwu wobec neoliberalizmu. Im bardziej ulica chciała ze wspomnianym konsensusem zerwać, zastąpić go nową umową społeczną, tym większy opór stawiali hierarchowie. Być może wiedzieli, a być może tylko przeczuwali, że nic innego nie utrzyma ich przy władzy i że społeczeństwo drugi raz nie wyniesie ich na piedestał. Odchodził porządek, którego integralną część stanowili. I pewnie odejście to odbywałoby się powoli, a śmierć byłaby naturalna, rozciągnięta w czasie, relatywnie bezbolesna, gdyby ktoś nie pociągnął za spust i nie wystrzelił śmiertelnego naboju.
Tym nabojem było ujawnienie wszechobecnej w chilijskim Kościele katolickim pedofilii. – Jaki był chilijski Kościół, który został stworzony w czasach Sodano i Pinocheta? Totalnie zdemoralizowany – mówi mi Frédéric Martel. Sodoma,
jego
książka
opisująca
świat
relacji
płciowych,
głównie
homoseksualnych, pomiędzy prominentnymi członkami watykańskiego establishmentu, błyskawicznie stała się bestsellerem na całym świecie. Nie oznacza to jednak, że wszędzie przyjęto ją pozytywnie. Choć niewątpliwie ma ogromną wartość poznawczą, Sodoma w wielu miejscach koncentruje się po prostu na osobistych historiach, z czego krytycy często robią zarzut. Niektórzy
uznają
książkę
za
zwykły
spis
obyczajowych
skandali
i watykańskich ploteczek, pozbawiony jakiejkolwiek krytycznej analizy stosunku Stolicy Apostolskiej do homoseksualizmu, pedofilii czy życia seksualnego duchownych. Bardziej więc jest to kronika towarzyska niż doktrynalna wiwisekcja. W projekcie Martela Chile jest jednym z najlepiej udokumentowanych krajów. Nie tylko ze względu na osobę Angelo Sodano i związki reżimu Pinocheta z Watykanem i antykomunistyczną krucjatą Jana Pawła II. Problem pedofilii trawił chilijski Kościół od środka przez co najmniej cztery dekady, być może dłużej. Centralną postacią był w nim Fernando Karadima, na pierwszy rzut oka – zwykły szeregowy ksiądz, duszpasterz stołecznej klasy średniej. W rzeczywistości – szara eminencja chilijskiego Kościoła
w
czasach
dyktatury
i
już
po
jej
upadku.
Zahaczający
o sekciarstwo duchowny z bezpośrednim dostępem do Pinocheta, a przede wszystkim seryjny przestępca seksualny. Frédéric Martel: Karadima to bardzo ciekawy przypadek. Z jednej strony nie miał tytułów, nie był biskupem, nie należał do elity instytucjonalnej. Ale on nie był takim sobie po prostu zwykłym księdzem. Jego wpływy w Chile w latach
siedemdziesiątych były ogromne. Był wtedy księdzem w parafii pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, zwanej El Bosque od ulicy, do której przylegał kościół. To Providencia, a więc jedna z najbogatszych dzielnic Santiago i całego Chile. Jego parafianami, czyli też osobami, które dobrze znał i z którymi utrzymywał stosunki, byli ludzie głównie konserwatywni, z klasy wyższej lub wyższej klasy średniej. Popierający dyktaturę. W ogóle był to do pewnego stopnia kościół reżimowy, bo do parafii El Bosque na msze Karadimy chodzili wszyscy najważniejsi ludzie Pinocheta. Jego relacja z władzą miała jednak charakter dwustronny, o czym on mógł nawet nie wiedzieć. Wszystkie osiem osób, które wtedy pracowały w jego parafii – inni księża, wikariusze, kościelny – było agentami DINA. Karadima podlegał totalnej infiltracji przez dyktaturę.
Dziś jego parafii zostało niewiele z dawnych lat chwały. Okolica nadal jest ładna, czysta i bogata, ale sam teren kościoła sprawia wrażenie zaniedbanego. Tablica ogłoszeń parafialnych jest prawie pusta, jeśli nie liczyć
wyblakłych
od
słońca
ulotek
antyaborcyjnych
i
plakatu
zachęcającego do regularnej modlitwy różańcowej. Kiedy wchodzę tam na niedzielne nabożeństwo, spodziewam się może nie tłumów, ale mimo wszystko sporej liczby wiernych – takiej, która wypełni przynajmniej kilka pierwszych
rzędów
ławek.
Tymczasem
świątynia
świeci
pustkami.
Młodych osób jest niewiele, nieliczne pary rodziców na modlitwie nie są raczej skupione, bo biegają przed kościołem za swoimi małymi dziećmi. Przed ołtarzem głównie emeryci, zapewne pamiętający czasy Karadimy i dni, w których w niedzielne przedpołudnie nie dało się tu wepchnąć nawet szpilki. Teraz nie widać jakichkolwiek oznak prestiżu, luksusu, społecznego uznania. Jedynym odpryskiem politycznej rzeczywistości jest na wpół podarta
ulotka
wyborcza
burmistrzyni
Evelyn
Matthei,
kolejny
symboliczny dowód na przenikanie się w Chile instytucji kościelnych i politycznych. Aż trudno uwierzyć, że to tutaj biło kiedyś serce tego, co
lata później Ascanio Cavallo, chilijski dziennikarz i komentator polityczny zajmujący
się
również
skandalami
pedofilskimi,
nazwał
Kościołem
równoległym (paraiglesia), który Karadima sam stworzył i nad którym sprawował niepodzielną władzę. Kościołem, w którym religijna celebra mieszała się z polityczną ideologią, a spoiwem były dwie rzeczy: pieniądze i antykomunizm. Kościołem, który z chrześcijaństwem nie miał nic wspólnego. Martel: O tym, że Karadima jest gejem, wiedzieli wszyscy. Wiedziała DINA, wiedział Pinochet. Wiedział też Sodano, bo on i Karadima mieli bardzo bliskie relacje. Karadima dość często zresztą przechwalał się różnym ludziom, że jest nietykalny, bo Sodano go chroni. A taki ksiądz był dyktaturze bardzo na rękę, gdyż miał słabości. Pamiętaj, jak to działa. Jeśli ktoś ma problemy natury seksualnej, to natychmiast staje się przydatny, zwłaszcza niedemokratycznej, opresyjnej władzy tego typu.
Pierwszy oficjalny raport na temat podejrzanego zachowania Karadimy powstał w 1984 roku. Napisali go zaniepokojeni parafianie, do których zaczęły docierać informacje o duchownym, który prowokuje sytuacje sam na sam z młodymi chłopcami, składa niemoralne propozycje, molestuje. Raport trafia najpierw na biurko arcybiskupa Santiago, którym wtedy był Juan Francisco Fresno. Zwierzchnik kompletnie ignoruje oskarżenia wobec podwładnego, w środowisku chilijskich ofiar pedofilii klerykalnej krąży nawet opowieść, że sam dokument został natychmiast podarty i zniszczony. Nigdy nie opuścił gabinetu arcybiskupa. Pomóc w tym miał jego ówczesny sekretarz Juan Barros, jednocześnie wychowanek Karadimy. Na tym zresztą polegała siła duchownego z El Bosque – szacuje się, że był „duchowym ojcem” dla ponad 50 kapłanów i co najmniej kilkunastu biskupów.
Mentorował im, zabierał na rekolekcje, oferował wsparcie duchowe. I przede wszystkim – tłumaczył swoją wizję Kościoła i świata. Prawidłowość ta, wpisana w szerszy kontekst, ilustruje też doskonale pozycję Karadimy w globalnej strukturze i taktyce działań Kościoła katolickiego. Podobnie jak w wielu krajach na świecie, w tym w Polsce, w
Chile
Kościół
późnych
posttransformacyjnego
to
lat
osiemdziesiątych
Kościół
stworzony
i
przez
całego Karola
okresu Wojtyłę.
W pewnej części ręcznie, przez osobiście promowane nominacje, w innej w
sposób
pośredni,
poprzez
akceptowanie
w
ciemno
kandydatur
podsuwanych mu przez współpracowników – głównie przez Stanisława Dziwisza i Angelo Sodano. Na początku łańcucha decyzyjnego stał właśnie Fernando z
Karadima,
popytem.
To
który
on
uczył
kształtował ich,
jak
młodych
publicznie
kapłanów
potępiać
zgodnie
rozwiązłość
obyczajową. Podsuwał im konserwatywne interpretacje Pisma Świętego, przy okazji pokazując, jak Kościół działa od środka. Rozbudzał w nich ambicje, motywował do kariery instytucjonalnej, marszu w górę hierarchii. Sam miał w tym interes, wiedział, że armia dawnych uczniów, którzy staną się decydentami Kościoła, może kiedyś mu się przydać. Tacy ludzie stawali się najpierw kandydatami na biskupów, potem lustrował ich Sodano do spółki z funkcjonariuszami dyktatury. Na końcu była walidacja ze strony Watykanu.
Tak
właśnie
dziewięćdziesiątych o utrzymanie
i
zakazu
powstał
na
episkopat,
początku
aborcji
XXI
który
potem,
wieku,
i rozwodów, pilnował
w
walczył
latach
zaciekle
nienaruszalności
przywilejów dyktatury i promował neoliberalizm, wycofując się zupełnie z pracy na rzecz ubogich i wykluczonych. Fernanda
Karadimę
w
życiu
motywowały
dwa
silne
pragnienia:
pieniędzy i władzy. Ci, którzy wówczas byli jego parafianami, z reguły wspominają go jako człowieka owładniętego obsesją stylu i estetyki.
Zawsze miał perfekcyjną fryzurę, zadbane paznokcie i dłonie, idealnie wyprasowane ubrania. Nosił się raczej po europejsku, Stary Kontynent był dla niego źródłem inspiracji również w muzyce, którą się interesował. Z chilijskim ludem, zwłaszcza tym ubogim, etnicznie nie-białym, nie identyfikował się ani trochę – ale też nie miał takiej potrzeby. Jego punktem odniesienia były zeuropeizowane klasy wyższe. Miał bardzo duże ambicje, prawdopodobnie nigdy niezaspokojone. Nie wyrażały się jednak w obsesji purpury czy śmiałych marzeniach o Tronie Piotrowym. Karadimy kościelna hierarchia nie interesowała. Pragnął tego, co było raczej domeną świecką – wpływu na życie codzienne innych ludzi. Ruchów lewicowych wszelkiej maści nienawidził szczerze, w teologii wyzwolenia widział zagrożenie – ale nie doktrynalne, tylko materialne. Obawiał się, że zbyt bliski związek z ubogimi odbierze Kościołowi należny prestiż społeczny, rolę moralnego arbitra rozstrzygającego spory nawet na najwyższych poziomach władzy. Nie był wybitnym teologiem, w relacjach współpracowników
nie
ma
świadectw
o
głębokich
analitycznych
przemyśleniach na temat wiary. Cechował go pragmatyzm i polityczne wyczucie. Już w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych zaczął więc bratać
się
z
prawicowymi
politykami,
wojskowymi,
biznesmenami.
Wszystkich ich miał zresztą pod ręką, bo Providencia to przecież dzielnica takich właśnie ludzi. Jednocześnie szybko zorientował się, że kościelna ścieżka awansu nie jest dla niego, gdyż zajmuje stanowczo zbyt dużo czasu. Karadima widział, że Kościół to skostniała, zbiurokratyzowana instytucja, w której na nominacje czeka się latami, czasem nawet dekadami, a na końcu i tak wszystko zależy od decyzji jednej czy dwóch osób. Nie chciał czekać, bo wpływy, władzę, pieniądze i świat u swoich stóp chciał mieć od razu.
Radykalizacja
nastrojów
społecznych,
która
potem
skończy
się
zamachem stanu, była mu więc bardzo na rękę. Wokół szybko pojawiło się wielu mundurowych, w tym wojskowi wysokiego szczebla. Spotykają się co niedzielę na mszy w El Bosque, ale też poza obrzędami religijnymi. W salonach swoich wielkich domów, na przyjęciach w ogrodach. Jedną z rodzin, która do Karadimy zbliża się najbardziej, jest familia Bulnes Cerda. A w niej dwóch braci: Juan Pablo i Juan Luis. Ten pierwszy, prawnik, przyda się Karadimie lata później, kiedy zostanie jego obrońcą w procesach o molestowanie. Ten drugi natomiast otrzyma wyrok 10 lat więzienia za zabójstwo w 1970 roku René Schneidera, ówczesnego głównodowodzącego
chilijskiej
armii.
Zamach
na
Schneidera,
sponsorowany przez CIA i pobłogosławiony przez Henry’ego Kissingera, powszechnie uznaje się za jeden z najważniejszych zapalników, które później doprowadziły do zamachu stanu z 1973 roku. Juan Luis Bulnes zamordował generała w czasie nieudanej próby porwania, a Karadima udzielił mu schronienia. Przyjął do siebie na parafię, pozwalając ukrywać się, dopóki Bulnes nie uzyskał możliwości bezpiecznego wyjazdu do Paragwaju. Sam duchowny był z tego faktu niezwykle dumny, uważał, że pomaga bohaterowi narodowemu, więc historię o zaoferowaniu azylu prawicowemu ekstremiście opowiadał potem często i bez większych oporów. Wątków takich jak ten było w biografii Karadimy mnóstwo. O jego zaangażowaniu w politykę czy relacjach ze stołeczną socjetą wiadomo stosunkowo dużo – głównie z relacji świadków tamtych zdarzeń lub licznych,
choć
często
szczątkowych
dokumentów
w
państwowych
archiwach. O tym, jakim człowiekiem był naprawdę – już niewiele. Głównie dlatego, że Fernando Karadima na swój temat lubił po prostu zmyślać. Jednym z fundamentów jego pozycji jako kapłana o szczególnych
predyspozycjach pedagogicznych była historia o znajomości, jaką zawarł jeszcze jako nastolatek, uczestnicząc w rekolekcjach organizowanych przez jezuitów. Prowadził je Alberto Hurtado, później ogłoszony świętym – beatyfikowany przez Jana Pawła II w 1994 roku, kanonizowany przez Benedykta XVI w 2005 roku. Karadima utrzymywał, że z Hurtado łączyła go bardzo silna osobista więź, podobna do tej, którą rozwijał potem ze swoimi wychowankami. To właśnie przyszłemu świętemu przypisywał swoje powołanie; opowiadał, że Hurtado namawiał go do kapłaństwa, rozpoznawał w nim działanie Ducha Świętego. Wiele lat później rodzony brat Karadimy, Oscar, wyzna publicznie, że Alberta Hurtado Karadima tak naprawdę nie znał. Cała ich znajomość ograniczała się do kilku uścisków dłoni na rekolekcjach, lakonicznych wymian zdań. Mimo to późniejszy chilijski święty bardzo się Karadimie przydał – do zbudowania jego własnej legendy. Martel: Karadima nie był specjalnie znany czy rozpoznawalny publicznie, na pewno nie uchodził za księdza celebrytę. Ale znał, kogo trzeba, w tym oczywiście nuncjusza apostolskiego. On i Sodano utrzymywali bliską relację, więc ten drugi na pewno wiedział o wykroczeniach pierwszego, o jego skłonnościach seksualnych. Wspomniany wyżej pierwszy raport, oficjalny dokument, pojawił się w roku 1984, ale tak naprawdę skargi na Karadimę spływały do samego Watykanu już w latach siedemdziesiątych. A jeśli trafiały do Rzymu, to w jakiś sposób musiały przejść przez nuncjaturę. Co dowodzi, że Sodano wiedział. Ale krył pedofila, bo ten był przydatny w znacznie ważniejszym z punktu widzenia całego Kościoła projekcie: walce z komunizmem i teologią wyzwolenia.
Karadima trwa nietykalny w bezpiecznym przyczółku, jakim była parafia El Bosque, przez długie lata. W 1985 roku, a więc dwa lata po wymianie
episkopatu
na
bardziej
konserwatywny,
zostaje
wreszcie
w Providencii proboszczem. Stanowisko utrzymuje przez 21 kolejnych lat, do 2006 roku. Pod koniec tego okresu zaczyna jednak pękać wokół niego tama
milczenia.
Karadima
jest
taki
sam,
ale
zmienia
się
chilijskie
społeczeństwo. Już wtedy coraz mniej osób chodzi do kościoła, maleje też znaczenie samych duchownych. Nie cieszą się aż takim autorytetem publicznym, jak jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Episkopat traci rząd dusz, biskupów bardziej słuchają politycy niż wierni. Spada tolerancja dla kościelnego przywileju. Aż wreszcie padają pierwsze oskarżenia. Plotki krążące wśród bogatych mieszczan z Providencii materializują się w 2003 roku. José Murillo, dawny podopieczny Karadimy, członek jego duszpasterstwa i grupy rekolekcyjnej, pisze do arcybiskupa Santiago Francisca Javiera Errázuriza list. Opisuje w nim, jak Karadima przez wiele lat molestował go seksualnie, gdy Murillo był jeszcze niepełnoletni. Jego wyznanie uznaje się za pierwszy oficjalny dokument dotyczący pedofilii klerykalnej po upadku Pinocheta. Murillo liczył, że Errázuriz, wykształcony w Niemczech i ukształtowany przez tamtejszą liberalną teologię, stanie po jego stronie. Przeliczył się, bo arcybiskup był produktem tego samego Kościoła, który na dole tworzył Karadima, a na górze cementowali watykańscy konserwatyści. Blisko przyjaźnił się z Giovannim Battistą Re, zastępcą Sodano w Sekretariacie Stanu. Kardynałem stał się jeszcze za życia Jana Pawła II. Errázuriz nadał wprawdzie sprawie bieg, ale potem sam ją zakończył. Najpierw zezwolił na śledztwo, które trwało dwa lata. Powołana przez niego komisja archidiecezjalna w raporcie końcowym stwierdziła, że Murillo jest postacią wiarygodną, nie ma podstaw, żeby wątpić w jego oskarżenia, a sprawa powinna trafić wyżej, najlepiej do Watykanu. I wtedy stała się rzecz, która w przypadkach pedofilii klerykalnej powtarza się na całym świecie jak refren. Choć arcybiskup sam powołał śledczych, nie
uwierzył
ich
konkluzjom.
Zamiast
tego
postanowił
poszukać
alternatywnych źródeł informacji. Po latach przyznał, że o opinię w sprawie proboszcza z El Bosque pytał innych chilijskich hierarchów najwyższego szczebla. Wszyscy jak jeden mąż stwierdzili, że Karadima to człowiek o nieskazitelnej reputacji, niemożliwe więc, by kogoś krzywdził. Errázuriz wyrzucił raport własnej komisji do kosza, a oskarżycielowi Karadimy powiedział, że będzie się za niego modlił. Murillo przegrał bitwę, ale nie wojnę. W historii duchownego z El Bosque pojawi się jeszcze później, w decydującym jej momencie, kiedy przestępstw proboszcza nie będzie się dało dłużej ukrywać. W 2004 roku ujawnia
się
kolejna
ofiara
Karadimy,
dr
James
Hamilton,
chirurg
i wykładowca akademicki – najpierw poprzez swoich prawników, potem w 2005 roku osobiście. On, w przeciwieństwie do Murillo, ze swoją historią poszedł jednocześnie do władz kościelnych i do mediów. I to dzięki niemu w dużej mierze wiadomo dziś, jak Karadima krzywdził swoich młodych podopiecznych. Hamilton trafił pod jego skrzydła w latach osiemdziesiątych, kiedy życie pod rządami dyktatury było najtrudniejsze. Represje zdławiły wszelką opozycję, a rozpoczynający się właśnie kryzys ekonomiczny spowodował braki
w
zaopatrzeniu
sklepów
i
redukcje
zatrudnienia.
Na
ulicach
dominowała szarość, młodzi, jeśli mieli taką możliwość, próbowali uciec z kraju. Hamilton, wspominając tamte czasy, podkreślał, że rozważał dwie drogi życiowe – komunistycznego partyzanta albo katolickiego świętego. Tylko tak mógł oddalić się od przygnębiającej rzeczywistości dyktatury Pinocheta. Wybrał to drugie, zapisał się do duszpasterstwa Karadimy w El Bosque. Dalej ich relacja rozwijała się w sposób niemal archetypiczny dla przypadków
pedofilii
w
Kościele.
Karadima
szybko
zidentyfikował
Hamiltona jako łatwy cel, bo ten był wrażliwym, przystojnym chłopcem o sporych problemach emocjonalnych. Pochodził z rozbitej rodziny – ojciec odszedł, gdy mały James był jeszcze dzieckiem. Proboszcz stanowił dla niego wzorzec moralności i męskiego zachowania. Chłopiec aktywnie szukał z nim kontaktu, zadawał fundamentalne pytania, prosił o rady życiowe w najtrudniejszych kwestiach. Karadima karmił go poczuciem wyjątkowości. Mówił, że widzi w nim Ducha Świętego, że sam Bóg ingeruje w jego działania. Że jest jedyny w swoim rodzaju, zasługuje więc na bliższą relację ze Stwórcą. A ponieważ Karadima sam uważał się za bożego pomazańca, oznaczało to bliższą relację również z nim. Im
częściej
dochodziło
do
zbliżeń,
tym
większe
Hamilton
czuł
obrzydzenie do siebie samego. Zaczął mieć wahania nastrojów, nie radził sobie z życiem codziennym. Próbował się uwolnić od prześladowcy, ale ten zawsze zrzucał winę na niego. Kiedy później zeznawał przed prokuraturą, opowiedział, że jemu samemu perwersje Karadimy nie mieściły się w głowie. Nie rozumiał, jak ktoś, kto jest święty za życia, może dopuszczać się takich rzeczy. Winy szukał więc w sobie, przekonywał się, że jest nieczysty, że to on wodzi proboszcza na pokuszenie. A Karadima go w tym przekonaniu utwierdzał. Molestowanie trwało wiele lat, także wtedy, kiedy Hamilton skończył studia i założył rodzinę. Już jako mąż nadal utrzymywał
kontakty
z Karadimą, razem z żoną zapraszali go nawet do domu na kolacje, bywali też gośćmi na parafii w El Bosque. Schemat oprawcy i ofiary powtarzał się również wtedy. Karadima często po kolacji prosił o chwilę sam na sam z Hamiltonem w innym pokoju pod pretekstem porady medycznej, której potrzebował. Chirurg zgadzał się, wciąż gnębiony własnym poczuciem winy. Szedł do pomieszczenia, za którego drzwiami działo się to samo, co w duszpasterstwie kilka lat wcześniej.
Najbardziej znamienny w historii Hamiltona jest jednak opis innej praktyki, którą Karadima aranżował, by tuszować swoje przewinienia i móc nadal
molestować
mężczyznę.
Kiedy
Hamilton
był
szczególnie
poddenerwowany i groził proboszczowi ujawnieniem jego przestępstw, duchowny zwoływał nad nim autentyczny trybunał. Wzywał go na parafię pod pretekstem rozmowy, a potem fundował mu rytuał, który nazywał „braterską korekcją”. Hamilton występował w nim w roli oskarżonego, siadając naprzeciwko swoistej ławy sędziowskiej. Po drugiej stronie znajdowali się biskupi, katoliccy notable, zaprzyjaźnieni proboszczowie innych parafii – jednocześnie często byli uczniowie Karadimy. Mężczyzna próbował im opowiadać o swoich traumach, ale ci wmawiali mu, że jest opętany przez szatana. Krzyczeli na niego, upokarzali go i kazali mu gorliwie się modlić. I przede wszystkim – nigdy więcej nie podważać autorytetu Fernanda Karadimy. Tymczasem Hamilton osuwał się coraz bardziej w otchłań. Przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Przez 14 lat poddawał się psychoterapii, ale ta przynosiła mu co najwyżej tymczasową ulgę. Miał problemy w pracy, stracił stanowisko na uniwersytecie medycznym. W 2009 roku rozpadło się jego małżeństwo. Lekarz chciał unieważnić je również w świetle prawa kanonicznego, złożył więc w sądzie diecezjalnym odpowiednie dokumenty. Jako przyczynę wszczęcia procedury wpisał traumę związaną z byciem ofiarą molestowania przez Karadimę, co natychmiast przykuło uwagę kościelnych oficjeli. Gdy ci poinformowali o sprawie byłego już wtedy proboszcza
z
El
Bosque,
Karadima
rozpoczął
kampanię
przeciwko
swojemu dawnemu podopiecznemu. W tym momencie rusza machina nienawiści. Inni księża zaczynają go nachodzić w domu. Szantażują, chcą zmusić do wycofania dokumentów. Wreszcie jeden z nich podsuwa mu do podpisania dokument, w którym
rzekomo przyznaje się, że nigdy nie miał do czynienia z Karadimą jako niepełnoletni, a ich relacja była w pełni konsensualna. Hamilton
odmawia.
Jest
coraz
bardziej
zdeterminowany,
żeby
doprowadzić sprawę do końca. Ma też po prostu coraz mniej do stracenia. Równolegle
do
prób
uzyskania
wyroku
stwierdzającego
nieważność
małżeństwa prowadzi własne śledztwo w sprawie Karadimy. Pamięta strukturę
działania
duszpasterstwa,
przypomina
sobie
kilku
innych
chłopców, z którymi proboszcz zamykał się w osobnych pokojach. Wychodzi z założenia, że nie był jedyny. Szuka na własną rękę podobnych sobie pokrzywdzonych, co dochodzi do uszu coraz bardziej rozjuszonego i niepewnego siebie Karadimy. Wreszcie znajduje pozostałe ofiary księdza, w tym José Murillo. Łącznie czterech mężczyzn wnosi prywatny akt oskarżenia. Wiedzą, że Karadima nie pójdzie siedzieć, bo nawet jeśli uda się udowodnić jego przestępstwa, będą już przedawnione. Mimo to chcą pokazać światu ogrom cierpienia, jakie wyrządził im kingmaker chilijskiego Kościoła. Proces zaczyna się w 2010 roku. Chile dzieli się wzdłuż linii na sali sądowej. Elity bronią Karadimy, konserwatywne media atakują Hamiltona i Murillo ze wszystkich stron. Społeczeństwo jednak im wierzy. Dostają listy, publiczne wyrazy poparcia. Mają nadzieję, że tym razem się uda. Kościelny parasol nad byłym proboszczem wciąż jest rozpostarty, ale ten świecki już niekoniecznie. Sodano ani nikt inny w Watykanie nie ma wpływu
na
chilijską
politykę,
starzy
mecenasi
z
czasów
Pinocheta
poumierali albo nic nie znaczą w przestrzeni publicznej. Nawet Evelyn Matthei długo nie chce przyjść Karadimie z pomocą. Po
roku
czynności
śledczych
prokuratura
odmawia
wszczęcia
postępowania, tłumacząc się brakiem wystarczających dowodów. Hamilton nie próbuje nawet walczyć z tą decyzją, po jej ogłoszeniu mówi do kamer
telewizyjnych, że nie ma szans wygrać z całym wymiarem sprawiedliwości, który jednoznacznie staje według niego po stronie Karadimy. W dodatku następuje polityczna zmiana warty, władzę obejmuje Sebastián Piñera, bądź co bądź pierwszy prawicowiec na stanowisku prezydenta od upadku dyktatury. Lepiej się nie łudzić. Publiczny
hałas,
jaki
rozpętuje
się
wokół
niedoszłego
procesu
Karadimy, ma jednak swoje konsekwencje. Dociera do Watykanu, który zaczyna wywierać presję na chilijski episkopat. Wokół sprawy krąży zbyt wiele nazwisk, praktycznie wszystkich hierarchów najwyższego szczebla z ostatnich trzech dekad. Kościół sam powołuje komisję, pracującą niezależnie od prokuratury. Tam też odbywają się przesłuchania, proces dowodowy. I to Kościół, nie chilijskie państwo, uznaje Karadimę winnym. Liczący ponad 700 stron raport z prac chilijskich śledczych kościelnych trafia do Watykanu, do Kongregacji Nauki Wiary. 16 stycznia 2011 roku upubliczniona zostaje kara dla Fernanda Karadimy. Papież Benedykt XVI nakłada na niego zakaz sprawowania posługi kapłańskiej oraz dożywotni obowiązek pokuty i modlitwy. Karadima, podobnie jak przez cały czas trwania obu postępowań, konsekwentnie odmawia przyznania się do winy. Rzuca hasłami wiele razy słyszanymi w takich przypadkach: że to oszczerstwa, pomówienia, próby wyłudzenia pieniędzy. Bronią go też pozostali
chilijscy
hierarchowie.
Kardynał
Jorge
Medina,
od
lat
przebywający na emeryturze dawny gigant tamtejszego Kościoła, lojalista Pinocheta i członek watykańskiej administracji Wojtyły, publicznie wątpił w legalność wyroku, bo jeden z oskarżających Karadimę mężczyzn miał w chwili rzekomego aktu seksualnego 17 lat. A to już wystarczająco dużo, żeby doskonale wiedzieć, co się robi, argumentował Medina, tym samym nawiązując do paradygmatów obowiązujących w latach siedemdziesiątych i skutkujących później przesunięciem granicy wieku dla ofiar przestępstw
seksualnych. Po Santiago krążą też teorie, że Karadima jest kościelnym ekwiwalentem
Manuela
Contrerasa
czy
Miguela
Krasnoffa.
Kozłem
ofiarnym, którego elity poświęcają dla zachowania przywilejów i ocalenia pozostałych zbrodniarzy. Były duchowy opiekun stołecznej klasy wyższej próbował jeszcze apelacji, ale Watykan odrzucił ją kilka miesięcy później. Pozbawiony jakichkolwiek dróg ucieczki, przyjął wyrok, zatwierdzając go własnym podpisem, po czym schronił się w jednym z klasztorów na terenie Providencii, swojego dawnego imperium. Sprawa Karadimy spowodowała, że tama pękła. Powolna śmierć katolicyzmu przyspieszyła do zawrotnej prędkości. Tylko w ciągu 12 miesięcy dzielących przekazanie raportu do Watykanu od skazania byłego proboszcza społeczne zaufanie do Kościoła spadło w Chile z 61% do 38%. Posypały
się natomiast
kolejne doniesienia
o przypadkach pedofilii,
nadużyć, przestępstw na tle seksualnym. Kiedy w 2018 roku do kraju z wizytą apostolską przyjeżdża papież Franciszek, jest ich już oficjalnie 78. I nie wszystkie dotyczą Karadimy. Szybko bowiem wyszło na jaw to, o czym w Santiago szeptano od dawna – że cichy duchowny bez tytułów stworzył własny Kościół. Nie państwo w państwie, tylko państwo równoległe. Chroniony osobiście przez Sodano, a więc pośrednio też przez Pinocheta i Stolicę Apostolską, budował swoje struktury poparcia. Należeli do nich wojskowi, biznesmeni, ale przede wszystkim inni księża, dla których był mentorem. Później wielu z nich poszło w szeroki świat, lecz o swoim patronie nie zapomnieli. Był w tej grupie Juan Barros Madrid, biskup Osorno, później kapelan chilijskiej armii. A w latach młodości – wychowanek i bliski współpracownik Karadimy. Wśród ofiar kościelnej pedofilii znano go doskonale jako wielkiego zwolennika mistrza, zawsze gotowego do wyciszania afer. W zeznaniach złożonych przez czterech mężczyzn molestowanych przez
Karadimę
nazwisko
Barrosa
przewijało
się
wielokrotnie.
Miał
być
świadkiem nadużyć, ale nigdy nie reagował na to, co widział. Pielęgnował za to kult Karadimy jako de facto duchowego lidera chilijskiego Kościoła. Widać to było nawet w przydomku, jaki mu nadano, gdyż popularnie o duchownym z Providencii mówiono El Santito – Świętoszek. Dziś nikt nie umie z całą pewnością stwierdzić, czy było to przezwisko szczere i wyrażające podziw, czy co najmniej ironiczne, gdyż w dwuznaczny sposób odnoszące się do jego życia seksualnego. Faktem jest natomiast, że choć Świętoszek Karadima w dyktaturze czuł się jak ryba w wodzie, to transformacja ustrojowa jego pozycji nie nadgryzła ani trochę. Po ustanowieniu w Chile demokracji wciąż był człowiekiem wpływowym, ważnym, szanowanym. Wiele zawdzięczał bardzo spokojnemu (ponoć) usposobieniu. W kontaktach z parafianami, na co dzień i od święta, był człowiekiem bardzo skromnym, cichym, niespecjalnie gadatliwym – co w panteonie księży skandalistów wyróżniało go dość wyraźnie. Karadima to pod tym względem odwrotność chociażby Theodore’a
McCarricka,
człowieka
o
naturze
zdecydowanie
ekstrawertycznej. Dzięki temu, że lubił ciszę i w ciszy czuł się komfortowo, ufali mu członkowie elit, również tych nowych, demokratycznych. Znany był ze zdolności zawierania układów, był doskonałym powiernikiem – pewnie dlatego, że sam miał mnóstwo własnych tajemnic i świetnie zdawał sobie sprawę z ich wagi. Poza tym, choć on sam był coraz starszy, jego wychowankowie pięli się coraz wyżej, aż w końcu zdominowali episkopat. Dla Karadimy to była carte blanche, by robić, co tylko chciał – bardzo aktywny seksualnie pozostawał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a nawet później. Wszystko to było możliwe, bo – jak zgodnie twierdzą chilijscy i zagraniczni dziennikarze oraz badacze tamtejszego Kościoła – Karadima był po prostu sekciarzem. Uprawiał skrajny kult jednostki,
domagał się absolutnego posłuszeństwa, wmawiał diakonom i młodym księżom, że jest ich jedyną szansą na zbliżenie się do Boga, a przede wszystkim – na karierę w kościelnych strukturach. Dalszej
spirali
wydarzeń
nie
był
w
stanie
zatrzymać
nikt.
Już
wyświęcenie Barrosa na biskupa w 2015 roku oprotestowały tysiące wiernych, organizując przeciwko niemu demonstracje i własne velatóny, wigilie światła. Barros znalazł się na celowniku, ponieważ jego nazwisko przewijało się przez całe śledztwo w sprawie Karadimy. Ponadto wśród nowych skarg znalazły się oskarżenia o bierność i zaniechania – Barros miał być osobiście świadkiem wielu przypadków molestowania, lecz nigdy nie zrobił nic, by chronić ofiary. List wyrażający sprzeciw wobec tej nominacji
wystosowało
do
Stolicy
Apostolskiej
51
chilijskich
parlamentarzystów. Franciszek, choć nominacji nie odwołał, zaczął się dokładniej przyglądać chilijskim aferom. Zlecił nowe śledztwo, które tym razem miało problem pedofilii ocenić systemowo. Polityki
papieża
wobec
przestępstw
seksualnych
nie
da
się
jednoznacznie zakwalifikować ani jako proaktywnej, ani negacjonistycznej. Z jednej strony nie udawał, że skandali nie ma. Za molestowanie przeprosił, a
raport
z
drugiego
śledztwa,
liczący
ponad
2300
stron,
wywołał
w chilijskim Kościele trzęsienie ziemi o charakterze absolutnie totalnym, doprowadzając do serii dymisji najważniejszych hierarchów. Z drugiej jednak strony, kiedy pod koniec jego pielgrzymki do Chile w 2018 roku dziennikarze zapytali go o Barrosa, odpowiedział bardzo wręcz gniewnie, że konsekwencje wobec niego wyciągnie dopiero, kiedy ktoś przyniesie mu dowody, bo póki co żadnych nie widział. Stwierdził, że oskarżenia pod adresem biskupa to według niego próba zniesławienia go i oczernienia całego Kościoła. Długo pozostawał też krytyczny wobec posunięć ofiar pedofilii. Wprawdzie wysłuchiwał ich regularnie, ale żądał od nich bardziej
przekonujących
argumentów.
Czegoś
więcej
poza
samymi
ustnymi
zeznaniami. Martel: Kiedy Franciszek wylatywał z Chile po pielgrzymce, na odchodne rzucił dziennikarzom, że Barrosa nie ruszy bez dowodów. Mimo że wiedział, co sam Barros i pozostali biskupi robili, jak bardzo byli zaangażowani w ochronę Karadimy. W trakcie lotu do Peru, kolejnego kraju na jego trasie, zaczął jednak rozmawiać z innymi księżmi o swoich słowach. Zorientował się, że był za ostry. Potem, już w czasie podróży powrotnej do Rzymu, podjął decyzję, że chilijski Kościół musi być prześwietlony w całości.
Pierwsza połowa 2018 roku przynosi sekwencję wydarzeń, które mają prowadzić do oczyszczenia kościelnych struktur. Najpierw papież otwiera ponownie śledztwo w sprawie Barrosa, a prowadzi je Charles Scicluna, arcybiskup Malty, watykański superśledczy, poprzednio tropiący aferę Maciela Degollado i Legionu Chrystusa, bodaj największego skandalu pedofilskiego w historii Kościoła. Scicluna w Chile nie bierze jeńców. Przez miesiąc, przy wsparciu Kongregacji Nauki Wiary, jeździ po całym świecie i spotyka się z prawie wszystkimi ofiarami Karadimy i innych tamtejszych księży. Konkluzje są klarowne, ale też spodziewane. Chilijski Kościół był przeżarty pedofilią od lat, Karadima miał ochronę polityczną i kościelną, a Watykan nie zrobił nic, żeby proceder ten ukrócić. Pojawiają się też kolejne nazwiska sprawców, a wśród nich – Bernardino Piñera, wujek prezydenta. Ma już wtedy 103 lata, jest najstarszym żyjącym biskupem Kościoła katolickiego na świecie. Rok później umrze z powodu zakażenia koronawirusem. Do Watykanu trafią oskarżenia o molestowanie osoby nieletniej 50 lat wcześniej. Żadne zarzuty – ani cywilne, ani kościelne
–
sformułowane.
w
tej
sprawie
nigdy
jednak
nie
zostaną
formalnie
Franciszek
zaprasza
ofiary
pedofilii
klerykalnej
bezpośrednio
do
Rzymu, spotyka się z nimi osobiście, przeprasza – również za awans Barrosa. Tłumaczy, że popełnił błędy w ocenie jego osoby, ale nie miał też pełnej wiedzy, gdyż wbrew temu, co wcześniej przyjmowano za fakt, doniesienia o przypadkach pedofilii wcale nie spływały z Chile do Kongregacji Nauki Wiary. Papież wzywa też do siebie chilijskich biskupów. Wszyscy – trzydziestu czterech – składają na jego ręce dymisje, choć Franciszek przyjmie tylko osiem z nich. Ale w tej grupie będzie Barros, co dla opinii publicznej w Chile najważniejsze. Wraz z jego odejściem skończy się w tamtejszym Kościele era nietykalności Fernanda Karadimy. Świętoszek ostatecznie upadnie. Papież wydali go ze stanu duchownego 27 września 2018 roku. Karadima umrze niecałe trzy lata później. Epilog
tej
opowieści
gwałtowniejszej
śmierci
o
najpierw
Kościoła
powolnej,
katolickiego
a w
potem Chile
coraz nastąpi
w 2019 roku, w czasie protestów wywołanych podwyżką cen biletów metra w Santiago. Kościół jest już wtedy instytucją powszechnie krytykowaną, hierarchowie
nie
mają
w
społeczeństwie
żadnego
autorytetu.
Ich
stanowisko w sprawie demonstracji jest znów miałkie, rozmyte. Piszą w oświadczeniach, że rozumieją postulaty ulicy, ale potępiają przemoc. Zachęcają
do
negocjacji,
kompromisu
–
jak
w
czasach
przemian
ustrojowych 30 lat wcześniej. Ale świat, również ten chilijski, jest już inny. Demonstrantom to nie wystarcza. Na początku listopada demolują dwa kościoły: jeden w Santiago, drugi w Valparaíso. Wrzucają do środka kamienie, wyciągają z nich ławki, które potem układają w barykadę na ulicy, podpalają. Episkopat znowu apeluje o spokój, potępia wandalizm. Wierni nie słuchają. Może dlatego, że dawno przestali być wiernymi.
1 Zgodnie z definicją obowiązującą w prawie międzynarodowym, w tym rozdziale określenia „Watykan” i „Stolica Apostolska” nie będą używane zamiennie. Stolica Apostolska jest podmiotem politycznym, który formalnie sprawuje pełnię władzy nad państwem-miastem Watykan. Dlatego odnosić się będzie przede wszystkim do kwestii dyplomatycznych i relacji międzynarodowych. Z kolei Watykan przytaczany będzie w kontekście fizycznego miejsca, gdzie procedowane są zagadnienia, którymi zajmuje się Stolica Apostolska (przyp. aut.). 2 Przywołana tu historia odnosi się do nakazu aresztowania wydanego przez hiszpańskiego sędziego Baltasara Garzóna 10 października 1998 roku. Garzón uznał, że istnieją podstawy prawne do aresztowania Augusta Pinocheta pod zarzutem łamania praw człowieka. Pinochet przebywał wówczas w Wielkiej Brytanii w celach medycznych. Garzón domagał się jego aresztowania między innymi z powodu śmierci 194 obywateli Hiszpanii w wyniku działań chilijskiej dyktatury oraz morderstwa hiszpańskiego dyplomaty Carmelo Sorii w wyniku działań związanych z operacją „Kondor”. Działania Garzóna doprowadziły do nałożenia na Pinocheta 16-miesięcznego aresztu domowego, po którym wrócił do Chile w marcu 2000 roku. Próba zatrzymania Pinocheta w Londynie wzbudziła protesty i kontrowersje na całym świecie, w tym w Polsce. W czasie jego pobytu na Wyspach odwiedziła go delegacja polskiej prawicy, w skład której weszli Marek Jurek, Tomasz Wołek i Michał Kamiński. Pinochet nigdy nie został skazany prawomocnym wyrokiem (przyp. aut.). 3 S. Ruderer, “Change Direction”: Influencing the National Church through the Vatican during the Pinochet dictatorship in Chile, [w:] „Religions” 2020, nr 11(595), s. 1–2, https://doi.org/10.3390/rel11110595, dostęp 17.10.2022. 4 Tamże. 5 S.R. Bowers, Pinochet’s plebiscite and the catholics: The dual role of the Chilean church, [w:] „World Affairs” 1988, nr 2(150), s. 51, https://digitalcommons.liberty.edu/cgi/viewcontent.cgi? referer=&httpsredir=1&article=1082&context=gov_fac_pubs, dostęp 17.10.2022.
Rozdział 5 Rachunek za 30 lat To wszystko sprawka dzieciaków. Krnąbrni uczniowie zabarykadowali się w swoim liceum, wykrzykując postulaty o równości i sprawiedliwości społecznej, niczym ich dziadkowie pół wieku wcześniej. Policja próbowała ich stamtąd wykurzyć, ale ci się nie dali. Ani puszkom z gazem łzawiącym, ani groźbom skreślenia z listy uczniów prestiżowego Instituto Nacional. Chcieli się bić. I rozpętali zadymę, która w ciągu trzech tygodni wywróciła do góry nogami 30 lat mozolnego szycia chilijskiej demokracji. Potem, kiedy będzie już wiadomo, że latynoamerykańska wiosna 2019 roku przejdzie do historii jako moment zwrotny dla tamtejszej polityki, dorośli niejednokrotnie wzywali ich na rozmowę. Proponowali dialog, miejsce przy wspólnym stole. Tylko że młodzi nie chcieli już z nikim przy tym stole siadać, zamiast tego zrzucili zastawę na podłogę i stół po prostu przewrócili. – To, co działo się tutaj w październiku 2019 roku, wymykało się wyobraźni. Nigdzie czegoś takiego nie widziałem, a parę protestów już w życiu oglądałem, zresztą nie tylko w Chile – mówi Simón Escoffier, chilijski socjolog ruchów społecznych. Rozmawiamy przez Skype’a. Na
wywiad o tamtych demonstracjach, które znów wyniosły Chile do roli codziennego gościa na pierwszych stronach największych gazet, byliśmy umówieni od kilku miesięcy, ale osobiście. Po drodze jednak pewien nieznany dotąd wirus atakujący ludzkie drogi oddechowe wprawił Polskę, Chile i większość świata pomiędzy nimi w stan totalnego paraliżu. Spotkania twarzą w twarz na długi czas pozostaną w sferze marzeń, podobnie zresztą jak podróże międzykontynentalne czy reporterska praca w terenie. Simón
Escoffier:
To
naprawdę
były
protesty
totalne.
Państwo
przeciw
społeczeństwu. Wojsko na ulicach, gumowe kule, transportery, a po drugiej stronie ludzie wszystkich opcji politycznych. Dlatego nie lubię powtarzać tej narracji, która przebiła się przede wszystkim w Europie – że Chilijczycy nagle obalają porządek posttransformacyjny, bo ktoś im podniósł ceny biletów w metrze. Skala tych protestów, ich postulaty, oczekiwania ludzi były znacznie szersze niż tylko wymiana elit.
Trwające kilka tygodni gigantyczne demonstracje, rozciągające się praktycznie na cały kraj, wybuchły w pierwszych dniach października 2019 roku. Rzeczywiście, tak jak mówi Escoffier, za granicą przypisywano je głównie podwyżce o 30 pesos cen metra w Santiago. Z europejskiego punktu widzenia to kwestia dosłownie groszowa, jednak dla tysięcy słabo zarabiających Chilijczyków konieczność płacenia więcej za codzienne dojazdy była bolesnym ciosem. Przede wszystkim dlatego, że w stolicy metro to komunikacyjny kręgosłup, oś megametropolii. Jedyny środek transportu, który pozwala w miarę sprawnie poruszać się po mieście. To jednak interpretacja głęboko uproszczona, bo Chilijczycy wyszli wtedy na ulicę, żeby sprzeciwić się drastycznie pogarszającym się materialnym
warunkom życia. W górę poszły nie tylko ceny biletów metra. W górę poszło wszystko. W ciągu ostatnich kilku lat znacznie wzrosły ceny żywności, leków, opłaty za wodę i energię elektryczną, koszty usług telekomunikacyjnych. Niespłacone
zobowiązania
finansowe
ma
dzisiaj,
według
różnych
szacunków, dwóch na trzech lub nawet trzech na czterech Chilijczyków. Rynek dyktuje warunki na wszystkich płaszczyznach życia, od zdrowia po edukację. W konsekwencji powiększają się realne nierówności społeczne – nawet jeśli te czysto statystyczne, oparte na modelach ekonomicznych, w teorii się kurczą. Jednocześnie bogate elity pozostają impregnowane na kryzys. Według raportu ONZ z 2017 roku 1% najzamożniejszych Chilijczyków był w posiadaniu jednej trzeciej całego krajowego PKB. W Santiago, w którym mieszka połowa narodu, nie trzeba wiele, żeby zobaczyć to na własne oczy. Nierówności odzwierciedla mapa. Wycieczka z zachodu na wschód, od luksusowych dzielnic białych potomków Europejczyków: Las Condes i Vitacury, przez burżuazyjną Providencię z jej parkami, kościołami i przystrzyżonymi trawnikami, nieco uboższą, ale wciąż willową Ñuñoa, następnie wypełnione brzydko starzejącymi się blokami i biurowcami Recoletę, Santiago i Quinta Normal, aż po autentyczne slumsy, dzielnice biedy, to podróż przez wszystkie klasy i stany chilijskiego społeczeństwa. I jednocześnie kilkudziesięciominutowa przejażdżka metrem, z dwiema czy trzema przesiadkami. Dystans między tymi dzielnicami to nie tylko 30 kilometrów, w
ale
miesięcznych
też
kilka,
zarobkach,
kilkanaście dziesiątki
lat
tysięcy
dolarów
państwowych
różnicy zaniechań
w zapewnianiu uniwersalnego dostępu do usług publicznych. I wieki wzajemnej,
coraz
większej
niechęci,
regularnie
w
chilijskiej
historii
przeradzającej się w nienawiść. Zachód i wschód miasta, ultrabogatych
i przeraźliwie biednych, tych z pewną emeryturą i tych bez żadnych oszczędności,
wierzących
i
niewierzących,
potomków
Basków
czy
Francuzów i Mapuczów łączy w Santiago tylko jedno – metro. Dlatego podwyżka naprawdę dotknęła każdego. Zaczęli uczniowie. Manifesty i plakaty szybko zastąpili butelkami z benzyną. Blokujący Instituto Nacional po kilku dniach przenieśli się na ulicę, gdzie dochodziło też do starć licealistów z policją. W mediach społecznościowych zaczęło roić się od wezwań do strajku generalnego, ilustrowanych
prostymi
statystykami.
Koszty
życia
w
Santiago
niespecjalnie różnią się od tych w Madrycie czy nawet Londynie, chociaż w europejskich stolicach zarabia się średnio cztery razy więcej. Ruchy uczniowskie i studenckie wzywały więc, by neoliberalizmowi sprzeciwiły się wreszcie wszystkie warstwy chilijskiego społeczeństwa – bo tak naprawdę na nierównościach tracą wszyscy poza wąskimi elitami. Escoffier: Metro było doskonałym punktem zapalnym, bo prędzej czy później skorzysta z niego nawet bogacz. Korki są tak duże, że on też woli czasami zostawić samochód i skorzystać z transportu publicznego. A z biletami zawsze był problem. Generalnie to nie chciał za nie płacić nikt. Biedni, bo były za drogie. Bogaci – bo uważali, że nie muszą. Według nich usługa transportowa jest tak niskiej jakości, że nie zasługuje na wydawanie na nią pieniędzy. Typowo neoliberalna logika. W rezultacie mamy więc najważniejszy kanał komunikacyjny, za który nikt nie chce płacić. Na niektórych stacjach, zwłaszcza tych starszych w centrum miasta, odsetek pasażerów przeskakujących przez bramki czy inaczej omijających opłaty za bilety wynosił 40%, a nawet 50%. Więc kiedy Piñera zapowiedział, że ceny będą wyższe, ludziom już w ogóle przestało zależeć. Każdy mógł poczuć się okradany.
Odpowiedź rządu była tak przewidywalna i nawet karykaturalna, jakby została wyjęta z prześmiewczego lewicowego komiksu o neoliberalizmie.
Kiedy
społeczeństwo
sprzeciwiło
się
podwyżkom,
minister
finansów
Ignacio Briones Rojas stwierdził, że przecież każdy może wstawać wcześniej, bo nad ranem ceny są niższe. Bilety w stołecznym metrze mają dynamiczny cennik, uzależniony od godzin szczytu, ruchu na danej linii i dnia tygodnia, więc w teorii da się ominąć podwyżki dzięki zmianie harmonogramu dnia. Z kolei na pytanie o przyczyny podwyżek prawie wszystkich artykułów i usług Rojas odpowiedział, że takie twierdzenie jest kłamliwe i generalizować nie można, bo w dół poszły na przykład ceny kwiatów ciętych. W odpowiedzi uczniowie i studenci przestali za bilety w
metrze
płacić
już
w
ogóle.
Dziesiątki
tysięcy
osób
wchodziło
i wychodziło ze stacji bez uiszczenia jakiejkolwiek opłaty. Obrazki z tamtych dni, jeśli pozbawić je kontekstu, dla postronnego widza mogą wyglądać absurdalnie – na zdjęciach i nagraniach wideo widać dziesiątki młodych ludzi wchodzących do metra w godzinach szczytu i jeden po drugim przeskakujących bramki; niektórzy przy okazji przewrócą z rozpędu automat z biletami. Bardziej przypomina to popkulturowy happening niż polityczną manifestację, choć była to akcja jak najbardziej zorganizowana. Młodzi
Chilijczycy,
dla
których
jedyną
znaną
rzeczywistością
jest
rzeczywistość neoliberalna, przejawiająca się w ingerencji rynku w każdą płaszczyznę ich życia, postanowili ten system obalić, przestając wkładać do niego swoje pieniądze. Rząd uznał, że najlepszym sposobem na powstrzymanie młodzieży będzie
zrzucenie
jej
ze
sceny,
odcięcie
od
tej
formy
wyrażania
nieposłuszeństwa, więc po prostu… zamknął stacje. Najpierw te wokół uczelni i dużych placówek edukacyjnych – i tylko w godzinach, w których zaczynały się i kończyły zajęcia. Potem, kiedy demonstracje rozlały się na całe miasto, metro stanęło zupełnie.
Protesty i
szybko
studenckie
przybrały
strajki
agresywną
podpięli
się
formę.
anarchiści,
Pod
uczniowskie
radykalna
lewica
antysystemowa. Im większe były to masy, tym mniej jednolitą miały tożsamość.
Niektórzy
widzieli
w
metrze
symbol
zgniłego
porządku
kapitalistycznego, a szerzej – całego kompromisu czasów transformacji, więc zaczęli niszczyć stacje. Poważne szkody wyrządzono na ponad 80 z nich. Po kilku dniach starć protestujących z policją Piñera zorientował się, że tym razem nie chodzi już tylko o kilkunastu lewicujących bojówkarzy ani fanaberie licealistów bawiących się w historyczną rekonstrukcję czasów Allende. Demonstracje wybuchają już wszędzie – nawet w ultrabogatych częściach miasta, takich jak Providencia, Las Condes, El Golf. A ponieważ Santiago to w kontekście politycznym praktycznie synonim całego Chile, 19 października w kraju zostaje wprowadzony stan wyjątkowy. Escoffier: Po raz pierwszy po transformacji naprawdę mieliśmy protesty bez wyjątku w każdej części miasta. Nie tylko w poblaciones, ubogich dzielnicach migrantów i robotników, ale też na osiedlach białej burżuazji. Nie tylko w Santiago, ale w całym kraju, od południa po północ. Władze nie wiedziały, co robić, więc na demonstrantów wysłały carabineros. A oni traktowali protesty, jakby to była regularna
wojna.
Formowali
szyki
obronne,
strzelali
gumowymi
nabojami.
Próbowali pacyfikować demonstracje, ustawiając się na ulicach i placach, zanim pojawili się tam ludzie. Często też prewencyjnie wypuszczali gaz łzawiący, żeby trudniej było na przykład siadać na ulicy, okupować te miejsca. Z tego narodziła się gigantyczna fala przemocy, w którą zaangażowały się obie strony i która nie miała już wtedy żadnego sensu.
Świat patrzy na ulice Santiago i ogląda, jak pracują carabineros. Obrazki z Plaza Italia wyglądają jak wojna na terenie zabudowanym, chilijscy mundurowi przypominają szturmowe oddziały amerykańskich
komandosów. Wyskakują z transporterów opancerzonych, momentalnie formując szyk bojowy. Z otwarciem ognia do demonstrantów nie czekają specjalnie długo, wysyłają jeden, dwa komunikaty ostrzegawcze przez megafon. Wjeżdżają na Plaza Italia i natychmiast odcinają protestującym drogi
ucieczki.
Później
media
będą
szeroko
rozpisywać
się
o
ich
wojskowych taktykach, takich jak chociażby instalowanie przenośnych, wysokich na ponad 2,5 metra metalowych barier, którymi szczelnie blokują ulice dochodzące do placu. Tworzą gigantyczny kocioł, w środku którego znajduje się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Strzelanie w tak zwarty tłum armatkami
wodnymi
i
pojemnikami
z
gazem
łzawiącym
to
prawie
egzekucja. Bilans tamtych protestów wciąż nie jest do końca znany. Narodowy Instytut Praw Człowieka (Instituto Nacional de Derechos Humanos, INDH) regularnie aktualizuje statystyki, mimo że od szczytu tej gigantycznej fali społecznego niezadowolenia minęły ponad dwa lata. Ofiary cały czas się zgłaszają,
choć
oczywiście
nie
na
policję
–
pracę
dokumentacyjną
prowadzą głównie organizacje pozarządowe, ponieważ służby mundurowe wielu przewinień policjantów za wykroczenia zwyczajnie nie uznają. Dlatego w statystykach podaje się równolegle dwie osobne dane: querellas, czyli oficjalnie złożone skargi, i hechos – czyli pojedyncze wydarzenia opisane
przez
świadków.
Różnica
w
ich
liczbie
potrafi
być
nawet
dwukrotna. Ale demonstracje przetaczają się nie tylko przez Santiago. Na ulicę wychodzi patagońskie Punta Arenas, pacyficzne Valparaíso, położona w sercu miedziowego zagłębia Antofagasta. Obowiązuje jedna zasada: im dalej od stolicy, tym brutalniejsze są represje, również dlatego, że poza Santiago
mało
października
kto
2019
carabineros roku
do
16
patrzył marca
na
ręce.
2020
W
roku,
okresie kiedy
w
od
17
Chile
wprowadzono pierwsze restrykcje związane z pandemią koronawirusa, odnotowano 2349 oficjalnie złożonych skarg na funkcjonariuszy policji naruszających prawa człowieka protestujących. Wypadków, w których policjanci użyli nadmiernej siły, INDH doszukał się jednak aż 4075, z czego 432 zdarzenia były przypadkami przemocy na tle seksualnym – inwazyjnego
przeszukiwania,
naruszania
nietykalności
cielesnej
w okolicach intymnych, działań noszących znamiona molestowania. Najwięcej spośród demonstrantów, którzy zdecydowali się pójść drogą oficjalną,
oskarżyło
policjantów
o
pobicie
(1615),
nieuzasadnione
oddawanie strzałów w ich kierunku (1334), przymusowe rozbieranie w czasie przesłuchań (302), składanie gróźb werbalnych (158) i używanie gazu łzawiącego (156). W bazie danych INDH doszukać się też można zeznań, które w kontekście historii Chile ostatnich 50 lat kojarzą się niestety z
w
sposób
opisywanego
jednoznaczny.
półrocza
byli
i
Wśród
tacy,
uczestników
którzy
zarzucali
protestów policjantom
przeszukiwanie mieszkania bez nakazu (21), duszenie (12), wkładanie przedmiotów do waginy lub odbytu (7), oblewanie zimną wodą w trakcie przesłuchań (3) i stosowanie elektrowstrząsów (1). Chilijskie media głównego nurtu długo nie informowały o prawdziwej skali wydarzeń w mieście. Kiedy na Plaza Italia codziennie ustawiały się setki tysięcy ludzi, prasa wciąż donosiła o „niewielkich demonstracjach”, zamiast tego skrupulatnie wyliczając zamknięte stacje, zdewastowane przystanki,
spalone
politykę no
autobusy.
comment
–
W rewanżu
podjęli
decyzję
liderzy o
protestów
całkowitym
przyjęli
wykluczeniu
mainstreamowych dziennikarzy z tłumu, a potem nie pozwalali im się do niego
nawet
zbliżyć
–
co
okazało
się
posunięciem
co
najmniej
kontrproduktywnym, bo przez to o rzetelne relacje z Plaza Italia było jeszcze trudniej. W pewnej chwili na placu demonstrowało ponad milion
Chilijczyków
–
młodych
i
starych,
biednych
i
z
klasy
średniej,
wykształconych na uniwersytetach i tych bez dyplomu. W geście ludowego triumfu przemianowali nawet główną arenę swojej rewolty z Plaza Italia na Plaza Dignidad, plac Godności. Dziś gest ten w Polsce wybrzmiewa znajomo, po tym jak rok później, w trakcie protestów organizowanych przez
Strajk
Kobiet
aktywiści
przemianowali
warszawskie
rondo
Dmowskiego na rondo Praw Kobiet. Mój rozmówca, tym razem występując w roli badacza, tłumaczy, że choć rzeczywiście głównym hasłem tamtych dni był spopularyzowany przez media slogan „to nie 30 pesos, to 30 lat”, tak naprawdę postulaty ulicy były znacznie szersze, a zmiany, których się domagali demonstranci – głębsze. Escoffier: Główną osią sporu było inne widzenie polityki. Nie chodzi tylko o styl, ale o całą filozofię polityczności. Ludzie, którzy wyszli wtedy protestować, mieli dość tradycyjnej wizji, w której polityka jest wertykalna. Zaczyna się od obywatela, kończy na zawodowym senatorze czy ministrze, ale po drodze jest tyle stopni zaawansowania i mechanizmów filtrujących, że oczekiwania zwykłych ludzi, ich potrzeby i marzenia po prostu się gubią. To, czego natomiast nie brakuje, to karier, najczęściej dziedziczonych, układanych jak gotowe życiorysy od dzieciństwa. W Chile politykiem zostaje się tak wcześnie, że nasi przywódcy nie mają już żadnego kontaktu z bazą wyborczą, ze zwykłymi obywatelami. Gdybyś wtedy wszedł między ludzi na Plaza Italia, usłyszałbyś każdy możliwy progresywny postulat. Darmowa edukacja, prawa reprodukcyjne, aborcja, prawa mniejszości seksualnych, równouprawnienie Mapuczów, zakończenie eksploatacji bogactw naturalnych, upaństwowienie lasów i plaż, dywersyfikacja wpływów do budżetu, odejście od modelu ekonomicznego, w którym cała gospodarka Chile wisi na przychodach z eksportu miedzi. Krótko mówiąc, ci ludzie chcieli zerwania
z legendą chilijskiego cudu gospodarczego. Chile ma wizerunek kraju sukcesu, ale każdy, kto tu mieszka, wie, że to po prostu nieprawda.
Demonstranci szybko identyfikują wroga, którym staje się cała elita polityczna. Od lewa do prawa. Nawet Frente Amplio, partia, która przecież ukształtowała się poza starym porządkiem i miała go obalać, pada ofiarą gniewu ulicy, jej politycy są wygwizdywani, niektórych prosi się nawet grzecznie o opuszczenie tłumu. Z Plaza Italia słychać okrzyki, że wszyscy muszą ustąpić, ponieważ żaden z dzisiejszych chilijskich polityków nie ma pojęcia, jak na co dzień wygląda życie tych, którzy na niego głosują. Jednym z najczęściej pokazywanych w mediach staje się transparent z napisem: „Dość polityki tworzonej w arkuszach kalkulacyjnych Excela!”. Escoffier: Widziałem wasze ostatnie protesty aborcyjne. To w sumie dobry przykład, który może pomóc zrozumieć październikowe demonstracje. Rozszerz sobie
wasz
Strajk
Kobiet
na
wszystkie
płaszczyzny
uprawiania
polityki,
a dostaniesz wierny obraz tego, co stało się w Chile.
Pozwalam mu kontynuować wywód, nawet jeśli jego analogia wydaje mi się przynajmniej trochę przesadzona1. Wielu młodych wyszło na ulice również w imieniu starszych. Ci drudzy od chilijskiego neoliberalizmu dostaną najmocniej po głowie, bo AFP, prywatny system emerytur, po prostu nie działa. Za to, co dzisiaj dostają emeryci, nie da się przeżyć
w
Santiago.
A
właśnie
teraz
na
emeryturę
przechodzą
pierwsi
„domniemani” beneficjenci tego systemu – ludzie, którzy zaczynali pracę w latach osiemdziesiątych. I w zdecydowanej większości będą na tej emeryturze skrajnie biedni. Jasne, można teraz pieniądze z AFP wyciągnąć w ramach pandemicznych wypłat. I co z tego? Przecież dalej też będzie życie. Wróci praca, trzeba będzie jakoś funkcjonować. Za co ci ludzie mają to robić?
Podobnie jak w Polsce, w centrum chilijskiego kryzysu politycznego też znalazła się konstytucja. Z tą różnicą, że strony konfliktu w Chile są ustawione
odwrotnie
niż
u
nas.
Prawicowa
elita
rządząca
broniła
konstytucji za wszelką cenę, lud na ulicach domagał się jej zmiany, a najlepiej – napisania od nowa. Ta obowiązująca dzisiaj, pomimo kilkakrotnych zmian po 1989 roku, nadal oparta jest na ustawie zasadniczej napisanej jeszcze w czasach Pinocheta przez José Piñerę. Jego brat próbował wprawdzie łagodzić sytuację, rzucając tłumowi na pożarcie kolejnych ministrów, których pozbawiał urzędu, ale Chilijczycy nie dali się przekupić. Postawili warunek: referendum konstytucyjne. Natychmiast. A potem nowa konstytucja, którą zresztą napiszemy sami. Zawodowi politycy, którzy przez ostatnie dekady monopolizowali proces decyzyjny w Chile, nagle stali się w swoim kraju po prostu zbędni. A Sebastián Piñera nie miał wyjścia – na żądania tłumu musiał się zgodzić. Pierwotnie głosowanie miało się odbyć w kwietniu 2020 roku, ale uniemożliwiła je pandemia koronawirusa. Od zmian konstytucyjnych nie było już odwrotu, więc plebiscyt po prostu przesunięto. Ostatecznie Chile poszło do urn 25 października, prawie równo rok po wielkim proteście z Plaza Italia. Wyniki referendum były papierkiem lakmusowym chilijskiej demokracji. Zdecydowana większość – 78% głosujących – opowiedziała się za stworzeniem nowej konstytucji, opcja zachowania starej przeważyła tylko w trzech okręgach w całym kraju. Taka sama część społeczeństwa stwierdziła też, że dokument ma powstać w wyniku obrad specjalnie w tym celu
powołanej
konstytuanty,
do
której
odbędą
się
osobne
wybory.
Startować mógł w nich każdy, a idea jego powołania była prosta: władza przechodzi w ręce obywateli. Wracamy do korzeni, tylko taka demokracja nas już teraz zadowoli. Konstytucja nowego Chile ma być przeciwieństwem prawa z czasów dyktatury. Mają ją napisać sami Chilijczycy, z pomocą
własnych idei, bez zewnętrznego bata militarnego, finansowego czy religijnego. To tutaj ma zacząć się wymiana chilijskich elit. I stworzenie nowej, realnej demokracji, dostępnej dla wszystkich, bez względu na status materialny. Escoffier: Młodzi ludzie, którzy wyszli protestować na Plaza Italia, bardzo często nie posiadają nic poza długami. Dla nich życie w dzisiejszym Chile jest trudne, bo szklanego sufitu nie przebiją, w dodatku ten sufit zaczyna nad nimi wisieć bardzo nisko praktycznie już w dzieciństwie. Nie ufają instytucjom państwowym ani partiom politycznym, co zresztą było widać w październikowym referendum. Co z tego, że jednogłośnie poparli wizję nowej konstytucji, napisanej w dodatku nie przez polityków, ale przez społeczeństwo. Mnie bardziej martwi, że frekwencja wyniosła tylko 51%. To pokazało, że tak naprawdę w zmianę wierzyła nieco ponad połowa Chilijczyków.
W tej grupie był na pewno Jeremi Galdamez, syn Maria Galdameza, bohatera polskiej medialnej awantury o Chile sprzed ponad 20 lat. Galdamez senior, marksistowski działacz z czasów Allende, uciekł z Chile po zamachu stanu. Okrężną drogą trafił do Polski, gdzie osiadł na stałe. Głośno zrobiło się o nim po zatrzymaniu Pinocheta w Londynie, kiedy generała odwiedziła polska delegacja: Marek Jurek, Michał Kamiński i Tomasz Wołek. Galdamez z Kamińskim i Wołkiem skonfrontował się w programie
publicystycznym
„Tok-Szok”,
rozpłakując
się na wizji
w trakcie rozmowy o torturach reżimu Pinocheta. Jeremi co prawda urodził się już w Polsce, do Chile po raz pierwszy pojechał jako nastolatek, ale na swoją drugą ojczyznę patrzy znad Wisły regularnie i z dużą uwagą. Z przekonania lewicowiec, sprawę zmian konstytucyjnych postrzega optymistycznie. Politycznie podąża śladami ojca. Od najmłodszych lat angażuje się w działalność publiczną, organizuje
między innymi protesty przeciwko reformom Romana Giertycha, gdy ten jest ministrem edukacji w pierwszym rządzie Prawa i Sprawiedliwości2. Potem zbliża się do środowisk anarchistycznych. Tata co roku zabiera go na demonstracje z okazji 1 maja, chodzą też razem na lewicowe wiece i
protesty.
Jeremi
wchodzi
też
w
świat
dziennikarstwa,
publikuje
w tygodniku „Przegląd” i na portalu Strajk.eu. Dla tej ostatniej redakcji będzie analizować w codziennych tekstach protesty z 2019 roku – które on sam określa jednak innym słowem: rewolta. Jeremi
Galdamez:
Pamiętam
doskonale
jej
pierwsze
dni.
Obudziłem
się
i zobaczyłem doniesienia z Chile, na początku myślałem, że to jakaś rekonstrukcja historyczna. Natychmiast zresztą w internecie pojawiły się porównania tego, co działo się wtedy, z wrześniem 1973 roku. Ja też, naturalnie, przez swoją rodzinną historię zacząłem łączyć to z Allende, widzieć w tym coś głębszego. Od razu czułem, że to może być moment historyczny. Patrzyłem na protestujące masy na ulicach i sam się cieszyłem, uśmiechałem do siebie samego. Towarzyszyło mi uczucie ulgi, bo dla mnie wtedy opadła kurtyna. Cieszyłem się, że wreszcie ludzie zobaczą, że Chile nie jest takie idealne, że nie ma tam cudu gospodarczego.
W czasie naszej rozmowy Jeremi słowo „wreszcie” powtórzy jeszcze kilkanaście
razy. Jego zdaniem rewolta z 2019 roku nosiła jednak
w pewnym sensie znamiona cudu, głównie ze względu na to, dzięki komu wybuchła. Z zewnątrz sprawczość przypisuje się młodym Chilijczykom – licealiści
z
Instituto
Nacional
urośli
prawie
do
rangi
bohaterów,
bojowników o wolność, pierwszych rewolucjonistów Chile XXI wieku. Jeremi Galdamez o młodych z elitarnych szkół nie mówi mi wcale. Zamiast tego narzeka, że pokolenie urodzone już po transformacji ustrojowej jest politycznie nieuświadomione, nie ma pojęcia o tym, co działo się w ich
własnym kraju. Rewolta wydarzyła się więc znacznie bardziej „pomimo” młodych ludzi niż „dzięki” nim. Galdamez: Ja świadomość historyczną miałem kształtowaną od dziecka. Kiedy pojechałem do Chile po raz pierwszy, jedną z ważniejszych rzeczy, które zrobiłem w czasie pobytu, była wizyta w Londres 38, gdzie w czasach dyktatury znajdowało się tajne więzienie. Czytałem tabliczki upamiętniające lewicowych działaczy, których tam przetrzymywano i torturowano, w tym mojego dziadka. Chciałem zobaczyć to miejsce osobiście, doświadczyć go. Kiedy byłem małym chłopcem, opowieści ojca nie wiązały się u mnie ze strachem, to brzmiało bardziej jak przygoda.
Szerzej
w
sensie
politycznym
zacząłem
rozumieć
to
dopiero w 1999 roku, kiedy Pinocheta aresztowano w Londynie. A potem pogłębiałem wiedzę. Przy czym ten chilijski element jest u mnie zespolony z tożsamością polityczną, a nie narodową. Moje poglądy wyrastają z tego, co ukształtowało ojca. Lubię słuchać lewicowej muzyki z jego młodości, na przykład Victora Jarę.
Obraz Chile, który powstał w głowie Jeremiego Galdameza, to jednak dość specyficzna wizja kraju. Stworzył ją jego ojciec, bądź co bądź żyjący już wtedy od ćwierć wieku na emigracji, mocno krytyczny wobec tego, co się działo w Chile, ale też wobec wyborów niektórych swoich kompanów z dawnych lat, a nawet członków własnej rodziny. Mario Galdamez opowiadał więc synowi o Chile, które nie istnieje, a może wręcz w pełni nie istniało nigdy. Galdamez: Wycieczka do Chile była dla mnie aktualizacją historii. Myślałem, że całe chilijskie społeczeństwo jest lewicowe, a tu nagle okazuje się, że jeszcze w 2019 roku można spotkać zwolenników dyktatury. W Polsce o Chile cały czas mówiło się w kontekście tamtych wydarzeń. Pamiętam, że aktywiści w Poznaniu wywiesili
plakat
zestawiający
Pinocheta
z
Jaruzelskim,
mnie
to
mocno
zdenerwowało, bo ich się porównać nie da. Dla mnie to błąd logiczny, oni funkcjonowali w zupełnie innych realiach. Będąc w Chile, szybko zorientowałem się, że przedstawiciele drugiego pokolenia, ludzie w moim wieku, już w ogóle tymi sprawami nie żyją. Oni szukają sposobu na przetrwanie, lepszej przyszłości.
Jeremi odwiedza Chile po raz pierwszy w 2019 roku, kilka miesięcy przed wybuchem rewolty. Próbuje chodzić po śladach ojca, ale też całej chilijskiej lewicy. Jedzie do Campamento Nueva Habana w robotniczej dzielnicy La Florida, jednej z najuboższych części Santiago, ale też historycznej kolebce ruchów komunistycznych, dawnym mateczniku MIR (Movimiento de Izquierda Revolucionaria), radykalnej bojówki z czasów Allende. Szuka punktów zaczepienia, ale coraz mocniej przekonuje się, że nawet jeśli istnieją, pełnią co najwyżej rolę skansenu, ponieważ Chile dzisiaj oddycha innym powietrzem, mierzy się z innymi problemami. Galdamez: Będąc tam, chciałem umiejscowić własną historię w konkretnej przestrzeni. Myślałem, że pamięć społeczna jest żywa, a tu okazuje się, że nikt o tym nie pamięta. Moja kuzynka owszem, była uświadomiona, ale już sporo osób z naszego pokolenia nic nie wiedziało. Zdziwiło mnie, że wielu naprawdę uważa desaparecidos za komunistyczny mit. Nie wierzą, że coś takiego mogło się wydarzyć w ich własnym kraju, tym kraju, który ma tak nieskazitelny wizerunek na zewnątrz. A przecież mój dziadek był desaparecido. Dla mnie to był wręcz lekki szok, że młodzież może tak myśleć, że w ogóle nie jest upolityczniona. Dlatego tak się cieszyłem w 2019 roku, gdy to wszystko się udało, pomimo ignorancji młodych.
Konfrontacja z chilijską rzeczywistością, również przez rozmowy z dalszą rodziną, zmusza Jeremiego do przetasowania pojęć. Z jednej strony próbuje trzymać się swojej historii, wersji świata według ojca, który jednoznacznie
krytykuje
wszystko,
co
wydarzyło
się
w
kraju
po
transformacji ustrojowej. Z drugiej – na krótko, ale mimo wszystko na
własnej skórze przekonuje się, co tak naprawdę znaczy w tym kraju żyć na co
dzień.
Orientuje
oceniającego
wybory
się,
że
perspektywa
innych
z
ojca,
wygodnej,
etatowego
odległej
emigranta
Warszawy
bez
konieczności stałego zaangażowania się, może nie być jedyną prawdziwą optyką patrzenia na Chile. Galdamez: Ojciec opowiadał, że był częścią procesu, dzisiaj chilijska młodzież jest bardziej skoncentrowana na sobie. O wielu rzeczach dowiedziałem się na miejscu. Zobaczyłem, że ocena ojca, a przez to moja, jest naznaczona rozczarowaniem. Ale nie każdy musi się tak czuć, zwłaszcza jeśli w tym systemie mieszka, musi w nim jakoś
funkcjonować.
Jednym
z
takich
momentów
podziału
była
kampania
wyborcza w 2014 roku. Ojciec nie chciał głosować na Bachelet, mówił, że to ta sama elita, co Piñera, a lewica nie różni się niczym od mainstreamu. Noc wyborcza była
dla
niego
koszmarem.
Pojechał
wtedy
do
Chile,
miał
akredytację
dziennikarską na wieczór wyborczy od „Le Monde diplomatique”, mocno to przeżywał. Ale moja rodzina w Chile myślała o wyborach inaczej. Oni na co dzień muszą mierzyć się z czymś innym. Mówili ojcu, że już raz próbowali zmieniać świat i skończyło się wtedy zamachem stanu i dyktaturą. Teraz trzeba działać inaczej, trzeba się liczyć z innymi rzeczami. Dopiero będąc w Chile, pojąłem ich lęk. Zrozumiałem, że bycie emigrantem determinuje pewne rzeczy. To nie jest wygodnicka pozycja, ojciec ma w sobie poczucie niespełnienia. Ale jednak na emigracji łatwiej być radykałem.
Obserwując z Polski przebieg chilijskiej wiosny 2019 roku, nie wahał się ani chwili, by podzielić się ze światem swoją interpretacją wydarzeń. Był już po wizycie w Chile, na możliwość zmiany systemowej patrzył inaczej niż jego ojciec. Choć towarzyszą mu silne emocje, pisze raczej chłodno, stara się tłumaczyć wydarzenia, wpisując je w szeroki kontekst
historyczny. Potem powie mi, że robił to także z poczucia misji, chęci wyedukowania Polaków. Oraz uderzenia w doktrynę ekonomiczną. Galdamez: Gdyby to się działo w Wenezueli, każdy by o tym wiedział, znał procesy, które tam zachodzą. Ale ponieważ Chile to kraj, w którym istnieje neoliberalna dyktatura kapitalistyczna, o prawdziwych problemach Chilijczyków się nie mówi. Przyzwyczaiłem się do tego, mediów nie odbieram już osobiście. Wiem, że jestem w opozycji do głównego nurtu. I chociażby dlatego czuję potrzebę pisania o tym, opisywania rzeczywistości tak, żeby w pewnym sensie, nawet trochę misyjnie, edukować ludzi na temat sytuacji w Chile.
A
co
będzie
dalej
z
rewoltą?
Jeremi
Galdamez
definitywnych
odpowiedzi wolał nie dawać. Galdamez: Pamiętam, że kiedy Bachelet szła po władzę, wielu ludzi wiązało z nią ogromne nadzieje na rozliczenie zbrodni dyktatury. Mając na uwadze to, że jej własny ojciec był torturowany przez Pinocheta, liczyli, że zrobi w tej kwestii więcej niż jej poprzednicy. Ale tak się nie stało, dlatego pojawiło się rozczarowanie, oskarżenia o bycie częścią tej samej elity, co dawni funkcjonariusze dyktatury. Dlatego uważam, że rozliczenie nie zostanie przeprowadzone odgórnie, nie zrobią tego politycy. Historia Chile pokazuje, że doktryna ekonomiczna też może być dyktaturą. To chyba największy problem, jaki mam w Polsce z rozmowami na temat Chile – tutaj owszem, akceptuje się, że system polityczny, jaki wprowadził Pinochet, był dyktatorski, ale gdy rozmawiamy o gospodarce, to nagle wierzy się, że to wszystko jakoś naturalnie się stało, że tak po prostu musi być. Chile jest przykładem, że system ekonomiczny może być tak samo narzucony siłą i siłą utrzymywany jak system polityczny. Dyktatura polityczna upadła, dyktatura ekonomiczna wciąż trwa. Ten system można obalić tylko od dołu – wtedy nastąpi pełne rozliczenie z przeszłością. Bo największym „zbrodniarzem” w najnowszej historii Chile była nie osoba, a ideologia. Najwięcej zawinił tu neoliberalizm.
I cytuje mi hasło, które w tamtych październikowych dniach pojawiało się na licznych transparentach wśród milionowego tłumu idącego przez La Alameda, długą na prawie 10 kilometrów główną ulicę Santiago, oficjalnie noszącą imię generała Bernardo O’Higginsa: „Wcześniej niż później znów otworzą się bramy wielkich traktów, po których iść będą ludzie wolni, chcący budować lepsze społeczeństwo”. Obok „to nie 30 pesos, to 30 lat” wspomniany cytat stał się mottem chilijskiej rewolty z 2019 roku. To również finalne zdanie ostatniej przemowy
publicznej
Salvadora
Allende,
wygłoszonej
11
września
1973 roku o godzinie 9.03 na antenie Radio Magallanes. W ten sposób ojciec chilijskiego marzenia o sprawiedliwym, równym dla wszystkich świecie wrócił, dosłownie, do pierwszego szeregu polityki w tym kraju. Po raz pierwszy od dawna można było w Chile poczuć, że Allende jest siempre presente. Zawsze obecny. Choć Jeremiego Galdameza i Simóna Escoffiera więcej dzieli niż łączy, o protestach z 2019 roku mówią w sposób bardzo podobny – co pokazuje, że w Chile być może rzeczywiście nadszedł czas wielkich zmian. Pierwszy obserwował te wydarzenia z odległości, drugi z bliska. Jeremi patrzył na nie przez pryzmat własnego lewicowego aktywizmu i bolesnej historii rodziny, Simón analizował je zgodnie z metodami naukowymi. Wreszcie młody Galdamez, gdyby chciał, mógłby przyjąć postawę ojca – krytycznego obserwatora żyjącego poza granicami kraju, który może mocno uderzać w chilijski porządek posttransformacyjny, bo nie musi w nim żyć na co dzień. Escoffier tego luksusu nie ma, swoją przyszłość wiąże z Chile, takie kwestie jak kwota oszczędności na koncie w AFP mają więc dla niego fundamentalne znaczenie. Operują innymi pojęciami, mają inne punkty zaczepienia, na co innego zwracają uwagę. Mimo to dochodzą do tych samych konkluzji: chilijskie społeczeństwo obudziło się z letargu. Według
Escoffiera
–
dzięki
rosnącej
świadomości
na
temat
nierówności
społecznych, według Galdameza – wbrew ignorancji. Ale liczy się efekt. Wybory do konstytuanty miały być pierwszą odsłoną wielkich zmian. Opozycja
przywiązywała
zrealizować
postulat
do
ulicy
o
nich
ogromną
całkowitej
wagę,
wymianie
ponieważ
miały
politycznych
elit
i dopuszczeniu obywateli do procesu decydowania o przyszłości kraju. Postulat
ten
w
dodatku
pozostawał
żywy,
pomimo
pandemii
i przymusowego zamknięcia w domach. W pierwszą rocznicę rewolty z 2019 roku Chilijczycy znów wyszli na ulice Santiago. Dwa kościoły stanęły w płomieniach, a jeden z nich został wcześniej zdewastowany w środku. Po raz kolejny na Plaza Italia powiewały flagi Mapuczów, a wielotysięczny tłum wykrzykiwał hasła o potrzebie nowej konstytucji. Zgodnie z wielokrotnie odgrywanym w tym miejscu scenariuszem, zaraz po pierwszych okrzykach i odpalonych petardach z bocznych ulic wyszły oddziały carabineros. Gumowe kule, gaz łzawiący, armatki wodne. Starcia z policją, 18 rannych mundurowych. Aresztowania, rewizje na miejscu, oskarżenia o terroryzm. Naród, który chce politykę uprawiać na ulicy, i zawodowi politycy, tym razem reprezentowani przez ministra spraw wewnętrznych Víctora Péreza, którzy przekonują, by jednak zrobić to przy urnach wyborczych. Napięcie w miesiącach poprzedzających wybory rosło, choć w kręgach opozycji entuzjazm opadł. Przygasiła go globalna zaraza, bo trudno było nie zgodzić się z argumentem wysuwanym wtedy przez Piñerę, że reforma konstytucyjna jest ważna, ale nie najważniejsza, ponieważ Chile ma w tej chwili trudniejsze wyzwania do pokonania. Na dłuższą chwilę trzeba było zawiesić
spór
polityczny,
skoncentrować
współobywateli.
Demobilizująco
przekładano
dwukrotnie.
aż
działał
Szybko
się
też
jednak
na
sam
ratowaniu fakt,
okazało
że
się,
życia wybory
że
choć
uniemożliwia – przynajmniej legalnie – wielkie demonstracje, to pandemia dolewa oliwy do ognia walki o sprawiedliwość społeczną. Uderzyła najbardziej
w
najuboższych,
unaoczniła
z
nową
siłą
gigantyczne
nierówności, teraz objawiające się różnicami w prywatnej i publicznej służbie zdrowia. Dysproporcje społeczne dosłownie decydowały o życiu i
śmierci.
Do
tego
doszły
kolejne
wypłaty
środków
z AFP,
które
przypomniały Chilijczykom, że większość z nich na stare lata pogrąży się w biedzie. Koronawirus przyniósł obywatelom Chile wiele cierpienia, ale politycznym elitom pozwolił złapać drugi oddech. Zdalnie, w czasie telekonferencji, cały czas toczyły się negocjacje na temat kształtu samego głosowania. Bo już na poziomie architektury przyniosło
ono
zmianę
wręcz
cywilizacyjną.
Początkowo,
niejako
w ramach kompromisu z elitami, przebieg elekcji miał być wzorowany na ordynacji wyborczej do Izby Deputowanych, ale pomysł nie zyskał aprobaty aktywistów – ci chcieli czegoś znacznie bardziej rewolucyjnego, gwarantującego realną zmianę. I cel osiągnęli. Sporo zyskały mniejszości etniczne – reprezentantom 10 najliczniejszych z nich przyznano z automatu 17 miejsc w nowej instytucji. W tej grupie znaleźli się nie tylko Mapucze, ale też przedstawiciele znacznie mniej licznych grup: Aymara, Rapa Nui, Yaghan czy Colla. Już samo to stanowiło rewolucję nawet na poziomie poznawczym, bo choć w Chile jako członkowie tak zwanych pueblos indígenas, rdzennych plemion, identyfikują się aż 2 miliony osób, to Mapucze stanowią 85% z nich. Zapewnienie reprezentacji w konstytuancie społecznościom, o których na co dzień w Chile prawie w ogóle się nie mówi i nie uczy w szkołach, samo w sobie było dowodem, że cokolwiek z nowej konstytucji powstanie, będzie to dzieło w niczym niepodobne do ustawy z czasów Pinocheta.
Escoffier martwił się o frekwencję, Galdamez junior – o społeczną i historyczną nieświadomość młodych pokoleń. Inni Chilijczycy pewnie mieli swoje obawy i mieli ich niemało. W końcu ten naród już kilkakrotnie próbował brać sprawy w swoje ręce, a udało się tylko raz, i to raptem tylko na trzy lata, po których nadeszło 17 lat terroru i opresji dyktatury. Demokracja w Chile była trochę tworem z powieści Franza Kafki. Z jednej strony, na papierze, kraj miał jej najwięcej w regionie. Z drugiej – nigdy tak naprawdę nie służyła wszystkim obywatelom, obowiązująca konstytucja i dominująca doktryna ekonomiczna nie gwarantowały do niej równego dostępu. Nawet najwięksi optymiści mieli prawo być sceptyczni wobec eksperymentu z pisaniem nowej ustawy zasadniczej. Nie wisiał być może nad nimi cień karabinu i krzyża, ale przestrzegającego krzyku przeszłości, słyszalnego tu na każdym kroku, nie dało się zagłuszyć. Tym razem jednak historia zachichotała w innym tonie. Dała ludziom szansę, bo tradycyjne partie polityczne w kampanii wyborczej potykały się o własne nogi, aż wreszcie w samym głosowaniu zaryły z hukiem w bruk. Chile Vamos, konserwatywny blok, z którego wywodzi się Sebastián Piñera, odnotował najgorszy wynik w całej posttransformacyjnej historii startów prawicy w wyborach. Sojusznicy prezydenta co prawda okazali się najpopularniejszą
listą
w
skali
kraju,
ale
poparło
ich
tylko
20,5%
wszystkich głosujących, co przełożyło się na 37 miejsc w 155-osobowej konstytuancie. Niby sporo, ale biorąc pod uwagę fakt, że konserwatyści dążyli do zatrzymania najbardziej radykalnych zmian, taka liczba nie dawała im absolutnie żadnej sprawczości. Próg przyjęcia zapisów nowej ustawy zasadniczej ustalono na dwie trzecie, czyli by móc odrzucić jakąkolwiek propozycję, należało mieć co najmniej 34% mandatów. Tyle szabel w głosowaniu nie uzyskał nikt – nawet zsumowani razem, choć rozbici na kilka osobnych list kandydaci niezależni. Jeśli uznać ich za jedno
stronnictwo, co jednak nawet na poziomie teoretycznym jest ruchem mocno ryzykownym, wynik wyborczy kandydatów niereprezentujących żadnej z wielkich partyjnych koalicji był najlepszy. Zdobyli oni 48 mandatów, co pozwalało myśleć o wecie konstytucyjnym, osiągalnym przy niewielkiej pomocy innych grup (granica to 51 głosów). Majowe głosowanie zakończyło się całkowitą klęską bloku o nazwie Jedność Konstytucyjna, pod którym ukryły się partie dawniej tworzące Concertación, główną siłę polityczną Chile po upadku dyktatury. Socjaliści, chadecy i liberałowie zajęli czwarte miejsce, poparło ich nieco ponad 14% głosujących, co przyniosło 25 mandatów do konstytuanty. Nigdy w historii posttransformacyjnej demokracji w Chile jej twórcy nie upadli tak nisko w głosowaniu powszechnym. Nigdy ich siła nie była tak ograniczona. Wyniki wyborów jednoznacznie pokazały, że największym kapitałem starych partii politycznych były – bo już nie są – rozpoznawalne w całym kraju dynastie, zgrane twarze zawodowych deputowanych, ministrów i rzeczników prasowych. Gdy ich zabrakło, a rywalizacja odbywała się – po raz pierwszy od dawna – na wyborcze propozycje i projekty ustaw, okazało się, że elektoraty nie są wcale tak betonowe, a poparcie – bezwarunkowe. Dla reprezentantów bloku Jedności Konstytucyjnej wyniki majowych wyborów były o tyle bolesne, że wyprzedzili ich nawet komuniści, tym razem w koalicji z Frente Amplio. Jeszcze kilka lat temu taki obrót spraw nie mieścił się w horyzoncie wyobrażeń nawet najśmielszych chilijskich politologów, bo Partia Komunistyczna Chile nie zbierała nawet okruchów z demokracji, ona powoli umierała śmiercią głodową. Poza tym trzy dekady temu Concertación nie wzięła do siebie komunistów, wykluczając ich z tworzenia posttransformacyjnego porządku. Dzisiaj komuniści wystawili im za te 30 lat rachunek.
Pierwszą bitwę o nową konstytucję wygrała więc ulica. Doprowadziła do stworzenia nowej instytucji, powołanej w celu ostatecznego pogrzebania największego trupa w szafie chilijskiej demokracji, czyli odziedziczonej po Pinochecie
ustawy
zasadniczej.
Potem
instytucję
tę
zdominowała,
wciągając do niej ludzi spoza zawodowej polityki. Starych rozstawiła po kątach, nie dała im nawet sposobu na zawetowanie jakiegokolwiek postulatu. Może więc inna polityka rzeczywiście jest możliwa? – Nie wiem, czy tak jest, ale na pewno Chile zrywa z przeszłością – mówi mi Fernando Atria, profesor prawa z Universidad de Chile. Jest jednym z niezrzeszonych kandydatów, którzy przyczynili się do personalnej rewolucji z
w
wyborach
akademickiej
rodziny,
do
Zgromadzenia
oboje
jego
Konstytucyjnego.
rodzice
byli
znanymi
Pochodzi w
kraju
socjologami, ojciec kierował katedrą na tej samej uczelni, na której wykłada syn, dziś jeden z najpopularniejszych naukowców w Chile. Fernando karierę naukową miał wpojoną jako wzorzec, kształcił się za granicą, doktorat obronił w Edynburgu, ale sala wykładowa nigdy mu nie wystarczała. Ciągnęło go do polityki, od razu tej w wersji nieoficjalnej, ulicznej,
wolnej
od
konwenansów.
W 2010
roku
wstąpił
do
Partii
Socjalistycznej Chile, trzy lata później założył obywatelski ruch o nazwie Marca AC, znany także jako Marca Tu Voto, który dążył do napisania nowej konstytucji. Już wtedy Atria, główna twarz ruchu, publicznie domagał się powołania konstytuanty i reformy, przy której pracowaliby obywatele, a nie politycy. Wtedy jednak na takie zmiany nie było żadnych szans. Krajem rządził Sebastián Piñera, prawica po pierwszym od czasów dyktatury
zwycięstwie
wyborczym
czuła
się
najmocniejsza
od
ćwierćwiecza, a odbudowująca się po kryzysie gospodarka dawała im paliwo i zapewniała poparcie. Lewica z kolei pogrążona była w marazmie, zajęta wojnami klanów. Postulat Marca AC traktowano jak folklor, pomysł
z gatunku political fiction, w najlepszym razie – ciekawy eksperyment naukowy. I jako taki właśnie przepadł. Atria się nie poddawał, w 2017 roku wziął nawet udział w prawyborach u socjalistów, walcząc o nominację prezydencką, ale niewiele ugrał, szybko wycofał się z wyścigu. Zamiast tego kandydował do Izby Deputowanych, również bez powodzenia. Aż wreszcie w październiku 2019 roku opuścił partię na dobre. Zaangażował się w protesty, całe dnie spędzał na ulicach, wśród aktywistów – spośród których wielu było jego dawnymi i obecnymi studentami. Do epicentrum manifestacji miał blisko z pracy, wydział prawa Universidad de Chile praktycznie sąsiaduje z Plaza Italia, oba te miejsca dzieli raptem most przez rzekę Mapocho i kilkusetmetrowy spacer. Wtedy był już po stronie ludu, choć sam, patrząc na pochodzenie, jest wręcz ucieleśnieniem chilijskich mieszczańskich elit. W partii jednak się dusił, denerwowało go, że aktyw nie robi tego, co on, tylko trwa w desperackiej obronie
starego
porządku.
Na
odchodne
rzucił
kolegom,
że
partia
socjalistyczna nie dorasta dzisiaj do pięt tradycji, którą podobno ucieleśnia. Fernando Atria: W Chile nastąpiła redefinicja porządków wartości. Młodzież, a więc ci, którzy urodzili się po transformacji, ma inną oś sporu politycznego niż starsze pokolenia. Dawniej podział był jasny: albo jesteś za dyktaturą, albo za demokracją. Prosta kwestia, ale odnosząca się wyłącznie do polityki, niczego innego. Przez 30 lat wszyscy żyliśmy tą dychotomią, z jednej strony dumni z bezkrwawej zmiany ustroju, z drugiej – cały czas zastraszani przeszłością, duchem Pinocheta, lękiem, że wojskowi znowu zrobią przewrót. Tak nas to zajmowało, że nie zadawaliśmy sobie pytań o nic innego. To, jak ludzie żyją, jakie mają szanse na przyszłość, na emerytury czy mieszkanie, w ogóle nie było tematem. I to nas zgubiło, prawie się w tym jako naród udusiliśmy. Właśnie stąd wzięły się protesty młodych ludzi, im w tym kraju brakowało powietrza, a wszystkie okna były pozamykane. Nie dziwię się, że powybijali szyby.
Atria na protestach spełniał się jeszcze bardziej niż na uczelni. Kiedy akurat Plaza Italia nie był zalewany wodą i gazem czy ostrzeliwany gumową amunicją, atmosfera do złudzenia przypominała tam społeczne mobilizacje z czasów ostatniego globalnego kryzysu finansowego, takie jak Occupy z
Street3
Wall
frustracji
oraz
czy
przede
wszystkim
ekonomicznego
ruch
wykluczenia
15-M4,
młodych
zrodzony Hiszpanów
i zakotwiczony na madryckim placu Puerta del Sol. Obrazki z Plaza Italia zaczęły w pewnej chwili wyglądać jak kopie tych z Madrytu sprzed dekady. W
różnych
częściach
terytorium
zajmowanego
przez
aktywistów
pączkowały namioty, w których raz po raz wygłaszano płomienne mowy, dyskutowano o dalszej strategii dla rewolty, ale też myślano, co potem. Placu okupować nie da się wiecznie, zresztą nie o to w tym wszystkim chodziło. Formułowane na wiele sposobów, coraz częściej padało pytanie, jak wreszcie zmienić Chile. Trudno o bardziej podatny grunt do działalności dla kogoś, kto z wykształcenia jest ekspertem, a z ducha – ulicznikiem. Atria, który studentom każe zwracać się do siebie per „Fernando” już na pierwszych zajęciach, wreszcie znajdował się we właściwym czasie we właściwym miejscu. W dodatku już raz takiej właśnie zmiany próbował. Kiedy więc nadarzyła się okazja, wyciągnął z kieszeni praktycznie gotowe plany powołania konstytuanty. Potem sam do niej wszedł. Wybory – startował z listy niezrzeszonych, ze stołecznego okręgu nr 10, czyli bastionów klasy średniej, jak Ñuñoa i Providencia – wygrał bez problemu, natychmiast aktywnie włączając się w debatę o nowej konstytucji. Zanim konstytuanta zebrała się w całości po raz
pierwszy,
Fernando
Atria
pracował
w
tak
zwanej
komisji
transformacyjnej, która ustalała zasady funkcjonowania nowej instytucji. Kiedy regulamin był już gotowy, przeszedł do jeszcze bardziej prestiżowej
komisji do spraw zagadnień ustrojowych, władzy politycznej i ordynacji wyborczej. Atria: Młodzi ludzie w Chile chcą alternatywy dla starego porządku, chcą mieć wpływ na własny kraj. Dla ich rodziców świat albo był demokratyczny, albo podlegał dyktaturze. Oni stosują inny podział – na neoliberalizm i sprawiedliwość społeczną. Z ich punktu widzenia transformacja nie przyniosła żadnej zmiany, więc często powtarzają, że tak naprawdę nie miała miejsca w ogóle. Z prawnego punktu widzenia, owszem, to był sukces. Zwłaszcza na tle innych krajów
Ameryki
Łacińskiej.
Mieliśmy
komisje
prawdy,
wyjaśniliśmy
sporo
zbrodni, zidentyfikowaliśmy nazwiska ofiar. Ale już pod względem ekonomicznym i politycznym to była totalna klapa. Przez całe trzy dekady od zmiany ustroju nie powstała ani jedna inicjatywa polityczna, która dążyłaby do pełnej rekoncyliacji, zagrzebania
starych
podziałów.
Rządziła
nami
„paranoja
konfliktu”,
więc
kompromisu, który zawarto po upadku dyktatury, na wszelki wypadek nie ruszano. Nikt nie zdobył się na odwagę, żeby anulować prawo amnestyjne z 1978 roku i postawić przed sądem Pinocheta. Zawsze brakowało woli politycznej do takich działań. Komisja Rettiga? No okej, to może jedyny przykład zaprzeczający mojej tezie. Tam była wola polityczna, ale ona wynikała tylko z momentu dziejowego. W kraju panował tak wielki optymizm po pokojowym obaleniu dyktatury, że komisja po prostu przepłynęła po szczycie fali. Nikt tego nie zakwestionował, zresztą byłoby to trudne do wyobrażenia. Ale nigdy potem już takiej sytuacji w Chile nie mieliśmy.
Nigdy – aż do teraz. Fernando Atria dziś nadaje ton w dyskusji o przyszłości Chile. Swoje zadanie rozumie najszerzej, jak tylko się da. Zapowiada, że nie popełni błędów poprzedników, a ruch, który narodził się na Plaza Italia w 2019 roku, zmieni w kraju wszystko – bo wszystko jest do zmiany. Nie ma więc przypadku w tym, że sam Atria i wielu innych
członków konstytuanty mówi o obecnych zmianach w Chile jako o „drugiej transformacji”. Poprzednia, jeśli rozłożyć ją na czynniki pierwsze, z punktu widzenia dzisiejszego społeczeństwa może co najwyżej zostać uznana za częściową, niepełną. Prawnie przeprowadzono ją bez zarzutu, sprawnie i szybko. Społecznie – co zresztą potwierdza w rozmowie sam Fernando – też może być uznawana za sukces. Chociażby z tego względu, że dzięki szybkim działaniom prezydenta Aylwina wcześnie rozpoczęto proces rekoncyliacji, co z kolei pozwoliło ukorzenić się w pamięci zbiorowej mitowi
transformacji
jako
momentu
pojednania
narodowego.
Ale
transformacja ekonomiczna i polityczna pozytywnych ocen się nie doczeka. W pierwszej płaszczyźnie w ogóle jej nie było, w drugiej – zabrakło energii i woli, by po dobrym początku zrobić coś więcej niż minimum. Fernando Atria przeprowadza dla mnie tę analizę, a ja słyszę w niej Jeremiego Galdameza, który choć w Chile sam nie mieszka, mówi tym samym językiem, co aktywiści z Plaza Italia trzy lata temu. Członkowie
konstytuanty
od
początku
musieli
udowadniać,
że
naprawdę chcą takiej zmiany. W październiku 2021 roku, już po wyborach, dziennikarze
lokalnego
radia
Bío
Bío
prześwietlili
listy
doradców
i asystentów politycznych zatrudnionych przez członków nowej instytucji. Ich uwagę przykuła Antonia Atria, córka Fernanda, którą do swojego sztabu zrekrutowała inna niezależna kandydatka o lewicowych poglądach, Giovanna Roa. Nie byłoby pewnie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Antonia ma 21 lat, jest na trzecim roku studiów socjologicznych i nie dysponuje wybitną wiedzą ekspercką z zakresu politologii czy prawa. Roa, która do zgromadzenia kandydowała z tego samego okręgu i tej samej listy, co Fernando Atria, mandat wywalczyła w dużej mierze dzięki jego sukcesowi. W wyborach obowiązywała metoda D’Hondta5, a Atria, motor napędowy całej listy, dobrym wynikiem wciągnął koleżankę na miejsce
dające mandat. Dalszy ciąg łatwo dopisać – w powszechnej interpretacji skandalu Roa zatrudniła Antonię po znajomości, sowicie ją przy tym wynagradzając. Za kilkutygodniowe doradztwo młoda Atria miała dostać milion pesos (około 1200 dolarów), kwotę nieosiągalną dla zdecydowanej większości jej rówieśników. Po ujawnieniu danych i zarobków Antonii chilijski lewicowy internet stanął w płomieniach. W mediach społecznościowych krytyka Fernanda była bezlitosna, zarzucano mu bezpodstawne promowanie własnej córki, kolesiostwo godne starych politycznych klanów: Lagos, Piñera, Matthei. Zaczęto kwestionować motywy jego działalności publicznej. Atria senior i Giovanna Roa bronili się, mówiąc, że Antonia została wybrana spośród wielu kandydatów, protekcji ze strony ojca nie było w ogóle, a na takie wynagrodzenie
zasługuje,
ponieważ
ma
za
sobą
lata
działalności
aktywistycznej. Niewielu to tłumaczenie przekonało, ale skandal umarł śmiercią naturalną. Głównie dlatego, że formalnie nikt nie złamał prawa, nie dopuszczono się żadnego czynu zabronionego, a za kilka tygodni zaczynały się wybory prezydenckie, które na przyszłość kraju miały wpłynąć co najmniej tak samo mocno, jak prace konstytuanty. Niesmak jednak pozostał. Fernando Atria, idol tłumów z Plaza Italia, zachował się jak ci, z którymi tłum ten walczy i przeciwko którym powstał. Powielił praktyki wyciągnięte z podręcznika chilijskich elit. Ale z drugiej strony – czy zdziwienie było zasadne? Czy nie było przejawem naiwności sądzić,
że
ktoś,
kogo
rodowód,
wykształcenie
i
zawód
są
wręcz
stereotypowe dla bogatej klasy mieszczańskiej, będzie robił wszystko, żeby obalić rządy własnych pobratymców? Krótko mówiąc, czy Fernando Atria, człowiek niemający nic wspólnego ze zwykłym ludem, mógł naprawdę ten lud poprowadzić na konstytucyjne barykady? Te pytania zaczęli zadawać
także aktywiści, protestujący i liderzy z Plaza Italia. Może więc inna polityka nie jest możliwa? Jednym z tych, którzy najgłośniej oskarżali Atrię o nepotyzm, był José Antonio Kast, skrajny konserwatysta, walczący o prezydenturę z ramienia Partii Republikańskiej. W wyborach startował już cztery lata wcześniej. Furory nie zrobił, ale zwrócił na siebie uwagę mediów na całym świecie: 7,9% poparcia w pierwszej turze to może nie był rewelacyjny wynik sam w sobie, ale dla ultraprawicowca, katolickiego dewota, otwartego apologety reżimu Pinocheta, który za swoich politycznych idoli uznaje Donalda Trumpa i Jaira Bolsonaro, to już było coś. Kast, syn najprawdziwszego nazisty, zbiegłego z Europy członka NSDAP, to jednak na chilijskiej prawicy postać wyjątkowa, nie tylko ze względu na pochodzenie. To pierwszy polityk po transformacji ustrojowej, który wszedł do głównego nurtu,
otwarcie
kontestując
to,
co
udało
się
wypracować
w
celu
ustanowienia w kraju demokracji. Cokolwiek by mówić o prawicy parlamentarnej, z której wywodzi się Piñera i z którą przez lata lewica i centryści zawierali rozmaite pakty, to nigdy nie kwestionowała ona samej idei demokracji. Chroniła interesy pogrobowców
Pinocheta,
hamowała
progresywne
zmiany
społeczne,
broniła Kościoła i neoliberalizmu, ale mimo wszystko grała fair. Uznawała wyniki wyborów, nie kontestowała reguł współistnienia na politycznej scenie. Jeśli za sukces chilijskiej demokracji uznać fakt, że utrzymała się bez większych zagrożeń egzystencjalnych przez trzy dekady, to ojcami tego sukcesu
w
sporej
części
są
też
prawicowcy,
którzy
się
po
prostu
ucywilizowali. Krytycy porządku po transformacji powiedzą oczywiście, że ich wpływy pozostały nienaruszone, że się nie buntowali, bo nie musieli, ale trudno zaprzeczyć faktom. A faktem jest to, że wojsko już po upadku dyktatury na ulice nie wyszło.
Z Kastem jest inaczej, on wywodzi się z innego rdzenia ideologicznego. W plebiscycie 1988 roku głosował za utrzymaniem się Pinocheta przy władzy. Pytany dlaczego, odpowiada z rozbrajającą szczerością, że to byłby wtedy dla Chile lepszy wybór. Dodaje też, że obawiał się nowej rewolucji marksistowskiej,
podobnej
do
tej
z
czasów
Allende,
która
miałaby
wybuchnąć w szkołach i na uniwersytetach. Może to argument pokrętny, ale wcale niepozbawiony sensu. Kast otwarcie mówi, że władza centralna musi sprawować większą kontrolę nad oświatą i edukacją wyższą, bo to w tym obszarze rodzi się naród, wykuwa się postawa mas wobec państwa. Najchętniej by więc edukację ponownie scentralizował, odwracając między innymi reformy Lagosa. Na uniwersytety nałożył rozmaite kneble w postaci zakazu zgromadzeń politycznych czy działalności w młodzieżówkach partyjnych. I cofnął wszystkie zdobycze obozu progresywnego, takie jak częściowa legalizacja aborcji czy prawo do cywilnych rozwodów. W kwestii polityki pamięci jest za to otwartym rewizjonistą. Pinocheta uznaje
wręcz
za
najwybitniejszego
demokratę,
bo
postąpił
zgodnie
z zapisami konstytucji z 1980 roku. Obiecał w niej, że zrobi referendum w sprawie własnych rządów, a jeśli je przegra – odda władzę, co dla Kasta jest dowodem na poszanowanie przez dyktatora litery prawa. Lubuje się też w przypominaniu dziennikarzom, że za rządów generała panował porządek, a kraj rozwijał się gospodarczo właśnie dzięki neoliberalnej doktrynie. Cały sukces
Chile
w
ostatnich
latach,
dekady
nieprzerwanego
wzrostu
gospodarczego, mówi Kast, wyrosły na fundamentach wylanych przez Pinocheta. I pod tym względem trudno się z nim nie zgodzić, ponieważ zerwania
ze
starym
porządkiem
ekonomicznym
nie
było
–
choć
dziękowanie za to zbrodniarzowi z demokracją ma niewiele wspólnego. Jeszcze kilka lat temu w Chile takich polityków nie było, przynajmniej nie w pierwszym szeregu.
Atria: W tym kraju nie pojawili się rewizjoniści, bo nie musieli. Nic to w Chile nigdy nie dawało. Przepisywanie historii na nowo nie było paliwem politycznym, co jednak według mnie nie jest do końca dobre. Zdrowe dla demokracji byłoby, gdybyśmy
mieli
trochę
rewizjonizmu
„terapeutycznego”,
koncesjonowanego.
Gdybyśmy inaczej, czyli rzetelniej, podeszli do kilku wątków z naszej przeszłości. Ale to, co osiągnęliśmy, przynajmniej nie jest kontestowane, dzięki temu chociażby rozmowa o prawach człowieka i ich łamaniu za dyktatury to temat, który nie wzbudza większych kontrowersji.
Atria nie mówi tego wprost, ale „terapeutyczny” rewizjonizm, którego się domaga, dotyczy rozliczenia drugiej chilijskiej dyktatury – czyli neoliberalizmu. Jego zdaniem kierunek zmian po transformacji był dobry, tylko ich tempo i zakres – za małe. Kast też chce rewizji, ale jej wektor jest skierowany
dokładnie
w
przeciwnym
kierunku.
On
twierdzi,
że
Concertación i późniejsze rządy robiły nie za mało, ale za dużo. Przez ostatnie cztery lata José Antonio Kast przeszedł wyraźną ewolucję,
ale
przede
wszystkim
–
dobrze
zdiagnozował
przyczyny
i przewidział skutki zmian w całym chilijskim społeczeństwie. W latach 2017–2019
krytykował
wszystko
i
wszystkich
z
wygodnej
pozycji
ultraprawicowego radykała. Na tyle poważnego, żeby jego krytyka była słyszana, ale też dysponującego na tyle niewielkim poparciem, żeby tą krytyką nikt nie musiał się przejmować. On tymczasem po cichu rósł, budując kapitał na coraz gorszych notowaniach rządu Piñery i rosnącej społecznej polaryzacji. Z politologicznego punktu widzenia przez ostatnie lata w Chile działo się bowiem to samo, co w dziesiątkach innych, pozornie stabilnych demokracji. Drastycznie kurczyło się polityczne centrum, podczas gdy po obu stronach sceny rosły w siłę ruchy radykalne. Tradycyjne partie i instytucje, które z nimi współistniały, uległy erozji, polityka straciła
mechanizmy filtracyjne. Masowe protesty z 2019 roku były tak naprawdę tylko lokalną odsłoną globalnego trendu. Na tych zmianach tracili wszyscy uczestnicy starego systemu. Zyskiwali ci, którzy pozostawali na jego marginesie albo zupełnie poza nim. Tyczy się to obywateli aktywistów z Plaza Italia, Mapuczów w konstytuancie czy wykluczonych przez neoliberalizm najbiedniejszych klas społecznych. Ale też postaci takich jak José Antonio Kast. Wybicie szyb w oknach demokracji, które dokonało się trzy lata temu, to miecz obosieczny. Bez szyb do środka dostaje się przecież wszystko – a więc to, co dobre, i to, co złe. Właśnie
dlatego
wyniszczającej zderzeniem
po
kampanii
dwóch
długiej,
naznaczonej
wyborczej,
ekstremów.
bój
Liberalni
o
pandemią
i
prezydenturę
komentatorzy,
wzajemnie okazał
zwłaszcza
się ci
zagraniczni, byli w szoku, kiedy 21 listopada z Santiago spłynęły wyniki pierwszej tury. Wygrał José Antonio Kast, zdobywając 27,91% głosów. Zaraz za nim uplasował się Gabriel Boric, 35-letni lewicowy działacz z zaledwie kilkuletnim doświadczeniem parlamentarnym. Na niego głos oddało
25,82%
wyborców.
Podobnie
jak
kilka
miesięcy
wcześniej
w wyborach do Zgromadzenia Konstytucyjnego, z kretesem przepadli kandydaci partii głównego nurtu: republikanin Sebastián Sichel (12%) i socjalistka Yasna Provoste (11%). Pobieżni obserwatorzy chilijskiej polityki mogliby taki rezultat uznać za szokujący, ale w samym Chile zdziwił niewielu. Wpisany w szerszy kontekst historyczny, mimo wszystko robi wrażenie. Po raz pierwszy od przywrócenia rządów demokratycznych w Chile nie wygrał nikt ze środowiska politycznego, które przeprowadziło transformację ustrojową i zaprojektowało obowiązujący do dziś porządek. Partie i formacje, które miały monopol na władzę, zostały zepchnięte na margines. Do głosu doszli ci, którzy do tej pory głosu nie mieli lub był on tłumiony – z obu stron.
Broniący neoliberalizmu jak ojczyzny prawicowi rewizjoniści spod znaku Kasta i rozczarowani konformizmem starej lewicy aktywiści, których porwał Boric. Ci, którzy chcą powrotu do czasów Pinocheta, i ci, którzy chcieliby przywrócić czasy Allende. I jednocześnie nikt, kto chciałby, żeby dalej było tak, jak przez ostatnie 30 lat. Trudno o dwóch kandydatów bardziej różniących się od siebie niż Kast i Boric. Pierwszy w kampanii przedstawiał się jako polityk prawa i porządku w typie Ronalda Reagana. Na cel wziął sobie migrantów, których w Chile jest w tej chwili milion, głównie uchodźców z Wenezueli i Haiti. Atakował ich w klasycznym stylu narodowego populizmu: że nic nie robią, przyjechali do bogatego Chile po socjal, stanowią zagrożenie dla tutejszej kultury i czystości etnicznej, i w ogóle nie powinno ich tu być, a Piñera był zbyt uległy w rozdawaniu wiz. Migranci to dla Kasta też wzrost przestępczości, więc proponował zaostrzenie kodeksu karnego i większe uprawnienia dla policji. Kontynuował linię oskarżania Mapuczów o terroryzm. Z kolei to, co jeszcze w Chile istnieje od czasów Pinocheta, najchętniej pozostawiłby w niezmienionej formie, na przykład fundusze AFP. Boric chciałby z kolei rozwiązać AFP zupełnie, zamiast tego systemu powołując państwowego, publicznego ubezpieczyciela. Jego program to wręcz
kalka
amerykańskich.
z
manifestów
Wysokie
równouprawnienie
innych
podatki
wszystkich
grup
dla
progresywistów, najbogatszych
etnicznych,
znaczne
i
zwłaszcza korporacji, zmniejszenie
wydatków na służby mundurowe i przekazanie tych pieniędzy na redukcję nierówności materialnych. Ochrona praw Mapuczów do ich własnej ziemi. Zwiększenie roli państwa w edukacji i nauce, walka z powszechnym zadłużaniem się. Chile sprawiedliwe i dla wszystkich.
To, co Borica i Kasta łączy, to zdecydowana krytyka ostatnich trzech dekad. Lewicowiec, który karierę polityczną zaczynał w czasach licealnych, należał do najdonośniejszych głosów rewolty z Plaza Italia. Choć już wtedy był
zawodowym
politykiem,
od
pięciu
lat
zasiadającym
w
Izbie
Deputowanych, demonstranci nie wyrzucili go z placu – także dlatego, że z większością znał się od dawna, utrzymując kontakty w środowisku aktywistycznym i na lewicy pozaparlamentarnej. Jego wejście do drugiej tury to było także ich zwycięstwo, bo Boric w czasie kampanii mówił – choć mniej radykalnym językiem – to samo, co oni wykrzykiwali na ulicach w październiku i listopadzie 2019 roku. Pośrodku wyborczego pojedynku dwóch ekstremów, reprezentujących nowe prądy w chilijskiej polityce, stoi jednak Kongres, którego skład wybierano tego samego dnia. 21 listopada Chilijczycy oddawali również głosy na cały skład Izby Deputowanych – 155 osób – oraz 27 z 50 senatorów. Tu już starym partiom, w obliczu radykalizacji nastrojów społecznych dość powierzchownie nazywanych teraz „centrystami”, poszło nieco lepiej. Chile Podemos+ (Chile Podemos Más), blok, któremu patronował Sebastián Piñera, wygrał wybory do obu izb, ale ze zbyt małą przewagą, by kontrolować Kongres w całości. Drugie miejsce dwukrotnie zajęła formacja Apruebo Dignidad, co w wolnym tłumaczeniu na język polski brzmi: „Akceptacja dla Godności”. W jej skład wchodzi, jak zawsze w Chile, cały archipelag partii i partyjek lewicowych, z których dłużej na scenie politycznej funkcjonuje tylko Frente Amplio. To właśnie z ich poparciem o prezydenturę ubiegał się Gabriel Boric. Za nimi uplasowali się socjaliści, katoliccy republikanie, zieloni, na końcu – niezależni. Wszyscy szli do wyborów w koalicjach, które formalnie powstały już po protestach z 2019 roku. Trudno o bardziej wyrazisty dowód na to, że era polityki posttransformacyjnej dobiegła właśnie końca.
Kongres w nowej kadencji jest podzielony, co z jednej strony zawsze zwiastuje problemy dla kraju, z drugiej jednak wiernie oddaje nastroje w
chilijskim
uprawnione.
społeczeństwie. Rok
2021
Mocne
ostatecznie
słowa
są
zakończył
tu
jak
okres
najbardziej transformacji
ustrojowej po upadku dyktatury. Otworzył nową erę, ponieważ bez względu na całokształt prezydentury Borica nic już nie będzie takie jak przez ostatnie trzy dekady. Zmieniła się polityka, zmienił się świat, zmienili się przede wszystkim ludzie. Z zagranicy słychać obawy, że to dla Chile koniec stabilności, bo przecież, choć rządy Concertación przeplatane później kadencjami Piñery były może i słabe, ale pozostawały też do bólu wręcz przewidywalne. Dla partnerów międzynarodowych czy zagranicznych inwestorów był to układ idealny. Teraz ich miejsce zastąpi dzika bestia o szalonych ideologicznie pomysłach, gdyż taki z punktu widzenia rynków jest Boric. Piñera próbował jeszcze tej polaryzacji zapobiegać, na koniec drugiej kadencji
robiąc
kurtuazyjne
ruchy
w
kierunku
obu
biegunów.
Progresywistom dał legalizację małżeństw jednopłciowych, której opierał się przez całą karierę. Na początku grudnia projekt ustawy wprowadzającej małżeństwa homoseksualne przyjęła Izba Deputowanych, wcześniej zrobił to senat, a Piñera już w czerwcu obiecywał, że ustawę podpisze – mimo że trzymał ją w szufladzie cztery lata, przygotowała ją jeszcze ekipa Michelle Bachelet. Zaczął podejmować rozmowy na wszystkie tematy, których unikał, również po to, żeby ocalić siebie. Z urzędem żegnał się jako najmniej popularny prezydent w historii, w ostatnich miesiącach popierało go najwyżej 14% całego elektoratu. Nie pomogły mu też skandale finansowe, uwikłanie w śledztwo dziennikarskie Pandora Papers6, w którym ujawniono zaangażowanie prezydenta w proceder korupcyjny przy sprzedaży jednej z kopalni miedzi.
Jego przyjaciel, miliarder, miał kupić kopalnię za kwotę 152 milionów dolarów poprzez firmę słup zarejestrowaną na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. Płacił w ratach, a ostatni przelew obiecał zrobić tylko pod warunkiem, że rząd wycofa się z planów ustanowienia wokół zakładów obszaru chronionego z powodów ekologicznych – co ostatecznie nastąpiło. Piñera tłumaczył się dość pokrętnie, próbował udowodnić, że decyzja rządu z transakcją nie miała nic wspólnego, ale nikogo tymi deklaracjami nie przekonał. Tracił ostatnie strzępy wiarygodności, aż wreszcie Kongres przestał go w ogóle słuchać i przegłosował impeachment odchodzącego prezydenta.
Jego
poparcia
w
drugiej
turze
nie
chciał
nikt,
nawet
teoretycznie bliższy mu Kast. Stał się politycznym balastem, persona non grata, symbolem korupcji i zgnilizny elit, z którą walkę zapowiadali obaj kandydaci. Piñera odchodził, a wielu ludzi w Chile triumfowało, niektórzy po raz pierwszy w życiu. Jednocześnie mnożyły się obawy, że gniew ulicy sprzed dwóch lat, który skatalizował polaryzację społeczną, doprowadzi do zaprzepaszczenia zdobyczy transformacji. Niepokojono się, że kompromis, który niósł kraj przez cały ten czas, zrodzony z ducha pokojowego przekazania
władzy,
wyciszenia
brutalnego
konfliktu,
zostanie
unieważniony – zarówno w polityce, jak i w historii oraz w pamięci zbiorowej. Że stare rany zostaną rozgrzebane w imię budowania nowego porządku. Że młodzi usypią stosy i rzucą na nie starych wraz ze wszystkim – dobrym i złym – co należy do ich dorobku. Że Chile stanie się teraz krajem
fundamentalizmu:
kościelnego
lub
antykościelnego,
marksistowskiego lub jeszcze bardziej neoliberalnego. Albo że Chile w ogóle już nie będzie, bo mieszczańskie centrum zniknie, a dwa przeciwstawne sobie plemiona tak się znienawidzą, że dialog stanie się niemożliwy.
Możliwe, że tak będzie. Ale możliwe jest też, że sprawy pójdą w drugą stronę. Aktywiści nauczą się parlamentarnych reguł gry, sprofesjonalizują, zaczną współpracować z liberałami i socjalistami. Innymi słowy – że zrodzi się kompromis. Ten jednak oznaczałby to, że młodzi weszli w buty starych. Że stworzą rzeczywistość opartą na konsensusie, w którym żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba najpierw dogadać się z drugą stroną. A żeby to zrobić, z czegoś będą musieli zrezygnować. Tak działała Concertación, tak działały wszystkie rządy po przejściu z autorytaryzmu do demokracji. Nie tylko w Chile. Ten model istniał w Argentynie, Brazylii, Peru, a także w Polsce, Rumunii i na Węgrzech. W niespokojnych czasach po upadku zimnej wojny był jak opatrunek na krwawiącą ranę. Nie zszył jej, ale zapobiegł zakażeniu, przynajmniej na chwilę. Świat zaczął się jednak szybko zmieniać, a opisany wyżej model za tymi zmianami nie nadążał, tak samo zresztą jak jego główni aktorzy. Żyli przeszłością, zaklinając rzeczywistość i przekonując samych siebie, że w gruncie rzeczy wszystko zawsze zostaje takie samo. Ich zaklęcia już nie działają, przestały działać dobre kilka, kilkanaście lat temu. Nie zadziałały też w drugiej turze wyborów. 19 grudnia, zdobywając
55%
głosów,
prezydentem
Chile
został
Gabriel
Boric.
Najmłodszy w historii i najmniej doświadczony, przynajmniej w formalnej polityce. Pokonał Kasta, pokonał demony dyktatury i posttransformacji. Ale nie wiedział pewnie jeszcze, że wyborcze zwycięstwo było tą łatwiejszą częścią jego politycznej misji.
1 Ciężko porównywać oba wydarzenia zarówno z powodu skrajnie odmiennych struktur ruchów, które je wywołały, jak i ich motywacji, przyczyn i późniejszej reakcji władz. Protesty w Chile miały charakter przekrojowy, stanowiły erupcję społecznych frustracji
wywołanych licznymi deficytami chilijskiej demokracji, ich uczestnicy wywodzili się ze wszystkich grup społecznych. Demonstracje z 2019 roku objęły swoim zasięgiem cały kraj. Inna też była reakcja władz centralnych, które usiłowały zdławić demonstracje za pomocą oddziałów carabineros, często nadużywających przemocy i represjonujących uczestników tych wydarzeń. Polskie protesty z jesieni 2020 roku były jednoznacznie motywowane sprzeciwem wobec wyroku Trybunału Konstytucyjnego wprowadzającego niemal całkowity zakaz aborcji, postulatów równoległych było znacznie mniej niż w Chile. Nieporównywalnie mniejsza była też skala przemocy i represji ze strony władz i służb mundurowych (przyp. aut.). 2 Roman Giertych pełnił w latach 2006–2007 funkcję wicepremiera i ministra edukacji, kolejno w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Kierując resortem edukacji, wprowadził szereg kontrowersyjnych reform w polskiej oświacie, w tym między innymi obowiązek korzystania z mundurków w szkołach podstawowych (potem uzależniony od decyzji dyrektorów placówek). Zmienił również kanon lektur szkolnych
na
zdecydowanie
bardziej
konserwatywny,
uwzględniając
jako
pozycje
obowiązkowe na przykład encykliki Jana Pawła II. Sprzeciwiał się wprowadzeniu do polskich szkół edukacji seksualnej i nauczania o prawach człowieka, wchodząc w konflikt z organizacjami i instytucjami międzynarodowymi. Jego nominacja na stanowisko ministra edukacji wywołała protesty młodzieży w całej Polsce, pod petycją w sprawie jego odwołania podpisało się wówczas ponad 100 tysięcy osób (przyp. aut.). 3
Occupy
Wall
Street
–
ruch
protestacyjny
zawiązany
we
wrześniu
2011
roku
w nowojorskiej dzielnicy Wall Street. Bezpośrednią przyczyną jego powstania były konsekwencje globalnego kryzysu finansowego z 2008 roku, w tym rosnące nierówności społeczne i pogarszająca się sytuacja młodych ludzi na rynku pracy. Z czasem Occupy Wall
Street
poszerzył
postulaty,
uwzględniając
w
nich
hasła
antykapitalistyczne
i antykorporacyjne oraz nawoływania do ograniczenia wpływu prywatnych darczyńców na sferę polityczną, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Occupy Wall Street opierał się na zasadach demokracji bezpośredniej i kolektywnego podejmowania decyzji oraz odrzucał wszelkie formy pośredniego przywództwa (przyp. aut.). 4 15-M – hiszpański ruch protestacyjny, utworzony jako wyraz sprzeciwu wobec polityki oszczędności i cięć w wydatkach publicznych wprowadzonych po kryzysie gospodarczym i krachu na rynku nieruchomości w latach 2008–2011. Znany również jako Indignados, czyli Oburzeni. Miejscem narodzin i głównych aktywności ruchu był plac Puerta del Sol w Madrycie. Postulaty 15-M były bardzo zbliżone do tych, które reprezentował ruch
Occupy Wall Street. To właśnie z tego ruchu narodziła się później partia Podemos, uznawana
za
najbardziej
skuteczny
polityczny
projekt
europejskiego
lewicowego
populizmu. Choć początkowo, podobnie jak Occupy Wall Street, struktura 15-M była horyzontalna, z czasem ruch przyjął postać hierarchiczną, a czołowe role zaczęli odgrywać w nich charyzmatyczni działacze, zwłaszcza Íñigo Errejón (przyp. aut.). 5 Metoda D’Hondta – metoda przeliczania głosów na mandaty parlamentarne w wyborach powszechnych. W Polsce stosowana jest w wyborach do Sejmu. Oparta jest na matematycznym wzorze dzielenia wyniku całego komitetu wyborczego przez kolejne liczby naturalne, począwszy od 1 aż do momentu, gdy możliwe jest uszeregowanie tylu liczb, ile wynosi liczba dostępnych mandatów w danym okręgu wyborczym – w Polsce jest to od 7 do 20 mandatów w wyborach do Sejmu. Dzięki tej metodzie, opartej na głosowaniu na kandydatów w ramach konkretnych list, możliwe jest więc „wciąganie” słabszych kandydatów na miejsce dające mandat przez tych, którzy dla listy zdobędą najwięcej głosów (przyp. aut.). 6 Pandora Papers – międzynarodowe śledztwo dziennikarskie przeprowadzone przez ponad 600 dziennikarzy ze 117 krajów, pracujących pod auspicjami Międzynarodowego Konsorcjum Dziennikarstwa Śledczego (ICIJ). Dotyczyło ukrywania przez polityków, celebrytów i rodziny królewskie z całego świata majątków w rajach podatkowych. Oparte na wynikach śledztwa teksty, opublikowane jednocześnie na całym świecie 3 października 2021 roku, opisywały utajnione majątki oraz nielegalne operacje podatkowe ponad 100 miliarderów oraz 35 byłych i obecnych przywódców państw, w tym Sebastiána Piñery (przyp. aut.).
Rozdział 6 Śmierć, której nie było Zanim oficjalnie objął urząd, pojechał na wakacje. Nikt w kraju nie widział w tym nic zdrożnego, a najbliżsi znajomi i współpracownicy nawet go do tego zachęcali. W końcu dopiero co wygrał wybory, poprzedzone jedną z najostrzejszych kampanii wyborczych od upadku dyktatury. Bez urlopu, zwłaszcza tego mentalnego, wytrzymywał jednak dużo dłużej. Z barykady nie schodził przecież praktycznie przez ostatnie trzy lata. Odkąd wszedł na nią na Plaza Italia w październiku 2019 roku, ciągle pozostawał w ruchu. Teraz wreszcie miał czas, żeby przystanąć i rozejrzeć się, jak po tych trzech latach wygląda świat wokół niego. Pojechał na południe, jak większość przedstawicieli chilijskiej klasy średniej. Ci z klasy wyższej przed upałem chronią się w Europie, nawet snobistyczna Viña del Mar, uroczy kurort na wybrzeżu, bywa dla nich zbyt chodnikowa. On akurat wybrał archipelag wysp Juan Fernández, jedno z pacyficznych terytoriów Chile. Zabrał ze sobą żonę i walizkę książek. Bo jak przystało na polityka-myśliciela, kogoś, kto o byciu głową państwa myśli
raczej
w
kategoriach
havlowskiego
filozofa
na
tronie,
a
nie
menedżera zarządzającego niestabilną korporacją, Gabriel Boric wakacji od
myślenia nie robi sobie nigdy. Podobno wybierając lektury, miał spory dylemat. Z jednej strony potrzebował mentalnego resetu – do tego lepsza jest
fikcja.
Z
drugiej
jednak
czekało
go
największe
wyzwanie
w dotychczasowej karierze, bez wątpienia wymagające przygotowania. Stanął – co zresztą w kolejnych miesiącach przydarzać mu się będzie coraz częściej – pośrodku. Jedną z głównych pozycji na wakacyjnej liście okazały się Skrwawione ziemie, historia Europy Środkowej napisana przez Timothy’ego Snydera. Dlaczego akurat ta książka, opisująca złożoność świata kompletnie innego niż ten, w którym akurat jemu przyszło rządzić? Kiedy informacja ta została
upubliczniona,
niektórzy
w
Chile
zaczęli
wręcz
spekulować
o profetycznych zdolnościach młodego prezydenta w zakresie geopolityki – być może tak doskonale rozumiał napięcia pomiędzy mocarstwami, że już wtedy, pod koniec 2021 roku, wiedział, że Rosja zaatakuje Ukrainę? A może w skomplikowanych losach wschodniej Europy szukał odbicia historii własnego narodu? W końcu Chile też miało ambicje stać się regionalnym liderem, przez stulecia z wyższością patrzyło na targanych dyktaturami sąsiadów, czasem mając wobec nich imperialne zapędy. Wreszcie
nad
jego
krajem
też
rozciągał
się
cień
Wielkiego
Brata,
w najnowszej historii niejednokrotnie interweniującego w wewnętrzne sprawy „długiego płatka morza”1. Spekulować w ten sposób można by jeszcze długo, ale z meritum zeitgeistu, jaki panował w Chile na przełomie grudnia i stycznia, niewiele będzie to miało wspólnego. Jeśli bowiem można byłoby nastrój tamtych dni antropomorfizować, przypominał on nie zadumanego nad losem swojej ojczyzny
myśliciela,
tylko
człowieka,
który
wziął
głęboki
wdech,
wstrzymał oddech i czeka, co będzie dalej. Trochę z nadzieją, trochę z niepokojem. Najbardziej jednak – z niewiedzą.
Gdyby patrzeć tylko na liczby, można by stwierdzić, że Boric wygrał wybory prezydenckie bardzo pewnie. 19 grudnia w drugiej turze pokonał José Antonia Kasta przewagą 55,86% do 44,14% głosów. Jak na binarne głosowanie
to
zwycięstwo
zdecydowane,
zwłaszcza
że
w
ostatnich
tygodniach Kast wyraźnie zyskiwał. Żaden sondaż nie prognozował co prawda jego wygranej, ale Boric swojego pewien też być nie mógł. To była w
końcu
kampania
inna
niż
wszystkie
od
upadku
Pinocheta.
Bez
przedstawicieli wielkich partyjnych bloków, bez udziału politycznego centrum. Tu naprawdę mogło wydarzyć się wszystko. Przedstawiciel pozaparlamentarnej lewicy wygrał, bo, kolokwialnie rzecz ujmując, starczyło mu paliwa. Choć obaj z Kastem starali się przedstawić elektoratowi jako kandydaci zmiany, Boric zrobił to znacznie skuteczniej. Zagłosowali na niego nie tylko młodzi, progresywni uczestnicy protestów
z
2019
roku,
ale
też
ta
część
mieszczaństwa,
która
w posttransformacyjnym kompromisie nie widziała już dla siebie miejsca lub na udział w nim zwyczajnie nie było jej stać. Kast tych wyborców nie porwał, choć mocno na nich liczył. W ostatnich tygodniach przed drugą turą wśród obserwatorów chilijskiej polityki dominował pogląd – który zresztą w dużej mierze okazał się prawdziwy – że o wyborze prezydenta zdecydują głosy rozczarowanych. Nie tylko rzeczywistością ostatnich 30 lat,
nie
tylko
swoją
sytuacją
materialną,
ale
też
dotychczasową
reprezentacją polityczną własnej grupy społecznej. A że osób spełniających te kryteria pod koniec rządów Sebastiána Piñery w Chile nie brakowało, obaj kandydaci rozpoczęli wyścig o rząd sfrustrowanych dusz. W swojej ostatniej przedwyborczej analizie Carnegie Endowment2 zauważyło, że radykalny elektorat prawicowy jest w Chile za mały, żeby przepchnąć Kasta przez granicę 50% głosów. Aby ten problem rozwiązać, miał do wyboru dwie strategie: albo sam przesunie się do centrum, albo
zradykalizuje więcej obywateli. Pierwszy scenariusz nie wchodził w grę z prostej przyczyny – na środku sceny było za gęsto, a centrowy elektorat jednoznacznie popierał ideę zburzenia posttransformacyjnego porządku i progresywne reformy. Prawicowy radykał w jego typie niczego by tam nie ugrał. Poza tym Kast swoją polityczną karierę budował na wyrazistym wizerunku. Otwarcie sprzeciwiał się wszystkim ideom, które można było uznać za umiarkowane. Dlatego przesunięcie się do centrum na ostatniej prostej kampanii mogło okazać się samobójcze dla kandydata, dla którego bezkompromisowa postawa – polityczna, narodowa, ideologiczna – jest absolutnie wszystkim. Zamiast więc sam się zmieniać, podjął próbę przesunięcia nowych wyborców bliżej bieguna radykalizmu. W
ostatnich
krytykować
dwóch
Piñerę
i
tygodniach
przed
dotychczasowe
drugą
rządy
turą
prawicy.
zaczął
ostro
Liczył,
że
przypominając o jej skandalach, wytykając konflikty interesów, jeszcze bardziej zohydzi jej obraz w oczach tradycyjnego elektoratu. A że amunicji dostarczała mu prawica właściwie własnoręcznie, strategia ta miała szanse powodzenia. I tak nagle tematem w kampanii stał się Antonio Walker, w latach 2018–2021 minister rolnictwa w rządzie Piñery. Polityka była dla niego co najwyżej dodatkiem, realizował się głównie jako potentat w produkcji żywności. Szefując koncernowi Wapri, eksportującemu przede wszystkim suszone jabłka i stołowe winogrona (w produkcji tych ostatnich Chile jest światowym liderem), dorobił się wielomilionowego majątku, również korzystając z zasobów naturalnych Chile. Aktywiści ekologiczni wyliczyli, że spółki powiązane z Walkerem zużywały 29 tysięcy litrów wody pitnej na sekundę3. W kraju, który właśnie przeżywa 13. z rzędu rok suszy, to liczba trudna do przełknięcia dla elektoratu. Zwłaszcza że Walker jako
szef
resortu
rolnictwa
działalności
biznesowej
zaprzestał
tylko
figuratywnie – część spółek przepisał na członków rodziny, wciąż czerpiąc
z nich profity. Konflikt interesów dla niego nie istniał. Nic więc dziwnego, że o nim i o podobnych przypadkach moralnego i politycznego upadku zaczął mówić Kast pod koniec kampanii. Na tle coraz bardziej miałkiej prawicy, niezdolnej do stawienia oporu „reakcyjnym”
i
„marksistowskim”
ruchom
lewicowym,
Kast
chciał
pokazać się jako z jednej strony nowa postać w ruchu republikańskim, z drugiej – obrońca tożsamości narodowej i tradycji. To połączenie znane ze wszystkich
narodowo-populistycznych
zjawisk,
nie
ma
w
nim
nic
oryginalnego. Kast starał się w Chile zastosować taktyki, które okazały się skuteczne zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych i Brazylii. Nigdy nie ukrywał, że jego politycznymi idolami są Jair Bolsonaro i Donald Trump. I chociażby z tego powodu całkiem zasadne były obawy, czy w przypadku porażki z Boricem w ogóle uzna wyniki wyborów. Trump miał już wtedy za sobą szturm na Kapitol, do którego wydatnie przyłożył rękę, przekonując swoich zwolenników, że władzę stracił w sposób niezgodny z prawem, że została mu ona ukradziona. Długo nie uznawał wyników wyborów, ustąpił dopiero wtedy, kiedy teorię o kłamstwie wyborczym wszyscy oprócz niego przestali głosić. Bolsonaro z kolei sam wchodził powoli w rok kampanijny, od miesięcy zapowiadając, że jeśli przegra z wracającym do wielkiej polityki Lulą, uzna to za atak na brazylijską demokrację. Dawał przy tym do zrozumienia, że z porażką się nie pogodzi i wezwie na pomoc wojsko4. Kast takiej mocy sprawczej nie miał, ale mimo wszystko wywodził się z kręgów pinochetowskich. Dynamikę zawłaszczania przemocą kontroli nad państwem znał aż za dobrze. Wstrzymanie oddechu i w tym przypadku nie było zatem reakcją przesadzoną. Ostatecznie
jednak
już
w
noc
wyborczą
chwycił
za
telefon
i pogratulował Boricowi zwycięstwa jako jeden z pierwszych. Scenariusz odrzucenia reguł gry demokratycznej się zatem nie zmaterializował, choć to
tylko pozorna ulga dla chilijskiej polityki. Kast, błyskawicznie uznając wyniki wyborów, uwiarygodnił się jako polityk wierzący w system demokratyczny i działający w pełni wewnątrz jego ram. Innymi słowy zaczął
rozgrywkę
o
dłuższym
horyzoncie
czasowym.
Zamiast
koncentrować się na pojedynczych wyborach, których kontestowanie równie dobrze mogło zakończyć jego karierę, wziął na siebie rolę przyszłego lidera opozycji i głównego krytyka Borica i nowej lewicy. To z kolei dało mu możliwość stałego uczestnictwa w politycznej debacie. Kast na dobre zadomowił się w mainstreamie i sam już raczej go nie opuści. Oceniać ten proces można, jak wszystko w Chile, dwojako – i każda interpretacja się obroni. Trzeba natomiast wpisywać je w kontekst lokalnej specyfiki wyborczej i politycznych tradycji. Z jednej strony można się cieszyć. Wygrała przecież demokracja, radykał uznał jej zasady, nie doszło do kolejnego zamachu stanu. W dodatku prawdziwe byłoby stwierdzenie, że dzięki włączeniu Kasta na stałe w ramy procesu demokratycznego proces ten uzyskał szerszą legitymizację, ponieważ mieściła się w nim reprezentacja
prawie
całego
chilijskiego
społeczeństwa.
Pod
tym
szczególnym względem możliwe byłoby więc postawienie tezy, że wybory z 2021 roku nie były zerwaniem z posttransformacyjnym kompromisem, ale wręcz jego przedłużeniem. Tak samo jak 30 lat wcześniej, także teraz skrajna
prawica
pozostała
wewnątrz
systemu
demokratycznego,
nie
kontestując reguł gry wyborczej. Pomimo przegranej w wyborach nie podważyła
wyników,
nie
doszło
do
motywowanych
polityką
aktów
przemocy. Był to kolejny schodek w kaskadzie sprawiedliwości Patricia Aylwina. Podjęcie debaty z rewizjonistycznym radykałem to też forma rekoncyliacji.
Z drugiej strony Kast uzyskał w decydującym starciu poparcie ponad 44% społeczeństwa. Biorąc pod uwagę to, jak daleko był – programowo – wychylony
na
prawo,
taki
wynik
musi
niepokoić.
Zwłaszcza
że
w grudniowych wyborach wzięło udział 55% uprawnionych – to najwyższa frekwencja, jaką odnotowano od 2013 roku, kiedy głosowanie stało się dobrowolne.
Oznacza
to,
że
pod
radykalnymi
poglądami
człowieka
chcącego budować fizyczne zapory przed migrantami wzdłuż północnej granicy Chile, utrzymać dyktat neoliberalizmu w gospodarce i cofać wszelkie progresywne rozwiązania wprowadzone w kraju przez ostatnie trzy dekady, podpisało się 3 miliony 650 tysięcy osób, w tym wielu obywateli, którzy w poprzednich wyborach nie uczestniczyli. Dopiero w Kaście odnaleźli kandydata godnego ich zaangażowania i głosu. On ich zmobilizował, wyciągnął z politycznego cienia. Szersza partycypacja jest oczywiście dobra dla demokracji, nie można jednak mieć pewności, czy wszyscy z głosujących na Kasta w demokrację w ogóle wierzą. To pytanie otwarte, na które odpowiedź przyniosą kolejne lata jego aktywności w
politycznej
pierwszej
lidze.
Kast
zrobi
wszystko,
by
pozostać
w głównym nurcie – czas pokaże, czy wyborcy pójdą za nim. W Długim płatku morza Isabel Allende napisała, że głęboko pod powierzchnią Chile zawsze kryli się faszyści, gotowi wyłonić się w każdej chwili. Choć komentowała tymi słowami faszyzujące mieszczaństwo utożsamiające się z ideologią Hitlera na krótko przed wybuchem II wojny światowej, cytat ten był przy okazji grudniowych wyborów wielokrotnie używany do etykietowania Kasta i jego zwolenników. Pierwsze miesiące po zakończeniu kampanii pokazały mimo wszystko, że to nie ci podskórni faszyści będą dla Gabriela Borica największym wyzwaniem. Z wakacji na Juan Fernández wrócił prosto do Santiago, ale już wtedy pod jego adresem płynęły głosy niezadowolenia wynikające przede wszystkim z faktu, że ci,
którzy chcieli zmian, nie zamierzali na nie czekać. Boric jednak, choć rzeczywiście bliżej mu do lewicy ulicznej niż uniwersyteckiej, a z barykadą dobrze jest zaznajomiony, bynajmniej nie miał ochoty prowadzić polityki w trybie rewolucyjnym. Prasowe portrety, jak chociażby monumentalny tekst przygotowany przez legendarnego reportera „New Yorkera” Jona Lee Andersona, słusznie określały go mianem nowej twarzy latynoamerykańskiej lewicy. Bo Boric akurat wobec najnowszego dziedzictwa bliskich mu formacji w regionie bywa bardzo sceptyczny. Jednoznacznie krytykuje anachroniczne lewicowe dyktatury,
co
z
europejskiego
punktu
widzenia
może
wydawać
się
trywialne, ale w Ameryce Łacińskiej ma wręcz przełomowy wydźwięk. O Kubie powiedział, że jest krajem „zamykającym w więzieniu za odmienny
sposób
Nikaragui
opisał
myślenia”, jako
wybór
Daniela
„nienoszący
Ortegi
żadnych
na
prezydenta
znamion
procesu
demokratycznego”, a wenezuelskie państwo określił mianem „nieudanego eksperymentu, a dowodem porażki jest 6 milionów obywateli za granicą”. Jednocześnie przestrzegał przed używaniem tych argumentów w polityce krajowej, szczegółowo analizując różnice w kontekstach, w jakich działają wymienione wyżej rządy. Co więcej, cały czas do głosu dochodził u niego gen
kompromisu.
Prezydenta
Kuby
Miguela
Díaz-Canela,
Ortegi
i wenezuelskiego dyktatora Nicolása Maduro być może nie popiera, ale gotów byłby z nimi rozmawiać, jeśli miałoby to przynieść korzyści dla całego regionu. Dlatego kiedy Biały Dom nie zdecydował się zaprosić przedstawicieli tych krajów na Szczyt Ameryk w Los Angeles, Boric znowu
wyszedł
przed
szereg
z
krytyką
–
tym
razem
wymierzoną
w Amerykanów. Wytknął Joe Bidenowi, że „wykluczenie kogokolwiek nie jest drogą do dialogu” i przez nieobecność nie wybrzmi do końca głos tych, którzy w pominiętych krajach chcą bronić praw człowieka. To tylko mała
próbka jego publicznych deklaracji dotycząca polityki zagranicznej. Bardzo jednak
reprezentatywna,
bo
pokazująca
doskonale,
że
Boric
przede
wszystkim chce rozmawiać. Co, jak się okazuje, dla wielu jest problemem. Jak
ognia
unika
historycznych
analogii,
zwłaszcza
z
poprzednią
generacją lewicowych liderów. W pierwszej dekadzie obecnego stulecia przez Amerykę Łacińską przetaczał się tak zwany różowy prąd, na fali którego kolejne kraje oddawały władzę progresywnym prezydentom. Niektórzy z nich, jak zawłaszczony już nawet przez popkulturę prezydent Urugwaju José Mujica, pozostali do końca wierni ideałom skromności i osobistej wolności. Jednak w masowej świadomości mocniej zakorzenił się wizerunek lewicowców uzależnionych od władzy i wpływów. Na drobne rozmienił swoje sukcesy Evo Morales w Boliwii, którego machlojki przy konstytucji i limitach kadencyjnych przykryły pasmo sukcesów i
stworzenie
bodaj
najbardziej
etnicznie
inkluzywnego
państwa
na
kontynencie. Niespecjalnie przywiązana do demokratycznych standardów okazała się też Cristina Fernández de Kirchner, przez lata próbująca reformować argentyńską konstytucję pod własne polityczne potrzeby, a do tego permanentnie wysłuchująca zarzutów o korupcję i malwersacje przy publicznych dotacjach dla firm. W sierpniu 2022 roku postawiono jej zarzuty grożące karą 12 lat pozbawienia wolności za płatną protekcję przy przetargach budowlanych – pieniądze wracały do niej pod postacią opłat za wirtualne
rezerwacje
pokoi
w
należących
do
jej
rodziny
hotelach.
Apartamenty były wiecznie puste, choć oficjalnie brakowało wolnych miejsc. W ten sposób beneficjenci odwdzięczali się za wsparcie przy wygraniu przetargów. Różowa rewolucja zjadała więc własny ogon, a efektem było silne odbicie na prawo. Z niego wzięli się Sebastián Piñera, Jair Bolsonaro w Brazylii, Mauricio Macri w Argentynie. A wraz z nimi nastąpiły – powrót
do polityki zaciskania pasa w gospodarce, wskrzeszenie konserwatyzmu miejscami zahaczającego o nacjonalizm, a w przypadku Bolsonaro nawet podważanie zasad demokracji i odwoływanie się do armii jako arbitra moralności
i
porządku
w
kraju.
Te
polityczne
prądy
dominowały
w Ameryce Łacińskiej przez kilka ostatnich lat, tworząc coraz trudniejszą i skomplikowaną rzeczywistość dla lewicy. Dlatego nie można ignorować wyboru 36-letniego Gabriela Borica, najmłodszego prezydenta w historii Chile. Boric wygrał nie dlatego, że był częścią jakiegokolwiek prądu. Bliższe prawdy byłoby określenie, że płynął osamotniony w górę rzeki. Formalnie rozpoczął urzędowanie 11 marca 2022 roku. Do La Monedy wprowadzał
się
z
gigantycznym
bagażem
oczekiwań
społecznych.
W warstwie symbolicznej na pewno je zaspokoił. Jeszcze w kampanii zapowiedział, że powoła rząd „feministyczny”, i słowa dotrzymał. Spośród 24 tek ministerialnych 14 otrzymały kobiety, w skład gabinetu weszły też dwie osoby otwarcie homoseksualne. Kobietom powierzył stanowiska tradycyjnie
obejmowane
przez
mężczyzn,
ale
też
akurat
w
Chile
newralgiczne, na czele z ministerstwami obrony i spraw wewnętrznych. Obroną kraju pokierować teraz miała Maya Fernández, której pełne nazwisko to Maya Alejandra Fernández Allende. Wnuczka Salvadora Allende była oczywiście od lat aktywna w polityce najwyższego szczebla, nigdy jednak nie miała w rękach takiej mocy sprawczej. Z kolei resort spraw wewnętrznych objęła Izkia Siches, lekarka, w czasie pandemii mocno
zaangażowana
w
udostępnianie
środków
ochrony
sanitarnej
i objęcie leczeniem najuboższych mieszkańców kraju. Choć kampanię zdominowały kwestie gospodarcze, również w tych dwóch obszarach czekały na Borica wyzwania rangi pokoleniowej. Armia od czasów dyktatury ma w Chile fatalną opinię, lepszą praktycznie tylko od policji i służb porządkowych. Te ostatnie cieszą się reputacją jednych
z najbrutalniejszych na świecie, co udowodniły nie tylko przytaczane już statystyki obrażeń poniesionych w czasie protestów z 2019 roku, ale też fala
przemocy
na
południu
kraju
i
starcia
z
liderami
Mapuczów.
Opanowanie konfliktu w regionie Araucanía będzie tyleż ważne, co trudne, ponieważ Boric i szefowe obu ministerstw muszą spróbować to zrobić bez odwoływania się do tradycyjnych w Chile metod dławienia protestów karabinem i gazem łzawiącym. Do tego dochodzi coraz bardziej widoczna w kraju aktywność zorganizowanych syndykatów kryminalnych. Tych w Chile akurat zawsze było niewiele. A przynajmniej ich działalność niespecjalnie rzucała się w oczy i nie stanowiła wielkiego problemu, w przeciwieństwie do krajów, w których życie codzienne jest znacznie bardziej brutalne dla większej części populacji, takich jak Kolumbia, Ekwador czy Meksyk. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero wraz
z
coraz
głębszą
penetracją
chilijskiego
społeczeństwa
przez
zagraniczne kartele. Według danych tamtejszej komendy głównej policji w latach 2016–2020 liczba morderstw wzrosła w kraju o 40%. W górę poszły też statystyki incydentów z udziałem broni palnej. Tych, jak informuje prokuratura generalna, było w tym samym okresie aż o 60% więcej. Na początku 2021 roku portal InSight Crime, jedna z najlepszych na świecie platform badających ruchy syndykatów kryminalnych, doniósł o wzmożonej aktywności na terenie Chile trzech spośród wiodących latynoamerykańskich meksykańskich
gangów
karteli
zajmujących
Sinaloa
i
Jalisco
się
handlem
Nueva
narkotykami:
Generación
oraz
kolumbijskiego Cártel del Golfo. Dodatkowo
sytuację
komplikuje
coraz
większa
synergia
świata
przestępczego z ruchem migracyjnym. Chile w ostatnich latach stało się coraz popularniejszą destynacją dla migrantów z Karaibów i Ameryki Centralnej, zwłaszcza Haitańczyków, zbiorowości liczącej według różnych
danych pomiędzy 150 a 180 tysięcy osób. Do tego dochodzi spory napływ uchodźców politycznych z Wenezueli, których liczbę szacuje się obecnie na 457 tysięcy i z których integracją kraj ma duże problemy. Zwłaszcza wewnątrz tej ostatniej grupy do Chile przedostają się również kryminaliści. Właśnie w ten sposób przeniknęli tu członkowie grupy Tren de Aragua, największej
organizacji
przestępczej
w
Wenezueli
i
jednej
z najbrutalniejszych na kontynencie. O ich obecności, przede wszystkim w Santiago i na północnych terenach przygranicznych, informowała już w 2021 roku stołeczna prokurator Ximena Chong. Znani z wymuszania haraczy i przemytu narkotyków, w Chile zajmują się przede wszystkim handlem ludźmi, głównie kobietami. Według InSight Crime to Tren de Aragua zmonopolizował szlak przerzutowy z La Paz do Santiago, budując przyczółki na całej jego trasie. Co prawda w marcu 2022 roku Chong ogłosiła, że szefowie chilijskiego oddziału gangu zostali wyłapani w serii jednoczesnych aresztowań, ale już kilka tygodni później znów głośno było o
jego
ofiarach.
Jeden
ze
złapanych
przestępców,
podejrzewany
o morderstwa w Wenezueli i Peru, był ścigany listem gończym Interpolu. Inni znani byli służbom jako handlarze narkotyków, niektórzy wcześniej współpracowali z gangami kolumbijskimi. Temat
przestępczości
zorganizowanej
w
Chile
nie
przebiłby
się
zapewne do świadomości publicznej – krajowej i międzynarodowej – gdyby
nie
wydarzenia
z
1
maja.
Tego
dnia
panoramę
Santiago
zdominowały demonstracje związków zawodowych z okazji Święta Pracy. Najważniejsze z nich przechodziły przez Plaza Italia i centrum miasta, ale potem rozlały się na uboższe dzielnice. Na osiedlu Meiggs, na wysokości głównego
dworca
kolejowego
i
nieopodal
kampusu
Universidad
de
Santiago de Chile doszło do starć z policją, które z czasem przerodziły się w regularne walki uliczne. Zamieszki skończyły się tragedią, postrzelona
w głowę została Francisca Sandoval, reporterka telewizyjna lokalnego kanału Señal 3 La Victoria, relacjonująca protesty na żywo. Zmarła w
szpitalu
12
dni
później.
Śledztwo
wykazało,
że
zabiła
ją
najprawdopodobniej zabłąkana kula wystrzelona przez członka jednego z
lokalnych
gangów,
które
zamieszki
wykorzystały
do
własnych porachunków. Śmierć reporterki odbiła się głośnym echem, materiały o niej przygotowało CNN, stanowisko zajął Międzynarodowy Komitet Ochrony Dziennikarzy (Committee to Protect Journalists, CPJ). Nagle przybierająca na sile fala przemocy w Chile stała się tematem międzynarodowym. Wzrost
przestępstw
zorganizowanych prezydentury
i
z
bronią
syndykatów był
tylko
w
zastał
jednym
z
ręku,
morderstw
Gabriela nowych
i
działalności
Borica problemów.
na Do
progu listy
najważniejszych, już istniejących, takich jak nierówności materialne, pustki na kontach emerytalnych i katastrofa klimatyczna, doszła szalejąca inflacja, w sierpniu 2022 roku dochodząca do poziomu 13,1%. Cięcia w wydatkach publicznych, nasilenie kontroli na granicach, zaostrzenie polityki karnej – żadnego z tych instrumentów Boric nie mógł zastosować, za bardzo kłóciły się one z jego obietnicą zmiany i etosem polityki koncyliacyjnej. A na zmianę w Chile czekało wielu. Może aż zbyt wielu w nią uwierzyło. Jeszcze przed objęciem urzędu Boric przez część lewicy został określony jako amarillo, po hiszpańsku „żółty”, który na lewicy jest kolorem przeciwstawnym różowemu. Określa bowiem zdrajcę, kogoś, kto sprzedał ideały w imię partykularnych korzyści. Zupełnie jak zrobiła to, przynajmniej według wielu liderów ruchu z 2019 roku, cała demokratyczna, antypinochetowska elita po 1989 roku. Demokraci mieli budować nowy porządek, tymczasem ręka w rękę z dyktaturą przyklepali stary. Czyżby Boric podążał tym samym szlakiem?
Pierwszym punktem zapalnym była decyzja o powołaniu na stanowisko ministra finansów byłego szefa banku centralnego, Maria Marcela. To ekonomista raczej liberalny, w dodatku wywodzący się z samego jądra Concertación. Przebieg jego kariery i życiowy dorobek wyglądają tak stereotypowo, że gdyby postawić przed kimś zadanie wymyślenia życiorysu „statystycznego centrowego polityka w Chile”, możliwe, że efektem byłaby właśnie trajektoria Marcela. Jego rodzina wywodzi się z Hiszpanii, do Ameryki Łacińskiej przybyła dopiero w latach 30. XX wieku, uciekając przed
wojną
domową
na
Półwyspie
Iberyjskim.
Mario
Marcel,
od
najmłodszych lat prymus, studiował na Uniwersytecie Cambridge, gdzie jeszcze przed obroną dyplomu został asystentem naukowym. W hierarchii akademickiej piął się coraz wyżej – w kraju i tak rządził Pinochet, szanse na
powrót
były
więc
marne.
Zimował
w Wielkiej
Brytanii
aż
do
transformacji, a kiedy ta się rozpoczęła, natychmiast spakował walizki i wrócił. Już na początku demokratyzacji dołączył do obozu Concertación. W Ministerstwie Finansów zaczynał za kadencji Aylwina, potem pracował dla Freia, Lagosa i Bachelet. Uważano go za dobrego, bezpartyjnego eksperta, choć nigdy nie ukrywał poglądów. Inna sprawa, że robić tego nie musiał, ponieważ wszystkie cztery pierwsze administracje prezydenckie po transformacji ustrojowej wywodziły się z tego samego ideologicznego pnia. Marcel zajmował się przede wszystkim finansową polityką publiczną i współpracą z instytucjami zagranicznymi. Studia na Cambridge przyniosły mu uznanie w Stanach Zjednoczonych, gdzie w latach 1997–2000, na krótko przerywając pracę w administracji, szefował poświęconemu Chile pionowi w Międzyamerykańskim Banku Rozwoju. Tam też poznał Bachelet i
zacieśnił
przyjaźń
z
Nicolásem
Eyzaguirre,
znajomym
z
czasów
działalności w kręgach socjalistycznych. Ta relacja okaże się kluczowa nie
tylko dla Marcela, ale też całej chilijskiej gospodarki. Eyzaguirre kilka lat później zostanie ministrem finansów u Ricarda Lagosa, Marcel w jego resorcie będzie dyrektorem do spraw budżetowych. Mimo że nigdy nie stał w pierwszym szeregu i nie był powszechnie rozpoznawany jako architekt finansowych działań rządu, w praktyce stworzył wszystkie najważniejsze zasady fiskalne, którymi kieruje się dziś Chile.
Był
zwolennikiem
umiarkowanych
wydatków
publicznych
i używania w tym celu przede wszystkim nadwyżek budżetowych. Bachelet powierzyła
mu
emerytalny
–
szefostwo nie
komisji
całościowo,
próbującej
jak
dzisiaj
zreformować
chce
tego
system
Boric,
ale
fragmentarycznie. Inaczej wtedy nikt sobie w Chile tego nie wyobrażał. Marcel dostał za zadanie zmierzyć się z dwiema największymi bolączkami chilijskich emerytów – brakiem jakichkolwiek świadczeń w wyniku niewystarczająco wysokich składek do AFP oraz dysproporcją w ich wysokości pomiędzy kobietami i mężczyznami. Pierwsze było wyzwaniem natury stricte politycznej, dotyczyło bowiem całościowej natury systemu. Pierwotnie przecież projekt pinochetowskich ekonomistów zakładał całkowitą rezygnację z komponentu państwowego. Już w 2006 roku wiadomo było jednak, że eksperyment w takiej postaci nie wypalił. Wbrew początkowym obietnicom fundusze nie mogły zapewnić wszystkim
osobom
płacącym
składki
wypłaty
godnych
świadczeń,
a chilijskim emerytom na starość groziła bieda. Drugi problem był natomiast odbiciem struktury tamtejszej gospodarki. Przez wprowadzenie indywidualnych kont emerytalnych, brak odpowiednio znaczącego wkładu państwa i fakt, że więcej kobiet niż mężczyzn pracuje w gospodarce nieformalnej (31% do 28%) oraz w niepełnym wymiarze czasu (25% do 12%, dane za OECD), dysproporcje potrafiły być tak wysokie, że wtrącały niektóre kobiety w systemową biedę. Komisja, której przewodniczył Mario
Marcel, nazwana później zresztą od jego imienia, wprowadziła więc Pensión Básica Solitaria, emeryturę solidarnościową, minimum wypłacane przez
państwo.
To
jeden
z
tych
ruchów,
które
należy
rozpatrywać
w kontekście tamtych czasów. Wtedy wydawał się niemalże rewolucyjny, był zmianą na miarę dostępnych politycznie możliwości. Dzisiaj jest odbierany jako coś zupełnie przeciwnego – listek figowy, łata pozornie zmieniająca rzeczywistość, a tak naprawdę podtrzymująca stary, nierówny układ sił pomiędzy rynkiem i społeczeństwem. W karierze Maria Marcela, w zależności od ideologicznego punktu widzenia, było tylko lepiej lub tylko gorzej. Po zakończeniu pracy w komisji do spraw reformy emerytalnej przeszedł do sektora prywatnego, stając się rządowym konsultantem do wynajęcia. Z jego usług korzystały kraje od Wietnamu po Kolumbię, a on doradzał ich rządom, jak reformować lokalne gospodarki. Osoby wykonujące takie zadania są w Chile odbierane jednoznacznie negatywnie. Kojarzą się bowiem z wysłannikami Banku Światowego czy Stanów Zjednoczonych, którzy najpierw sami zaszczepili tu neoliberalizm, a potem przyjeżdżali pożyczać ten model na potrzeby kolejnych państw – w tym Polski. Jeszcze więcej kontrowersji wzbudza praca Marcela dla Inversiones Aguas
Metropolitanas,
holdingu
kontrolującego
spółki
zaopatrujące
Chilijczyków w wodę pitną. W Chile woda określana jest w konstytucji i dodatkowych ustawach jako dobro wolnorynkowe. Obowiązująca wciąż ustawa zasadnicza w katalogu praw i wolności obywatelskich uwzględnia zresztą prawo do posiadania wody, którego nie należy mylić z prawem do dostępu do wody. Wskutek takiego podejścia prywatne spółki obsługują systemy
kanalizacyjne,
sanitarnej.
Do
takich
oczyszczalnie właśnie
ścieków
firm
i
należy
inne
elementy
Inversiones
sieci Aguas
Metropolitanas, posiadająca pakiet kontrolny w innej ważnej dla tej
układanki spółce, Aguas Andinas. Ta ostatnia zaopatruje w wodę prawie całą populację Santiago de Chile, według różnych źródeł liczącą pomiędzy 6,5 a 7,5 miliona mieszkańców. W stolicy obowiązują najwyższe taryfy za wodę w całej Ameryce Łacińskiej, a posiadająca monopol spółka nie ma żadnego interesu w modernizacji infrastruktury, więc przerwy w dostawach wody zdarzają się regularnie, zwłaszcza po większych ulewach i zmianach pogody w okalającym miasto łańcuchu górskim. Marcel ani tego systemu nie wymyślił, ani nie utrwalił – ale łatka została. Nie odczepiła się nawet wtedy, gdy w 2016 roku, znów z Bachelet u władzy, został szefem banku centralnego. Rządy prawicy za pierwszym razem przeczekał, przenosząc się do Paryża i pracując dla OECD. Za drugim nie był już w stanie, bo okres jego urzędowania zachodził na kolejną
kadencję
Piñery.
Z
prawicową
administracją
żył
jednak
w relatywnie dobrych stosunkach, koncentrując się przede wszystkim na utrzymywaniu stabilnego kursu peso, a później na ratowaniu gospodarki zdewastowanej przez pandemię koronawirusa. Na papierze Mario Marcel wygląda więc na idealnego kandydata na ministra finansów. Tyle że w bieżącym klimacie politycznym w Chile same osiągnięcia nie są jedynym kryterium w polityce personalnej. W końcu, powtarzać to można do znudzenia, czasy Borica miały być uwerturą do nowej rzeczywistości, nowego Chile. Wybory do konstytuanty i sama elekcja prezydenta przypieczętowały wymianę elit. A teraz nagle na jedno z najważniejszych stanowisk powoływany jest człowiek, który swoją karierą uosabia wszystko, co dla krytyków Concertación było w niej najgorsze. Połowiczne reformy, pragmatyzm, brak ideologicznej odwagi. Do tego elitarne studia, sieć kontaktów za granicą, praca w instytucjach, które neoliberalizm wypisany miały na sztandarach, jak IMF czy IADB5.
Nie tak miała wyglądać porewolucyjna rzeczywistość, nie tacy ludzie mieli pogrzebać ekonomiczne duchy dyktatury. Boric wybrał jednak Marcela z czystego pragmatyzmu. Doskonale wiedział, że jego progresywny program, w połączeniu z jeszcze bardziej lewicową orientacją konstytuanty, dla światowych rynków może być trudny do zniesienia. A Chile nie jest wyspą, bez handlu zagranicznego nie istnieje. Jako największy na świecie producent miedzi i drugi globalny eksporter litu,
kluczowego
materiału
używanego
w
bateriach
laptopów
czy
akumulatorach samochodów elektrycznych, mocno zależy gospodarczo od tego, jak postrzegane jest przez inwestorów. Na potwierdzenie zasadności obaw nie trzeba było długo czekać. 20 grudnia, dzień po wyborze Borica na prezydenta, chwilowo załamał się kurs peso, spadek zaliczyła też stołeczna giełda. Nominacja Marcela miała uspokoić panikę i przekonać świat, że nowy prezydent nie będzie z dnia na dzień wszystkiego nacjonalizował – nawet jeśli tego oczekiwali niektórzy z jego zwolenników. Podziałało. Po początkowym szoku waluta systematycznie odrabiała straty, w okolicach daty zaprzysiężenia rządu wracając do stabilnego poziomu sprzed pandemii. Gorzej było z notowaniami samego Borica, który zdawał się rozczarowywać coraz więcej osób, nawet w swoim macierzystym elektoracie. Wspomniany pragmatyzm przenikał cały proces budowy
rządu.
Marcela,
liberała
z
ancien
régime’u,
kompensował
nominacją na stanowisko rzeczniczki rządu i szefowej jego personelu Camili Vallejo, czołowej komunistki młodego pokolenia, ikony ruchu studenckiego, któremu zresztą dawniej przewodziła wspólnie z nowym prezydentem. Siedmioro członków rządu miało mniej niż 40 lat, średni wiek ministerialny wynosił 49 lat. Jedna trzecia to politycy niezależni. Boric zatrudnił zarówno wieloletnich współpracowników, w tym Vallejo, jak i swoich krytyków – bo nawet Mario Marcel w czasie kampanii
nieprzychylnie wyrażał się o jego programie gospodarczym. Nominacja Fernández Allende była z kolei gałązką oliwną wyciągniętą w kierunku dawnych elit, ponieważ nowa minister obrony nie tylko wywodzi się z wielkiej chilijskiej dynastii politycznej, ale już w ramach własnej kariery była prominentną postacią w Partii Socjalistycznej. Nie byłoby więc przesadą
–
a
jeśli
już,
to
niewielką
–
stwierdzenie,
że
powołany
w 2022 roku rząd Gabriela Borica był autentycznie rządem zgody narodowej. Tylko że Chile niekoniecznie zgody narodowej potrzebowało. Boric boleśnie przekonał się, jak trudne jest przejście z polityki ulicznej do tej uprawianej w garniturze na korytarzach La Monedy. Rewolucyjnymi hasłami, jak słynny bon mot o uśmierceniu w Chile neoliberalizmu, dobrze rozmawia się z ludźmi na wiecach, czasem wygrywa się też nimi wybory, ale nie da się nimi rządzić. Pierwsze sondaże nie oszczędziły Borica – przez dwa
miesiące
po
zaprzysiężeniu
pozostawał
najmniej
popularnym
politykiem własnego rządu. Na początku dobrze o nim wypowiadało się 50% ankietowanych w badaniach Cadem, czołowej chilijskiej sondażowni, a 20% miało zdanie negatywne. Później było już tylko gorzej. Inflacja, susza i wzrost przestępczości sprawiły, że od Borica zaczęły się odwracać kolejne części chilijskiego społeczeństwa. Sondaże na chwilę odbiły, do 44% pozytywnych ocen w czerwcu, ale od 7 maja nieustannie więcej jest w Chile osób, które go krytykują niż tych zadowolonych z jego obecności w La Monedzie. Przesunięcie
w
kierunku
politycznego
centrum
i
kompromisowa
polityka personalna miały stanowić dla nowego rządu tarczę ochronną. Odpędzić lęk przed radykalizmem, zbudować konsensus wokół reform. W końcu prezydent i rząd muszą w chilijskim ustroju ściśle współpracować z Kongresem, a ten podzielony jest prawie równo pomiędzy centrolewicę
i prawicę. Bez współpracy instytucjonalnej nie byłoby zmiany totalnej, a nawet częściowej. Tymczasem usadowienie się na środku na razie przynosi Boricowi więcej szkody niż pożytku – bo polityczne ekstrema, zamiast go wspierać, chóralnie go atakują. Kast i republikanie obwiniają za zły stan gospodarki, choć to akurat nie do końca jego wina, on kryzys odziedziczył
po poprzednikach.
Lewica,
zwłaszcza
ta nowa, mająca
reprezentantów w konstytuancie, uważa tempo reform za zbyt powolne. Zarzewiem konfliktu potencjalnie może stać się wszystko, nawet kwestia tak teoretycznie bezdyskusyjna, jak poparcie Ukrainy w konflikcie z Rosją. O przywiązaniu Chilijczyków do walki o prawa człowieka, również w kontekście wojny, Boric mówił w przemówieniu inauguracyjnym. Jeszcze przed zaprzysiężeniem, kiedy w latynoamerykańskich kręgach dyplomatycznych
spekulowano
o
możliwym
tournée
po
regionie
prezydenta Rosji, Boric jednoznacznie stwierdził, że Putina w Chile nie przyjmie.
Krytyka
Moskwy
spotkała
się
jednak
z
nieprzychylnymi
reakcjami ze strony części Partii Komunistycznej Chile, która Rosję wciąż uważa za ideologicznego sprzymierzeńca. A jeśli nie sprzymierzeńca, to przynajmniej za aktora, który na świecie może stanowić przeciwwagę dla amerykańskiego
imperializmu,
dla
chilijskiej
lewicy
wciąż
będącego
synonimem brutalnego zdławienia rewolucji czasów Allende. Jak celnie podsumował to wspomniany już Jon Lee Anderson, aplauz, który rozległ się podczas inauguracji Borica, był ostatnim, który prezydent otrzymał za darmo. W świetle wszystkich tych problemów godny podziwu jest więc fakt, że prezydent nie wdaje się w polityczne przepychanki, tylko stara się po prostu rządzić. Pierwsze 150 dni u władzy to między innymi zamrożenie cen biletów w komunikacji zbiorowej i podniesienie płacy minimalnej o 17%. Rząd
przedstawił
też
24-punktowy
plan
gospodarczej
odbudowy
po
pandemii,
zakładający
między
innymi
ubezpieczenie
od
bezrobocia,
wsparcie finansowe dla rodziców i jednorazowe transfery pieniężne dla osób pracujących w kulturze i trzecim sektorze. Do tego doszła redukcja tygodnia pracy z 45 do 40 godzin, tarcze inflacyjne dla małych i średnich przedsiębiorstw i dwie bardzo ambitne obietnice: utworzenie pół miliona nowych miejsc pracy i wprowadzenie nowej ordynacji podatkowej, która pozwalałaby na lepszą redystrybucję środków w społeczeństwie. Do końca lipca 17 z 24 inicjatyw w ramach planu odbudowy zostało już albo zrealizowanych w całości, albo przedstawionych w parlamencie jako projekty aktów prawnych. Były też kryzysy, i to nie tylko wirtualne, widoczne w niespecjalnie ważnych
poza
latami
wyborczymi
sondażach.
Spokój
w
czasie
prezydentury Borica trwał całe cztery dni. Już 15 marca, w czasie wizyty na południu,
w
niestabilnym
regionie
Araucanía,
konwój
prezydenta,
w którym znajdowała się też szefowa MSW, został ostrzelany. Boric i Izkia Siches musieli przerwać podróż i wrócić do Santiago, nie doszło do spotkania ze zmilitaryzowanymi liderami Mapuczów, wciąż widzących w jakiejkolwiek władzy przyjeżdżającej ze stolicy raczej zagrożenie niż partnera do negocjacji. Seria kolejnych incydentów z użyciem broni palnej zmusiła
go
do
ponownej
militaryzacji
autostrad
i
dróg
krajowych
w regionie, których teraz pilnują oddziały antyterrorystyczne. To wbrew pozorom nie osłona dla podróżnych – przypadkowym turystom nic raczej w Araucaníi nie grozi. Mundurowi patrolują drogi w poszukiwaniu ewentualnych blokad, jednego z ulubionych sposobów wyrażania przez Mapuczów niezadowolenia z ich bieżącej sytuacji. Chronią też kierowców ciężarówek, bo dla nich południe kraju jest najbardziej niebezpieczne. Tiry, zwłaszcza te przewożące wycinane w tej części kraju drewno, bywają okradane, ostrzeliwane, coraz częściej niszczone. Boric i w tym przypadku
miał pecha, gdyż podobnie jak słabnącą gospodarkę, konflikt na południu przejął w spadku po Piñerze, który wprowadził tam stan wyjątkowy. A wraz z nim – relacje pomiędzy lokalnymi liderami a rządem centralnym tak napięte, że nawet on, bądź co bądź polityk nowy i koncyliacyjny, nie mógł liczyć na podjęcie rozmów. Coraz
częściej,
kiedy
wysiada
z
samochodu
pod
La
Monedą,
przechodnie go wygwizdują albo obrzucają wyzwiskami. On dalej z nimi rozmawia – najpierw z placu przed pałacem prezydenckim kazał usunąć metalowe barierki, by przestrzeń znów uczynić ogólnodostępną, potem zaczął do zgromadzonych tam ludzi wychodzić, pytać o nastroje i ocenę prac rządu. Do gwizdów jest przyzwyczajony. Już w 2019 roku, u szczytu protestów na Plaza Italia, niezadowoleni z osiągniętego porozumienia z rządem Piñery aktywiści znaleźli go siedzącego na ławce w parku i opróżnili nad jego głową kilka puszek piwa. Dostało mu się za zdradę ideałów, pakt z diabłem, za ograniczanie rewolucji, która miała dopiero się rozpocząć. Wygwizdano go nawet w dniu zaprzysiężenia, argumenty były te same. Za dużo ukłonów w kierunku prawicy, za mało zmian, zbyt wolne ich tempo. Jeszcze częstsze są ataki mediów – Boric obrywa za wszystko, łącznie z tym, że na posiedzenie rządu wszedł z rozpiętym rozporkiem. Konserwatywne
tytuły
uznały
go
wtedy
za
„niegodnego
urzędu
prezydenta”. Krytyka medialna jest jednak wpisana w naturę tego zawodu. Gorzej, kiedy błotem obrzucają cię ludzie z twojej strony barykady, wtedy bluzgi mogą zapiec do żywego. Tyle że Boric już chyba nie wierzy w istnienie barykady. Ani tej, na której stał w 2019 roku, ani tej, która ideologicznie dzieli chilijskie społeczeństwo. Z daleka wygląda to na myślenie utopijne, pozbawione jakiejkolwiek szansy na sukces. Boric może się wydawać typem człowieka, który chce zadowolić wszystkich. Ze swoją awersją do krawata, wiecznie
podwiniętymi rękawami, miłością do punk rocka i czterema tatuażami wygląda bardziej jak barista w hipsterskiej kawiarni niż prezydent kraju, który z tradycją mieszczaństwa i demokracji obnosi się w sposób wręcz arogancki. Zdemitologizował wszystko na temat chilijskiej prezydentury, od wizerunku po miejsce zamieszkania. W Santiago nie ma tradycyjnej rezydencji siedzibę.
prezydenckiej, W
ostatnich
więc
latach
głowa bywały
państwa to
sama
najczęściej
wybiera
sobie
monumentalne,
nowoczesne wille w ultrabogatej dzielnicy El Golf. Boric natomiast zamieszkał w Yungay, osiedlu klasy średniej niższej, bliżej centrum miasta. To okolica, której na pewno nie da się opisać jako przyjemnej – budynki są odrapane, z wielu zwisa nielegalnie podpięte do sieci okablowanie, po ulicach wałęsają się bezpańskie psy. Jednocześnie tutaj znajduje się Muzeum Pamięci i Praw Człowieka, żywy pomnik idei „nigdy więcej”, ale też świadomości, że zło z przeszłości może zawsze wrócić. Lepszego sąsiedztwa dla kogoś, kto chce pogrzebać stare Chile i powołać do życia nowy kraj, nie dałoby się wymyślić. Gabriel Boric przez pierwsze pół roku u władzy boleśnie zderzył się z rzeczywistością. Ta okazała się znacznie bardziej skomplikowana, gdy patrzeć na nią z okien La Monedy, a nie z wysokości sceny na ulicznym wiecu.
Dystans
pomiędzy
wzniosłym
marzeniem
a
tym,
co
realne
i wykonalne, okazał się dla nowego prezydenta ogromny, miejscami wręcz przerażający.
Dlatego,
choć
w
kampanii
obiecywał
koniec
niekontrolowanego wolnego rynku, dziś mówi, że chciałby zobaczyć społeczeństwo sięgające dalej niż kapitalizm – ale dodaje, że dominującego systemu relacji ekonomicznych nie jest w stanie zmienić z dnia na dzień. Oczywiście pomiędzy kapitalizmem nadzorowanym przez państwo a tym patologicznym, skarłowaciałym, który w Chile wprowadzili José Piñera i
Augusto
Pinochet,
jest
ogromna
różnica,
ale
zmiany
retoryki
–
i pryncypiów – u Borica to nie unieważnia. Trzy lata temu krzyczał o śmierci neoliberalizmu. Ta śmierć na razie nie nastąpiła. Być może nigdy się to nie wydarzy. A mimo to Boric i tak może osiągnąć cel.
1 Za tytułem książki Isabel Allende, zob. Bibliografia (przyp. red.). 2 Carnegie Endowment for International Peace – założony w 1910 roku niezależny ośrodek analityczny z siedzibą w Waszyngtonie, uznawany za jeden z najlepszych think tanków na świecie. Zajmuje się sprawami międzynarodowymi, gospodarką, kwestiami strategii i bezpieczeństwa oraz rozwoju strukturalnego (przyp. aut.). 3 F. Ortiz, Inicia audiencia de desafuero del gobernador Mundaca por denuncia de injurias contra Antonio Walker, https://www.biobiochile.cl/noticias/nacional/region-devalparaiso/2022/03/24/inicia-audiencia-de-desafuero-del-gobernador-mundaca-pordenuncia-de-injurias-contra-antonio-walker.shtml, dostęp 23.10.2022. 4 J. Bosworth, Bolsonaro Won’t Accept Defeat in Brazil’s Upcoming Presidential Election, https://www.worldpoliticsreview.com/brazil-military-could-back-a-bolsonaro-bid-tooverturn-el ection/?utm_source=substack&utm_medium=email, dostęp 23.10.2022. 5 IMF – International Monetary Fund, Międzynarodowy Fundusz Walutowy; IADB – Inter-American Development Bank, Międzyamerykański Bank Rozwoju (przyp. red.).
Rozdział 7 Lista życzeń narodu Czerwono-biała arafatka wokół szyi, kurtka w kolorze wojskowej zieleni. Kolczyki – proste, srebrne, bez wzorów – wpięte w uszy, nos, brwi. Monochromatyczna garderoba, nic formalnego. Tatuaże pokrywają całą prawą rękę, a na środku klatki piersiowej skrzydła rozpościera wielki ptak. Do
tego
masa
T-shirtów
z
rozmaitymi
marksistowskimi
hasłami,
czasami złoty łańcuch na szyi. Z dawnych czasów, kiedy pracował jako członek załogi w liniach lotniczych LATAM, nie zostało prawie nic. Uniform porzucił z dużą radością, tak samo jak wszystkie inne elementy burżuazyjnego mieszczaństwa, którego szczerze nienawidził. Wywodzi się z klasy robotniczej – ojciec był technikiem telekomunikacyjnym, matka nie miała stałego zajęcia. Sporadycznie najmowała się do prac domowych. Na studia wybrał akademię teatralną, bo czuł, że nosi w sobie bunt, ale nie wiedział jeszcze, jak dobrze go wyrazić. Wiedział natomiast na pewno, że Chile, w którym się urodził, to nie Chile, w którym chce umrzeć. A urodził się w 1983 roku. Demokratom trudno było wtedy o nadzieję na lepsze jutro. Dyktatura ogrzewała się w blasku własnej chwały po czasach
największych
prześladowań,
po
uchwaleniu
„konstytucji
wolności”. Zaczynała się późna nowoczesność: karty kredytowe, wakacje za granicą, prywatne linie lotnicze. Gdyby stworzyć wtedy katalog reklamowy dla wszystkich państw świata, Chile na pewno byłoby w nim jedną z lepiej zareklamowanych destynacji. Do jego rodziny jednak niewiele ze strumienia dobrobytu spływało. Mijały
lata,
dyktaturę
Pinocheta
zastąpiły
rządy
demokratów
z Concertación, a sytuacja się nie zmieniała. W Puente Alto, miasteczku na południowo-wschodnich
przedmieściach
wychowywał,
wprawdzie
wyrastały
coraz
Santiago, ładniejsze
w
którym
się
apartamentowce
i błyszczące centra handlowe, ale on patrzył na nie jedynie z poziomu okna wystawowego. Wymarzonych studiów teatralnych nie skończył, gdyż nie było go już stać na naukę. Relacje z rodzicami też robiły się coraz bardziej napięte. Aż wreszcie do jego idealnego image’u buntownika, lewicowego kontestatora rzeczywistości doszedł element, który całkowicie zdominował jego życie – ogolona na łyso głowa. Rodrigo Rojas Vade, zwany Pelao, co w wolnym tłumaczeniu oznacza kogoś, kto chce mieć ciastko i zjeść ciastko, lub po prostu bigamistę, pierwszy raz poczuł ból w żołądku rankiem 8 lipca 2012 roku. Zaczęło się od delikatnych ukłuć, potem były napady coraz silniejszego bólu, problemy ze snem. Miał 28 lat, pracował jako steward w LATAM, działał też jako aktywista polityczny. Pelao w wywiadach i tekstach autobiograficznych lubi o tym fragmencie swojego życia wylewnie opowiadać. Jak bardzo problematyczne było dla niego latanie, gdy bóle się nasilały. Jak szybko poszedł do lekarza. Jak dokładnie był badany w Clínica Alemana, największym i najbardziej prestiżowym szpitalu w Chile. Jak szybko powiększał się wachlarz objawów, których doświadczał: wymioty, ciągłe biegunki, skurcze. Niezdolność do normalnego funkcjonowania. Oraz,
przede wszystkim, jak bardzo wstrząsnęła nim diagnoza, którą otrzymał nieco ponad rok później, 13 sierpnia 2013 roku. Lekarze nie mieli wątpliwości: Pelao miał białaczkę. Natychmiast rozpoczęto intensywne leczenie. Chemioterapia, radioterapia. Od teraz rak stał się nierozerwalną częścią jego tożsamości. O rozpoznanej chorobie Rojas Vade długo nie informuje najbliższych. Zwodzi nawet swoją dziewczynę, której nie mówi, że lata na konsultacje do Hiszpanii.
Któregoś
dnia
wyszedł
z
domu
na
kilkudniową
zmianę
w LATAM, ale miał lecieć tylko do sąsiedniej Argentyny. Partnerka nie mogła jednak się z nim skontaktować, Rodrigo nie odbierał telefonu przez ponad dobę. W liniach lotniczych dowiedziała się, że chłopaka nie przydzielono
do
załogi,
która
poleciała
za
wschodnią
granicę.
W rzeczywistości był w Madrycie, gdzie spóźnił się na samolot, do Chile miał wracać następnego dnia. Okazało się, że czas na Półwyspie Iberyjskim spędzał w Barcelonie, konsultując się z zespołem tamtejszych onkologów. Między młodymi kochankami wybuchła kłótnia, dziewczyna wkurzyła się, że Rojas ją okłamuje. Wtedy jeszcze doszli do porozumienia, Pelao wytłumaczył się z grzechu zaniechania, mówiąc, że nie chciał jej obarczać wiedzą o szczegółach choroby. Obiecał pełną szczerość i regularne informacje o postępach w leczeniu. Od tej pory życie Rojasa nabrało nieznanego dotąd tempa. Z białaczką w ogóle się nie krył. Internet pełen jest jego zdjęć na szpitalnych łóżkach, z wenflonami, podpiętego do kilku rurek jednocześnie. Nagrywał tam filmiki, które później umieszczał na blogu o wiele mówiącym tytule „Rak – rzeczywistość bez filtra”. Pisał tam i opowiadał o walce z chorobą. Właśnie to słowo okaże się potem kluczowe w budowaniu wizerunku Rojasa – walka. Jego internetowe komentarze pełne były rozgoryczenia. Krytykował służbę zdrowia, kosztowne terapie i przede wszystkim stygmatyzację,
której, jak twierdził, doświadczał każdego dnia ze strony chilijskiego społeczeństwa. Nie precyzował jednak, w jaki sposób owa stygmatyzacja się manifestowała. Twierdził, że to z jej powodu długo bał się ujawnić, co mu naprawdę jest. Blog zyskiwał na popularności, bo czego by o samym Rojasie nie myśleć, jego komentarze były bardzo trafne. Publiczna służba zdrowia w Chile jest niedofinansowana i przeciążona, a prywatna – niesamowicie droga. Według dostępnych źródeł 18% populacji leczy się w całości prywatnie1 za pośrednictwem jednej z wielu firm oferujących komercyjne usługi ochrony zdrowia. Żeby móc z nich korzystać, trzeba płacić miesięczne składki, dla niektórych zaporowe, bo wynoszące średnio 45% pensji minimalnej2. Z kolei w publicznej służbie zdrowia permanentnie brakuje personelu. Tylko 44% wszystkich lekarzy w kraju ma kontrakty z państwowymi placówkami, z czego wielu w niepełnym wymiarze czasowym3. Pelao mówił więc o rzeczach, z którymi identyfikować mogły się tysiące innych osób. Im dłużej był aktywny w internecie, tym mniej miejsca poświęcał jednak chorobie, a więcej – polityce. W szpitalu bywał regularnym gościem,
cały
czas
ilustrował
wpisy
materiałami
z
kroplówkami
i wenflonami, ale o terapii informował coraz rzadziej. Powoli stawało się jasne, że to polityka jest teraz sensem jego życia. Aż przyszły protesty z 2019 roku i dziejowa wręcz szansa na zmianę całości stosunków społecznych w Chile. Rojas Vade był jednym z przywódców protestów, błyskawicznie wskoczył do pierwszej ligi „nowych twarzy” chilijskiej polityki. Obecny i widoczny wszędzie tam, gdzie ludzie wychodzili na ulicę, domagając się lepszego jutra. Borica i Camilę Vallejo opinia publiczna kojarzyła, Pelao nie miał jeszcze takiej rozpoznawalności, przynajmniej jeśli chodzi o działalność stricte polityczną. Odnalazł się
jednak w nowej rzeczywistości natychmiast. Komunikował się nie tylko zwięzłym przekazem, ale też wizerunkiem. Cały czas wyglądał jak stereotypowy kontrkulturowiec, a historia walki z białaczką tylko dodawała mu kombatanckiego glamouru. O chorobie nie zapominał, w wywiadach, które do dzisiaj można znaleźć na YouTubie i Instagramie, chętnie pokazywał ślady po licznych wkłuciach na ramionach i szyi. „Walkę” odmieniał przez wszystkie przypadki, ale teraz to nie była już walka o zdrowie, tylko walka z całym światem, zwłaszcza wolnorynkowym. Wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku – i dla niego, i dla Chile. Piñera dymisjonował kolejnych ministrów, zgodził się też na referendum w sprawie napisania nowej konstytucji. Rozpoczęła się kampania wyborów do konstytuanty, którą zdominowała lewica pozaparlamentarna. Do 155osobowej instytucji weszło mnóstwo politycznych debiutantów, wszedł też i „Pelao” Vade. W zgromadzeniu miał odegrać jedną z ważniejszych ról, błyskawicznie wybrano go zresztą na wiceprzewodniczącego. Pelao robił wszystko, żeby stać się twarzą zmian w Chile. Sen o udziale w budowie nowego kraju, o spełnieniu marzeń jego pokolenia, trwał jednak tylko dwa miesiące. Na przeszkodzie znowu stanęła choroba. Ale w sposób, którego nikt się nie spodziewał. Rodrigo Rojas Vade nigdy nie walczył z nowotworem. Białaczkę wymyślił i kłamstwo utrzymywał przez ponad dziewięć lat. Dlaczego? Nikt do końca nie wie. Skandal wyszedł na jaw na początku września 2021 roku. Na
papierze
wszystko
się
zgadzało,
Pelao
zadeklarował
nawet
w oświadczeniu majątkowym kredyt na 27 milionów pesos (około 35 tysięcy dolarów) zaciągnięty w ScotiaBank, na – jak twierdził – pokrycie kosztów leczenia raka. Nie wszystko też w tej historii zostało zmyślone, bo do końca zdrowy nie był. Rzeczywiście miał problemy z układem pokarmowym, ale – jak wyjawił – ich źródło stanowiła rzadka bakteria,
którą się zaraził. Nowotworowe oszustwo wypłynęło przy okazji śledztwa, które
przeprowadził
dziennik
„La
Tercera”.
Redakcja
drobiazgowo
przeanalizowała treść bloga Pelao i odkryła liczne nieścisłości. Nie zgadzała się przede wszystkim chronologia wydarzeń, w wielu szczegółach sprzeczna z wersją historii choroby znaną najbliższym Rojasa. Jego partnerka opowiedziała o incydencie z lotem do Hiszpanii, który również pojawił się na blogu. Problem w tym, że według niej wydarzył się on w 2013 roku, a więc niedługo po początkowej diagnozie. Pelao natomiast utrzymywał, że na konsultacjach w Barcelonie owszem był, ale trzy lata później. Analiza porównawcza innych wywiadów pokazała nie tylko, że kłamał, ale że w kłamstwie czuł się coraz bardziej komfortowo. „Walkę”, teraz celowo ujętą w cudzysłów, toczył publicznie, opowiadając o jej najdrobniejszych szczegółach. Na własną zgubę. Świadectw jego cierpienia przez ostatnie trzy lata było w chilijskich mediach pełno. Od debat w głównych kanałach telewizji, w których solidarność z nim deklarowali nawet polityczni przeciwnicy z prawicowej, współrządzącej krajem w czasach Piñery Niezależnej Unii Demokratycznej, przez wywiady udzielane najważniejszym mediom drukowanym w kraju, aż po aktywność w internecie: własną, ale też gościnną, u vlogerów i influencerów. Pelao musiał czuć się bardzo pewnie. Czy zauważył, że zaczyna mylić się w zeznaniach? Na pewno zauważyli to inni. Kiedy kłamstwa o białaczce nie dało się już dłużej bronić, wyszedł przed szereg. Na swoim profilu na Instagramie opublikował długie przeprosiny w formie wideo utrzymanego w dość błagalnym tonie. Przyznał się do oszustwa, ale natychmiast zaczął się usprawiedliwiać. Twierdził, że nieprawdziwa była tylko ostateczna diagnoza, bo rzeczywiście cierpiał, tyle że nie na białaczkę. Problem w tym, że nikt nie chciał już ani tego słuchać, ani mu wierzyć. Krytyka płynęła ze wszystkich stron, również
od dawnych sojuszników. Liderzy konstytuanty potępili jego zachowanie, prawica gotowa była zdyskredytować całość jego politycznego dorobku, domagając się wykluczenia z życia publicznego. Przede wszystkim jednak wypominano mu, że białaczki użył jako trampoliny do politycznego sukcesu. Na niej zbudował popularność, była jego głównym znakiem rozpoznawczym. W wyborach do konstytuanty poparło go ponad 19 tysięcy osób. Każda z nich miała teraz prawo czuć się oszukana. Wśród republikanów byli nawet tacy, którzy z powodu oszustwa z białaczką domagali się nie tylko usunięcia Rojasa z ciała piszącego nową ustawę zasadniczą, ale nawet powtórzenia wyborów. On sam dobrowolnie zrezygnował z zasiadania w konstytuancie, co jego macierzysta opcja polityczna przyjęła tyleż z ulgą, co z zakłopotaniem. Regulamin nie przewidywał bowiem odejścia z udziału w pisaniu konstytucji. Jedyny dopuszczalny
sposób
to
opuszczenie
konstytuanty
z
powodów
zdrowotnych, co akurat w przypadku Rojasa Vade brzmi co najmniej groteskowo. Diagnozę, a potem niezdolność do pracy musiał jednak potwierdzić Sąd Najwyższy Chile, a tego w przypadku Pelao załatwić się nie dało. Nagle jego przypadek urósł do rangi ustrojowej. Zaczął wręcz zagrażać całemu procesowi wymiany konstytucji. Niektórzy, jak chociażby jego partyjna koleżanka z Listy Ludowej, Camila Zárate, uważali nawet, że rezygnacja Pelao ma wymiar jedynie symboliczny – bo tylko taki może mieć. Z prawnego punktu widzenia pozostaje pustym gestem, Rojas musi pracować w konstytuancie dalej. Inni uważali, że skoro nie istnieje procedura wyłaniania zastępcy, to owszem, może odejść, ale na jego miejsce nie trzeba powoływać nikogo. Zapanował gigantyczny chaos prawny. Przez długie tygodnie nikt nie koncentrował się na meritum pracy konstytuanty, tylko na tym, czy ma ona w ogóle prawo działać w obecnym kształcie.
Osobną kwestią było wynagrodzenie Rojasa, które pobierał jako wiceprzewodniczący zgromadzenia. Polityczny konsensus został osiągnięty dość szybko, pieniądze powinien zwrócić w całości. Problem w tym, że im dłużej trwało w jego sprawie vacatio legis, tym wyższa była to kwota. Proces ten warto prześledzić jeszcze raz od początku, żeby zrozumieć, dlaczego sytuacja komplikowała się z upływem czasu coraz bardziej. Pelao do oszustwa przyznał się we wrześniu. Zgodnie z prawem musiał wtedy oddać
trzymiesięczne
pobory
członka
konstytuanty.
Ale
ponieważ
rezygnacja nie została zaakceptowana z powodu braku opisanych już rozwiązań prawnych, formalnie nadal brał udział w pracach zgromadzenia. A to oznaczało kolejne transze wynagrodzenia wpływające na jego konto. Rojas powiedział zresztą w jednym z wywiadów, że nie może odmówić otrzymywania pensji, gdyż byłoby to niezgodne z prawem. Kafkowski pat trwał aż do marca 2022 roku, kiedy to wreszcie Rojasa z konstytuanty usunięto decyzją prawomocną. Argumentem, który uznano za najmniej chybotliwy, była kwestia legalności jego wyboru. Państwowa Komisja Wyborcza stwierdziła, że skłamał w kampanii, przez co jego zwolennicy
w
praktyce
oddali
głos
na
postać
wyimaginowaną.
To
wystarczyło do odebrania mu mandatu i ostatecznego podsumowania jego długu wobec chilijskich podatników. Na dzień 21 marca 2022 roku wynosił on równowartość 15 tysięcy dolarów. Rojas obiecał je zwrócić, a część wynagrodzenia z konstytuanty, którą jeszcze miał na koncie, oddał na cele charytatywne,
przekazując
środki
fundacji
wspierającej
osoby
z prawdziwymi nowotworami. Te gesty jednak nikogo w Chile już specjalnie nie interesowały. Pelao był politykiem upadłym, a to samo zaczynało grozić środowisku, z którego się wywodził. Po wybuchu skandalu z udawaną białaczką w mediach, również europejskich, pojawiły się głosy, że wpadka Rojasa to potężny cios dla
procesu zmiany konstytucji, który być może bezpowrotnie osłabi społeczne zaufanie
do
konstytuanty.
Taka
opinia
jest
jednak
tylko
częściowo
prawdziwa. O ile bowiem nie da się zaprzeczyć tezie, że Rojas mocno zaszkodził ruchowi skupionemu wokół konstytuanty, o tyle jej notowania wśród Chilijczyków już wtedy były bardzo słabe. Historia byłego stewarda linii
lotniczych,
który
stał
się
jednym
z
symboli
społecznego
niezadowolenia, a potem zyskał miano największego oszusta w najnowszej politycznej historii kraju, jest doskonałą ilustracją – ale nie tego, co jako pierwsze przychodzi na myśl. To raczej dowód na chaotyczność procesu, co do którego zasadności zgadzali się wszyscy, ale nikt do końca nie wiedział, jak powinien on przebiegać. Konstytuanta miała w zamyśle pracować rok – od lipca 2021 do lipca 2022
roku.
Przez
pierwsze
miesiące
robiła
to
w
relatywnej
ciszy,
przerywanej tylko personalnymi sporami jej członków lub skandalami takimi jak ten z udziałem Rojasa Vade. Przyczyny takiego stanu rzeczy były dwie, obie prozaiczne. Pierwsze półrocze funkcjonowania tej instytucji pokrywało się z wyjątkowo zaognioną kampanią prezydencką, która w sposób naturalny zdominowała uwagę mediów. W dodatku Gabrielowi Boricowi, bądź co bądź bezpośrednio związanemu z lewicową większością w
konstytuancie,
udało
się
w
miarę
skutecznie
oddzielić
własną
kandydaturę od procesu napisania nowej ustawy zasadniczej. Nie oznacza to, że w pracach pośrednio nie uczestniczył, ale znacznie więcej czasu i uwagi poświęcał bieżącej polityce. To, co górnolotne, symboliczne, ale też trudniejsze do wytłumaczenia na konferencji prasowej czy w wywiadzie telewizyjnym, zostawiał członkom konstytuanty. Sam po prostu gasił pożary, a od samego początku wybuchało ich mnóstwo. To był ruch pragmatyczny i wydawało się, że dobry. Nowe Chile miało być kolosem stojącym stabilnie na dwóch nogach. Pierwszą w tej metaforze
byłaby wygrana prezydentura, drugą – przyjęta przez społeczeństwo konstytucja,
ostatecznie
grzebiąca
resztki
instytucjonalnego
porządku
czasów dyktatury. Żeby wielka zmiana się powiodła, a kolos nie runął, potrzeba było sukcesu na obu frontach. To z kolei wymagało równego rozłożenia wszystkich
akcentów
i
podziału
kontrowersyjnych
i
trudnych trudnych
tematów. reform
Boric
wpisać
nie
do
mógł
swojego
programu, ponieważ stałby się kandydatem niewybieralnym. Z kolei zbyt miękka agenda zabiłaby jego wiarygodność jako reformatora. Podobnie z nową konstytucją – do niej należało wpisać rzeczy o znaczeniu fundamentalnym, zwłaszcza w sferze symbolicznej. Niekoniecznie więc zadaniem
konstytuanty
praktycznymi,
było
wymagającymi
zajmowanie
się
natychmiastowego
zmianami działania.
czysto Stąd
na
przykład u Borica mowa o reformie ordynacji podatkowej, ale na temat regulacji związanych z wydobyciem bogactw naturalnych więcej można było przeczytać w propozycjach składanych przez członków nowego zgromadzenia. Dyskusja wokół konstytucji nabrała rumieńców w pierwszej połowie 2022 roku, kiedy układ sił był już wyklarowany. Boric wygrał wybory, przesunął się do politycznego centrum, czym więcej osób zraził, niż sobie zjednał. Niemniej pierwsza noga kolosa stała pewnie, nadszedł czas na drugą. Kiedy jednak Chile zaczęło się w całości koncentrować na projekcie nowej ustawy zasadniczej, oczywista stała się przyczyna początkowej ciszy wokół prac konstytuanty. Zaraz po rozpoczęciu obrad opadła z niej aura jakiejkolwiek nowości w świecie polityki. Zniknęła idea „wymyślenia na nowo”
sposobu
jej
uprawiania
oraz
relacji
pomiędzy
państwem
a obywatelem. Jej realizację miał zagwarantować kształt konstytuanty. Pełny parytet, gwarantowane miejsca dla przedstawicieli mniejszości etnicznych,
dominacja
aktywistów
i
politycznych
debiutantów
nad
tradycyjnymi
partiami.
Szybko
jednak
okazało
się,
że
to
za
mało.
Konstytuanta zaczęła zachowywać się jak każdy inny parlament na świecie. Wewnątrz formacji potworzyły się frakcje, zamiast nad tekstem konstytucji pracowano nad personalnymi układami, debaty były zdominowane przez wzajemne oskarżenia o korupcję, handel głosami i klientelizm. Krótko mówiąc, nie działo się tam nic godnego uwagi. Kiedy jednak kampania się skończyła, a do przedstawienia projektu konstytucji zostało już tylko kilka miesięcy, objawił się inny deficyt nowej lewicy – katastrofalna komunikacja. Konstytuanta, a przez nią cała debata o nowej ustawie zasadniczej miały fatalną prasę, czemu zaradzić nie był w stanie nawet bardzo sprawny publicznie Boric. Jak każdą tego typu sytuację, i tę interpretować można dwojako. Z jednej strony trudno było się spodziewać innego obrotu spraw. Większość w konstytuancie tworzyli nowicjusze, którzy może i byli ekspertami w swoich dziedzinach, ale nie mieli żadnego doświadczenia w uprawianiu polityki na najwyższym szczeblu.
A
publicznego. rozmawiać
z
tym
Skąd z
nieuchronnie
wiąże
niedoświadczeni
reporterami,
jak
nie
się
aktywiści tracić
budowanie mieli
panowania
wizerunku
wiedzieć, nad
sobą,
jak gdy
w telewizyjnej debacie prowokuje ich prawicowy oponent? Z drugiej jednak strony istniał też argument antysystemowy, powtarzany między innymi przez Rojasa, ale też przewodzącą konwencji na finiszu Maríę Elisę Quinteros. Młodzi lewicowcy narzekali, że z własnym przekazem nie mogą się przebić do mainstreamu, bo nie mają „swoich” mediów. Częściowo trzeba przyznać im rację, ekosystem medialny w Chile jest mocno zżyty ze starym establishmentem, a media, nawet te o długiej tradycji pluralizmu, rzadko decydują się na otwarte poparcie nowych sił politycznych. Odpowiedzią konstytuanty
jest
na
pytanie
jednak
o
przyczynę
mieszanka
komunikacyjnego
wszystkich
tych
fiaska
czynników,
wzmocniona
jeszcze
wiecznie
wyczuwalnym
sprzeciwem
wobec
rzeczywistości ostatnich 30 lat. Bo smutna prawda o wielu spośród członków
nowej
bezkompromisowość,
instytucji
jest
pchającą
ich
taka, do
że
swoją
uczestnictwa
wewnętrzną w
protestach
z 2019 roku, literalnie przenieśli na salę obrad. Tam jednak funkcjonuje się inaczej niż na ulicznej barykadzie. Protesty były sytuacją całkowicie binarną. W tamtym okresie było się albo za starym porządkiem, albo przeciw
niemu.
Konstytuanta,
bądź
co
bądź
ciało
demokratyczne,
wymagała zmiany paradygmatu. Dialog zamiast walki, kompromis zamiast kapitulacji. Projekt nowej konstytucji został przedstawiony opinii publicznej 4 lipca 2022
roku.
Gabriel
Boric,
pokazując
go
w
parlamencie,
nie
krył
wzruszenia, ale też entuzjazmu. Oprawiona w sztywną fioletową okładkę propozycja nowej umowy społecznej pomiędzy państwem i obywatelami błyskawicznie zaczęła dzielić – nie tylko samych Chilijczyków, ale nawet zagranicznych obserwatorów. Brytyjski tygodnik „The Economist” ochrzcił ją mianem „lewicowej listy życzeń”, w tym samym duchu pisała o niej większość światopoglądowo konserwatywnych i ekonomicznie liberalnych mediów na całym świecie. Z kolei analitycy, którzy na dokument patrzyli przede wszystkim z perspektywy symboliki, którą wprowadzał, i narracji o zmianie społecznej, którą zapowiadał, oceniali ją bardzo pozytywnie. W tym ujęciu bowiem projekt nowej chilijskiej konstytucji, choć nieco na wyrost, został określony jako „najbardziej progresywna ustawa zasadnicza na świecie”. Przed analizą jej treści niezbędne było jednak spojrzenie na formę, bo to ona ostatecznie zadecydowała o losach projektu. Czy była to konstytucja najbardziej progresywna, liberalna, radykalna – można by się spierać w nieskończoność. To w końcu kategorie relatywne, silnie zależne od
kontekstu, zarówno tego, w którym tekst powstał, jak i tego, z którego wywodzą
się
komentujące
go
osoby.
Na
pewno
natomiast
była
to
konstytucja na świecie najdłuższa: 388 artykułów, 170 stron, 11 rozdziałów, 54
tysiące
słów,
57
przepisów
przejściowych.
Wiele
z
nich
było
autentycznym prawnym pustosłowiem, niewnoszącym nic do chilijskiego ustroju. Taki format od samego początku budził wątpliwości. Jasne stało się bowiem, że w okresie od 4 lipca do 4 września 2022 roku, czyli planowanego referendum konstytucyjnego, większość Chilijczyków nie zdąży przyswoić sobie całości tekstu projektu. A to był warunek absolutnie kluczowy, by społeczeństwo konstytucję zaakceptowało. Bez spełnienia go obóz rządzący oddawał w ręce republikańskiej prawicy broń być może śmiercionośną. Patrząc bowiem na 170-stronicowy tekst napisany przez młodych
lewicowych
neutralnych
aktywistów,
obserwatorów
łatwo
przekonać
o
było
próbie
nawet
ideologicznie
nadmiernej
ingerencji
w życie obywateli. Krótko mówiąc, konstytucja tak długa na pewno regulowała znacznie więcej kwestii, niż powinna. Ci, którzy w Chile nadal chcieli bronić neoliberalnej doktryny ekonomicznej, zamierzali ją więc odrzucić bez czytania – i do swoich racji przekonać innych. Tyle zostało z politycznego kompromisu i chęci stworzenia jednej ustawy zasadniczej dla wszystkich w podzielonym kraju. Etykietę
dokumentu
zbyt
skomplikowanego
przypięto
nowej
konstytucji natychmiast, a Boric i jego rząd nie ruszyli z wizerunkową kontrofensywą. Zamiast tworzyć zwięzłe podsumowania jej założeń, na których oparta byłaby kampania informacyjna zwolenników zmiany, usilnie starali
się
obywatelom
przekazać
wszystkie
zawarte
w
projekcie
rozwiązania. A te, choć ważne, dla wielu były po prostu niezrozumiałe. Bo co w praktyce oznaczały słowa o uczynieniu z Chile republiki „społecznie
demokratycznej”,
„plurinarodowej”
i
„wielokulturowej”?
W
tekście
konstytucji znajdowały się rozwinięcia tych trudnych słów, ale mało kto do nich dotarł. Boric i jego ekipa zaczęli zachowywać się, jakby zapomnieli, co było bezpośrednią przyczyną protestów sprzed trzech lat. Bodźcem, który ostatecznie pchnął do wyjścia na ulice 3 miliony Chilijczyków domagających się reform na skalę wręcz cywilizacyjną. Ich żądań nie dało się zaspokoić dziesiątkami stron zapełnionych wielosylabowymi pojęciami. Innym problemem był fakt, że w projekcie nowej konstytucji zawarto rozwiązania,
które
w
chilijskiej
debacie
politycznej
powtarzały
się
regularnie od mniej więcej 20 lat. Dlatego projekt sprawiał wrażenie sumy recyklingowanych idei. Po prostu stracił efekt świeżości. Do pomysłów, które wyborcom zdążyły się już znudzić, można zaliczyć chociażby ideę rozwiązania senatu i wprowadzenia w Chile parlamentu jednoizbowego. O tym pomyśle stara chilijska lewica mówiła od dawna, a sporadycznie przewijał się nawet w programie republikańskiej prawicy. Za każdym razem jednak
okazywał
wychodziłaby
z
się
mieczem
inicjatywą
obosiecznym.
zmniejszenia
Która
parlamentu,
ze jej
stron
nie
przeciwnicy
natychmiast zaczynali krzyczeć o zamachu na chilijską demokrację. Monopolizacja władzy w rękach opcji dominującej w parlamencie, brak reprezentacji terytorialnej, wzmocnienie rządu i prezydenta – te argumenty padały w chilijskiej polityce tak regularnie i powszechnie, że z czasem można było mieć wątpliwości, czy dotyczą debaty wokół projektu nowej konstytucji, czy zaszłości z poprzednich lat. Na przykładzie projektu zlikwidowania senatu widać też drugi ważny problem strukturalny nowej ustawy zasadniczej – częściową przynajmniej wewnętrzną
sprzeczność.
Zaraz
po
zaproponowaniu
jednoizbowości
pojawiał się bowiem projekt decentralizacji i wprowadzenia częściowej autonomii politycznej dla grup etnicznych, takich jak Mapucze. Na
pierwszy rzut oka propozycja ta miała zasypać ogromne dziury w chilijskiej demokracji, bo dotychczas wielu przedstawicieli władz regionalnych, na czele z gubernatorami każdego z 16 regionów kraju, mianował rząd w
Santiago.
Brakowało
im
więc
bezpośredniej,
demokratycznej
legitymizacji, ale też najzwyklejszej orientacji w problemach tej części Chile, w której akurat przyszło im rządzić. Nie zawsze byli to ludzie związani z tym obszarem, czasami rząd delegował partyjniaków na tak zwane „trudne odcinki”, w innych nominacja była rezultatem koalicyjnego, partyjnego kompromisu, zawartego wysoko ponad głowami obywateli. A zatem na pierwszy rzut oka decentralizacja w Chile powinna była zostać przyjęta entuzjastycznie. W końcu miała potencjał na rozwiązanie strukturalnych problemów tamtejszego ustroju. Wyrównała dostęp do demokracji, co było tak naprawdę praprzyczyną protestów z 2019 roku. Wtedy
właśnie
na
chilijskich
ulicach
słyszane
były
okrzyki
o wprowadzeniu w kraju demokracji „prawdziwej” – takiej, do której każdy obywatel ma dostęp bez względu na miejsce zamieszkania i status majątkowy. Jednak chęć wprowadzenia decentralizacji i wzmocnienia demokratycznego niekompatybilna
mandatu z
władz
postulatem
na
prowincji
mogła
wyeliminowania
senatu.
wydać W
się
końcu
w systemach dwuizbowych senat istnieje właśnie po to, żeby wyrównywać reprezentację poszczególnych części kraju w centralnych instytucjach prawodawczych. Tak to przynajmniej wyglądało dla powierzchownych obserwatorów dyskusji. Oczywiście po zapoznaniu się ze szczegółami nietrudno dostrzec różnice pomiędzy tymi dwiema metodami zwiększenia sprawczości obywateli, ale na detale potrzeba czasu. Pośpieszna – czyli taka, jak u większości – lektura nowej konstytucji sprawiała, że posunięcia te wydawały się nawzajem sprzeczne.
Obóz progresywny odpowiadał, że istnienia formalnej demokracji nikt nie
kwestionował,
zresztą
działanie
takie
byłoby
negowaniem
rzeczywistości. W Chile od 1989 roku odbywały się legalne, równe, powszechne wybory, każda kolejna władza miała mandat społeczny do rządzenia. Jednak to, w jaki sposób te rządy sprawowała i jak często podejmowała
decyzje
łamiące
prawa
obywatelskie,
było
źródłem
społecznej frustracji. Teraz Chilijczycy mieli dostać do ręki megafony, aby ich głos był wreszcie słyszalny. Problem w tym, że w opinii wielu nowa konstytucja oferowała rozwiązania
przenoszące
Chile
z
jednej
skrajności
w
drugą.
Decentralizacja, dotychczas istniejąca śladowo, w nowym projekcie nagle zyskała bardziej rozbudowaną postać. Zaproponowano między innymi szeroką autonomię fiskalną regionów, prawo do uzupełniania centralnej ordynacji
podatkowej
własnymi
daninami
i
sporą
niezależność
w administrowaniu tymi środkami. W świetle tak zdefiniowanej konstytucji Chile z państwa modelowanego (jak większość w Ameryce Łacińskiej) na ustroju amerykańskim, ale jednak unitarnego, przesuwałoby się o kilka kroków w stronę federacji. Na prawicy, ale też w politycznym centrum, zwłaszcza
wśród
chadeków,
propozycję
natychmiast
oprotestowano.
Podniósł się krzyk, że projekt konstytucji otwiera bramy do separatyzmu i podziału chilijskiego państwa. Szczególnie mocno piętnowano takie rozwiązania w kontekście dwóch niepokornych z punktu widzenia Santiago regionów, Araucaníí i Biobío. To fortece mapuczańskich ruchów społecznych i miejsca regularnych starć ze służbami mundurowymi. Z politycznego punktu widzenia sytuacja dla stołecznych elit nie była najgorsza, ponieważ żądania rdzennej ludności nie znajdowały
poparcia
wśród
przywożonych
z
Santiago
urzędników.
Samorząd nie stawał więc po ich stronie, nie podejmował realnych działań.
Teraz, przy rosnącym społecznym poparciu dla postulatów Mapuczów, decentralizacja mogłaby pozwolić im przejąć władzę w obu regionach. Autonomia
w
zbieraniu
finansowy.
Momentalnie
podatków
do
spowodowało
oręża to
politycznego
wykwit
dodałaby
rozmaitych
teorii
spiskowych – od ukrywania przez Gabriela Borica planów rozbicia Chile i ustanowienia suwerennego państwa Mapuczów, aż po wizję powstania uzbrojonych, w dodatku finansowanych z podatków bojówek na południu, które za publiczne pieniądze kupowałyby broń, doprowadziłyby do wojny domowej i zamieniły Chile w Kolumbię z lat dziewięćdziesiątych. Czyli kraj na poły upadły, w którym rząd nie sprawuje kontroli nad całością terytorium państwa. Dezinformację
łatwo
było
nakręcić.
Rezerwuar
symboliczno-
historyczny Ameryki Łacińskiej podsuwa gotowe, oparte na faktach skojarzenia. Nie tylko Kolumbia jest tu dobrym przykładem. Przeciwni decentralizacji ekonomiści przywoływali sytuację w sąsiedniej Argentynie, gdzie
20
lat
temu
w
czasie
zakończonego
bankructwem
kryzysu
z 2001 roku niektóre administracje regionalne zaczęły emitować własną walutę, w niej pobierać podatki i z nich próbować finansować życie na prowincji.
Oczywiście
był
to
eksperyment
tyleż
kuriozalny,
co
krótkotrwały, na dłuższą metę nie dało się tego utrzymać. Nie mówiąc o
aspekcie
fundamentalnym,
i
Argentyny.
Ten
drugi
czyli
kraj
od
irracjonalności chwili
porównania
przywrócenia
Chile
demokracji
w 1983 roku zmaga się z permanentnym kryzysem finansowym, struktury państwowe są tam znacznie mniej stabilne i transparentne niż w Chile, a do tego rządząca przez ostatnie kilkanaście lat (z małymi przerwami) ekipa Cristiny Fernández de Kirchner wróciła do tradycji lewicowego populizmu i politycznego klientelizmu. W Chile, nawet w przypadku decentralizacji, ryzyko zmaterializowania się takiego scenariusza było mniej niż znikome.
Trudno było jednak nadać inny kierunek narracji wokół reform ustrojowych.
Panika,
która
wybuchła
przy
okazji
debaty
dotyczącej
likwidacji senatu i przekazania regionom większych kompetencji, szybko przeniosła
się
merytoryczna
do
dyskursu
dyskusja
publicznego.
zaczęła
toczyć
Podobna, się
niespecjalnie
wokół
wszystkich
najważniejszych założeń nowej konstytucji. Wpisanie do niej praw rdzennej ludności, uznanie ich symboli i tytułów prawnych do ziemi spotkało się z zarzutami o tworzenie równoległego, alternatywnego wręcz porządku prawnego. Jeden kodeks dla białych elit, inny dla Indian – tak w dużym skrócie kwestię praw mniejszości opisywał José Antonio Kast. I dodawał oczywiście, że do takiej zmiany dopuścić nie można. Postulat
ograniczenia
wydobycia
bogactw
naturalnych
przez
wprowadzenie nowego systemu koncesji oznaczał dla prawicy nie tylko zamach na wolność gospodarczą, ale też nieuchronną nacjonalizację. Boric oraz jego sprzymierzeńcy z konstytuanty potrafili liczyć – wiedzieli więc, że bez miedzi, której Chile jest największym eksporterem na świecie, oraz litu (globalnie drugie miejsce) krajowa gospodarka albo wywróci się zupełnie, albo znacznie osłabi. Nie chcieli więc całkowicie odcinać koncernów od złóż, a jedynie ograniczyć ich niezależność. Innymi słowy – próbowali
stworzyć
narzędzia
do
nadzorowania
przedsiębiorstw
prywatnych na wolnym rynku, co, jak wiadomo, w Chile zawsze nosi znamiona rewolucji. Dlatego propozycja zawarta w nowym projekcie zakładała wprowadzenie dat ważności licencji na wydobycie. Przestałyby być bezterminowe, jak za czasów Pinocheta, w dodatku rząd dostawał furtkę do ich cofnięcia w przypadku nieprawidłowości lub wprowadzenia w
późniejszym
prawicowych
okresie
nowych
propagandystów,
spin
regulacji doktorów
środowiskowych. i
wszelkiej
Dla maści
internetowych trolli była to idealna okazja do rozmycia przekazu na temat
efektów prac konstytuanty i zastąpienia realnej debaty zbitką kłamstw, emocjonalnych tez i polaryzujących poglądów. I tu pojawia się kolejny problem z nową konstytucją, być może najważniejszy – to, jak została Chilijczykom przedstawiona. A właściwie: jak jej nie przedstawiono. W sondażu pracowni Cadem z 5 lipca 2022 roku, przeprowadzonym po prezentacji projektu w parlamencie przez Borica, wynika, że… obywatele nie wiedzieli, na co mają głosować. Zaledwie 53% respondentów
uznało,
że
otrzymało
od
władz
wystarczająco
dużo
informacji na temat propozycji nowej ustawy zasadniczej, by podjąć w tej sprawie świadomą decyzję wyborczą. Z kolei aż 46% stwierdziło, że o projekcie nie wie nic albo wie bardzo mało. Niski stopień wyedukowania społeczeństwa w kwestii reform konstytucyjnych okazał się praprzyczyną wszystkich późniejszych problemów. Jeśli co drugi Chilijczyk nie wiedział, co zmieni się w jego życiu w przypadku uchwalenia nowej konstytucji, a do głosowania zostały jedynie dwa miesiące, to jak na dłoni było widać, że obóz zmian będzie miał olbrzymie kłopoty, by postawić drugą nogę kolosa, jakim miało być nowe Chile. Niewiedza
stworzyła
miejsce
dla
dezinformacji,
fake
newsów
i propagandy. Dała też pole do popisu mediom i uwidoczniła stare podziały, a także uwypukliła asymetrię w dystrybucji sił oraz stref wpływu. Chilijski internet a
zalały
równocześnie
publicznego absurdalnych
memy
i
całkiem
kłamstwa
i
zachcianek
wpisy na
wyśmiewające
poważnie
redukujące radykalnych
nową
wprowadzające
proces
reform
stronnictw
konstytucję, do
obiegu
ustrojowych politycznych.
do Do
najpopularniejszych wytworów należały twierdzenia, że po uchwaleniu dokumentu w Chile zostanie zdelegalizowana własność prywatna, zacznie obowiązywać całkowity zakaz wydobycia z ziemi czegokolwiek, zezwoli się natomiast na aborcję na życzenie w dowolnym momencie ciąży.
Niektóre
z
nich,
choć
całkowicie
nieprawdziwe,
powielano
nawet
w telewizyjnych debatach. Obóz
nowej
lewicy
nie
umiał
znaleźć
rozwiązania
problemu.
Natychmiast jednak wziął na cel tradycyjne media, z których większość – choć bzdur nie kolportowała – była projektowi niechętna. Progresywiści tłumaczyli, że referendum przegrają, ponieważ „nie mają swoich redakcji”. Wszystkie duże ośrodki informacyjne są sprzężone z prywatnym kapitałem lub konserwatywnym mieszczaństwem, bronią więc interesów tych, którym zależy na utrzymaniu status quo. I choć może to brzmieć jak szukanie winnych albo tania wymówka, argument ten nie jest zupełnie pozbawiony racji.
Rzeczywiście,
magazynem
„The
poza
Clinic”,
popularnym, media
w
ale
Chile,
na
poły
zwłaszcza
satyrycznym te
wizualne,
w najlepszym razie debatę o nowej konstytucji opisywały w sposób symetrystyczny. Słowo „radykalny” odmieniano przez wszystkie przypadki, nawet jeśli nie w kontekście całego projektu, to jego poszczególnych zapisów. W
dzień
symboliczny,
4
września
(tradycyjna
data
wyborów
prezydenckich przed zamachem stanu Pinocheta), Chilijczycy poszli do urn.
Teoretycznie
głosowanie
było
obowiązkowe,
jednak
frekwencja
wyniosła 85%. Ten wynik pokazuje, że nie wszystkich zmobilizowano do przyjścia do lokali wyborczych, choć jednocześnie jak na powszechne głosowanie był to odsetek bardzo wysoki. Za odrzuceniem projektu nowej konstytucji zagłosowało 61,9% wyborców, czyli 7,8 miliona osób. Projekt poparło 38,1%, prawie 4,8 miliona obywateli. Te wyniki to absolutna klęska Borica i obozu progresywistów. Nie wygrali w żadnym z 16 regionów kraju, tekst został przyjęty przez większość mieszkańców w zaledwie ośmiu z 346 okręgów wyborczych. Nawet w samym Santiago, najbardziej liberalnej części Chile, odrzucono go stosunkiem 55:45. Niewiele zmienia
fakt, że porażka rysowała się na horyzoncie od początku. Sondaże ani razu nie drgnęły powyżej 45% poparcia. Nikt jednak nie spodziewał się aż takiej klęski. Nie oznacza to jednak, że w Chile ludzie nie chcieli zmiany. Nadal jej chcą. Jako główne powody odrzucenia nowej ustawy zasadniczej ankietowani wskazywali niechęć do konstytuanty, nieznajomość głównych założeń projektu, ogólną niepewność co do przyszłości kraju oraz sprzeciw wobec „plurinacjonalizmu”. Ten zestaw pokazuje, że problem tylko częściowo dotyczył samego tekstu konstytucji. Wynik referendum odzwierciedlił panujące w Chile podziały społeczne i ekonomiczne, dodatkowo pogłębiane przez
kwestie
z
konstytucją
niezwiązane.
Rosnąca
inflacja,
kryzys
migracyjny na granicy z Peru, wizerunkowe wpadki członków konstytuanty – to wszystko w obliczu reformy ustrojowej didaskalia. Przeciwnikom budowy nowego Chile udało się opisać je jako zagrożenia egzystencjalne. Przede wszystkim trwale spoili je z debatą konstytucyjną i konsekwencjami protestów z 2019 roku, a Boric nie wyszedł z kontrofensywą, która oddzieliłaby od siebie te dwa zagadnienia. Mimo to aż 68% ankietowanych w exit polls odpowiedziało twierdząco na pytanie, czy chcieliby w Chile nowej konstytucji. Z tych danych należy wyciągnąć dwa główne wnioski. Po pierwsze, pokazują, że potrzeba zmian nie jest powierzchowna, a Chilijczycy nie wyszli trzy lata temu na ulicę przez przypadek lub w wyniku jednorazowego wybuchu gniewu i frustracji. Po drugie, i może nawet ważniejsze, tak wysokie poparcie dla pisania kolejnego projektu ilustruje zamieszanie, jakie przez ostatnie lata panowało w kraju, oraz komunikacyjną indolencję liderów bloku reformistycznego. Proces wymiany elit i zmiany umowy społecznej od początku był komunikowany głównie za pomocą wzniosłych haseł, niewiele miejsca
poświęcono za to na zdefiniowanie celów. Co chciano osiągnąć i jakimi środkami? Jakie w praktyce – nie w pompatycznej teorii – miałoby być nowe Chile i czyimi wysiłkami miałoby zostać zbudowane? Po referendalnej porażce na lewicy rozległy się głosy, że konstytucja upadła, bo była spóźniona. Że cały proces trwał za długo, przez co społeczny entuzjazm, ogarniający cały kraj w 2019 roku, po prostu wygasł. Ludzie znudzili się debatą o reformach, wrócili do życia codziennego, którego
banalność
ich
przytłoczyła.
Skoncentrowali
się
znowu
na
powszedniej walce o przetrwanie, nie mieli głowy do górnolotnych przemyśleń. A także pieniędzy i czasu, by zaangażować się społecznie na dłuższą metę. Problemy ruchu, który wyrósł z protestów na Plaza Italia, okazały
się
typowe
dla
każdego
ruchu
antysystemowego
i pozaparlamentarnego. Ilustruje to nie tylko historia „Pelao” Vade, ale też rozsypującego się konsensusu aktywistów i nowej lewicy wokół projektu nowej konstytucji. Im bliżej było głosowania, tym więcej pojawiało się wzajemnych oskarżeń o zdradę pomiędzy Partią Komunistyczną Chile i nowo powstałymi formacjami Apruebo Dignidad (Popieram Godność) i La Lista del Pueblo (Lista Ludowa). Zabrakło kadr, doświadczenia, zasobów, celu i jasno wytyczonej, prowadzącej do niego ścieżki. Tak naprawdę jednak lekcja płynąca z referendum konstytucyjnego jest inna, znacznie bardziej uniwersalna. Czerpać z niej powinny wszystkie społeczeństwa, gdyż pytanie o przyszłość chilijskiej zmiany jest pytaniem o granice modelu demokratycznego, jaki dziś posiadamy. Czy reforma prawdziwie ustrojowa, zmieniająca naturę relacji państwa z obywatelem, wprowadzająca
nową
doktrynę
ekonomiczną
i
ostatecznie
grzebiąca
dziedzictwo dyktatury jest możliwa w ramach zinstytucjonalizowanej, deliberatywnej demokracji? Czy dałoby się to zrobić szybciej? Lepiej, skuteczniej, bardziej przejrzyście? A może jedyny sposób na stworzenie
prawdziwie nowego porządku to ten, który zastosował Augusto Pinochet? W formie rewolucji, puczu, narzucenia swojej woli innym? Może, żeby doprowadzić do głębokiej zmiany, nie trzeba, a nawet nie można nikogo pytać o zdanie, tylko tę zmianę po prostu wprowadzać? Ja odpowiedzi na te pytania nie znam – i nie jestem zapewne osamotniony. Ale chociażby po to, żeby się do nich zbliżyć, będę Chile bacznie obserwować – do czego zachęcam również czytelników tej książki. Przed „długim płatkiem morza” ciekawe czasy, a Chilijczycy zawsze byli pionierami nowych rozwiązań. Może więc pójdą za ciosem i dokończą to, co zaczęli. Może jako pierwsi odkryją, co naprawdę znajduje się na końcu tęczy.
Esej metodologiczny „Nie
mamy
języka,
żeby
po
polsku
opisać
chilijski
dramat.
Wypowiadasz słowo i zaczyna gadać schemat” – pisał w 2004 roku o
polskich
sporach
o
Pinocheta
Artur
Domosławski
w
Gorączce
latynoamerykańskiej. Moja książka, choć z reportaży Domosławskiego czerpie garściami i nie jest pisana w kontrze do dotychczasowych polskich publikacji na ten temat, ma jednak ambicję udowodnić, że słowa te nie są prawdą. Oczywiście należy wziąć poprawkę na kontekst historyczny i dojrzewanie dyskursu społecznego do poruszania pewnych kwestii publicznie.
Rok
2004,
choć
naznaczony
wejściem
Polski
do
Unii
Europejskiej i tym samym dopełnieniem się cywilizacyjnego marzenia ojców naszej transformacji, w gruncie rzeczy niewiele różnił się od roku 1999, kiedy Mario Galdamez, Jacek Żakowski, Piotr Najsztub, Michał Kamiński i Tomasz Wołek spotkali się w studiu telewizyjnym na potrzeby słynnego odcinka programu „Tok Szok”, poświęconego wizycie polskich prawicowców u Pinocheta. Nie byliśmy wtedy jako społeczeństwo gotowi do pogłębionej, zniuansowanej dyskusji o czasach komunizmu w Polsce i na świecie ani o tym, jak ten komunizm obalaliśmy i co zainstalowaliśmy w jego miejsce. Na ten ostatni temat zresztą nadal nie toczy się u nas żadna konstruktywna debata. Kwestia transformacji ustrojowej, jej polityczności, wymiaru
ekonomicznego
i
późniejszych
konsekwencji
społecznych
traktowana jest plemiennie, wręcz religijnie, a każda próba podważenia dogmatu którejkolwiek ze stron uważana jest za zamach stanu, zdradę narodową, obrazę majestatu. Co więcej, przez te wszystkie lata, które minęły od pierwszego wydania Gorączki…,
bezsprzecznie
najpełniejszej
polskiej
pozycji
non-fiction
o Ameryce Południowej, temat chilijskiej dyktatury Augusta Pinocheta i tego, co z niej przetrwało, nie został nigdy poważnie wzięty na warsztat przez środowisko reporterskie. Poza stricte naukowymi opracowaniami, wśród których wymienić należy chociażby wydaną w 2009 roku pracę dr Małgorzaty Kolankowskiej Czerwony i Czarny. Polski spór o Chile w latach 1973–2006, nie pojawiła się w Polsce ani jedna publikacja przeznaczona dla szerokiego odbiorcy, traktująca właśnie o dziedzictwie dyktatury, posttransformacyjnym porządku ustanowionym w Chile w latach dziewięćdziesiątych i jego percepcji w przechodzącej w tym samym czasie przez podobne przemiany Polsce. Wbrew pozorom nie oznacza to jednak, że nie da się tego tematu opisać po polsku, w Polsce i dla polskich czytelników. Wręcz przeciwnie – może dzisiaj jest to łatwiejsze niż kiedykolwiek. Przy pisaniu tej książki, jak również w trakcie zbierania materiałów i przede wszystkim w czasie badań terenowych prowadzonych przez cztery miesiące w Chile pomiędzy wrześniem a końcem grudnia 2018 roku, jako podstawową
metodę
pracy
przyjąłem
tak
zwaną
obiektywizację
uczestniczącą – podejście zaproponowane na początku obecnego stulecia przez francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu. Zakłada ono odejście od tradycyjnej, bardzo rozpowszechnionej w wielu naukach społecznych i coraz częściej (choć często nieświadomie) stosowanej w reportażu obserwacji uczestniczącej. Wielu autorów, pisze Bourdieu, mylnie zakłada, że im głębiej obserwator przeniknie do świata osób obserwowanych, tym
pełniejsza będzie jego analiza, tym bardziej kompletne wnioski. Jak jednak można być jednocześnie obserwowanym i obserwującym, uczestnikiem i kimś, kto się od uczestnictwa wzbrania w imię szeroko pojętego obiektywizmu w badaniu i poznaniu? Rezultat takiego podejścia często bywa zgubny dla autora, prowadzi bowiem do zjawiska zwanego przez amerykańskiego antropologa Clifforda Geertza
„chorobą
notatnikową”.
Objawia
się ona eksplozją narracji,
obserwacji, komentarzy, hiperbolizowaniem zjawisk, które mają znaczenie dla
autora,
bo
są
dla
niego
nowe
i
ciekawe,
podczas
gdy
wśród
obserwowanych nie odgrywają tak naprawdę istotnej roli. Podejście to nieuchronnie prowadzi, według Bourdieu, do ogromnego skupienia autora na
sobie
samym.
W
nieskończoność
spisuje
własne
obserwacje,
internalizuje przeżycia, stawiając tym samym siebie samego w centrum przeżyć i doświadczeń. Na koniec cała jego analiza staje się dyskursem. Przyjmuje formę tekstu, lub, jak nieco złośliwie nazywa to Bourdieu, „pretensji tekstu”. Zamiast
tego
proponuje
on
własną
metodę,
zwaną
właśnie
obiektywizacją uczestniczącą. Zakłada ona kompromis między chłodną, zdystansowaną analizą akademicką a obserwacją uczestniczącą. Bourdieu proponuje, a ja za jego sugestią podążam, by zamiast w obserwacji obiektywizować jej przedmiot, zrobić to z samym badaczem-autorem. Innymi słowy – zamiast próbować przeprowadzić z definicji sztuczny proces wejścia w rytuały i praktyki obcej społeczności, powinien on skoncentrować się na analizie warunków społecznych, które do tych rytuałów doprowadziły i które wyznaczają ich granice. A więc zachować dystans – ale nie jednostronny, tylko całościowy. Zdystansować się zarówno do przedmiotu obserwacji, jak i do siebie samego.
Krótko mówiąc, Bourdieu daje do zrozumienia, że nie można podjąć się badań
terenowych,
których
reportaż
bez
wątpienia
wymaga,
bez
świadomości, z czym samemu się w teren wchodzi. W moim przypadku była to kwestia rozumienia transformacji ustrojowej w kraju wcześniej niedemokratycznym, a czasem także pamięci o niej. Nie mogłem jechać do Chile i próbować najpierw zrozumieć, a potem opisać tamtejsze spory o czasy przemian, jak również dzisiejsze rytuały kommemoracyjne i cały proces tworzenia się pamięci zbiorowej, nie przepracowawszy tych kwestii w odniesieniu do Polski. Świadomość, jak w Polsce upamiętniane są lata osiemdziesiąte, opozycja demokratyczna, wreszcie – rok 1989 i lata kolejne, była mi niezbędna, by nie popaść w „chorobę notatnikową”. Pozwoliła mi natomiast zrozumieć podobieństwa między Polską i Chile, ale też zwrócić uwagę na różnice. Zauważyć, gdzie w moim opisywaniu rzeczywistości chilijskiej odzywa się perspektywa polska – i zamiast ją zagłuszyć lub udać, że nie istnieje, poddać takiej samej krytycznej ewaluacji.
Jestem
Polakiem,
większość
życia
spędziłem
w
polskim
dyskursie, on mocno ukształtował moje rozumienie procesów społecznych, które przecież nie są dla Polski w żadnym stopniu unikatowe. Ucieczka od tego jest niemożliwa, a wypieranie się posiadania takiego filtra byłoby metodologiczną hipokryzją i przede wszystkim działaniem szkodliwym dla projektu.
Zamiast
tego
wzorem
Bourdieu
starałem
się
obie
wizje
rzeczywistości – polską i chilijską – traktować równolegle, z identycznym dystansem. To według mnie warunek konieczny do przeprowadzenia rzetelnej analizy porównawczej. Czy podołałem zadaniu – oceni już czytelnik. Drugim komponentem w metodzie, który wymaga ogólnego chociaż naświetlenia, jest perspektywa socjologii pamięci. Używam jej przede wszystkim
w
rozdziałach
poświęconych
aktom
kommemoracyjnym
i sporom Chilijczyków o rozliczenia z niedemokratyczną przeszłością. W socjologii pamięci, jak zresztą piszę w książce, przeszłość tak naprawdę nie istnieje – przeszłość jest taka, jaką sami stworzymy. Jej interpretacja zmienia się wraz ze zmianami w społeczeństwie, jest więc zjawiskiem dynamicznym oraz polifonicznym. Dlatego, choć w tekście wielokrotnie używam pojęcia „pamięć zbiorowa” w liczbie pojedynczej, nie zawsze odnoszę się do jednej, konkretnej narracji dotyczącej czasów minionych. Bazując na pracach wybitnych teoretyków tego pola naukowego, w tym Jeffreya Olicka, Astrid Erll, Paula Connertona, Jana Kubika, Eviatara Zerubavela i innych, starałem się zademonstrować przede wszystkim dynamizm i pluralizm pamięci. Co nie wyklucza jednocześnie możliwości zawarcia pewnego pamięciowego konsensusu. Umówienia się, że fakty nie podlegają rewizji, ponieważ są faktami. Socjologia pamięci nie unieważnia historiografii,
a
dopełnia
ją.
Umieszcza
w
kontekście
społecznych
tożsamości, które przecież, jak pisał Zygmunt Bauman, nie są odporne na kulturę – mimo że tak wielu polityków próbuje dziś tej prawdzie zadać kłam. W tym miejscu warto wspomnieć także, jak książka ta traktuje kwestie obiektywizmu i warsztatu pisarskiego. Choć wiele jest w niej odniesień do koncepcji
ściśle
akademickiego
niż
naukowych,
przynależnych
dziennikarskiego
raczej
(przynajmniej
w
do
świata
stereotypowym
ujęciu obu płaszczyzn), nie jest to w pełni praca badawcza. Może więc czytelnik – ma do tego pełne prawo – zapytać, po co w ogóle w reportażu metodologia. Otóż metodologia reportażu nie tylko istnieje, co już niejedną osobę może zdziwić, ale rozwija się w imponującym tempie na całym świecie – co na pewno zdziwi już wielu. Niestety, kierunek metodologiczny jest trendem, któremu polski reportaż wciąż mocno się opiera. Karmiący się niezdrowymi mitami o unikatowości perspektywy reporterskiej, uciekający
w wymówki w postaci „kłamstwa formy” i maskowania efektownym stylem niewiedzy lub niepełności obserwacji reportera, pozostaje w dużej mierze obojętny wobec podejścia uporządkowanego, opartego na „tyranii chronologii”, głębokim przygotowaniu merytorycznym i samoświadomości autora w obcym polu społecznym. Tymczasem na świecie coraz liczniejsze i często wyróżniane rozmaitymi nagrodami są książki z gatunku nonfiction, które być może w Polsce zostałyby skrytykowane za nadmierną ascezę stylu i niewystarczającą „literackość” – celowo wziętą tu przeze mnie w cudzysłów. W innych krajach stanowią z kolei wzór realizacji metody reporterskiej. Należą do nich chociażby wydane niedawno w Polsce pozycje: Eksmitowani Matthew Desmonda i Cokolwiek powiesz, nic nie mów Patricka Raddena Keefe oraz mająca już status klasyki Podróż Enrique Sonii Nazario. Nie wszystkie te książki zawierają w sobie odniesienia do konkretnych teorii, perspektyw czy metod naukowych. Wszystkie są natomiast napisane z imponującym intelektualnym rygorem, który zawstydziłby niejednego zawodowego badacza. Ten krótki esej metodologiczny, poza wyjaśnieniem czytelnikowi podejścia, jakie zostało przeze mnie zastosowane przy pisaniu książki, może więc posłużyć za inspirację do dalszej lektury czy rozważań teoretycznych. Być może też przyczyni się, choćby w niewielkim stopniu, do rozpoczęcia dyskusji o tym, czym polski reportaż jest, a czym być powinien – dyskusji merytorycznej, szerszej niż ta już istniejąca, w dużej mierze ograniczona do kawiarnianych sporów dawnych redakcyjnych kolegów i koleżanek, których drogi się rozeszły. Oby dyskusja ta naprawdę zaistniała, bo nic nam na tym świecie nie zostało bardziej wartościowego od rozmowy.
1 F. Crispi i in., Rebuilding the broken health contract in Chile, [w:] „The Lancet” 2020, nr 395(10233), s. 1342. Tekst dostępny na stronie: https://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736(20)30228-2/fulltext, dostęp 6.11.2022. 2 Tamże. 3 Tamże.
Podziękowania Dziennikarstwo to sport zespołowy, a książki nigdy nie pisze się samemu. Dlatego chcę podziękować wszystkim, którzy do powstania tej publikacji się przyczynili – zarówno udzielając wsparcia merytorycznego, warsztatowego, jak i mentalnego czy uczuciowego. W pierwszej kolejności dziękuję Marcinowi Kąckiemu, o którym z pełną odpowiedzialnością mógłbym powiedzieć, że jest współtwórcą tej książki. Marcin, doskonale wiem, że czytając te słowa, parskniesz śmiechem, ale dziękuję: za pierwszą szansę reporterską, za wiarę w talent, za namawianie do ciężkiej pracy i za wzajemny szacunek w codziennych reporterskich rozmowach. Od Ciebie nauczyłem się, że reportaż zaczyna się wtedy, kiedy sam wychodzę ze strefy komfortu. Jeśli uda mi się z niej wyciągnąć czytelnika – znaczy, że to reportaż nie tylko prawdziwy, ale też dobry. Mam nadzieję, że moje „Chile” spełniło te kryteria. Dziękuję przykładem
Łukaszowi
Lipińskiemu,
autentycznego
mentora.
który
jest
Wszystko,
co
rzadkim wiem
w o
Polsce szybkim
i dobrym redagowaniu tekstów, wiem od Ciebie. Dziękuję więc za wczesne poranki i późne wieczory spędzone razem przy telefonie i mailach, a potem – za stałe miejsce na łamach portalu Polityka.pl. A tym, którzy zaczynają karierę w dziennikarstwie, życzę, by ich pierwszym szefem był Łukasz.
Dziękuję wszystkim pozostałym osobom, bez których moje reporterskie pisanie nie byłoby nawet w połowie tak efektywne i dobre, jak (mam nadzieję) jest. Markowi Markowskiemu i Mikołajowi Chrzanowi z „Gazety Wyborczej” – za odpisanie na maile wiele lat temu. Dorocie Choroś, również z „Gazety”, za niesamowite zdolności organizacyjne i wsparcie wszystkich reporterskich wyjazdów. Całej redakcji Polityka.pl – a więc Agnieszce
Zagner,
Ani
Kowalskiej,
Oli
Żelazińskiej,
Zbyszkowi
Pendelowi, Ani Dąbrowskiej i Agacie Szczerbiak, za codzienną współpracę i udoskonalanie mojego warsztatu. Te same słowa kieruję do Joanny Wielgat i Agaty Gogołkiewicz z tygodnika „Przegląd”. Dziękuję
moim
mentorom
i
opiekunom
naukowym.
Profesorowi
Andrzejowi Rychardowi – za wymagającą rolę promotora doktoratu, za zawsze celne uwagi, za konstruktywną krytykę i otwarcie na mój szalony pomysł pisania o Chile. Mam nadzieję, że ta książka choć trochę usprawiedliwi zaległości doktoranckie, choć zamiast na to przesadnie liczyć, po prostu biorę się do dalszej pracy naukowej. Profesorowi Janowi Kubikowi – za fantastyczny czas w University College London, dziesiątki godzin ciekawych rozmów i zawsze partnerskie stosunki. W tym miejscu dziękuję również (już) pani doktor, ale przede wszystkim koleżance, Gosi Łukianow – za wszystkie wspólne projekty, gonienie za nierealistycznymi terminami publikacji i przede wszystkim za wrzucenie mi do skrzynki mailowej tego jednego kluczowego eseju Bourdieu. Dziękuję Rafałowi Czechowi z Wydawnictwa Otwartego – za szansę. Książki o Ameryce Łacińskiej w Polsce nierzadko przepadają jak kamień w wodę. Mimo to zdecydowałeś się na wydrukowanie kolejnej. Mam nadzieję, że nie podzieli losu pozostałych. Dziękuję wreszcie licznej grupie osób, które stanowiły dla mnie ogromne
wsparcie
w
czasie
pisania
tej
książki
i
innych
tekstów
reporterskich. Idze Dzieciuchowicz za dojrzałą przyjaźń, gotowość do rozmowy o każdej porze, wzajemne zaufanie i udowodnienie mi, że nową przyjaciółkę można spotkać zawsze i wszędzie, na każdym etapie życia. Mikołajowi Pietraszewskiemu – za obecność, za czas, za przesiadywanie na kanapie i kolekcjonowanie przeżyć muzycznych i sportowych. Dziękuję moim rodzicom, którzy dali mi największy możliwy kapitał – dom pełen książek i gazet, w którym wiedza i praca były równorzędnymi wartościami, a słowo pisane otaczano szacunkiem. I za to, że nie wywracali oczami ani nie namawiali nawet przez chwilę do zmiany zdania, kiedy oznajmiłem im, że chcę studiować latynoamerykanistykę. Kocham Was bardzo i za to wszystko dziękuję. Na
koniec
podziękowania
najważniejsze.
Dziękuję
dziewięciorgu
misiom – mieszkańcom pewnego tycipaństwa, którzy są dla mnie całym, choć malutkim, światem. Oraz dziesiątemu, misiowi większemu, który jest w tym całym świecie absolutnie najważniejszy. Kocham Cię – bez Ciebie i Twojego wsparcia nie byłoby w moim życiu tyle szczęścia. A nie będąc szczęśliwym, nie mógłbym napisać dobrej książki. Dziękuję Marcinowi Kydryńskiemu za muzykę szczęśliwą, spokój ducha i pewniki, które wprowadza do mojego kalendarza. Za to, że co niedzielę o 15.55 obiecuje, że powróci w stosownym momencie – i zawsze powraca. Wreszcie: dziękuję dwóm ludziom, których nie ma już pośród nas, a którzy stworzyli mnie jako człowieka piszącego. Z jednym wymieniłem tylko
uścisk
dłoni
w
zatłoczonej
poczekalni
starego
wrocławskiego
lotniska, drugiego nigdy nie poznałem. Dziękuję Zygmuntowi Baumanowi i Ryszardowi Kapuścińskiemu – za nauczenie mnie patrzenia na świat z precyzją i za wszczepienie mi niekończącej się tego świata ciekawości.
Panie Ryszardzie, mam szczerą, chłopięcą wręcz nadzieję, że gdyby Pan żył, ta książka trafiłaby na poddasze na Prokuratorskiej. Innych mierników jakości nie potrzebuję. Mateusz Mazzini
Bibliografia Książki Allende I., Długi płatek morza, tłum. A. Sawicka, Warszawa 2020. Allende I., Dom duchów, tłum. Z. Kowalewski, Warszawa 2021. Alvarez M. (ed.), Pedagogía de la memoria, Santiago de Chile 2010. Anderson B., Imagined Communities: Reflections on the Origin and Spread of Nationalism, London 1983. Angrosino M., Badania etnograficzne i obserwacyjne, tłum. M. Brzozowska-Brywczyńska, Warszawa 2010. Assmann A., Między historią a pamięcią: antologia, tłum. Z. Dziewanowska-Stefańczyk, J. Górny, J. Kalicka, A. Konarzewska, K. Kończal, P. Pieńkowska-Wiederkehr, K. Sidowska, A. Teperek, red. M. Saryusz-Wolska, Warszawa 2019. Bakiner O., Truth Commissions: Memory, Power, and Legitimacy, Philadelphia 2016. Baradit J., La dictadura: Historia secreta de Chile, Santiago de Chile 2018. Bartczak M., Chile południowe: tysiąc niespokojnych wysp, Warszawa 2019. Basaure M., Estévez F.J., Fue (in)evitable el golpe?, Santiago de Chile 2018.
Bolano R., By Night in Chile, London 2009. Cannon B., Kirby P. (ed.), Civil Society and the State in Left-Led Latin America, London 2012. Carvallo M., Hora de cierre: Civiles y militares en dictadura y democracia, Santiago de Chile 2016. Connerton P., Jak społeczeństwa pamiętają, tłum. M. Napiórkowski, Warszawa 2012. Constable P., Valenzuela A., A Nation of Enemies: Chile under Pinochet, New York 1991. Cooper M., Pinochet and Me, London 2001. Cuestas F., Vermeren P. (ed.), Una memoria sin testamento: Dilemas de la sociedad latinoamericana posdictadura, Santiago de Chile 2016. Dinges J., Czas Kondora: jak Pinochet i jego sojusznicy zasiali terroryzm na trzech kontynentach, tłum. T. Fiedorek, Wołowiec 2015. Domosławski A., Gorączka latynoamerykańska, Warszawa 2017. Ekiert G., Kubik J., Rebellious Civil Society, Ann Arbor 2001. Elizondo J.R., Historia de la relación civil-militar en Chile, Santiago de Chile 2018. Erll A., Kultura pamięci: wprowadzenie, tłum. A. Teperek, Warszawa 2018. Fabiszak M. i in. (red.), Znaki (nie)pamięci: teoria i praktyka upamiętniania w Polsce, Kraków 2016. Fuentes Saavedra C., La transición de los militares, Santiago de Chile 2006. Galeano E., Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej, tłum. B. Jaroszuk, Warszawa 2022. Gawrycki M.F. (red.), Dzieje kultury latynoamerykańskiej, Warszawa 2009. Gawrycki M.F. (red.), Strategia mimikry, Warszawa 2012.
González M., Apuntes de una época feroz, Santiago de Chile 2015. Grindle M., Goodman E.E. (ed.), Reflections on Memory and Democracy, Cambridge 2016. Halbwachs M., On Collective Memory, Chicago–London 1992. Hertz C., La historia fue otra, Santiago de Chile 2017. Huneeus C., La democracia semisoberana: Chile después de Pinochet, Santiago de Chile 2014. Kapuściński R., Szachinszach, Warszawa 2010. Krotoszyński M., Modele sprawiedliwości tranzycyjnej, Poznań 2017. Lagos R., Hounshell B., Dickinson E., The Southern Tiger: Chile’s Fight for a Democratic and Prosperous Future, London 2012. Lazzara M., Civil Obedience: Complicity and Complacency in Chile since Pinochet, Madison 2018. Luna J.P., En vez del optimismo, Santiago de Chile 2017. Márquez G.G., Na fałszywych papierach w Chile, tłum. A. Rurarz, Warszawa 2020. Marszałek-Kawa J. i in., Polityka pamięci i kształtowanie tożsamości politycznej w czasie tranzycji postautorytarnej, t. 1 – Studia przypadku, Warszawa 2016. Martel F., Sodoma: hipokryzja i władza w Watykanie, tłum. E. Derel‐ kowska, A. Dwulit, J. Wisz, Warszawa 2019. Matus A., El libro negro de la justicia chilena, Santiago de Chile 2016. Munck R., Rethinking Latin America: Development, Hegemony, and Social Transformation, New York 2013. Majewski P., Napiórkowski M. (red.), Antropologia pamięci: zagadnienia i wybór tekstów, Warszawa 2020.
Nguyen V.T., Nothing Ever Dies: Vietnam and the Memory of War, Cambridge 2016. Oręziak L., OFE: Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce, Warszawa 2014. Peñaloza Palma C., El camino de la memoria: De la represión a la justicia en Chile, 1973–2013, Santiago de Chile 2015. Polette C.B., La justicia en la balanza, Santiago de Chile 2017. Quay Hutchinson E., Miller Klubock T., Milanich N.B. (ed.), The Chile Reader: History, Culture, Politics, Durham–London 2014. Rebolledo J., A la sombra de los cuervos, Santiago de Chile 2015. Rieff D., Contra la memoria, Barcelona 2012. Rojas M., 94 horas: Crónica de una infamia, Santiago de Chile 2018. Rouquié A., A la sombra de las dictaduras: La democracia en América Latina, Buenos Aires 2010. Rubio Soto G., Memoria, política y pedagogía, Santiago de Chile 2013. Ruderer S., „Change Direction”: Influencing the National Church through the Vatican during the Pinochet Dictatorship in Chile, Santiago de Chile 2020. Russell Hochschild A., Obcy we własnym kraju: gniew i żal amerykańskiej prawicy, tłum. H. Pustuła, Warszawa 2017. Sarid Y., Potwór pamięci, tłum. M. Sobelman, J. Stocker-Sobelman, Wrocław–Wojnowice 2021. Sepúlveda L., Express Patagonia: zapiski z podróży, tłum. A. Elbanowski, Warszawa 2003. Sepúlveda L., Koniec historii, tłum. J. Branicka, Warszawa 2021. Sorensen K., Los medios, la memoria y los derechos humanos en Chile, Santiago de Chile 2015.
Spyra J., Chile, Warszawa 2013. Stern S. (ed.), No hay mañana sin ayer: Batallas por la memoria histórica en el Cono Sur, Santiago de Chile 2014. Stern S., Reckoning with Pinochet, Durham 2010. Stern S., Recordando el Chile de Pinochet: En vísperas de Londres 1998, Santiago de Chile 2009. Szacki J., Tradycja, Warszawa 2011. Szpociński A. (red.), Pamięć zbiorowa jako czynnik integracji i źródło konfliktów, Warszawa 2009. Walker I., La Nueva Mayoría: Reflexiones sobre una derrota, Santiago de Chile 2018. Wieprzowski P., Balcerowicz L. (wstęp), Chilijski system emerytalny, Warszawa 2018. Witoszek N., Korzenie antyautorytaryzmu, Warszawa 2020.
Archiwa gazet i magazynów, portale internetowe „Gazeta Wyborcza” „Polityka” „Tygodnik Powszechny” „Rzeczpospolita” „New York Times” „The Atlantic” „The New Yorker” „Chicago Tribune” „The Washington Post” „London Review of Books” „New York Review of Books”
„La Tercera” „El Mercurio” „The Clinic” „Le Monde diplomatique” „World Politics Review” „BioBioChile”
Publiczne archiwa chilijskie Amnesty International Chile Archivos de Memoria Chilena Centro de Estudios Públicos Instituto Nacional de Derechos Humanos Museo de la Memoria y Derechos Humanos Universidad Diego Portales
Filmy Missing, reż. C. Gavras, PolyGram Pictures, 1982. NO, reż. P. Larrain, Participant Media, 2012. El pacto de Adriana, reż. L. Orozco, Salmón Producciones, 2017.