Tysiąc plateau 9788362418565

Ukazało się długo oczekiwane polskie wydanie jednego z kultowych dzieł filozoficznych drugiej połowy XX wieku – Tysiąc p

267 74 3MB

Polish Pages 329 Year 2015

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
Michał Herer Tysiąc plateau – książka osobliwa V
Uwaga wstępna 1
/ 1 /
Wprowadzenie: Kłącze 3
Korzeń, korzonek i kłącze. – Problemy książki. – Jedno
i Mnogie. – Drzewo a kłącze. – Kierunki geograficzne,
Wschód, Zachód, Ameryka. – Niedogodności drzewa. –
Czym jest plateau?
/ 2 /
1914 – Jeden czy wiele wilków? 31
Nerwica a psychoza. – Ku teorii wielości. – Sfory. –
Nieświadome i molekularne.
/ 3 /
10 000 p.n.e. – Geologia moralności 47
Warstwy. – Podwójne powiązanie (segmentacja). –
Co przesądza o jedności warstwy. – Środowiska. –
Wewnętrzne zróżnicowanie warstwy: formy i substancje,
epistraty i parastraty. – Treść i wyrażanie. Różnorodność
warstw. – Molowe i molekularne. – Maszyna abstrakcyjna
i układ: porównanie ich stanów. – Metastraty.
/ 4 /
20 listopada 1923 – Postulaty językoznawstwa 87
Nakaz. – Mowa zależna. – Nakazy, czynności i bezcielesne
przekształcenia. – Daty. – Treść i wyrażenie: zmienne w obu
wypadkach. – Aspekty układu. – Stałe, zmienne i ciągła
zmienność. – Muzyka. – Styl. – Dur i moll. – Stawanie się. –
Śmierć i ucieczka, postać i metamorfoza.
tysiąc Plateau
636 637
spis treści
/ 5 /
587 p.n.e. – 70 n.e. – O kilku ustrojach znakowych 133
Despotyczny ustrój znaczący. – Namiętnościowy
ustrój subiektywny. – Dwa obłędy a problem
psychiatrii. – Starożytne dzieje ludu żydowskiego. –
Linia ujścia a prorok. – Twarz, odwrócenie się, zdrada. –
Księga. – System podmiotowości: świadomość i namiętność,
Sobowtóry. – Scena małżeńska i scena biurowa. –
Nadmiarowość. – Postaci deterytorializacji. – Maszyna
abstrakcyjna a diagram. – Generatywne, transformacyjne,
diagramatyczne i maszynowe.
/ 6 /
28 listopada 1947 – Jak sporządzić
sobie Ciało bez Organów? 179
Ciało bez Organów a fale, intensywności. – Jajo. –
Masochizm, miłość dworska, tao. – Warstwy a płaszczyzna
spójności. – Antonin Artaud. – Sztuka rozwagi. – Problem
trzech Ciał. – Pragnienie, płaszczyzna, dobór i skład.
/ 7 /
Rok zerowy – Twarzowość 201
Biała ściana, czarna dziura. – Abstrakcyjna maszyna
twarzowości. – Ciało, głowa i twarz. – Twarz
a pejzaż. – Romans dworski. – Twierdzenia
deterytorializacji. – Społeczne funkcje twarzy. – Twarz
i Chrystus. – Dwie postacie twarzy: twarz a profil,
odwrócenie się. – Zatarcie twarzy.
/ 8 /
1874 – Trzy nowele albo „Co się wydarzyło?” 231
Nowela a opowiadanie: tajemnica. – Trzy linie. – Cięcie,
rysa, pęknięcie. – Podwójność, sobowtórność i ukrycie.
/ 9 /
1933 – Mikropolityka i SeGMENTAC JA 249
Segmentacja, pierwotna i ucywilizowana. – Molowa
i molekularna. – Faszyzm i totalitaryzm. Linia segmentów,
przepływ kwantowy. – Gabriel Tarde. – Masy i klasy. –
Maszyna abstrakcyjna: mutacja i nadkodowanie. – Czym
jest centrum władzy? – Trzy linie i niesione przez nie
zagrożenia. – Lęk, jasność, władza i śmierć.
/ 10 /
1730 – Stawanie-się-intensywnym,
stawanie-się-zwierzęciem,
stawanie-się-nieuchwytnym 281
Stawanie się. – Trzy aspekty czarów: wielorakości;
anomalny i outsider; przekształcenia. – Ujednostkowienie
i Istność: o piątej wieczorem… – Długość, szerokość
a płaszczyzna spójności. – Dwie płaszczyzny i dwie ich
koncepcje. – Stawanie-się-kobietą, stawanie-się-dzieckiem,
stawanie-się-zwierzęciem, stawanie-się-cząsteczkowym:
strefy sąsiedztwa. – Stawanie-się-nieuchwytnym. –
Cząsteczkowe postrzeganie. – Tajemnica. – Większość,
mniejszość, mniejszościowe. – Mniejszościowość
i niesymetryczność stawania się: podwójne stawanie
się. – Punkt i linia, pamięć a stawanie się. – Stawanie się
a blok. – Przeciwieństwo systemów punktowych i systemów
wieloliniowych. – Muzyka, malarstwo i stawania się. –
Refren. – Ciąg twierdzeń deterytorializacji. – Stawanie się
jako przeciwieństwo naśladownictwa.
/ 11 /
1837 – O ReFRENIE 377
W ciemnościach, u siebie, ku światu. – Środowisko
i rytm. – Plakat a terytorium. – Wyrażenie jako
styl: rytmiczne twarze, melodyjne pejzaże. – Śpiew
ptaków. – Terytorialność, układy i międzyukłady. –
Terytorium a ziemia, Rodzime. – Problem spójności. –
Maszynowy układ a maszyna abstrakcyjna. – Klasycyzm
i środowiska. – Romantyzm, terytorium, ziemia i lud.
Sztuka nowoczesna i kosmos. Forma i substancja, siły
i materiał. – Muzyka i śpiewki, ogromna i nikła śpiewka.
/ 12 /
1227 – Traktat o nomadologii: Maszyna wojenna 431
Dwa bieguny państwa. – Niezbywalność i zewnętrzność
maszyny wojennej. – Człowiek wojny. – Większe i mniejsze:
nauki mniejsze. – Ciało i łączność. – Myślenie, państwo
i nomadologia. – Pierwszy aspekt: maszyna wojenna
i przestrzeń koczownicza. – Drugi aspekt: maszyna
wojenna i skład osobowy, koczownicza liczba. – Trzeci
aspekt: maszyna wojenna i koczownicze afekty. – Swoboda
działania a praca. – Natura układów: narzędzia a znaki,
tysiąc Plateau
oręż i klejnoty. – Metalurgia, wędrowność i koczownictwo.
Maszynowa gromada i technologiczne lineaże. – Przestrzeń
gładka, przestrzeń wyżłobiona, przestrzeń wydrążona. –
Maszyna wojenna a wojna: złożoność ich stosunku.
/ 13 /
7000 p.n.e. – Aparat pochwycenia 523
Państwo paleolityczne. – Grupy pierwotne, miasta,
państwa i organizacje globalne. –Antycypowanie
i odpieranie. – Sens słowa „ostatni” (krańcowość). –
Wymiana i zapas. – Pochwycenie: własność gruntowa
(renta), fiskalizm (podatek), roboty publiczne (zysk). –
Problemy z przemocą. – Formy państwowości i trzy
wieki prawa. – Kapitalizm a państwo. – Ujarzmienie
i zniewolenie. – Aksjomatyka i wiążące się z nią problemy.
/ 14 /
1440 – Gładkie i WYŻŁOBION E 587
Model technologiczny (tekstylny). – Model muzyczny. –
Model morski. – Model matematyczny (wielości). – Model
fizyczny. – Model estetyczny (sztuka koczownicza).
/ 15 /
Wnioski: Konkretne reguły i abstrakcyjne maszyny 621
Recommend Papers

Tysiąc plateau
 9788362418565

  • Commentary
  • Bibuła
  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

D e l e uz e Guatta ri t ys iąc pl ateau

Gilles Deleuze Félix Guattari

tysiąc plateau

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.

M i c h ał H e r e r

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Institut Français w ramach programów wsparcia wydawniczego.

Projekt dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kapitalizm i schizofrenia II, Tysiąc plateau Capitalisme et schizophrénie II, Mille plateaux Gilles Deleuze, Félix Guattari First published in French as Capitalisme et schizophrénie II, Mille plateaux © 1980 by Les Editions de Minuit

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

Pewien znany z poczucia humoru profesor filozofii spytał mnie kiedyś: „kim jest ten cały Deleuzoguattari”? Pytanie było o tyle uzasadnione, że mieliśmy, jako członkowie akademickiej komisji, zdecydować o dopuszczeniu do obrony rozprawy doktorskiej ze słowem „deleuzoguattarian” w tytule. Profesor najwyraźniej widział we mnie specjalistę od owych mętnych i dziwacznych zagadnień kryjących się pod hasłem „współczesna filozofia francuska”, dlatego rzucając mi zachęcające spojrzenia dociekał: „czy jest to jedna osoba, czy dwie? A może jeszcze więcej?”. Szybka riposta nigdy nie była moją mocną stroną. Gorączkowo usiłowałem wymyślić coś w miarę inteligentnego, ale w końcu wybełkotałem tylko: „cóż… oni są trochę jak… Marks i Engels”. Czoło profesora lekko się zmarszczyło. To nie był dobry kierunek. „Albo jak… Russell i White­head”. Czoło wygładziło się ponownie. Sytuacja była uratowana. Pozostali członkowie komisji również poczuli, że napięcie opadło. Mogliśmy procedować dalej. Wyznaczyliśmy termin obrony, która przebiegła zresztą bez większych niespodzianek. Wbrew pozorom sprawa wcale nie jest oczywista. Albo raczej: jest taka tylko na pewnym poziomie, który można by nazwać poziomem historii osobistej. Mamy tu, owszem, do czynienia z dwiema osobami, osobami dwóch autorów, których drogi przecięły się latem 1969 roku za sprawą niejakiego Jean-Pierre’a Myuarda, goszczącego Deleuze’a i Guattariego w swojej posiadłości w Dhuizon1. Pozostając wciąż na tym samym poziomie da się dziś – na podstawie rozmaitych dokumentów (głównie korespondencji znajdującej się w archiwum IMEC2) odtworzyć historię ich znajomości i współpracy. Niektóre aspekty owej historii zainteresują czytelników spragnionych rozmaitych biograficznych 1

Wydanie polskie © Autorzy, Fundacja Bęc Zmiana Warszawa 2015

2

Pierwotnie osób miało zatem być więcej – a mianowicie trzy. François Dosse w swojej „skrzyżowanej biografii” Deleuze’a i Guattariego opisuje dokładnie okoliczności owego spotkania i stopniowego wycofywania się Muyarda (por. François Dosse, Gilles Deleuze et Félix Guattari. Biographie croisée, La Découverte, 2007, s. 14). l’Institut Mémoires de l’édition contemporaine.

V

M i c h ał H e r e r

ciekawostek – jak na przykład to, że panowie, mimo łączącej ich przyjaźni, nigdy nie przeszli na „ty”. Félix, ah Félix, cher Félix, je vous aime et rien pour ma part ne peut affecter nos relations – pisał Deleuze w liście do Guattariego z 23 czerwca 1973 roku3. Pozostawiam te słowa w oryginale, bo mało jest rzeczy tak bardzo francuskich jak owo je vous aime … Inne aspekty mają z kolei znaczenie dla historyka filozofii, który – nie ustając w próbach ustalenia rodowodu każdej myśli – będzie się starał oddzielić to, co Deleuzjańskie, od tego, co Guattariańskie. I tak, to właśnie Guattariemu z dużą dozą pewności przypisać można choćby kluczowe w Tysiąc plateau pojęcie refrenu. Wiemy też oczywiście sporo na temat tego, jak – w sensie technicznym – pisali wspólnie swoje książki. Że na przykład praca nad Anty-Edypem przebiegała przede wszystkim w trybie korespondencyjnym (z wiecznymi opóźnieniami ze strony Deleuze’a, które denerwowały Guattariego), natomiast przy Tysiącu plateau autorzy wykorzystywali również metodę swobodnej rozmowy („konwersacji”, będącej czymś innym niż znienawidzona przez Deleuze’a „dyskusja”). Wszystko to są jednak kwestie historyczne, w sensie historii pojęć bądź historii osobistej (biografii). Obok toczy się innego rodzaju proces. Istnieje inny, nie-­osobisty i nie-historyczny poziom4, i to właśnie tam ujawnia się fenomen Deleuze’a/Guattariego. Tym samym wkraczamy jednak na obszar, który rozpoznali i opi­ sali właśnie autorzy Tysiąca plateau. To oni każą nam abstrahować od „molowych” formacji zwanych osobami i zejść na „molekularny” poziom pragnienia. Oni też odróżniają historię od stawania się. Dlatego sami ujmują swoją wspólną pracę w innych kategoriach. Poza pierwszym akapitem Tysiąca plateau – gdzie deklarują, że chodzi im o „moment, w którym jest nieważne, że mówi się »ja« (s. 10)5 – dysponujemy na przykład listem Deleuze’a do jego japońskiego tłumacza, Kuniichi Uno. Nie ma tam mowy o autorach czy osobach. Albo raczej: osoby autorów są wyłącznie wiązkami osobliwości, odsyłają do dwóch konfrontujących się ze sobą intensywności lub dynamik. Guattari jest pozostającym wciąż w ruchu, stale migoczącym „morzem”, Deleuze zaś – nieruchomym „pagórkiem”5. Morze i pagórek albo, w innej wersji, błyskawica i piorunochron6 – to nie 3 4

Cyt. za: François Dosse, Gilles Deleuze et Félix Guattari, s. 24. Jak słusznie zauważył kiedyś Michel Foucault, osobowa tożsamość to coś, co mamy wpisane w papierach; gdy piszemy, zostawiamy te sprawy na boku: „Nie pytajcie mnie, kim jestem, ani nie mówcie mi, abym pozostał taki sam: jest to moralność stanu cywilnego; rządzi ona naszymi dokumentami. Niechże zostawi nam swobodę, kiedy mamy pisać” (Michel Foucault, Archeologia wiedzy, tłum. A. Siemek, PIW 1977, s. 43). 5 Gilles Deleuze, Lettre à Uno: comment nous avons travaillé à deux, w: tegoż, Deux régimes de fous. Textes et entretiens. 1975-1995, Minuit 2003, s. 218. 6 Tamże, s. 220.

VI

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

są metafory, a przynajmniej Deleuze nie ma na myśli sensu metaforycznego. Metafora nigdy nie oddaje stawania się, uchwytuje jedynie analogie, podobieństwa. Dlatego w miejsce metafory i interpretacji Deleuze i Guattari uparcie proponują swoje maszyny i połączenia. Nieświadomość, jak piszą w Anty-Edypie, nic nie znaczy, jest za to zawsze w pewien sposób urządzona i jakoś działa – nie próbujcie jej zrozumieć (nie ma tu nic do rozumienia), spróbujcie sprawić, by zadziałała inaczej… A zatem: Guattari nie jest jak morze (błyskawica), Deleuze zaś nie jest jak pagórek (piorunochron); każdy z nich staje się (morzem, pagórkiem itd.). Nie polega to na naśladowaniu (podobieństwie formy), lecz na działaniu w pewien sposób. „Napisaliśmy Anty-Edypa we dwójkę. A że każdy z nas był wieloma, zrobiło się nas całkiem sporo” (s. 10) – wbrew temu, co można by sądzić, nie jest to deklaracja rozszczepienia czy wręcz zwielokrotnienia jaźni. Wiele jednostek – w tym wypadku: jaźni – to jeszcze nie wielość w sensie deleuzoguattariańskim. Sama jaźń skrywa wielość procesów i relacji nieposiadających w ogóle formy jedności. Jest zbiorem stosunków prędkości i powolności. Dokładnie tak jak morze albo pagórek. Stawanie się dotyczy właśnie owych stosunków. Mamy więc do czynienia ze stawaniem-się-pagórkiem Deleuze’a i stawaniem-się-morzem Guattariego. Ze stawaniem się Deleuze’a/Guattariego pagórkiem obmywanym przez morskie fale albo piorunochronem, w który uderza grom… Ów molekularny proces przekłada się, rzecz jasna, na określone efekty na poziomie molowym, dotyczącym osób i osobowości. Guattari „jest w stanie przeskakiwać z jednego obszaru aktywności do drugiego, mało śpi, podróżuje, nigdy nie stoi w miejscu”. Deleuze lubi „pisać w samotności”, nie lubi „dużo mówić”, jest „niezdolny do realizowania dwóch przedsięwzięć jednocześnie”, a jego podróże mają charakter „wewnętrzny”7. Dokładny sens owego przekładu będzie zresztą jednym z najważniejszych problemów ich myśli. Jaki jest związek między wielością w ciągłym procesie stawania się, a owymi całościowymi i całościującymi figurami w rodzaju „osób” czy „klas”? Tak czy inaczej, zaznaczają się tu wyraźnie dwa poziomy, najwyraźniej niedające się zredukować do różnych perspektyw lub sposobów mówienia. Proces totalizacji jest równie rzeczywisty, jak sam molekularny proces stawania się. W tym sensie filozoficzna przyjaźń Deleuze’a i Guttariego ma dwa aspekty lub też dwa oblicza. Z jednej strony łączy dwie osoby, zaangażowanego politycznie psychoanalityka, pracującego nad nowymi technikami terapii i wschodzącą gwiazdę francuskiej filozofii, autora ważnych prac o Hume’ie, Bergsonie i Nietzschem, a także Różnicy powtórzenia oraz Logiki sensu. Mają oni, jak to się mówi, różne temperamenty i odmienne nawyki, jeśli 7

Tamże, s. 218.

VII

M i c h ał H e r e r

idzie o pracę; w sumie jednak zdają się uzupełniać. Z drugiej strony ta sama relacja była spotkaniem dwóch wiązek osobliwości, dwóch systemów prędkości i spowolnień. W istocie, spotkanie morza z pagórkiem dostarcza materiału na całe mnóstwo anegdot, choć są to anegdoty innego rodzaju niż te należące do sfery osobistej. To o tym innym typie anegdot z życia Deleuze napisał kiedyś, że stają się bezpośrednio aforyzmami myśli. Wszystko, co w podpisanych przez Deleuze’a i Guattariego książkach stanowi świadectwo najwyższego napięcia, najwyższej myślowej intensywności, wynika właśnie z owego spotkania. Co więcej, to ono sprawia, że jeden i drugi zaczyna mówić nie tyle „własnym”, osobistym głosem, ile w sposób osobliwy, wolny od rozmaitych ograniczeń. W przypadku Guattariego byłyby to ograniczenia związane z przynależnością do szkoły lacanowskiej, z pozycją „ulubionego ucznia”. Nie chodzi nawet o to, na ile Anty-Edyp rzeczywiście radykalnie zrywa z lacanizmem, na ile zaś przetwarza pewne jego motywy i rozwija tkwiące w nim nieortodoksyjne możliwości. Mistrz poczuł się zdradzony, a repertuar manipulacyjnych zabiegów, jakie zastosował, najpierw by mieć wpływ na treść książki, potem zaś – by zminimalizować jej oddziaływanie, a nawet ją zmarginalizować, świadczy o tym, że sprawa była poważna. Mosty zostały spalone. Dla Deleuze’a kwestią fundamentalną było z kolei uwolnienie się od konieczności uprawiania historii filozofii. Jego monografia o Nietzschem to praca, która zrewolucjonizowała recepcję autora Zara­tustry w XX wieku. Nie jest przy tym prostą rekonstrukcją i – zwłaszcza z późniejszej perspektywy – nieraz trudno odróżnić to, co w niej Nietzscheańskie, od tego, co pochodzi od samego Deleuze’a. Za kolejny krok w stronę filozoficznej twórczości można uznać Różnicę i powtórzenie. W gruncie rzeczy również ta książka jest jednak książką historyczno-­ -filozoficzną. Niewątpliwie walczy się tu o jakąś stawkę (Różnica przeciw Temu Samemu itd.), ale bronią pozostaje wciąż – błyskotliwa, oryginalna – analiza rozmaitych zastanych koncepcji. Sam problem też, z pewnego punktu widzenia, można uznać za tradycyjny problem filozoficzny, nawet jeśli jego rozwiązanie jest nieszablonowe. Wreszcie, wraz z Logiką sensu, Deleuze dochodzi do granicy, do progu, za którym kończą się przypisy do Platona (stoików, Artauda itd.), a zaczyna twórczość. Do tego jednak, by ów próg przekroczyć, potrzeba było czegoś więcej. Dopiero razem Deleuze i Guattari są w stanie stworzyć naprawdę nową jakość, pisać tak, jak nie pisał wcześniej nikt inny, również żaden z nich z osobna. Nie ma tu nawet sensu mówić o „samodzielności” czy „oryginalności”. Nie idzie wszak o to, co własne, o samego-siebie albo źródło, z którego tryska dyskurs, lecz o dwa przecinające się strumienie. Anty-Edyp: wyzwolenie spod tyranii historii filozofii (tej „filozoficznej formy Edypa”) i zaborczego Ojca-Kapłana…

VIII

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

Osiem lat później z owego spotkania rodzi się Tysiąc plateau – najbardziej osobliwa książka filozoficzna ubiegłego stulecia. Osobliwa i osobna. Choć formalnie rzecz biorąc jest to ciąg dalszy Anty-Edypa, druga część dzieła opatrzonego zbiorczym tytułem Kapitalizm i schizofrenia, między owymi dwiema odsłonami zachodzi wyraźna nieciągłość. Nie idzie przy tym wyłącznie o dzielący je dystans ośmiu lat, choć prawdą jest, że oddziela on niejako dwie epoki. Pierwszy tom powstał na fali wydarzeń Maja ’68 roku8. Nie sposób wyobrazić sobie tej książki bez politycznej i intelektualnej atmosfery, bez radykalizmu początku lat 70., zarówno jeśli idzie o krytykę zastanych dyskursów i instytucji, jak i wiarę w możliwość ich zmiany. Dlatego, choć w niektórych środowiskach schizoanaliza spotkała się z oporem albo wręcz – jak wśród maoistów9 – z odrzuceniem, była rodzajem wydarzenia. Zupełnie inaczej wyglądało to w roku 1980. Rewolucyjne nadzieje okazały się w większości płonne. Nadszedł czas „reakcji”10, nie tylko w sensie ściśle politycznym, ale także w obszarze kultury. Klimat epoki sprzyja „filozofującym” publicystom i „nowym filozofom”, podbijającym media. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji ukazanie się Tysiąca plateau przeszło niemal bez echa11. Nie jest to wszak książka przystępna, w każdym razie nie w sensie, w jakim przystępni chcieli być nowi filozofowie. W odróżnieniu od Anty-Edypa nie stanowi też, w swoim rdzeniu, polemiki z takimi czy innymi nurtami intelektualnymi. Jeśli pierwszy tom Kapitalizmu i schizofrenii czyta się względnie łatwo w kontekście sporu z Lacanem, odrzucenia psychoanalitycznego familizmu itp., tom drugi stawia opór również przez to, że sam niejako wytwarza dziedzinę, którą eksploruje12. Zapytany o to, jaki genre reprezentuje Tysiąc plateau (z jego odwołaniami do etnologii, etologii, geologii, muzyki, historii, językoznawstwa itp.), Deleuze odpowiedział całkiem jednoznacznie: „To filozofia, nic innego jak filozofia, w tradycyjnym sensie tego słowa”. Odwołał się przy tym do pozornie prostego rozumienia filozofii, zgodnie z którym polega ona na tworzeniu pojęć. „Istnieje, rzecz jasna, myślenie poza filozofią, nie przybiera tam ono jednak owej specyficznej pojęciowej formy”13. W Tysiącu plateau rzeczywiście znajdziemy całe mnóstwo pojęć, wymyślonych albo wytworzonych przez Deleuze’a i Guattariego na potrzeby rozmaitych analiz. Większość z nich powraca w innych ich tekstach, zaś żywot niektórych jest efemeryczny, ograniczony do tej jednej książki. 8 9 10 11 12 13

Por. Gilles Deleuze, Huit ans après: Entretien 80, w: Deux régimes de fous, s. 162. Por. François Dosse, Gilles Deleuze et Félix Guattari, 249. Huit ans après, w: Deux régimes de fous, s. 162. Por. François Dosse, Gilles Deleuze et Félix Guattari, 299. Huit ans après, w: Deux régimes de fous, s. 162. Tamże, s. 163.

IX

M i c h ał H e r e r

Przy całej oczywistości takiego postawienia sprawy pozostaje jednak pytanie: z jakiego rodzaju filozofią mamy tu do czynienia? Na czym polega jej specyfika? Książka filozoficzna – być może każda, jeśli jest godna tego miana, ale na pewno ta książka – również ma niejako dwa oblicza, funkcjonuje na dwóch różnych poziomach. Tak jak Deleuze i Guattari byli (dwiema) osobami, z ich osobistymi historiami, które splotły się w pewnym momencie, a zarazem wielością w procesie stawania się, podobnie Tysiąc plateau z jednej strony wpisuje się w historię filozoficznych pojęć, z drugiej zaś – wyraża proces stawania się myśli, którego nie da się zredukować do wymiaru historycznego. To, że zwłaszcza dla Deleuze’a historia filozofii stanowiła w dużej mierze przeszkodę w myśleniu, coś, co musiał przezwyciężyć, żeby stać się twórcą w dziedzinie myśli (filozoficznym twórcą pojęć), nie znaczy, że znalazł się całkiem poza jej zasięgiem. Jedna rzecz to próbować, we własnym myśleniu i pisaniu, wychodzić poza rolę komentatora albo kogoś, kto zestawia filozoficzne koncepty wypracowane przez innych, kto zamiast filozofować o dowolnym fragmencie uniwersum lub o jego całości, myśli wyłącznie o… samej filozofii. W tym znaczeniu Deleuze i Guattari wychodzą w Tysiąc plateau poza historyczno-filozoficzny schemat14. Inną rzeczą jest natomiast to, w jaki sposób efekty owej pojęciowej twórczości wpisują się – z perspektywy czytelnika albo z abstrakcyjnej perspektywy historii pojęć – w dzieje filozofii, tworząc ich kolejną warstwę. Nie chodzi tu nawet o jakieś mimowolne „uwikłanie w tradycję”. Każde nowe pojęcie i każdą nową problematykę da się zrozumieć jako pewną grę z tym, co zastane, nawet jeśli jest to gra w krytykę i zerwanie. Na tym właśnie polega historia filozofii, a być może również historia w ogóle – na osadzaniu się kolejnych warstw. O tyle też istnieje historyczno-filozoficzny klucz do zrozumienia Tysiąca plateau albo raczej: wiele takich kluczy, z których każdy otwiera jakieś drzwi. Książka ta niewątpliwie oferuje nową ontologię, którą można by określić mianem ontologii wielości. Takie – jak najbardziej uzasadnione – odczytanie od razu umieszcza ją właśnie w planie historycznym. Nawet ściśle współczesne zjawisko jest historyczne, o ile stanowi element jakiejś historycznej serii. Ontologia wielości odsyła, na zasadzie odwrócenia, do teorii akcentujących jedność lub totalność, a zarazem, na zasadzie nawiązania lub analogii, do innych koncepcji, w których byt jawi się właśnie jako wielość. Fakt ten umożliwia rozmaite historyczne porównania i zestawiania. Na ile Deleuze i Guattari są antyplatonikami? 14 Co więcej, nie mieści się w nim również ich późniejsza książka poświęcona samemu myśleniu filozoficznemu, o ile proponują tam właśnie pewne pojęcie filozofii, wraz z całą serią innych pojęć (por. Gilles Deleuze, Félix Guattari, Co to jest filozofia?, tłum. P. Pieniążek, słowo/obraz terytoria, 2000).

X

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

Na ile ich teoria stanowi rozwinięcie teorii Nietzschego? Czym różni się na przykład od opartej na teorii mnogości ontologii Badiou? Takie pytania stawia sobie historyk (współczesnej) filozofii. I nie są to bynajmniej pytania banalne. Każdy, kto rekonstruuje ową ontologię wielości, prędzej czy później musi zmierzyć się z wieloma trudnymi zagadnieniami, na przykład z kwestią tego, czy da się ową wielość pogodzić z Deleuzjańską „jednoznacznością” bytu. Byt jest wielością, a zarazem jest jednoznaczny, „orzeka się w jednym i tym samym sensie o wszystkim, o czym się orzeka”15. Problem ewidentnie wymagający odwołania się do ontologii spinozjańskiej (będącej jednym z ważnych punktów odniesienia dla Deleuze’a i Guattariego)16. Dzięki Spinozie pewnego rodzaju monizm da się, być może, pogodzić z filozofią wielości. Pozostaje jednak majaczące wciąż na horyzoncie widmo dualizmu: wielość ekstensywna przeciw wielości intensywnej, plan transcendencji przeciw planowi immanencji itd. (lista pseudodualizmów, odtwarzających się w Tysiącu plateau na każdym poziomie analizy, jest naprawdę długa). Czy rzeczywiście jest to dualizm? Czy dualistą był Bergson, przeciwstawiający materię trwaniu? Albo Nietzsche, piętnujący nihilizm jako negację stawania się? Czy materia nie stanowi „stopnia zero” trwania, nihilizm zaś, mimo wszystko, formy woli mocy? Weźmy inny klucz. Czy książka ta nie jest w istocie projektem nowego materializmu? Oczywiście. I to takiego, który opiera się na odrzuceniu bardzo silnie zakorzenionego w zachodniej metafizyce hylemorfizmu, czyli myślenia w kategoriach formy i materii. By to pokazać, trzeba by przyjrzeć się dokładnie proponowanemu przez Deleuze’a i Guattariego abstrakcyjnemu schematowi, w którym obok tych dwóch (zredefiniowanych) pojęć pojawiają się trzy inne: treść, wyrażenie i substancja17. Również tu poza negatywnym punktem odniesienia w postaci schematu hylemorficznego, musi pojawić się kilka pozytywnych. Jak choćby Gilbert Simondon, który poddał ów schemat radykalnej (i zmierzającej w podobnym kierunku) krytyce w swojej filozofii techniki. Wreszcie w Tysiącu plateau można też widzieć ontologię maszyn. Wszystko jest wielością, to jednak znaczy również: wszystko jest działającą maszyną. Każdą wielość konstytuują elementy i funkcje tworzące 15

Gilles Deleuze, Różnica i powtórzenie, tłum. B. Banasiak, Wydawnictwo KR 1997, s. 74. 16 Właśnie ta spinozjańska inspiracja pozwala Deleuze’owi zakończyć cytowane wyżej zdanie: „(…) lecz, to, o czym jest orzekany, się różni, orzeka się go o różnicy samej” (tamże). 17 Układ pojęciowy pojawiający się wielokrotnie i działający w różnych obszarach: „nieukształtowane, niezorganizowane, nieuwarstwione albo odwarstwione” ciało materii, „substancja i forma treści” oraz „forma i substancja wyrażenia” (s. 66).

XI

M i c h ał H e r e r

pewien układ [agencement]. Intensywna wielość jest złożonością, czymś złożonym, co stale zmienia swą naturę, w miarę jak dołączają się do niej (lub od niej odłączają) kolejne elementy. Znów otwiera się całe mnóstwo historycznych kontekstów: od sporu między mechanicyzmem i organicyzmem (który Deleuze i Guattari chcą przezwyciężyć), przez odniesienie do pierwszego tomu Kapitalizmu i schizofrenii, z jego maszynami i układami pragnienia [agencements du désir] aż po mniej lub bardziej ukryty dialog z Foucaultem, piszącym o urządzeniach władzy [dispositifs du pouvoir]. Jaka relacja zachodzi między maszyną, układem a urządzeniem? To tylko kilka głównych wejść. Prócz nich istnieją rozmaite mniejsze furtki, które otworzyć można za pomocą innych pojęć-kluczy. Tysiąc plateau jako nowy pragmatyzm, myśl nomadyczna, filozofia przestrzeni lub też przestrzenności (przeciwstawiająca się tradycyjnemu metafizycznemu uprzywilejowaniu czasu) itd. To, że odwołując się do każdej z tych formuł da się w pewien sposób uchwycić całościowy zamysł autorów, nie znaczy oczywiście, że nic już się nie wymyka. Niewiele jest w dwudziestowiecznej literaturze filozoficznej książek o podobnym bogactwie wątków. Znajdziemy tu rozważania o sztuce Orientu, psychoanalizie, kapitalizmie, śpiewie ptaków, miłości dworskiej, fraktalach, kompozycjach Bouleza, ludach pierwotnych, faszyzmie, narkotykach i Jezusie Chrystusie. I nie są to żadne anegdotyczne napomknienia, lecz szczegółowe analizy, tworzące rdzeń filozoficznego wywodu. A jednak to nie owo bogactwo (przynajmniej nie samo w sobie) sprawia, że perspektywa historyczno-filozoficzna, z jej kluczami, jest w przypadku Tysiąca plateau niewystarczająca. Wpisując się, za sprawą mniej lub bardziej jawnych odniesień, a także, co ważniejsze, przez swoją klasyczną problematykę, w dzieje myśli filozoficznej „w tradycyjnym sensie tego słowa”, książka ta jest zarazem czymś więcej, a w każdym razie czymś innym. Deleuze i Guattari sami wskazują na tę dwoistość we fragmentach poświęconych istocie książki jako takiej, owego specjalnego układu zwanego książką… Są książki-korzenie lub książki-drzewa, pretendujące do tego, by być obrazem czy przedstawieniem świata (tak jak samo drzewo, z jego pniem i wyrastającymi na różnych wysokościach konarami, stanowi jego reprezentację jako bytu jednorodnego i hierarchicznego). Są też jednak książki innego rodzaju, które niczego nie przedstawiają ani nie imitują, lecz tworzą wraz ze światem jeszcze jeden układ, współ-działają z nim na jednej i tej samej płaszczyźnie. Również książka filozoficzna może przedstawiać, jeśli nie bezpośrednio rzeczywistość, to przynajmniej porządek idei. Z pewnością może też imitować. I wreszcie: jej struktura może być hierarchiczna, odzwierciedlać logikę przechodzenia, w porządku mniej lub bardziej „geometrycznym”, od aksjomatów

XII

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

i przesłanek do wniosków. Może też jednak działać i być skonstruowana inaczej. Forma rozprawy czy traktatu ustępuje nieraz formie eseju (Montaigne) albo aforyzmu czy fragmentu (Nietzsche). Czasem, jak w przypadku Spinozy, nawet pisanie more geometrico nie jest w stanie zapobiec temu, by myśl, podążając równolegle jakimś innym, dużo bardziej skomplikowanym, zygzakowatym torem, wymknęła się zasadzie reprezentacji i weszła z czytelnikiem w relację innego typu. Zamiast przenosić go przed scenę przedstawienia, gdzie wystawia się spektakl rzeczywistości bądź organizuje teatr pojęć, uruchamia w nim jakieś nieprzewidziane procesy, umożliwia ustanowienie nowych połączeń ze światem. Na pewnym poziomie Tysiąc plateau jest książką-korzeniem. Problematyka, którą podejmuje (problem wielości/jedności, formy/materii, a także samego przedstawienia/działania) jest mocno zakorzeniona w historii filozofii. To kolejna warstwa w historycznym procesie sedymentacji, osadzania się pojęć, teorii, obrazów świata. Już jej konstrukcja łamie jednak zarówno klasyczne, jaki i nowe zasady pisania. Nie jest to tradycyjny traktat filozoficzny ani typowa rozprawa akademicka, która już wyglądem spisu treści przekonuje czytelnika (bądź recenzenta), że została skonstruowana zgodnie z najlepszymi standardami naukowości. Nie jest to jednak również zbiór esejów – forma ulubiona przez akademików nowego typu, niemających czasu na pisanie książek i zamiast tego wydających zebrane artykuły, przygotowywane na wystąpienia konferencyjne albo z myślą o publikacji w „punktowanych” fachowych czasopismach18. Każde plateau tworzy odrębną całość, dotyczy innego zagadnienia czy obszaru, dorzuca nowe pojęcia, a jednocześnie pozostaje z innymi w złożonej relacji, tworzy wraz z nimi nie tyle nawet pojęciową sieć, ile złożony system pogłosów. To nie kolejne szczeble dowodu, dialektyczne momenty, ani hermeneutyczne kręgi, lecz układ połączeń. Mamy więc do czynienia z książką eksperymentalną na poziomie formy lub struktury. 18 Często podkreśla się, że Deleuze sam był filozofem jak najbardziej akademickim. Przez trzydzieści lat wykładał filozofię na rozmaitych uniwersytetach, a Tysiąc plateau powstało w czasie, gdy pracował w Vincennes (obecnie Paris-VIII w Saint Denis, publikacja książki zbiegła się z przymusową przeprowadzką uczelni). Problematyka obu tomów Kapitalizmu i schizofrenii była nawet przedmiotem prowadzonych przez Deleuze’a seminariów. Wszystko to prawda. Prawdą jest również, że epoka o której mowa była epoką, w której francuskim światem uniwersyteckim rządzili tzw. „mandaryni”. Niezależnie od tego, czy określenie to pasuje do autora Logiki sensu, wyłania się ciekawy paradoks: jego przykład pokazuje, że osławiony „mandarynizm” (jako pewna forma organizacji) nie przeszkadzał eksperymentom w dziedzinie myślenia i pisania. Czy Tysiąc plateau mogłoby powstać w dzisiejszych warunkach, gdy uniwersytet zmienia się w przedsiębiorstwo, oparte na zasadzie konkurencji i permanentnej ewaluacji? Czy nie musiałaby powstać raczej wbrew instytucjom akademickim albo całkowicie obok nich?

XIII

M i c h ał H e r e r

Do tego dochodzi kwestia stylu. Tradycyjna – a może należałoby powiedzieć po prostu: akademicka (w sensie starej i nowej akademii) – książka filozoficzna ma swoją poetykę. Obowiązuje rzekomo neutralny, a w rzeczywistości skrajnie sformatowany styl naukowy w jego różnych odmianach. Maniera analityczna w swej obsesji „jasności” jest w stanie zmienić książkę filozoficzną w coś bardziej podobnego do podręcz­nika. Ma ona też swe odmiany przywodzące na myśl dokumenty urzędowe albo techniczne instrukcje. Z kolei dzieła pisane manierą kontynentalną mogą emanować humanistyczną godnością i głębią albo epatować stylem „posthumanistycznym”, będącym często zaprzeczeniem wszelkiego stylu, formą samoreprodukcji dyskursu. Deleuze i Guattari piszą inaczej, a ich styl jest sam w sobie filozoficznym ewenementem. Przy całym bogactwie ukrytych i jawnych odniesień ich teksty – a zwłaszcza Tysiąc plateau – nie tylko nie odtwarzają akademic­kich schematów, ale są wręcz w jakiś zasadniczy sposób niekulturalne. Autor kulturalny porozumiewa się z czytelnikiem w pewien określony sposób. Argumentacja ma tu na celu przekazanie wiedzy i kompetencji albo wytyczenie mapy danej problematyki i umożliwienie zajęcia takiego czy innego stanowiska. Tymczasem Deleuze i Guattari bronią prawa do „niekompetencji”. „Wciąż jeszcze jesteśmy zbyt kompetentni, chcielibyśmy przemawiać w imię niekompetencji absolutnej” – tak deklarowali już w Anty-­Edypie19. Prowokacyjnie – chciałoby się powiedzieć, zwłaszcza w kontekście stwierdzenia następującego bezpośrednio dalej: „nie, nigdy nie widzieliśmy żadnego schizofrenika”. A jednak nie o prowokację tu idzie. To, na ile autorzy Kapitalizmu i schizofrenii są bądź nie są „kompetentni”, nie ma tu nic do rzeczy (jako terapeuta przez lata pracujący w słynnej klinice La Borde Guattari z pewnością poznał wielu schizofreników). Ich styl jest raczej stylem przywoływanego na kartach Tysiąca plateau Profesora Challengera. „Zresztą profesor nie był geologiem ani biologiem, ani nawet językoznawcą, etnologiem czy psychoanalitykiem, właściwie dawno już zapomniano, jaka była jego specjalizacja. (…) Przypisywał on (?) sobie wynalezienie dyscypliny, którą bardzo różnie określał – kłączomatyką, stratoanalizą, schizoanalizą, nomadologią, mikropolityką, pragmatyką, nauką o wielościach – ale trudno było dostrzec w tej dyscyplinie jakiś cel, metodę czy sens” (s. 51). Wykład Profesora przemienia się w dziwaczny spektakl, spektakl przemiany samego mówcy w monstrualnego… homara. Sala stopniowo pustoszeje… W pisaniu Deleuze’a i Guattariego niewątpliwie jest jakaś monstrualność, która sprawia, że niejeden kulturalny czytelnik po przeczytaniu 19 Gilles Deleuze, Félix Guattari, L’Anti-Œdipe. Capitalisme et schizophrénie I, Minuit, 1972, s. 456.

XIV

T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

kilku stron Tysiąca plateau odłoży tę książkę na półkę. A jednak warto, trzeba przeczytać ją w całości, i to najlepiej nie raz. Każda kolejna lektura uruchamia inne procesy w dynamicznym układzie książka-czytelnik-świat. Za każdym razem pewne (niekoniecznie te same) wątki stawiają też zdecydowany opór naszemu rozumieniu. To coś, z czym trudno się pogodzić zwłaszcza filozofowi, koniec końców obraża jednak każdego kulturalnego czytelnika. Niemożność zrozumienia wywołuje bezwarunkowy odruch agresji, artykułujący się tylko na rozmaite sposoby. Człowiek kulturalny reaguje zazwyczaj zgodnie ze schematem agresji pasywnej: „to dla mnie za mądre!”; mniej kulturalny zwolennik ścisłości, przekonany o tym, że poznał raz na zawsze ustalone kryteria sensu, woła: „bełkot!”; wreszcie kulturalny filozof niedogmatyczny próbuje sprowadzić to, co osobliwe do tego, na czym zna się najlepiej: „przecież to wszystko metafory!”. Deleuze i Guattari obstają jednak przy – fundamentalnej ich zdaniem – różnicy między pojęciami a metaforami. Upierają się też, że uprawiają „nic innego jak filozofię”. Być może należałoby więc zrewidować obiegowe koncepcje rozumienia, łącznie z przekonaniem, że między rozumieniem a nierozumieniem zachodzi radykalna nieciągłość, że są to człony alternatywy o charakterze rozłącznym (albo-albo). Ćwierć- lub półrozumienie też może w nas coś uruchomić, więcej nawet: to właśnie ono coś w nas uruchamia, w przeciwieństwie do rozumienia pełnego, stuprocentowego, które jest albo złudzeniem, albo redukcją tego, co nieznane, niepojęte, do czegoś znanego, swojskiego, ruchem myśli na jałowym biegu. W konfrontacji z książką taką jak Tysiąc plateau (choć to tylko sposób mówienia, bo nie ma drugiej takiej książki) możemy albo starać się zrozumieć do końca każde pojęcie, szukając jego definicji lub poszukując historycznych analogii, pytając na przykład: „co to jest Ciało bez Organów?”, śledząc pojawianie się tego pojęcia w różnych pracach Deleuze’a i/ lub Guattariego, ustalając jego (artaudowską) genealogię, albo dopuścić ten szczególny rodzaj niezrozumienia i niekompetencji, który nie jest po prostu rozminięciem się z tekstem, lecz sprawia, że kiedyś, patrząc na coś (może nawet na samych siebie), doznamy nagłego olśnienia: „a więc to było to!”. Wielu zawodowych filozofów uznaje te prace za trudne i hermetyczne. Zarazem jednak nie przestają one inspirować nie-filozofów. Skąd bierze się ten paradoks, tak charakterystyczny dla recepcji myśli Deleuze’a i Guattariego? Być może nie ma w tym nic z paradoksu, zwłaszcza w świetle ich przypuszczenia, że „niefilozoficzne (...) jest bliżej serca filozofii niż sama filozofia”20. Właśnie dlatego możliwe są różne rodzaje lektury, nie tylko rozmaite, niespecjalistyczne czy wręcz 20

Gilles Deleuze, Félix Guattari, Co to jest filozofia?, s. 49.

XV

M i c h ał H e r e r

niefilozoficzne sposoby rozumienia filozofii, ale także – a może przede wszystkim – inne sposoby obcowania z książką filozoficzną, wchodzenia z nią w układ. Trzeba znaleźć w samym sobie procesy stawania się, pod które książka może się podłączyć, wzmacniając je albo kierując w nieoczekiwanym kierunku. Jak owi składacze papieru i surferzy piszący do Deleuze’a entuzjastyczne listy w sprawie pojęcia „fałdy”: dokładnie tym się zajmujemy… Ostatecznie z książką jest może podobnie jak z nieświadomością w Anty-Edypie: nie ma tu nic do rozumienia. W każdym razie na pewnym poziomie, który znów należałby nazwać poziomem stawania się. Rozumienie bez stawania się jest grą czysto intelektualną albo erudycyjną. Stawanie się bez błysku zrozumienia nie osiąga najwyższej intensywności.

u wag a w s t ę pn a

Książka ta stanowi ciąg dalszy i zarazem zakończenie „Kapitalizmu i schizofrenii”, którego pierwszym tomem był Anty-Edyp. Składa się nie z rozdziałów, lecz z „plateau”. Staramy się dalej wyjaśnić, dlaczego (i dlaczego teksty są opatrzone datami).  W pewnej mierze plateau czytać można niezależnie od siebie, poza wnioskami, do których dojść należy dopiero na końcu.

/ 1 /



W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

Napisaliśmy Anty-Edypa we dwójkę. A że każdy z nas był wieloma, zrobiło się nas całkiem sporo. Użyliśmy tu wszystkiego, co było pod ręką – tego, co najbliższe, i tego, co najdalsze. Dla niepoznaki poprzydzielaliśmy zmyślne pseudonimy. Czemu zachowaliśmy nasze nazwiska? Z przyzwyczajenia, wyłącznie z przyzwyczajenia. Aby stać się z kolei nierozpoznawalnymi dla siebie samych. By uczynić niedostrzegalnymi nie tyle nas samych, ile to, co sprawia, że działamy, czujemy i myślimy. No i dlatego, że miło jest mówić jak wszyscy, mówić, że słońce wstaje – choć tak się przecież tylko mówi. Nie tyle, by osiągnąć moment, gdy nie mówi się już „ja”, ile moment, w którym jest nieważne, że mówi się „ja”. Nie jesteśmy już sobą. Każdy pozna swoich. Zyskaliśmy wsparcie, natchnienie, zwielokrotnienie. Książka nie ma przedmiotu ani podmiotu, tworzą ją różnie uformowane materie, najróżniejsze daty i prędkości. Przypisując książkę podmiotowi, lekceważy się tę pracę materiałów oraz zewnętrzność ich relacji. Fabrykuje się dobrego Boga, tłumacząc nim ruchy geologiczne. W książce – jak wszędzie – występują linie powiązań i segmentowania, warstwy, terytorialności; ale też linie ujścia, linie ruchów

3

t ys i ąc P l at e au

deterytorializacji i rozwarstwień. Różnice prędkości cieków po owych liniach wywołują zjawiska względnego opóźnienia, kleistości albo przeciwnie, gwałtownego przyspieszenia i zerwania. Wszystko to, linie i wymierne prędkości, ustanawia układ. Książka jest takim właśnie układem i jako układowi nie daje się jej przypisać cech. Jest wielością – chociaż nie wiadomo jeszcze, co pociągnie za sobą owo mnogie, gdy przestanie się je traktować jako cechę (przymiotnik), to znaczy gdy podniesie się je do rangi rzeczy (rzeczownika). Maszynowy układ zwraca się ku warstwom, czyniącym zeń bez wątpienia pewien rodzaj organizmu, a nawet pewną znaczącą całość czy wręcz określenie przypisujące sobie podmioty; jednak zwraca się on również w stronę ciała bez organów, które wciąż niszczy organizm, wprawia w ruch i krążenie nieoznaczające niczego partykuły, czyste intensywności, oraz wiąże się z podmiotami, którym pozostawia tylko nazwę, stanowiącą ślad intensywności. Co jest ciałem bez organów książki? Ciał tych jest wiele, w zależności od natury rozważanych linii, od ich stężenia i właściwej gęstości, od możliwości ich zbiegu na „płaszczyźnie spójności”, umożliwiającej ich selekcję. Tu, tak jak i wszędzie indziej, najważniejsze są jednostki miary: skwantyfikować pismo. Nie ma różnicy pomiędzy tym, co mówi książka, a tym, jak jest zrobiona. Książka nie ma więc nawet przedmiotu. Jako układ jest jedynie sobą samą w połączeniu z innymi układami, poprzez stosunek do innych ciał bez organów. Nigdy nie zapytamy o to, co książka chce powiedzieć, o znaczone lub znaczące, nie będziemy się w niej doszukiwać niczego do zrozumienia; zapytamy, wespół z czym funkcjonuje, w połączeniu z czym przepuszcza intensywności, w jakie wielości wprowadza i przekształca swe własne, z jakimi ciałami bez organów każe się zbiegać swemu ciału bez organów. Książka istnieje jedynie poprzez zewnętrze i na zewnątrz. Skoro zatem książka sama jest małą maszyną, w jakim z kolei mierzalnym stosunku owa literacka maszyna pozostaje do maszyny wojennej, miłosnej, rewolucyjnej itd. – i wreszcie, do napędzającej je wszystkie maszyny abstrakcyjnej? Zarzucano nam zbyt częste przywoływanie pisarzy. Lecz podczas pisania jedyny problem to wiedzieć, do jakiej innej maszyny maszyna literacka może zostać podłączona – i musi być podłączona, by funkcjonować. Kleist i szalona maszyna wojenna, Kafka i niesłychana maszyna biurokratyczna... (A jeśli zezwierzęcenie czy przemiana w roślinę – bynajmniej nie w znaczeniu znanym z literatury – następuje poprzez literaturę? Czyż stawanie się zwierzęciem nie następuje najpierw poprzez głos?). Literatura jest układem, nie ma nic wspólnego z ideologią, nie ma w niej i nigdy nie było ideologii. Mówimy wyłącznie o wielościach, liniach, warstwach i segmentacjach, liniach ujścia i intensywnościach, układach maszynowych i ich różnych typach, ciałach bez organów i ich konstrukcji, ich doborze,

4

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

płaszczyźnie spójności, jednostkach miary dla każdego z przypadków. Stratometry, deleometry, jednostki CbO gęstości, jednostki CbO zbiegu nie tylko kwantyfikują pismo, lecz określają je zawsze jako miarę innej rzeczy. Pisanie nie ma nic wspólnego z nadawaniem znaczenia, dotyczy miernictwa, kartografii, nawet jeśli jest to kartografia okolic mających dopiero nadejść. Pierwszy typ książki to książka-korzeń. Drzewo jest już obrazem świata, albo też korzeń jest obrazem drzewa-świata. To książka klasyczna, jak czyste organiczne wnętrze, znaczące i subiektywne (warstwy książki). Książka naśladuje świat jak sztuka naturę: stosując właściwe sobie metody, prowadzące do osiągnięcia tego, czego natura osiągnąć nie może albo już nie może. Prawo książki jest prawem odbicia – Jedno stające się dwoma. W jaki sposób można odnaleźć prawo książki w naturze, skoro rządzi ono samym podziałem na świat i książkę, naturę i sztukę? Jedno staje się dwoma: za każdym razem, gdy napotykamy tę formułę, czy to wygłoszoną strategicznie przez Mao, czy też ujmowaną najbardziej „dialektycznie”, stajemy naprzeciw myśli najklasyczniejszej, najlepiej przemyślanej, najstarszej i najbardziej wyświechtanej. Natura tak nie działa: korzenie mają budowę palową z licznymi bocznymi i okółkowymi rozłogami, nie są dychotomiczne. Duch nie nadąża za naturą. Nawet książka jako naturalna rzeczywistość ma korzeniowy charakter, oś i okalające ją liście. Jednak książka jako rzeczywistość duchowa, Drzewo czy Korzeń jako obraz, dalej rozwijają prawo Jednego, które staje się dwojgiem, następnie z dwojga staje się czworgiem... Binarna logika jest duchową rzeczywistością drzewa-korzenia. Nawet tak „zaawansowana” dyscyplina jak językoznawstwo strzeże obrazu podstawy jako drzewa-korzenia, łączącego ją z klasyczną refleksją (przykładem może być Chomsky i drzewo składniowe, zaczynające się w punkcie S i rozchodzące się dychotomicznie). Trzeba powiedzieć, że ten sposób myślenia nigdy nie rozumiał wielości: musi on założyć silną zasadę jedności, aby dotrzeć do dwojga wedle metody duchowej. Od strony zaś przedmiotu, podążając metodą naturalną, można bez wątpienia przejść bezpośrednio od Jednego do trzech, czterech lub pięciu, jednak zawsze pod warunkiem, że ma się do czynienia z silną jednością podstawową, korzeniem głównym, z którego wyrastają korzenie wtórne. To jednak na niewiele się zdaje. Wzajemnie jednoznaczne stosunki pomiędzy kolejnymi kręgami zastąpiły jedynie binarną logikę dychotomii. Korzeń palowy nie uchwytuje wielości lepiej niż korzeń dychotomiczny. Pierwszy działa w przedmiocie, drugi zaś w podmiocie. Logika binarna i wzajemnie jednoznaczne stosunki wciąż dominują w psychoanalizie (drzewo obłędu we Freudowskiej interpretacji Schrebera), w językoznawstwie i strukturalizmie, nawet w informatyce.

5

t ys i ąc P l at e au

System korzonkowy lub też korzeń wiązkowy to druga postać książki, do której chętnie odwołuje się nasza nowoczesność. W tym wypadku korzeń główny zostaje przerwany albo sama jego końcówka ulega zniszczeniu; zaszczepia się nań bezpośrednio nieprzebrana wielość gwałtownie się rozwijających korzeni pobocznych. W tym wypadku naturalna rzeczywistość przejawia się w zerwaniu korzenia głównego, lecz jego jedność trwa nadal, jako miniona lub mająca dopiero nadejść, jako coś możliwego. Trzeba zapytać, czy duchowa, odzwierciedlona rzeczywistość nie równoważy tego stanu rzeczy, przejawiając ze swej strony potrzebę sekretnej, jeszcze pełniejszej jedności, czy też jeszcze rozleglejszej totalności. Na sposób cut-up zaproponowany przez Burroughsa: fałdowanie jednego tekstu na drugi, wywołane licznymi korzeniami, nawet korzeniami wyrosłymi z przypadkowego miejsca (mówi się o flancy), wprowadza do rozważanych tekstów dodatkowy wymiar. To właśnie w tym dodatkowym wymiarze fałdowania jedność prowadzi swoją duchową pracę. To w tym znaczeniu dzieło najbardziej nawet sfragmentaryzowane może być równie dobrze przedstawione jako Dzieło Totalne, Opus Magnum. Większość nowoczesnych metod namnażania serii lub przyrostu wielości dotyczy właściwie jednego kierunku, na przykład linearnego, podczas gdy jedność totalizacji funduje się przede wszystkim w innym wymiarze, w porządku okręgu albo cyklu. Za każdym razem, gdy wielość zostaje ujęta w strukturę, jej przyrost jest kompensowany przez redukcję zasad łączenia. Ci, którzy dokonują poronienia jedności, są tu fabrykantami aniołków, doctores angelici, ponieważ zapewniają oni ściśle anielską, nadrzędną jedność. Słowa Joyce’a wyrastające z – jak to słusznie opisano – „mnogich korzeni” łamią skutecznie linearną jedność słowa czy nawet języka poprzez narzucenie im cyklicznej jedności zdania, tekstu bądź też wiedzy. Z kolei aforyzmy Nietzschego rozbijają linearną jedność wiedzy, odsyłając do cykliczności wiecznego powrotu, obecnego w myśli jako nie-znany. Innymi słowy, system korzeniowy nie zrywa naprawdę z dualizmem, z komplementarnością podmiotu i przedmiotu, rzeczywistości naturalnej i rzeczywistości duchowej: jedność wciąż znajduje swoje przeciwstawienie i przeszkodę w przedmiocie, podczas gdy nowy typ jedności triumfuje w podmiocie. Świat stracił swój trzpień, podmiot nie może już dokonywać podziału, lecz wstępuje na wyższy poziom jedności, ambiwalencji i naddeterminacji, zawsze uzupełniającej względem tej właściwej jego przedmiotowi. Świat stał się chaosem, lecz książka pozostaje obrazem świata, chaosmotycznym korzonkiem bocznym, zamiast kosmosu-korzenia. Dziwna mistyfikacja – książka osiągająca totalność dzięki swej fragmentaryczności. Książka jako obraz świata, cóż to za mdły pomysł. Naprawdę nie wystarczy powiedzieć „Niech żyje wielość”, choć już samo wzniesienie tego okrzyku jest wystarczająco trudne.

6

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

Nie wystarczy żadne zręczne zastosowanie typografii, leksyki czy nawet syntaktyki, aby ktoś go usłyszał. Owo mnogie musi zostać dokonane, nie poprzez ciągłe dodawanie jednego nadrzędnego wymiaru, lecz przeciwnie, w najprostszy sposób, siłą wstrzemięźliwości, na poziomie wymiarów znajdujących się do dyspozycji, zawsze n–1 (tylko w ten sposób jedno może stanowić część wielości, zawsze poprzez odjęcie). Odjąć to, co jedyne, by ustanowić wielość; pisać do n–1. Taki system można by nazwać kłączem. Kłącze jako podziemny pęd jest całkowicie odmienne od korzeni i korzonków bocznych. Kłączem są bulwy i cebulki. Rośliny z korzeniami i korzonkami bocznymi mogą być kłączo­kształtne pod wszystkimi innymi względami; pytanie, czy cała dziedzina botaniki nie jest kłączokształtna. Charakter ten mają nawet zwierzęta, gdy występują pod postacią sfory; kłączami są szczury. Jak również nory we wszystkich swych funkcjach: mieszkania, zaopatrzenia, przemieszczania, uniku i ucieczki. Samo kłącze przybiera najróżniejsze formy, poczynając od rozgałęziającego przedłużenia swej powierzchni w każdym kierunku aż po skupienie w cebulkach i bulwach. Podobnie dzieje się, gdy szczury prześlizgują się po sobie nawzajem. Istnieje gorsza i lepsza strona kłącza: ziemniak i perz, chwast. Zwierzę i roślina, perz to psia trawa. Jednak czujemy, że nikogo nie przekonamy, jeśli nie wyliczymy w przybliżeniu kilku cech kłącza. Dwie pierwsze zasady dotyczą 1) łączności i 2) heterogeniczności: kłącze może i musi w dowolnym punkcie połączyć się z jakimkolwiek punktem innego kłącza. Zupełnie inaczej drzewo lub korzeń, które ustawiają punkt, porządek. Drzewo lingwistyczne, jak choćby to zaproponowane przez Chomsky’ego, zaczyna się w punkcie S i rozwija się dychotomicznie. Odwrotnie w kłączu: żaden ze śladów nie odsyła w sposób konieczny do śladu językowego, wszelkiego rodzaju ogniwa semiotyczne są tu połączone z bardzo różnymi sposobami kodowania, ogniwami biologicznymi, politycznymi, ekonomicznymi itp., wprowadzając do gry nie tylko zróżnicowane ustroje znakowe, ale i różnorakie stany rzeczy. Kolektywne układy wypowiedzenia funkcjonują bezpośrednio w układach maszynowych i nie da się ustalić radykalnego cięcia pomiędzy ustrojami znakowymi i ich przedmiotami. W językoznawstwie, nawet gdy dąży się do ujmowania tego, co wyrażone wprost i nie zakłada niczego odnośnie języka, pozostaje się we wnętrzu sfer dyskursu, który nadal narzuca określone układy i rodzaje władzy społecznej. Gramatyczność Chomsky’ego, symbol kategorialny S, dominujący we wszystkich zdaniach, jest przede wszystkim znacznikiem władzy, dopiero następnie znacznikiem syntaktycznym: ustanowisz zdania poprawne gramatycznie, podzielisz każdą wypowiedź na frazę nominalną i werbalną (pierwsza dychotomia). Zarzut wobec tego typu modeli lingwistycznych nie polega na tym, że są one zbyt abstrakcyjne, przeciwnie: nie są

7

t ys i ąc P l at e au

one wystarczająco abstrakcyjne, nie docierają do maszyny abstrakcyjnej, która działa w ramach połączenia języka z semantyczną i pragmatyczną treścią wypowiedzi, z kolektywnymi układami wypowiedzenia, z całą mikropolityką pola społecznego. Kłącze bezustannie łączyłoby łańcuchy semiotyczne, organizacje władzy, przypadki odsyłające do sztuki, do nauk, do walk społecznych. Łańcuch semiotyczny jest niczym bulwa gromadząca różnorodne akty, językowe, lecz również perceptywne, mimiczne, gestyczne lub myślowe: nie istnieje język w sobie ani uniwersalność języka, lecz zbieranina dialektów, gwar, żargonów, języków specjalistycznych. Nie istnieje idealny nadawca-odbiorca, podobnie jak nie ma jednorodnej wspólnoty językowej. Zgodnie ze sformułowaniem Weinreicha język jest „rzeczywistością z istoty różnorodną”1. Nie istnieje język ojczysty, lecz jedynie przejęcie władzy przez język dominujący w politycznej wielości. Język stabilizuje się wokół parafii, biskupstwa, stolicy. Tworzy bulwę. Ewoluuje poprzez łodygi i podziemne przepływy, wzdłuż rzecznych dolin albo linii wyznaczanych przez kolej żelazną, rozszerza się jak plamy oleju2. Na języku zawsze można działać za pomocą strukturalnego rozbioru wewnętrznego: nie różni się to, co do zasady, od szukania pierwiastków [recherche de racines]. W drzewie jest zawsze coś genealogicznego – nie jest to metoda dla ludu. Natomiast metoda typu kłącza może zanalizować język tylko decentrując go na inne wymiary i inne rejestry. Język zamyka się w sobie jedynie w ramach funkcji niemocy. 3) Zasada wielości: dopiero gdy to, co mnogie, jest rzeczywiście ujmowane rzeczownikowo, jako wielość, traci ono wszelki stosunek do Jednego jako podmiotu albo przedmiotu, rzeczywistości naturalnej lub duchowej, obrazu i świata. Wielości są kłączaste i demaskują pseudo­ wielości typu drzewiastego. Nie mają jedności mogącej posłużyć za trzpień przedmiotu lub podstawę podziału w podmiocie. Nie mają jedności, którą można by znieść w przedmiocie albo „przywrócić” w podmiocie. Wielość nie ma ani podmiotu, ani przedmiotu, lecz wyłącznie determinacje, wielkości, wymiary, które mogą wzrosnąć, nie zmieniając swej natury (prawa kombinacji przyrastają więc wraz z tym, jak rośnie Wielość). Sznurki marionetki, jako kłącze czy też Wielość, nie odsyłają do rzekomej woli artysty czy kuglarza, lecz do wielości włókien nerwowych, tworzących kolejną marionetkę, w kolejnych wymiarach, łączących się z wcześniejszymi: „nici albo druty, za pomocą których porusza się figury [marionettes]. Chcemy je określić mianem splotu. (…) 1 2

8

Uriel Weinreich, William Labov, Marvin Herzog, Empirical Foundations for a Theory of Language, w: Winfred Lehman, Yakov Malkiel (red.), Directions for Historical Linguistics, University of Texas Press 1968, s. 125. Por. Bertil Malmberg, Nowe drogi w językoznawstwie, tłum. A. Szulc, PWN 1969, przykład dialektu kastylijskiego – s. 107 i nast.

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

Można zarzucić, że wielość zależna jest od aktora i z niego jest rzutowana w tekst. Dobrze, ale jego włókna nerwowe tworzą splot. Poprzez szarą masę, raster, prowadzi to na powrót do niezróżnicowanego. (…) Gra (…) przypomina zwykłe tkanie, jakie mity wiążą z Nornami i Parkami”3. Układ jest właśnie owym przyrostem wymiarów w wielości, które z konieczności zmienia swą naturę w miarę wzrostu liczby połączeń. W kłączu nie ma ani punktów ani pozycji, dających się wskazać w strukturze, w drzewie albo w korzeniu. Są tylko linie. Gdy Glenn Gould przyspiesza wykonanie utworu, nie działa wyłącznie z wirtuozerią – przekształca on punkty muzyczne w linie, pozwala całości się rozrosnąć. Liczba przestała być uniwersalnym pojęciem, odmierzającym elementy wedle miejsca, które zajmują w danym wymiarze, i sama stała się wielością, zmieniającą się zgodnie z zadanymi wymiarami (prymat dziedziny nad kompleksem liczb jej przynależnych). Nie dysponujemy jednostkami miary, lecz wyłącznie wielościami czy też odmianami miary. Pojęcie jedności pojawia się dopiero gdy w ramach wielości dochodzi do przejęcia władzy przez znaczące, albo gdy ma miejsce proces odpowiadający upodmiotowieniu: jedność-pal ustanawiająca całość wzajemnie jednoznacznych stosunków pomiędzy obiektywnymi elementami lub punktami, albo też Jedno, dzielące się zgodnie z prawem logiki binarnego różnicowania w podmiocie. Jedność zawsze działa po stronie pustego wymiaru uzupełniającego wymiar danego systemu (nadkodowanie). Jednak rzecz w tym, że kłącze czy też wielość nie pozwala się nadkodować, nigdy nie dysponuje wymiarem uzupełniającym liczbę jego linii, to znaczy wielości liczb im przypisywanych. Wszystkie wielości są płaskie, w znaczeniu, w jakim zajmują i wypełniają wszystkie swe wymiary: będziemy mówić więc o płaszczyźnie spójności wielości, nawet jeśli ta „płaszczyzna” składałaby się z wymiarów przyrastających wedle liczby połączeń, które się na niej ustanawiają. Wielości określają się poprzez zewnętrze: przez abstrakcyjną linię, linię ujścia lub deterytorializacji, wedle której zmieniają one naturę, łącząc się z innymi rzeczami. Płaszczyzna spójności (siatka) jest poza wszelkimi wielościami. Linia ujścia oznacza równocześnie rzeczywistość pewnej liczby skończonych wymiarów, które wielość faktycznie wypełnia; niemożliwość wszelkiego wymiaru uzupełniającego, który zarazem nie otwierałby możliwości przekształcania się wielości wzdłuż linii ujścia; oraz możliwość i konieczność spłaszczenia wszystkich tych wielości na jedną płaszczyznę spójności czy też zewnętrzności, niezależnie od ich wymiarów. Książka idealna rozpościerałaby wszystko na takiej właśnie płaszczyźnie zewnętrzności, na jednej jedy3

Ernst Jünger,  Przybliżenia. Narkotyki i upojenie, tłum. W. Kunicki, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego 2013, s. 314, § 218; tłumaczenie zmienione.

9

t ys i ąc P l at e au

nej stronie, w jednej sferze: wydarzenia przeżyte, określenia historyczne, pomyślane pojęcia, jednostki, grupy i formacje społeczne. Kleist wynalazł pisanie tego typu, pęknięty łańcuch afektów, wraz ze zmiennymi prędkościami, przyspieszenia i przekształcenia, znajdujące się zawsze w relacji do zewnętrza. Otwarte pierścienie. Jego teksty przeciwstawiają się również wszelkim odniesieniom do książki klasycznej i romantycznej, ustanawianej przez odniesienie do wewnętrzności substancji albo podmiotu. Książka-maszyna wojenna, skierowana przeciw książce-aparatowi państwa. Płaskie wielości o n wymiarach są nie-znaczące i asubiektywne. Są opisywane przez przedimki nieokreślone czy raczej cząstkowe [w polszczyźnie dopełniacze cząstkowe] ([trochę] perzu, [trochę] kłącza [du chiendent, du rhizome]...4). 4) Zasada nie-znaczącego zerwania: przeciw nazbyt znaczącym przełamaniom, oddzielającym struktury lub przecinającym którąś z nich. Kłącze może zostać przerwane czy też rozłupane w dowolnym miejscu, a i tak będzie posuwać się wzdłuż tej lub innej linii, swojej poprzedniej albo innej. Mrówek nie da się pozbyć, ponieważ tworzą one kłącze zwierzęce, które będzie w stanie się odbudować, choćby znaczna jego część uległa zniszczeniu. Każde kłącze zawiera linie segmentacji, wedle których jest uwarstwione, zterytorializowane, zorganizowane, znaczone, połączone itd.; ma jednak również linie deterytorializacji, poprzez które nieprzerwanie uchodzi. W kłączu zerwanie ma miejsce za każdym razem, gdy linie segmentacji eksplodują w linię ujścia – lecz i ona jest częścią kłącza. Linie te nieprzerwanie odnoszą się jedne do drugich. To dlatego nie można nigdy założyć dualizmu lub dychotomii, choćby w zupełnie podstawowej formie dobra i zła. Można dokonać zerwania, nakreślić linię ujścia, jednak zawsze obecne pozostaje zagrożenie ponownym wprowadzeniem w takie zerwanie jakichś form organizacji uwarstwiających z powrotem całość, formacji, które zwrócą władzę znaczącemu, atrybucji ponownie ustanawiających podmiot – do wyboru, od edypalnych tryśnięć aż po faszystowskie konkrecje. Grupy i jednostki utrzymują w sobie mikrofaszyzmy, jedynie czekające na to, aby się wykrystalizować. Owszem, perz również jest kłączem. Dobro i zło są jedynie wytworem tymczasowego wyboru, który trzeba będzie powtarzać. Jakim sposobem ruchy deterytorializacji i procesy reterytorializacji miałyby nie być względne, znajdując się w ciągłym podłączeniu, sczepione? Orchidea deterytorializuje się, tworząc obraz, odbitkę osy, lecz z kolei osa reterytorializuje się w tym obrazie. Niemniej osa deterytorializuje 4

10

W języku francuskim przedimek cząstkowy wskazuje na nieokreślony wycinek całości, pewną nieokreśloną ilość. Używany jest przed rzeczownikami niepoliczalnymi oraz rzeczownikami odnoszącymi się do substancji i materiałów (których kształt lub ilość pozostaje nieokreślona) [przyp. tłum.].

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

się, stając się elementem aparatu reprodukcyjnego orchidei, ale reterytorializuje ona orchideę, przenosząc pyłek. Osa i orchidea w swej heterogeniczności tworzą kłącze. Można powiedzieć, że orchidea naśladuje osę, odtwarzając jej obraz w sposób znaczący (mimesis, mimetyzm, wabik itd.). Jednak jest to prawdą jedynie na poziomie warstw – równoległości zachodzącej pomiędzy dwiema warstwami, gdzie organizacja roślinna na jednej z nich naśladuje organizację zwierzęcą na drugiej. Zarazem chodzi też o coś zupełnie innego: nie o naśladownictwo, lecz o pochwycenie kodu, wartość dodatkową kodu, zwiększenie wartości, o prawdziwe stawanie się, stawanie-się-osą dla orchidei, stawanie-się-orchideą dla osy; w każdym z tych przypadków stawania się ma miejsce deterytorializacja jednego z członów i reterytorializacja drugiego, obydwa przypadki wiążą się i odsyłają do siebie zgodnie z cyrkulacją intensywności, zawsze przesuwającą deterytorializację dalej. Nie istnieje ani naśladownictwo, ani podobieństwo, lecz eksplozja dwóch heterogenicznych serii na linii ujścia złożonej ze wspólnego kłącza niedającego się już przypisać ani poddać czemukolwiek, co miałoby być znaczące. Remy Chauvin ma rację, mówiąc o „aparalelnej ewolucji dwóch istot, które nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego”5. Ujmując rzecz bardziej ogólnie, możliwe, że schematy ewolucji prowadzą do porzucenia starego modelu drzewa i pochodzenia. W pewnych okolicznościach wirus może połączyć się z komórkami rozrodczymi i przenieść się samemu jako gen komórkowy złożonego gatunku; co więcej, mógłby umknąć, przenieść się do innych komórek całkiem odmiennego gatunku, przenosząc zarazem również „informację genetyczną” pochodzącą od pierwszego gospodarza (świadczą o tym obecne badania Benveniste’a i Todaro nad wirusem typu C i jego podwójnym powiązaniem z DNA pawiana i DNA pewnych rodzajów kotów domowych). Schematy ewolucji nie powstawałyby więc już wyłącznie w oparciu o model drzewiastego zstępowania, podążającego od mniejszego do większego zróżnicowania, lecz również drogą kłącza, działającego bezpośrednio w tym, co heterogeniczne, przeskakującego od jednej już zróżnicowanej linii do drugiej6. Tu znowu 5 Rémy Chauvin, Entretiens sur la sexualité, Plon 1969, s. 205. 6 Na temat pracy Raoula E. Beneveniste’a i George’a J. Todaro por. Yves Christen, Le rôle des virus dans l’évolution, „La Recherche”, nr 54, marzec 1975: „Wirusy mogą po integracji-ekstrakcji przenieść, w wyniku błędnego wycięcia, fragment komórki gospodarza do nowych komórek. Jest to między innymi podstawą tego, co nazywa się inżynierią genetyczną. Na skutek tego informacja genetyczna właściwa określonemu gatunkowi może zostać przeniesiona do innego gatunku, właśnie dzięki wirusowi. Jeśli zwrócimy uwagę na sytuacje skrajne, można wyobrazić sobie nawet, że owo przeniesienie informacji mogłoby zachodzić od gatunku bardziej rozwiniętego do gatunku mniej rozwiniętego albo do gatunku rodzicielskiego. Ten mechanizm mógłby przebiegać zatem

11

t ys i ąc P l at e au

zachodzi aparalelna ewolucja pawiana i kota, gdzie jeden nie jest, jak widać, wzorcem drugiego, ani drugi kopią pierwszego (stawanie-się-pawianem w kocie nie oznaczałoby, że kot „odgrywa” pawiana). Tworzymy kłącze z naszymi wirusami, albo raczej nasze wirusy pozwalają nam tworzyć kłącze z innymi zwierzętami. Transfery materiału genetycznego przez wirusy lub za sprawą innych procesów czy fuzje komórek pochodzących z różnych gatunków mają skutki analogiczne do – jak mówi Jacob – owych „występnych miłości, podniecających wyobraźnię starożytności i średniowiecza”7. Poprzeczne połączenia między zróżnicowanymi liniami plączą drzewa genealogiczne. Należy szukać zawsze tego, co molekularne, a nawet cząstek submolekularnych, z którymi się łączymy. Ewoluujemy i umieramy raczej z powodu naszych wielokształtnych i kłączastych gryp, niż z powodu chorób dziedzicznych lub takich, które same mają określone pochodzenie. Kłącze jest antygenealogią. Dotyczy to zarówno książki, jak i świata: wbrew głęboko zakorzenionej opinii, książka nie jest obrazem świata. Tworzy ona ze światem kłącze, zachodzi aparalelna ewolucja książki i świata, książka zapewnia deterytorializację świata, lecz świat dokonuje reterytorializacji książki, która sama ze swej strony deterytorializuje się w świecie (jeśli jest do tego zdolna i jeśli tylko może). Mimetyzm jest pojęciem zupełnie chybionym, uwikłanym w logikę binarną, odnoszącym się do zjawisk całkiem innej natury. Krokodyl nie odtwarza pnia drzewa, a kameleon nie odtwarza barw otoczenia. Różowa Pantera nie naśladuje niczego, niczego nie odtwarza, maluje ona świat na swój kolor, różowe na różowym; na tym polega jej stawanie-się-światem; jest to sposób stawania się niedostrzegalną, nie-znaczącą, dokonującą swego zerwania, kreślącą dla siebie swoją linię ujścia, doprowadzającą do końca swą „aparalelną ewolucję”. Mądrość roślin: nawet dla tych przyjmujących postać korzenną zawsze istnieje jakieś zewnętrze, w którym tworzą one kłącze z pewnymi rzeczami – z wiatrem, ze zwierzęciem, z człowiekiem (warto uwzględnić też aspekt, w którym same zwierzęta tworzą kłącze, tak jak i ludzie itd.). „Upojenie jako triumfalne wtargnięcie w nas rośliny”. Zawsze podążać za kłączem poprzez zerwanie, przedłużanie, wydłużanie, rozluźnienie linii ujścia, narzucenie jej zmienności, aż po chwilę wytworzenia linii najbardziej abstrakcyjnej i krętej, posiadającej n wymiarów,

7

12

w odwrotnym kierunku niż mechanizm, który cechuje ewolucję w klasycznym ujęciu. Jeśli takie przejścia informacji odgrywałyby istotną rolę, mogłoby nawet w niektórych wypadkach dojść do zastąpienia schematami sieciowymi (wraz z połączeniami pomiędzy poszczególnymi gałęziami po ich zróżnicowaniu) schematów opartych na modelu krzewu czy drzewa, których używa się dzisiaj do przedstawienia ewolucji”. François Jacob, Historia i dziedziczność, tłum. K. Pomian, PIW 1973, s. 423.

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

biegnącej w urywanych kierunkach. Łączyć zdeterytorializowane przepływy. Postępować jak rośliny: zacząć od wytyczenia granic pierwszej linii wedle kręgów zbieżności wokół kolejnych osobliwości; następnie sprawdzić, czy wewnątrz tej linii ustanawiają się nowe kręgi zbieżności, wraz z nowymi punktami usytuowanymi poza granicami, w innych kierunkach. Pisać, tworzyć kłącze, powiększać jego terytorium poprzez deterytorializację, powiększać linię ujścia aż do momentu, w którym pokrywa ona całą płaszczyznę spójności w ramach maszyny abstrakcyjnej. „Najpierw idź do starej rośliny, zwracając baczną uwagę, w którą stronę spłynęła deszczówka. Deszcz musiał daleko ponieść nasiona. Przyjrzyj się rowkom wyżłobionym przez wodę i na tej podstawie ustal kierunek strumienia. Odszukaj roślinę rosnącą najdalej od twojej. Wszystkie okazy czarciego ziela rosnące pomiędzy tymi dwoma punktami należą do ciebie. Później, kiedy wydadzą nasiona, będziesz mógł rozszerzyć swoje terytorium posuwając się wzdłuż strumienia płynącego obok każdej rośliny, która rośnie po drodze”8. Muzyka wciąż wypuszcza swe linie ujścia, jako liczne „wielości mające ulec przekształceniu”, nawet odwracając właściwe sobie kody, które ją strukturyzują lub udrzewiają; dlatego forma muzyczna, w swych zerwaniach i namnażaniu się, jest porównywalna z chwastem, z kłączem9. 5) i 6) Zasada kartografii i dekalkomanii: kłącze nie podlega żadnym wzorcom strukturalnym czy generatywnym. Obca jest mu wszelka idea osi genetycznej i struktury głębokiej. Oś genetyczna jest niczym obiektywna jednostka trzpieniowa, na której organizują się kolejne stadia; struktura głęboka jest raczej czymś w rodzaju podstawy rozkładalnej na bezpośrednie elementy ustanawiające, podczas gdy jedność wytworu podpada pod inny wymiar, przekształcalny i subiektywny. Nie odchodzi się tu zatem od modelu reprezentacyjnego drzewa czy korzenia – czy to korzenia palowego, czy korzonka bocznego (na przykład „drzewo” Chomsky’ego łączy się z sekwencją bazową i przedstawia proces własnego generowania się wedle logiki binarnej). Jest to wariacja na temat najstarszej z myśli. Mówimy o osi genetycznej lub o strukturze głębokiej, że są one przede wszystkim zasadami kalki; dają się reprodukować w nieskończoność. Wszelka logika drzewa jest logiką kalki i reprodukcji. Czy to w językoznawstwie, czy w psychoanalizie, jej przedmiotem jest nieświadome, przedstawiające, skrystalizowane w skodyfikowanych 8 Carlos Castaneda, Nauki Don Juana, tłum. A. Szostakiewicz, Wydawnictwo Lite­rackie 1991, s. 137. 9 Pierre Boulez, Par volonté et par hasard, Du Deuil 1975, s. 14: „wystarczy ją zasadzić na jakimś terenie i zupełnie nagle zaczyna się namnażać jak chwast”; i dalej na temat przyrostu muzycznego, s. 89: „muzyka, która płynie, gdzie sam zapis narzuca instrumentaliście niemożliwość utrzymania zbieżności z pulsującym czasem”.

13

t ys i ąc P l at e au

całościach, podzielone na osi genetycznej lub rozdysponowane w ramach struktury syntagmatycznej. Logika ta ma za cel opis faktycznego stanu, przywrócenie równowagi relacjom intersubiektywnym albo badanie obecnego już nieświadomego, skulonego w zakamarkach pamięci lub języka. Polega na przekalkowaniu czegoś, co już gotowe, w oparciu o nadkodującą strukturę lub podtrzymującą oś. Drzewo łączy i hierarchizuje kalki; są one jak liście drzewa. Całkiem inne jest kłącze – mapa, a nie kalka. Tworzyć mapę, a nie kalkę. Orchidea nie kalkuje osy, wraz z osą tworzy ona mapę w ramach kłącza. Jeżeli mapa przeciwstawia się kalce, to dlatego, że jest ona zwrócona całkowicie w stronę eksperymentowania w kontakcie z rzeczywistością. Mapa nie odtwarza nieświadomości zamkniętej w niej samej, lecz ją konstruuje. Przyczynia się ona do łączenia pól, odblokowywania ciał bez organów, ich maksymalnego otwarcia na płaszczyznę spójności. Sama jest częścią kłącza. Mapa jest otwarta, daje się łączyć we wszystkich wymiarach, demontować, odwracać, jest podatna na ciągłe modyfikacje. Może zostać rozdarta, odwrócona, nalepiona na każdą powierzchnię, przerobiona przez jednostkę, grupę, formację społeczną. Można ją narysować na ścianie, uznać za dzieło sztuki, skonstruować jako działanie polityczne albo jako medytację. Wiele wejść – to być może najważniejsza cecha kłącza: w tym sensie nora jest kłączem zwierzęcym, zawierającym niekiedy wyraźne rozróżnienie pomiędzy linią ujścia jako korytarzem umożliwiającym przemieszczanie się i warstwami przeznaczonymi do zamieszkania (por. piżmak). Mapa ma liczne wejścia, w odróżnieniu od kalki, która odsyła zawsze do „tego samego”. Mapa jest kwestią działania, podczas gdy kalka zawsze odsyła do rzekomej „kompetencji”. W przeciwieństwie do psychoanalizy i kompetencji psychoanalitycznej – nakładających każde pragnienie i wypowiedź na oś genetyczną albo strukturę nadkodującą i rozciągających na owej osi w nieskończoność monotonne kalki stadiów, elementy składowe zaś sytuujących w tej strukturze – schizoanaliza odrzuca wszelką ideę kalkowej fatalności, jakiej by jej nie nadano nazwy: boskiej, anagogicznej, historycznej, ekonomicznej, strukturalnej, dziedzicznej czy syntagmatycznej (widać wyraźnie, że Melanie Klein nie zrozumiała problemu kartografii jednego ze swych dziecięcych pacjentów, małego Ryszarda, zadowalając się gotowymi kalkami – Edypem, dobrym tatą i złym tatą, złą mamą i dobrą mamą – podczas gdy dziecko usiłuje rozpaczliwie podjąć się działania, które psychoanaliza całkiem przeinacza10). Popędy i obiekty cząstkowe nie są ani stadiami na 10 Por. Melanie Klein, Psychoanaliza dzieci, tłum. M. Lipińska, M. Żylicz, H. Grzegołowska-Klarkowska, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne 2007: rola map wojennych w działaniach Ryszarda.

14

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

osi genetycznej, ani pozycjami w ramach struktury głębokiej; są to wybory polityczne podejmowane wobec określonych problemów, wejść i wyjść, impasów, które dziecko przeżywa politycznie, to znaczy z całą siłą swego pragnienia. Czy jednak poprzez przeciwstawienie map kalkom nie odtwarzamy zwykłego dualizmu, jak gdyby były dwie strony: dobra i zła? Czy do właściwości mapy nie należy możność odbijania jej? Czy krzyżowanie się, a niekiedy łączenie z korzeniami nie jest właściwością kłącza? Czyż mapa nie zawiera w sobie zjawisk redundancji, będących już właściwie jej kalką? Czy wielość nie ma swych własnych warstw, w których zakorzeniają się unifikacje i totalizacje, umasowienie, mechanizmy mimetyczne, przejęcia władzy znaczącej, subiektywne przypisania? Nawet linie ujścia, czyż nie będą one odtwarzały, za sprawą ich ewentualnej dywergencji, formacji, które miały zgodnie ze swą funkcją rozkładać lub ominąć? Ale odwrotność jest też możliwa, chodzi o kwestię metody: kalkę trzeba zawsze nanosić na mapę. I nie jest to wcale działanie symetryczne względem poprzedniego. Niezależnie od ścisłości, kalka nie odtwarza mapy dokładnie. Jest raczej niczym zdjęcie, radiogram, który rozpo­czyna od wyboru i izolacji tego, co zamierza odtworzyć za pomocą sztucznych środków, barwników lub innych narzędzi przymusu. To naśladowca tworzy to, co służy mu za model, i przyciąga go. To, co odwzorowane, będące skutkiem, tworzy zawsze swój wzorzec. Odbitka już przełożyła mapę na obraz, już przekształciła kłącze w korzenie i korzonki. Zorganizowała, ustabilizowała, zneutralizowała wielości wzdłuż ich osi znaczenia i subiektywizacji. Wygenerowała i ustrukturalizowała kłącze; kalka odtwarza już tylko samą siebie, wciąż wierząc, że odtwarza coś innego. To dlatego jest tak niebezpieczna. Wstrzykuje ona redundancje, rozprowadza je. Tym, co kalka odtwarza z mapy albo kłącza, są jedynie impasy, blokady, zalążki osi albo punkty strukturyzacji. Spójrzcie na psychoanalizę i językoznawstwo: pierwsza wykonuje jedynie kalki lub zdjęcia nieświadomego, drugie – kalki lub zdjęcia języka, wraz z wszelkimi przekłamaniami, z którymi wiąże się takie działanie (nie należy się dziwić, że psychoanaliza sczepiła swoje losy z losami językoznawstwa). Spójrzcie, co przydarzyło się małemu Hansowi – psychoanaliza dziecięca w najczystszej postaci: tak długo łamano jego kłącze, plamiono jego mapę, odwracano mu ją na właściwą stronę, blokując wszelkie wyjścia, aż sam zapragnął odczuwać wstyd i winę, aż zakorzeniono w nim wstyd i winę, FOBIĘ (zatarasowano mu kłącze budynku, następnie ulicy, zakorzeniono go w łóżku rodziców, zmuszono do zapuszczenia korzonków w jego własne ciało, zablokowano go na profesorze Freudzie). Widać, że Freud bierze pod uwagę mapę małego Hansa, jednakże wyłącznie po to, by nanieść ją na fotografię rodzinną. A spójrzcie, co uczyniła Melanie Klein

15

t ys i ąc P l at e au

z geopolitycznymi mapami małego Ryszarda: robi im zdjęcia, wykonuje kalki: przyjmijcie pozę, przesuńcie się wzdłuż osi stadium genetycznego lub przeznaczenia strukturalnego – wasze kłącze zostanie przełamane. Wolno wam będzie żyć i mówić pod warunkiem, że zatka się wszystkie wyjścia. Gdy kłącze zostaje zatkane, udrzewione, wszystko skończone, z pragnienia nic już nie wyniknie, ponieważ pragnienie zawsze porusza się i wytwarza poprzez kłącze. Zawsze, gdy pragnienie porusza się wzdłuż drzewa, mają miejsce osunięcia wewnętrzne, które powodują jego upadek, prowadzą je na śmierć; kłącze natomiast działa na pragnienie poprzez zewnętrzne i produktywne parcie. To dlatego tak ważne jest, by podjąć się innego działania, odwrotnego, co nie oznacza: symetrycznego. Rozgałęzić kalki na mapie, odnieść korzenie czy drzewa do kłącza. Badanie nieświadomego, w przypadku małego Hansa, polegałoby na wykazaniu, w jaki sposób próbował on ustanowić kłącze z domem rodzinnym, ale również z linią ujścia – budynku, ulicy itd.; w jaki sposób linie te zostają zatamowane, a dziecko zakorzenione w rodzinie, sfotografowane pod ojcem, odbite na matczynym łóżku; następnie, w jaki sposób interwencja profesora Freuda zapewnia objęcie władzy znaczącego jako subiektywizacji afektów; w jaki sposób dziecko może ujść już tylko pod postacią stawania-się-zwierzęciem, pojmowaną jako haniebna i występna (Hans stający-się-koniem to rzeczywista opcja polityczna). Jednak impasy trzeba zawsze ponownie sytuować na mapie, otwierając je tym samym na możliwe linie ujścia. To samo dotyczyłoby mapy grupowej: pokazać, w jakim punkcie kłącza kształtują się zjawiska umasowienia, biurokracji, leadershipu, faszyzacji itd. które linie, choćby podziemne, nadal potajemnie tworzą kłącze. Metoda Deligny’ego: stworzyć mapę gestów i ruchów dziecka autystycznego, zestawić ze sobą liczne mapy dla tego samego dziecka, dla wielu dzieci11... Jeśli to prawda, że mapa albo kłącze mają ze swej istoty liczne wejścia, można założyć, że da się do nich wejść również poprzez kalki albo drogą prowadzącą przez drzewa-korzenie, przedsięwziąwszy niezbędne środki ostrożności (tu jeszcze raz trzeba odrzucić manichejski dualizm). Na przykład często jesteśmy zmuszeni wycofać się ze ślepego zaułka, przedzierać się przez władze znaczące i subiektywne afekty, wspierać się na formacjach edypalnych, paranoicznych albo jeszcze gorszych, na przykład na stwardniałych terytorialnościach, umożliwiających inne działania przekształceniowe. Może zdarzyć się tak, że nawet psychoanaliza – ach, wbrew sobie – może stanowić punkt oparcia. W innych przypadkach wprost przeciwnie, będziemy się wspierać bezpośrednio na liniach 11

16

Fernand Deligy, „Vox et voir”. Cahiers de l’immuable, „Recherchers”, kwiecień 1975.

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

ujścia, umożliwiających rozsadzenie warstwy, połamanie korzeni i pozwalających działać nowym połączeniom. Istnieją zatem bardzo różne układy, mapy-kalki, kłącza-korzenie, wraz ze zmiennymi współczynnikami terytorializacji. W kłączu istnieją struktury korzeniowe i drzewne, ale i odwrotnie, gałąź drzewa czy podział korzenia mogą wypączkować w kłącze. Wyznaczenie położenia nie zależy tu od teoretycznych analiz wynikających z idei ogólnych, lecz od pragmatyki tworzącej wielości albo zbiory intensywności. Nowe kłącze może wykształcić się w rdzeniu drzewa, wgłębieniu korzenia czy u nasady gałęzi. Może być też tak, że to mikroskopijny element drzewa-korzenia, korzonek inicjuje produkcję kłącza. Buchalteria, biurokracja działają posługując się kalkami: ale również one mogą pączkować, wypuszczać pędy kłącza, jak w powieści Kafki. Pewien intensywny rys zaczyna pracować na swój własny rachunek; jakaś halucynacyjna percepcja, synestezja, perwersyjna mutacja lub gra obrazów odrywają się i hegemonia znaczącego zostaje zakwestionowana. U dziecka semiotyki gestów, mimiki, zabawy itd. odzyskują swą wolność, uwalniając się od „kalki”, to znaczy od dominującej kompetencji językowej nauczyciela – mikroskopijne wydarzenie zaburza lokalną równowagę władzy. W ten sposób również drzewa generatywne, stworzone w oparciu o model syntagmatyczny Chomskiego, mogłyby otworzyć się w każdym kierunku, tworząc kłącze12. Bycie kłączokształtnym polega na wytwarzaniu pędów i włókienek wyglądających jak korzenie, albo nawet lepiej: łączeniu się z nimi, wnikaniu z nimi w głąb pnia czy choćby i czynieniu z nich nowego, nieznanego użytku. Drzewo nas nuży. Nie będziemy już wierzyć w drzewa, w korzenie i korzonki – znosiliśmy je wystarczająco długo. Cała drzewiasta kultura jest na nich oparta, od biologii po językoznawstwo. Wprost przeciwnie: nic nie jest piękne, godne miłości, nic nie jest polityczne prócz podziemnych pędów i korzeni powietrznych, oprócz kłącza i dziko żyjących roślin. Amsterdam, miasto w ogóle niezakorzenione, miasto-kłącze wraz ze swymi kanałami-­łodygami, miasto, w którym użyteczność łączy się z największym szaleństwem, w stosunku łączącym je z wojenną maszyną handlową. Myśl nie jest drzewiasta, a mózg nie jest zakorzenioną czy rozgałęzioną materią. To, co błędnie określa się mianem „dendrytu”, nie gwarantuje połączenia neuronów w ciągłej tkance [tissu continu]. Nieciągłość komórek, rola aksonów, działanie synaps, istnienie mikroszczelin synaptycznych, przeskok każdej wiadomości poprzez te szczeliny, wszystko to czyni z mózgu wielość zanurzoną w swej płaszczyźnie 12

Por. Dieter Wunderlich Pragmatique, situation d’énonciation et Deixis, „Langages”, nr 26, czerwiec 1972, s. 50 i nast.: chodzi o podejmowane przez MacCawleya, Sadocka i Wunderlicha próby wprowadzenia „własności pragmatycznych” w obręb drzew Chomskiego.

17

t ys i ąc P l at e au

spójności czy w swym gleju, cały niepewny system prawdopodobieństwa, uncertain nervous system. Wielu ludzi ma drzewo zasadzone w głowie, jednak tak naprawdę mózg jest w dużo większym stopniu trawą niż drzewem. „Akson i dendryt owijają się wokół siebie niczym powój wokół jeżyny, z synapsą przy każdym cierniu”13. To samo z pamięcią... Neurolodzy i psychofizjolodzy wyróżniają pamięć długotrwałą i krótkotrwałą (rzędu jednej minuty). Tak więc różnica nie jest wyłącznie ilościowa: pamięć krótkotrwała ma charakter kłącza, diagramu, podczas gdy pamięć długotrwała jest drzewiasta i scentralizowana (odcisk, engram, kalka lub zdjęcie). Pamięć krótkotrwała nie jest w żaden sposób poddana prawu styczności czy bezpośredniości wobec swego przedmiotu, może pozostawać w oddaleniu, przyjść lub powrócić po dłuższym czasie, lecz zawsze na zasadzie nieciągłości, zerwania i wielości. Co więcej, te dwie pamięci nie różnią się tym, czym dwa tryby czasowości pojmowania jakiejś rzeczy: nie ujmują one tej samej rzeczy, tego samego wspomnienia, tej samej idei. Świetność krótkotrwałej Idei: pisze się za pomocą pamięci krótkotrwałej, a więc za pomocą krótkotrwałych idei, nawet jeśli czyta się je (lub ponownie czyta) za pomocą długotrwałej pamięci długich pojęć. Pamięć krótkotrwała obejmuje w swym przebiegu zapominanie; nie zlewa się ona z chwilą, lecz ze zbiorowym, czasowym i nerwowym kłączem. Pamięć długoterminowa (rodzina, rasa, społeczeństwo czy cywilizacja) kopiuje i przekłada, ale to, co jest przez nią tłumaczone, cały czas w niej działa, na odległość, nie w porę, „niewcześnie”, nie natychmiast. Drzewo lub korzeń wzbudzają smutny obraz myśli, która wciąż naśladuje to, co mnogie, opierając się o scentralizowaną bądź zsegmentowaną nadrzędną jedność. Jeśli rozważyć cały zbiór gałęzi-korzeni, to pień odgrywa rolę przeciwstawnego segmentu względem podzbiorów przebiegających z dołu ku górze; taki segment byłby „biegunem wiązania” w odróżnieniu od „biegunów-jednostek” tworzących promienie wypływające z samego centrum14. Choć wiązania same mogą się rozprze13

Steven Ross, The Conscious Brain, Knopf 1975, s. 76; na temat pamięci s. 185 i nast. 14 Por. Julien Pacotte, Le réseau arborescent, schème primordial de la pensée, Hermann 1938. Książka ta analizuje i rozwija różne schematy formy drzewiastej, nie ujmując ich z perspektywy zwykłego formalizmu, lecz jako „rzeczywisty fundament myślenia formalnego”. Doprowadza ona do końca myśl klasyczną. Autor zamieszcza w swojej pracy wszystkie formy typu „Jedno-Dwoje” – teorię dwubiegunowości. Układ pnia-korzeni-gałęzi przedstawiony jest na poniższym schemacie:

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

strzeniać, jak w systemie korzonkowym – nie odchodzi się w ten sposób od układu Jedno-Dwoje lub od urojonych wielości. Regeneracje, reprodukcje, nawroty, hydry i meduzy nie stwarzają żadnej drogi wyjścia. Systemy drzewiaste są systemami hierarchicznymi, zawierającymi centra znaczenia i subiektywizacji, centralne automaty oraz zorganizowane pamięci. Dlatego też w odpowiadających takim systemom modelach dany element otrzymuje informacje od jednostki nadrzędnej, przydział zaś subiektywny – poprzez uprzednio ustalone wiązania. Widać to bardzo dobrze w obecnych problemach związanych z informatyką i maszynami elektronicznymi, gdzie podtrzymuje się wciąż jeszcze najstarszą formę myśli, przydzielając moc pamięci lub organowi centralnemu. W świetnym tekście odsłaniającym „wyobrażenie drzewiastych form zarządzania” (systemów scentralizowanych lub struktur hierarchicznych), Pierre Rosenstiehl i Jean Petitot zauważają że „przyjęcie prymatu struktur hierarchicznych prowadzi do uprzywilejowania struktur drzewiastych. (…) Forma drzewiasta wymusza wyjaśnienie topologiczne (…). W systemie hierarchicznym jednostka uznaje jedynie jednego czynnego sąsiada, będącego jego hierarchicznym przełożonym. (…) Kanały transmisji są z góry założone: drzewiastość poprzedza jednostkę, która integruje się w nią w konkretnym miejscu” (znaczenie i subiektywizacja). Autorzy sygnalizują, że nawet gdy ktoś uzna, iż osiągnął wielość, może ona być złudna – może być tym, co nazywamy typem korzonków bocznych – ponieważ jej prezentacja lub pozornie niehierarchiczna wypowiedź wymaga całkowicie hierarchicznego rozwiązania: podobnie jak w wypadku słynnego teorematu przyjaźni, „jeśli w społeczeństwie dowolne dwie jednostki mają dokładnie jednego wspólnego przyjaciela, wówczas istnieje jednostka będąca przyjacielem wszystkich pozostałych jednostek” (Rosenstiehl i Petitot pytają, kto jest owym wspólnym przyjacielem, „uniwersalnym przyjacielem tego społeczeństwa par: mistrz, spowiednik, lekarz? Ileż idei, tak zaskakująco odległych od wyjściowych założeń”; przyjaciel rodzaju ludzkiego? A może i filozof, pojawiający się w myśli klasycznej, nawet jeśli jest to jednostka poroniona, istotna wyłącznie ze względu na swą właściwą nieobecność lub swoją subiektywność, powtarzający: nic nie wiem, jestem niczym?). W tym sensie autorzy mówią o teoremacie dyktatury. Oto prawdziwa zasada drzew-korzeni, oto jej wynik: system korzonków bocznych, struktura Władzy15.

15

18

Michel Serres poddał niedawno analizie zróżnicowanie i sekwencje drzew w ramach różnych dziedzin naukowych, pokazując, w jaki sposób drzewo kształtuje się w oparciu o siatkę (La traduction, Minuit 1974, s. 27 i nast.; Feux et signaux de brume, Grasset 1975, s. 35 i nast.). Pierre Rosenstiehl, Jean Petitot, Automate asocial et systèmes acentrés, „Communications”, nr 22 , 1974. Na temat teorematu przyjaźni por. Herbert S. Wilf,

19

t ys i ąc P l at e au

Tym scentralizowanym systemom autorzy przeciwstawiają systemy acentryczne, sieci skończonych automatów, w których komunikacja przebiega między jednym sąsiadem a dowolnym innym, gdzie pędy albo kanały nie są z góry ustalone, a wszystkie jednostki są wzajemnie wymienne i określają się wyłącznie przez stan w danym momencie, w sposób zakładający koordynację działań na poziomie lokalnym, a ostateczny, globalny wynik synchronizuje się niezależnie od władzy centralnej. Przewodzenie stanów intensywnych zastępuje topologię, a „graf określający cyrkulację informacji jest w pewnym sensie przeciwstawiony grafowi hierarchicznemu (...) nie ma żadnego powodu, dla którego graf miałby być drzewem” (takim właśnie grafem jest mapa). Problem maszyny wojennej albo problem plutonu egzekucyjnego: czy do tego, aby n jednostek znalazło się w tej samej chwili w stanie „pal!”, potrzebny jest generał? Rozwiązanie bez generała można podać dla wielości acentrycznej, przyjmującej skończoną liczbę stanów i sygnalizującej odpowiednie prędkości, z punktu widzenia kłącza wojennego albo logiki partyzantki, bez kalki czy powtarzania centralnego rozkazu. Można wykazać nawet, że taka wielość, układ czy społeczeństwo maszynowe odrzuca wszelkie automaty centralizacyjne i unifikacyjne jako „aspołecznych intruzów”16. N to odtąd zawsze n–1. Rosenstiehl i Petitot podkreślają, że opozycja centryczny-acentryczny jest raczej określeniem sposobu obliczenia zastosowanego wobec rzeczy niźli funkcją desygnującą jakieś rzeczy. Drzewa mogą upodobniać się do kłącza lub odwrotnie, wybujać w kłącze. Ogólnie rzecz biorąc jest prawdą, że dana rzecz dopuszcza dwa sposoby obliczenia czy regulacji, jednak nie bez zmiany stanu w jednym i drugim wypadku. Weźmy znów przykład psychoanalizy: nie tylko w teorii, ale i w praktyce kalkulacyjnej i leczniczej podporządkowuje ona nieświadome strukturom drzewiastym, grafom hierarchicznym, pamięciom The Friendship Theorem in Combinatorial Mathematics, Welsh Academic Press 1971; na temat teorematu tego samego typu, dotyczącego zbiorowej niedecyzyjności por. Kenneth J. Arrow, Social Choice and Individual Values, Wiley 1963. 16 Tamże. Główną cechą systemu acentrycznego jest to, że lokalne inicjatywy są koordynowane niezależnie od instancji centralnej, rachunek dokonuje się w zbiorze usieciowionym (wielość). „To dlatego jedynym miejscem, w którym może powstać kartoteka osób, są same te osoby, jako jedyne byty zdolne do przenoszenia swego opisu i jego aktualizacji: społeczeństwo jest jedyną możliwą kartoteką osób. Społeczeństwo naturalnie acentryczne odrzuca, jako aspołecznego intruza, centralizacyjny automat” (s. 62). Na temat „teorematu plutonu egzekucyjnego” zob. tamże, s. 51–57. Zdarza się nawet, że generałowie, śniąc o przejęciu formalnych technik partyzantki, odwołują się do wielości, „do modułów synchronicznych”, „do podstawy tworzonej przez liczne, lekkie i niezależne komórki” zawierające teoretycznie jedynie minimum władzy centralnej i „hierarchicznych przekaźników” – por. Guy Brossollet, Essai sur la non-bataille, Editions Berlin 1975.

20

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

rekapitulacyjnym, organom centralnym, fallusowi, drzewu-fallusowi. W tym względzie psychoanaliza nie może zmienić swej metody: na dyktatorskiej koncepcji nieświadomego opiera ona własną dyktatorską władzę. To bardzo ogranicza psychoanalizie możliwość manewrowania. Tak w psychoanalizie, jak i w jej przedmiocie zawsze istnieje generał, przywódca (generał Freud). Schizoanaliza przeciwnie: traktując nieświadome jako system acentryczny, czyli jako sieć maszynową złożoną ze skończonych automatów (kłącze), dociera ona zupełnie innego stanu nieświadomego. Te same uwagi można poczynić względem językoznawstwa: Rosenstiehl i Petitot słusznie rozważają możliwość „acentrycznej organizacji społeczności słów”. Tak dla wypowiedzi, jak dla pragnień nie chodzi o redukcję nieświadomego, jego interpretację ani o uczynienie zeń znaczącego wedle drzewa. Problem polega na wytworzeniu nieświadomego, i wraz z nim, nowych wypowiedzi, innych pragnień: kłącze jest właśnie tego typu produkcją samego nieświadomego. To ciekawe, jak bardzo drzewo zdominowało zachodnią rzeczywistość i całą zachodnią myśl, od botaniki po biologię i anatomię, ale również gnozeologię, teologię, ontologię, wszelką filozofię...: fundament-korzeń, Grund, roots, fondement. Zachód ma szczególną relację z lasem, podobnie jak z wylesianiem: pola wydarte lasom są porośnięte roślinami nasiennymi, stanowiącymi przedmiot kultywacji linii rodowych, zwłaszcza typu drzewiastego; z kolei hodowla, usytuowana na ugorze, stosuje dobór linii rodowych tworzących jeden wielki obraz zwierzęcego drzewa. Wschód przedstawia inną figurę, opartą raczej na stosunku ze stepem i ogrodem (w innych wypadkach z pustynią i oazą) niż na lesie i polu; kulturę bulw, działającą w oparciu o fragmentację jednostki; odłożenie na bok, wzięcie w nawias hodowli zamkniętej w ograniczonej przestrzeni albo rozpuszczonej po stepie nomadów. Zachód: kultywacja dobranej linii, na którą składa się wiele zróżnicowanych jednostek; Wschód: ogrodnictwo, niewielka liczba jednostek, odsyłająca do wielkiej liczby „klonów”. Czyż to nie na Wschodzie, zwłaszcza w Oceanii odnajdujemy model kłączasty, przeciwstawny pod każdym względem zachodniemu modelowi drzewiastemu? Haudricourt widzi w tym nawet podstawę do przeciwstawienia doktryn moralnych i filozoficznych opartych na transcendencji, tak bliskich Zachodowi, odsyłającym do immanencji koncepcjom cechującym Wschód: Bóg siejący i koszący przeciwstawiony Bogu sadzonkującemu i wykopującemu (rozsada przeciw zasie­wowi17). Transcendencja jest chorobą ściśle europejską. 17 Na temat zachodniego rolnictwa roślin nasiennych oraz wschodniego ogrodnictwa bulw, na temat opozycji pomiędzy zasiewem i sadzeniem, na temat różnic w hodowli zwierząt por. André Haudricourt, Domestication des animaux, culture des plantes et traitement d’autri, „L’Homme”, styczeń 1962. Kukurydza i ryż nie

21

t ys i ąc P l at e au

Również muzyka nie jest taka sama, muzyka ziemi różni się. I nie jest to też ta sama seksualność: rośliny nasienne, nawet jeśli jednoczą dwie płcie, poddają seksualność modelowi reprodukcji; kłącze przeciwnie, jest wyzwoleniem seksualności nie tylko w odniesieniu do reprodukcji, lecz również w odniesieniu do genitalności. U nas drzewo zostało zasadzone w ciałach, utwardziło i uwarstwiło nawet płcie. Straciliśmy kłącze czy trawę. Henry Miller pisze: „Chiny to chwast na kapuścianej grządce ludzkości. (…) Chwast to Nemesis ludzkich wysiłków. Ze wszystkich możliwych do wyobrażenia istnień, jakie odnajdujemy wśród roślin, zwierząt i gwiazd, być może to właśnie chwast żyje najmądrzej. To prawda, że zielsko nie wydaje kwiatów, lotniskowców ani Kazań na górze. (…) Jednak koniec końców to właśnie zielsko ma ostatnie słowo. Koniec końców wszystko wraca do stanu Chin. To właśnie historycy zwykli nazywać mrokami średniowiecza. Trawa jest jedynym wyjściem. (…) Trawa istnieje po to tylko, by wchodzić na wielkie ugory. Zapełnia pustkę. Wrasta pomiędzy i rośnie wśród innych rzeczy. Kwiat jest piękny, kapusta pożyteczna, mak przyprawia o szaleństwo. Chwast natomiast się pleni – jest lekcją moralności”18. O jakich Chinach mówi Miller, o starożytnych, obecnych, urojonych, czy może o jeszcze innych, znajdujących się na ruchomej mapie? Osobne miejsce należy się Ameryce. Z pewnością nie jest ona wolna od dominacji drzew i poszukiwania korzeni. Widać to świetnie w literaturze, w dociekaniach na temat tożsamości narodowej czy nawet europejskiego pochodzenia i genealogii (Kerouac wychodzi od poszukiwania swych przodków). A jednak wszystko ważne, co się wydarzało bądź wydarza, przebiega przez amerykańskie kłącze: beatnicy, underground, podziemie, bandy i gangi, rozrastające się na strony, stale w bezpośredniej łączności z zewnętrzem. Zachodzi różnica między książką amerykańską a książką europejską, nawet jeśli książka amerykańska rusza na poszukiwanie drzew. Inny jest zamysł książki: Źdźbła trawy. W Ameryce kierunki nie są te same: to na Wschodzie prowadzone są drzewiaste badania i powrót do starego świata. Jednak jest i kłączasty Zachód, ze swymi Indianami bez przodków, swym zawsze ulotnym kresem, swymi ruchomymi i przesuwanymi granicami. Cała amerykańska „mapa” jest na Zachodzie, gdzie nawet drzewa tworzą kłącze. Ameryka odwróciła kierunki: posyła ona swój wschód na zachód, tak jakby ziemia stawała się okrągła właśnie w Ameryce; jej Zachód jest krańcem Wschodu19 (to nie podważają tego przeciwstawienia: są to zboża „zaadaptowane przez rolników uprawiających bulwy” i traktowane w podobny sposób; możliwe, że ryż „pojawił się jako chwast w rowach służących do uprawy taro”. 18 Henry Miller, Hamlet, Carrefour 1939, s. 105–106. 19 Por. Leslie Fiedler, The Return of the Vanishing American, Stein and Day 1968.

22

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

Indianie, jak sądził Haudricourt, pośredniczą między Wschodem a Zachodem – to Ameryka, która stanowi oś i mechanizm odwrócenia). Piosenkarka amerykańska Patti Smith odśpiewuje biblię amerykańskiego dentysty: nie szukaj korzenia, podążaj kanałem... Czy nie istniały również dwie biurokracje, a nawet trzy (i jeszcze więcej)? Biurokracja zachodnia z jej rolniczym pochodzeniem: katastralność, korzenie i pola, drzewa i ich graniczna funkcja, wielki spis ludności Wilhelma Zdobywcy, feudalizm, polityka królów Francji, oparcie Państwa na własności, wojna jako sposób negocjacji ziem, procesy i małżeństwa. Królowie Francji upodobali sobie lilię, ponieważ jest to roślina o głębokich korzeniach, mocno trzymająca się zbocza. Czy tak samo dzieje się na Wschodzie? Z pewnością przedstawienie Orientu jako kłącza i immanencji byłoby zbytnim uproszczeniem; jednak Państwo nie działa tu wedle schematu drzewiastego odsyłającego do wcześniej ustanowionych klas, udrzewionych i ukorzenionych; to biurokracja kanałów, na przykład słynna władza hydrauliczna „słabej własności”, gdzie Państwo wytwarza klasy kanalizujące i kanalizowane (por. to, co nigdy nie zostało odrzucone z tez Wittfogela). Despota działa jak rzeka, a nie jak źródło, które nadal byłoby punktem, czy to punktem-drzewem, czy korzeniem; raczej upodabnia się do wód niż rozsiada pod drzewem; samo drzewo Buddy staje się kłączem; rzeka Mao i drzewo Ludwika. Czy również w tym wypadku Ameryka nie działa jako pośrednik? Wszakże działa zarazem poprzez wewnętrzne eksterminacje, likwidacje (nie tylko Indian, lecz również farmerów itp.) oraz kolejne fale zewnętrznej imigracji. Przepływ kapitału wytwarza ogromny kanał, kwantyfikację władzy, wraz z bezpośrednimi „kwantami”, gdzie każdy na swój sposób uczestniczy w przepływie pieniędzy (stąd mit-rzeczywistość nędzarza, który staje się miliarderem, by znów stać się nędzarzem): wszystko ponownie łączy się w Ameryce, równocześnie drzewo i kanał, korzeń i kłącze. Nie istnieje uniwersalny kapitalizm, kapitalizm w sobie, kapitalizm znajduje się W książce tej można znaleźć świetną analizę geografii, mitologicznej i literackiej roli, jaką odgrywa ona w Ameryce, oraz odwrócenia kierunków. Wschód, poszukiwanie ściśle amerykańskiego kodu, ale również przekodowanie Europy (Henry James, Eliot, Pound itd.); nadkodowanie niewolnictwa na południu, wraz z właściwą mu ruiną i plantacjami w czasie wojny secesyjnej (Faulkner, Caldwell); kapitalistyczne dekodowanie, które nadchodzi od północy (Dos Passos, Dreiser); rola Zachodu jako linii ujścia, gdzie łączą się podróż, halucynacja, szaleństwo, Indianie, eksperymenty z percepcją i umysłem, ruch granic, kłącze (Ken Kesey i jego „maszyna do produkcji mgły”; pokolenie beatników itd.). Każdy wielki autor amerykański stworzył kartografię, choćby za pośrednictwem swego stylu; w odróżnieniu do tego, co dzieje się u nas, powstaje w ten sposób mapa połączona bezpośrednio z rzeczywistymi ruchami społecznym, które przenikają Amerykę. Na przykład: oznaczanie kierunków geograficznych w całym dziele Fitzgeralda.

23

t ys i ąc P l at e au

na skrzyżowaniu wszystkich typów formacji, jest zawsze ze swej natury neo-kapitalizmem, gorzej nawet: odnajduje swą twarz wschodnią i zachodnią oraz własną mieszankę obydwu. Zarazem wraz z całym tym rozłożeniem geograficznym znajdujemy się na niewłaściwej drodze. Impas? Tym lepiej. Jeśli mamy pokazać, że kłącza również mają swój własny despotyzm, własną hierarchię, i to nawet ściślejszą, doskonale; bo nie ma dualizmu, czy to dualizmu ontologicznego „tu” i „tam”, czy aksjologicznego dualizmu dobra i zła; nie ma amerykańskiej mieszanki ani syntezy. Są natomiast w kłączach drzewiaste węzły i kłączaste pędy w korzeniach. Co więcej, istnieją formacje despotyczne o charakterze immanentnym i kanalizacyjnym właściwym kłączom. Istnieją anarchiczne zniekształcenia w transcendentnym systemie drzew, korzeni powietrznych i podziemnych odnóg. Istotne jest tu, że drzewo-korzeń i kłącze-kanał nie są sobie przeciwstawne jako dwa modele: jeden działa jako model i jako transcendująca kalka, nawet jeśli rodzi właściwe sobie ujścia; drugi działa jako proces immanentny, który obala model i kreśli mapę, nawet jeśli ustanawia swoje własne hierarchie, nawet jeśli tworzy kanał despotyczny. Nie chodzi tutaj o to czy inne miejsce na ziemi ani o moment w historii, a jeszcze mniej o taką czy inną kategorię duchową. Chodzi o model, który wciąż się buduje i zapada oraz o proces, który wciąż się przedłuża, rwie i ponawia. Nie o inny albo nowy dualizm. Problem pisania: stanowczo trzeba nieścisłych wyrażeń, aby opisać coś w sposób ścisły. I to nie dlatego, że trzeba postawić pierwszy krok albo że postępować można jedynie drogą przybliżeń: nieścisłość w ogóle nie jest aproksymacją, przeciwnie, jest to dokładne przejście przez to, co się dzieje. Przywołujemy jeden dualizm wyłącznie po to, aby podważyć drugi. Posługujemy się dualizmem modeli jedynie po to, aby odnaleźć sposób podważenia wszelkich modeli. Za każdym razem potrzeba korektorów mózgowych, które zdezaktywują dualizmy, których nie chcieliśmy stworzyć, lecz poprzez które przechodzimy. Dotrzeć do magicznej formuły, której wszyscy szukamy: PLURALIZM = MONIZM, przechodząc przez wszystkie dualizmy, będące nam wrogiem, lecz wrogiem koniecznym, jak wciąż na nowo przestawiany mebel. Podsumujmy podstawowe cechy kłącza: w odróżnieniu od drzew i ich korzeni, kłącze łączy dowolny punkt z innym, a żadna z jego właściwości nie odsyła w sposób konieczny do własności tej samej natury; wprowadza ono do gry bardzo różne ustroje znakowe, a nawet stany nie-znaków. Kłącze nie daje się sprowadzić ani do Jedna, ani do mnogiego. Nie jest Jednym, które staje się dwoma, ani nawet bezpośrednio trzema, czterema lub pięcioma itd. Nie jest to mnogie wyprowadzone z Jednego ani też mnogie, do którego dodaje się Jedno (n+1). Nie składa się z jednostek, tylko z wymiarów albo raczej kierunków ruchu. Nie ma

24

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

ani początku, ani końca, lecz zawsze otoczenie [milieu], z którego wyrasta i się wylewa. Ustanawia n-wymiarowe wielości linearne, bez podmiotu ani przedmiotu, ustanowione na płaszczyźnie spójności, gdzie Jedno jest zawsze odejmowane (n–1). Tego typu wielość nie zmienia liczby wymiarów bez zmiany samej natury i przekształcenia siebie. W przeciwieństwie do struktury, która określa się przez zbiór punktów i pozycji, stosunków binarnych między tymi punktami oraz wzajemnie jednoznacznych relacji pomiędzy tymi pozycjami, kłącze składa się wyłącznie z linii: linii segmentacji, stratyfikacji – jako wymiarów; lecz również linii ujścia czy też deterytorializacji (jako wymiaru maksymalnego), podążając wzdłuż której wielość przekształca się i zmienia swoją naturę. Nie należy mieszać tych linii czy zarysów z lineażami typu drzewiastego, jedynie łączącymi poszczególne punkty i pozycje. W przeciwieństwie do drzewa, kłącze nie jest przedmiotem reprodukowania – ani zewnętrznego pod postacią drzewa-obrazu, ani wewnętrznego, jako struktura-drzewo. Kłącze jest antygenealogią. Jest pamięcią krótkotrwałą lub też antypamięcią. Kłącze rozwija się poprzez wariację, ekspansję, podbój, przechwycenie, rozsadę. W odróżnieniu od grafiki, rysunku lub zdjęcia, odwrotnie niż kalki, kłącze odnosi się do mapy, która musi zostać wytworzona, skonstruowana, zawsze dająca się rozmontować, połączyć, odwrócić, zmienić, mająca wiele wejść i wyjść – wraz z liniami ujścia. To kalki są nanoszone na mapę, a nie odwrotnie. Przeciwko systemom centrycznym (nawet policentrycznym), wbrew komunikacji hierarchicznej i przedustawnym połączeniom, kłącze jest systemem acentrycznym, niehierarchicznym i nie-znaczącym, pozbawionym Generała, pamięci organizacyjnej i automatu centralnego, definiowanym wyłącznie poprzez cyrkulację stanów. W wypadku kłącza zasadnicza kwestia dotyczy związku z seksualnością, ale również zwierzęciem, rośliną, światem, polityką, z książką i ze wszystkimi rzeczami czy to naturalnymi, czy sztucznymi, całkiem inaczej niż w wypadku związku drzewiastego; wszystkich rodzajów „stawania się”. Plateau znajduje się zawsze w środku [au milieu] – ani na początku, ani na końcu. Kłącze składa się z plateau. Gregory Bateson posługuje się słowem „plateau”, by opisać szczególną rzecz: nieprzerwany obszar intensywności, wibrujący sam na sobie, który rozwija się i unika wszelkiej orientacji na punkt kulminacyjny czy na zewnętrzny cel. Bateson przywołuje przykład kultury balijskiej, gdzie gry seksualne pomiędzy matką a dzieckiem, ale i kłótnie pomiędzy mężczyznami przechodzą tę dziwną intensywną stabilizację. „Pewien rodzaj plateau cechującego się ciągłą intensywnością zastępuje orgazm”, wojnę albo moment kulminacyjny. To przykry rys okcydentalnego ducha, że odnosi ekspresje i działania do celów zewnętrznych lub transcendentnych, zamiast oceniać je na

25

t ys i ąc P l at e au

planie immanencji na podstawie ich własnej wartości20. Na przykład książka składająca się z rozdziałów ma punkty kulminacyjne i końcowe. A co dzieje się w przeciwnej sytuacji, w wypadku książki złożonej z plateau, połączonych ze sobą poprzez mikroszczeliny, jak w mózgu? Nazywamy „plateau” wszelką wielość dającą się połączyć z czymś innym poprzez podziemne i naziemne łodygi, w sposób, który pozwala utworzyć i poszerzyć kłącze. Napisaliśmy tę książkę jako kłącze. Złożyliśmy ją z plateau. Nadaliśmy jej kolistą formę, jednak tylko dla żartu. Każdego ranka wstawaliśmy i każdy z nas zastanawiał się, którym plateau należy się zająć, i każdy z nas pisał pięć linijek tu, dziesięć tam. Doznawaliśmy halucynacji, widzieliśmy linijki jako kolumny maleńkich mrówek opuszczających jedno wzniesienie, by wspiąć się na inne. Tworzyliśmy kręgi zbieżności. Każde plateau może być czytane od dowolnego miejsca i powiązane z dowolnym innym. By efektywnie tworzyć taką wielość, niezbędna jest metoda; nie mogą jej zastąpić żadne sztuczki typograficzne, żadne wyczyny leksykalne, żadne stapianie i kucie słów ani syntaktyczna śmiałość. W zasadzie są to najczęściej jedynie zabiegi mimetyczne, służące rozpowszechnieniu bądź przemieszczeniu jedności zachowywanej w innym wymiarze dla książki-obrazu. Technonarcyzm. Twory typograficzne, leksykalne i syntaktyczne są konieczne tylko gdy przestają przynależeć formie wyrażenia ukrytej jedności, same stając się wymiarami rozważanej tu wielości: znamy nieliczne udane ich przypadki21. My w każdym razie nie potrafiliśmy tego dokonać. Udało nam się jedynie użyć słów, które z kolei działały dla nas jak wzniesienia. KŁĄCZASTY = SCHIZOANALIZA = STRATOANALIZA = PRAGMATYKA = MIKRO­ POLITYKA. Słowa te są pojęciami, jednak pojęcia są liniami, to znaczy systemami liczb przypisanymi do takiego czy innego wymiaru wielości (warstwy, łańcuchy molekularne, linie ujścia i zerwania, kręgi zbieżności itd.). W żadnym razie nie pretendujemy do miana nauki. Nie znamy się na naukowości, podobnie jak na ideologii, znamy jedynie układy. Nie ma zaś układów poza maszynowymi układami pragnienia i zbiorowymi układami wypowiedzenia. Bez znaczenia i bez subiektywizacji: pisać do n (każde zindywidualizowane wypowiedzenie pozostaje więźniem dominujących znaczących, wszelkie znaczące pragnienie odsyła do podmiotów zdominowanych). Układ, w swej wielości, pracuje równocześ20 Gregory Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Ballantine Books 1972, s. 113. Warto zaznaczyć, że słowo plateau jest zazwyczaj stosowane w studiach poświęconych cebulkom, bulwom i kłączom: por. Henri E. Baillon, Dictionnaire de botanique, Hachette 1876–1892, hasło Bulbe. 21 Na przykład: Joëlle de la Casinière, Absolument nécessaire, Editions de Minuit 1973 – prawdziwie nomadyczna książka. W tym samym kierunku prowadzą badania Montfaucon Research Center.

26

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

nie siłą rzeczy na przepływach semiotycznych, przepływach materialnych i przepływach społecznych (niezależnie od powtórzeń, jakim może ono zostać poddane w ramach teorii czy nauki). Nie ma już trójpodziału pomiędzy polem rzeczywistości (światem) polem przedstawienia (książką) a polem subiektywności (autorką). Układ łączy pewne wielości ujmowane w każdym z tych porządków tak, że książka nie ma dalszego ciągu w kolejnej książce ani swego przedmiotu w świecie, ani swego podmiotu w jednym lub kilku autorach. Pokrótce, wydaje nam się, że nigdy nie dość pisania w imieniu zewnętrza. Zewnętrze nie ma obrazu ani znaczenia, ani subiektywności. Książka w układzie z zewnętrzem, przeciw książce będącej obrazem świata. Książka-kłącze, a nie książka dychotomiczna, osiowa czy wiązkowa. Nigdy nie tworzyć korzenia ani go nie sadzić, niezależnie od tego, jak trudno byłoby nie osunąć się w te stare zabiegi. „Wszystkie mianowicie sprawy, jakie tylko przychodzą mi na myśl, jawią się mym myślom nie od korzenia, lecz dopiero gdzieś koło połowy źdźbła. Niech teraz ktoś spróbuje utrzymać je, niech spróbuje ktoś trzymać w ręku trawę i siebie samego na niej, gdy trawa zaczyna rosnąć dopiero od środka łodygi”22. Czemu to takie trudne? To już pytanie z dziedziny semiotyki percepcji. Niełatwo postrzegać rzeczy od środka, a nie z góry do dołu, z lewa do prawa, albo odwrotnie: spróbujcie, a zobaczycie, że wszystko się zmienia. Nie ma nic prostego w dostrzeżeniu trawy w rzeczach i w słowach (Nietzsche mówił w ten sam sposób, że aforyzm musi być „przeżuty”, a plateau nigdy nie daje się oddzielić od pasących się na nim krów, w tym chmur na niebie). Historia od zawsze pisana jest z osiadłego punktu widzenia w imieniu jednolitego aparatu Państwa – nawet gdy było to państwo zaledwie możliwe, gdy mówiono o nomadach. Brakuje nomadologii, przeciwieństwa historii. Wszelako i tu istnieją rzadkie i wielkie osiągnięcia, odnoszące się choćby do krucjaty dziecięcej: książka Marcela Schwoba, który mnoży opowieści niczym plateau w różnych wymiarach. Książka Andrzejewskiego Bramy raju, złożona z jednego nieprzerwanego zdania, przepływ dzieci, przepływ marszu – dreptanie, maruderowanie, pośpiech – przepływ semiotyczny wszystkich dziecięcych spowiedzi opowiadanych staremu mnichowi na czele procesji, przepływ pragnienia i seksualności, wszyscy uwikłani w miłość i kierowani w mniejszym lub większym stopniu przez mroczne, pośmiertne, pederastyczne pragnienie hrabiego de Vendôme, wraz z kręgami zbieżności – nie jest ważne, czy przepływ ten tworzy „Jedno czy wiele”, to już za nami; istnieje pewien zbiorowy układ wypowiedzenia, maszynowy układ pragnienia, jeden 22 Franz Kafka, Dzienniki 1910–1923, tłum. J. Werter, Wydawnictwo Literackie 1969, s. 5–6.

27

t ys i ąc P l at e au

w drugim, a oba podłączone do cudownego zewnętrza, które w każdym przypadku jest wielością. Ostatnio zaś książka Armanda Farrachi na temat czwartej krucjaty, La dislocation – zdania rozjeżdżają się i rozpraszają albo potrącają i sąsiadują, litery zaś i typografia ruszają w tany, wyznaczane rytmem obłędu, w jaki osuwa się krucjata23. To właśnie przykłady pisania nomadycznego i kłączastego. Pismo zostaje powiązane z maszyną wojenną i liniami ujścia, porzuca warstwy, segmenty, osiadły tryb życia, aparat państwa. Jednak czemu wciąż potrzebny nam przykład? Czy książka nie jest wciąż „obrazem” krucjat? Czyż nie ma ona wciąż skrytej jedności, jak choćby jedność osiowa w przypadku Schwoba, jak jedność zerwana w przypadku Ferrachiego, jak jedność zmarłego hrabiego w najpiękniejszym przypadku, Bramach raju? Czy potrzeba nomadyzmu jeszcze głębszego niż ten cechujący krucjaty, prawdziwych nomadów, albo wręcz nomadyzmu tych, którzy już w ogóle się nie poruszają i niczego nie naśladują? Zaledwie tworzą układ. Jak książka ma odnaleźć odpowiednie zewnętrze, z którym może się ułożyć w ramach tego, co heterogeniczne – zamiast świata, który miałaby odtworzyć? Kulturowo, książka z konieczności jest kalką: kalką samej siebie, kalką wcześniejszej książki tego samego autora, kalką innych książek, jak by nie były od niej różne, niekończącym się odbijaniem pojęć i słów w ustalonym porządku, odbijaniem obecnego, przeszłego albo przyszłego świata. Nawet książka antykulturowa może być zbytnio obciążona kulturą, chociaż robi ona czynny użytek raczej z zapomnienia niż z pamięci, z nierozwinięcia zamiast dążenia do rozwoju, z nomadyzmu, a nie z osiadłości, z mapy, nie z kalki. KŁĄCZOMATYKA = POP-ANALIZA, nawet jeśli ludzie mają co innego do roboty niż ją czytać, nawet jeśli uniwersyteckie bloki kulturowe czy pseudonaukowość są wciąż zbyt uciążliwe i toporne. Rzecz w tym, że nauka całkowicie by oszalała, gdyby dać jej wolną rękę – spójrzcie na matematykę, nie ma ona nic wspólnego z nauką, to potworny żargon, nomadyzm. Zwłaszcza w domenie teorii, nieważne jak kruche i doraźne byłoby rusztowanie, i tak byłoby lepsze od kalkowania pojęć, wraz z ich zerwaniami i postępami, które nic nie zmieniają. Raczej nieuchwytne zerwanie niż znaczące cięcie. Nomadzi wynaleźli maszynę wojenną przeciwko aparatowi państwa. W swej długiej historii państwo ustanawiało model dla książki i myśli: logos, filozof-król, transcendencja Idei, wewnętrzność pojęcia, republika umysłów, trybunał rozumu, funkcjonariusze 23

28

Marcel Schwob, Krucyata dziecięca, tłum. Z. Przesmycki, „Chimera” 1903; Jerzy Andrzejewski, Bramy raju, PIW 1960; Armand Farrachi, La dislocation, Stock 1974. To właśnie w odniesieniu do książki Schwoba Paul Alphandéry stwierdził, że w niektórych wypadkach literatura może odnowić historię i narzucić jej „prawdziwe kierunki rozwoju” (Paul Alphandéry, La chrétienté et l’idée de croi­sade, t. II, Albin Michel 1959, s. 116).

/ 1 / W p r owa dz e n i e – K ł ąc z e

myśli, człowiek prawodawca i podmiot. Roszczenie państwa, by zostać uwewnętrznionym obrazem porządku świata i by zakorzeniać człowieka. Lecz stosunek maszyny wojennej do zewnętrza nie jest innym „przykładem”, jest natomiast układem, czyniącym myśl nomadyczną, książkę komponentem wszystkich maszyn mobilnych, pobudzającym rozłogę w kłączu (Kleist i Kafka przeciw Goethemu). Pisanie do n-tej, n–1, pisanie hasłami: Twórzcie kłącze, nie korzeń, nigdy nie zasadzajcie! Nie siejcie, rozsadzajcie! Nie bądźcie jednym ani mnogim, bądźcie wielościami! Kreślcie linię, nigdy punkt! Prędkość zmienia punkt w linię!24 Bądźcie szybcy, nawet jeśli nie ruszacie się z miejsca! Linia szansy, linia bioder, linia ujścia. Nie wywołujcie w sobie generała! Nie słusznym pomysłom; słusznie mieć dowolny pomysł (Godard). Miejcie krótkotrwałe idee. Twórzcie mapy, a nie zdjęcia i rysunki. Bądźcie Różową Panterą i oby wasze miłości były jak osa i orchidea, jak kot i pawian. Mówi się o starym człowieku-rzece: He don’t plant tatos Don’t plant cotton Them that plants them is soon forgotten But old man river he just keeps rollin along. Kłącze nie zaczyna się i nie kończy, jest zawsze pośrodku, pomiędzy rzeczami, między-bycie, intermezzo. Drzewo jest rodowodem, kłącze zaś to przymierze, niepowtarzalne przymierze. Drzewo narzuca czasownik „być”, tkanką łączną kłącza jest natomiast „i... i... i...”. W tej koniunkcji jest dość siły, aby wyszarpać i wykorzenić czasownik „być”. Dokąd idziecie? Skąd przybywacie? Gdzie się wybieracie? To są kompletnie bezużyteczne pytania. Tworzyć czyste tablice, wychodzić lub zaczynać od zera, szukać początku lub podstawy, wszystko to wiąże się z fałszywym wyobrażeniem ruchu i podróży (metodycznej, pedagogicznej, inicjacyjnej, symbolicznej). Jednak Kleist, Lenz czy Büchner mają inny sposób podróżowania, polegający na poruszaniu się i wyruszaniu od środka, poprzez środek, przychodzeniu i odchodzeniu, nie zaś na rozpoczynaniu albo kończeniu25. Co więcej, to literatura amerykańska oraz angielska, które przejawiały tę kłączastą perspektywę, potrafiły poruszać się pomiędzy rzeczami, wprowadzać logikę „i”, przenicować ontologię, usunąć fundament, unieważnić koniec i początek. Potrafiły uprawiać pragmatykę. 24 Por. Paul Virilio, Vehiculaire, w: Nomades et vagabonds, Union Générale d’Editions 1975, s. 43: o narodzinach linii i wstrząsie, jakiego w percepcji dokonała prędkość. 25 Por. Jean-Christophe Bailly, La légende dispersée, Union Générale d’Editions 1975, s. 18 i nast.: opis ruchu w niemieckim romantyzmie.

29

t ys i ąc P l at e au

Rzecz w tym, że środek wcale nie jest średnią, przeciwnie, jest dokładnie tym miejscem, w którym rzeczy nabierają prędkości. Pomiędzy nie wyznacza dającej się zlokalizować relacji, która biegnie od jednej rzeczy do drugiej i z powrotem, lecz kierunek prostopadły, ruch poprzeczny, który niesie jedną i drugą, strumień bez początku ani końca, który podmywa obydwa brzegi i nabiera prędkości pośrodku.

/ 2 /

1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i lków ?

Pole tropów lub linia wilka

Owego dnia człowiek od wilków wstał z kozetki szczególnie zmęczony. Wiedział, że Freud ma dar ocierania się o prawdę i omijania jej, by następnie skojarzeniami wypełnić pustkę. Wiedział, że Freud zupełnie nie zna się na wilkach, zresztą na anusie też nie. Freud rozumiał tylko, czym jest pies – i ogon psa. To nie wystarczało; to nie mogło wystarczyć. Człowiek od wilków wiedział, że Freud ogłosi jego rychłe wyleczenie, ale

31

t ys i ąc P l at e au

wiedział też, że wcale nie jest wyleczony i że będzie już wiecznie badany przez Ruth1, przez Lacana, przez Leclaire’a. Wiedział wreszcie, że oto zyskuje prawdziwe imię własne: człowiek od wilków – imię bardziej własne niż to, które nosił, ponieważ osiągnął najwyższy stopień osobliwości w momentalnym ujęciu2 rodzajowej [generique] wielości: wilków – ale wiedział też, że to nowe, prawdziwe imię własne zostanie zniekształcone, błędnie zapisane, przepisane jako patronim. Tymczasem jeśli idzie o Freuda, wkrótce spod jego pióra wyjdzie kilka nadzwyczajnych stron. Stron doskonale praktycznych, traktujących – w artykule z 1915 roku pt. Nieświadomość – o różnicy między neurozą a psychozą. Freud powiada, że histeryk lub obsesjonat to ludzie zdolni porównać całościowo skarpetkę do waginy, bliznę – do kastracji itd. Bez wątpienia pojmują oni obiekt jednocześnie jako całkowity i utracony. Ale ująć erotycznie skórę jako wielość porów, drobnych punktów, drobnych blizn lub drobnych dziurek, ująć erotycznie skarpetkę jako wielość oczek, oto coś, o czym nie pomyśli neurotyk – podczas gdy psychotyk jest do tego zdolny: „Uważamy również, że fakt, iż bruzd owych jest tak wiele, powstrzymywałby neurotyka przed wykorzystaniem ich jako substytutu kobiecych genitaliów”3. Porównywać skarpetkę do waginy – to jeszcze ujdzie, robi się to codziennie, ale porównać czysty zbiór [ensemble] oczek do pola wagin – do tego trzeba być szalonym: oto, co mówi Freud. To bardzo istotne odkrycie kliniczne – stąd cała różnica stylu między neurozą a psychozą. Na przykład, gdy Salvador Dali stara się ze wszystkich sił odtworzyć swe majaczenia, potrafi długo prawić o Rogu Nosorożca; nie wychodzi on w tym wypadku poza dyskurs neuropatyczny. Ale kiedy zaczyna porównywać gęsią skórkę, pobudzenie skóry, do pola drobniutkich rogów nosorożców, czujemy silnie, że atmosfera się zmienia i że wkroczyliśmy w szaleństwo. I czyż chodzi jeszcze o porównanie? To raczej czysta wielość, która przemienia części składowe albo się staje. Na poziomie mikrologicznym małe pęcherzyki „stają się” rogami, a rogi – małymi penisami. 1 2

3

32

Chodzi o psychoanalityczkę Ruth Mack Brunswick [przyp. red.]. „Momentalne ujęcie” to termin pochodzący od Kanta; za tłum. R. Ingardena – Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu, t. 1, PWN 1957, s. 327. Jak wyjaśnia Kant, wrażenie, czyli zjawisko ujmowane momentalnie (od razu jako jedność, a nie na drodze syntezy wielu wrażeń), posiada wielkość – jednak nie wielkość ekstensywną (czyli mierzalność, jaką posiadają przedmioty czasoprzestrzenne, rozciąg­łe), a intensywną – „pewien stopień wpływania na zmysł” (I. Kant, Krytyka czystego rozumu, s. 325) [przyp. tłum.]. Sigmund Freud, tegoż, Nieświadomość, w: Psychologia nieświadomości, tłum. R. Reszke, KR 2007, s. 126. [W tłumaczeniu polskim zamiast „neurotyka” (névrosé), występującego w Tysiącu plateau, pojawia się „histeryk”. W oryginale niemieckim w tym zdaniu użyty został zaimek odnoszący się do pojawiającego się w poprzednim zdaniu „histeryka” – przyp. tłum.].

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

Ledwie odkrywszy najwyższą sztukę nieświadomego, ową sztukę molekularnych wielości, Freud nieustannie powraca do jednostek molowych i przypomina sobie dobrze znane tematy: Ojciec, Penis, Wagina, Kastracja… – wszystkie wielkimi literami – itd. (Tak bliski odkrycia kłącza, Freud wraca zawsze do zwykłych korzeni). Procedura redukcji w artykule z 1915 roku jest bardzo interesująca: Freud powiada, że neurotyk w swych porównaniach lub identyfikacjach kieruje się przedstawieniami rzeczy, podczas gdy psychotyk ma do dyspozycji jedynie przedstawienia słowne (na przykład słowo dziura). „Zastępstwo przepisane zostało więc przez podobieństwo formy językowej, nie przez podobieństwo określanych rzeczy”4. W ten sposób, gdy nie ma jedności rzeczy, pozostaje przynajmniej jedność i tożsamość słowa. Jak zobaczymy, imiona są tu dobierane i wykorzystywane ekstensywnie, to znaczy funkcjonują jako nazwy pospolite, zapewniające unifikację zespołu (ensemble), którego subsumcji dokonują. Imię własne może być tylko przypadkiem skrajnym nazwy pospolitej, ujmując w sobie jej już udomowioną wielość i odnosząc ją do bytu lub obiektu ustanowionego jako jedyny. Zagrożony – tak ze strony słów, jak i rzeczy – jest tu związek imienia własnego jako intensywności z wielością, którą momentalnie ujmuje. Dla Freuda, gdy rzecz wybucha i traci swą tożsamość, słowo już tam jest, by jej ją przywrócić lub wynaleźć. Freud liczy na słowo, by odbudować jedność, której nie było już w rzeczach. Czyż nie jesteśmy świadkami narodzin następnego ryzyka: zagrożenia Znaczącym – podstępną, despotyczną instancją, która sama podstawia się w miejsce nie-znaczących imion własnych i zastę­ puje wielości ponurą jednością obiektu ogłoszonego utraconym? Nie oddaliliśmy się od wilków. Bo człowiek od wilków to także ktoś, kto – podczas drugiego epizodu, zwanego psychotycznym – stale będzie obserwował przemiany, ruchomą trajektorię małych dziurek lub małych blizn na skórze swego nosa. Ale w trakcie pierwszego epizodu, który Freud ogłasza neurotycznym, człowiek od wilków opowiada, że śnił o sześciu lub siedmiu wilkach na drzewie i rysuje pięć z nich. Któż zatem ignoruje fakt, że wilki przychodzą sforą? Nikt poza Freudem. Freud nie wie tego, co wie każde dziecko, i pyta z fałszywymi skrupułami: jak wyjaśnić, że we śnie było pięć, sześć czy siedem wilków? Zdecydowawszy już, że ma do czynienia z neurozą, Freud zaprzęga do pracy inną procedurę redukcji: to już nie subsumcja werbalna na poziomie przedstawienia słownego, lecz wolne skojarzenie na poziomie przedstawień rzeczowych. Wynik jest ten sam, bo zawsze chodzi o powrót do jedności, do tożsamości osoby lub rzekomo utraconego obiektu. Tak oto wilki muszą się oczyścić ze swej wielości. Operacja dokonuje się przez skojarzenie 4

Sigmund Freud, Nieświadomość, s. 127 [przyp. tłum.].

33

t ys i ąc P l at e au

snu z bajką o Wilku i siedmiu kózkach (z których tylko sześć zostanie zjedzonych). Jesteśmy świadkami radosnej redukcji, widzimy czarno na białym, jak wielość opuszcza wilki i przechodzi na kózki, które nie mają w tej historii absolutnie nic do roboty. Siedem wilków to nic innego, jak tylko kózki, sześć wilków – ponieważ siódma kózka (sam człowiek od wilków) chowa się w zegarze, pięć wilków – ponieważ być może o piątej zobaczył rodziców w trakcie stosunku i ponieważ rzymska cyfra V zostaje skojarzona z erotycznym rozwarciem kobiecych ud, trzy wilki – ponieważ rodzice kochali się, być może, trzy razy, dwa wilki – bo to dwoje rodziców more ferarum, lub nawet dwa psy, które dziecko miało wcześniej widzieć w trakcie kopulacji, i wreszcie jeden wilk – bo wilk to ojciec, wiadomo to od początku, w końcu zero wilków, albowiem wilk zgubił ogon, będąc tyleż wykastrowanym, co kastrującym. To jakiś żart? Wilki nie mają żadnej szansy, by się uratować, ocalić swoją sforę: od początku jest już przesądzone, że zwierzęta służyć mogą jedynie jako reprezentacja kopulacji rodziców lub odwrotnie – mogą być przez kopulację reprezentowane. Najwidoczniej Freud nic nie wie o fascynacji wywoływanej przez wilki, o tym, co znaczy niemy zew wilków, wezwanie do stawania-się-wilkiem. Wilki obserwują, wpatrują się w śniące dziecko; o wiele bezpieczniej powiedzieć sobie, że sen wytworzył odwrócenie i że to dziecko patrzy na psy lub na rodziców w trakcie stosunku. Freud zna jedynie zedypalizowanego wilka lub psa, wykastrowanego kastrującego wilka-tatę, psa w budzie, hau-hau psychoanalityka. Franny słucha audycji o wilkach. Mówię jej: chciałabyś być wilkiem? Odpowiada z wyższością – co za głupota, nie można być wilkiem, jest się zawsze ośmioma lub dziesięcioma wilkami, sześcioma lub siedmioma wilkami. Nie sześcioma czy siedmioma wilkami naraz, w sobie samym, lecz wilkiem pośród innych, z pięcioma czy sześcioma innymi wilkami. W stawaniu-się-wilkiem istotna jest pozycja masy i przede wszystkim pozycja samego podmiotu w stosunku do sfory, w stosunku do wielości-wilków. To, jak podmiot włącza się w nią lub nie, dystans, jaki zachowuje, sposób, w jaki utrzymuje się lub nie w wielości. Żeby złagodzić swoją surową odpowiedź, Franny opowiada sen: „Jest sobie pustynia. Znów, nie miałoby sensu powiedzieć, że jestem na pustyni. To panoramiczny widok pustyni – pustyni, która nie jest ani tragiczna, ani niezamieszkana, pustyni, która jest pustynią jedynie przez swój kolor ochry, i swoje światło, gorące i bez cienia. Pośród niej wrzący tłum, rój pszczół, kocioł futbolistów czy grupa Tuaregów. Jestem na skraju tego tłumu, na peryferiach, ale do niego należę, jestem z nim złączona kończynami mojego ciała, dłonią, stopą. Wiem, że te peryferia są dla mnie jedynym możliwym miejscem, umarłabym, gdybym pozwoliła się zaciągnąć w środek tłumu, lecz z równą pewnością – gdybym go zostawiła. Niełatwo zachować moją

34

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

pozycję, wręcz bardzo trudno ją utrzymać, ponieważ byty te mieszają się bez ustanku, ich ruchy są nieprzewidywalne i nie odpowiadają żadnemu rytmowi. Raz wirują, innym razem idą na północ, potem nagle na wschód, żadna z jednostek składających się na tłum nie pozostaje w tym samym miejscu w stosunku do innych. A zatem i ja również jestem stale w ruchu; wszystko to wymaga wielkiego napięcia, ale daje mi uczucie gwałtownego, niemal zapierającego dech szczęścia”. To bardzo dobry schizo-sen. Być w samym środku tłumu i jednocześnie całkowicie na zewnątrz, bardzo daleko: skraj, spacer à la Virginia Woolf („nigdy już nie powiem jestem tym, jestem tamtym”5). Problemy zaludniania nieświadomego: wszystko, co przenika pory schizola, żyły narkomana, roje, wirowania, pobudzenia, intensywności, rasy i plemiona. Czy to w opowiadaniu Jeana Raya, który wiedział, jak związać przerażenie z fenomenami mikro-wielości, biała skóra wydyma się tyloma pęcherzami i bąblami, a karłowate czarne głowy przechodzą przez pory, głowy wykrzywione, odrażające, które trzeba golić brzytwą każdego ranka? A także „omamy lilipucie” po eterze. Jeden, dwóch, trzech schizoli: „W każdym porze skóry rosną mi niemowlęta” – „Ach, nie w porach, lecz w moich żyłach rosną małe sztabki żelaza” – „Nie chcę, żeby mi robili jakiekolwiek zastrzyki poza spirytusem kamforowym. Inaczej w każdym porze rosną mi piersi”. Freud próbował podejść do fenomenów tłumu z punktu widzenia nieświadomego, ale nie dostrzegł, nie dostrzegał, że samo nieświadome jest przede wszystkim tłumem. Był krótkowzroczny i głuchy; wziął tłumy za pojedynczą osobę. Schizole, odwrotnie, mają wyostrzony wzrok i słuch. Nie biorą pomruków i naporów tłumu za głos taty. Pewnego razu Jung śnił o kościach i czaszkach. Kość, czaszka nigdy nie istnieją samotnie. Ossuarium jest wielością. Ale Freud chciał, żeby oznaczało to śmierć kogoś. „Jung, zdziwiony, zwrócił mu uwagę, że było tam wiele czaszek, nie tylko jedna. Ale Freud w dalszym ciągu…”6. Wielość porów, czarnych punktów, drobnych blizn lub oczek materiału. Piersi, niemowląt, sztabek. Wielość pszczół, futbolistów, Tuaregów. Wielość wilków, szakali… Wszystko to nie daje się zredukować, lecz odsyła nas do pewnego stanu [statut] formacji nieświadomego. Spróbujmy określić czynniki, które mają tu swój udział: przede wszystkim coś, co odgrywa rolę pełnego ciała – ciało bez organów. To pustynia z poprzedniego snu. To drzewo bez liści, na którym we śnie człowieka od wilków siedzą wilki. To skóra jako powłoka lub pierścień, skarpetka jako 5

„(…) nie powiedziałaby o sobie, że jest taka czy taka” – Virginia Woolf, Pani Dalloway, tłum. K. Tarnowska, PIW 1997, s. 11. Deleuze i Guattari są tu bliżsi oryginału: „she would not say of herself, I am this, I am that” [przyp. tłum.]. 6 Edward A. Bennet, What Jung Really Said, Schocken Books 1967, s. 74.

35

t ys i ąc P l at e au

powierzchnia odwracalna. To może być dom, pomieszczenie w domu i jeszcze wiele rzeczy, cokolwiek. Nikt nie kocha się z miłością, jeśli nie ustanowi w sobie samym, z innym lub innymi, ciała bez organów. Ciało bez organów nie jest ciałem pustym i pozbawionym organów, ale ciałem, na którym to, co służy za organy (wilki, oczy wilków, szczęki wilków?) rozkłada się na wzór fenomenów tłumu, wedle ruchów Browna, na kształt wielości molekularnych. Pustynia jest zaludniona. Nie tyle zatem przeciwstawia się organom, ile organizacji organów w tej mierze, w jakiej organizacja tworzyłaby organizm. Ciało bez organów nie jest ciałem martwym, lecz ciałem żyjącym, tym bardziej żyjącym, tym bardziej się rojącym, że rozsadziło organizm i jego organizację. Pchły skaczą po nadmorskiej plaży. Kolonie skóry. Pełne ciało bez organów jest ciałem zaludnionym przez wielości. A problem nieświadomego z pewnością nie ma nic wspólnego z rodzeniem [génération], lecz z zaludnianiem, z populacją. To sprawa światowej populacji na pełnym ciele Ziemi, a nie organicznego rodzenia w ramach rodziny. „Uwielbiam wynajdywać szczepy, plemiona, początki rasy… Powracam od moich plemion. Na dzisiaj jestem adoptowanym synem piętnastu plemion, ani jednego więcej, ani jednego mniej. Są to moje plemiona adoptowane, bo kocham każde bardziej i lepiej, niż gdybym się w nim urodził”. Mówi się nam: ale jednak schizofrenik ma ojca i matkę? Z żalem oświadczamy – nie, nie ma nikogo takiego. Ma jedynie pustynię i plemiona, które ją zamieszkują, pełne ciało i wielości, które się w nie wczepiają. Stąd, po drugie, natura tych wielości i ich elementów. KŁĄCZE. Jedną z istotnych cech śnienia wielości jest to, że każdy element nieustannie zmienia się i modyfikuje swoją odległość wobec innych. Elementy wielości na nosie człowieka od wilków, określone jako pory skóry, jako drobne blizny w porach, malutkie rowki w zabliźnionej tkance, nie przestają tańczyć, powiększać się i zmniejszać. Tak więc te zmienne odległości nie są jakościami ekstensywnymi, które dzielą się jedne na drugie, lecz raczej są każdorazowo niepodzielne, „względnie niepodzielne”, to znaczy nie dzielą się z tej lub tamtej strony jakiegoś progu, nie rosną i nie maleją inaczej niż wtedy, gdy ich elementy zmieniają swą naturę. Rój pszczół, a tu oto kocioł futbolistów w prążkowanych podkoszulkach lub też banda Tuaregów. Albo jeszcze: klan wilków, który za sprawą bieżącego zawsze po skraju Mowgliego podwaja się przez rój pszczół – przeciwko bandzie dholi7 (o tak, Kipling lepiej niż Freud rozumiał zew wilków, ich libidinalne znaczenie, a ponadto u człowieka od wilków pojawia się również historia os i motyli następująca po wilkach, przechodzimy od 7

36

Dhole – rude (dzikie) psy; zob. Rudyard Kipling, Druga księga dżungli, tłum. J. Birkenmajer, Książka i Wiedza 1988, s. 157 i nast. [przyp. tłum.].

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

wilków do os). Ale co to ma znaczyć, owe niepodzielne odległości, które nieustannie się przekształcają, które dzielą się czy też przekształcają jedynie gdy ich elementy każdorazowo zmieniają swą naturę? Czy nie jest to już intensywność cechująca elementy i ich wzajemne stosunki w tym rodzaju wielości? Dokładnie tak, jak prędkość czy temperatura nie składają się z innych prędkości lub temperatur, lecz obejmują je albo są przez nie obejmowane, co oznacza za każdym razem zmianę natury. Jest tak, ponieważ wielości te nie mają zasady swej miary w homogenicznym środowisku, lecz gdzie indziej – w siłach, które na nie działają, w fenomenach fizycznych, które je biorą w posiadanie, dokładniej w libido, które wytwarza je od środka, dzieląc się zawsze na zmienne i jakościowo odrębne przepływy [flux]. Sam Freud rozpoznał wielość „prądów” libidinalnych, które współistnieją w człowieku od wilków. Tym bardziej zadziwia nas sposób, w jaki traktuje on wielości nieświadomego. U Freuda bowiem zawsze musi nastąpić redukcja do Jednego: drobne blizny, małe dziurki będą poddziałami wielkiej blizny lub większej dziury nazwanej kastracją, wilki będą substytutami jednego i tego samego Ojca, którego odnajdujemy wszędzie, skoro zostanie tam umieszczony (jak mówi Ruth Mack Brunswick, ruszamy, wilki to „wszyscy ojcowie i lekarze”, ale człowiek od wilków myśli: a mój tyłek to nie wilk?). Należałoby zrobić rzecz odwrotną, należałoby pojmować w intensywności: wilk to sfora, to znaczy wielość uchwycona jako taka, w jednej chwili, poprzez jej przybliżanie i oddalanie się od zera – odległości za każdym razem nierozkładalne. Zero to ciało bez organów człowieka od wilków. Nieświadome nie zna negacji dlatego, że nie ma w nieświadomym nic negatywnego, a tylko nieokreślone przybliżenia i oddalenia od punktu zero, który w żadnym razie nie wyraża braku, lecz pozytywność pełnego ciała jako wspornika i wspólnika (ponieważ „napływ [afflux] jest niezbędny o tyle tylko, o ile znaczy brak intensywności”). Wilki wyznaczają intensywność, grupę intensywności, próg intensywności na ciele bez organów człowieka od wilków. Człowiek od wilków słyszy od dentysty: „zaciska pan szczękę tak, że wypadną panu zęby, zbyt silnie pan zagryza” – a jednocześnie jego dziąsła pokrywają się wrzodami i małymi dziurkami8. Szczęka jako najwyższa intensywność, zęby jako intensywność niższego rzędu i owrzodzone dziąsła jako przybliżenie do zera. Wilk, jako momentalne ujęcie wielości w tej sferze, to nie reprezentant, substytut – to ja czuję. Czuję, że staję się wilkiem, wilkiem pośród wilków, na skraju wilków. I okrzyk trwogi [angoisse], jedyny, jaki słyszy Freud: pomóżcie mi nie stać się wilkiem (lub na odwrót: nie zawieść w tym stawaniu się). Nie chodzi tu 8 Ruth Mack Brunswick, En supplément à l’histoire d’une névrose infantile de Freud, „Revue française de psychanalyse”, nr 4, 1936.

37

t ys i ąc P l at e au

o reprezentację: w żadnym razie nie o wiarę, że jest się wilkiem, o przedstawienie siebie jako wilka. Wilk, wilki, są intensywnościami, prędkościami, temperaturami, zmiennymi i nierozkładalnymi odległościami. Rojeniem się, rozwilczeniem. Jak można sądzić, że maszyna analna nie ma nic wspólnego z maszyną wilków, lub że obie są połączone tylko aparatem edypalnym, arcyludzką figurą Ojca? Bo ostatecznie anus także wyraża intensywność, tu – przybliżenie do zerowej odległości, która rozkłada się jedynie gdy jej elementy zmieniają naturę. Pole anusa, zupełnie jak sfora wilków. I czy to nie przez anus dziecko trzyma się wilków, na peryferiach? Opadanie szczęki ku anusowi. Trzymanie się wilków – szczęką i anusem. Szczęka nie jest szczęką wilka, to nie takie proste, ale szczęka i wilk tworzą wielość, która przekształca się w oko i wilka, w anus i wilka, wedle innych odległości, podług innych prędkości, z innymi wielościami, w granicach wyznaczonych przez progi. Linie ujścia czy deterytorializacji, stawanie-się-wilkiem, stawanie-się-nieludzkim zdetery­torializowanych intensywności, to właśnie jest – wielość. Stawać się wilkiem, stawać się dziurą, to deterytorializować się wedle odrębnych, splątanych linii. Dziura nie jest niczym bardziej negatywnym niż wilk. Kastracja, brak, substytut, cóż to za historia opowiadana przez nadświadomego idiotę, który nie rozumie nic z wielości jako formacji nieświadomego. Wilk, lecz także dziura, to cząstki [particules] nieświadomego, nic więcej, jak tylko cząstki, produkcje cząstek, trajektorie cząstek jako elementów molekularnych wielości. Nie wystarczy tylko powiedzieć, że intensywne, poruszające się cząstki przechodzą przez dziury, dziura jest cząstką w stopniu nie mniejszym niż to, co przez nią przechodzi. Fizycy mówią: dziury nie są nieobecnością cząstek, lecz cząstkami poruszającymi się szybciej niż światło. Lata­jące anusy, chyże waginy – kastracja nie istnieje. Powróćmy do historii wielości. Oto moment bardzo istotny, moment, w którym ów rzeczownik zostaje stworzony – właśnie po to, by uciec od abstrakcyjnej opozycji wielości i jednego, by uciec od dialektyki, by dojść do myślenia tego, co mnogie, w stanie czystym, by przestać czynić z niego liczbowy fragment utraconej Jedności czy Całości, lub przeciwnie, organiczny element Jedności czy Całości, która ma nadejść – i wreszcie, żeby rozróżniać raczej typy wielości9. Znajdujemy zatem u matematyka-fizyka Riemanna rozróżnienie miedzy rozmaitościami przerywanymi i rozmaitościami ciągłymi10 (te ostatnie znajdują zasadę swej miary jedynie 9 Cały ten akapit stanowi w znacznej mierze powtórzenie myśli przedstawionych przez Deleuze’a w Bersgonizmie. W zakresie terminologii podążamy tu za rozstrzygnięciami P. Mrówczyńskiego: Gilles Deleuze, Bergsonizm, tłum. P. Mrówczyński, KR 1999, s. 33 [przyp. tłum.]. 10 W oryg. franc. multiplicité, por. przyp. tłum. w: Gilles Deleuze, Bergsonizm, s. 33 [przyp. tłum.].

38

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

w siłach w nich działających). Dalej u Meinonga i u Russella rozróżnienie wielości wielkości lub podzielności, ekstensywnych, i wielości odległości, bliższych temu, co intensywne [l’intensif]. Lub wreszcie u Bergsona rozróżnienie między wielościami liczbowymi, rozciągłymi, i wielościami jakościowymi, właściwymi trwaniu. Robimy w znacznym stopniu to samo, rozróżniając wielości drzewiaste i wielości kłączaste. Makroi mikro­wielości. Z jednej strony wielości ekstensywne, podzielne i molowe, dające się ujednolicać, całościować, organizować, świadome lub przedświadome – z drugiej zaś nieświadome wielości libidinalne, molekularne, intensywne, zbudowane z cząstek, które dzieląc się, zmieniają zarazem swą naturę, z odległości, które skracając się i wydłużając, wkraczają jednocześnie w inną wielość, które nieustannie składają się i rozkładają we wzajemnej komunikacji, przechodząc jedna w drugą, na progu, za nim, przed nim. Elementy tych drugich wielości są cząstkami, relacje między nimi – to odległości, ich ruchy to ruchy Browna, ich ilość – to intensywności, różnice intensywności. To tylko podstawa logiczna. Elias Canetti rozróżnia dwa typy wielości, które niekiedy przeciwstawiają się sobie, niekiedy zaś się przenikają: masę i sforę. Wśród cech Canettiańskiej masy trzeba by zwrócić uwagę na to, że jest ona ilościowo wielka, dalej charakteryzuje ją podzielność i równość członków, gęstość, towarzyskość zespołu, jedność hierarchicznego zarządzania, organizacja terytorialności lub terytorializacji, emisja znaków. Wśród cech sfory: mała lub ograniczona liczba, rozproszenie, odległości zmienne i nierozkładalne, metamorfozy jakościowe, nierówności pojmowane jako pozostałości lub to, co przezwyciężone, niemożność jakiekolwiek utrwalonej totalizacji lub hierarchizacji, brownowska różnorodność kierunków, linii deterytorializacji, rozrzutu cząstek11. Bez wątpienia w sforze nie ma ani więcej równości, ani mniej hierarchii niż w masie – ale nie są one tym samym. Wódz sfory czy bandy gra cios za ciosem, wraz z każdym kolejnym ciosem musi ponownie wszystko stawiać na szali, tymczasem przywódca grupy lub masy konsoliduje i kapitalizuje swoje zyski. Sfora, nawet gdy jest u siebie, tworzy się na linii ujścia czy deterytorializacji, która jest jej częścią, której daje ona najwyższą pozytywną wartość, tymczasem masy włączają takie linie jedynie po to, by je rozczłonkować [segmentariser], posiekać, przydać im znak negacji. Canetti zauważa, że w sforze każdy pozostaje sam, nawet będąc z innymi (stąd wilki-łowcy); każdy prowadzi swoje własne sprawy, należąc jednocześnie do bandy. „W zmieniających się konstelacjach sfory jednostka 11

Elias Canetti, Masa i władza, tłum. E. Borg, M. Przybyłowska, Czytelnik 1996, s. 32–34, 107 i nast. Niektóre ze wskazanych wyżej różnic zostały zaznaczone przez Canettiego.

39

t ys i ąc P l at e au

trzyma się zawsze na skraju. Raz będzie w środku sfory, potem na skraju i znowu w środku. Kiedy sfora utworzy krąg wokół ognia, każdy będzie miał przypuszczalnie sąsiada z prawej i lewej, ale plecy pozostaną odsłonięte, wydane na łup otaczającej je dzikiej puszczy”12. Rozpoznajemy pozycję schizola – być na peryferiach, trzymać się dłonią lub stopą… Zostaje ona przeciwstawiona paranoicznej pozycji podmiotu masy – ze wszystkimi właściwymi mu identyfikacjami jednostki z grupą, grupy z wodzem, wodza z grupą: być pochwyconym w masę, zbliżać się do centrum, nigdy nie pozostawać na krawędzi, chyba że wypełniając rozkaz. Dlaczegóż mielibyśmy przypuszczać (z Konradem Lorenzem na przykład), że bandy i ten rodzaj kompanii reprezentują w stosunku do społeczeństw grupowych czy małżeńskich jedynie wstępny etap ewolucji? Nie tylko istnieją ludzkie bandy, ale i są wśród nich bandy szczególnie subtelne: „światowość” różni się od „towarzyskości”, bo bliżej jej do sfory. Człowiek towarzyski wytwarza sobie pewien obraz światowca, naznaczony zazdrością i błędny, ponieważ nie jest świadom właściwych światowości pozycji i hierarchii, stosunków sił, ambicji i szczególnych zamiarów. Relacje światowe nigdy nie obejmują relacji towarzyskich, nie współwystępują z nimi. Nawet „manieryzmy” (występujące we wszystkich bandach) przynależą do mikrowielości i różnią się od manier czy obyczajów towarzyskich. Nie chodzi tu jednak o przeciwstawienie dwóch typów wielości, maszyn molowych i molekularnych, podług dualizmu, który byłby nie lepszy niż przeciwstawienie Jednego i wielu. Istnieją tylko wielości wielości, które tworzą to samo, jeden układ [agencement], które działają w tym samym układzie: sfory w masach i na odwrót. Drzewa mają kłączaste linie, lecz i kłącze ma punkty drzewiastości. Czyż nie potrzeba wielkiego cyklotronu, by wytworzyć szalone cząstki? Czy linie deterytorializacji mogłyby zostać wyznaczone poza obwodami terytorializacji? Gdzież indziej, jeśli nie na wielkich powierzchniach i w związku ze wstrząsami na tych powierzchniach wypływa naraz maleńki strumyczek nowej intensywności? Czegóż nie robi się dla nowego dźwięku? Stawanie-się-zwierzęciem, stawanie-się-molekularnym, stawanie-się-nieludzkim przecho­ dzą przez rozszerzenie molowe, przez ludzką hiperkoncentrację lub je przygotowują. Nie oddzielimy u Kafki budowy wielkiej paranoicznej maszyny biurokratycznej i instalacji małych schizomaszyn stawania-się-psem, stawania-się-żukiem. Nie oddzielimy u człowieka od wilków stawania-się-wilkiem ze snu od religijnej i militarnej organizacji obsesji. Wojskowy robi za wilka, wojskowy robi za psa. Nie ma dwóch wielości czy dwóch maszyn, lecz jedno i to samo maszynowe złożenie, które 12

40

Elias Canetti, Masa i władza, s. 107–108 [przyp. tłum.].

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

wytwarza i dystrybuuje wszystko – to znaczy zespół wypowiedzi, które odpowiadają „kompleksowi”. Cóż ma nam o tym wszystkim do powiedzenia psychoanaliza? Edyp, nic tylko Edyp, ponieważ psychoanaliza nie słucha niczego i nikogo. Miażdży wszystko, masy i sfory, maszyny molowe i molekularne, wielości wszelkiego rodzaju. Weźmy drugi sen człowieka od wilków, z epizodu zwanego psychotycznym: na ulicy mur z zamkniętą bramą, po lewej pusta szafa, pacjent przed szafą i wielka kobieta z małą blizną – chce ona, jak się wydaje, obejść mur; a za murem wilki, które napierają na bramę. Brunswick nie może się tu mylić: jakkolwiek rozpoznaje się w wielkiej kobiecie, widzi dobrze, że tym razem wilki są bolszewikami, rewolucyjną masą, która opróżniła szafę, skonfiskowała majątek człowieka od wilków. W stanie metastabilnym wilki przeszły na stronę wielkiej maszyny społecznej. Ale psychoanaliza o żadnym z tych punktów nie ma do powiedzenia nic – poza tym, co powiedział już Freud: wszystko to odsyła ponownie do taty (o, był on jednym z przywódców partii liberalnej w Rosji, ale nie ma to najmniejszego znaczenia, wystarczy powiedzieć, że rewolucja „zaspokoiła poczucie winy pacjenta”). Zaiste myślałby kto, że obsadzenia i przeciwobsadzenia libido nie mają nic wspólnego z drżeniem mas, z poruszeniami sfor, ze znakami zbiorowymi [signes collectifs] i z cząstkami pragnienia. Nie wystarczy więc przypisać przedświadomemu wielości molowych lub maszyn masowych, rezerwując dla nieświadomego inny rodzaj maszyn czy wielości. Tym bowiem, co na wszelkie sposoby należy do nieświadomego, jest złożenie ich obu, sposób, w jaki pierwsze warunkują drugie i w jaki te drugie przygotowują pierwsze lub się im wymykają, lub ku nim powracają: wszystko jest zanurzone w libido. Rozważać wszystko naraz – sposób, w jaki w maszynie społecznej lub zorganizowanej masie istnieje molekularne nieświadome, które nie zaznacza jedynie obecnej w nich tendencji rozkładowej, lecz także to, co obecnie składa się na ich działanie i na samą ich organizację; sposób, w jaki w samej jednostce, tej lub owej, pochwyconej w masę, istnieje nieświadome sfory, niekoniecznie podobne do sfor masy, której jednostka jest częścią; sposób, w jaki jednostka lub masa przeżywają w swym nieświadomym masy i sfory innej masy czy innej jednostki. Co to znaczy kochać kogoś? Zawsze chwytać go w masie, wyłuskiwać z grupy, nawet ograniczonej, w której uczestniczy, choćby tylko przez swoją rodzinę czy cokolwiek innego, a następnie poszukiwać jego własnych sfor, wielości, które w sobie zawiera i które być może są zupełnie innej natury. Łączyć je z moimi, sprawiać, by przenikały się nawzajem: jego – moje, moje – jego. Niebiańskie zaślubiny, wielości wielości. Nie ma miłości, która nie byłaby ćwiczeniem depersonalizacji na ciele bez organów, mającym się dopiero uformować. I oto w najwyższym punkcie depersonalizacji ktoś

41

t ys i ąc P l at e au

może zostać nazwany, otrzymuje imię lub nazwisko, zyskuje najbardziej intensywną rozpoznawalność w momentalnym ujęciu mnogości, które do niego należą i do których on należy. Sfora piegów na twarzy, sfora chłopców mówiących kobiecym głosem, lęg dziewcząt mówiących głosem pana de Charlus, wataha wilków w czyimś gardle, wielość anusów w anusie, usta lub oko, ku którym się skłaniamy. Każdy przenika tyle ciał w każdym. Albertyna jest powoli wyłuskiwana z grupy dziewcząt, która ma swą liczbę, swą organizację, swój kod, swoją hierarchię; i nie tylko ta grupa i ta ograniczona masa zanurza się w nieświadomym, lecz i Albertyna ma swoje własne wielości, które narrator, wyizolowawszy ją, odkrywa na jej ciele i w jej kłamstwach – pokąd kres miłości nie uczyni jej na powrót nieodróżnialną. Nie wolno sądzić, że wystarczy odróżnić masy i zewnętrzne grupy, w których ktoś uczestniczy lub do których należy, od wewnętrznych zespołów [ensembles], które w sobie zawiera. Rozróżnienie w żadnym razie nie jest rozróżnieniem między tym, co zewnętrzne i wewnętrzne, zawsze względnym i zmiennym, odwracalnym, lecz między typami wielości, które współistnieją, przenikają się i zamieniają miejscami – maszynami, mechanizmami, silnikami i elementami, które działają w tej chwili, by stworzyć produktywne złożenie wypowiedzenia: kocham cię (lub co innego). Dla Kafki Felicja jest nieodłączna od pewnej maszyny społecznej i od maszyn rejestrujących dźwięk, których producenta reprezentuje. Jakżeby mogła nie należeć do tej organizacji w oczach Kafki, zafascynowanego interesami i biurokracją? Ale jednocześnie zęby Felicji, wielkie, mięsożerne zęby sprawiają, że rozwija się ona podług innych linii, w molekularnych wielościach stawania-się-psem, stawania-się-szakalem… Felicja, nieodłączna zarazem od znaku współczesnych maszyn społecznych, jej własnych i Kafki (które nie są tymi samymi), i od cząstek, małych maszyn molekularnych, całego dziwacznego stawania się, od szlaku, który przemierzy Kafka i ona za jego sprawą, poprzez jego perwersyjny aparat pisania. Nie istnieje wypowiedź indywidualna, ale maszynowe złożenia produkujące wypowiedzi. Twierdzimy, że złożenie jest zasadniczo libidinalne i nieświadome. Oto ono – nieświadome we własnej osobie. Póki co, widzimy tu kilka rodzajów elementów (lub wielości): maszyny ludzkie, społeczne i techniczne, zorganizowane maszyny molowe; maszyny molekularne z ich cząstkami stawania-się-nieludzkim; aparaty edypalne (albowiem tak, oczywiście, istnieją wypowiedzi edypalne, nawet liczne); aparaty kontredypalne o zmiennym wyglądzie i sposobie działania. Przyjrzymy się im później. Nie możemy już mówić o odrębnych maszynach, lecz tylko o typach wielości, które się przenikają i tworzą w tej chwili jedno i to samo maszynowe złożenie, pozbawioną twarzy postać libido.

42

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

Każdy z nas jest pochwycony w takie złożenie, odtwarza w nim wypowiedź, wierząc, że mówi we własnym imieniu – a raczej mówi we własnym imieniu, gdy wytwarza w nim wypowiedź. Jakże dziwaczne są te wypowiedzi, prawdziwy dyskurs szaleńców. Mówiliśmy o Kafce, możemy równie dobrze powiedzieć – człowiek od wilków: maszyna religijno-militarna, którą Freud przypisuje nerwicy natręctw – maszyna analna sfory, stawania-się-wilkiem, a także osą lub motylem, którą Freud przypisuje osobowości histerycznej – aparat edypalny, który Freud czyni jedynym motorem, motorem nieruchomym i wszędzie odnajdywalnym – aparat kontredypalny (kazirodczy stosunek z siostrą, schizoincest czy też miłość z „ludźmi niższej kondycji”, czy też analność, homoseksualność?), wszystkie te rzeczy, w których Freud widzi jedynie substytuty, regresje, pochodne Edypa. Prawdę mówiąc, Freud nic nie widzi i niczego nie rozumie. Nie ma pojęcia, czym jest złożenie libidinalne z całą maszynerią zaprzężoną do gry, ze wszystkimi licznymi miłościami. Oczywiście istnieją wypowiedzi edypalne. Na przykład opowiadanie Kafki Szakale i Arabowie – łatwo je czytać w ten sposób: zawsze można, nic się nie ryzykuje, działa za każdym razem, nawet jeśli nic się nie zrozumie. Arabowie są oczywiście odniesieniem do ojca, szakale – do matki; między jednymi a drugimi – cała historia kastracji reprezentowana przez zardzewiałe nożyczki. Ale w istocie Arabowie są zorganizowaną masą, uzbrojoną, ekstensywną, rozciągniętą na całej pustyni; szakale zaś to intensywna sfora, która nieustannie zanurza się w pustyni, podług linii ujścia czy deterytorializacji („to szaleńcy, prawdziwi szaleńcy”13); między nimi, na skraju, Człowiek Północy, Człowiek od szakali. A wielkie nożyce14, czyż nie są arabskim znakiem, który prowadzi czy też uwalnia cząstki-szakale, tyleż by – odrywając je od masy – przyspieszyć ich szaleńczy bieg, ile by ponownie je z tą masą zespolić, wytresować, wybatożyć, zapanować nad ich działaniem? Edypalny aparat odżywiania – martwy wielbłąd; kontredypalny aparat padliny – zabijać zwierzęta, żeby jeść, lub jeść, żeby zutylizować padlinę. Szakale stawiają problem właściwie: to nie problem kastracji, lecz „czystości”, próba pragnienia-pustyni. Kto je przejmie – terytorialność masy czy deterytorializacja sfory – gdy cała pustynia zanurza się w libido jako ciało bez organów, na którym rozgrywa się dramat? Nie istnieje indywidualna wypowiedź, nigdy jej nie ma. Każda wypowiedź jest produktem maszynowego układu, to znaczy kolektywnych czynników [agents collectifs] wypowiadania (przez „kolektywne czynniki” 13

„To błazny, prawdziwe błazny”, tłum. E. Ptaszyńska-Sadowska, w: Franz Kafka, Dzieła wybrane, t. 1, PIW 1994, s. 718 [przyp. tłum.]. 14 „(…) małe, pokryte zastarzałą rdzą krawieckie nożyczki” – tamże [przyp. tłum.].

43

t ys i ąc P l at e au

nie należy rozumieć ludów lub społeczeństw, lecz wielości). Imię własne nie oznacza jednostki: na odwrót, gdy jednostka otwiera się na wielości, które na końcu najbardziej bezwzględnego ćwiczenia depersonalizacji przemierzają ją tu i tam, wówczas uzyskuje ona swe prawdziwe imię własne. Imię własne jest momentalnym ujęciem wielości. Imię własne jest podmiotem czystego bezokolicznika, pojętego jako taki w polu intensywności. Proust mówi o imieniu: wymawiając Gilbertę, miałem wrażenie, że trzymam ją całą nagą w ustach15. Człowiek od wilków, prawdziwe imię własne, imię intymne, które odsyła do wielorakiego stawania się [devenirs], bezokoliczników, intensywności jednostki zdepersonalizowanej i pomnożonej. Lecz cóż psychoanaliza pojmuje z pomnażania? Pustynna godzina, gdy dromader staje się tysiącem dromaderów rżących w niebie. Godzina wieczorna, gdy tysiąc dziur drąży powierzchnię ziemi. Kastracja, kastracja, krzyczy psychoanalityczne straszydło, które zawsze widziało jedynie dziurę, ojca, psa tam, gdzie są wilki, udomowioną jednostkę tam, gdzie są dzikie wielości. Nie zarzucamy psychoanalizie jedynie tego, że wybiera same tylko wypowiedzi edypalne. Te wypowiedzi bowiem, do pewnego stopnia, stanowią jeszcze część maszynowego układu, w stosunku do którego mogłyby służyć jako wskaźniki korekcyjne, jak w rachunku błędów. Zarzucamy psychoanalizie, że używa wypowiedzi edypalnych, by wzbudzić w pacjencie przekonanie, iż wejdzie on w posiadanie wypowiedzi osobistych, indywidualnych, że wreszcie będzie mówił w swoim imieniu. Pułapka została zastawiona już na początku: człowiek od wilków nigdy nie będzie mógł mówić. Na próżno będzie mówił o wilkach, wył jak wilk, Freud nawet nie słucha, patrzy na swojego psa i odpowiada „to tata”. Dopóki ten stan trwa, Freud orzeka – to neuroza, kiedy pęka – psychoza. Człowiek od wilków otrzyma psychoanalityczny order za zasługi oddane sprawie, a nawet rentę przyznawaną inwalidom wojennym. Mógłby przemówić w swoim imieniu tylko wówczas, gdyby ujawniono maszynowy układ, który produkował w nim takie bądź inne wypowiedzi. Ale ta kwestia w psychoanalizie jest nieobecna: właśnie w chwili, w której uda się przekonać podmiot, że powinien wygłaszać swe najbardziej indywidualne wypowiedzi, odbiera mu się wszelkie warunki wypowiadania. Uciszyć ludzi, powstrzymać ich przed mówieniem i, przede wszystkim, kiedy mówią, zachowywać się tak, jakby nic nie powiedzieli: oto słynna psychoanalityczna neutralność. Człowiek od wilków wciąż krzyczy: sześć lub siedem wilków! Freud odpowiada: Co? Kózki? Jakże to interesujące, usuwam kózki – zostaje jeden wilk, 15

44

W oryginale odwrotnie: „uświadomiłem sobie, żem był przez chwilę w ustach Gilberty, nagi…” – Marcel Proust, W stronę Swanna, tłum. T. Żeleński (Boy), PIW 1956, s. 484 („j’y ai démêlé l’impression d’avoir été tenu un instant dans sa bouche, moi-même, nu…”) [przyp. tłum.].

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

a zatem to twój tata… Dlatego człowiek od wilków poczuł się tak zmęczony: leżał rozciągnięty, ze wszystkimi swymi wilkami w gardle i wszystkimi małymi dziurkami na nosie, wszystkimi tymi libidinalnymi wartościami na swym ciele bez organów. Wojna nadejdzie, wilki staną się bolszewikami, człowiek pozostaje, dławiąc się tym, co miał do powiedzenia. Nam ogłosi się tylko, że znów stał się dobrze wychowany, grzeczny, zrezygnowany, „uczciwy i skrupulatny”, krótko mówiąc – wyleczony. Zrekompensuje to sobie, przypominając, że psychoanalizie brakuje spojrzenia prawdziwie zoologicznego: „Nic nie może mieć dla młodej osoby większej wartości, niż umiłowanie przyrody i zrozumienie nauk przyrodniczych, szczególnie zoologii”16.

16 List cytowany w: Roland Jaccard, L’homme aux loups, Ed. Universitaires 1973, s. 113.

/ 3 /

1 0 0 0 0 p. n . e . – G e o lo g i a m o r a ln o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

Podwójne powiązanie [articulation]

Profesor Challenger, ten sam, który w okolicznościach opisanych przez Conan Doyle’a doprowadził Ziemię do krzyku za pomocą maszyny zadającej ból, kierując się swoim małpim humorem, wygłosił wykład, wcześniej przez siebie skompilowany z kilku podręczników do geologii i biologii. Wyjaśnił w nim, że Ziemia – Zdeterytorializowana, Zlodowaciała, olbrzymia Molekuła – była ciałem bez organów. To ciało bez organów przenikały niestabilne i nieukształtowane materie, różnokierunkowe przepływy, swobodne intensywności, nomadyczne osobliwości oraz oszalałe, tymczasowe cząstki. Ale nie to było najważniejsze. Gdyż na

47

t ys i ąc P l at e au

Ziemi zachodziło równocześnie niezwykle ważne zjawisko, nieuchronne i z wielu względów korzystne, a godne pożałowania z wielu innych: uwarstwienie. Warstwy były Pokładami i Obręczami. Powstawały poprzez kształtowanie materii, więzienie intensywności, utrwalanie osobliwości w systemach współdrgań i redundancji, ustanawianie w ciele Ziemi mniejszych lub większych molekuł i wchodzenie tych molekuł w zespoły molowe. Warstwy były pochwyceniami, były niczym „czarne dziury” albo okluzje, dążące do zatrzymania wszystkiego, co znajduje się w ich zasięgu1. Działały przez kodowanie i terytorializację na Ziemi, funkcjonowały równocześnie na zasadzie kodu i terytorialności. Warstwy były wyrokami boskimi (choć Ziemia, czyli ciało bez organów, wciąż skrywała się przed tymi wyrokami, wciąż im uciekała, nie przestawała odwarstwiać się, dekodować i deterytorializować). Challenger zacytował zdanie, które znalazł, jak twierdził, w podręczniku do geologii, a którego trzeba było najpierw nauczyć się na pamięć, po to, by można było je zrozumieć później: „powierzchnia uwarstwienia jest płaszczyzną bardziej zwartej spójności między dwoma pokładami”. Pokłady to po prostu warstwy. Występowały przynajmniej dwójkami, przy czym jeden służył za podłoże (substrate) drugiego. Powierzchnia uwarstwienia była układem maszynowym, odrębnym względem warstw. Układ znajdował się między dwoma Pokładami, między dwiema warstwami, był więc jedną stroną zwrócony właśnie ku warstwom (w tym sensie był interstratą), ale miał też drugą stronę, zwróconą gdzie indziej, ku ciału bez organów albo ku płaszczyźnie spójności (to była metastrata). A ciało bez organów samo stanowiło płaszczyznę spójności, która nabierała zwartości czy też gęstniała na poziomie warstw. Bóg jest Homarem albo podwójnymi szczypcami, double-bind. Warstwy nie tylko występują parami (przynajmniej), ale też każda z nich jest podwojona (na każdą składa się więcej pokładów). W każdej warstwie ujawniają się konstytuujące ją zjawiska podwójnego powiązania (articulation). Powiążcie dwukrotnie, B-A, BA. Ale to bynajmniej nie znaczy, by warstwy mówiły czy miały charakter językowy. Podwójne powiązanie jest czymś tak zmiennym, że nie da się tutaj wyjść od ogólnego modelu, lecz trzeba wziąć za punkt wyjścia jakiś względnie prosty przypadek. Pierwsze powiązanie polegałoby na tym, że z niestabilnych przepływów-cząstek wybierane są, czy pobierane, metastabilne jednostki 1

48

Roland Omnès, L’univers et ses métamorphoses, Hermann 1973, s. 164: „gwiazda, która zapada się poniżej promienia krytycznego, tworzy to, co określa się mianem czarnej dziury (zamrożonej gwiazdy [astre occlus]). Wyrażenie to oznacza, że nic z tego, co zostanie wysłane w kierunku takiego obiektu, nie będzie już mogło się zeń wydostać. Jest on zatem doskonale czarny, ponieważ nie emituje ani nie odbija żadnego światła”.

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

molekularne albo quasi-molekularne (substancje), którym jest narzucany statystyczny porządek wiązań i następowania po sobie (formy). Drugie powiązanie wprowadzałoby zwarte, funkcjonalne i stabilne struktury (formy) i ustanawiałoby związki molowe, w których jednocześnie aktualizowałyby się te struktury (substancje). W ten sposób, w warstwie geologicznej, pierwszym powiązaniem jest „sedymentacja”, która gromadzi jednostki osadów cyklicznych wedle klucza statystycznego: flisz, w którym następują po sobie piaskowce i łupki. Drugie powiązanie to „fałdowanie”, które wprowadza stabilną strukturę funkcjonalną i umożliwia przechodzenie osadów w skały osadowe. Widzimy więc, że dwa powiązania nie rozkładają się jedno na substancje, a drugie – na formy. Substancje to nic innego, jak uformowane materie. Formy zakładają kod, tryby kodowania i dekodowania. Substancje jako materie uformowane odnoszą się do terytorialności, do stopni terytorializacji i deterytorializacji. Tyle że dla każdego powiązania istnieje kod oraz terytorialność, każde powiązanie zawiera formę i substancję. Na tym etapie można było stwierdzić tylko, że każdemu powiązaniu odpowiada pewien typ segmentacji lub pewien typ mnogości: pierwszy, giętki, raczej molekularny i tylko uporządkowany; drugi, tward­szy, molowy i już zorganizowany. I chociaż już w pierwszym powiązaniu dochodziło do systematycznych interakcji, to jednak przede wszystkim na poziomie drugiego zachodziły zjawiska centrowania, unifikacji, totalizacji, integracji, hierarchizacji, finalizacji, które tworzyły nadkodowanie. Każde z dwóch powiązań ustalało między swoimi własnymi segmentami stosunki binarne. Natomiast pomiędzy segmentami jednego i segmentami drugiego zachodziły stosunki jedno-jednoznaczne, których reguły są znacznie bardziej skomplikowane. Całość tych stosunków i relacji można by określić ogólnie słowem struktura, lecz złudne byłoby przekonanie, że struktura to ostatnie słowo Ziemi. Co więcej, nie było nawet pewne, czy dwa powiązania muszą zawsze rozdzielać się między to, co molekularne, i to, co molowe. Pominęliśmy ogromne zróżnicowanie warstw energetycznych, fizyko-chemicznych, geologicznych i przeszliśmy od razu do warstw organicznych, czyli do istnienia wielkiej stratyfikacji organicznej. A problem organizmu – jak „zrobić” organizm ciału? – wciąż jeszcze był pytaniem o powiązanie, o relację powiązaniową. Dogoni, których profesor dobrze znał, stawiali ten problem w sposób następujący: organizm przytrafił się ciału kowala wskutek działania maszyny albo układu maszynowego, który przeprowadził jego uwarstwienie. „Wstrząs sprawił jednak, że młot i kowadło przełamały mu ręce i nogi na wysokości łokci i kolan, których dotąd nie miał. W ten sposób zyskał stawy [articulations] charakterystyczne dla nowej formy ludzkiej, która miała się rozprzestrzenić

49

t ys i ąc P l at e au

po ziemi i której przeznaczeniem była praca (…). Jego ramię zgięło się [s’etait plie], by mógł pracować”2. Ale oczywiście sprowadzenie relacji powiązaniowej do kości to jedynie pewien sposób mówienia. To organizm bowiem jako całość trzeba było ująć z perspektywy podwójnego powiązania, i to na bardzo różnych poziomach. Po pierwsze, na poziomie morfogenezy: z jednej strony rzeczywistości typu molekularnego, charakteryzujące się przygodnymi relacjami, zostają ujęte w zjawiska tłumu albo w całości statystyczne, które wytwarzają pewien porządek (włókna białkowe wraz z ich sekwencją albo segmentacją); z drugiej strony te całości zostają uchwycone w stabilne struktury, które „nominują” związki stereoskopowe, kształtują organy, funkcje i regulacje, organizują mechanizmy molowe i ustanawiają centra zdolne wzbić się ponad tłum, nadzorować mechanizmy, używać narzędzi i naprawiać je oraz „nadkodowywać” całość (zaginanie włókna w zwartą strukturę i druga segmentacja)3. Sedymentacja i fałdowanie, włókno i zaginanie [repliement]. Również na poziomie chemii komórkowej, rządzącej powstawaniem białek, występuje podwójne powiązanie. Działa ono wewnątrz sfery molekularnej, między małymi i wielkimi molekułami; segmentacja przez kolejne reorganizacje i segmentacja przez polimeryzację. „[W pierwszej] – pierwiastki pobrane ze środowiska są łączone w wyniku szeregu przekształceń. (…) Cała ta działalność wymaga dokonania wielu setek reakcji. Ostatecznie doprowadza ona jednak do wytworzenia ograniczonej liczby, najwyżej kilkudziesięciu małych związków. W drugim takcie chemii komórkowej małe cząsteczki są łączone, aby wytworzyć duże. Łańcuchy charakterystyczne dla dużych cząsteczek powstają przez polimeryzację jednostek wiązanych ze sobą końcami. (…) Dwa takty chemii komórkowej różnią się więc zarazem funkcją, produktami i naturą. Pierwszy układa wątki chemiczne, drugi je łączy. Pierwszy kształtuje związki, których istnienie jest tylko tymczasowe, ponieważ są one jedynie pośrednimi ogniwami na drodze biosyntezy. Drugi wytwarza produkty stabilne. Pierwszy korzysta z wielu różnych reakcji, drugi – powtarza jedną”4. Wreszcie na trzecim poziomie, nadrzędnym wobec chemii komórkowej, kod genetyczny również okazuje się związany z podwójną segmentacją czy podwójnym powiązaniem, przebiegającym 2

Marcel Griaule, Bóg wody. Rozmowy z Ogotemmelim, tłum. E. Klekot, A. Lebeuf, Wyd. Marek Derewiecki 2006, s. 82. 3 Ogólnie o dwóch aspektach morfogenezy zob. Raymond Ruyer, La genèse des formes, Flammarion 1958, s. 54 i nast., oraz Pierre Vendryès, Vie et probabilité, Albin Michel 1945. Vendryès przeprowadza dokładną analizę roli relacji powiązaniowej oraz powiązanych systemów. Na temat dwóch aspektów strukturalnych białka zob. Jacques Monod, Przypadek i konieczność. Esej o filozofii biologii współczesnej, tłum. J. Bukowski, Biblioteka Głosu 1979, s. 60–63. 4 François Jacob, Historia i dziedziczność, tłum. K. Pomian, PIW 1973, s. 368–369.

50

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

teraz pomiędzy dwoma rodzajami niezależnych molekuł, z jednej strony między sekwencjami jednostek białkowych, z drugiej zaś – między sekwencjami jednostek nukleinowych, przy czym między jednostkami tego samego typu zachodzą relacje binarne, a między jednostkami różnego typu – relacje jedno-jednoznaczne. Zawsze zatem istnieją dwa powiązania [articulations], dwie segmentacje, dwa rodzaje wielości, a w każdej wchodzą w grę i formy, i substancje; jednak oba te powiązania nie rozkładają się w sposób stały, nawet w granicach danej warstwy. Słuchacze, niezbyt życzliwie nastawieni, wielu rzeczy z wykładu profesora nie zrozumieli, wiele uznali za nonsensy czy nawet nadużycia, mimo że profesor powoływał się na liczne autorytety, nazywając niektóre z nich „przyjaciółmi”. Nawet Dogonów… A dalej było tylko gorzej. Profesor cynicznie chełpił się, że zachodzi różnych autorów od tyłu i robi im dzieci, które jednak niemal zawsze okazują się poronionymi potworkami, zwyrodnieniami, jakimiś strzępami i fragmentami lub po prostu pospolitymi wulgaryzacjami. Zresztą profesor nie był geologiem ani biologiem, ani nawet językoznawcą, etnologiem czy psychoanalitykiem, właściwie dawno już zapomniano, jaka była jego specjalizacja. Poza tym profesor Challenger był zdublowany, dwukrotnie powiązany, co dodatkowo utrudniało sprawę, bo nigdy nie było wiadomo, który to akurat jest. Przypisywał on (?) sobie wynalezienie dyscypliny, którą bardzo różnie określał – kłączomatyką, stratoanalizą, schizoanalizą, nomadologią, mikropolityką, pragmatyką, nauką o wielościach – ale trudno było dostrzec w tej dyscyplinie jakiś cel, metodę czy sens. Młody profesor Alasca, ulubiony uczeń Challengera, obłudnie usiłował go bronić, tłumacząc, że przejście od jednego powiązania do drugiego w danej warstwie łatwo jest wyjaśnić, ponieważ dokonuje się ono zawsze poprzez utratę wody, tak w geologii, jak i w genetyce, a nawet w językoznawstwie, gdzie mówi się przecież o ważnym zjawisku zwanym „laniem wody”. Challenger, trochę obrażony, wolał powołać się wtedy na swego przyjaciela, jak go nazywał, duńskiego geologa-spinozystę Hjelmsleva, posępnego księcia-następcę Hamleta. Hjelmslev także zajmował się językiem, podkreślając właśnie jego „uwarstwienie”. Skonstruował misterne rusztowanie z pojęć materia, treść, wyrażenie, forma i substancja. Były to „warstwy”, jak mówił Hjelmslev. Jego rusztowanie miało przede wszystkim tę zaletę, że pozwalało zerwać z dualizmem formy-treści, bo zakładało istnienie zarówno formy treści, jak i formy wyrażenia. Wrogowie Hjelmsleva widzieli w tym jedynie próbę znalezienia nowych nazw dla zdyskredytowanych pojęć znaczonego i znaczącego, ale jemu wcale nie o to chodziło. Jednak sam Hjelmslev nie wiedział, że jego rusztowanie miało jeszcze inny zasięg i inne źródło niż językoznawstwo (bo jeszcze to trzeba powiedzieć o podwójnym powiązaniu [articulation]: jeśli język ma jakąś

51

t ys i ąc P l at e au

specyfikę, a z pewnością ją ma, to nie polega ona ani na podwójnym powiązaniu, ani na rusztowaniu Hjelmsleva – te bowiem nie są specyficznie językowe, lecz dotyczą ogólnie warstwy). Nazywaliśmy materią płaszczyznę spójności albo ciało bez organów, to znaczy ciało nieukształtowane, niezorganizowane, nieuwarstwione albo odwarstwione, i wszystko to, co płynie przez takie ciało, czyli cząstki submolekularne i subatomowe, czyste intensywności, prefizyczne i prewitalne swobodne osobliwości. Treścią nazywaliśmy materie ukształtowane, które od tej pory należało rozpatrywać z dwóch punktów widzenia, to znaczy z punktu widzenia substancji, w tym sensie, że te materie zostały „wybrane”, oraz z punktu widzenia formy, w tym sensie, że zostały one wybrane w pewnym porządku (substancja i forma treści). Wyrażeniem nazwalibyśmy struktury funkcjonalne, które również należy rozpatrywać na dwa sposoby: po pierwsze, pod względem organizacji ich własnej formy, a po drugie, jako substancje, w tym sensie, że formują one związki (forma i substancja wyrażenia). W warstwie istniał zawsze wymiar wyrażalności albo wyrażenia, jako warunek względnej niezmienniczości (inwariancji [invariance]): na przykład sekwencje nukleinowe były nieoddzielne od wyrażenia względnie niezmienniczego, poprzez które określały one związki, organy i funkcje organizmu5. Wyrażać to tyle, co wyśpiewywać chwałę boską. Jeśli każda warstwa jest wyrokiem boskim, to nie tylko rośliny i zwierzęta, nie tylko orchidee i osy wyśpiewują i wyrażają, lecz również skały, a nawet rzeki i wszystkie uwarstwione rzeczy na ziemi. Oto więc niech pierwsze powiązanie dotyczy treści, a drugie – wyrażenia. Rozróżnienie tych dwóch powiązań nie przebiega między formami i substancjami, lecz pomiędzy treścią i wyrażeniem, przy czym wyrażenie nie ma wcale mniej substancji niż treść, treść zaś nie ma mniej formy niż wyrażenie. Jeśli podwójne powiązanie czasem zbiega się z podziałem na molekularne i molowe, a czasem nie, to dlatego, że treść i wyrażenie rozkładają się raz tak, a raz inaczej. Pomiędzy treścią i wyrażeniem nie ma nigdy odpowiedniości ani zgodności, lecz jedynie izomorfizm i wzajemne zakładanie się. Między treścią i wyrażeniem rozróżnienie jest zawsze rzeczywiste, z różnych powodów, jednak nie można uznać tych terminów za uprzednie wobec podwójnego powiązania. To ono je rozdziela, podążając swoim szlakiem przez kolejne warstwy, ono ustanawia rzeczywiste rozróżnienie między nimi (z kolei rozróżnienie między formą i substancją nie jest rzeczywiste, a jedynie mentalne lub modalne: substancje to tylko uformowana materia, nie do pomyślenia wydawały się 5

52

François Jacob, Le modele linguistique en biologie, „Critique”, marzec 1974, s. 202: „materiał genetyczny ma do odegrania dwie role: z jednej strony musi być reprodukowany, by mógł zostać przekazany kolejnemu pokoleniu; z drugiej – musi zostać wyrażony, by określić struktury i funkcje organizmu”.

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

więc substancje bez formy, nawet jeśli zjawisko odwrotne byłoby w pewnych przypadkach możliwe). Mimo rzeczywistego charakteru rozróżnienia między nimi, treść i wyrażenie były względne („pierwsze” i „drugie” powiązanie również należało rozumieć w sposób względny). Mimo swojej niezmienniczości zarówno wyrażenie, jak i treść były zmiennymi. Były dwiema zmiennymi funkcji uwarstwienia. Nie tylko zmieniały się między jedną warstwą a drugą, ale też roiły się w sobie nawzajem, mnożyły i dzieliły w nieskończoność w jednej warstwie. Tak więc, jako że każde powiązanie jest podwójne, nie można mówić o powiązaniu treści i powiązaniu wyrażenia, nie zaznaczając, że powiązanie treści jednocześnie i samo w sobie jest podwójne, ustanawiając relatywne wyrażenie w planie treści, oraz że powiązanie wyrażenia jednocześnie i samo w sobie również jest podwójne, ustanawiając relatywną treść w planie wyrażenia. To dlatego między treścią i wyrażeniem, między wyrażeniem i treścią, istnieją stany pośrednie, poziomy, równowagi i wymiany, przez które przechodzi system warstw. Mówiąc krótko, spotykamy czasem formy i substancje treści, które pełnią wobec innych funkcję wyrażenia, i odwrotnie. Te nowe rozróżnienia nie są więc zbieżne z rozróżnieniem na formy i substancje w każdym powiązaniu; pokazują raczej, w jaki sposób każde powiązanie jest jeszcze (albo już) podwójne. Widać, jak to działa w warstwie organicznej: białka treści mają dwie formy, z których jedna (złożone włókno) wciela się w rolę funkcjonalnego wyrażenia w stosunku do drugiej. Tak samo w przypadku kwasów nukleinowych wyrażenia podwójne powiązania sprawiają, że niektóre elementy formalne i substancjalne pełnią funkcję treści względem innych: nie tylko połowa łańcucha, która jest reprodukowana przez drugą, staje się treścią, lecz także odtworzony łańcuch sam staje się treścią w stosunku do „posłańca”. W każdej warstwie pełno jest podwójnych szczypców, double binds, homarów rozłażących się we wszystkie strony, w każdej jest wielość podwójnych powiązań przenikających zarówno wyrażenie, jak i treść. Dlatego właśnie należało dobrze zapamiętać ostrzeżenie Hjelmsleva: „Terminy plan wyrażenia i plan treści, a nawet same terminy wyrażenie i treść, zostały wybrane zgodnie z utartymi pojęciami, są jednak zupełnie arbitralne. Ich definicja funkcjonalna nie tłumaczy, dlaczego właściwie jeden z tych obiektów nazywamy wyrażeniem, a drugi treścią, nie zaś odwrotnie. Są one zdefiniowane jedynie poprzez swoją wzajemną solidarność i żadnej z nich nie można wyodrębnić w inny sposób. Definiujemy je tylko opozycyjnie i relacyjnie, jako wzajemnie przeciwstawne funktywy jednej i tej samej funkcji”6. Musimy 6 Louis Hjelmslev, Prolegomena do teorii języka, tłum. H. Kurkowska, A. Weins­ berg, w: H. Kurkowska, A. Weinsberg (red.), Językoznawstwo strukturalne. Wybór

53

t ys i ąc P l at e au

połączyć teraz wszystkie możliwości tkwiące w rzeczywistym rozróżnieniu, wzajemnym zakładaniu się i uogólnionym relatywizmie. Musieliśmy najpierw zadać sobie pytanie o to, co się zmienia w danej warstwie, a co się nie zmienia. Co wytwarza jedność lub zmienność warstwy? Materia, czysta materia płaszczyzny spójności (albo niespójności) jest poza warstwami. Ale w samej warstwie tworzywa molekularne wzięte z podłoża mogą być takie same, a mimo to molekuły nie będą te same. Pierwiastki substancjalne mogą być w całej warstwie takie same, a substancje – nie. Stosunki formalne czy wiązania mogą być takie same, a formy – nie. Biochemicznie jedność planu budowy warstwy organicznej określa się na poziomie tworzyw i energii, pierwiastków substancjalnych i rodników, wiązań i reakcji. Ale molekuły, substancje i formy nie są te same. Czyż nie był to po prostu idealny moment, by zaśpiewać hymn na cześć Geoffroya Saint-Hilaire’ego? Geoffroya, który w XIX wieku potrafił wypracować monumentalną teorię stratyfikacji. Twierdził, że materia, na poziomie największej podzielności, składa się ze zmniejszających się cząstek, z elastycznych przepływów czy fluidów, które „rozchodzą się”, promieniując w przestrzeni. Proces owego wyciekania czy też nieskończonego dzielenia się na płaszczyźnie spójności to spalanie. Z kolei elektryzacja to proces odwrotny, konstytuujący warstwy, w którym podobne cząstki grupują się w atomy i molekuły, podobne molekuły – w większe molekuły, te zaś – w całości molowe: „podobne przyciąga podobne”, niczym podwójne szczypce albo podwójne powiązanie. Tak więc warstwa organiczna nie zawierała jakiejś specyficznej materii witalnej, bo materia jest ta sama dla wszystkich warstw, tyle tylko, że charakteryzowała się ona specyficzną jednością planu budowy – jedno i to samo abstrakcyjne Zwierzę, jedna i ta sama abstrakcyjna maszyna uchwycona w warstwie – i zawierała zawsze te same tworzywa molekularne, te same pierwiastki czy anatomiczne składniki organów, te same połączenia formalne. Nie zmieniało to faktu, że formy organiczne różniły się między sobą, tak samo jak różnią się organy czy substancje złożone, tak samo jak różnią się molekuły. Nie miał większego znaczenia fakt, że dla Geoffroya jednostkami substancjalnymi były raczej elementy anatomiczne niż rodniki białek i kwasów nukleinowych. Poza tym powoływał się przecież na całą grę molekuł. Ważna była raczej zasada jedności i zmienności warstwy: izomorfizm form bez odpowiedniości, tożsamość pierwiastków czy składników bez tożsamości substancji złożonych. Tutaj zaczynał się dialog, a właściwie gwałtowna polemika z Cuvierem. Chcąc jakoś zatrzymać ostatnich słuchaczy, Challenger wymyślił tekstów, PWN 1979, s. 84. W tłum. franc. „utarte pojęcia” – usage courant, tzn. „potoczne użycie” [przyp. tłum.].

54

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

jakby rozmowę zmarłych, ciekawie epistemologiczną, w stylu teatru marionetek. Geoffroy przywołał do siebie Potwory, Cuvier ustawił w porządku różnego rodzaju Skamieliny, Bäer wymachiwał buteleczkami z Embrionami, Vialleton otoczył się Obręczą Barkową, Perrier mimicznie naśladował dramatyczną walkę pomiędzy Ustami a Mózgiem... itd. Geoffroy: dowodem na izomorfizm jest to, że poprzez „składanie w fałdy” [pliage] można zawsze przejść od jednej formy do innej, choćby były one nie wiem jak różne w warstwie organicznej. Od Kręgowca do Głowonoga: zbliżcie do siebie dwie części kręgosłupa Kręgowca, przybliżając jego głowę w stronę stóp, a miednicę – w stronę karku… Cuvier (ze złością): nieprawda, nieprawda, nie da się przejść od Słonia do Meduzy, próbowałem. Istnieją osie, typy, odgałęzienia, niesprowadzalne do siebie nawzajem. Są tylko podobieństwa organów, analogie form i nic więcej. Jesteś pan oszustem i metafizykiem. Vialleton (uczeń Cuviera i Bäera): A nawet gdyby składanie w fałdy miało przynieść zamierzony skutek, któż byłby w stanie to wytrzymać? Nie jest bez znaczenia, że Geoffroy bierze pod uwagę akurat elementy anatomiczne. Przecież żaden mięsień, żadne więzadło ani żadna obręcz nie przetrwałaby tego. Geoffroy: Mówiłem już, że istnieje izomorfizm, nie zaś odpowiedniość. Trzeba wprowadzić „stopnie rozwoju lub doskonałości”. Nie w każdym miejscu warstwy tworzywa osiągają stopień pozwalający im ustanowić taką czy inną całość. Elementy anatomiczne mogą zostać tu czy tam zatrzymane lub zahamowane wskutek uderzeń molekularnych, wpływu środowiska albo nacisku sąsiedztwa, tak że w końcu nie złożą się zawsze na te same organy. Relacje albo połączenia formalne są zdeterminowane do realizowania się w formach i układach całkowicie odmiennych. W warstwie realizuje się wciąż to samo abstrakcyjne Zwierzę, ale w różnych stopniach, w różnych trybach, za każdym razem na tyle doskonałe, na ile jest to możliwe w takim a nie innym środowisku [milieu] czy otoczeniu (nie chodzi tu jeszcze oczywiście o ewolucję: ani składanie w fałdy, ani stopnie nie implikują pochodzenia czy derywacji, lecz jedynie autonomiczne realizacje tej samej abstrakcji). Właśnie w tym miejscu Geoffroy przywołuje Potwory: potwory ludzkie to embriony zatrzymane w pewnym stopniu rozwoju, człowiek jest w nich jedynie zewnętrzną otoczką dla form i substancji nieludzkich. Tak, Heteradelf7 jest skorupiakiem. Bäer (sojusznik Cuviera, współczesny Darwinowi, ale sceptycznie odnoszący się do jego poglądów, wróg Geoffroya): To nieprawda, nie może pan mieszać stopni rozwoju i typów form. Jeden typ ma wiele stopni, a ten sam stopień 7

Gr. heteros adelphos („inny brat”) – pojęcie teratologiczne, określa „podwójnego potwora”, powstałego na skutek zaszczepienia jednego podmiotu na ciele drugiego [przyp. tłum.].

55

t ys i ąc P l at e au

rozpoznajemy w wielu typach. Ale ze stopni nigdy nie da się uzyskać typów. Embrion jakiegoś typu nie może należeć do innego typu, może mieć najwyżej ten sam stopień, co embrion innego typu. Vialleton (uczeń Baëra, który przebijał wszystkich w krytyce zarówno Darwina, jak i Geoffroya): Są rzeczy, które tylko embrion może zrobić albo znieść. Ale może je zrobić albo znieść właśnie zależnie od swego typu, nie zaś dlatego, że potrafi przechodzić od jednego typu do drugiego po stopniach rozwoju. Proszę spojrzeć na Żółwia, którego szyja wymaga nasunięcia pewnej liczby protokręgów, kończyna przednia zaś – przesunięcia o 180 stopni względem kończyny przedniej ptaka. Nie da się wnioskować o filogenezie na podstawie embriogenezy; składanie w fałdę nie pozwala przejść od jednego typu do drugiego, przeciwnie, to właśnie typy świadczą o tym, że formy fałdowania są niesprowadzalne do siebie nawzajem... (Tym samym Vialleton wytacza w jednej sprawie dwa rodzaje argumentów, mówiąc, po pierwsze, o rzeczach, których żadne zwierzę nie może zrobić ze względu na swą substancję, a po drugie, o rzeczach, które zrobić może jedynie embrion ze względu na swoją formę. To mocne argumenty)8. Nie wiadomo już, co z tym wszystkim począć. Tyle ważnych kwestii pojawiło się w tej wymianie zdań. Tyle rozróżnień, które nie przestają się mnożyć. Tyle porachunków, nieuniknionych w epistemologii, która nie jest przecież niewinną zabawą. Subtelny i łagodny Geoffroy z surowym i gwałtownym Cuvierem toczyli w cieniu Napoleona swoją wielką batalię. Cuvier – zatwardziały specjalista – i Geoffroy – zawsze gotów do zmiany specjalizacji. Cuvier nienawidzi Geoffroya, nie może znieść nonszalancji Geoffroya i jego humoru (owszem, Kury mają zęby, Homar ma skórę na kościach itd.). Cuvier jest człowiekiem Władzy i Terenu, i daje to odczuć Goeffroyowi, który z kolei jest już figurą nomadycznego człowieka prędkości. Cuvier myśli w przestrzeni euklidesowej, a Geoffroy – topologicznie. Wystarczy przypomnieć pofałdowanie kory mózgowej wraz ze wszystkimi jej paradoksami. Warstwy mają charakter topologiczny, a Goeffroy jest wielkim mistrzem składania w fałdy, prawdziwym artystą; ma więc tutaj przeczucie jakby zwierzęcego kłącza, o wypaczonych połączeniach – Potworach, podczas gdy Cuvier przeciwstawia temu nieciągłe fotografie i skamieniałe kalki. Nadal jednak nie wiemy, co z tym począć, rozróżnienia mnożą się we wszystkich kierunkach. 8

56

Zob. Geoffroy Saint-Hilaire, Principes de philosophie zoologique (Picton et Didier 1830), w których cytowane są wyjątki z polemiki z Cuvierem; Notions synthètiques (Denain 1838), w których Geoffroy przedstawia swą molekularną koncepcję spalania, elektryzacji oraz przyciągania. Karl Ernest von Baer, Über Entwickelungsgeschichte der Thiere (Beiden Gehrüdern Bornträger 1828–1888) oraz Biographie de Cuvier („Annales des sciences naturelles”, 1908); Vialleton, Membres et ceintures des vertébrés tétrapodes (Doin 1924).

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

Nie było jeszcze nawet mowy o Darwinie, o ewolucjonizmie i neoewolucjonizmie. Tymczasem to tutaj ma miejsce decydujące zjawisko, a nasz teatr marionetek staje się coraz mniej przejrzysty, czyli coraz bardziej kolektywny i zróżnicowany. Oba przywołane przez nas czynniki (wraz z ich niepewnymi relacjami), wyjaśniające różnorodność w warstwie – stopnie rozwoju czy też doskonałości oraz typy form – podlegają głębokiej przemianie. Znowu, zgodnie z podwójną tendencją, coraz bardziej trzeba odnosić typy form do populacji, sfor i kolonii, zbiorowości czy mnogości; natomiast stopnie rozwoju muszą być ujmowane w kategoriach prędkości, wskaźników, współczynników i stosunków różniczkowych [rapports différentiels]. Czyli podwójne pogłębienie. To fundamentalna zdobycz darwinizmu, zakładająca nowe sprzężenie między jednostką a środowiskiem w warstwie9. Z jednej strony, gdy bierze się pod uwagę najprostszą czy nawet molekularną populację w danym środowisku, formy nigdy nie poprzedzają w czasie tej populacji; są one raczej rezultatami statystycznymi: populacja lepiej rozprzestrzeni się w tym środowisku, lepiej podzieli je między siebie, gdy będzie przybierała różnorodne formy, gdy jej mnogość będzie dzieliła się na dalsze mnogości różniące się co do natury, gdy jej pierwiastki będą wchodziły w odrębne związki i odrębne uformowane materie. Odwraca się więc tutaj relacja między embriogenezą i filogenezą: już nie embrion, zaświadczający o absolutnej formie uprzednio ustanowionej w zamkniętym środowisku, lecz filogeneza populacji rozporządzająca swobodą względnych form, z których żadna nie została uprzednio ustanowiona w otwartym środowisku. W wypadku embriogenezy „na podstawie osobników rodzicielskich oraz antycypując zakończenie procesu można stwierdzić, czy tym, co się właśnie rozwija, jest gołąb czy wilk... Tutaj zaś wszystkie punkty odniesienia są w ruchu, a punkty stałe istnieją tylko ze względu na językową wygodę. W skali powszechnej ewolucji wszystkie tego rodzaju oznaczenia stają się niemożliwe... Życie na ziemi przedstawia się jako pewna suma faun i flor, względnie niezależnych, o granicach 9

W tej długiej historii tu właśnie moglibyśmy zrobić osobne, chociaż być może nie rozstrzygające, miejsce dla Edmonda Perriera. Podjął on problem jedności planu budowy, odświeżając Geoffroya za pomocą Darwina, a przede wszystkim Lamarcka. Całe dzieło Perriera jest w zasadzie zorientowane wokół dwóch motywów: kolonii czy też zwierzęcych mnogości z jednej strony, z drugiej zaś, prędkości, które muszą zdać sprawę ze stopni i różnorodnych sposobów składania w fałdę („tachygeneza”). Na przykład: w jaki sposób mózg kręgowców może zająć miejsce otworu gębowego pierścienic, „walka ust i mózgu”. Zob. Les colonies animales et la formation des organismes; L’Origine des embranchements du règne animal („Scientia”, maj–czerwiec 1918). Perrier napisał historię filozofii zoologicznej przed Darwinem (Philosophie zoologique avant Darwin, Alcan 1884), ze świetnymi rozdziałami poświęconymi Geoffroyowi i Cuvierowi.

57

t ys i ąc P l at e au

ruchomych i nieszczelnych. Obszary geograficzne mogą ugościć tylko jeden rodzaj chaosu albo, w najlepszym wypadku, zewnętrznie uwarunkowane harmonie porządku ekologicznego, prowizoryczne stany równowagi pomiędzy populacjami”10. Z drugiej strony równocześnie i w tych samych warunkach, stopnie nie są stopniami rozwoju ani doskonałości istniejących już wcześniej; są to raczej względne i globalne stany równowagi: ich wartość zależy od przewag, jakie dają takim czy innym elementom, a później – takiej czy innej mnogości w środowisku, zależnie od takiej czy innej zmienności (variation) w środowisku. Tak zatem stopnie nie są już mierzone według wzrastającej doskonałości, różnicowania się i komplikowania części, lecz według stosunków i współczynników różnicujących, takich jak presja doboru, działanie katalizatora, prędkość rozprzestrzeniania się, wskaźniki wzrostu, ewolucji, mutacji itd.; relatywny postęp może zatem zachodzić raczej przez ilościowe i formalne uproszczenie niż przez komplikowanie, raczej przez utratę części składowych i syntez, niż przez pozyskiwanie (chodzi o prędkość, a prędkość ma charakter różnicujący). Formowanie, przyjmowanie kształtów dokonuje się poprzez populacje, a utrata umożliwia postęp i nabieranie prędkości. Dwie podstawowe zdobycze darwinizmu zbliżają się w ten sposób do nauki o mnogościach: zastępowanie typów populacjami, a stopni – wskaźnikami albo stosunkami różniczkowymi11. Są to zdobycze nomadyczne, z ruchomymi granicami populacji i wariacjami mnogości, z różnicującymi współczynnikami i wariacjami stosunków. We współczesnej biochemii cały ten „molekularny darwinizm” (wedle słów Monoda) potwierdza na poziomie jednej i tej samej jednostki, statystycznej i globalnej, na najprostszej próbce, rozstrzygające znaczenie populacji molekularnych i wskaźników mikrobiologicznych (na przykład niezliczona sekwencja w jednym łańcuchu i wariacje przypadkowo wybranego pojedynczego segmentu w tej sekwencji). Challenger przyznał, że była to długa dygresja, ale dodał przy tym, że nie da się odróżnić tego, co jest dygresją, od tego, co nią nie jest. Chodziło o to, by wyprowadzić kilka wniosków dotyczących tej jedności i różnorodności w jednej warstwie, w tym wypadku – organicznej. Po pierwsze więc, warstwa cechuje się jednością planu budowy, dzięki czemu można o niej mówić jako o jednej warstwie: tworzywa (materiaux) molekularne, pierwiastki substancjalne, relacje czy cechy formalne. Tworzywa nie są nieukształtowaną materią płaszczyzny spójności, są już uwarstwione i pochodzą z „podłoża”. Ale podłoża [substrate] 10 Georges Canguilhem i in., Du développement à l’évolution au XIX siècle, „Thalés” 1960, s. 34. 11 G.G. Simpson, L’évolution et sa signification, Payot 1951.

58

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

nie powinny być rozpatrywane tylko jako pod-warstwy, ich organizacja nie jest wcale mniej złożona czy bardziej podrzędna. Trzeba się wystrzegać śmiesznego ewolucjonizmu kosmicznego. Tworzywa dostarczone przez podłoże są z pewnością prostsze niż związki warstwy, lecz poziom organizacji, któremu podlegają one w podłożu, nie jest wcale mniejszy niż ten charakteryzujący samą warstwę. Między tworzywami i pierwiastkami substancjalnymi zachodziła inna organizacja, zmiana organizacji, nie zaś wzrost. Dostarczone tworzywa konstytuują dla pierwiastków i związków danej warstwy środowisko zewnętrzne; ale nie są zewnętrzne względem warstwy. Pierwiastki i związki stanowią wewnętrzność warstwy, a tworzywa – jej zewnętrzność, ale jedne i drugie przynależą do warstwy – jedne jako tworzywa dostarczone i pobrane, drugie zaś jako ukształtowane z tych tworzyw. Co więcej, zarówno zewnętrzność, jak i wewnętrzność są względne i istnieją jedynie poprzez wzajemne wymiany, a zatem poprzez warstwę, która wprowadza je w relację. Na przykład w warstwie krystalicznej, dopóki kryształ jest jeszcze nieukonstytuowany, bezkształtne środowisko, czyli środek [milieu] jest zewnętrznością względem zarodka; lecz kryształ, żeby się ukonstytuować, musi uwewnętrznić i włączyć w siebie masy bezkształtnego tworzywa. I odwrotnie, wewnętrzność zarodka kryształu musi przejść w zewnętrzność systemu, gdzie bezkształtne środowisko może się skrystalizować (zdolność przyjęcia innej organizacji). Ostatecznie więc zarodek przychodzi z zewnątrz. Mówiąc krótko, zarówno zewnętrze, jak i wnętrze są wewnętrzne wobec warstwy. Tak samo dzieje się w warstwie organicznej: tworzywa dostarczone przez podłoże są środowiskiem zewnętrznym stanowiącym słynną prebiotyczną zupę, podczas gdy katalizatory grają rolę zarodków, kształtujących wewnętrzne pierwiastki, a nawet związki substancjalne. Jednak te pierwiastki i związki, zawłaszczając tworzywa, jednocześnie uzewnętrzniają się poprzez replikację w tym samym środowisku prymitywnej zupy. Tutaj znowu zewnętrze i wnętrze wymieniają się między sobą, a oba są wewnętrzne wobec warstwy organicznej. Między nimi zaś znajduje się granica, błona, która reguluje wymiany i przekształcenia organizacji, rozplanowuje wewnętrzne dystrybucje w warstwie oraz określa całość jej relacji i cech formalnych (nawet jeśli usytuowanie i rola tej granicy bardzo się zmieniają w zależności od warstwy: jak choćby granica kryształu i błona komórkowa). Można zatem uznać centralny pokład, centralny pierścień warstwy, za następującą całość jedności planu budowy: zewnętrzne tworzywa molekularne, wewnętrzne pierwiastki substancjalne i granica albo błona będąca nośnikiem relacji formalnych. Istnieje więc jak gdyby jedna i ta sama maszyna abstrakcyjna schowana w warstwie i ustanawiająca jej jedność. To jest Oiku­mene w opozycji do Planomenu płaszczyzny spójności.

59

t ys i ąc P l at e au

Błędem byłoby jednak uznać, że ten jednolity centralny pokład dałby się jakkolwiek wyizolować, że można by dotrzeć do niego samego i że droga do niego prowadziłaby przez regresję. Przede wszystkim każda warstwa przechodziła od początku z jednego pokładu w drugi. Składało się więc na nią już wiele pokładów. Przechodziła od centrum ku peryferiom, a jednocześnie peryferia oddziaływały na centrum i kształtowały nowe centrum dla nowych peryferii. Przepływy nieustannie promieniowały i zawracały. Był tu też napór i rozmnożenie stanów pośrednich, jako że proces zachodził w lokalnych warunkach centralnego pierścienia (różnice koncentracji, wariacje tolerowane do pewnego progu tożsamości). Te stany pośrednie to nowe postaci, w jakich jawią się środowiska i tworzywa, jak również pierwiastki i związki. Bo też były one czymś pośrednim między środowiskiem zewnętrznym i pierwiastkiem wewnętrznym, między pierwiastkami substancjalnymi i ich związkami, pomiędzy związkami i substancjami, jak również pomiędzy różnymi substancjami uformowanymi (substancje treści i substancje wyrażenia). Postanowiliśmy nazwać epistratami te pośredniości i nakładania się, te napory i poziomy. Wróćmy do naszych dwóch przykładów: warstwa krystaliczna zawiera wiele możliwych pośredniości między środowiskiem, czyli zewnętrznymi tworzywami, a wewnętrznym zarodkiem: mnogość doskonale nieciągłych stanów metastabilności i tyleż stopni hierarchicznych. Warstwa organiczna jest również nieoddzielna od środowisk określanych jako wewnętrzne, a będących tak naprawdę pierwiastkami wewnętrznymi w stosunku do tworzyw zewnętrznych, ale też pierwiastkami zewnętrznymi w stosunku do substancji wewnętrznych12. A wiemy, że te organiczne środowiska wewnętrzne regulują stopnie złożoności i zróżnicowania części organizmu. Warstwa ujmowana w jedności swego planu budowy istnieje więc tylko w swoich substancjalnych epistratach, które zrywają jej ciągłość, fragmentują jej pierścień i stopniują go. Pierścień centralny zaś nigdy nie jest niezależny od peryferii, które kształtują nowe centrum i reagują z pierwszym, i z których wciąż wyrajają się kolejne nieciągłe epistraty. Ale to wciąż nie wszystko. Nie tylko pojawiła się nowa czy też druga względność wnętrza i zewnętrza, ale jeszcze dochodzi do tego cała historia z błonami i z granicami. W miarę jak pierwiastki i związki zawłaszczały i wcielały w siebie tworzywa, odpowiadające im organizmy zmuszone były udać się na poszukiwanie innych tworzyw, „bardziej obcych i mniej dogodnych”, by przejąć je albo z jeszcze nietkniętych mas, 12

60

Gilbert Simondon, L’individu et sa genèse physio-biologique, PUF 1964, s. 107–114, 259–264: o wnętrzu i zewnętrzu w przypadku kryształu, jak również w przypadku organizmu, a także o roli granicy albo membrany.

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

albo – przeciwnie – z innych organizmów. Środowisko przybrało tutaj trzecią z kolei postać: nie było to już środowisko zewnętrzne lub wewnętrzne, choćby względnie, ani też środowisko pośrednie, lecz raczej środowisko powiązane [milieu associé], czyli anektowane. Środowiska powiązane zakładały przede wszystkim źródła energii inne niż tylko substancje [matériaux] odżywcze. Dopóki takie źródła energii nie zostały zdobyte, można było twierdzić, że organizm się odżywia, ale nie – że oddycha: pozostawałby on raczej w stanie bezdechu13. Natomiast zdobycie źródła energii umożliwiało poszerzenie zasobu tworzyw dających się przekształcać w pierwiastki i związki. Na środowisko powiązane składały się więc pochwycenia źródeł energii (oddychanie w najbardziej ogólnym sensie), rozpoznawanie tworzyw, wychwytywanie ich obecności lub nieobecności (percepcja), a także wytwarzanie albo niewytwarzanie odpowiadających im pierwiastków i związków (odpowiedź, reakcja). O tym, że mamy tutaj do czynienia nie tylko z reakcjami, lecz też z postrzeżeniami molekularnymi, świadczy cała ekonomia komórkowa, a także właściwość czynników regulacyjnych polegająca na „rozpoznawaniu” wyłącznie jednego lub dwóch komponentów chemicznych w środowisku bardzo zróżnicowanej zewnętrzności. A rozwój środowisk powiązanych czy anektowanych prowadzi znów do światów zwierzęcych, opisywanych przez Uexkülla, wraz z ich cechami energetycznymi, percepcyjnymi i aktywnymi. Niezapomniany świat powiązany kleszcza charakteryzuje się grawitacyjną energią spadania, olfaktoryczną percepcją potu i aktywnością ukłucia: kleszcz wdrapuje się w górę po łodydze, by później, rozpoznawszy po zapachu przechodzącego ssaka, spaść na niego i wkłuć się w zagłębienie jego skóry (świat powiązany ukształtowany z trzech czynników – i tyle). Cechy aktywne i percepcyjne są jak podwójne szczypce, podwójne powiązanie14. Środowiska powiązane pozostają tym razem w ścisłej relacji z forma­mi organicznymi. Taka forma nie jest zwykłą strukturą, ale strukturyzacją, ustanawianiem środowiska powiązanego. Środowisko zwierzęce, jak pajęczyna, nie jest wcale w mniejszym stopniu „morfogenetyczne” niż forma organizmu. Nie można zapewne powiedzieć, że środowisko determinuje formę; ale stosunek między formą a środowiskiem, choć dość pokręcony, pozostaje jednak kluczowy. Forma, będąc zależną od autonomicznego kodu, może się konstytuować jedynie w środowisku powiązanym, które w skomplikowany sposób przeplata cechy energetyczne, perceptywne i aktywne, zgodnie z wymogami kodu; 13

J.H. Rush, The Dawn of Life, Hanover House 1957, s. 165: „Organizmy prymitywne żyją w pewnym sensie w stanie bezdechu. Życie narodziło się, lecz nie zaczęło oddychać”. 14 Jakob von Uexküll, Mondes animaux et monde humain, Gonthier 1965.

61

t ys i ąc P l at e au

następnie może się ona rozwijać jedynie poprzez środowiska pośrednie, które regulują prędkości i współczynniki [taux] jej substancji; wreszcie próbą jest dla niej jedynie środowisko zewnętrzności, które mierzy i porównuje zalety środowisk powiązanych i stosunki różnicowe środowisk pośrednich. Środowiska zawsze oddziałują, poprzez dobór, na całe organizmy, których formy zależą od kodów, sankcjonowanych pośrednio przez te środowiska. Środowiska powiązane dzielą się tym samym środowiskiem zewnętrzności, według różnych typów form, a środowiska pośrednie – wedle wskaźników czy stopni dla jednej i tej samej formy. Ale to dzielenie się nie przebiega w ten sam sposób. W stosunku do centralnej obręczy warstwy, środowiska albo stany pośrednie ustanawiały „epistraty”, jedne na drugich, tworząc nowe centra dla nowych peryferii. Natomiast inny sposób fragmentowania się obręczy centralnej, po bokach i pobocznie, na nieredukowalne formy i powiązane z nimi środowiska, postanowiliśmy nazwać parastratami. Tym razem to na poziomie granicy czy też membrany obręczy centralnej stosunki albo cechy formalne wspólne dla całej warstwy musiały przyjmować zupełnie różne formy albo typy form, odpowiadające parastratom. Warstwa jako taka istniała jedynie w swych epistratach i parastratach, w pewnym sensie więc to one musiały być ostatecznie rozważane jako warstwy. Obręcz, idealnie ciągły pierścień warstwy, Oikumene, określana przez tożsamość tworzyw molekularnych, pierwiastków substancjalnych i relacji formalnych, istniała jedynie jako poprzerywana i pokawałkowana na epistraty i parastraty, które musiały zatem zawierać bardzo konkretne maszyny i właściwe im wykładniki, konstytuujące inne molekuły, specyficzne dla nich substancje i nieredukowalne formy15. W tym miejscu mogliśmy powrócić do dwóch fundamentalnych zdobyczy i pytania, dlaczego formy czy typy form w parastratach muszą być ujmowane w stosunku do populacji, oraz dlaczego stopnie rozwoju na epistratach muszą być ujmowane jako wskaźniki, stosunki różniczkowe. Przede wszystkim dlatego, że parastraty obejmowały kody, od których zależały formy dotyczące w sposób konieczny populacji. Zakodowaniu poddawała się tylko cała molekularna populacja, a oddziaływanie kodu albo zmiany w kodzie widać było dopiero na poziomie populacji mniej lub bardziej molowej, w jej zdolności do rozprzestrzeniania się w środowisku albo stworzenia sobie nowego środowiska powiązanego, w którym modyfikacja mogłaby się rozprzestrzeniać. Tak, zawsze trzeba było myśleć w kategoriach sfor i mnogości: kod się przyjmuje albo nie, 15

62

Zob. Pia Laviosa-Zambotti, Origini e diffusione della civilità, C. Marzorati 1947: jej użycie pojęć warstwy, podłoża i parastraty (chociaż tego ostatniego pojęcia autorka nie definiuje).

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

zależnie od populacji, której część stanowi zakodowana jednostka, niezależnie czy „zamieszkuje próbówkę, butelkę wody, czy jelito ssaka”. Co jednak oznaczała zmiana w kodzie albo modyfikacja kodu, wariacje parastraty; skąd pochodzić mogły nowe formy i nowe środowiska powiązane? Z pewnością zmiana jako taka nie była wynikiem przechodzenia między przedustawnymi formami, czyli z przekładu jednego kodu na drugi. Póki problem był stawiany w ten sposób, pozostawał nierozwiązywalny i trzeba byłoby zapewne zgodzić się z Cuvierem i Bäerem, że typy ustalonych form, jako nieredukowalne, nie pozwalałyby na żaden przekład ani transformację. Jednak problem ukazuje się zupełnie inaczej, gdy tylko zobaczymy, że kod jest nieoddzielny od procesu dekodowania, który jest weń wpisany. Nie ma genetyki bez „dryfu genetycznego”. Współczesna teoria mutacji przekonująco dowiodła, że w kodzie, a zwłaszcza w kodzie populacji, musi się zawierać istotny margines dekodowania: nie tylko każdy kod posiada dodatkowe części mogące się dowolnie różnić, lecz nawet ten sam segment może być skopiowany dwukrotnie, przy czy druga kopia staje się otwarta na najrozmaitsze wariacje. Również przeniesienia kodu z jednej komórki do drugiej, między komórkami pochodzącymi z odmiennych gatunków: Człowieka i Myszy, Małpy i Kota, dokonują się za pośrednictwem wirusa bądź w innych procesach, przy czym nie dochodzi tu do przekładu jednego kodu na drugi (wirusy nie są tłumaczami). Jest to raczej osobliwe zjawisko, które nazwiemy wartością dodatkową (nadwyżką) kodu czy komunikacją na boku16. Będzie jeszcze o tym mowa, ponieważ jest to niezwykle istotne dla wszystkich zwierzęceń, stawań-się-zwierzętami [devenirs-animaux]. Tymczasem zaś części dodatkowe oraz wartości dodatkowe – części dodatkowe w porządku mnogości, a wartości dodatkowe w porządku kłącza – sprawiają, że dowolny kod jest obarczony marginesem dekodowania. Formy w parastratach i same parastraty, jak najdalsze od zastygnięcia i unieruchomienia w warstwach, zostają uchwycone w maszynowe sprzęgnięcie: odsyłają do populacji, populacje wymagają kodów, kody nieuchronnie zawierają w sobie zjawiska względnego dekodowania, tym lepiej dające się użyć, kombinować i sumować, im bardziej są relatywne i – znowu – „poboczne”. Jeśli formy odsyłają do kodów, do procesów kodowania i dekodowania w parastratach, to substancje, jako uformowane materie, odsyłają do terytorialności, do ruchów deterytorializacji i reterytorializacji w epistratach. I prawdę mówiąc, epistraty są równie nieodłączne od ustanawiających je ruchów, jak parastraty od tamtych procesów. Od centralnego pokładu aż po peryferie, potem od nowego centrum aż po nowe 16 François Jacob, Historia i dziedziczność, s. 396–398, 423–424, a także to, co Rémy Chauvin określa mianem „ewolucji aparalelnej”.

63

t ys i ąc P l at e au

peryferie, biegną nomadyczne fale czy też przepływy deterytorializacji, opadają na stare centrum i wzbijają się ku nowemu17. Epistraty są zorganizowane tak, by dążyć ku coraz większej deterytorializacji. Cząstki fizyczne i substancje chemiczne, w swojej warstwie i poprzez warstwy, przechodzą przez progi deterytorializacji, które odpowiadają różnym mniej lub bardziej stabilnym stanom pośrednim, wartościowościom, mniej lub bardziej tymczasowym istnieniom, ustawieniom tego czy innego ciała, gęstościom sąsiedztwa, wiązaniom dającym się lepiej lub gorzej zlokalizować. Nie tylko cząstki fizyczne charakteryzują się prędkością deterytorializacji – tachiony, cząstki-dziury, kwarki à la Joyce, by przypomnieć fundamentalną ideę „zupy” – ale też sama substancja chemiczna, jak siarka, węgiel itd., miewa stany mniej lub bardziej zdeterytorializowane. Organizm jest zdeterytorializowany w swojej własnej warstwie tym bardziej, że zawiera środowiska wewnętrzne, które zapewniają mu autonomię i włączają go w całość aleatorycznych relacji z zewnętrzem. Dlatego właśnie stopnie rozwoju mogą być ujmowane tylko względnie, w zależności od różnych prędkości, stosunków i wskaźników. Deterytorializację trzeba widzieć jako doskonale pozytywną siłę, która ma swoje stopnie i progi (epistraty), zawsze jest względna oraz ma swój rewers i swoje uzupełnienie w reterytorializacji. Organizm zdeterytorializowany w stosunku do zewnętrza z konieczności reterytorializuje się w swoich środowiskach wewnętrznych. Domniemany fragment embrionu deterytorializuje się, zmieniając próg albo gradient, ale jednocześnie otrzymuje nowy przydział do nowego otoczenia. Miejscowe poruszenia są alteracjami. Na przykład migracje komórkowe, rozciągnięcia, wgłobienia, fałdowania. Każda podróż jest bowiem intensywna i przebiega w progach intensywności, w których się rozwija albo które przekracza. Podróżuje się właśnie dzięki intensywności, a przemieszczenia i figury w przestrzeni zależą od intensywnych progów nomadycznej deterytorializacji, a więc od stosunków różnicowych, które jednak równocześnie umocowują stacjonarne, komplementarne reterytorializacje. Każda warstwa tak działa: pochwycić w swe szczypce maksimum intensywności, jak najwięcej intensywnych cząstek, by tu umieścić swoje formy i substancje, ustanowić gradienty i określone progi rezonansu (deterytorializacja okazuje się zawsze określona w warstwie w związku z komplementarną reterytorializacją)18. 17 Zob. Pia Laviosa-Zambotti, Origini e diffusione della civilità: jej koncepcja fal i przepływów od centrum ku peryferiom, nomadyzmu i migracji (przepływy nomadyczne). 18 Na temat zjawiska współdrgania, rezonansu między różnymi porządkami wielkości zob. Gilbert Simondon, L’individu et są genèse physio-biologique, s. 16–20, 124–131 i nast.

64

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

Dopóki porównywaliśmy formy przedustawne i określone wcześniej stopnie, nie tylko zmuszeni byliśmy poprzestać na prostym stwierdzeniu, że są do siebie niesprowadzalne, ale nie mieliśmy żadnego sposobu, by ocenić możliwość połączenia tych dwóch czynników. Teraz jednak formy zależą od kodów w parastratach i włączone zostają w proces dekodowania albo dryfowania; same stopnie zaś ujmowane są w ruchach intensywnej deterytorializacji i reterytorializacji. Kody i terytorialności, dekodowania i deterytorializacje nie odpowiadają sobie ściśle: przeciwnie, kod może być kodem deterytorializacji, reterytorializacja może być reterytorializacją dekodowania. Istnieją wielkie szczeliny pomiędzy kodem i terytorialnością. Niemniej obydwa czynniki mają ten sam „podmiot” w warstwie: są to populacje, które się deterytorializują i reterytorializują, w tym samym stopniu, w jakim kodują się i dekodują. Czynniki te łączą się ze sobą, przeplatają się w środowiskach. Z jednej strony modyfikacje kodu mają aleatoryczną przyczynę w środowisku zewnętrznym, natomiast ich wpływ na środowiska wewnętrzne, kompatybilność z tymi środowiskami, decyduje o ich upowszechnieniu. Deterytorializacje i reterytorializacje nie określają modyfikacji, choć ściśle określają ich dobór. Z drugiej strony wszelka modyfikacja ma swoje środowisko powiązane, które powoduje tak deterytorializację w odniesieniu do środowiska zewnętrznego, jak i reterytorializację w środowiskach wewnętrznych i pośrednich. W środowisku powiązanym postrzeżenia i działania, nawet na poziomie molekularnym, ustanawiają czy też wytwarzają znaki terytorialne [signes territoriaux] (wskaźniki). Szczególnie świat zwierzęcy jest zbudowany, wyznaczony za pomocą takich znaków, które dzielą go na strefy (strefa schronienia, strefa łowów, strefa zneutralizowana itd.), uaktywniają wyspecjalizowane organy i odpowiadają fragmentom kodu – także marginesowi dekodowania wpisanemu w kod. Nawet część doświadczenia jest zastrzeżona przez kod albo przezeń wyznaczona. Wskaźniki czy też znaki terytorialne są jednak nieodłączne od podwójnego ruchu. Skoro środowisko powiązane zawsze zderza się ze środowiskiem zewnętrznym, gdzie zwierzę działa i podejmuje konieczne ryzyko, musi zostać zachowana linia ujścia, pozwalająca zwierzęciu odzyskać środowisko powiązane, gdy tylko pojawi się niebezpieczeństwo (taką jest linia ujścia byka na arenie, poprzez którą może on powrócić na przez siebie wybrany teren19). Dalej pojawia się druga linia ujścia, gdy zewnętrzne ciosy wstrząsają środowiskiem powiązanym i zwierzę musi je opuścić, aby związać się z nowymi partiami zewnętrzności, wspierając się tym razem na środowiskach 19 Claude Popelin, Le taureau et son combat, Julliard 1981, s. 10–18, w rozdz. IV: problem terytoriów człowieka i byka na arenie.

65

t ys i ąc P l at e au

wewnętrznych niczym na kruchych kulach. Gdy morze wysycha, pierwotna Ryba opuszcza swoje środowisko powiązane, by badać ziemię; zmuszona jest „stanąć na własnych nogach” i zabiera ze sobą resztkę wód jedynie wewnątrz owodni, aby ochronić swój płód. W ten lub inny sposób zwierzę jest tym, co raczej uchodzi, niż atakuje, jednak jego ujścia są także podbojami, tworzeniem. Linie ujścia przenikają zatem na wskroś przez terytorialności, zaświadczając o obecnych tam ruchach deterytorializacji i reterytorializacji. W pewnym sensie terytorialności są wtórne. Same byłyby niczym bez składających się na nie ruchów. Mówiąc krótko, w Oikumene czy też w jedności planu warstwy, epistraty i parastraty nieustannie burzą się, ślizgają, przemieszczają, zmieniają, jedne wynoszone przez linie ujścia i ruchy deterytorializacji, inne przez procesy dekodowania i dryfu, a jedne i drugie łączą się na przecięciu środowisk. Warstwami bez ustanku wstrząsają zjawiska pękania albo zerwania, czy to na poziomie podłoża, zapewniającego tworzywo, czy to na poziomie „zup”, które zawiera każda z warstw (zupa prebiotyczna, zupa prechemiczna…), czy to na poziomie akumulujących się epistrat, czy wreszcie na poziomie opierających się o siebie parastrat: wszędzie wyłaniają się równoczesne przyspieszenia i unieruchomienia, porównawcze prędkości, różnice deterytorializacji tworzące względne pola reterytorializacji. Z pewnością nie należy mylić owych względnych ruchów z możliwością absolutnej deterytorializacji, absolutnej linii ujścia, absolutnego dryfu. Ruchy są warstwowe i międzywarstwowe, podczas gdy owa możliwość dotyczy płaszczyzny spójności i jej odwarstwienia (jej „spalania”, jak mawiał Geoffroy). Nie ma wątpliwości, że oszalałe cząstki fizyczne w wielkim pośpiechu uderzają w warstwy, przenikają je, pozostawiając jak najmniej śladów, wymykają się czasoprzestrzennym współrzędnym, a nawet współrzędnym egzystencjalnym, dążąc do stanu absolutnej deterytorializacji czy też nieuformowanej materii na płaszczyźnie spójności. W pewien sposób przyspieszenie względnych deterytorializacji osiąga barierę dźwięku: gdy cząstki odbijają się od niej albo dają się pochwycić przez czarne dziury, wówczas spadają w warstwy, w obecne w warstwach relacje i środowiska, jeśli jednak przebiją się przez tę barierę, osiągają stan nieuformowanego, odwarstwionego pierwiastka, płaszczyznę spójności. Można nawet rzec, że maszyny abstrakcyjne, które emitują i zestawiają cząstki, istnieją w dwóch bardzo odmiennych trybach: Oikumene oraz Planomenu. Niekiedy pozostają uwięzione w stratyfikacji, owinięte tą lub inną określoną warstwą, której wyznaczają program albo jedność planu budowy (Zwierzę abstrakcyjne, Ciało chemiczne, Energia w sobie) i regulują w niej ruchy względnej deterytorializacji. Niekiedy przeciwnie, maszyna abstrakcyjna przemierza wszystkie stratyfikacje, rozwija się jako jedna jedyna i sama dla siebie na płaszczyźnie spójności,

66

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

której diagram ustanawia; ta sama maszyna pracuje zarówno w astrofizyce, jak i w mikrofizyce, w tym, co naturalne, i w tym, co sztuczne, sterując przepływami absolutnej deterytorializacji (rzecz jasna, nieukształtowana materia w żadnej mierze nie jest jakimś chaosem). Jednak takie jej przedstawienie byłoby jeszcze zbyt uproszczone. Z jednej strony nie wystarczy proste przyspieszenie, by przejść od tego, co względne, ku temu, co absolutne, jakkolwiek przyrost prędkości dąży do takiego globalnego i porównawczego rezultatu. Absolutnej deterytorializacji nie wyznacza olbrzymi akcelerator, jest ona absolutna albo nie, niezależnie od tego, czy jest bardziej lub mniej szybka, czy też powolna. Można nawet dotrzeć do tego, co absolutne, poprzez zjawiska względnej powolności lub opóźnienia. Na przykład opóźnienia w rozwoju. Tym, co winno określać deterytorializację, nie jest jej prędkość (niektóre są bardzo powolne), lecz jej natura, czy to wówczas, gdy ustanawia ona epistraty i parastraty, czy to wówczas, gdy działa poprzez rozczłonkowane segmenty, czy przeciwnie, wówczas, gdy przeskakuje z jednej osobliwości ku drugiej, wedle niesegmentowej i niedającej się rozłożyć linii, wytyczającej metastratę płaszczyzny spójności. Z drugiej strony zdecydowanie nie należy sądzić, że absolutna deterytorializacja przychodzi za jednym razem, ponadto, potem czy też spoza. Wówczas nie dałoby się zrozumieć, dlaczego same warstwy pobudzane są przez ruchy względnej deterytorializacji i dekodowania, ruchy, które nie znalazły się tam przez przypadek. Tym, co pierwsze, jest absolutna deterytorializacja, absolutna linia ujścia, jakkolwiek złożona i mnoga by nie była, właściwa płaszczyźnie spójności albo ciału bez organów (Ziemia, to, co absolutnie zdeterytorializowane). Stała się ona względna wyłącznie za sprawą uwarstwienia na tej płaszczyźnie, na tym ciele: warstwy są zawsze osadami, pozostałościami, nie odwrotnie – nie należy pytać, jak coś wydobywa się z warstwy, lecz raczej, jak rzeczy są w nią wprowadzane. Tak oto w obrębie deterytorializacji względnej istnieje nieustannie immanencja absolutnej deterytorializacji; tak oto urządzenia maszynowe pomiędzy warstwami, regulujące stosunki różniczkowe i względne ruchy, mają także punkty deterytorializacji zwrócone ku absolutnemu. Zawsze immanencja warstw i płaszczyzny spójności albo współistnienie dwóch stanów maszyny abstrakcyjnej jako dwóch różnych stanów intensywności. Większość słuchaczy wyszła (najpierw martinetyści od podwójnego powiązania, potem hjelmsleviści od treści i wyrażenia, a także biologowie od protein i kwasów nukleinowych). Zostali tylko matematycy, ponieważ przywykli do większych dziwactw, kilku astrologów i archeologów, oraz parę osób tu i tam. Skądinąd Challenger zmienił się w trakcie wykładu, jego głos stał się bardziej chrapliwy, niekiedy przerywany małpim

67

t ys i ąc P l at e au

kaszlem. Marzył nie tyle o wykładach dla ludzi, ile o przedłożeniu programu dla czystych komputerów. Czy raczej o aksjomatyce, ponieważ aksjomatyka z samej istoty dotyczy uwarstwienia. Challenger zwracał się jedynie ku pamięci. Teraz, kiedy przyjąwszy za punkt odniesienia substancje i formy, powiedzieliśmy już o tym, co pozostawało stałe, i o tym, co zmieniało się w warstwie, pozostaje zapytać siebie – biorąc za punkt odniesienia treść i wyrażenie – co zmienia się między warstwami. Ponieważ jeśli prawdą jest, że zawsze istnieje realne rozróżnienie konstytutywne dla podwójnego powiązania, obopólne przedzałożenie treści i wyrażenia – to tym, co zmienia się między warstwami, jest natura tego rzeczywistego rozróżnienia oraz natura i wzajemna pozycja rozróżnionych terminów. Rozważmy choćby pierwszą wielką grupę warstw: można je scharakteryzować, mówiąc skrótowo, że treść (forma i substancja) jest tu molekularna, natomiast wyrażenie (forma i substancja) – molowe. Różnica pomiędzy nimi zachodzi przede wszystkim w porządku wielkości [ordre de grandeur] czy też skali. Podwójne powiązanie wymaga tu istnienia dwóch porządków wielkości. Jest to rezonans, współdrganie, łączność zachodząca między dwoma niezależnymi porządkami, ustanawiająca uwarstwiony system, którego molekularna treść sama ma formę odpowiadającą rozdzieleniu mas pierwiastkowych oraz oddziaływaniu molekuły na molekułę, natomiast wyrażenie ma formę, która objawia ze swej strony statystyczną całość oraz stan równowagi na poziomie makroskopowym. Wyrażenie jest niejako „zabiegiem wzmacniającej strukturacji, która pozwala przejść na poziom makrofizyczny czynnym własnościom pierwotnie mikrofizycznej nieciągłości”20. Wyszliśmy od takiego przypadku dla warstwy geologicznej, warstwy kryształów, warstw fizykochemicznych, w którym wszędzie można stwierdzić, że to, co molowe, wyraża mikroskopowe interakcje molekularne („kryształ jest makroskopowym wyrazem struktury mikroskopowej”21, „forma kryształów wyraża pewne cechy molekularne lub atomowe, tworzącej je przestrzeni chemicznej”22). Oczywiście możliwości są tu bardzo różnorodne zależnie od liczby i natury stanów pośrednich, a także od oddziaływania sił zewnętrznych na kształtowanie się wyrażenia. Pomiędzy molekularnym i molowym może istnieć mniej lub więcej stanów pośrednich; mniej lub więcej sił zewnętrznych lub centrów organizacyjnych może oddziaływać w formie molowej. I bez wątpienia te dwa czynniki pozostają w stosunku odwróconym, wskazując 20 Gilbert Simondon, L’Individuation à la lumière des notions de forme et d’information, Éd. Millon 2005, s. 97 [przyp. tłum.]. 21 Jacques Monod, Przypadek i konieczność, s. 8. 22 Gilbert Simondon, L’Individuation à la lumière des notions de forme et d’information, s. 27 [przyp. tłum.].

68

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

na dwa przypadki graniczne. Na przykład forma wyrażenia molowego może być rodzajem „foremki”, pobudzającej maksimum sił zewnętrznych, albo przeciwnie, rodzajem „modulacji”, gdzie siły owe oddziałują tylko w minimalnym stopniu. Istnieją jednak jeszcze, nawet w wypadku foremki, wewnętrzne stany pośrednie, niemal całkowicie ulotne, pomiędzy treścią molekularną, przyjmującą własne formy, a wyrażeniem molowym, określonym z zewnątrz przez kształt foremki. I na odwrót, gdy pomnożone i rozciągnięte w czasie stany pośrednie zaświadczają o endogenicznym charakterze formy molowej, jak w wypadku kryształów, to nadal choćby minimum form zewnętrznych oddziałuje na każdym z etapów23. Trzeba zatem stwierdzić, że względna niezależność treści i wyrażenia, realne rozróżnienie na molekularną treść wraz z jej formami i molowe wyrażenie wraz z jego formami, mają szczególny status obejmujący pewną rozległość działania pomiędzy przypadkami granicznymi. Ponieważ warstwy są sądami bożymi, należy bez wahania czerpać ze wszystkich subtelności scholastyki i średniowiecznej teologii. Pomiędzy treścią i wyrażeniem istnieje realne rozróżnienie, ponieważ odpowiadające im formy są faktycznie odrębne w samej „rzeczy”, nie tylko zaś w umyśle obserwatora. Jednak owo realne rozróżnienie jest bardzo szczególne, wyłącznie formalne, ponieważ obie formy tworzą, kształtują jedną i tę samą rzecz, jeden i ten sam uwarstwiony podmiot. Można dać liczne przykłady formalnego rozróżnienia: na skale albo porządki wielkości (np. na mapę i jej wzorzec, albo też, w inny sposób, na poziomy mikrofizyczne i makrofizyczne, jak w przypowieści o dwóch biurach Eddingtona); na różne stany albo racje formalne, przez które przechodzi dana rzecz; na rzecz ujętą w pewnej formie i rzecz ujętą w stosunku przyczynowości, być może zewnętrznej, która nadaje jej inną formę… itd. (istnieje jeszcze więcej odrębnych form, nie tylko bowiem treść i wyrażenie mają własne formy, lecz również stany pośrednie wprowadzają formy wyrażenia odpowiednie dla treści oraz formy treści odpowiednie dla wyrażenia). Jakkolwiek różnorodne i realne nie byłyby formalne rozróżnienia, przy warstwie organicznej zmienia się sama natura rozróżnienia i tym samym cały rozkład treści i wyrażenia w tej warstwie, która jednak zachowuje, a nawet wzmacnia stosunek pomiędzy tym, co molekularne i molowe, wraz ze wszystkimi rodzajami stanów pośrednich. Widzieliśmy to w przypadku morfogenezy, gdzie podwójne powiązanie pozostaje nierozerwalnie związane z połączeniem dwóch porządków wielkości. 23

O porządkach wielkości i ustanowieniu ich rezonansu, współdrgania, o typach działań – „foremkach”, „modulacjach” i „modelowaniach”, o siłach zewnętrznych i stanach pośrednich, zob. Gilbert Simondon, L’individu et są genèse physio-biologique.

69

t ys i ąc P l at e au

To samo dotyczy chemii komórkowej. Warstwa organiczna ma jednak cechę szczególną, pozwalającą rozważyć same te wzmocnienia. Rzecz w tym, że wyrażenie zależało dotąd od wyrażanej treści molekularnej – we wszystkich kierunkach i podług wszelkich wymiarów – a niezależność zyskiwało jedynie o tyle, o ile odwoływało się do wyższego porządku wielkości [ordre de grandeur supérieur] i do sił zewnętrznych: realne rozróżnienie przebiegało między formami, które wszakże były formami jednego jedynego zespołu, jednej jedynej rzeczy lub też podmiotu. Teraz jednak wyrażenie staje się niezależne samo w sobie, to znaczy autonomiczne. Podczas gdy zakodowanie wcześniejszej warstwy było współrozciąg­ łe z warstwą, kodowanie warstwy organicznej rozwija się wzdłuż niezależnej i autonomicznej linii, która w najwyższym stopniu odrywa się od drugiego i trzeciego wymiaru. Wyrażenie przestaje być obszerne czy też powierzchniowe, by stać się liniowym i jednowymiarowym (nawet w swej segmentacji). Sprawą kluczową jest tu linearność sekwencji nukleinowej24. Rzeczywiste rozróżnienie na treść i wyrażenie nie jest więc już po prostu formalne, jest rzeczywiste w ścisłym tego słowa znaczeniu, przechodzi teraz w molekularność niezależnie od porządków wielkości, pomiędzy dwiema klasami molekuł – kwasami nukleinowymi wyrażenia i białkami treści, pomiędzy podstawowymi składnikami kwasów nukleinowych, nukleotydami, i podstawowymi składnikami białek, aminokwasami. Zarówno wyrażenie, jak i treść mają w sobie i coś molekularnego, i coś molowego. Rozróżnienie nie dotyczy już jednego jedynego zespołu lub podmiotu; liniowość prowadzi nas raczej ku korzyściom w porządku płaskich mnogości, niż ku jedności. Wyrażenie odsyła w istocie do nukleotydów oraz do kwasów nukleinowych jako do molekuł, które – w swej substancji i formie – są całkowicie niezależne, nie tylko od molekuł treści, lecz od wszelkiego ukierunkowanego działania środowiska zewnętrznego. Niezmienniczość przynależy zatem do pewnych molekuł, już nie zaś do skali molowej. Przeciwnie, białka w swej substancji, a także w formie treści, są nie mniej niezależne niż nukleotydy: w sposób jednoznaczny określone jest jedynie to, że raczej ten aminokwas niż inny odpowiada sekwencji trzech nukleotydów (trypletowi nukleinowemu)25. Tym, co określa liniowa forma wyrażenia, jest zatem 24 Oczywiście istnieje mnogość sekwencji czy też linii. Nie przeszkadza to jednak, by „porządek porządku” był (jedno)liniowy (zob. François Jacob, Historia i dziedziczność, s. 390, oraz tegoż, Le modèle linguistique en biologie, „Critique” nr 322, marzec 1974, s. 199–203). 25 Na temat wzajemnej niezależności białek i kwasów nukleinowych, a także ich obopólnego przedzakładania się: François Jacob, Historia i dziedziczność, s. 415–416, oraz Jacques Monod, Przypadek i konieczność, s. 63–65, 71–72, 75, 91–92.

70

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

pochodna forma wyrażenia, która tym razem odnosi się do treści, wytwarzając ostatecznie, poprzez zaginanie [repliement] sekwencji białkowej aminokwasów, specyficzne struktury trójwymiarowe. Krótko mówiąc, warstwę organiczną charakteryzuje właśnie owo uszeregowanie wyrażenia, owo wyczerpanie albo oderwanie linii wyrażenia, obniżenie formy i substancji wyrażenia do jednowymiarowej linii, która zapewni wyrażeniu i treści wzajemną niezależność, nie musząc brać pod uwagę porządków wielkości. Wypływa stąd wiele konsekwencji. To nowe położenie wyrażenia i treści warunkuje nie tylko moc reprodukcji organizmu, lecz także jego moc deterytorializacji czy też przyspieszenie deterytorializacji. Uszeregowanie kodu lub też linearność sekwencji nukleinowej wyznacza w istocie próg deterytorializacji „znaku”, określający nową podatność na ponowne kopiowanie, lecz także określający organizm jako bardziej zdeterytorializowany niż kryształ: tylko to, co zdeterytorializowane, może się odtwarzać. Gdy treść i wyrażenie rozkładają się wedle tego, co molekularne, i tego, co molowe, substancje przechodzą od stanu do stanu, od stanu poprzedniego do stanu następnego lub też od pokładu do pokładu, od pokładu już wytworzonego do pokładu, który właśnie się tworzy, podczas gdy formy ustanawiają się na granicy ostatniego pokładu, czy też ostatniego stanu, i środowiska zewnętrznego. Tak oto warstwa rozwija się w epistraty i parastraty przez zespół indukcji między pokładami, między stanami lub wręcz na granicy. Kryształ odsłania ten proces w stanie czystym, ponieważ jego forma rozciąga się we wszystkich kierunkach, choć zawsze jako powierzchniowy pokład substancji, który można opróżnić, usunąć znaczną część jego wnętrza, nie zatrzymując przyrostu. Oto ujarzmienie kryształu w trzech wymiarach, to znaczy jego wskaźnik terytorialności, sprawiający, że nie struktura, a tylko dostępna powierzchnia, jedyna deterytorializowalna, może formalnie się odtwarzać i wyrażać. I przeciwnie, wydzielenie czystej linii wyrażenia w warstwie organicznej spowoduje, że organizm zdolny będzie naraz do osiągnięcia znacznie wyższego progu deterytorializacji, do rozporządzania mechanizmem reprodukcji każdego szczegółu swej złożonej struktury w przestrzeni, i wreszcie do ułożenia wszystkich swych wewnętrznych pokładów w „topologicznym kontakcie” z zewnętrzem czy raczej ze spolaryzowaną granicą (stąd szczególna rola żywej błony). Rozwijanie warstwy w epistraty i parastraty dokonuje się więc już nie przez proste indukcje, lecz przez transdukcje, które opisują wzmocnienie współdrgania, rezonansu, pomiędzy tym, co molekularne i molowe, niezależnie od porządków wielkości, funkcjonalną wydajność wewnętrznych substancji, niezależnie od odległości, a także możliwości rozrastania się, a nawet krzyżowania form niezależnie od

71

t ys i ąc P l at e au

kodów (wartość dodatkowa kodu albo zjawiska transkodowania, ewolucji aparalelnej)26. Trzecia duża grupa warstw definiuje się mniej przez istotę człowieczeństwa, a bardziej, ponownie, przez nowe rozmieszczenie treści i wyrażenia. Forma treści staje się już nie „homoplastyczna”, lecz „alloplastyczna”, to znaczy dokonuje przekształceń świata zewnętrznego. Forma wyrażenia staje się językowa, nie genetyczna, to znaczy działa przez symbole – zrozumiałe, przekazywalne i podatne na przekształcenia z zewnątrz. To, co zwiemy własnościami człowieka – technika i język, narzędzie i symbol, swobodna dłoń i elastyczna krtań, „gest i mówienie” – to raczej własności tej nowej dystrybucji, co do której trudno byłoby uznać, że zaczęła się wraz z człowiekiem jako absolutnym początkiem. Wychodząc od analiz Leroi-Gourhana, możemy dostrzec, jak treści okazują się powiązane z parą dłoń–narzędzie, wyrażenia zaś – z parą oblicze [face]–język, twarz (visage)–język27. Dłoń nie może być tu rozważana jako prosty organ, lecz jako kodowanie (kod cyfrowy), dynamiczna strukturalizacja, dynamiczne formowanie (forma dłoni albo cechy formalne dłoni). Dłoń jako ogólna forma treści przedłuża się w narzędzia, które same są formami czynnymi, wymagającymi substancji jako uformowanych materii; wreszcie wytwory są uformowanymi materiami czy też substancjami, które z kolei służą jako narzędzia. Jeśli cechy formalne dłoni ustanawiają dla warstwy jedność planu budowy, to formy i substancje narzędzi oraz wytworów organizują się w parastraty i epistraty, które same funkcjonują jako prawdziwe warstwy i wyznaczają nieciągłości, pęknięcia, połączenia i rozproszenia, nomadyczności i osiadłości, liczne progi i względne prędkości deterytorializacji w populacjach ludzkich. A zatem wraz z dłonią jako cechą formalną czy też ogólną formą treści osiągnięty zostaje czy też otwiera się wielki próg deterytorializacji, akcelerator umożliwiający sam w sobie całą ruchomą grę porównywalnych deterytorializacji i reterytorializacji – w istocie to właśnie zjawiska „opóźnienia rozwoju” w podłożu organicznym umożliwiają to przyspieszenie. Nie tylko dłoń jest zdeterytorializowaną przednią łapą, ale też swobodna dłoń jest zdeterytorializowana w stosunku do chwytnej i lokomotorycznej dłoni małpy. Rozważyć synergiczne deterytorializacje innych organów (na przykład stopy). Rozważyć również pozostające we współzależności deterytorializacje środowisk: step, środowisko powiązane, zdeterytorializowane bardziej niż las, wywiera na ciała i na 26 O pojęciu transdukcji zob. Gilbert Simondon, L’individu et są genèse physio-­ biologique (który jednak używa go w znaczeniu bardziej ogólnym i rozciąga na cały system), s. 18–21. O błonie zob. s. 259 i nast. 27 Andrè Leroi-Gourhan, Le geste et la parole, technique et langage, Albin Michel 1964, s. 161.

72

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

technikę presję doboru, selekcyjny nacisk deterytorializacji (to nie w lesie, lecz na stepie dłoń może pojawić się jako swobodna forma, ogień zaś jako materia poddająca się technologicznemu formowaniu). Wreszcie rozważyć komplementarne reterytorializacje (stopa jako reterytorializacja kompensacyjna względem dłoni, realizująca się na stepie). Stworzyć mapy w tym znaczeniu, organiczne, ekologiczne i technologiczne, które będzie można rozłożyć na płaszczyźnie spójności. Z drugiej strony język pojawia się rzeczywiście jako nowa forma wyrażenia czy raczej zespół cech formalnych, które definiują nowe wyrażenie na całej warstwie. Jednak tak samo jak cechy formalne dłoni istnieją jedynie w formach i uformowanych materiach, które przełamują ich ciągłość i rozmieszczają ich skutki, cechy formalne wyrażenia istnieją jedynie w rozmaitych językach formalnych i wymagają istnienia jednej lub wielu dających się formować substancji. Substancja jest przede wszystkim substancją głosową, która wprowadza do gry rozmaite elementy organiczne, nie tylko krtań, lecz także usta, wargi i całą motorykę oblicza, całą twarz. Tu również rozważyć całą intensywną mapę: usta jako deterytorializacja pyska (cały „spór pomiędzy ustami i mózgiem”, jak mawiał Perier); wargi jako deterytorializacja ust (tylko ludzie mają wargi, czyli podwinięcie wewnętrznej błony śluzowej; tylko samice człowieka mają piersi, to znaczy zdeterytorializowane gruczoły sutkowe: w przedłużonym okresie karmienia, sprzyjającym opanowaniu języka, dokonuje się komplementarna reterytorializacja warg na piersiach i piersi na wargach). Jakże ciekawa to deterytorializacja: napełnić usta raczej słowami niż pokarmem i dźwiękami. Step wydaje się znowu wywierać silną presję doboru: „elastyczna krtań” jest niczym odpowiednik swobodnej dłoni i może się rozwinąć jedynie w środowisku pozbawionym drzew, gdzie nie trzeba mieć już olbrzymich worków krtaniowych, niezbędnych, by zapanować krzykiem nad nieustającym leśnym zgiełkiem. Artykułować, mówić, to mówić cicho i wiadomo, że drwale niemal nie mówią28. Przez wszystkie te deterytorializacje przechodzi jednak nie tylko substancja głosowa, akustyczna i fizjologiczna – forma wyrażenia, jako język, również przekracza próg. Znaki głosowe mają czasową liniowość i to ta nad-liniowość wytwarza ich specyficzną deterytorializację, ich odróżnienie od liniowości genetycznej. Liniowość genetyczna jest przede wszystkim przestrzenna, 28 Na temat wszystkich tych zagadnień – swobodnej dłoni, elastycznej krtani, warg oraz roli stepu jako czynnika deterytorializacji zob. wspaniałą książkę Emile’a Devaux, L’espèce, l’instinct, l’homme, Ed. Le François 1933, cześć trzecia (rozdz. VII: „oderwany od swego lasu, opóźniony w rozwoju, zdziecinniały, antropoid musiał zyskać swobodne ręce i elastyczną krtań”, a także rozdz. IX: „Las stworzył małpę, jaskinia i step stworzyły człowieka”).

73

t ys i ąc P l at e au

nawet jeśli jej segmenty są konstruowane i odtwarzane po kolei; a zatem nie wymaga ona na tym poziomie żadnego skutecznego nadkodowania, lecz wyłącznie zjawisk połączonych krańcami, lokalnych regulacji i częściowych interakcji (nadkodowanie wkracza dopiero na poziomie łączenia w całość, pociągającego za sobą odmienne porządki wielkości). Stąd rezerwa Jacoba wobec wszelkiego zestawiania kodu genetycznego z językiem: w istocie w kodzie genetycznym nie ma ani nadawcy, ani odbiorcy, ani rozumienia, ani przekładu, lecz tylko redundancje i wartości dodatkowe29. Natomiast czasowa liniowość wyrażenia językowego odsyła nie tylko do następstwa, lecz również do formalnej syntezy następstwa w czasie, co ustanawia całe liniowe nadkodowanie i rodzi zjawisko nieznane z innych warstw: przekład, przekładalność, przeciwstawione wcześniejszym indukcjom i transdukcjom. Przez przekład nie należy jedynie rozumieć, że jeden język może jakoś „reprezentować” dane innego języka, lecz ponadto, że język, wraz z własnymi danymi w swojej warstwie, może reprezentować wszystkie inne warstwy i dochodzić w ten sposób do naukowej koncepcji świata. Świat naukowy (Welt, w przeciwieństwie do zwierzęcego, Umwelt) pojawia się w istocie jako przekład wszystkich przepływów, cząstek, kodów i terytorialności innych warstw na system wystarczająco zdeterytorializowanych znaków, to znaczy na nadkodowanie właściwe językowi. Ta własność nadkodowania albo nadliniowości pozwala wyjaśnić, że w języku nie istnieje wyłącznie niezależność wyrażenia w odniesieniu do treści, lecz także niezależność formy wyrażenia w odniesieniu do substancji: przekład jest możliwy, ponieważ jedna i ta sama forma może przechodzić od jednej substancji do drugiej, w przeciwieństwie do tego, co zachodzi w kodzie genetycznym, na przykład pomiędzy łańcuchami RNA i DNA. Zobaczymy, jak ta sytuacja podsyca pewne imperialistyczne pretensje języka, naiwnie wyrażane w formułach typu: „wszelka semiologia systemu niejęzykowego musi przyjmować pośrednictwo języka. (...) Język interpretuje wszystkie inne systemy, językowe i niejęzykowe”30. Do tego stopnia wyabstrahować charakter języka, by rzec, że inne warstwy nie mogą uczestniczyć w tym charakterze, o ile nie zostaną wypowiedziane. Tyle mogliśmy się sami 29 François Jacob, Historia i dziedziczność, s. 376, 393–396, 405. Jacob i Monod używają niekiedy słowa „przekład”, odnosząc się do kodu genetycznego – dla wygody, i uściślając za Monodem, że „kod może być przetłumaczony jedynie przez to, co jest wynikiem translacji” (Jacques Monod, Przypadek i konieczność, s. 91, por. François Jacob, Historia i dziedziczność, s. 415: „przekaz genetyczny może być tłumaczony tylko przez wytwory swego własnego przekładu” i s. 405: „jedy­ nymi elementami zdolnymi tłumaczyć przekaz genetyczny są wytwory tego przekazu”). 30 Émile Benveniste, Problèmes de linguistique générale, t. 2, Gallimard 1974, s. 61 [przyp. tłum.].

74

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

domyślić. Z większą jednak ścisłością trzeba stwierdzić, że owa immanencja uniwersalnego językowego przekładu sprawia, że epistraty i parastraty – w porządku nakładania, rozproszeń, połączeń, tarć – działają całkiem inaczej niż w innych warstwach: wszystkie ruchy ludzkie, nawet najbardziej gwałtowne, wymagają przekładów. Pospieszmy się, rzekł Challenger, teraz to linia czasu popycha nas ku trzeciemu typowi warstwy. Mamy więc nową organizację treści-wyrażenia, gdzie jedna i druga ma swe formy i substancje: treść technologiczna – wyrażenie symboliczne lub też semiotyczne. Jako treści nie należy pojmować wyłącznie dłoni i narzędzi, lecz społeczną maszynę techniczną, która je poprzedza i ustanawia stany siły czy też formacje mocy. Jako wyrażenia nie należy pojmować jedynie twarzy i języka ani języków, lecz kolektywną maszynę semiotyczną, która je poprzedza i ustanawia ustroje znakowe. Formacja mocy to znacznie więcej niż narzędzie, ustrój znakowy to znacznie więcej niż język: działają one raczej jako czynniki określające i selektywne, tyleż dla ustanowienia języków, narzędzi, ile dla ich zastosowań, dla ich obopólnych, wzajemnych połączeń i rozproszeń. Wraz z trzecią warstwą wyłaniają się więc Maszyny, które należą w pełni do tej warstwy, lecz równocześnie podnoszą się i wyciągają swoje szczypce we wszystkich kierunkach ku innym warstwom. Czyż nie jest to niejako stan pośredni między dwoma stanami Maszyny abstrakcyjnej – stan, w którym pozostaje ona owinięta w odpowiadającą jej warstwę (Oikumene), stan, w którym rozwija się ona sama dla siebie na odwarstwionej płaszczyźnie spójności (Planomenie)? Tu Maszyna abstrakcyjna zaczyna się rozfałdowywać, wznosić, wytwarzając iluzję, która przekracza wszystkie warstwy, nawet jeśli przynależy jeszcze do określonej warstwy. Jest to oczywiście iluzja ustanawiająca człowieka (za kogo on się ma, ten człowiek?). Jest to iluzja, która pochodzi z nadkodowania wpisanego w sam język. Nie są jednak iluzoryczne nowe rozmieszczenia treści i wyrażenia: treść technologiczna, odznaczająca się dłonią-narzędziem, odsyłająca głębiej do Maszyny społecznej i formacji mocy; wyrażenie symboliczne, odznaczające się twarzą-językiem, odsyłające głębiej do Maszyny semiotycznej i do ustrojów znakowych. Z obu stron: epistraty i parastraty, nałożone na siebie stopnie i opierające się o siebie formy, bardziej niż kiedykolwiek same mogą zostać wzięte za warstwy autonomiczne. Jeśli zdołaliśmy rozróżnić dwa ustroje znakowe albo dwie formacje mocy, powiemy, że są to w istocie dwie warstwy w populacjach ludzkich. Ale jaka dokładnie relacja ustanawia się odtąd między treścią a wyrażeniem – i jakiego typu rozróżnienie? Wszystko to jest w głowie. A jednak nigdy nie było rozróżnienia bardziej realnego. Chcemy przez to powiedzieć, że w całej warstwie istnieje, jest w niej ujęte, wspólne środowisko zewnętrzne – środowisko nerwowo-mózgowe. Pochodzi ono

75

t ys i ąc P l at e au

z organicznego podłoża (substrate), które jednak z pewnością nie gra roli podstawy, substratu ani też pasywnego podparcia. Jest nie gorzej zorganizowane. Tworzy raczej przedludzką zupę, w której jesteśmy zanurzeni. Zanurzamy w niej dłonie i twarze. Mózg jest populacją, zespołem plemion, które dążą ku dwóm biegunom. Gdy Leroi-Gourhan dokładnie analizuje ustanowienie dwóch biegunów w owej zupie, jednego, od którego zależeć będą działania twarzy, i drugiego – dłoni, korelacja lub względność obydwu nie przeszkadza rzeczywistemu rozróżnieniu. Na odwrót – wprowadza je jako wzajemne przedzałożenie dwóch powiązań, manualnego powiązania treści oraz twarzowego powiązania wyrażenia. Rozróżnienie to nie jest po prostu realne, jak rozróżnienie na cząsteczki, rzeczy czy podmioty – stało się ono esencjalne (jak mawiano w średniowieczu), jak rozróżnienie na atrybuty, rodzaje bytu czy nierozkładalne kategorie: rzeczy i słowa. Niemniej jednak odnajdujemy w nich wyniesiony na ten poziom, najbardziej ogólny ruch, przez który każde z dwóch odrębnych powiązań jest już ze swej strony podwójne, skoro niektóre elementy formalne treści grają rolę wyrażenia w stosunku do samej treści, a niektóre formalne elementy wyrażenia grają rolę treści w stosunku do samego wyrażenia. W pierwszym przypadku Leroi-Gourhan pokazuje, jak dłoń tworzy cały świat symboli, cały wielowymiarowy język, który nie miesza się z jednoliniowym językiem werbalnym i ustanawia promieniste wyrażenie właściwe treści (taki był początek pisma)31. Co do drugiego przypadku, ujawnia się on wyraźnie w podwójnym powiązaniu właściwym samemu językowi, ponieważ fonemy kształtują promienistą treść właściwą wyrażeniu monemów32 jako liniowych segmentów znaczeniowych [significatifs] (wyłącznie w tych warunkach podwójne powiązanie jako ogólna cecha warstwy nabiera sensu językowego, jaki przypisuje jej Martinet). Tak oto prowizorycznie zamykamy kwestię stosunków miedzy treścią a wyrażeniem, ich realnego rozróżnienia oraz przemian tych stosunków i tego rozróżnienia podług wielkich typów warstw. Challenger chciał jeszcze bardziej przyspieszyć. Nikogo już nie było, on jednak mówił dalej. Skądinąd coraz bardziej zmieniał się jego głos, także jego wygląd – od chwili, gdy mówił o człowieku, miał w sobie coś zwierzęcego. Coś nadal nieuchwytnego, lecz Challenger zdawał się tu oto deterytorializować. Chciał rozważyć jeszcze trzy problemy. Pierwszy wydawał się głównie terminologiczny: kiedy można mówić o znakach? Czy należy je sytuować wszędzie, we wszystkich warstwach i twierdzić, że znak 31 André Leroi-Gourhan, Le geste et la parole, technique et langage, s. 269–275. 32 Por. André Martinet, Syntaxe générale, Armand Colin 1985 [przyp. tłum.].

76

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

istnieje zawsze, gdy istnieje forma wyrażenia? Wyróżniliśmy pobieżnie trzy typy znaków: wskaźniki (znaki terytorialne), symbole (znaki zdeterytorializowane), ikony (znaki reterytorializacji). Czy winniśmy je rozsiać po wszystkich warstwach – pod pretekstem, że obejmują one wszelkie terytorialności, ruchy deterytorializacji i reterytorializacji? Tak ekspansywna metoda byłaby bardzo niebezpieczna, ponieważ przygotowywałaby albo wzmacniała imperializm języka, choćby tylko miała powoływać się na jego funkcję tłumacza czy też powszechnego interpretatora. Nie istnieje oczywiście system znaków, który przenikałby ogół warstw, nawet pod postacią „chory” semiotycznej, poprzedzającej, jak moglibyśmy teoretycznie przypuszczać, symbolizację. Wydaje się, że w sposób ścisły można mówić o znakach tylko wtedy, gdy istnieje rozróżnienie (nie tylko rzeczywiste, lecz kategorialne) na formy wyrażenia i formy treści. A zatem semiotyka istnieje na odpowiedniej warstwie, ponieważ maszyna abstrakcyjna przyjmuje właśnie pozycję wyprostowaną, która pozwala jej „pisać”, to znaczy traktować o języku i wydobywać zeń ustroje znakowe. Gdzie indziej jednak, w kodowaniach określanych mianem naturalnych, maszyna abstrakcyjna pozostaje owinięta w swoje warstwy: wcale już nie pisze i nie ma w najmniejszym stopniu swobody, by rozpoznać cokolwiek jako znak (poza znaczeniem ściśle terytorialnym w przypadku zwierzęcia). Jeszcze gdzie indziej maszyna abstrakcyjna rozwija się na płaszczyźnie spójności i nie ma już sposobu, by dokonać kategorycznego rozróżnienia na znaki i cząstki: na przykład pisze, lecz pisze wprost na realnym – to bezpośredni wpis w płaszczyznę spójności. Wydaje się więc rozsądne, by zastrzec słowo „znak” w ścisłym znaczeniu dla ostatniej grupy warstw. Jednak ta terminologiczna dyskusja nie byłaby w ogóle ciekawa, gdyby nie odsyłała jeszcze do innego zagrożenia: byłby to już nie imperializm języka wobec wszystkich warstw czy też rozciągnięcie znaku na wszystkie warstwy, lecz imperializm znaczącego wobec samego języka, wobec ogółu ustrojów znakowych i wobec zasięgu warstwy będącej nośnikiem tych ustrojów. Nie chodzi już o to, czy znak stosuje się do wszystkich warstw, lecz o to, czy znaczące stosuje się do wszystkich znaków, czy wszystkie znaki są wyposażone w znaczenie, czy semiotyka znaków odsyła koniecznie do semiologii znaczącego. Podążając tą drogą, można się nawet dać przekonać do zaoszczędzenia na pojęciu znaku – prymat znaczącego nad językiem gwarantuje bowiem prymat języka nad wszystkimi warstwami daleko lepiej niż zwykła ekspansja znaku we wszystkich kierunkach. Chcemy przez to powiedzieć, że iluzja właściwa tej pozycji Maszyny abstrakcyjnej, iluzja, że można złapać i tasować w swych szczypcach wszystkie warstwy, może zostać uskuteczniona pewniej dzięki erekcji znaczącego, niż poprzez rozszerzenie znaku (dzięki znaczeniu język może utrzymywać, że pozostaje w bezpośrednim

77

t ys i ąc P l at e au

stosunku do warstw i nie musi przechodzić przez znaki zakładane dla każdej z nich). Jednak wciąż kręcimy się w tym samym kole, szerzymy tę samą gangrenę. Językowy stosunek znaczące–znaczone był niewątpliwie pojmowany na bardzo różne sposoby: czy to jako arbitralny, czy to jako konieczny, niczym recto i verso jednej kartki; raz polegałby na tym, że jeden człon jednoznacznie odpowiada drugiemu, innym razem miałby charakter ogólny, jeszcze kiedy indziej byłby tak dwuznaczny, że nie sposób już odróżnić jednego od drugiego. W każdym przypadku znaczone nie istnieje poza swoim stosunkiem ze znaczącym, a ostatecznym znaczonym jest samo istnienie znaczącego, które ekstrapolujemy poza znak. O znaczącym możemy powiedzieć jedną tylko rzecz: jest ono Redundancją, nadmiarowym i niepotrzebnym powtórzeniem. Stąd jego niewiarygodny despotyzm i sukces, jaki osiąga. Arbitralne, konieczne, jednoznacznie sobie odpowiadające lub ogólne, dwuznaczne – wszystko to służy jednej i tej samej sprawie, obejmującej sprowadzenie treści do znaczonego oraz sprowadzenie wyrażenia do znaczącego. Lecz formy treści i formy wyrażenia są wysoce względne i zawsze wzajemnie się przedzakładają; utrzymują one między odpowiednimi swymi segmentami relacje jedno-jednoznaczne zewnętrzne i „zniekształcone”; nigdy się nie uzgadniają, ani obie naraz, ani jedna wobec drugiej, lecz zawsze istnieją niezależnie i w realnych rozróżnieniach; aby dopasować jedną z form do drugiej i by określić wzajemne relacje, potrzebny jest wręcz swoisty układ zmienny [agencement specifique variable]. Żadna z tych cech nie pasuje do stosunku znaczące–znaczone, nawet jeśli niektóre zdają się w pewien sposób z nim uzgadniać – częściowo i przygodnie. A ogół tych cech zdecydowanie przeciwstawia się tablicy [tableau] znaczącego. Forma treści nie jest formą znaczonego, podobnie jak forma wyrażenia nie jest formą znaczącego33. Jest to prawdą dla wszystkich warstw, również tych, na których działa język. Miłośnicy znaczącego bronią nazbyt uproszczonej sytuacji jako domyślnego wzorca: słowa i rzeczy. Wydobywają ze słowa znaczące, z rzeczy zaś – znaczone odpowiadające słowu, a zatem podległe znaczącemu. Sadowią się w ten sposób w sferze wewnętrznej, homogenicznej wobec języka. Zapożyczmy od Foucaulta wzorcową analizę, która zresztą w znacznej mierze dotyczy językoznawstwa, choć na to nie wygląda: weźmy taką rzecz jak więzienie. Więzienie to forma, „forma-więzienie”, 33

78

To dlatego Hjelmslev, wbrew własnym zastrzeżeniom i wahaniom, wydaje się nam jedynym językoznawcą, który rzeczywiście zerwał ze znaczącym i znaczonym – w znacznie większym stopniu niż inni językoznawcy, którzy na pierwszy rzut oka dokonują tego zerwania z rozmysłem, bez zastrzeżeń, lecz bronią domyślnych przedzałożeń znaczącego.

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

forma treści na warstwie, powiązana z innymi formami treści (szkołą, koszarami, szpitalem, fabryką). A zatem rzecz owa, czy też owa forma, nie odsyła do słowa „więzienie”, lecz do wszystkich innych słów i pojęć, takich jak „przestępca, przestępczość”, wyrażających nowy sposób klasyfikowania, wypowiadania, przekładania, a nawet dokonywania aktów kryminalnych. „Przestępstwo” jest formą wyrażenia zakładającą i założoną przez formę treści „więzienie”. Więzienie nie jest znaczonym znaczącego, choćby nawet jurydycznego. W ten sposób spłaszczylibyśmy całą analizę. Skądinąd forma wyrażenia nie ogranicza się do słów, lecz obejmuje zespół wypowiedzeń, które wyłaniają się w polu społecznym rozważanym jako warstwa (to właśnie jest ustrój znakowy). Forma treści nie sprowadza się do rzeczy, lecz obejmuje złożony stan rzeczy jako formację mocy (architektura, programowanie życia itd.). Istnieją niejako dwie wielości, które nieustannie się przecinają, „dyskursywne wielości” wyrażenia oraz „niedyskursywne wielości” treści. Rzecz jest nawet jeszcze bardziej złożona, albowiem do samego więzienia jako formy treści przynależy względne wyrażenie: wszelkiego rodzaju własne wypowiedzenia, które nie uzgadniają się koniecznie z wypowiedzeniami przestępczości. I na odwrót, przestępczość jako forma wyrażenia sama ma swą autonomiczną treść, ponieważ nie wyraża wyłącznie nowego sposobu oceniania zbrodni, lecz także nowy sposób ich dokonywania. Forma treści i forma wyrażenia, więzienie i przestępczość – każde z nich ma swą historię, swą mikrohistorię, swoje segmenty. Co najwyżej implikują one, wraz z innymi treściami i innymi wyrażeniami, taki sam stan Maszyny abstrakcyjnej, która wcale nie działa jako znaczące, lecz jako pewien rodzaj diagramu (jedna i ta sama maszyna abstrakcyjna dla więzienia, szkoły, koszar, szpitala, fabryki…). Aby dopasować oba typy form, segmenty treści i segmenty wyrażenia, potrzebny jest cały konkretny układ o dwóch szczypcach czy raczej dwóch głowach, który bierze pod uwagę ich rzeczywiste rozróżnienie. Potrzebna jest cała organizacja, która łączy i wyszczególnia [articule] formacje mocy i ustroje znakowe, i która pracuje na poziomie molekularnym (Foucault nazywa to społeczeństwami władzy dyscyplinarnej)34. Krótko mówiąc, nie należy nigdy zestawiać słów i rzeczy, rzekomo sobie odpowiadających, ani znaczących i znaczonych, rzekomo dopasowanych, lecz jedynie odrębne formalizacje, znajdujące 34 Michel Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, tłum. T. Komendant, KR 2009. Już w Archeologii wiedzy Foucault naszkicował swoją teorię dwóch mnogości – wyrażenia czy też wypowiedzeń oraz treści, czy też przedmiotów – pokazując, że nie dają się one sprowadzić do pary znaczące–znaczone. Wyjaśnił również, dlaczego tytuł jednej z jego wcześniejszych książek, Słowa i rzeczy, powinien być pojmowany przecząco (Michel Foucault, Archeologia wiedzy, tłum. A. Siemek, PIW 1977, s. 76).

79

t ys i ąc P l at e au

się w stanie nietrwałej równowagi lub też wzajemnie się przedzakładające. „Na próżno opowiadamy, co widzimy; to, co widzimy, nie mieści się nigdy w tym, co mówimy”35. Tak, jak w szkole: nie ma lekcji pisania, która byłaby lekcją wielkiego Znaczącego, redundantnego wobec jakichkolwiek znaczących, są natomiast dwie odrębne formalizacje, wzajemnie się przedzakładające i ustanawiające podwójne szczypce: formalizacja wyrażenia w lekcji czytania i pisania (z jej własnymi względnymi treściami) oraz formalizacja treści w lekcji rzeczy (z jej własnymi względ­nymi wyrażeniami). Nigdy nie jesteśmy znaczący ani też znaczeni – jesteś­my uwarstwieni. Od metody ekspansywnej, która rozkłada znaki na wszystkich warstwach lub znaczące we wszystkich znakach (choćby na granicy obywała się już nawet bez znaków), wolimy więc metodę bardzo restrykcyjną. Przede wszystkim istnieją formy wyrażenia obywające się bez znaków (na przykład kod genetyczny nie ma nic wspólnego z językiem). Tylko w pewnych stanach warstw mówi się o znakach, których nie należy mylić z językiem w ogólności, definiują się one bowiem przez ustroje wypowiedzeń, to znaczy liczne rzeczywiste zastosowania lub też funkcje języka. Dlaczego jednak bronić słowa znak dla tych ustrojów, które formalizują wyrażenie, nie desygnując i nie znacząc równoczesnych treści, formalizujących się w inny sposób? Dlatego, że znaki nie są znakami jakiejś rzeczy, lecz znakami deterytorializacji i reterytorializacji; wyznaczają pewien próg, przekraczany w tych ruchach, i to w tym sensie muszą zostać zachowane (widzieliśmy to nawet w wypadku „znaków” zwierzęcych). Jeśli dalej rozważymy tak restrykcyjnie rozumiane ustroje znakowe, zobaczymy, że nie są one znaczącymi lub też nie są nimi koniecznie. Tak jak znaki wyznaczają jedynie pewną formalizację wyrażenia na określonej grupie warstw, tak samo znaczenie wyznacza jedynie pewien reżim pośród innych, w owej szczególnej formalizacji. Tak samo, jak istnieją wyrażenia asemiotyczne czy też pozbawione znaków, tak istnieją asemiologiczne ustroje znakowe, ustroje znaków nie-znaczących, obecne jednocześnie na warstwach i na płaszczyźnie spójności. Wszystko, co można powiedzieć o znaczeniu, to tyle, że określa ono jakiś ustrój, nawet nie najbardziej interesujący ani najbardziej nowoczesny czy aktualny – być może po prostu bardziej szkodliwy, bardziej zrakowaciały, bardziej despotyczny niż inne i głębiej zanurzony w iluzji. W każdym razie treść i wyrażenie nie dają się nigdy sprowadzić do znaczonego-znaczącego. I (tu drugi problem) nie dają się też sprowadzić do bazy i nadbudowy. Nie da się już przyjmować ani prymatu treści jako 35

80

Michel Foucault, Słowa i rzeczy. Archeologia nauk humanistycznych, tłum. T. Komendant, t. 1, słowo/obraz terytoria 2000, s. 30 [przyp. tłum.].

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

determinującej, ani prymatu wyrażenia jako znaczącego. Nie da się uczynić z wyrażenia formy odzwierciedlającej treść, nawet jeśli obdarzy się je „pewną” niezależnością i pewną możliwością reakcji – choćby dlatego, że treść, określana mianem ekonomicznej, ma już własną formę, a nawet własne formy wyrażenia. Forma treści i forma wyrażenia odsyłają do dwóch uprzednio założonych równoległych formalizacji: oczywiście nieustannie przecinają one swe segmenty, umieszczają je jeden w drugim, lecz dzieje się tak za sprawą maszyny abstrakcyjnej, z której pochodzą obie formy, oraz za sprawą maszynowych układów regulujących ich stosunki. Jeśli zastąpimy ową równoległość obrazem piramidy, to uczynimy z treści (nawet w jej formie) ekonomiczną bazę produkcji, przyjmującą wszystkie cechy Abstrakcji; uczynimy z układów pierwsze piętro nadbudowy, które musi jako takie zostać umiejscowione w aparacie państwa; z ustrojów znakowych i form wyrażenia uczynimy natomiast drugie piętro nadbudowy, określone przez ideologię. Co do języka, nie wiemy już zbyt dobrze, co z nim począć: wielki Despota zdecydował, że należy mu przyznać osobne miejsce, jako wspólnemu dobru narodu i nośnikowi informacji. Zaprzeczamy tym samym zarówno naturze języka, który istnieje wyłącznie w niejednorodnych ustrojach znakowych i raczej rozprzestrzenia wzajemnie sprzeczne porządki, niż umożliwia obieg informacji, jak też naturze ustrojów znakowych, które właśnie stanowią wyraz organizacji władzy lub też układów i nie mają nic wspólnego z ideologią jako domniemanym wyrażeniem treści (ideologia to najbardziej obrzydliwe pojęcie, zakrywające wszystkie rzeczywiste maszyny społeczne), a także naturze organizacji władzy, które wcale nie mieszczą się w aparacie państwa, lecz wszędzie przeprowadzają formalizacje treści i wyrażenia, przecinając ich segmenty, w końcu zaś naturze treści, która „w ostatecznym rozrachunku” zupełnie nie jest ekonomiczna, istnieje bowiem tyleż znaków i wyrażeń bezpośrednio ekonomicznych, ile nieekonomistycznych treści. Nie sądźmy też, że umieszczając znaczące w bazie albo, odwrotnie, odrobinę fallusa lub kastracji w ekonomii politycznej, odrobinę ekonomii lub polityki w psychoanalizie – opracujemy status formacji społecznych. Istnieje wreszcie trzeci problem. Trudno jest bowiem przedstawić system warstw bez poczucia, że wprowadza się między nie pewien rodzaj kosmicznej ewolucji albo nawet ewolucji duchowej, jak gdyby warstwy układały się w stadia i przechodziły przez stopnie doskonałości. Z niczym takim nie mamy jednak do czynienia. Różne figury treści i wyrażenia nie są stadiami. Nie istnieje biosfera, noosfera, istnieje tylko jedna jedyna Mechanosfera. Jeśli rozważa się najpierw warstwy dla nich samych, nie można stwierdzić, że jedna jest mniej zorganizowana niż druga. Nawet warstwa służąca za podłoże: nie istnieje ustalony porządek,

81

t ys i ąc P l at e au

a dana warstwa może służyć za bezpośrednie podłoże innej, niezależnie od stanów pośrednich, które wydawałyby się konieczne z punktu widzenia stadiów i stopni (na przykład sektory mikrofizyczne jako niezapośredniczone podłoże zjawisk organicznych). Albo też widoczny porządek może zostać wywrócony na drugą stronę – zjawiska technologiczne albo kulturowe będą wówczas doskonałą glebą, zupą dla rozwoju insektów, bakterii, mikrobów czy nawet cząstek. Era przemysłowa zdefiniowana jako era insektów... Dzisiaj jest nawet gorzej: nie można stwierdzić z góry, która warstwa połączy się z którą, ani jaki kierunek zyska to połączenie. Przede wszystkim nie istnieje mniejsze, niższe albo wyższe zorganizowanie, podłoże zaś stanowi integralną część warstwy, jest w niej ujęte jako środowisko, gdzie dokonuje się wymiana, nie zaś rozrost organizacji36. Jeśli, z drugiej strony, rozważymy płaszczyznę spójności, dostrzeżemy, że przebiegają przez nią rzeczy i znaki w najwyższym stopniu niejednorodne: fragment semiotyczny sąsiaduje z reakcją chemiczną, elektron zderza się z językiem, czarna dziura pochwytuje przekaz genetyczny, krystalizacja wzbudza namiętność, osa i orchidea przenikają literę [lettre]... Nie ma tu „jak gdyby”, to nie „jak gdyby elektron”, „jak gdyby reakcja” itd. Płaszczyzna spójności jest zniesieniem wszelkiej metafory: wszystko, co się na nią składa, jest Realne. To elektrony we własnej osobie, prawdziwe czarne dziury, rzeczywiste organella, autentyczne sekwencje znaków. Zostały one tylko wyrwane ze swych warstw, odwarstwione, zdekodowane, zdeterytorializowane, i to właśnie pozwala im ze sobą sąsiadować, nawzajem się penetrować na płaszczyźnie spójności. Niemy taniec. Płaszczyzna spójności nie zna różnic poziomu, porządków wielkości ani odległości. Nie zna różnicy pomiędzy sztucznym a naturalnym. Nie zna rozróżnienia czy to na treść i wyrażenie, czy to na formy i uformowane substancje, istniejące jedynie przez warstwy i w odniesieniu do warstw. W jaki jednak sposób możliwe jest jeszcze rozpoznawanie rzeczy, nazywanie ich, jeśli utraciły określające je warstwy, jeśli przeszły w absolutną deterytorializację? Oczy są czarnymi dziurami, lecz czym są czarne dziury i oczy poza swymi warstwami i terytorialnościami? To jednak właśnie dualizmem czy też ogólnikowym przeciwstawieniem warstw i odwarstwionej płaszczyzny spójności nie możemy się zadowolić. Warstwy bowiem same są ożywione i określane przez prędkości względnej deterytorializacji; co więcej, absolutna deterytorializacja jest tam od początku, warstwy zaś są opadnięciami, zgęstnieniami na płaszczyźnie spójności – wszędzie obecnej, wszędzie pierwszej, zawsze immanentnej. Płaszczyzna spójności także jest zajęta, wytyczona przez Maszynę abstrakcyjną; ta zaś jest jednocześnie rozwinięta na 36 Gilbert Simondon, L’individu et są genèse physio-biologique, s. 139–141.

82

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

odwarstwionej płaszczyźnie, którą wytycza, i owinięta w każdą warstwę, dla której określa jedność planu budowy, a nawet na wpół wzniesiona w niektórych warstwach, dla których określa formę chwytania [préhension]. To, co śmiga czy tańczy na płaszczyźnie spójności, unosi więc ze sobą aurę swej warstwy, falowanie, wspomnienie czy też napięcie. Płaszczyzna spójności zachowuje z warstw tyle, ile trzeba, by wydobyć z nich zmienne, które przejawiają się w niej jako jej właściwe funkcje. Płaszczyzna spójności lub planomen w żadnej mierze nie jest niezróżnicowanym ogółem nieuformowanych materii, lecz tym bardziej nie jest chaosem jakichkolwiek materii uformowanych. To prawda, że na płaszczyźnie spójności nie ma już ani form, ani substancji, nie ma ani treści, ani wyrażenia, nie ma już względnych i wzajemnych deterytorializacji. Jednak pod formami i substancjami warstw płaszczyzna spójności (albo maszyna abstrakcyjna) wytwarza kontinua intensywności: tworzy ciągłość dla intensywności, które wydobywa z odrębnych form i substancji. Pod treściami i wyrażeniami płaszczyzna spójności (albo maszyna abstrakcyjna) emituje i zestawia znaki-cząstki [signes-particules] (cząstkowości [particles]), które wprawiają w działanie znak najbardziej nie-znaczący w najbardziej zdeterytorializowanej cząstce. Pod względnymi ruchami płaszczyzna spójności (lub też maszyna abstrakcyjna) przeprowadza połączenia przepływu deterytorializacji, przekształcające odpowiednie wskaźniki w wartości absolutne. Warstwy znają intensywności tylko jako nieciągłe, ujęte w formy i substancje; cząstkowości – tylko jako podzielone na cząstki treści i rodzajniki wyrażenia; zdeterytorializowane przepływy – tylko jako rozłączone i zreterytorializowane. Kontinuum intensywności, zespolona emisja cząstkowości albo cząstek-znaków, połączenie zdeterytorializowanych przepływów – oto, przeciwnie, trzy czynniki właściwe płaszczyźnie spójności, obsługiwane przez maszynę abstrakcyjną i ustanawiające odwarstwienie. Ani chaotyczna biała noc, ani niezróżnicowana noc czarna nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Istnieją reguły – reguły „planowania”37, ujmowania w diagramy. Przyjrzymy się im później albo gdzie indziej. Maszyna abstrakcyjna nie jest dowolna; ciągłości, emisje i kombinacje, połączenia nie dokonują się jakkolwiek bądź. Teraz należało zaznaczyć ostatnie rozróżnienie. Maszynie abstrakcyjnej nie tylko przysługują różne równoczesne stany, oddające złożoność tego, co dzieje się na płaszczyźnie spójności – nie należy jej również mylić z tym, co zwiemy konkretnym układem maszynowym. Maszyna abstrakcyjna już to rozwija się na płaszczyźnie spójności, której kontinua, emisje i połączenia wytwarza, już to pozostaje owinięta w warstwie, której jedność planu budowy i siłę przyciągania czy też chwytania określa. 37 W oryginale gra słów: fr. plan to zarazem „plan” i „płaszczyzna” [przyp. tłum.].

83

t ys i ąc P l at e au

Układ maszynowy to coś zupełnie innego, nawet jeśli pozostaje on z maszyną abstrakcyjną w ścisłym związku: najpierw przeprowadza on na warstwie koadaptacje treści i wyrażenia, zapewnia relacje jedno-jednoznaczne między ich segmentami, steruje podziałami warstwy na epistraty i parastraty; następnie, pomiędzy warstwami, zapewnia związek z tym, co jest podłożem, oraz odpowiednie przemiany organizacji; wreszcie zwraca się ku płaszczyźnie spójności, ponieważ nieuchronnie wprawia maszynę abstrakcyjną w ruch na tej lub tamtej warstwie, między warstwami oraz w stosunkach warstw z płaszczyzną. Układ, na przykład kowadło kowala u Dogonów, jest potrzebny, by wytworzyło się powiązanie warstwy organicznej. Jest też potrzebny, by wytworzył się stosunek między dwiema warstwami, a także po to, by organizmy zostały ujęte i przeniknęły do pola społecznego, które ich używa: czyż Amazonki nie dlatego muszą obcinać sobie piersi – dzięki czemu warstwa organiczna przystosowuje się do technologicznej warstwy wojennej – że poddane są wymogom strasznego układu kobieta-łuk-step? Układy są potrzebne, by stany sił i ustroje znakowe splotły swe stosunki. Układy są potrzebne, by jedność planu budowy owinięta w warstwie, stosunek między tą warstwą a innymi, stosunek między tymi warstwami a płaszczyzną spójności – zostały zorganizowane i nie były dowolne. Pod każdym względem układy maszynowe wprawiają w ruch maszynę abstrakcyjną – rozwiniętą na płaszczyźnie spójności lub też owiniętą w warstwie. A oto problem, ważniejszego nie będzie: jeśli mamy układ maszynowy, czym jest ów stosunek uruchamiania łączący go z maszyną abstrakcyjną? W jaki sposób wprawia ją on w ruch, za pomocą jakiej zgodności? Klasyfikować układy. To, co nazywamy mechanosferą, to zespół maszyn abstrakcyjnych i układów maszynowych, jednocześnie poza warstwami, na warstwach i między nimi. System warstw nie ma więc nic wspólnego ze znaczącym-znaczonym, z bazą-nadbudową ani z materią-duchem. Wszystko to są sposoby, by wszelkie warstwy przenieść na jedną, albo też by zamknąć system w nim samym, odcinając go od płaszczyzny spójności jako odwarstwienia. Należałoby podsumować, zanim głos nas opuści. Challenger kończył. Jego głos stał się niesłyszalny, przenikliwy. Challenger się dusił. Jego dłonie przekształciły się w przedłużone szczypce, które nie mogły już niczego chwycić i jeszcze wskazywały coś niewyraźnie. Podwójna maska, podwójna głowa zdawała się wylewać z wnętrza, jako materia, co do której nie można już było stwierdzić, czy gęstniała, czy też, przeciwnie, stawała się płynna. Słuchacze wrócili, lecz były to cienie lub włóczędzy. „Słyszeliście? To głos zwierzęcia”. Należałoby więc podsumować bardzo szybko, ustalić, ustalić terminologię jaką się da, na próżno. Mielibyśmy więc najpierw pierwszą grupę pojęć: Ciało bez Organów lub też odwarstwiona

84

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i ( z a ko g o o n a s i ę m a , ta z i e m i a? )

Płaszczyzna spójności; Materia Płaszczyzny, to, co dzieje się w tym ciele czy też na tej płaszczyźnie (osobliwe mnogości, niesegmentowane, stworzone z intensywnych kontinuuów, z emisji znaków-cząstek, połączeń przepływu); Maszyna albo Maszyny abstrakcyjne, o tyle, o ile konstruują one to ciało, wytyczają tę płaszczyznę lub ujmują w diagramy to, co się wydarza (linie ujścia albo absolutne detery­torializacje). Następnie mielibyśmy system warstw. W intensywnym kontinuum warstwy rzeźbią formy i formują materie w substancje. W zespolonych emisjach wyróżniają wyrażenia i treści, jedności wyrażenia i jedności treści, na przykład znaki i cząstki. W połączeniach oddzielają przepływy, przypisując im względne ruchy i rozmaite terytorializacje – względne deterytorializacje i komplementarne reterytorializacje. W ten sposób warstwy zaprowadzają wszędzie podwójne artykulacje pobudzane przez ruchy: formy i substancje treści, formy i substancje wyrażenia – ustanawiające segmentowe mnogości o dających się za każdym razem określić stosunkach. Takie właśnie są strata. Każda warstwa jest podwójną artykulacją treści i wyrażenia, gdzie obie są realnie odrębne, obie nawzajem się przedzakładają, rojąc się jedna w drugiej, a dwugłowe układy maszynowe ustanawiają związki między ich segmentami. Tym, co zmienia się z warstwy na warstwę, jest natura rzeczywistego rozróżnienia na treść i wyrażenie, natura substancji jako uformowanych materii, natura względnych ruchów. Można pobieżnie wyodrębnić trzy wielkie typy rzeczywistego rozróżnienia: realne-formalne dla porządków wielkości, gdzie ustanawia się współdrganie, rezonans wyrażenia (indukcja); realne-realne dla różnych podmiotów, gdzie ustanawia się liniowość wyrażenia (transdukcja); realne-istotowe dla atrybutów czy też różnych kategorii, gdzie ustanawia się nadliniowość wyrażenia (przekład). Jedna warstwa służy innej warstwie za podłoże. Warstwa cechuje się jednością planu budowy wedle swego środowiska, pierwiastków substancjalnych i cech formalnych (Oikumene). Dzieli się jednak ona na parastraty, podług swych nieredukowalnych form i środowisk powiązanych, oraz na epistraty, podług swych pokładów uformowanych substancji i środowisk pośrednich. Epistraty i parastraty same musiały być rozważane jako warstwy. Układ maszynowy jest interstratą, skoro reguluje zarówno stosunki pomiędzy warstwami, jak i, na każdej warstwie, stosunki pomiędzy treściami a wyrażeniami zgodnie z wcześniejszymi podziałami. Ten sam układ może czerpać z różnych warstw i w pewnym widocznym nieporządku; natomiast warstwa albo element warstwy może jeszcze działać z innymi przez inny układ. Wreszcie, układ maszynowy jest metastratą, ponieważ pozostaje ponadto zwrócony ku płaszczyźnie spójności i nieuchronnie wprawia w ruch maszynę abstrakcyjną. Ta zaś istnieje owinięta w każdej warstwie, definiując jej Oikumene

85

t ys i ąc P l at e au

czy też jedność planu budowy, i rozwinięta na płaszczyźnie spójności, przeprowadzając jej odwarstwienie (Planomen). Układy dopasowują więc zmienne danej warstwy zgodnie z jej jednością, wprawiając zarazem w ruch, w ten lub inny sposób, maszynę abstrakcyjną, która jest poza warstwami. Układy maszynowe znajdują się na skrzyżowaniu zarówno treści i wyrażenia na każdej warstwie, jak i ogółu warstw oraz płaszczyzny spójności. W rzeczy samej obracają się we wszystkich kierunkach, niczym latarnie morskie. Skończone. Wszystko to nabierze konkretnego sensu dopiero później. Podwójnie wyartykułowana maska została zniszczona, tak jak mitenki i tunika, z której wyciekły płyny. Uchodząc, płyny te zdawały się przeżerać warstwy sali wykładowej, przesyconej oparami olibanum i „obwieszonej przedziwnie zdobionymi arrasami”. Zdezartykułowany, zdeterytorializowany Challenger mruczał, że zabiera ze sobą Ziemię, że wyrusza do tajemniczego świata, swego jadowitego ogrodu. Wyszeptał jeszcze: to przez rozprzężenie rozwijają się rzeczy i mnożą znaki. Panika jest tworzeniem. Młoda dziewczyna wrzasnęła, był to przeraźliwy krzyk „dojmującej, wszechogarniającej paniki”. Nikt nie słyszał podsumowania, nikt nie próbował zatrzymać Challengera. Challenger czy raczej to, co z niego zostało, spieszył wolno ku płaszczyźnie spójności, podążając po dziwnej trajektorii, gdzie nic nie było już względne. Próbował wślizgnąć się w układ służący jako drzwi obrotowe, Zegar cząstkowości, intensywnie tykający w połączonych rytmach uderzających w absolut: „postać (…) skurczyła się, przyjmując postawę niezbyt podobną do ludzkiej, i z zaciekawieniem, a może nawet fascynacją jęła przesuwać się w stronę zegara o kształcie trumny, tykającego w nieprzerwanym, anormalnym, kosmicznym rytmie. (…) Postać (…) dotarła właśnie do niesamowitego zegara, a obserwujący ją mężczyźni ujrzeli poprzez gęste opary niewyraźną, czarną łapę zakończoną szponami, manipulującą przy wysokich, ozdobionych hieroglifami drzwiach. Towarzyszył temu dziwny, klekoczący dźwięk. W chwilę potem postać weszła do wnętrza pudła o kształcie trumny i zamknęła za sobą drzwi. (…) Niezwykłe tykanie rozlegało się nadal, wybijając mroczny, kosmiczny rytm przenikający wszystkie mistyczne bramy przejścia”38 – Mechanosfera albo kłączosfera.

38 H.P. Lovecraft, Przez bramy Srebrnego Klucza, cz. 2, w: W poszukiwaniu nieznanego Kadath, tłum. R. Lipski, Wydawnictwo SR 1996, s. 149, 196–197.

/ 4 /

2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y kozn aw s t wa

Układ nakazu

I. JĘZYK JAKO INFORMACJA I KOMUNIKACJA Zadając pytania uczniowi, nauczycielka w szkole na tyle informuje, na ile wpaja reguły gramatyki bądź rachunków. „Naucza”, zarządza, nakazuje. Nauczycielskie nakazy nie są czymś zewnętrznym wobec nauczania, nie dopełniają go. Nie biorą się z pierwotnych znaczeń, nie wynikają też z informacji: nakaz zawsze już odwołuje się do innych nakazów, przez co mieści się w porządku nadmiarowości. Maszyna obowiązkowego nauczania nie służy przekazowi informacji, lecz wpajaniu uczniom semiotycznych współrzędnych wraz ze wszystkimi binarnymi regułami gramatyki (rodzaj męski – rodzaj żeński, liczba pojedyncza – liczba mnoga, rzeczownik – czasownik, podmiot wypowiedzi – podmiot wypowiedzenia itp.). Podstawowa jednostka języka – wypowiedź – jest nakazem. Należałoby określić zatem nie tyle zmysł wspólny jako władzę skupiającą

87

t ys i ąc P l at e au

informacje, ile odrażającą władzę polegającą na wydawaniu, przyjmowaniu i przekazywaniu nakazów. Język bowiem powstał nie tyle w tym celu, by pokładać w nim wiarę i ufność, ile po to, by być wobec niego posłusznym i z jego pomocą wymuszać posłuszeństwo. „Baronowa w najmniejszym stopniu nie stara się mnie przekonać o swojej dobrej woli, wskazuje mi jedynie to, że wolałaby, bym sprawiał wrażenie, że się z nią zgadzam”1. Dostrzec to można wyraźnie w komunikatach wydawanych przez policję czy rząd, które nie dbają zgoła o prawdopodobieństwo czy wiarygodność, a jasno i wprost wypowiadają to, czego należy przestrzegać i co należy zachować w pamięci. Brak dbałości o jakąkolwiek wiarygodność ociera się w przypadku owych komunikatów częstokroć o wezwanie i wyzwanie. Stanowi to dowód, że w tym przypadku idzie o coś innego. Powiedzmy to sobie jasno…, język niczego więcej się nie domaga. Spengler zauważa, że podstawową formą mowy nie jest wypowiedź zawarta w jakimś sądzie ani wyrażenie jakiegokolwiek uczucia, lecz „nakaz, poświadczenie posłuszeństwa, asercja, zapytanie, twierdzenie bądź przeczenie”, krótkie i zwięzłe zdania rządzące życiem i nieodłączne od przedsięwzięć i wielkich robót. „Zrób to! Gotów? Tak! Zaczynamy!”2. Słowa nie są narzędziami, jednak dzieciom wręcza się język, pióro i zeszyty tak samo, jak robotnikom łopaty i kilofy. Reguła gramatyczna jest wyznacznikiem władzy, zanim jeszcze stanie się wyznacznikiem składni. Nakaz nie odnosi się do zastanych znaczeń ani do istniejącego systemu różnicowych jednostek. Przeciwnie. Informacja jest ściśle określonym minimum koniecznym do wydania przekazu i podporządkowania się nakazom jak rozkazom. Trzeba być dostatecznie dobrze poinformowanym, by odróżnić od siebie owe wezwania czy uniknąć niezręcznej sytuacji podobnej do tej, w jakiej znaleźli się nauczyciel i uczeń opisani przez Lewisa Carrolla (stojąc u szczytu schodów, nauczyciel zadaje pytanie, przekazywane następnie przez kolejnych służących, które z każdym stopniem ulega zniekształceniu, uczeń zaś, stojący na dziedzińcu, udziela odpowiedzi zniekształcanej coraz bardziej z każdym kolejnym stopniem przekazywania jej ku górze). Język to nie życie, język kieruje życiem, rządzi nim: życie zaś nie mówi, życie słucha i nasłuchuje3. W każdym wezwaniu, nawet skierowanym 1

2 3

88

Georges Darien, L’épaulette, Ed. 10/18 1973, s. 435. A także Emil Zola, Bestia ludzka, tłum. K. Kossobudzki, PIW, s. 126: „Mówiąc w ten sposób pragnęła go tylko uprzedzić, że powinna za taką uchodzić w oczach innych ludzi”. Tego rodzaju zdanie wydaje nam się typowe dla powieści jako takiej, w o wiele większym stopniu, aniżeli zdanie twierdzące o charakterze informacyjnym „markiza wyszła o piątej”. Oswald Spengler, Człowiek i technika, tłum. A. Kołakowski, w: tegoż, Historia, kultura, polityka. Wybór pism, red. A. Kołakowski, PIW 1990, s. 27-82. Brice Parain, Sur la dialectique, Gallimard 1953. Parain przedstawia teorię „supo­ zycji”, czy też założeń zawartych w języku w powiązaniu z owymi rozkazami

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

przez ojca do syna, kryje się ledwie słyszalny wyrok śmierci – orzeczenie, Wyrok, jak powiada Kafka. Trudno jednak ściśle określić status i zakres nakazu. Nie idzie o źródło czy początek języka, nakazywanie bowiem jest jedynie funkcją językową, funkcją pokrywającą się z językiem. Jeśli język zawsze zdaje się zakładać już język, jeśli nie potrafimy wyznaczyć jakiegoś niejęzykowego punktu wyjścia, to dlatego, że język nie umiejscawia się między czymś, co zobaczone (czy odczute), a czymś, co powiedziane, lecz wiedzie zawsze od mówienia do mówienia. W tej mierze nie sądzimy, by opowiadanie polegało na komunikowaniu czegoś, co zobaczone; polega ono na przekazywaniu tego, co usłyszane, tego, co ktoś inny nam powiedział. Jest ono zasłyszaną pogłoską. Nie wystarcza również odwołanie do jakiegoś zniekształcającego ujęcia wynikającego z namiętności. „Pierwotnym językiem” czy raczej pierwotnym określeniem języka nie jest trop ani metafora, lecz mowa zależna. Znaczenie, jakie chcieliśmy przypisać metaforze bądź metonimii, okazuje się zgubne dla badań nad językiem. Metafory i metonimie są jedynie efektami, skutkami przynależnymi językowi jedynie o tyle, o ile zakładają już mowę zależną. W namiętności kryje się wiele namiętności; wiele głosów kryje się w głosie, wszystkie inne odgłosy, ich gwar i mnogość. Z tego względu każda mowa jest zależna, właściwym zaś przekładem języka jest mowa zależna4. Benveniste odmawia pszczołom mowy, mimo że rozporządzają one pewnym organicznym kodem, a nawet posługują się tropami. Pozbawione są one mowy dlatego, że potrafią komunikować to, co widzą, lecz nie potrafią przekazywać tego, co im zostało zakomunikowane. Pszczoła, która dostrzegła jakiś łup, może przekazać wieść o nim pozostałym, które go przeoczyły, lecz ta, która go nie dostrzegła, nie potrafi przekazać tego pozostałym, które go nie zauważyły5. Język nie zadowala się przenoszeniem od jednego do drugiego, przechodzeniem od kogoś, kto coś zobaczył, do tego, kto tego nie zobaczył, lecz z konieczności jest przeniesieniem od drugiego do trzeciego, z których żaden niczego nie widział. W tym właśnie sensie język jest przekazem słowa funkcjonującego jako

4

5

wydawanymi życiu, widzi w nich jednak nie tyle władzę w sensie politycznym, ile powinność w sensie moralnym. Znaczenie mowy zależnej, zwłaszcza w jej tak zwanej „pozornej” postaci, dla pewnej teorii wypowiedzenia, wykraczającej poza tradycyjne kategorie językoznawstwa, dostrzegło przede wszystkim dwóch autorów: Michaił Bachtin (W. Wołoszynow), Le Marxisme et la philosophie du langage, Minuit 1977, cz. III oraz P. P. Pasolini, Empiryzm heretycki [fragmenty w jęz. pol]: w: Po ludobójstwie, Eseje o języku, polityce i kinie, tłum. A. Mętrak, I. Napiórkowska, M. Salwa, Kronos 2012. Odwołujemy się tutaj również do niewydanej pracy J.-P. Bamberga na temat form mowy zależnej w kinie niemym i dźwiękowym. Émile Benveniste, Problèmes de linguistique générale, Gallimard 1976, s. 61: „Nie zauważono, by pszczoła przyniosła jakąś wiadomość, którą otrzymała w swoim ulu innemu ulowi, co stanowiłoby jakąś formę przekazu czy wymiany”.

89

t ys i ąc P l at e au

nakaz, a nie komunikowaniem znaku jako informacji. Język jest kartą, a nie kalką. Pod jakim względem jednak nakaz jest funkcją pokrywającą się z językiem jako takim, skoro nakaz i rozkaz wydają się odsyłać do ograniczonego typu zdań jawnie naznaczonych przez tryb rozkazujący? Słynne tezy Austina dowodzą jasno, że działanie i mówienie łączą nie tylko rozmaite stosunki zewnętrzne, jak w wypadku wypowiedzi mogącej opisać pewne działanie w trybie oznajmującym bądź je wywołać w trybie rozkazującym itp. Mowę i pewnego typu działania, jakie się podejmuje skutkiem ich wypowiedzenia (performatyw: przysięgam, wypowiadając przysięgę „przysięgam”), a ogólnie mowę i pewne działania, podejmowane poprzez mówienie (akty illokucyjne: zadaję pytanie, wypowiadając zdanie zaczynające się od „czy…?”, obiecuję, wypowiadając zdanie „kocham cię”, rozkazuję, używając trybu rozkazującego itp.), łączą również stosunki wewnętrzne. Są to czynności w obrębie mowy, stosunki wewnętrzne wiążące wypowiedzi z czynnościami, które można określić mianem ukrytych bądź niedyskursywnych presupozycji, w odróżnieniu od zawsze dających się wydobyć i jasno określić supozycji wypowiedzi, która odsyła do innych wypowiedzi bądź do zewnętrznego działania (Ducrot). Wyodrębnienie sfery performatywności, a także szerszej sfery illokucyjności, niesie ze sobą trojakie następstwa: 1) niemożność ujmowania języka jako kodu, ten ostatni bowiem stanowi warunek możliwości objaśniania, a wraz z nią niemożność pojmowania mowy jako sposobu komunikowania informacji: nakazywanie, pytanie, obiecywanie, stwierdzanie nie są informowaniem o nakazie, wątpliwości, zobowiązaniu czy stwierdzeniu, lecz same są podjęciem i wykonaniem owych swoistych, immanentnych, z konieczności niejawnych czynności. 2) Niemożność określenia semantyki, składni, a nawet fonetyki jako naukowo wyodrębnionych obszarów języka, niezależnych od pragmatyki; pragmatyka przestaje być „śmietniskiem”, pragmatyczne uwarunkowania nie podlegają zaś już alternatywie: albo wyrzucenie poza nawias języka, albo podległość jawnym warunkom ich składniowego uporządkowania i semantycznego określenia; pragmatyka okazuje się bowiem przesłanką wszystkich pozostałych wymiarów języka i do nich wszystkich przynależy. 3) Niemożność zachowania rozróżnienia na mowę (parole) i język jako system (langue), mowy bowiem nie sposób dłużej określać jako zwykłego jednostkowego i zewnętrznego użycia jakiegoś zastanego znaczenia czy różnorakiego zastosowania danej składni. Przeciwnie, sensu i składni języka nie da się już określić niezależnie od czynności mowy, które ona zakłada6. 6 William Labov wykazał sprzeczność, a przynajmniej pewien paradoks, do którego prowadzi rozróżnienie na język i mowę: język określa się jako „społeczny

90

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

Nadal jednak nie wiadomo, w jaki sposób czynności mowy czy ukryte presupozycje zamienić w funkcję pokrywającą się z językiem. Jeszcze trudniej to uczynić, obierając za punkt wyjścia performatywność (to, co czynimy, wypowiadając „to coś”), przez uogólnienie dochodząc do illokucyjności (to, co czynimy, mówiąc). Zawsze bowiem owo uogólnienie można uniemożliwić, performatywność zaś – unieruchomić, wyjaśniając ją za pomocą szczególnych cech semantycznych i składniowych, które nie wymagają jakiegokolwiek odwołania do pragma­tyki ogólnej. Dlatego, zdaniem Benveniste’a, performatywność nie wiąże się z czynnościami, lecz, przeciwnie, wynika z właściwości określeń samoodniesieniowych (właściwych zaimków osobowych JA, TY…, odgrywających rolę sprzęgników), z racji czego struktura podmiotowości czy też między­podmiotowości zastanej w obrębie języka, w dostateczny sposób wyjaśnia czynności mowy, zamiast je zakładać7. Język zatem definiuje się tutaj nie tyle przez informację, ile przez komunikację, owa zaś międzypodmiotowość, owo czysto językowe upodmiotowienie objaśnia całą resztę, czyli to wszystko, co czynimy, „to coś” wypowiadając. Pozostaje jednak pytanie, czy podmiotowa komunikacja jest lepszym pojęciem językoznawczym, aniżeli idealna sprawozdawczość. Oswald Ducrot przedstawił powody, które doprowadziły go do odwrócenia schematu Benveniste’a: to nie zjawisko samoodniesienia może objaśnić funkcję performatywną, lecz na odwrót, to „fakt, że niektóre wypowiedzi są społecznie przeznaczone do wykonania pewnych czynności” stanowi objaśnienie dla samoodniesienia. Dlatego performatywność sama objaśnia się przez illokucyjność, a nie na odwrót. To illokucja stanowi ukryte czy niedyskursywne przesłanki. Illokucyjność z kolei można wyjaśnić przez zbiorowe układy wypowiedzeń, akty prawne i ich równoważniki, które rozmieszczają procesy upodmiotowienia bądź przydzielają miejsca podmiotom w obrębie języka, a nie są od niego zależne. Komunikacja jest nie lepszym pojęciem niż informacja, międzypodmiotowość nie jest więcej warta od znaczeniowości, jeśli chodzi o wyjaśnienie owych układów „wypowiedzi-czynności”, które w obrębie każdego języka wymiar” mowy, mówienie składając na karb jednostkowej zmienności i różnic; z domknięcia owego „społecznego wymiaru” wynika jednak w sposób konieczny, że pojedyncza jednostka daje prawomocne świadectwo językowi, niezależnie od wszelkich uwarunkowań zewnętrznych, mówienie zaś objawić się może jedynie w kontekście społecznym. Od de Saussure’a po Chomsky’ego mamy do czynienia z tym samym paradoksem: „społeczny aspekt języka daje się przebadać w zaciszu gabinetu, podczas gdy jego aspekt jednostkowy wymaga dociekań w obszarze społecznym” (William Labov, Sociolinguistic Patterns, University of Pennsylvania Press 1972, s. 186) 7 Zob. Émile Benveniste, Problèmes de linguistique générale (cz. V) na temat usunięcia illokucji.

91

t ys i ąc P l at e au

wyznaczają rolę i zakres udziału podmiotowych morfemów8 (przekonamy się jeszcze, że analiza mowy zależnej potwierdza ów punkt widzenia, gdyż upodmiotowienia nie mają w niej pierwotnego charakteru, lecz wynikają z pewnego złożonego układu). Nakazami zwiemy nie tyle pewną szczególną kategorię jawnych wypowiedzi (przykładowo w trybie rozkazującym), ile związek każdego słowa i każdej wypowiedzi z ukrytymi presupozycjami, czyli czynnościami mowy, które dokonują się w wypowiedzi i jedynie w niej mogą się dokonać. Nakazy nie odwołują się zatem wprost i jedynie do rozkazów, lecz do wszystkich czynności związanych z wypowiedziami przez „społeczne zobowiązanie”. Nie istnieją wypowiedzi niepowiązane w ten sposób pośrednio bądź bezpośrednio. Pytanie i obietnica są nakazami. Język zaś określa się wyłącznie przez zespół owych nakazów, ukrytych przesłanek czy czynności mowy, dokonujących się w języku w danej chwili. Związek między wypowiedzią a czynnością ma charakter wewnętrzny, immanentny, nie polega jednak na ich tożsamości. Jest wobec nich raczej nadmiarowy. Nakaz jest sam w sobie nadmiarowością czynności i wypowiedzi. Dzienniki i powieści pisane są w trybie nadmiaru, redundancji, mówiąc nam co „należy” myśleć, o czym pamiętać, czego się spodziewać itp. Język nie jest ani informacyjny, ani komunikujący, nie jest również komunikowaniem informacji, lecz, co stanowi istotną różnicę, jest przekazem nakazów między różnymi wypowiedziami bądź w obrębie każdej wypowiedzi, jako że wypowiedź wykonuje pewną czynność, czynność zaś dokonuje się w pewnej wypowiedzi. Najogólniejszy schemat informacyjny zakłada zasadniczo pewną idealną maksymalną informację z nadmiaru, powtórzenia czyniąc zwykły ograniczający warunek zmniejszający owo teoretyczne maksimum, by uniemożliwić jego pochłonięcie przez szum. My z kolei twierdzimy, że pierwotna jest nadmiarowość i powtórzeniowość nakazu, a informacja jest minimalnym warunkiem przekazywania nakazów (przez co przeciwstawiać należałoby nie szum informacji, lecz odstępstwa i błędy drążące język nakazom jako dyscyplinie czy „gramatyczności”). Nadmiarowość przybiera dwie postaci: częstotliwości i rezonansu, przy czym pierwsza dotyczy znaczeniowości informacji, druga zaś – (Ja = Ja) podmiotowości komunikacji. 8 Oswald Ducrot, Dire et ne pas dire, Hermann 1972, s. 70-80 (oraz De Saussure à la philosophie du langage, przedmowa do [francuskiego wydania] Czynności mowy J. R. Searle’a. Hermann 1972). Ducrot podaje w wątpliwość pojęcia informacji i kodu, komunikacji i językowej podmiotowości. Opracowuje również teorię „językowej przesłanki” bądź niedyskursywnej niejawności, w przeciwieństwie do niejawności dyskursywnej i zawartej, nadal odsyłającej do pewnego kodu. Buduje on pewną pragmatykę obejmującą całość obszaru językowości, mając na względzie badania nad układami wypowiedzeń rozpatrywanych z punktu widzenia „prawnego”, „polemicznego” i „politycznego”.

92

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

Wszelako tym właśnie, co ujawnia przyjęcie takiego punktu widzenia, jest podporządkowanie informacji i komunikacji (a tym bardziej znaczeniowości i upodmiotowienia) owej nadmiarowości. Bywa, że odróżnia się informację od komunikacji, zdarza się również, że wydobywa się pewną abstrakcyjną znaczeniowość z informacji, a abstrakcyjne upodmiotowienie z komunikacji. To jednakże nie odsłania przed nami jakiejkolwiek pierwotnej czy ukrytej formy języka. Nie ma znaczeniowości, która byłaby niezależna od panujących znaczeń, nie ma upodmiotowienia, które byłoby niezależne od jakiegoś zastanego porządku ujarzmienia. Oba zależne są bowiem od natury i przekazu nakazów w danym polu społecznym. Nie ma czegoś takiego jak jednostkowe wypowiedzenie, nie istnieje również coś takiego jak podmiot wypowiedzenia. Względnie niewielu językoznawców podjęło się jednak zadania rozważenia z konieczności społecznego charakteru wypowiedzenia9. Ów społeczny charakter bowiem nie wystarcza, gdyż nadal pozostaje zewnętrzny: to za dużo albo za mało. Społeczny charakter wypowiedzenia będzie umocowany wewnętrznie, jeśli uda nam się wykazać, w jaki sposób wypowiedzenie samoczynnie wiąże się ze zbiorowymi układami. Widać bowiem jasno, że nie ma jednostkowości wypowiedzi ani upodmiotowienia wypowiedzenia bez zbiorowego bezosobowego układu, który ich wymaga i je określa. Tym właśnie jest wzorcowa wartość mowy zależnej, a zwłaszcza mowy „pozornie” zależnej: brakuje wyraźnie zarysowanych konturów, brakuje przede wszystkim włączenia rozmaicie ujednostkowionych wypowiedzi, jak również nakładania się różnych podmiotów wypowiedzenia, pozostaje za to zbiorowy układ, określający jako swe następstwo powiązane procesy upodmiotowienia, przypisania jednostkowości, oraz ich zmienne rozmieszczenie w obrębie mowy. To nie zróżnicowanie podmiotów objaśnia mowę zależną, lecz układ, swobodnie odsłaniający się w owej mowie, stanowi objaśnienie dla wszystkich głosów zawierających się w głosie, rozkwitania dziewcząt z monologu Charlusa, języków w języku, nakazów w słowie. Amerykański zabójca, „Syn Sama”, mordował za namową głosu przodków, głosu, który jednak przemawiał w głosie psa. Pojęcie zbiorowego układu wypowiedzenia zyskuje kapitalne znaczenie, odkąd ma nam objaśnić jego społeczny charakter. Bez trudu zatem możemy zdefiniować zbiorowy układ jako nadmiarowe złożenie czynności i wypowiedzi, która z konieczności ją wykonuje. Nadal otrzymujemy w ten sposób 9 Bachtin i Labov, każdy w odmienny sposób, uwypuklali społeczny charakter wypowiedzenia. Tym samym przeciwstawiali się oni nie tylko subiektywiz­ mowi, lecz również strukturalizmowi, w tej mierze, w jakiej ten ostatni wiąże system językowy de iure z jednostkowym rozumieniem, czynniki społeczne zaś de facto z mówiącymi jednostkami.

93

t ys i ąc P l at e au

jednak definicję jedynie nominalną i nie potrafimy za jej pomocą uzasadnić nawet naszego wcześniejszego stanowiska, w myśl którego nadmiarowość nie sprowadza się do zwykłej tożsamości (bądź wedle którego wypowiedź nie jest wprost tożsama z czynnością). Jeśli chcemy otrzymać definicję realną owego zbiorowego układu, będziemy musieli zadać sobie pytanie, na czym polegają czynności tkwiące immanentnie w języku, nadmiarowe wobec wypowiedzi bądź stanowiące nakazy. Wydaje się, że owe czynności należałoby określać jako zespół bezcielesnych przekształceń, dokonujących się w danym społeczeństwie, przypisywanych ciałom owego społeczeństwa. Słowo „ciało” należy rozumieć w najogólniejszym sensie (istnieją ciała moralne, dusze są ciałami itp.), należy jednak również odróżnić działania i doznania, oddziałujące na ciało od czynności, które są jedynie jego bezcielesnymi atrybutami, tym, co „wyraża się” w pewnej wypowiedzi. Gdy Ducrot pyta, na czym polega czynność, natrafia właśnie na układ prawny, przytaczając w tym kontekście przykład sądowego orzeczenia, przekształcającego oskarżonego w skazanego. W istocie, to, co nastąpiło wcześniej, czyli przestępstwo, o które się kogoś oskarża, jak i to, co dzieje się później, czyli wykonanie kary na skazanym, to działania-doznania wpływające na ciała (ciało własności, ciało ofiary, ciało skazanego, ciało więźnia). Przeobrażenie oskarżonego w skazanego jednak jest czystą momentalną czynnością bądź bezcielesnym atrybutem, stanowiącym to, co wyrażone w orzeczeniu sądowym10. Pokój i wojna są stanami bądź mieszaninami nader różniących się od siebie ciał; jednakże dekret o powszechnej mobilizacji wyraża bezcielesne i momentalne przekształcenie ciał. Ciała obdarzone są pewnym wiekiem, dojrzewają i się starzeją, jednakże dorosłość czy emerytura, jako kategorie wiekowe, są bezcielesnymi przekształceniami, które przypisuje się natychmiast ciałom w danym społeczeństwie. „Nie jesteś już dzieckiem…”: wypowiedź ta dotyczy pewnego bezcielesnego przekształcenia, nawet jeśli dotyczy ciał i wpisuje się w ich działania i doznania. Przekształcenie rozpoznaje się po jego natychmiastowości, bezpośredniości, jednoczesności wypowiedzi, która je wyraża, i skutku, jaki ona wywołuje. Z tego powodu nakazy są ściśle określone czasowo, co do godziny, minuty i sekundy, i tylko o tyle zachowują ważność. 10 Oswald Ducrot, Dire et ne pas dire, s. 77. „Uznanie danego działania za przestępstwo (kradzież, gwałt, nadużycie zaufania, szantaż itp.) nie jest, w znaczeniu, jakie my nadajemy temu słowu, określeniem go jako czynności, gdyż prawne orzeczenie winy, definiujące przestępstwo, ma wynikać z innych określonych następstw opisanej działalności: dana działalność uznawana jest za karalną, o ile przynosi szkodę innym, porządkowi, społeczeństwu itp. Wypowiedź zawartą w orzeczeniu sądowym, dla odróżnienia, należy uznać za czynność prawną, żaden bowiem dodatkowy skutek nie oddziela mowy sądowej od przekształcenia oskarżonego w skazanego”.

94

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

Miłość jest mieszaniną ciał, dającą się przedstawić w postaci serca przeszytego strzałą, jedności dusz itp.: jednak deklaracja miłości, „kocham Cię”, wyraża pewien bezcielesny atrybut ciał, zarówno miłującego, jak i umiłowanego. Spożywanie chleba i picie wina są również takimi mieszaninami ciał; komunia z Chrystusem to również mieszanina czysto duchowych, choć nie mniej przez to „rzeczywistych” ciał. Przeistoczenie ciała, chleba i wina w ciało i krew Chrystusa wszelako jest w czystej postaci tym, co wyrażone w wypowiedzi, co zarazem przypisuje się ciału. W wypadku uprowadzenia samolotu groźba ze strony terrorysty wymachującego pistoletem jest bez wątpienia pewnym działaniem, podobnie jak zgładzenie zakładników, jeśli do takowego dojdzie. Ale przeobrażenie pasażerów w zakładników, a ciała-samolotu w ciało-więzienie jest natychmiastowym bezcielesnym przekształceniem, aktem masowo-medialnym, w sensie, w jakim Anglicy mówią o aktach mowy. Nakazy bądź układy wypowiedzenia w danym społeczeństwie, słowem „illokucja” określają ów bezpośredni i natychmiastowy związek wypowiedzi z bezcielesnymi przekształceniami, czyli niecielesnymi atrybutami, których są wyrażeniem. Owa nagłość nakazu, dająca się rzutować w nieskończoność i sięgać początków społeczeństwa, okazuje się nader osobliwa. U Rousseau, przykładowo, przejście od stanu natury do stanu obywatelskiego przypomina skok w miejscu, bezcielesne przekształcenie dokonujące się w chwili Zero. Rzeczywista historia bez wątpienia snuje opowieść o działaniach i doznaniach ciał, przebiegających w polu społecznym, w pewien sposób je komunikując. Przekazuje ona jednakże zarazem nakazy, czyli czyste akty, włamujące się w ów przebieg. Historia nie obędzie się bez dat. Ekonomia i analiza finansowa być może najdobitniej ukazują obecność i natychmiastowość owych aktów rozstrzygających w całym procesie (z tego względu wypowiedzi nie należą z pewnością do ideologii, lecz pracują już w założonej warstwie bazy). Galopująca inflacja w Niemczech po roku 1918 była procesem dotykającym ciała monetarnego, a także wielu innych ciał, wszelako zbiorczy zbieg „okoliczności” umożliwił nagłe semiotyczne przekształcenie, które mimo teoretycznego powiązania z ciałem ziemi i materialnymi aktywami było zarazem czystym aktem, czyli bezcielesnym przekształceniem – 20 listopada 1923…11. 11

J. K. Galbraith, Pieniądz. Pochodzenie i losy, tłum. S. Rączkowski, PTE 2011, Największa inflacja, s. 182-184 „20 listopada 1923 r. opadła kurtyna. Tak jak w Austrii przed rokiem, koniec inflacji nadszedł nagle. I tak jak w przypadku francuskiej, łagodniejszej inflacji, nadszedł on ze zdumiewającą łatwością. Możliwe, że inflacja skończyła się dlatego, że po prostu nie mogła się już dalej rozwijać. 20 listopada ogłoszono, że stara reichsmarka przestała być pieniądzem. Wprowadzono nową walutę, rentenmarkę (…). Pokryciem nowej rentenmarki była, jak

95

t ys i ąc P l at e au

Układy ulegają nieustannym zmianom, w swej tożsamości ulegając przekształceniom. Wpierw jednak należy w nie włączyć okoliczności. Benveniste dobitnie pokazuje, że performatywna wypowiedź jest niczym poza okolicznościami, które nadają jej performatywny charakter. Ktokolwiekbądź może wszak zawołać „ogłaszam powszechną mobilizację”, w większości wypadków jednak będzie to jedynie wyraz dziecinady bądź obłąkania, a nie akt wypowiedzenia. To samo dotyczy zdania „kocham Cię”, pozbawionego sensu, podmiotu i odbiorcy poza okolicznościami, które nie tylko obdarzają je wiarygodnością, lecz również zamieniają w czysty układ, insygnium władzy, nawet w przypadku miłości nieszczęśliwej (przecież to z woli mocy okazujemy posłuszeństwo…). Jednakowoż ogólne pojęcie okoliczności nie powinno kazać nam sądzić, że chodzi wyłącznie o jakieś okoliczności zewnętrzne. Zdanie „Przysięgam” nie jest wszak tym samym niezależnie od tego, czy wypowiadane jest w gronie rodzinnym, w szkole, w sytuacji miłosnej, na zebraniu tajnego stowarzyszenia czy przed sądem. Nie jest tym samym, ale nie jest również tą samą wypowiedzią. Nie jest to ten sam stan ciała, a zarazem nie jest to to samo bezcielesne przekształcenie. Przekształcenie orzeka się o ciałach, ono samo jednak pozostaje bezcielesne, pozostaje w obrębie, wewnątrz wypowiedzenia. Zmiany wyrażenia wiążą język z zewnętrzem, lecz właśnie z tego powodu pozostają one immanentne językowi. Jako że językoznawstwo obstaje przy stałych – fonologicznych, morfologicznych czy składniowych – wiąże ono wypowiedź z pewnym znaczącym, wypowiedzenie zaś – z podmiotem, tracąc tym samym z oczu ich układ, odrzucając okoliczności na zewnątrz, domyka język, pragmatykę zaś traktuje niczym odpad. Pragmatyka jednak, przeciwnie, nie odwołuje się wyłącznie do okoliczności zewnętrznych, wyróżnia bowiem zmienne wyrażenia i wypowiedzenia, stanowiące dla języka niezliczone wewnętrzne racje jego niedomknięcia. Jak powiada Bachtin, póki językoznawstwo rozpoznaje jedynie stałe, odbiera nam możliwość zrozumienia sposobu, w jaki słowo stanowi pełne wypowiedzenie. Konieczny jest bowiem „element uzupełniający, wymykający się wszelkim językoznawczym kategoriom oświadczono, pierwsza hipoteka na wszystkich gruntach i innych rzeczowych aktywach Rzeszy. Koncepcja ta wywodziła się z asygnat, ale była znacznie bardziej oszukańcza [Galbraith rozumie przez to: zdeterytorializowana]. We Francji w 1789 r. istniały faktycznie widoczne dla każdego grunty, świeżo skonfiskowane Kościołowi, na które początkowo można było wymieniać pieniądze. A każdy Niemiec próbujący wyegzekwować swoje prawo wykupu własności państwowej za rentenmarki byłby uznany za upośledzonego na umyśle. Jednakże ta taktyka poskutkowała. Pomogły w tym okoliczności. (…) Gdyby po 1923 r. utrzymywały się nadal poprzednie obciążenia budżetu niemieckiego − żądania reparacyjne i koszty biernego oporu − nic nie byłoby w stanie uratować marki ani opinii Schachta”.

96

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

i określeniom”, a zarazem zawierający się całkowicie w teorii wypowiedzenia i języka12. Nakaz jest właśnie taką zmienną, obracającą słowo jako takie w wypowiedzenie. Nagłość nakazu, jego natychmiastowość, obdarza go mocą zmienności w powiązaniu z ciałami, którym przypisuje się przekształcenie. Pragmatyka jest polityką języka. Doskonałym tego przykładem są między innymi badania Jean-Pierre’a Faye’a poświęcone budowie wypowiedzi nazistów w niemieckim polu społecznym, choć nie sposób ich zastosować wprost do wypowiedzi włoskich faszystów. Tego rodzaju badania nad przekształceniami dotyczą zmienności nakazów oraz bezcielesnych atrybutów wiążących się z ciałami społecznymi i wywołujących immanentne czynności. Za równie doskonały przykład, choć z innego kontekstu, posłużyć może budowa pewnych swoiście leninowskich wypowiedzi w Rosji radzieckiej, w oparciu na tekście Lenina W kwestii haseł (1917). To bezcielesne przekształcenie bowiem wydobyło z mas klasę proletariatu jako układ wypowiedzenia, zanim jeszcze pojawiły się warunki powstania proletariatu jako ciała. Przebłyskiem geniuszu I Międzynarodówki było wszak właśnie „wynalezienie” nowego rodzaju klasy: proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!13. Wszelako dzięki zerwaniu z socjaldemokratami Lenin wynalazł i ogłosił inne jeszcze bezcielesne przekształcenie, wydobywające z klasy proletariatu awangardę jako układ wypowiedzenia, przypisywaną pewnej „Partii”, nowemu rodzajowi partii jako odrębnemu ciału, czym ryzykował nawet osunięcie się jej na powrót w czysto biurokratyczny nadmiarowy system. Leninowski zakład. Wyraz zuchwałości? Lenin ogłosił, że hasło – nakaz „Cała władza w ręce rad!” obowiązuje jedynie od 27 lutego do 4 lipca celem pokojowego przeprowadzenia Rewolucji, nie obowiązuje zaś już w stanie wojny, przy czym przejście od pokoju do wojny wymaga owego przekształcenia, nie ograniczającego się do przemiany mas w przywódczy proletariat, lecz zakładającego przemianę proletariatu w rządzącą awangardę. Dokładnie 4 lipca końca dobiega władza Rad. Bez trudu wymienić można wszystkie okoliczności zewnętrzne: nie tylko wojnę, lecz również powstanie, które zmusiło Lenina do ucieczki do Finlandii. Niemniej 4 lipca wypowiada się bezcielesne przekształcenie, zanim jeszcze ciało, do 12

13

Michaił Bachtin (W. Wołoszynow), Le Marxisme et la philosophie du langage, s. 156-157. Również na temat „stosunków mocy symbolicznej” jako zmiennych zawartych w wypowiedzeniu, zob. Pierre Bourdieu, L’économie des changes linguistiques, w: „Linguistique et sociolinguistique”, „Langue française”, maj 1977, Larousse, s. 18-21. Samo pojęcie proletariatu jako klasy rodzi pytanie: czy proletariat istnieje w danym momencie i jako ciało? (bądź też: czy nadal istnieje?). Wiadomo, w jaki sposób marksiści czynili z niego prognostyczny użytek, przykładowo mówiąc o „proletariacie istniejącym w zarodku”.

97

t ys i ąc P l at e au

którego się ono przypisze, sama Partia, zostanie zorganizowana. „Każde hasło z osobna powinno wynikać z całokształtu właściwości określonej sytuacji politycznej”14. Nawet jeśli można by się temu sprzeciwiać, twierdząc, że owe konkretne okoliczności wiążą się właśnie z polityką, nie zaś z lingwistyką, należy zauważyć, do jakiego stopnia polityka drąży język od wewnątrz, zmieniając nie tylko jego leksykę, lecz całą jego strukturę wraz ze wszystkimi elementami zdań, wraz ze zmianą samych haseł. Dany rodzaj wypowiedzi oceniać można jedynie w powiązaniu z jej pragmatycznymi następstwami, innymi słowy, z jej ukrytymi presupozycjami, immanentnymi czynnościami i bezcielesnymi przekształceniami, które wyraża, a które dokonują nowych cięć między ciałami. Prawdziwym osiągnięciem nie jest sąd o gramatyczności, lecz ocena wewnętrznych zmiennych wypowiedzenia w powiązaniu z zespołem okoliczności. Przeszliśmy w ten sposób od jawnych rozkazów do nakazów jako ukrytych przesłanek: od haseł do czynności immanentnych i bezcielesnych przekształceń, które hasła wyrażają, następnie zaś do układów wypowiedzeń, których są zmiennymi. Jako że owe zmienne nawiązują ze sobą dające się określić w danej chwili stosunki, układy łączą się ze sobą w pewien ustrój znakowy bądź sprzęgają, tworząc maszynę semiotyczną. Oczywiste jednak pozostaje, że w społeczeństwie działa wielość semiotyk tworzących ustroje mieszane. Ponadto w pewnym momencie pojawić się mogą nowe hasła i nakazy, które doprowadzą do zmiany zmiennych i które nie należą jeszcze do żadnego znanego ustroju. Nakaz-hasło okazuje się zatem pod wieloma względami nadmiarowy: nie tylko przez wzgląd na nieodłączność przekazu, w którym uczestniczy, lecz również samo w sobie i od momentu swego nadania, w „bezpośrednim” związku z czynnością bądź przekształceniem, którego dokonuje. Nawet w oderwaniu od danej semiotyki hasło-nakaz pozostaje nadmiarem. Dlatego zbiorowy układ wypowiedzenia obejmuje jedynie takie wypowiedzi, które są zawsze częścią mowy zależnej. Mowa zależna jest obecnością przytaczanej wypowiedzi w wypowiedzi przytaczającej, obecnością nakazu w słowie. Język w całości jest mową zależną. To nie mowa zależna zakłada mowę niezależną, lecz mowa niezależna wyłania się z zależnej w tej mierze, w jakiej operacje znaczeniowe i procesy upodmiotowienia w danym układzie zostają rozmieszczone, przypisane, przydzielone, a zmienne układu nawiązują ze sobą stałe stosunki, choćby na czas określony. Mowa niezależna jest oderwanym fragmentem masy i rodzi się z rozczłonkowania zbiorowego układu. Ten jednakże jest zawsze szumem, z którego czerpię imię własne, gwarem współbrzmiących 14 Włodzimierz Iljicz Lenin, W sprawie haseł, w: Rewolucja u bram. Pisma wybrane z roku 1917, wyb. Slavoj Žižek, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2006, s. 133.

98

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

głosów bądź rozdźwiękiem, z którego wydobywam mój głos. Pozostaję zawsze zależny od pewnego cząsteczkowego układu wypowiedzenia, który nie jest dany w mojej świadomości, a zarazem nie zależy wyłącznie od moich jawnych społecznych określeń, spaja za to ze sobą i łączy w sobie wielość niejednorodnych ustrojów znakowych. Wielogłos. Pisanie jest niczym innym, jak tylko wydobywaniem owego nieświadomego układu, doborem szeptów, przywołaniem plemion i tajemnych idiomów, z których dobywam coś, co zwę Ja. JA to hasło. JA to nakaz. Schizofrenik twierdzi: „słyszałem głosy mówiące: świadom jest życia”15. W tym sensie istnieje schizofreniczne ego, które jednak zmienia samoświadomość w bezcielesne przekształcenie nakazu bądź w efekt pewnej mowy zależnej. Moja mowa niezależna pozostaje bowiem przenikającą mnie zewsząd mową zależną, przybywającą z innych światów, z innych planet. Z tego powodu tak wielu artystów i pisarzy ulegało urokom wirujących stolików. Odtąd, w odpowiedzi na pytanie, czym jest władza właściwa nakazowi, przypisać mu należy nader osobliwe cechy: jest on rodzajem nagłości, natychmiastowości nadawczej, postrzeżeniem i przekazem haseł; wielką zmiennością i mocą zapomnienia, sprawiającą, że czujemy się niewinni, podążając za nakazem albo odrzucając go, by przyjąć kolejne. To moc ściśle idealna i fantomowa, kryjąca się w ujmowaniu bezcielesnych przekształceń, postawa uchwytywania języka w postaci niekończącej się nigdy mowy zależnej16. Władza podszeptującego i podszeptu, 15

Przytaczane przez Davida Coopera, The Language of Madness, Allen Lane 1978, s. 34. Cooper opatruje to stwierdzenie następującym komentarzem: „słyszenie głosów oznacza uświadomienie sobie czegoś, co wykracza poza świadomość normalnej [czyli niezależnej] mowy, a co w konsekwencji musi zostać doświadczone jako inne”. 16 Elias Canetti należy do tych rzadkich autorów, którzy poświęcili uwagę psychologicznemu oddziaływaniu haseł i nakazów (Elias Canetti, Masa i władza, tłum. E. Borg, M. Przybyłowska, Czytelnik 1996, rozdział Rozkaz). Zakłada on, że rozkaz wbija w duszę i ciało kolec, tworząc cystę, stwardniały i na zawsze już tkwiący w nich element. Dlatego nie sposób przynieść sobie od niego ulgi inaczej, aniżeli przekazując je jak najszybciej innym, by obrócić się w „masę”, nawet jeśli owa masa miałaby się zwrócić w końcu ku temu, kto wydaje rozkazy. Ponadto jednak, jako że nakaz-hasło przypomina tkwiące w ciele obce ciało, mowę zależną w mówieniu, wiąże się on z cudem zapomnienia: „Sprawca nie oskarża siebie, lecz kolec, ową obcą instancję, niejako prawdziwego sprawcę, którego bez przerwy taszczy ze sobą. (…) Jest nieustannie świadkiem tego, że to nie sam człowiek popełnił to czy tamto. Siebie uważa za ofiarę, tak więc dla tej właściwej, rzeczywistej, nie odczuwa już nic. Prawdą jest zatem, że ludzie, którzy działali pod wpływem rozkazu, uważają się za absolutnie niewinnych” (s. 383) i tym łatwiej radzą sobie z innymi nakazami. Canetti dostarcza tutaj głębokiego objaśnienia braku poczucia winy typowego dla nazistów czy też umiejętności zapominania charakterystycznej dla stalinistów, pogrążających się w tym większej amnezji, im częściej przywołują swe wspomnienia i przeszłość, by przyznać sobie prawo wydawania i przestrzegania coraz to nowych i bardziej ponurych

99

t ys i ąc P l at e au

władza pieśni przechodzącej w arię wewnątrz arii, zawsze w nadmiarze; zaprawdę mediumiczna władza, glosolalia, a wręcz ksenoglosolalia. Powróćmy jednak do pytania: jak zdefiniować funkcję-językową, funkcję pokrywającą się zakresowo z językiem? Co oczywiste, nakazy, zbiorowe układy i ustroje znakowe nie są tym samym, co język. Spełniają jednak jego warunek (nadliniowość wyrażenia), w każdym wypadku, do tego stopnia, że bez nich język pozostałby czystą wirtualnością (nadliniowość mowy zależnej). Bez wątpienia również układy ulegają zmianom i przekształceniom. Wszelako nie zmieniają się wcale wraz z każdym językiem, nie odpowiadają one bowiem różnym językom. Język definiuje się, mogłoby się zdawać, przez stałe fonologiczne, semantyczne i składniowe, zawarte w wypowiedziach; zbiorowy układ z kolei dotyczy użycia stałych w powiązaniu ze zmiennymi zawartymi w samym wypowiedzeniu (zmienne wyrażenia, czynności immanentne lub bezcielesne przekształcenia). Rozmaite zmienne, rozmaite języki mogą znajdować rozmaity użytek, zarówno w kolejności, jak i równocześnie. Nie sposób utrzymywać dychotomicznego podziału stałych jako czynników językowych, jawnych bądź dających się ujawnić, i zmiennych jako zewnętrznych czynników pozajęzykowych. Pragmatyczne zmienne wiążące się z użyciem zawierają się bowiem w wypowiedzeniu i stanowią ukryte presupozycje języka. Skoro zatem zbiorowy układ za każdym razem okazuje się pokrywać zakresowo z danym językiem oraz z językiem jako takim, to dlatego że wyraża on zespół bezcielesnych przekształceń, które spełniają warunek językowości i wykorzystują elementy językowe. Określona w ten sposób funkcja-język nie jest ani informacyjna, ani komunikacyjna, nie odnosi się ani do znaczącej informacji, ani do międzypodmiotowej komunikacji. I nie warto odrywać znaczeniowości od informacji, a podmiotowości – od komunikacji. To proces upodmiotowienia i ruch znaczeniowości odsyłają do ustrojów znakowych i zbiorowych układów. A funkcją-językiem jest przekaz nakazów, nakazów odnoszących się do układów, tak jak układy odnoszą się do bezcielesnych przekształceń, które stanowią zmienne określonej funkcji. Językoznawstwo pojmowane poza pragmatyką (semiotyczną bądź polityczną), która określa spełnienie warunku mowy i użycie elementów języka, jest niczym. rozkazów: „mania kolców”. Dociekania Canettiego wydają się nam pod tym względem kluczowe. Niemniej zakładają one istnienie pewnej nader szczególnej władzy psychicznej, bez której nakaz pozbawiony byłby owej mocy działania. Cała klasyczna racjonalistyczna teoria „zmysłu wspólnego”, zdrowego rozsądku podzielanego przez wszystkich, oparta na informacji i komunikacji, jest jedynie sposobem na przesłonięcie bądź ukrycie, czy wręcz na usprawiedliwienie z góry pewnej, o wiele bardziej niepokojącej władzy, jaką obdarzone są nakazy. Władzy szczególnie irracjonalnej, której dajemy rękojmię tym bardziej, im bardziej ją błogosławimy w imię czystego rozumu i wyłącznie jego…

100

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

II. ISTNIEJE (BYĆ MOŻE) ABSTRAKCYJNA MASZYNA JĘZYKA, NIE WYMAGAJĄCA ŻADNEGO „ZEWNĘTRZNEGO CZYNNIKA” Jeśli w polu społecznym odróżniamy zespół cielesnych modyfikacji i zespół bezcielesnych przekształceń, pomijając ich zmienność, natrafiamy na dwie formalizacje – formalizację treści i formalizację wyrażenia. Treść bowiem nie przeciwstawia się formie, ma własną formalizację: biegun dłoni-narzędzia czy lekcja rzeczy. Przeciwstawia się jednak wyrażeniu, które również ma swą formalizację: biegun twarz-mowa, lekcja znaków. Właśnie dlatego, że treść, podobnie jak wyrażenie, ma formę, nie sposób przypisać formie wyrażenia jedynie funkcji przedstawiania, opisywania czy stwierdzania odpowiadającej jej treści: nie ma między nimi ani odpowiedniości, ani podobieństwa. Te dwie formalizacje różnią się między sobą co do natury, są od siebie niezależne i nie są jednorodne. Stoicy jako pierwsi opracowali teorię owej niezależności, odróżniając działania i doznania ciała (nadając słowu „ciało” największy możliwy zakres znaczeniowy, obejmujący całą uformowaną treść) od bezcielesnych aktów (będących tym, co wyrażone w wypowiedziach). Forma wyrażenia tworzona jest przez łańcuch wyrażonych elementów, a forma treści – przez splot ciał. Nóż wbijający się w ciało, pożywienie bądź trucizna rozchodzące się po ciele, kropla wina wlana do wody – wszystko to tworzy mieszaninę ciał, jednakże wypowiedzi „nóż tnie ciało”, „ja jem”, „woda zabarwia się na czerwono” wyrażają bezcielesne przekształcenia całkiem odmiennej natury (wydarzenia17). Geniusz stoików polegał na maksymalizacji owego paradoksu, aż po granicę obłędu i cynizmu, poprzez znalezienie mu oparcia w najpoważniejszych racjach: ich zasługą było sformułowanie po raz pierwszy poważnej filozofii mowy. Paradoks ten na niewiele się zda, jeśli nie dorzucimy za stoikami: bezcielesne przekształcenia, bezcielesne atrybuty orzeka się tylko i wyłącznie o samych ciałach. Są one tym, co wyraża się w wypowiedziach, lecz przypisuje się je ciałom. Nie po to jednak, by opisywać czy przedstawiać ciała, te bowiem obdarzone są już swymi właściwościami, działaniami i doznaniami, duszami, jednym słowem – swymi formami, które same są ciałami; przedstawienia również bowiem są ciałami! Jeśli niecielesne atrybuty orzeka się o ciałach, jeśli przychodzi odróżnić wyrażony bezcielesny element „zabarwiać się na czerwono” od cielesnej właściwości „czerwień” itp., dokonuje się tego z racji całkiem odmiennych, aniżeli przedstawienie. Nie sposób nawet uznać, że ciało czy stan rzeczy są 17 Zob. klasyczną pracę Emilé’a Béhiera, La théorie des incorporels dans l’ancien stoïcisme, Vrin 1962 s. 20, zwłaszcza w odniesieniu do tematu wypowiedzi w rodzaju: „nóż tnie ciało” czy „drzewo się zieleni”.

101

t ys i ąc P l at e au

„referentem” znaku. Wyrażając niecielesny atrybut, a tym samym przypisując go ciału, niczego nie przedstawiamy, do niczego się nie odnosimy, lecz w pewien sposób uczestniczymy – jest to czynność mowy. Niezależność tych dwóch form, formy wyrażenia i formy treści, znajduje nie zaprzeczenie, lecz potwierdzenie w tym, że wyrażenia wraz z tym, co wyrażone, wnikają w treści, włączają się w nie i biorą w nich udział, nie po to, by je przedstawiać, lecz po to, by je uprzedzić, cofnąć, zwolnić bądź przyspieszyć, oderwać od siebie bądź ze sobą zespolić, w inny sposób je rozdzielić. Łańcuch nagłych przekształceń splata się nieustannie w sieć ciągłych modyfikacji (stąd bierze się znaczenie dat u stoików: od jakiego momentu można kogoś uznać za łysego? I w jakim sensie wypowiedź w rodzaju „jutro dojdzie do bitwy morskiej” stanowi datę czy też nakaz?). Noc 4 sierpnia, 4 lipca 1917, 20 listopada 1923; jakie bezcielesne przekształcenie w tym się wyraża, zarazem jednak przypisując się ciałom i w nie wnikając? Niezależność formy wyrażenia od formy treści nie ustanawia między nimi jakiejkolwiek równoległości, jakiejkolwiek relacji przedstawiania jednej przez drugą, przeciwnie, jest ich rozczłonkowaniem, sposobem, w jaki wyrażenia wnikają w treści, nieustannie przeskakując między rejestrami, a ich znaki drążą rzeczy same równocześnie z rozciąganiem i rozmieszczaniem się rzeczy za pośrednictwem znaków. Układ wypowiedzenia nie mówi „o” rzeczach, lecz wypowiada stany rzeczy i stany treści bezpośrednio. Z tej racji to samo x, ta sama cząstka, funkcjonować może niczym działające bądź doznające ciało, a zarazem jako znak będący czynnością, będący nakazem, w zależności od formy, jaką przybiera (podobnie rzecz ma się w teoretyczno-eksperymentalnym zespole fizyki). Jednym słowem, funkcjonalna niezależność od siebie obu tych form sama sprowadza się do formy ich wzajemnego zakładania i nieustannej wzajemnej wymiany. Nigdy nie natrafiamy na samoistny łańcuch nakazów i samoistne przyczynowe powiązanie treści, w którym jedno przedstawia jedynie drugie, drugie zaś służy pierwszemu za desygnat. Przeciwnie, niezależność tych dwóch linii ma charakter dystrybutywny, co sprawia, że człony obu nieustannie się wymieniają, prześlizgują bądź w siebie włączają. Nigdy nie ustaje przechodzenie od porządkujących nakazów do „milczącego porządku” rzeczy, jak powiadał Foucault. I w przeciwnym kierunku. Wszelako czy używając takiego niejednoznacznego pojęcia jak „udział” bądź „włączanie się” w odniesieniu do wyrażeń, nie popadamy nadal w swego rodzaju idealizm, w myśl którego nakaz przychodzi nagle, spada wprost z nieba? Należałoby bowiem nie tyle ustalić źródło, ile wyznaczyć punkty, w których dochodzi do owego udziału czy włączenia się, i to w obrębie wzajemnego zakładania się obu form. Formy bowiem, zarówno formy treści, jak i wyrażenia, są nieodłączne od pewnego ruchu

102

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

niosącej je deterytorializacji. Zarówno wyrażenie, jak i treść są w mniejszym lub większym stopniu zdeterytorializowane we względnym zakresie, w zależności od stanu owej formy. Pod tym względem niepodobna zakładać prymatu wyrażenia nad treścią ani treści nad wyrażeniem. Bywa bowiem, że składowe semiotyczne są w większym stopniu zdeterytorializowane, aniżeli składowe materialne. I na odwrót. Przykładowo, matematyczne złożenie znaków może podlegać większej deterytorializacji, niż jakiś zbiór cząstek, z kolei cząstki mogą wytwarzać efekty badawcze deterytorializujące system semiotyczny. Przestępstwo może być obdarzone deterytorializującą mocą w stosunku do istniejącego ustroju znakowego (ziemia woła o pomstę i usuwa się spod stóp, ma wina nazbyt wielka), lecz znak wyrażający akt potępienia również może mieć taką moc w stosunku do wszystkich działań i odpowiedzi na nie („tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi”18, nie wolno cię będzie nawet zgładzić). Krótko mówiąc, deterytorializacja ma charakter stopniowalny, jej stopnie zaś kwantyfikują odpowiednie formy; w zależności od nich treści i wyrażenia wiążą się ze sobą, wymieniają między sobą, wzajemnie przyspieszają bądź, na odwrót, stabilizują się wskutek reterytorializacji. Stopnie te nazywane są przez nas właśnie okolicznościami i zmiennymi. Istnieją zmienne treściowe, czyli proporcje w mieszaninach czy agregatach ciał, jak również zmienne wyrażeniowe, czyli wewnętrzne czynniki wyrażania. W Niemczech w okolicach 20 listopada 1923 były nimi: inflacja deterytorializująca ciało monetarne, jak również semiotyczne przekształcenie reichsmarki w rentenmarkę, włączające się, by umożliwić reterytorializację. W Rosji około 4 lipca 1917 zaś: proporcje pewnego stanu „ciała” Rad-Rządu tymczasowego, lecz również wypracowanie pewnej bezcielesnej bolszewickiej semiotyki, co przyspieszyło wydarzenia, z drugiej zaś strony, zderzyło się z rozsadzającym działaniem ciała Partii. Jednym słowem, wyrażenie nawiązuje relację z treścią nie na drodze jej odsłonięcia czy przedstawienia. To przez wiązanie kwantów względnej deterytorializacji formy wyrażeniowe i formy treściowe łączą się ze sobą, uczestniczą w sobie nawzajem i na siebie oddziałują. Można stąd wyciągnąć ogólne wnioski dotyczące natury Układów. Wzdłuż pierwszej osi, poziomej, układ obejmuje dwa segmenty, segment treści i segment wyrażenia. Z jednej strony, jest to maszynowy układ ciał, działań i doznań, mieszanina ciał oddziałujących na siebie nawzajem; z drugiej zaś – zbiorowy układ wypowiedzenia, układ czynności i wypowiedzi, bezcielesnych przekształceń przypisujących się ciałom. Jednakże rozpatrywany wzdłuż osi pionowej o określonym zwrocie układ ma, z jednej strony, boki terytorialne bądź zreterytorializowane, które 18 Rdz 4,12 [przyp.red.].

103

t ys i ąc P l at e au

go stabilizują, z drugiej zaś, przenoszące go wierzchołki deterytorializacji. Nikt dobitniej aniżeli Kafka nie potrafił wydobyć i jednocześnie uruchomić owych osi układu. Z jednej strony, maszyna-statek, maszyna-zajazd, maszyna-cyrk, maszyna-zamek, maszyna-sąd: każde z właściwymi sobie elementami, trybami, procesami, złożonymi, złączonymi i rozłączanymi ciałami (np. głowa przebijająca dach). Z drugiej zaś, ustrój znaków i wypowiedzeń: każdy z ustrojów wraz ze swymi bezcielesnymi przekształceniami, czynnościami, wyrokami śmierci i orzeczeniami, procesami, swym „prawem”. Jest jednak oczywiste, że wypowiedzi nie przedstawiają maszyn: mowa Palacza nie opisuje palenia jako ciała, obdarzona jest własną formą i niepowtarzalnym tokiem. Niemniej przypisuje się ona ciału, całemu statkowi jako ciału. Mowa podległości nakazom, mowa rozprawy, roszczeń, oskarżeń i obrony. Dzieje się tak dlatego, że tym, co porównuje się czy zestawia między aspektami wzdłuż drugiej osi, tym, co je w sobie umieszcza, są stopnie deterytorializacji, połączone bądź wymienne, jak również operacje reterytorializacji, stabilizujące zespół w danym momencie. K., funkcja-K., wytycza linię ujścia bądź deterytorializacji, która pociąga za sobą wszystkie układy, lecz zarazem przebiega przez wszelkie możliwe reterotorializacje i nadmiary, nadmiarowość dzieciństwa, wsi, miłości, biurokracji… itp. Czwórwartościowość układu. Przykładem – układ feudalny. Rozważmy mieszaniny ciał określających feudalizm: ciało ziemi i ciało społeczne, ciało suwerena, wasala i chłopa pańszczyźnianego, ciało rycerza i ciało konia, nowy stosunek, jaki nawiązują ze strzemieniem, bronią i narzędziami zapewniającymi symbiozy ciała – oto cały maszynowy układ. Oprócz tego wypowiedzi, wyrażenia, prawny ustrój herbów, zespół bezcielesnych przekształceń, zwłaszcza przysięgi z ich rozmaitymi odmianami, przysięga posłuszeństwa, przysięgi miłosne itp. – oto zbiorowy układ wypowiedzenia. A wzdłuż drugiej osi – feudalne terytorialności i reterytorialności, a zarazem linia deterytorializacji, wiodąca rycerza wraz z jego wierzchowcem, wypowiedzi i czynności. Wszystko to ulega zespoleniu w Krucjatach. Błędne byłoby zatem przekonanie, że treść określa wyrażenie w trybie przyczynowym, nawet jeśli przyznalibyśmy wyrażeniu moc nie tylko „odzwierciedlania” treści, lecz również czynnego na nią oddziaływania. Taka ideologiczna koncepcja wypowiedzi, zakładająca jej zależność od pewnej uprzedniej wobec niej treści ekonomicznej, wiedzie do wszelkiego rodzaju trudności nieodłącznych dialektyce. Przede wszystkim, nawet jeśli można założyć w jakimś ścisłym sensie oddziaływanie przyczynowe treści na wyrażenie, nie sposób tego samego odnieść do odpowiadających im form, formy treści i formy wyrażenia. Należy przyznać tej ostatniej pewną niezależność, która pozwala wyrażeniom oddziaływać

104

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

na treści. Jednakże ową niezależność pojmuje się niewłaściwie. Gdyby uznać treści za ekonomiczne, nie sposób uznać za ekonomiczną formę treści, sprowadzałaby się ona bowiem wtedy do czystej abstrakcji, czyli produkowania dóbr i środków owej produkcji rozważanych dla nich samych. Podobnie, jeśli przypisać wyrażeniom taki ekonomiczny charakter, forma wyrażenia byłaby go pozbawiona, sprowadzałaby się bowiem do języka ujmowanego jako abstrakcja, jako rozporządzanie pewnym dobrem wspólnym. W ten sposób staralibyśmy się scharakteryzować treści i formy poprzez odwołanie do przenikających je walk i konfliktów wszelkiego rodzaju, w dwóch różnych formach, same te formy jednak ze swej strony byłyby wolne od wszelkich walk i konfliktów, przez co ich związek pozostawałby całkowicie nieokreślony19. Nie sposób byłoby go określić bez skorygowania teorii ideologii i bez wprzęgnięcia wyrażeń i wypowiedzi w produktywność pod postacią produkcji sensu czy wartości znakowej. Kategoria produkcji bez wątpienia ma tę przewagę, że zrywa ze schematami przedstawienia, informacji i komunikacji. Czy jednak jest bardziej od nich odpowiednia? Jej zastosowanie do języka wydaje się nader trudne, jako że wymaga odwołania do pewnego nieustannie się dokonującego dialektycznego cudu przeistaczania materii w sens, treści w – wyrażenie, a procesu społecznego – w system znaczący. Pod względem materialnym i maszynowym układ nie odsyła, jak się nam zdaje, do procesu wytwarzania dóbr, lecz do ściśle określonego stanu zmieszania ciał w społeczeństwie, obejmując wszelkie procesy przyciągania i odpychania, sympatie i antypatie, odmiany, stopienia i splątania, przenikania i rozprzestrzeniania wpływające wzajemnie na wszelkiego rodzaju ciała. Diety pokarmowe czy reżimy seksualne rządzą przede wszystkim mieszaninami wymaganych, koniecznych bądź dozwolonych ciał. Nawet technologia błędnie ujmuje narzędzia jako istniejące same dla siebie, istnieją one bowiem jedynie w powiązaniu z umożliwiającymi ich istnienie i działanie mieszaninami. Strzemię wymaga nowej symbiozy człowieka z koniem, która to symbioza z kolei wymaga nowego oręża i nowych narzędzi. Te zaś są nieodłączne od symbioz i stopów określających dany maszynowy układ Naturo-Społeczeństwa. Wymagają one pewnej machiny społecznej, dokonującej ich doboru i włączającej je w jej „gromadę”. Społeczeństwo definiuje się przez rodzaje mieszanin, nie przez swe narzędzia. Podobnie, pod 19 Podobnie Stalin w swym sławetnym tekście poświęconym językoznawstwu usiłuje wydobyć dwie neutralne formy, służące bez różnicy całemu społeczeństwu, wszystkim klasom i ustrojom: z jednej strony, narzędzia i maszyny jako czysty środek wytwarzania dowolnych dóbr, z drugiej strony zaś, język jako czysty środek informowania i komunikowania. Nawet Bachtin definiuje język jako postać ideologii, uściślając jednak, że forma ideologii sama nie musi być ideologiczna.

105

t ys i ąc P l at e au

względem zbiorowym i semiotycznym układ nie odnosi się do produktywności języka, lecz do ustrojów znakowych, do pewnej maszyny wyrażeniowej, której zmienne określają wykorzystanie elementów języka. Podobnie jak narzędzia, elementy te nie są samoistne. Maszynowy układ ciał ma pierwszeństwo przed narzędziami i dobrami, a zbiorowy układ wypowiedzenia – przed językiem i słowami. Powiązanie zaś tych dwóch aspektów układu dokonuje się skutkiem ruchów deterytorializacji, kwantyfikujących ich formy. Dlatego dane pole społeczne wytyczają nie tyle jego konflikty i sprzeczności, ile przecinające je linie ujścia. Układ nie obejmuje ani bazy, ani nadbudowy, ani struktury głębokiej czy powierzchniowej, spłaszcza raczej wszystkie wymiary do postaci jednej płaszczyzny spójności, na której działają stosunki wzajemnego zakładania i włączania się w siebie nawzajem. Kolejnym błędem (wiążącym się z konieczności z poprzednim) jest wiara w wystarczalność formy wyrażenia jako systemu językowego. System ten można pojmować jako znaczącą strukturę fonologiczną lub głęboką strukturę składniową. Zyskiwałby on w ten sposób tę zaletę, że generowałby pewną semantykę, a tym samym urzeczywistniał wyrażenie, podczas gdy treści pozostawałyby zdane na arbitralność prostego „odniesienia”, pragmatyka zaś – na zewnętrzność czynników niejęzykowych. Tym, co wspólne wszystkim tego rodzaju ujęciom, jest skonstruowanie abstrakcyjnej maszyny języka, a zarazem ustanowienie jej jedynie jako pewnego synchronicznego zespołu stałych. Niepodobna jednak uznać, że pojmowana w ten sposób maszyna jest nazbyt abstrakcyjna. Przeciwnie, nie jest dostatecznie abstrakcyjna, pozostaje bowiem „linio­wa”. Trzyma się pośredniego poziomu abstrakcji, pozwalającego jej, z jednej strony, uwzględniać czynniki językowe same w sobie, niezależnie od czynników niejęzykowych, z drugiej zaś, uznawać owe czynniki językowe za stałe. Wszakże, jeśli posunąć ową abstrakcję wystarczająco daleko, sięgniemy z konieczności poziomu, na którym pseudo-zmienne języka ustąpią miejsca zmiennym wyrażenia, zawartym w wypowiedzeniu. Dlatego owych zmiennych wyrażenia nie sposób już oddzielić od zmiennych treści, nieustannie z nimi współdziałających. Zewnętrzną pragmatykę czynników niejęzykowych należy uwzględniać dlatego, że samego językoznawstwa nie da się oddzielić od pewnej zawartej w nim pragmatyki, obejmującej jego własne czynniki. Nie wystarczy uwzględnienie znaczonego, a tym bardziej desygnatu, same bowiem pojęcia znaczenia i referencji odnoszą się nadal do pewnej struktury wyrażenia, uznawanej za stałą i samodzielną. Na nic się zda budowanie pewnej semantyki, a nawet uznanie w pewnym zakresie praw pragmatyki, jeśli nadal będziemy je przepuszczać przez mającą je uprzednio obrobić składniową czy fonologiczną maszynę. Prawdziwie abstrakcyjna maszyna bowiem

106

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

odnosi się do całości pewnego układu: określa się ona jako diagram owego układu. Ma ona charakter nie językowy, lecz diagramatyczny i nadliniowy. Treść nie jest znaczonym, a wyrażenie nie jest znaczącym; oba są zmiennymi pewnego układu. Niczego zatem nie zdziałamy bez bezpośredniego odniesienia pragmatycznych, a zarazem semantycznych, składniowych i fonologicznych określeń do układów wypowiedzenia, od których pozostają zależne. Abstrakcyjna maszyna Chomsky’ego nadal wiąże się z modelem drzewiastym i liniowym uporządkowaniem elementów językowych w postaci zdań i ich rozmaitych zestawień. Wszelako uwzględniwszy wartości pragmatyczne i zmienne wewnętrzne, zwłaszcza w powiązaniu z mową zależną, zmuszeni będziemy do ujęcia „hiperzdań” i zbudowania „abstrakcyjnych obiektów” (bezcielesnych przekształceń), wymagających nadlinowości, innymi słowy, ujęcia pewnej płaszczyzny, której składowe nie należą już do ustalonego porządku liniowego: modelu kłącza20. Z tego punktu widzenia wzajemne przenikanie się języka i pola społecznego czy problemów politycznych dokonuje się u podstaw abstrakcyjnej maszyny, a nie na jej powierzchni. Abstrakcyjna maszyna, jako że jest powiązana z diagramem układu, nie sprowadza się nigdy wyłącznie do języka, chyba że z niedostatku abstrakcyjności. To język zależny jest od abstrakcyjnej maszyny, a nie na odwrót. Ponadto, można w niej wyróżnić dwa stany diagramu: jeden, w którym zmienne treści i zmienne wyrażenia rozmieszczają się wedle swych niejednorodnych form, wzajemnie się zakładając na płaszczyźnie spójności, i drugi, w którym nie sposób już odróżnić ich od siebie, dwoistość owych form pokonuje bowiem zmienności samej płaszczyzny i czyni je „nierozróżnialnymi”. (Pierwsza płaszczyzna odsyłałaby do nadal względnych ruchów deterytorializacji, druga zaś sięgałaby pewnego absolutnego progu deterytorializacji). 20 Problematykę tę poruszają m.in.: praca J. M. Sadocka, Hypersentences, Phil. Diss. University Of Illinois, 1968; Dieter Wunderlich, Pragmatique, situation d’énonciation et deixi, „Langages”, Larousse, czerwiec 1972; a przede wszystkim S. K. Saumjan, który proponuje pewien model abstrakcyjnych obiektów, oparty na operacji zastosowania MGZ (Modelu Generującego Zastosowawczego); S. K. Saumjan, Aspects algébriques de la grammaire applicative „Langages”, marzec 1974. Saumjan powołuje się w tym kontekście na Hjemsleva, którego siłą jest rozpatrywanie formy wyrażenia i formy treści jako dwóch całkowicie względnych zmiennych na tej samej płaszczyźnie, w charakterze „funktywów tej samej funkcji” (Prolegomena do teorii języka, tłum. H. Kurkowska, A. Weins­ berg, w: H. Kurkowska, A. Weinsberg (red.), Językoznawstwo strukturalne, PWN 1979). Wszelako krok ten, mogący doprowadzić do diagramatycznej koncepcji abstrakcyjnej maszyny, natrafia na przeszkodę w następującej postaci: Hjelmslev nadal wzoruje rozróżnienie na wyrażenie i treść na rozróżnieniu znaczące –znaczone, zachowując tym samym zależność abstrakcyjnej maszyny od językoznawstwa.

107

t ys i ąc P l at e au

III. ISTNIEJĄ STAŁE BĄDŹ POWSZECHNIKI JĘZYKA, POZWALAJĄCE GO OKREŚLIĆ W POSTACI JEDNORODNEGO SYSTEMU Problem strukturalnych niezmienników, wraz z samą ideą struktury nieodłączną od owych niezmienników, atomowych bądź relacyjnych, jest kluczowy dla językoznawstwa. Stanowi wręcz warunek, pod jakim językoznawstwo rościć może sobie prawo do naukowości, do statusu czystej nauki, wolnej od jakiegokolwiek wpływu czynników zewnętrznych czy pragmatycznych. Problem owych niezmienników przybiera rozmaite, ściśle ze sobą powiązane postaci: 1) stałe pewnego języka (fonologiczne – skutkiem wymienności, składniowe – skutkiem przekształceniowości, semantyczne – skutkiem generatywności); 2) powszechniki języka (skutkiem rozkładu fonemu na cechy dystynktywne, składni – na składniki podstawowe, znaczenia – na minimalne elementy semantyczne); 3) drzewa, wiążące między sobą stałe, wraz z binarnymi relacjami w zbiorze drzew (liniowa drzewiasta metoda Chomsky’ego); 4) kompetencja, pokrywająca się de iure zakresem z językiem i określona przez sądy o gramatyczności; 5) jednorodność, cechująca w równym stopniu elementy i stosunki, co naoczne sądy; 6) synchronia, budująca „w sobie” i „dla siebie” języka, nieustannie przechodząca od obiektywności systemu do uchwytującej go de iure subiektywnej świadomości (samego językoznawcy). Można by się wprawdzie dalej bawić w odejmowanie bądź dodawanie kolejnych czynników, jednakże wszystkie one należą do tego samego zbioru, na poziomie każdego z nich znaleźć można bowiem istotę wszystkich pozostałych. Przykładowo, rozróżnienie na język i mowę odzwierciedlane jest przez rozróżnienie na kompetencję i wykonanie, w tym wypadku na poziomie gramatyczności. Na zarzut, że rozróżnienie na kompetencję i wykonanie jest całkowicie względne – kompetencja językowa może mieć charakter ekonomiczny, religijny, polityczny, estetyczny itp.; kompetencja szkolna nauczyciela może być niczym więcej, aniżeli wykonaniem odpowiednim w odniesieniu do oceny wizytatora bądź reguł ministerialnych – językoznawcy odpowiadają, że są gotowi dorzucić kolejne poziomy kompetencji, a nawet wprowadzić do systemu pewne wartości pragmatyczne. W ten sposób Brekle postuluje, by dołączyć czynniki „idiosynkratycznej kompetencji wykonawczej”, powiązanej z całokształtem czynników językowych, psychologicznych i socjologicznych. Czemu jednak miałby służyć tego rodzaju zastrzyk pragmatyki, jeśli i tak uznaje się, że zawiera ona pewne właściwe sobie stałe czy powszechniki? I pod jakim względem wyrażenia w rodzaju „Ja”, „obiecywać”, „wiedzieć” miałyby okazać się bardziej uniwersalne,

108

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

ani­żeli „pozdrawiać”, „nazywać” czy „potępiać”21? Podobnie, usiłując rozwinąć drzewka Chomsky’ego i zaburzyć ich liniowy porządek, niczego w istocie nie zyskujemy, nie osiągamy bowiem formy kłącza, gdyż pragmatyczne składowe, wyznaczające zerwania, umiejscowione są u wierzchołka drzewa bądź zanikają wraz z kolejnymi krokami derywacji22. Zaiste, w najogólniejszym ujęciu problem dotyczy natury maszyny abstrakcyjnej: nie ma żadnego powodu, by wiązać to, co abstrakcyjne, z uniwersalnością i stałością, wymazując tym samym osobliwy charakter maszyn abstrakcyjnych jako czegoś, co buduje się wokół zmiennych oraz zmienności. Problem ten daje się lepiej zrozumieć, jeśli odniesiemy się do sporu między Chomsky’m a Labovem. Językoznawcy zgadzają się co do tego i przyznają jednogłośnie, że całość języka jest bytem złożonym w sposób zasadniczo niejednorodny, jest to jednak przekonanie natury wyłącznie faktycznej. Chomsky domaga się jedynie, by wyodrębnić z owej całości pewien jednorodny czy standardowy system, jako warunek uabstrakcyjnienia i idealizacji, dający możliwość prowadzenia formalnych badań naukowych. Nie chodzi zatem o to, by trzymać się standardowego języka angielskiego, gdyż nawet jeśli bada on czarny angielski czy język getta, językoznawca czuje się w obowiązku wydobyć z nich pewien system w wersji standardowej, gwarantujący stałość i jednorodność badanego przedmiotu (jak się uważa, żadna nauka nie może postępować inaczej). Chomsky zatem zdaje się podzielać przekonanie, że Labov, głoszący swe zainteresowanie zmiennymi cechami języka, tym samym umieszcza się faktycznie w polu pragmatyki23. Wszelako zamiary Labova są inne. Wyznaczając linie wewnętrznej zmienności, nie upatruje w tym po prostu „swobodnych zmian”, wiążących się z wymową, stylem czy nieistotnymi przygodnymi cechami, pozostających tym samym poza systemem i ocalających jego jednorodność, lecz również nie uznaje ich za faktyczną mieszaninę dwóch systemów, z których każdy byłby w sobie jednorodny, a rozmówca przemieszczał się jedynie między nimi. Odrzuca on samą tę alternatywę, w której chciałoby się zamknąć językoznawstwo: przypisywania zmiennych odrębnym systemom albo wyrzucania ich poza samą strukturę. To zmienność jest systemowa, w takim samym sensie, w jakim muzycy powiadają, że sam „temat jest wariacją”. W owej wariacyjności Labov dostrzega formalną składową oddziałującą na dowolny system od wewnątrz, samoistnie ruchliwą i rozsadzającą go, uniemożliwiającą tym 21

Zob. Herbert E. Brekle, Sémantique, Armand Colin 1974, s. 94-104, w nawiązaniu do idei pewnej uniwersalnej pragmatyki i „powszechników dialogu”. 22 Na temat owych prób rozwinięcia i jego rozmaitych przedstawień zob. Dieter Wunderlich, Pragmatique…. 23 Noam Chomsky i Mitsou Ronat, Dialogues, Flammarion 1977, s. 72-74.

109

t ys i ąc P l at e au

samym jego domknięcie i zasadnicze ujednorodnienie. Zmiany rozważane przez Labova bez wątpienia mogą być rozmaitej natury, fonetycznej, fonologicznej, składniowej, semantycznej bądź stylistycznej. Trudno jednak zarzucać mu, że lekceważy on rozróżnienie na formalność i faktyczność czy na językoznawstwo i stylistykę, synchronię i diachronię, cechy istotne i nieistotne, kompetencję i wykonanie, gramatyczność języka i agramatyczność mowy. Radykalizując stanowisko Labova, rzeklibyśmy raczej, że domaga się on odmiennego rozmieszczenia faktyczności i formalności, a zwłaszcza innej koncepcji samego formalizmu i abstrakcji. Labov przytacza przykład młodego czarnoskórego człowieka, który w nader krótkim ciągu zdań wydaje się przemieszczać osiemnastokrotnie w obie strony między systemem czarnego języka angielskiego a systemem standardowym. Czy jednak właśnie owo abstrakcyjne rozróżnienie na dwa systemy nie okazuje się arbitralne i niewystarczające, skoro większość form nawiązuje do jednego czy drugiego systemu jedynie w tego rodzaju przypadkowej kolejności? Czy nie należałoby zatem przyznać, że każdy system jest naznaczony zmiennością i określa się nie przez swe stałe i swą jednorodność, lecz przeciwnie, przez zmiany o charakterze immanentnym, ciągłym i nader szczególnie uporządkowane (reguły zmienne i warunkowe24)? Jak zatem należy ująć ową nieustanną zmienność pracującą wewnątrz języka, nawet jeśli mamy wykroczyć poza granice wytyczone przez Labova i poza warunki naukowości, na jakie powołuje się językoznawstwo? W ciągu tego samego dnia jednostka nieustannie posługuje się przecież wymiennie różnymi językami. Kolejno: przemawia niczym „prawdziwy ojciec”, a następnie jako szef; do ukochanej mówić będzie językiem zdrobniałym i dziecinnym; drzemiąc, pogrąży się w mowie snów, by następnie na dźwięk telefonu powrócić do mowy fachowej. Można by twierdzić, że zmiany te mają charakter przygodny i zewnętrzny, i że nadal mimo nich jest to ten sam język. Oznaczałoby to jednak przesądzanie z góry o czymś, co dopiero należy rozstrzygnąć. Z jednej strony bowiem, nie jest pewne, czy mamy w tym wypadku do czynienia z tą samą fonologią, a nawet z tą samą składnią i tą samą semantyką. Z drugiej strony, cały problem polega na tym, by odpowiedzieć na pytanie, czy nasz, zakładany jako ten sam język określany jest przez niezmienniki, czy też przeciwnie, przez przecinającą go nieustannie linię zmienności. Niektórzy językoznawcy sugerowali, że zmiana językowa dokonuje się nie tyle skutkiem wyłomu w systemie, ile w następstwie stopniowej 24 William Labov, Sociolinquistic Patterns, zwł. s. 262-265. Zauważyć można, że Labov czasem wprowadza ograniczający warunek uwzględniania wypowiedzi o nader zbliżonym sensie, a czasem nie przestrzega tego ograniczenia, podążając za sekwencją dopełniających się, lecz niejednorodnych wypowiedzi.

110

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

modyfikacji częstotliwości, skutkiem współistnienia i ciągłości rozmaitych użyć. Weźmy za przykład jedną i tę samą wypowiedź „przysięgam!”. Jest ona czymś innym w zależności od tego, czy wypowiedziana zostaje przez dziecko w obecności ojca, zakochanego wobec ukochanej, świadka przed sądem itp. Są to bowiem trzy różne sekwencje (podobnie czterokrotne Amen rozmieszczone w siedmiu sekwencjach u Messiaena). Również w tym przypadku nie ma powodu, by twierdzić, że zmiany te mają jedynie sytuacyjny czy okolicznościowy charakter, wypowiedź zaś formalnie nie ulega zmianie. Nie tylko bowiem istnieje tyle wypowiedzi, ile wykonań, lecz również całokształt wypowiedzi jest obecny w wykonaniu jednej z nich, linia zmienności ma bowiem charakter wirtualny – czyli rzeczywisty, choć nie aktualny – a tym samym ciągły, niezależnie od skoków wypowiedzi. Wprawienie w ruch ciągłej zmienności oznaczałoby włączenie w przebieg wypowiedzi wszystkich zmiennych: fonologicznych, składniowych, semantycznych i prozodycznych, które mogą na nią wpłynąć w najkrótszym możliwym czasie (w najmniejszym interwale). Ustanowienie łączności „Ja przysięgam” z odpowiednimi przekształceniami. Taki jest punkt widzenia pragmatyki, ta jednak staje się czymś wewnętrznym wobec języka, czymś mu immanentnym, i obejmuje zmienność dowolnych elementów językowych. Za przykład posłużyć może tutaj proces Kafki: proces ojca, w gronie rodzinnym; proces narzeczeństwa, w hotelu, proces sądowy. Mamy zawsze skłonność do doszukiwania się „redukcji”, objaśniając wszystko stosunkiem dziecka do ojca, człowieka (mężczyzny) wobec kastracji czy obywatela wobec prawa. W ten sposób jednak zadowalamy się wyodrębnieniem jedynie pseudo-zmiennej treści, co nie jest więcej warte, aniżeli wydobycie pseudo-zmiennej wyrażenia. Uzmiennienie powinno nam umożliwić uniknięcie owych niebezpieczeństw, tworzy ono bowiem pewną ciągłość czy też medium, pozbawione początku i końca. Nie będziemy tym samym mylić ciągłej zmienności z ciągłym czy nieciągłym charakterem samej zmiennej: nakaz, ciągła zmienność zamiast zmiennej nieciągłej… Zmienna może mieć charakter ciągły na pewnym odcinku swej drogi, by następnie przyspieszyć i skoczyć, co obędzie się bez wpływu na jej ciągłą zmienność, wprowadzając brakujący postęp jako „odmieniającą ciąg­ łość”, wirtualną, a jednak rzeczywistą. Stałą, niezmiennik definiuje się nie tyle przez jego trwałość i trwanie, ile przez pełnioną przez niego funkcję centrum, choćby względnego. W systemie tonalnym czy też diatonicznym w dziedzinie muzyki, prawa współbrzmienia i ciążenia określają centra obowiązujące we wszystkich tonacjach, obdarzone pewną stałością i mocą przyciągania. Ośrodki te budują zatem wokół siebie odrębne, zróżnicowane, jasno określone przez dany okres formy: system scentrowany, skodyfikowany, liniowy,

111

t ys i ąc P l at e au

typu drzewiastego. To prawda, że „tryb” mollowy, ze względu na charakter jego interwałów i mniejszą stabilność akordów, nadaje muzyce tonalnej zdecentrowany, zanikający i umykający walor. Dlatego w swej nieokreśloności podlega on operacjom podporządkowującym go modelowi czy wzorcowi durowemu, co podkreśla jednak pewną modalną moc, nie dającą się sprowadzić do tonalności, jak gdyby muzyka wyprawiała się w daleką podróż, kolekcjonując po drodze wszelkie możliwe zjawy, widma Orientu, widoki fantastycznych krain, najróżniejsze tradycje. Ponadto temperacja, pewien temperament, temperowana chromatyczność, cechuje się jeszcze inną ambiwalencją: poszerzenie zakresu wpływu działania centrum na najodleglejsze nawet tony, a zarazem przygotowanie rozpadu zasady centralizacji, zastąpienie scentrowanych form ciągłym rozwijaniem pewnej formy, będącej w stanie nieustannego rozpadu i nieustannej przemiany. Gdy rozwinięcie podporządkowuje sobie formę i obejmuje całość, jak u Beethovena, wariacja zaczyna się oswobadzać i utożsamiać z tworzeniem. Wszelako przed nami jest jeszcze rozluźnienie chromatyzmu i jego przemiana w pełną chromatyzację, jego zwrócenie się przeciw temperacji i objęcie działaniem nie tylko wysokości dźwięku, lecz również wszystkich innych jego parametrów, trwania, natężenia, barwy, uderzenia. Dlatego niepodobna dłużej mówić o formie dźwiękowej, która miałaby organizować materię muzyczną; nie sposób nawet dłużej rozprawiać o nieustannym rozwoju form. Idzie bowiem raczej o pewien nader złożony i nader wysoce opracowany materiał, pozwalający usłyszeć siły pozadźwiękowe. Parę materia-forma zastępuje sprzężenie materiału i sił. Syntetyzator zajął miejsce dawnego „sądu syntetycznego a priori”, skutkiem czego, jednak zmianie uległy również wszystkie pozostałe funkcje. Wprowadzając ciągłą zmienność wszystkich stałych, muzyka sama obraca się w nadlinowy system, z drzewa zamienia się w kłącze i oddaje się na służbę pewnego wirtualnego kosmicznego kontinuum, do którego należą również dziury, cisze, wyrwy i cięcia. Przy czym najważniejsze nie jest z pewnością pseudo-cięcie między systemem tonalnym a muzyką atonalną: ta ostatnia, przeciwnie, zrywając z systemem tonalnym, jedynie doprowadziła temperację do skrajności i wyprowadziła z niej najdalej idące konsekwencje (nikt ze Szkoły Wiedeńskiej jednak na niej nie poprzestał). Kluczowe było raczej odwrotne zjawisko: wrzenie samego systemu tonalnego w okresie wielkich przemian przełomu XIX wieku, które doprowadziło do rozkładu temperacji, uogólniło chromatyzm, zachowując zarazem względną tonalność, a tym samym wynajdując nowe modalności, żeniąc na nowo dur z moll i zdobywając dzięki temu za każdym razem, dla tej czy innej zmiennej, domeny ciągłej zmienności. Owo wrzenie wysuwa się na plan pierwszy, słyszalne odtąd samo z siebie, a dzięki obrobionemu w ten sposób

112

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

molekularnemu materiałowi, pozwala usłyszeć pozadźwiękowe siły kosmosu, od zawsze ożywiające muzykę – chwilowy rozbłysk Czasu w stanie czystym, ziarno Intensywności absolutnej… Tonalność, modalność, atonalność to już puste słowa. Tylko muzyka jest na miarę sztuki jako kosmosu, zdolna wytyczyć wirtualne linie nieskończonej zmienności. Wbrew temu można by jednak twierdzić, że muzyka nie jest językiem, składowe dźwięku nie są istotowymi cechami języka, i że brak między nimi podobieństwa. Nam jednak nie zależy na podobieństwie, domagamy się bez ustanku jedynie tego, by pozostawić otwarte to, co jest do wyjaśnienia, i odrzucić wszelkie założone z góry rozróżnienia. Przede wszystkim rozróżnienie na język i mowę, które służy temu, by wyrzucić poza nawias języka wszelkiego rodzaju zmienne działające w obrębie wyrażenia czy wypowiedzenia. Jean-Jacques Rousseau przykładowo postulował w to miejsce związek Głosu z Muzyką, który mógłby pchnąć nie tylko fonetykę i prozodię, lecz całe językoznawstwo, w całkowicie odmiennym kierunku. Głos w muzyce nie przestał bowiem nigdy stanowić uprzywilejowanej osi eksperymentowania, zarówno na płaszczyźnie języka, jak i dźwięku. Muzyka wiązała głos z instrumentami na wiele różnorakich sposobów, wszelako o ile głosem jest śpiew, jego zasadniczą rolą jest „podtrzymywanie” dźwięku, pełnienie funkcji stałej, opisanej na pewnej nucie, zarazem z towarzyszeniem instrumentu. Dopiero w powiązaniu z barwą odkrywa dla siebie tessiturę, sprawiającą, że staje się on niejednorodny i od siebie różny, co nadaje mu moc ciągłej zmienności. Odtąd głosowi nic już nie towarzyszy, zostaje on w sposób rzeczywisty „umaszynowiony”, wprawiony w muzyczną maszynę, która rozpościera bądź nakłada na siebie na tej samej dźwiękowej płaszczyźnie elementy mówione, śpiewane, imitujące, instrumentalne i ewentualne również elektroniczne. Jest to dźwiękowa płaszczyzna uogólnionego „glissanda”, zakładająca zbudowanie pewnej statystycznej przestrzeni, na której każda zmienna ma nie tyle wartość średnią, ile obdarzona jest pewnym prawdopodobieństwem wystąpienia, co sprawia, że ulega ona ciągłym zmianom wraz z innymi zmiennymi25. Twarz Luciano Beria czy Glosolalia Dietera Schnebela byłyby pod tym względem typowym przykładem. I bez względu na to, co na ten temat twierdzi sam Berio, chodzi nie tyle o wytworzenie pewnej podobizny dźwięku czy metafory głosu z pomocą pseudo-stałych, ile sięgnięcie owego neutralnego, tajemnego, pozbawionego stałych języka, w mowie całkowicie zależnej, w której syntetyzator 25 W taki właśnie sposób Labov usiłuje zdefiniować swe pojęcie „zmiennych bądź warunkowych reguł”, w przeciwieństwie do reguł stałych: nie tylko jako stwierdzoną częstotliwość występowania, lecz jako swoistą liczbę, rejestrującą prawdopodobieństwo wystąpienia bądź zastosowania reguły (zob. William Labov, Language in the Inner City, University of Pennsylvania Press, 1972, s. 94 i nast. )

113

t ys i ąc P l at e au

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

i instrument przemawiają na równi z głosem, głos zaś gra na równi z instrumentem. Odtąd należy myśleć nie tyle, że w zmechanizowanym czy atomowym świecie muzyka nie potrafi śpiewać, ile, że pewien ogromny współczynnik wariacji oddziałuje na wszystkie fatyczne, afatyczne, językowe, poetyckie, instrumentalne i muzyczne części jednego dźwiękowego układu, poruszając nimi zarazem – jako „przebiegające wszystkie stopnie najzwyklejsze wycie” (T. Mann). Procesy odmieniania głosu okazują się bowiem nader liczne, nie tylko w przypadku sprechgesang, nie trzymającego się nigdy określonej wysokości i stale opadającego bądź wznoszącego się, lecz również w przypadku technik cyrkulacyjnego oddechu czy stref rezonansowych, w których wiele głosów wydobywać się zdaje z jednej krtani. Tajemne języki zyskują tutaj ogromne znaczenie, zarówno w dziedzinie muzyki poważnej, jak i popularnej. Etnomuzykologom udało się odnotować wyjątkowe przypadki, przykładowo z Dahomeju, w których raz to pierwsza diatoniczna część wokalna ustępuje miejsca chromatycznemu osunięciu w potajemny język, ślizgającemu się nieustannie między dźwiękami i modulującemu pewne dźwiękowe kontinuum z pomocą coraz mniejszych interwałów, aż po granicę „parlando”, w którym wszystkie interwały ulegają zatarciu, raz zaś sama partia diatoniczna ulega transpozycji na kolejnych piętrach chromatycznych tarasowej budowli, gdzie śpiew niekiedy przerywany jest parlando, najzwyczajniejszą (Roz)mową o nieokreślonej wysokości26. Być może skądinąd to właśnie jest znamienne dla tajnych języków, żargonów, języków fachowych, wyliczanek, nawoływań kupców, które cechuje nie tyle leksykalna wynalazczość czy figury retoryczne, ile sposób, w jaki dokonują nieustannych zmian we wspólnych elementach języka. To języki chromatyczne, bliskie notacji muzycznej. Tajemny język nie tylko ma pewien ukryty szyfr czy kod, który działa nadal z użyciem stałych i tworzy pewien podsystem – wprawia on w ruch zmienności cały system zmiennych języka publicznego. To właśnie mamy na myśli, mówiąc o uogólnionym chromatyzmie… Wprawianie w stan ciągłej zmienności dowolnych elementów – jako działanie, które doprowadzi być może do wyłonienia się nowych rozróżnień, żadnego jednak nie zachowując jako stałego, żadnego nie określając z góry. Przeciwnie, operacja ta z zasady obejmuje głos, mowę, język, muzykę. Nie ma żadnego powodu, by wprowadzać wstępne czy zasadnicze rozróżnienia. Językoznawstwo w przeważającej mierze nie wydobyło się jeszcze z systemu durowego, swego rodzaju skali diatonicznej, zachowując swoje osobliwe upodobanie do dominant, stałych

i powszechników. W międzyczasie wszystkie języki wprawione zostały w ciągłą immanentną wariację: ani synchronia, ani diachronia, lecz asynchronia, chromatyzm jako zmienny i stały stan języka. Pora na językoznawstwo chromatyczne, czyniące zadość pragmatyce z jej intensywnościami i wartościami. Tym, co zwiemy stylem, a co może być czymś najbardziej naturalnym w świecie, jest właśnie ów proces ciągłej zmiany. Spośród wszystkich dualizmów wprowadzonych przez językoznawstwo nie ma bowiem mniej uzasadnionych niż ten, który odróżnia lingwistykę od stylistyki: jako że styl nie jest psychologicznym wytworem jednostki, lecz układem wypowiedzenia, nie sposób stanąć na przeszkodzie temu, by stał się językiem w języku. Przywołajmy na przykład listę arbitralnie dobranych, ukochanych przez nas i po wielokroć cytowanych autorów: Kafka, Beckett, Gherasim Luca, Jean-Luc Godard… Zauważyć można, że każdy z nich znajduje się w sytuacji pewnej dwujęzyczności: Kafka jako czeski Żyd piszący po niemiecku, Luca – Rumun z pochodzenia, Godard ze swoim pragnieniem, by zostać Szwajcarem. To jednak jedynie pewna okoliczność, zbieżność, okazja, tę zaś można znaleźć gdzieś indziej. Zauważyć można również, że wielu z nich nie było wyłącznie pisarzami ani przede wszystkim pisarzami (Beckett i teatr oraz telewizja, Godard i kino, telewizja, Luca i jego audiowizualne maszyny): dlatego, że poddając elementy językowe obróbce ciągłej zmienności, wprowadzając w język wewnętrzną pragmatykę, siłą rzeczy zmuszeni jesteśmy w ten sam sposób potraktować elementy niejęzykowe, gesty czy instrumenty, jak gdyby oba aspekty pragmatyki łączyły się ze sobą, tworząc jedną linię zmienności, w tej samej ciągłości. Ponadto, być może to z zewnątrz przybywa wpierw idea, a język jedynie za nią podąża – podobnie jak w przypadku z konieczności zewnętrznych źródeł stylu. Sęk w tym, że każdy z wymienionych autorów ma własny tryb owej zmienności, własny poszerzony chromatyzm, na własny sposób wywołuje przyspieszenia i wprowadza interwały. Twórczy bełkot Gherasima Luki z wiersza Passionnément27. Inny bełkot, bełkot Godarda. Na scenie teatru Boba Wilsona szepty o nieokreślonej wysokości, wznoszące się i opadające wariacje Carmelo Bene. Bełkotać nie jest trudno, jednakże bycie jąkałą w samym języku to coś zupełnie innego, uzmiennia bowiem nieustannie wszystkie jego elementy, jak również te elementy, które znajdują się poza językiem, zmienne wyrażenia i zmienne treści. Nowa postać nadmiarowości. I… I… I… Od zawsze toczy się w języku wojna między czasownikiem „być” a spójnikiem „i”, między jest a i. Oba te terminy działają i łączą się ze sobą jedynie na pozór,

26 Zob. artykuł Gilberta Rougeta, Un chromatisme africain, w: „L’Homme”, wrzesień 1961 (wraz z dołączoną do niego płytą Chants rituels Dahomey).

27 Gherasim Luca, Le chant de la carpe, Soleil noir 1973, wraz z płytą zawierającą nagranie lektury Passionément w wykonaniu G. Luca, wydaną przez Givaudana.

114

115

t ys i ąc P l at e au

pierwszy bowiem odgrywa w języku rolę stałej i formy jego skali diatonicznej, drugi zaś odmienia wszystko wariacyjnie, wytyczając linie uogólnionego chromatyzmu. Między nimi wszystko oscyluje. Piszący w języku angielskim czy amerykańskim byli, w o wiele większym stopniu niż my, Francuzi, świadomi owej walki i jej stawki, owej wartości „i”28. Jak powiadał Proust, „arcydzieła pisane są niejako w obcym języku”. Jest to podobne do jąkania się, jednak chodzi o to, żeby być jąkałą w języku, a nie tylko w mowie. Być obcym, lecz we własnym języku, a nie być tylko jak ktoś, kto mówi językiem innym niż własny. Być dwujęzycznym, wielojęzycznym, lecz w języku własnym, nie ocierając się o dialekt ani gwarę. Być bękartem, metysem, wszelako przez oczyszczanie z rasy. Tym sposobem styl obraca się w język. Tym sposobem mowa zyskuje intensywność, stając się czystą ciągłością wartości i intensywności. Tak całość języka staje się sekretem, zarazem nie mając nic do ukrycia i nie musząc wydrążać dla siebie w języku jakiegoś podsystemu. Ten efekt osiągnąć można tylko na drodze powściągliwości, twórczego odejmowania. Nieustanna zmienność wytycza jedynie ascetyczne linie: źdźbło trawy i parę kropli czystej wody. Wystarczy wziąć dowolną zmienną językową i umieścić jej zmienność na pewnej ciągłej, z konieczności wirtualnej linii rozciągającej się między dwoma stanami owej zmiennej. Nie będzie to już sytuacja, w jakiej znajdują się językoznawcy, oczekujący na to, by stałe języka uległy pewnej mutacji czy podlegały skutkom odkształceń zakumulowanych w zwykłej mowie. Linie zmiany i tworzenia należą bowiem w pełni i bezpośrednio do maszyny abstrakcyjnej. Jak zauważył Hjelmslev, dany język obejmuje z konieczności niewykorzystane możliwości, a abstrakcyjna maszyna również musi zawierać takie możliwości czy potencjalności29. W sensie ścisłym bowiem „potencjalne”, czyli „wirtualne” nie jest przeciwstawne rzeczywistemu, przeciwnie, jest rzeczywistością tego, co twórcze, ciągłym uzmiennianiem zmienności, przeciwstawiającym się jedynie aktualnemu określeniu stałych stosunków między nimi. Wraz z każdym wytyczeniem linii zmienności zmienia się również natura zmiennych, czy to fonologicznych, składniowych, gramatycznych czy semantycznych; sama linia pozostaje jednak nie-właściwa, nieskładna, niegramatyczna, 28 Spójnik „i”, and, odgrywa szczególnie istotną rolę w literaturze angielskiej, nie tylko w związku ze Starym Testamentem, lecz również z „mniejszościami” drążącymi ów język: przywołajmy tutaj między innymi przypadek Synge’a (zob. uwagi Françoisa Regnaulta odnośnie koordynacji anglo-irlandzkiej, w przekładzie Baladin du monde occidental, Graphe 1977). Nie wystarczy jednak rozważać „i” jako spójnika; jest on raczej nader szczególną postacią każdego możliwego spójnika, uruchamiającą pewną logikę języka. W dziele Jeana Wahla odnajdziemy głębokie dociekania nad owym sensem „i” oraz sposobem, w jaki podważa ono prymat czasownika „być”. 29 Louis Hjelmslev, Le langage, Minuit 1963, s. 63 i nast.

116

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

asemantyczna. Agramatyczność przykładowo pozbawiona jest już przygodnej właściwości przynależnej mowie, przeciwstawnej gramatycznemu językowi, bowiem to właśnie idealna właściwość linii wprawia zmienne gramatyczne w stan ciągłej zmienności. Przywołajmy w tym miejscu rozważania Nicolasa Ruweta, dotyczące niektórych osobliwych wyrażeń, jakie znaleźć można u Cummingsa, he danced his did czy they went their came30. Możemy zrekonstruować uzmiennienia, jakim wirtualnie podlegały gramatyczne zmienne, które doprowadziły ostatecznie do powstania owych agramatycznych wyrażeń (he did his dance, he danced his dance, he danced what he did…, they went as they came, they went their way…)31. Wbrew interpretacji strukturalnej Ruweta, chcemy uniknąć stwierdzenia, że wyrażenia nietypowe są efektem użycia następujących po sobie poprawnych form. To bowiem właśnie nietypowe wyrażenie uzmiennia formy poprawne, wyrywając je z ich stanu stałych. Nietypowe wyrażenie stanowi szpic deterytorializacji języka, odgrywa rolę tensora, rozciągającego język ku pewnej granicy jego elementów, form i pojęć, ku czemuś, co przed bądź poza językiem. Tensor dokonuje bowiem niejako uprzechodnienia zdania, przez co ostatni z terminów oddziałuje na poprzednie wzdłuż całego ich łańcucha. Zapewnia on zarazem intensywne i chromatyczne opracowanie języka. Wyrażenie tak proste jak I… może odgrywać rolę tensora w całości języka. W tym znaczeniu owo I jest nie tyle spójnikiem czy łącznikiem, ile nietypowym wyrażeniem dla wszystkich możliwych spójników, które stale uzmiennia. Dlatego tensora nie daje się sprowadzić ani do stałej, ani do zmiennej, gwarantuje on bowiem zmienności zmiennej, odejmując za każdym razem wartość zmiennej (n – 1). Tensory nie są tożsame z żadną kategorią językoznawczą, są za to wartościami pragmatycznymi o zasadniczym znaczeniu zarówno dla układów wypowiedzenia, jak i mowy zależnej32. 30 „Wytańczył, co zrobił”, „wyszli swe przyjście”, z wiersza E. E. Cummingsa [anyone lived in a pretty how town], Complete Poems 1904-1962, red. George J. Firmage, Liveright 1991. [przyp. tłum.] 31 „Wykonał swój taniec, wytańczył swój taniec, wytańczył, co zrobił…, wyszli, przychodząc, wyszli sobie” [przyp. tłum.]. Nicolas Ruwet, Parallélisme et déviation en poésie, w: Langue, discours, société, Seuil 1975. Ruwet poddaje tam analizie wiersz 29 ze zbioru 50 wierszy Cummingsa, proponując dość zawężoną strukturalistyczną interpretację owego zjawiska zmienności w odwołaniu do pojęcia „paralelizmu”; w innych tekstach osłabia również doniosłość tego rodzaju zmienności, sprowadzając je do rangi pobocznych wprawek, które nie dotyczą już istotnych zmian dokonywanych w języku, wszelako jego własny komentarz wydaje się naszym zdaniem przełamywać wszelkie ograniczenia jego inter­pretacji. 32 Zob. Vidal Sephiha, Introduction à l’étude de l’intensif, „Langages”, marzec 1970. To jedna z pierwszych prac poświęconych napięciom i nietypowym odmianom języka, zwłaszcza tym występującym w tak zwanych językach mniejszościowych.

117

t ys i ąc P l at e au

Uznaje się niekiedy, że odmienności te nie oddają zwyczajnej pracy tworzenia w języku i mają poboczne znaczenie, pozostając zarezerwowane dla poetów, dzieci i szaleńców. Z racji dążenia do zdefiniowania machiny abstrakcyjnej przez stałe, nie mogą one rzekomo ulegać modyfikacji inaczej niż w sposób wtórny, skutkiem kumulacji czy mutacji składniowej. Abstrakcyjna maszyna języka nie jest jednak ani uniwersalna, ani nawet ogólna, lecz jest osobliwa; nie jest aktualna, lecz wirtualna-i-rzeczywista, podlega nie koniecznym i niezmiennym regułom, lecz regułom dowolnym i warunkowym, nieustannie zmieniającym się wraz z samą zmianą, niczym w grze, w której każde posunięcie obejmuje samą regułę. Stąd wzajemne uzupełnianie się maszyn abstrakcyjnych i układów wypowiedzenia, ich wzajemne zawieranie się w sobie. Maszyna abstrakcyjna przypomina wszak diagram układu. Wytycza linie ciągłej zmienności, podczas gdy konkretny układ opracowuje zmienne, porządkuje ich nader zróżnicowane stosunki w zależności od owych linii. Układ obrabia zmienne na danym poziomie zmienności, w zależności od stopnia deterytorializacji, by wyłonić spośród nich te, które włączone zostaną w stosunki stałe i podlegać będą koniecznym regułom, i oddzielić od nich te, które, przeciwnie, posłużą za płynną materię zmienności. Nie należy stąd jednak wnosić, że układ przeciwstawia maszynie abstrakcyjnej jedynie pewien opór czy bezwładność, gdyż nawet „stałe” są nieodzowne do określenia wirtualności, za sprawą których dokonuje się uzmiennienie; jako takie są one dobrane warunkowo. Na pewnym poziomie mamy wprawdzie do czynienia z zahamowaniem czy oporem, na innym jednak poziomie układu między rozmaitymi rodzajami zmiennych zachodzi nieustanna wymiana, a ruch korytarzami dokonuje się obustronnie. Wszystkie zmienne jednocześnie stanowią maszynę wytwarzająca się na podstawie całokształtu ich stosunków. Niepodobna zatem odróżnić zbiorowego i stałego języka od aktów mowy, zmiennych i jednostkowych. Maszyna abstrakcyjna jest zawsze osobliwa, wskazywana przez nazwę własną, grupy bądź jednostki, układ wypowiedzenia z kolei jest zawsze zbiorowy, zarówno w jednostce, jak i w grupie. Abstrakcyjna maszyna – Lenin jest zbiorowym układem – bolszewika… Podobnie w dziedzinie literatury czy muzyki. Koniec z prymatem jednostki, pozostaje jedynie nieodłączność pewnego osobliwego Abstraktu od zbiorowego Kolektywu. Abstrakcyjna maszyna jest w swym istnieniu równie zależna od układu, co układ w swym funkcjonowaniu od maszyny.

118

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

IV. NIE SPOSÓB BADAĆ NAUKOWO JĘZYKA W INNEJ JEGO POSTACI, NIŻ POSTAĆ WIĘKSZOŚCIOWA I STANDARDOWA Skoro powszechnie wiadomo, że język jest zmiennym i niejednorodnym bytem, co takiego oznaczać ma stawiany przez językoznawców wymóg wykrojenia z niego jakiegoś jednorodnego systemu celem umożliwienia poddania go naukowemu badaniu? Chodzi o wydobycie z jego zmiennych pewnego zbioru stałych i ustalenie trwałych stosunków między zmiennymi (co doskonale uwidacznia się w samym pojęciu wymienności stosowanym przez fonologów). Wszelako przyjęcie modelu naukowego, skutkiem którego język obraca się w obiekt badawczy, oznacza nic innego, jak jednoczesne opowiedzenie się za pewnym modelem politycznym, skutkiem którego język ulega z kolei ujednorodnieniu, scentralizowaniu i zestandaryzowaniu, obracając się w język władzy, większościowy bądź panujący. Językoznawca bez trudu może powoływać się na autorytet nauki, niczego innego prócz czystej nauki, nie pierwszy to raz przecież jej porządek gwarantuje wymogi innego porządku. Czym wszakże jest wymóg gramatyczności i znak S, kategorialny symbol panujący nad wypowiedziami? Jest to znacznik-insygnium władzy, jeszcze zanim stanie się znacznikiem składni, drzewka Chomsky’ego zaś określają stałe stosunki między zmiennymi władzy. Budowanie poprawnych pod względem gramatycznym zdań jest dla normalnej jednostki warunkiem wstępnym wszelkiej podległości wobec społecznych praw. Nikomu nie wolno lekceważyć gramatyki, ci zaś, którzy się tego dopuszczą, podlegać będą władzy specjalnych instytucji. Jedność języka ma przede wszystkim charakter polityczny. Nie istnieje język ojczysty, lecz jedynie władza przejęta przez język panujący, która raz rozpościera się szerokim frontem, raz jednocześnie uderza w rozmaite ośrodki. Potrafimy ująć rozmaite sposoby ujednorodniania i centralizowania języka: sposób republikański z konieczności różni się od królewskiego, jednak wcale nie jest z tego względu mniej rygorystyczny33. Niemniej, naukowemu 33

Na temat rozprzestrzeniania się i upowszechniania się stanów języka, zarówno w postaci „plamy oleju”, jak i „oddziałów powietrznych”, zob. Bertil Malmberg, Les nouvelles tendances de la linguistique, PUF 1966, rozdz. III (z przywołaniem nader istotnych dialektologicznych badań Lindqvista). Potrzeba zatem badań porównawczych dotyczących sposobu, w jaki dokonuje się ujednorodnienie i centralizacja danego większościowego języka. Pod tym względem dzieje języka francuskiego różnią się od dziejów języka angielskiego; różni je również od siebie stosunek do pisma jako formy owego ujednorodnienia. W wypadku języka francuskiego, języka scentralizowanego par excellence, odsyłamy do rozważań M. de Certeau, D. Julii i J. Revela: Une politique de la langue, Gallimard 1975. Ich dociekania odnoszą się wprawdzie do nader krótkiego okresu, mianowicie do przełomu XVIII wieku oraz środowiska opata Grzegorza, wskazują jednak na dwa wyróżnione momenty: jeden, w którym język centralny przeciwstawia się

119

t ys i ąc P l at e au

przedsięwzięciu wydobycia stałych i niezmiennych relacji towarzyszy zabieg polityczny, mający na celu narzucenie ich tym, którzy posługują się mową, i przekazanie nakazów. Speak white and loud oui quelle admirale langue pour embaucher donner des ordes fixer l’heure de la mort à l’ouvrage et de la pause qui rafraîchit…34 Czy należałoby zatem odróżniać dwojakiego rodzaju języki, „wysokie” od „niskich”, większościowe od mniejszościowych? Pierwsze określać by należało właśnie przez władzę stałych, drugie zaś – przez moc zmienności. Naszym celem nie jest jednak zwykłe przeciwstawienie jedności pewnego większościowego języka wielości i różnorakości dialektów. To bowiem raczej każdy dialekt naznaczony jest w pewnym stopniu przechodniością i zmiennością, a ściślej jeszcze, to każdy język mniejszy poddany jest w pewnym stopniu pływowi ściśle dialektalnej zmienności. Zdaniem Malmberga, rzadko daje się wyznaczyć wyraźne granice na mapach dialektów; wytycza się na nich raczej strefy pograniczne i przejściowe, strefy nieodróżnialności. Pisze on również, że „język quebekański obfituje w tyle modulacji i odmian regionalnych akcentów, gier akcentów tonicznych, że bez najmniejszej przesady niekiedy wydawać się może, że lepszym sposobem jego zapisu aniżeli system ortograficzny byłaby notacja muzyczna”35. Samo pojęcie dialektu jest nader niejasne. Ponadto okazuje się ono względne, wymaga bowiem rozpoznania w stosunku do jakiego języka większościowego dialekt pełni swą funkcję. Przykładowo, języka quebekańskiego nie rozpatruje się jedynie w stosunku do francuskiego języka standardowego, lecz również w stosunku do większościowej formy angielskiego, od której zapożycza on wszelkiego rodzaju elementy fonetyczne i składniowe, by następnie je przekształcić. Dialekt bantu z kolei rozpatruje się nie tylko w stosunku do języka, od którego się on wywodzi, lecz również w stosunku do afrikaans jako języka dialektom wiejskim, miasto wsi, a stolica prowincji, drugi zaś, w którym język ten przeciwstawia się „idiomom feudalnym”, jak również mowie emigrantów, tak jak Naród przeciwstawia się wszystkiemu, co mu obce i wrogie (s. 160 i nast.: „Oczywiste również, że odrzucenie dialektów wynika z technicznej niezdolności określenia niezmiennych praw oralności i regionalnych odmian języka”). 34 Michèle Lalonde, „Change”, nr 30, 1977. „Mów po ludzku [ew. jak biały], mów głośno / o jaki wspaniały język / by zatrudniać / rozkazywać / wyznaczać czas na śmierć z przepracowania / i czas na chwilę orzeźwienia” [przyp. tłum.] 35 Tamże, „Manifest języka quebekańskiego”.

120

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

większościowego czy angielskiego jako języka kontrwiększościowego, preferowanego przez Czarnych36. Jednym słowem, to nie pojęcie dialektu rzuca światło na pojęcie języka mniejszościowego, lecz na odwrót, to język mniejszościowy określa dialekty z pomocą własnych możliwości odmiany. Czy z tego względu należałoby odróżnić języki większościowe od języków mniejszych, bądź to umieszczając się w regionalnym położeniu pewnej dwujęzyczności czy wielojęzyczności, obejmującej przynajmniej jeden język dominujący i jeden język podporządkowany, bądź to uwzględniając sytuację globalną, obdarzającą pewne języki imperialistyczną władzą sprawowaną nad innymi (jak w przypadku amerykańskiej odmiany angielskiego obecnie)? Dwie przynajmniej racje utrudniają przyjęcie tego punktu widzenia. Jak zauważa Chomsky, dialekt, język, jakim mówi się w getcie, język mniejszościowy nie wymyka się warunkom opracowania, które wydobywa zeń pewien jednorodny system wraz ze stałymi. Czarny angielski ma własną gramatykę, która nie sprowadza się do sumy błędów czy niepoprawności w stosunku do standardowego języka angielskiego; lecz właśnie owej gramatyki nie sposób ująć inaczej, aniżeli stosując wobec niej te same reguły badawcze, co wobec standardowego angielskiego. W tym sensie pojęcia większości i mniejszości zdają się pozbawione językoznawczej ważkości. Język francuski, tracąc swą większościową funkcję w skali globu, nie traci zarazem nic na swej stałości i jednorodności, nie ulega decentralizacji. Afrikaans z kolei zyskał jednorodną postać jako język lokalnie mniejszościowy w walce z angielskim. Nawet (i przede wszystkim) ze względów politycznych trudno orzec, w jaki inny sposób winni postępować rzecznicy mniejszego języka, niż obdarzając go, choćby jedynie w piśmie, stałą i jednorodną postacią, która obraca go w język lokalnie większy, zdolny wymóc dla siebie oficjalne uznanie (stąd polityczna rola pisarzy, domagających się praw dla języków mniejszych). Wydaje się, że przeciwstawny argument byłby jeszcze trafniejszy: w im większym stopniu język ma cechy języka większościowego bądź ich nabiera, w tym większym podlega nieustannemu procesowi odmieniania, który przekształca go w język „mniejszy”. Na próżno krytykować globalny imperializm pewnego języka, zarzucając mu, że zanieczyszcza w ten sposób inne języki (przykładowo, krytyka ze strony purystów skierowana przeciw wpływowi języka angielskiego, krytyka poujadystów i akademików wobec „frangielskiego”). Język taki jak angielski czy amerykański 36 Na temat złożonej sytuacji języka afrikaans zob. piękna praca Breytena Breytenbacha, Feu froid, Bourgois 1976; studium G. M. Lory’ego (tamże, s. 101-107) wydobywa na światło dzienne rozmach przedsięwzięcia Breytenbacha, przemoc kryjącą się w jego poetyckim potraktowania języka, jego wolę bycia „bękartem o bękarcim języku”.

121

t ys i ąc P l at e au

nie stałby się bowiem większościowy w skali globalnej, nie będąc zarazem drążony przez wszelkie możliwe światowe mniejszości, podlegając rozmaitym procesom odmieniania. Świadczy o tym wpływ gaelickiego, angielsko-irlandzkiego na zmiany zachodzące w angielskim. Albo wpływ czarnego angielskiego i niezliczonych języków gett na amerykański, do tego stopnia, że Nowy Jork stał się miastem niemal pozbawionym własnego języka (ponadto język amerykański nie powstałby jako różny od angielskiego bez owej językowej pracy mniejszości). A także sytuacja językowa w dawnym Cesarstwie Austriackim: niemiecki był w nim językiem większościowym w stosunku do mniejszości jedynie o tyle, o ile podlegał z ich strony takiej obróbce, która uczyniła zeń język mniejszościowy w stosunku do niemieckiego, jakim posługują się Niemcy. W istocie nie ma takiego języka, który byłby pozbawiony jakichś wewnętrznych, endogennych, wewnątrzjęzykowych mniejszości. Dlatego, z ogólnego punktu widzenia językoznawstwa, stanowiska Chomsky’ego i Labova niewiele się w istocie od siebie różnią i są wymienne. Chomsky bowiem stwierdza, że nawet mniejszościowego, dialektalnego czy gettowego języka nie sposób przebadać poza warunkami wydobywającymi zeń niezmienniki i usuwającymi „zewnętrzne bądź mieszane” zmienne. Labov z kolei odpowiada, że nawet standardowego czy większościowego języka nie sposób rozpatrywać niezależnie od „istotowych” zmienności, które nie są ani mieszane, ani zewnętrzne. Nie sposób uzyskać jednorodnego systemu, który nie byłby zawsze już obrobiony przez jakąś immanentną, ciągłą i określoną zmienność. (dlaczego Chomsky udaje, że tego nie rozumie?). Istnieją zatem nie dwa rodzaje języków, lecz dwa możliwe sposoby opracowania języka. Albo traktuje się zmienne w taki sposób, by wydobyć z nich stałe i pewne niezmienne stosunki, albo w taki, który odmienia te zmienne w sposób ciągły. Niekiedy staraliśmy się, błędnie, przedstawiać stałe tak, jakby istniały obok zmiennych, stałe językowe obok zmiennych wypowiedzi – robiliśmy tak dla ułatwienia wywodu. Oczywiste jest bowiem, że stałe wydobyte są z samych zmiennych; powszechniki są w równym stopniu pozbawione samoistności w językoznawstwie, co w dziedzinie ekonomii, gdyż zawsze są skutkiem uniwersalizacji i uniformizacji, odnoszących się do zmiennych. Stała nie jest przeciwstawna zmiennej, to opracowanie zmiennej przeciwstawia się innemu opracowaniu – opracowaniu stałej zmienności. Tak zwane obowiązkowe reguły języka odpowiadają pierwszemu opracowaniu, podczas gdy reguły warunkowe dotyczą budowy pewnego kontinuum zmienności. Ponadto pewnej liczby kategorii bądź rozróżnień nie można przywołać, nie znajdują one zastosowania, ani też nie da się ich odrzucić, gdyż zakładają one już pierwsze opracowanie i całkowicie podporządkowane są poszukiwaniu stałych. Na przykład: język przeciwstawny mowie,

122

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

synchronia – diachronii, kompetencja – wykonaniu, cechy dystynktywne – niedystynktywnym (lub wtórnie dystynktywnym). Cechami niedystynktywnymi bowiem, pragmatycznymi, stylistycznymi i prozodycznymi nie są jedynie wszechobecne zmienne, różne od obecności bądź braku pewnej stałej, elementy nadlinowe czy „suprasegmentowe” różne od elementów segmentowych liniowych: same ich właściwości obdarzają je mocą stałego uzmienniania wszystkich elementów języka – jak w wypadku wpływu tonu na fonemy, akcentu na morfemy, intonacji na składnię. Nie są to zatem cechy wtórne, lecz innego rodzaju opracowanie języka, które nie uwzględnia już poprzednich kategorii. Wyrażenia „większościowy” i „mniejszościowy” nie określają dwóch różnych języków, lecz dwa rodzaje użycia bądź dwie funkcje języka. Dwujęzyczność miała bez wątpienia wartość przykładu, lecz również w tym wypadku chodziło o wygodę. W Cesarstwie Austriackim bez wątpienia język czeski był językiem mniejszym w stosunku do niemieckiego, wszelako praski niemiecki również funkcjonował jako język potencjalnie mniejszy w stosunku do języka używanego w Wiedniu czy w Berlinie. W przypadku Kafki zaś, czeskiego Żyda piszącego po niemiecku, to niemiecki został poddany twórczemu opracowaniu ze strony języka mniejszego, tworząc z nim pewne kontinuum zmienności, w którym wszystkie zmienne były odmieniane zarazem po to, by zawęzić stałe i poszerzyć zmienne, skłonić język do jąkania i pisku…, napiąć tensory w całym, nawet pisanym języku, by wydobyć zeń krzyki, wycia, wysokości, trwania, barwy, akcenty i intensywności. Częstokroć zauważano dwie występujące łącznie w językach zwanych mniejszymi tendencje: zubożenie, ubytek form składniowych i leksykalnych, a zarazem osobliwe mnożenie się w nim zmiennych efektów, upodobanie do przeładowania i parafrazy. To samo powiedzieć można o praskim języku niemieckim, czarnym angielskim czy quebekańskim. Jednakże, z wyjątkiem rzadkich przypadków, ich interpretacja ze strony językoznawców cechowała się brakiem dobrej woli i życzliwości, wskazywali oni bowiem najczęściej na ich ubóstwo, a zarazem nieodłączną od niego wykwintność. Rzekome ubóstwo tego rodzaju języka jest faktycznie ograniczeniem zakresu stałych, przeładowanie zaś – poszerzeniem zakresu zmienności w celu utworzenia i rozwinięcia pewnego kontinuum, obejmującego wszystkie jego składowe. Owo ubóstwo nie jest brakiem, lecz pustką bądź elipsą, prowadzącymi do obwiedzenia pewnej stałej bez jednoczesnego się w nią włączenia lub też ujęcie jej z wierzchu lub od spodu, bez umiejscawiania się w niej. Przeładowanie zaś nie jest figurą retoryczną, metaforą ani strukturą symboliczną, lecz ruchliwą parafrazą, świadczącą o nie dającej się umiejscowić obecności pewnej mowy zależnej w łonie każdej wypowiedzi. Po obu stronach mamy do czynienia z odrzuceniem jakichkolwiek punktów

123

t ys i ąc P l at e au

odniesienia, rozpadem stałej formy na rzecz dynamicznych różnic. A im bardziej język przechodzi w ów stan, tym bardziej zbliża się nie tylko do notacji muzycznej, lecz również do muzyki jako takiej37. Odejmowanie i uzmiennianie, usuwanie i odmienianie – to jedna i ta sama operacja, Ubóstwo i przeładowanie nie charakteryzują języków mniejszych w stosunku do jednego języka większościowego czy standardowego; to oszczędność i zmienność stanowią mniejszościowe opracowanie języka standardowego, stawanie-się-mniejszościowym przez język większościowy. Problem nie polega na odróżnianiu języka większościowego od języków mniejszych, lecz dotyczy stawania się. Nie idzie o reterytorializację w dialekcie czy odmianie mowy, lecz o deterytorializację języka większościowego. Czarni Amerykanie nie przeciwstawiają black językowi angielskiemu, lecz z pomocą amerykańskiego, będącego ich własnym językiem, budują czarny-angielski. Języki mniejsze nie istnieją w sobie, istnieją jedynie w powiązaniu z pewnym językiem większościowym, są one również swego rodzaju obsadzeniem owego języka, mającym na celu obrócenie go w język mniejszy. Każdy powinien znaleźć sobie język mniejszy, dialekt, a raczej idiolekt, w oparciu na którym umniejszościowi swój własny większościowy język. W tym tkwi siła autorów zwanych przez nas „mniejszymi”, a którzy są zarazem największymi, jedynymi wielkimi: w konieczności podbicia własnego języka, innymi słowy, osiągnięcia owej oszczędności w używaniu języka większościowego, pozwalającej wprawić go w stan stałego odmieniania (przeciwieństwo regionalizmu). To we własnym języku jesteśmy dwujęzyczni 37 Podejmując problematykę dwoistego aspektu języków mniejszych, ubóstwa-elipsy i przeładowania, odwołujemy się do paru egzemplarycznych pod tym względem analiz: pracy Wagenbacha poświęconej językowi niemieckiemu używanemu u zarania XX wieku w Pradze (Franz Kafka, Nisza 2006); pracy Pasoliniego, wykazującej, że język włoski nie ukształtował się na poziomie standardowym ani średnim, lecz wybuchł niejako w dwóch kierunkach jednocześnie, „ku dołowi i ku górze”, jako uproszczenie materiału i przejaskrawienie wyrazu (Z laboratorium. Poetyckie uwagi do językoznawstwa marksistowskiego, w: Po ludobójstwie, ); pracy J. L. Dillarda, wydobywającej dwojaką tendencję z czarnej odmiany angielskiego, z jednej strony pomijanie, zatracanie i wyzbywanie się, z drugiej zaś przeładowywanie i wypracowywanie fancy talk, „wymyślnej mowy”, (Black-english, Vintage Books 1973). Jak zauważa Dillard, nie mamy w tym przypadku do czynienia z jakąkolwiek niższością wobec języka standardowego, lecz ze współzależnością dwóch ruchów, z konieczności wymykających się standardowym formom języka. Tematowi czarnego angielskiego poświęcona jest również praca LeRoi Jonesa (Blues People, William Morrow 1963, s. 3031, rozdz. III w całości), pokazująca, do jakiego stopnia te dwa kierunki łącznie przypominają język muzyki. Ogólniejsze ujęcie zawierają rozważania Pierre’a Bouleza dotyczące dwojakiego rodzaju ruchu w muzyce: rozpadu formy i dynamicznego przeładowania bądź rozplenienia (Par volonté et par hasard, Seuil 1975, s. 22-24).

124

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

czy wielojęzyczni. Zdobycie języka większościowego, by wyodrębnić w nim nieznane jeszcze języki mniejsze. Posłużyć się językiem mniejszym, by spuścić z uwięzi język większościowy. Mniejszościowy autor jest obcy we własnym języku. Jest bękartem i uznaje się za bękarta nie z powodu jakiegoś pomieszania czy skrzyżowania języków, lecz raczej skutkiem odejmowania i odmieniania własnego języka, napinania w nim do maksimum jego tensorów. Pojęcie „mniejszości” z jego muzycznymi, literackimi, językowymi, lecz również prawnymi i politycznymi konotacjami okazuje się nader złożone. Mniejszość i większość nie są sobie przeciwstawne jedynie pod względem ilościowym. Większość zakłada pewną stałą, stałą wyrażenia bądź treści, pojmowaną jako miara-wzorzec, w stosunku do którego jest oszacowywana. Załóżmy, że taką stałą byłby dowolny Człowiek-biały-mężczyzna-dorosły-mieszkaniec miasta-mówiący językiem europejskim w postaci standardowej-heteroseksualista (Ulisses Joyce’a czy Ezry Pounda). Co oczywiste, człowiek-mężczyzna stanowi większość, nawet jeśli jest jako gatunek mniej liczny aniżeli komary, dzieci, kobiety, czarni, chłopi, homoseksualiści itp… Dlatego występuje dwukrotnie, raz w postaci stałej, a raz jako zmienna, z której wydobywana jest stała. Większość zakłada pewien stan władzy i panowania, a nie na odwrót. Zakłada pewną miarę-wzorzec, a nie na odwrót. Nawet marksizm „niemal zawsze tłumaczył hegemonię z punktu widzenia robotnika krajowego, wykwalifikowanego, mężczyzny i w wieku ponad 35 lat”38. Inne od stałej określenie będzie się zatem uznawać za mniejszościowe, z natury i niezależnie od liczebności, czyli za podsystem czy też coś, co umiejscawia się poza systemem. Doskonale widać to we wszystkich przedsięwzięciach i operacjach, choćby w wypadku wyborów, gdzie daje nam się możliwość dokonania wyboru pod warunkiem, że ten pozostanie w granicach określonej stałej („nie możecie wybrać zmiany społeczeństwa...”). W tym miejscu jednak wszystko się odwraca. Większość bowiem, o ile pod względem analitycznym zawiera się w abstrakcyjnym wzorcu, nigdy nie jest nikim, a zawsze pozostaje Nikimś – jak Ulisses – podczas gdy mniejszość jest stawaniem się każdego, jego umożnościowieniem w tej mierze, w jakiej odstaje od modelu. Istnieje „większościowy” fakt, lecz jest on analitycznym faktem Nikogo, przeciwstawnym stawaniu-się-mniejszościowym, dostępnym każdemu. Dlatego należy odróżniać większościowość jako jednorodny i stały system wraz z mniejszościami jako jego podsystemami od mniejszościowości jako stawania się możnością, stworzonego i twórczego. Problemem nie jest nigdy uzyskanie 38 Yann Moulier, przedmowa do Ouvriers et Capital Mario Trontiego, Bourgois 1977 (oryg. wł.: Operai e capitale, Einaudi 1966).

125

t ys i ąc P l at e au

większości, nawet poprzez wprowadzenie nowej stałej. Nie ma stawania się większościowym, większość nie jest nigdy stawaniem się. Kobiety, niezależnie od swej liczebności, są mniejszością, dającą się określić jako stan bądź podzbiór, lecz tworzą jedynie dając możliwość pewnego stawania się, które nie jest ich własnością, a w które one same mają się włączyć, w stawanie-się-kobietą dotykające człowieka w całości, włączając w nie mężczyzn i kobiety. To samo dotyczy mniejszościowych języków: nie są to po prostu podjęzyki, idiolekty czy dialekty, lecz możnościowe czynniki sprawcze, mające włączyć większościowy język w proces stawania-się-mniejszym przez język większościowy. Rzecz jasna, mniejszości są stanami dającymi się określić w sposób obiektywny, stanami języka, etosu, płci, wraz z ich gettowymi terytorialnościami; należy je jednak rozpatrywać również jako zalążki, kryształy stawania się, istotne jedynie jako wywołujące niekontrolowane ruchy i prowadzące do deterytorializacji średnich i większości. Dlatego Pasolini wykazywał, że istota, właśnie w przypadku mowy pozornie zależnej, nie tkwi ani w języku A, ani w języku B, lecz w „pewnym języku X, który nie jest czym innym, aniżeli język A w trakcie rzeczywistej przemiany w język B”39. Istnieje pewna uniwersalna postać mniejszościowej świadomości, jaką jest stawanie się każdym, i owo stawanie się jest tworzeniem. Udaje się nam je osiągnąć, nawet jeśli nie zdobędziemy większości. Postacią tą jest właśnie stała zmienność, niejako pewna amplituda, przekraczająca, dzięki swemu nadmiarowi bądź brakowi, przedstawicielski próg większościowego wzorca. Rysując ową postać pewnej powszechnej mniejszościowej świadomości nawiązujemy do mocy stawania się, które nie należą już do dziedziny Władzy i Panowania. To stała zmienność stanowi mniejszościowe stawanie się każdego, w przeciwieństwie do większościowego Niczyjego Faktu. Mniejszościowe stawanie się jako powszechna postać świadomości zwie się autonomią. Jednakże to nie dzięki posługiwaniu się mniejszościowym językiem jako dialektem czy odwoływaniu się do regionalizmu lub gettowości stajemy się rewolucyjni: to wykorzystując wielość mniejszościowych elementów i łącząc je ze sobą, wymieniając na siebie, wynajdujemy swoiście autonomiczne, nieprzewidywalne stawanie się40. 39 Pier Paolo Pasolini, L’expérience hérétique, Payot 1976, s. 62 [brak tego rozdziału w polskim przekładzie – przyp. tłum; rozdz. Intervento sul discorso indiretto libero w wyd. włoskim, Empirismo eretico, Garzanti 1991, s. 101]. 40 Zob. manifest „kolektywu Strategia” dotyczący języka quebekańskiego, zamieszczony w cytowanym numerze 30. „Change”, w którym obnaża się „mit wywrotowego języka”, jak gdyby pewien mniejszościowy status wystarczał do zajęcia rewolucyjnego stanowiska („tego rodzaju mechanistyczne równanie opiera się na populistycznej koncepcji języka (…). Jednostka nie stoi na stanowisku klasy robotniczej tylko dlatego, że mówi jej językiem (…). Teza głosząca, że joual obdarzony jest wywrotową, kontrkulturową mocą, jest z gruntu idealistyczna”, s. 188).

126

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

Tryb większościowy i tryb mniejszościowy są dwoma sposobami traktowania języka; pierwszy z nich polega na wydobywaniu stałych, drugi zaś – na jego stałym odmienianiu. W tej mierze jednak, w jakiej nakaz jest zmienną wypowiedzenia wpływającą na warunki języka i określającą użycie jego elementów wedle jednego czy drugiego trybu opracowania, powrócić należy do nakazu jako jedynego „metajęzyka” mogącego objaśnić owo dwojakie ukierunkowanie, dwojakiego rodzaju opracowanie zmiennych. Problem funkcji języka jest na ogół źle postawiony o tyle, że na boku pozostawia ową zmienną-nakaz, podporządkowującą się wszystkim możliwym jego funkcjom. Zgodnie ze wskazówkami Canettiego, należałoby za punkt wyjścia obrać następującą sytuację pragmatyczną: nakaz jest wyrokiem śmierci, zawsze pociąga za sobą tego rodzaju wyrok, choćby w najbardziej złagodzonej formie – usymbolicznionej, inicjacyjnej, tymczasowej... itp. Nakaz niesie bezpośrednią śmierć temu, kto go otrzymuje, bądź możliwość śmierci w wypadku, gdy się mu nie podporządkuje, a nawet śmierć, którą on sam ma zadać, zanieść gdzieś indziej. Nakazu wydanego przez ojca synowi: „masz to zrobić!”, „tego ci nie wolno!”, nie sposób oddzielić od wyroku małej śmierci, którą syn przeżywa gdzieś w jakimś zakątku siebie. Śmierć, śmierć – oto jedyne orzeczenie, obracające sąd w system. Wyrok. Nakaz jednak jest również czymś innym, nieodłącznie związanym z poprzednim określeniem: jest niczym bicie na alarm czy wezwanie do ucieczki. Nazbyt łatwo uznać ucieczkę za reakcję na nakaz; ona jednak się w nim raczej zawiera, w postaci innego jego oblicza w pewnym złożonym układzie; jest inną jego składową. Canetti słusznie przywołuje w tym kontekście ryk lwa, wyrażający zarazem ucieczkę i śmierć41. Nakaz pobrzmiewa dwoma tonami. Prorok przyjmuje nakazy, zarazem rzucając się do ucieczki i życząc sobie śmierci: żydowskie proroctwo przypieczętowało zespolenie życzenia śmierci i popędu ucieczki z boskim nakazem-przykazaniem. Jeśli rozważyć pierwszy aspekt nakazu, czyli śmierć jako to, co wyrażone w wypowiedzi, okazuje się wyraźnie, że odpowiada on poprzednim wymogom: śmierć może dotyczyć zasadniczo ciał, przypisywać się im, swej nagłości i natychmiastowości zawdzięczając autentyczne znamiona bezcielesnego przekształcenia. Tym, co je poprzedza i co po nim następuje, może być rozbudowany system działań i doznań, powolna praca ciał; samo w sobie nie jest ono ani działaniem, ani doznawaniem, lecz czystym aktem, czystym przekształceniem, które wypowiedzenie zespala z wypowiedzią, zdaniem. Ten człowiek umarł… Słysząc nakaz, 41

Elias Canetti, Masa i władza, (zob. dwa kluczowe rozdziały poświęcone dwóm aspektom rozkazu: Rozkaz (s. 343-383) i Przemiana (s. 384-443), zwłaszcza strony zawierające opis pielgrzymki do Mekki w jej dwojakim zakodowanym aspekcie, pośmiertnego stężenia i ucieczki w panice (s. 359-361).

127

t ys i ąc P l at e au

już nie żyjesz… Śmierć w istocie kryje się wszędzie jako owa nieprzekraczalna granica, idealna, oddzielająca ciała, ich formy i stany, niczym pewien warunek, choćby inicjacyjny, choćby symboliczny, który podmiot musi spełnić, by zmienić swą formę bądź stan. W tym znaczeniu Canetti mówi o „przemianie odwrotnej”: ustrój odsyłający do pewnego skostniałego i dostojnego Pana, stanowiącego prawo zawsze za pomocą stałych, zakazującego bądź ograniczającego zasadniczo możliwości metamorfozy, ustalającego wyraźne i niezmienne kontury rzeczy, przeciwstawiającego sobie dwoiste formy, skazującego podmioty na śmierć, by umożliwić przejścia między nimi. Ciało oddziela i odróżnia się od innego ciała zawsze przez coś bezcielesnego. Jako takie jest krańcem pewnego ciała, kształt zaś jest niecielesnym atrybutem, który je ogranicza i wykańcza: śmierć jest Figurą. To skutkiem śmierci ciało wykańcza się nie tylko w czasie, lecz również w przestrzeni, zaś jego linie wytyczają, obrysowują pewien kontur. Istnieją przestrzenie równie martwe, co czasy. „Zmasowana przemiana odwrotna prowadzi do zredukowania świata (…) Być może ze wszystkich zakazanych przemian najważniejsze są przemiany społeczne (…) Między dwiema klasami stoi sama śmierć – granica bardzo poważna”42. W tego rodzaju ustroju każde nowe ciało wymaga zbudowania przeciwstawnej formy, jak również uformowania odrębnych podmiotów: śmierć jest ogólnym, bezcielesnym przekształceniem, przypisującym się wszystkim ciałom wedle ich form i substancji (przykładowo, ciało Partii nie może się oddzielić bez operacji odwrócenia przemiany i bez powołania nowych bojowników, wymagającego usunięcia wcześniejszego ich pokolenia). To prawda, że rozważamy tutaj w równym stopniu treść, jak i wyrażenie. Zaiste, z chwilą, w której obie płaszczyzny różnią się od siebie w największym stopniu, jak w przypadku ustroju ciał i ustroju znaków w pewnym układzie, nadal wymagają one wzajemnego zakładania. Bezcielesne przekształcenie jest tym, co wyrażone w nakazach, lecz zarazem jest atrybutem ciał. Nie tylko językowe zmienne wyrażenia bowiem, lecz również niejęzykowe zmienne treści, pozostają wobec siebie w stosunku przeciwieństwa bądź formalnej różnicy, zdolne do wyłonienia z siebie stałych. Jak wskazuje Hjelmslev, wyrażenie dzieli się na jednostki foniczne przykładowo w ten sam sposób, w jaki treść dzieli się na jednostki fizyczne, zoologiczne czy społeczne („cielę” dzieli się na wołu-samca-młodego43). Sieć binarnych opozycji i drzewiastych układów działa po obu 42 Tamże, s. 436, 438-439. 43 Przekonaliśmy się, że Hjelmslev wprowadza pewne ograniczające zastrzeżenie, polegające na zrównaniu treści ze swego rodzaju „znaczonym”. Trafnie zatem można mu zarzucić, że proponowana przezeń analiza treści odnosi się w mniejszym stopniu do językoznawstwa, aniżeli do innych dziedzin, takich jak

128

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

stronach. Między obiema płaszczyznami nie ma zatem żadnego podobieństwa ani odpowiedniości. Wszelako ich wzajemna niezależność nie wyklucza izomorfizmu, czyli istnienia tego samego typu stałych stosunków po obu stronach. I właśnie ów typ stosunków od początku odpowiada za niemożliwość oddzielenia od siebie elementów językowych i niejęzykowych, mimo braku między nimi jakiejkolwiek odpowiedniości. Zarazem jednak elementy treściowe wyznaczają wyraźne zarysy mieszaninom ciał, zaś elementy wyrażeniowe obdarzają osądzającą i skazującą mocą to, co niecieleśnie wyrażone. Wszystkie te elementy występują w różnym stopniu abstrakcji czy deterytorializacji, za każdym razem jednak dokonując pewnej reterytorializacji całości układu pod wpływem określonych nakazów i skutkiem takich czy innych konturów. Całym sensem doktryny sądów syntetycznych jest wszak wykazanie, że istnieje aprioryczna więź (izomorfizm) między Orzeczeniem a Figurą, formą wyrażenia a formą treści. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę drugi aspekt nakazu, ucieczkę, a nie śmierć, to okaże się, że zmienne występują w nim w całkiem nowym stanie, stanie ciągłej zmienności. Sięgnięcie granicy przypomina teraz bezcielesne przekształcenie, nieustannie jednak przypisujące się ciałom: jedyny sposób nie tyle pokonania śmierci, ile ograniczenia jej działania i obrócenia jej samej w zmienną. Równocześnie skutkiem tego samego ruchu mowa pchnięta zostaje ku swym własnym granicom, ciała zaś włączone w proces przemiany ich treści bądź ich wyczerpywania, które zmusza je do sięgnięcia bądź przekroczenia granic ich kształtów. W tym miejscu można by przeciwstawić dwie nauki mniejszościowe naukom większościowym: przykładowo dążność linii łamanej ku krzywiźnie, cała operacyjna geometria toru i ruchu, pragmatyczna nauka uzmienniania, postępująca w inny sposób aniżeli większościowa i królewska Euklidesowa nauka o stałych, nauka o długiej historii kolejnych rzucanych na nią podejrzeń, a nawet obejmujących ją zakazów (do którego to zagadnienia jeszcze powrócimy). Najmniejszy możliwy interwał zawsze jest diabelski, pan przemian przeciwstawia się skostniałemu królowi niezmienności. Jest tak, jak gdyby wyzwalała się tutaj pewna intensywna materia, pewna ciągłość zmienności, z jednej strony, w wewnętrznych tensorach języka, z drugiej, w wewnętrznych napięciach treści. Idea najmniejszego możliwego interwału nie wciska się między dwa kształty tej samej natury, lecz wymaga przynajmniej pewnej krzywej i prostej, okręgu i stycznej. Tym samym jesteśmy świadkami przekształcenia substancji i rozpadu przykładowo zoologia (zob. również André Martinet, La linguistique, Denoël 1969, s. 353). Zarzut ten jednakże wydaje się nam dotyczyć wyłącznie owego zastrzeżenia Hjelmsleva.

129

t ys i ąc P l at e au

form, sięgnięcia granic i rozmazania konturów, na rzecz pojawiających się płynnych sił, przepływów, powietrza, światła i materii, sprawiających, że ciało ani słowo nie zatrzymują się już w żadnym określonym punkcie. Bezcielesna moc owej intensywnej materii, materialna moc owego języka. Materia bardziej bezpośrednia, płynna i rozżarzona aniżeli ciała i słowa. W toku ciągłej zmienności nie sposób już nawet odróżnić formy wyrażenia od formy treści, płaszczyzny te bowiem są od siebie nieoddzielne i wzajemnie siebie wymagają. Teraz względność ich odrębności urzeczywistnia się w pełni na płaszczyźnie spójności, na której deterytorializacja zyskuje stopień absolutny, pociągając za sobą układ. Absolutny nie oznacza tutaj jednak niezróżnicowany: różnice, które stały się „nieskończenie małe”, zachodzą w jednej i tej samej materii, służącej za wyrażenie, jako bezcielesna moc, a zarazem za treść, jako pozbawiona granic cielesność. Zmienne treści i zmienne wyrażenia nie pozostają już ze sobą w stosunku zakładania, wymagającym nadal istnienia dwóch odrębnych form. Stałe uzmiennianie zmiennych dokonuje raczej ich upodobnienia do siebie, połączenia wierzchołków deterytorializacji po obu stronach, na płaszczyźnie tej samej wyzwolonej materii, bezkształtnej, celowo nieuformowanej, obejmującej obecnie już jedynie owe wierzchołki, owe tensory i napięcia w wyrażeniu i w treści. Gesty i rzeczy, głosy i dźwięki występują w tej samej „operze”, niesione naporem zmian: jąkania, wibrata, tremola i wylewności. Syntetyzator w sposób ciągły zmienia wszelkie parametry, sprawiając, że z wolna „zasadniczo niejednorodne elementy ostatecznie wzajemnie w siebie przechodzą w ten czy inny sposób”. Skoro istnieje takie sprzężenie, istnieje również wspólna materia. Tylko tak zbudować da się abstrakcyjną maszynę, tylko tak da się wyrysować diagram układu. Syntetyzator zajął miejsce sądu, tak jak materia miejsce kształtu i uformowanej substancji. Niepodobna już nawet grupować po jednej stronie energetycznych, fizyko-chemicznych i biologicznych intensywności, po drugiej zaś intensywności semiotycznych, informacyjnych, językowych, estetycznych i matematycznych itp. Wielość systemów intensywności podłącza się kłączowato do całego układu z chwilą włączenia owych uruchamiających je nośników i ucieczkowych napięć. Pytanie nie brzmiało bowiem, „jak wymknąć się nakazowi?” lecz: jak uniknąć kryjącego się w nim wyroku śmierci, jak rozwinąć jego moc ucieczki, jak uniknąć cofnięcia się ku wyobrażeniowości czy wpadnięcia w czarną dziurę, jak utrzymać bądź wydobyć rewolucyjną możność z nakazu? Hofmannsthal ucieka się do tego, by samemu sobie wydać taki nakaz: „Niemcy, Niemcy!”, jako wyraz potrzeby reterytorializacji, choćby w „zwierciadle melancholii”. W nakazie tym pobrzmiewa jednak jeszcze inny nakaz: jak gdyby dawne niemieckie „figury” okazały się zwykłymi stałymi, zacierającymi się teraz, by wskazać pewien związek z naturą,

130

/ 4 / 2 0 l i s to pa da 1 9 2 3 – P o s t u l at y j ę z y koz n aws t wa

życiem, tym głębszy, im bardziej podatny na zmianę. W jakim wypadku owa więź z życiem oznaczać ma zesztywnienie, w jakim podległość, w jakim momencie należy się zbuntować, a w jakim się poddać albo okazać nieugiętość; kiedy trzeba słów oschłych, a kiedy żywiołowości i uciechy44? Bez względu na cięcia i zerwania, jedynie ciągła zmienność wydobyć może ową wirtualną linię, wirtualne kontinuum życia, „nieodzowny element, zwany rzeczywistością skrytą w codzienności”. W jednym z filmów Herzoga padają wspaniałe słowa. Zadając sobie pewne pytanie, bohater filmu powiada następnie: kto udzieli odpowiedzi na tę odpowiedź? Pytanie w istocie nigdy nie pada, odpowiada się zawsze wyłącznie na odpowiedź. Na odpowiedź zawartą już w pytaniu (przesłuchanie, konkurs, plebiscyt itp.) odpowiadamy pytaniami płynącymi z innej odpowiedzi. Wyłaniamy słowo z nakazu. W nakazie życie odpowiadać ma na odpowiedź śmierci, nie ucieczką, lecz obróceniem w działanie i tworzenie. Za nakazami kryją się klucze. Słowa dające klucze, umożliwiające przejście, same będące jego składowymi; nakazy zaś stawiają bariery, wyznaczają postoje, budują uwarstwione, uporządkowane struktury. Ta sama rzecz, to samo słowo, ma bez wątpienia tę dwojaką naturę: jedną trzeba wydobyć z drugiej – przekształcić struktury porządku w składowe przejścia.

44 Zob. szczegółowo tekst Hofmannsthala: Lettres du voyageur à son retour, tłum. J.-C. Schneider, Mercure de France 1969, list z 9 maja 1901.

/ 5 /

5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i lk u u s t r oj ac h zn a kow yc h

Nowy ustrój [napis na rysunku: Porządek przemarszu Izraelitów ]

Ustrojem znakowym będziemy nazywać każdą swoistą formalizację wyrażenia, przynajmniej w wypadku wyrażenia o charakterze językowym. Ustrój znakowy stanowi pewną semiotykę. Trudno jednak rozważać semiotyki same w sobie: w istocie istnieje zawsze pewna forma treści, zarazem nieodłączna i niezależna od formy wyrażenia, obie zaś formy wiążą się z układami o charakterze z gruntu niejęzykowym. Wszelako można by założyć, że formalizacja wyrażenia jest czymś samodzielnym i wystarczającym. Gdyż nawet w takich warunkach istnieje tak wielkie zróżnicowanie form wyrażenia, do tego stopnia przemieszanych ze sobą, że niepodobna przypisać jakiejkolwiek szczególnej przewagi formie czy ustrojowi „znaczącego”. Jeśli semiologią nazwiemy znaczącą semiotykę, semiologia i tak okaże się tylko jednym spośród wielu ustrojów znakowych i to nie najważniejszym. Stąd konieczność powrócenia do pewnej pragmatyki, w obrębie której język sam w sobie pozbawiony jest jakiejkolwiek uniwersalności, dostatecznej formalizacji, ogólnej semiologii czy metajęzyka.

133

t ys i ąc P l at e au

Ogólna formuła znaczącego ustroju znakowego (znaku znaczącego) jest prosta: znak odsyła do znaku i tylko do niego, w nieskończoność. Dlatego można by ostatecznie obyć się bez pojęcia znaku, gdyż zasadniczo nie przyjmujemy jego stosunku do pewnego wskazywanego przezeń stanu rzeczy ani oznaczanego przezeń bytu, a zakładamy jedynie formalny stosunek znaku do znaku, o ile określa on pewien łańcuch (zwany znaczącym). Nieograniczenie znaczeniowości zajmuje miejsce znaku. Zakładając, że denotacja (w tym wypadku zespół wskazywania i oznaczania) przynależy do konotacji, umieszczamy się już całkowicie w owym znaczącym ustroju znakowym. Nie zajmujemy się przy tym w szczególny sposób wskaźnikami [indices], czyli terytorialnymi stanami rzeczy, stanowiącymi to, co daje się wskazać. Nie zajmujemy się również w jakiś szczególny sposób ikonami [icônes], czyli operacjami reterytorializacji, stanowiącymi z kolei to, co oznaczalne. Znak zyskuje w ten sposób wysoki stopień względnej deterytorializacji, w którym rozpatrywany jest jako symbol w nieustannym międzyznakowym procesie odsyłania. Znaczące jest znakiem obfitującym w znak. Wszelkie znaki dają sobie tylko znaki. Nie chodzi tu jeszcze o to, co znaczy ten czy inny znak, lecz o to, do jakich innych znaków on odsyła, jakie inne znaki się doń dołączą, by utkać wraz z nim pozbawioną brzegów sieć, rzucającą cień na bezkształtne atmosferyczne kontinuum. To właśnie owo bezkształtne kontinuum odgrywa tymczasowo rolę „znaczonego”, nieustannie jednak prześlizgując się pod znaczącym, któremu służy jedynie za przekaźnik czy ekran: właściwe formy wszelkich treści się w nim rozpływają. Upowietrznienie i uświatowienie treści. Odrywamy się zatem od niej. Natrafiamy na sytuację opisaną przez Lévi-Straussa: świat zaczął znaczyć, jeszcze zanim było wiadomo, co znaczy, znaczone jest dane, nie będąc zarazem znane1. Twoja żona obrzuciła cię osobliwym spojrzeniem, a o poranku dozorca wręczył ci list z urzędu skarbowego, trzymając za ciebie kciuki, następnie wdepnąłeś w psie łajno, na chodniku ujrzałeś dwie spadłe z drzewa gałązki, skrzyżowane ze sobą na kształt wskazówek zegara, wchodząc do biura usłyszałeś za twoimi plecami szepczące głosy. Nie ma znaczenia, co to wszystko znaczy, zawsze bowiem jest znaczące. Znak odsyłający do znaku wykazuje się osobliwą niemocą i niepewnością; mocą obdarzone jest jednak znaczące budujące łańcuch. Dlatego paranoik ulega owej niemożności napierającego nań zewsząd, w ślizgającej się atmosferze, 1

134

Claude Lévi-Strauss, Wprowadzenie do twórczości Marcela Maussa, w: Marcel Mauss, Socjologia i antropologia, tłum. M. Król, J. Pomian, J. Szacki, KR 2001, s. 24–25; „wszechświat znaczył o wiele wcześniej, zanim dowiedziano się, że on znaczy”, s. 36 (Lévi-Strauss odróżnia w dalszej partii tego tekstu inny jeszcze aspekt znaczonego). Na temat tej pierwszej wartości swego rodzaju powietrznej ciągłości zob. psychiatryczne opisy Binswangera i d’Arietiego.

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

zdeterytorializowanego znaku; obdarzony jest jednak zarazem supermocą znaczącego, żywiąc królewskie uczucie gniewu jako pan sieci rozpościerającej się wokół w atmosferze. Paranoiczny ustrój despotyczny: atakują mnie i krzywdzą, odgaduję jednak ich zamiary, uprzedzam ich o krok, od zawsze to wiedziałem, nawet z mej niemocy czerpię władzę, „dopadnę ich!” W takim ustroju nic nigdy się nie kończy. Po to został stworzony; to tragiczny ustrój nieskończonego długu, w którym jesteśmy zarazem dłużnikami i wierzycielami. Znak odsyła do innego znaku, w który przechodzi, a który, od znaku do znaku, prowadzi go ku przejściu w inne, kolejne znaki. „Póki nie obierze drogi powrotnej w zamkniętym kole…”. Znaki nie tylko stanowią niekończącą się sieć; sieć znaków jest nieskończenie kolista. Wypowiedź trwa dłużej, aniżeli jej przedmiot, imię przeżywa swego posiadacza. Przechodząc w inne znaki bądź pozostając przez pewien czas w odwodzie, znakowi udaje się zawsze przetrwać zarówno swój stan rzeczy, jaki i swe znaczone. Szarpie się niczym zwierzę czy umierający, by zająć miejsce w łańcuchu i obsadzić jakiś nowy stan, nowe znaczone, z którego nadal się wyrywa2. Niczym w kołowrocie wiecznego powrotu. Istnieje pewien ustrój dryfujących, błądzących wypowiedzi, imion w zawieszeniu, czyhających na coś znaków, wyczekujących na wypchnięcie ich na powrót ku przodowi przez łańcuch. Znaczące jako nadmiarowość zdeterytorializowanego znaku wobec siebie samego, świat przepełniony śmiercią i przerażeniem. Liczy się jednak nie tyle kolistość znaków, ile wielość okręgów i łańcuchów. Znak nie odsyła wyłącznie do znaku w tym samym okręgu, lecz od jednego okręgu do drugiego, bądź od jednej spirali do drugiej. Robert Lowe opisuje, w jaki sposób mężczyźni z plemion Wron i Hopi reagują w odmienny sposób na zdradę swych żon (Wrony to plemię koczowniczych łowców, Hopi zaś jest plemieniem osiadłym, wywodzącym się z tradycji imperiów). „Indianin z plemienia Wron, zdradzony przez swą żonę, kiereszuje jej twarz, Hopi zaś, padając ofiarą tego samego postępku, zachowuje całkowity spokój, chowa się przed światem i modli się, by susza i głód spadły na całą wioskę”. Widać tutaj, po której stronie stoi paranoja, element despotyczny i ustrój znaczący, „bigoteria”, jak nazywa to Lévi-Strauss: „W istocie bowiem dla Indianina Hopi wszystko jest ze sobą powiązane: społeczny zamęt i domowy wypadek prowadzą do podważenia całego systemu ich świata, którego kolejne poziomy powiązane są ze sobą niezliczonymi podobieństwami; zakłócenie na pewnej płaszczyźnie nie daje się pojąć ani nie jest moralnie do przyjęcia inaczej, 2

Zob. Claude Lévi-Strauss, Myśl nieoswojona, tłum. A. Zajączkowski, KR 2001, s. 279 i nast.

135

t ys i ąc P l at e au

aniżeli w powiązaniu z innymi zakłóceniami, oddziałującymi na pozostałe poziomy”3. Hopi przeskakuje od jednego okręgu do drugiego, od znaku do znaku między spiralami. Opuszczamy wieś albo miasto, powracamy do nich. Bywa, że owymi skokami rządzą nie tylko przedznaczące rytuały, lecz cała imperialna biurokracja, decydująca o ich prawomocności. Nie przeskakuje się bowiem w dowolny sposób, bez jakichkolwiek reguł, nie tylko bowiem są one uregulowane, lecz również niektóre z nich są zakazane: nie wolno przekraczać najbardziej zewnętrznego kręgu ani zbliżać się do kręgu najbardziej wewnętrznego… Róż­nica między okręgami bierze się stąd, że choć wszystkie znaki odsyłają do siebie nawzajem wyłącznie jako zdeterytorializowane, zwrócone ku jednemu ośrodkowi znaczeniowości, rozmieszczone w pewnym bezkształtnym kontinuum, niemniej obdarzone są one różnymi prędkościami deterytorializacji, świadczącymi o miejscu ich pochodzenia (świątynia, pałac, domostwo, ulica, wieś, pustkowie itp.), pozostając w zróżnicowanych stosunkach podtrzymujących różnice między okręgami bądź tworzących progi w otoczeniu tego kontinuum (prywatne i publiczne, zdarzenie domowe i zamęt społeczny). Progi te wraz z okręgami są zaś w zależności od konkretnego wypadku rozmaicie i tymczasowo jedynie rozmieszczone. W systemie kryje się zasadnicze oszustwo. Przeskakiwanie między okręgami, nieustanne zmiany scen, rozgrywanie ich gdzie indziej, to histeryczne postępowanie oszusta jako podmiotu, odpowiadające paranoicznemu działaniu despoty usadowionemu w swym ośrodku znaczeniowości. Pozostaje tutaj jeszcze jeden aspekt: znaczący ustrój staje nie tylko przed zadaniem uporządkowania nadawanych zewsząd znaków w okręgach; musi on również nieustannie dbać o rozszerzanie się okręgów i ruchy spiral, dostarczać na powrót zasoby znaczące do centrum, by pokonać właściwą systemowi entropię, wspierając rozchodzenie się nowych okręgów i zasilając dotychczasowe. Wymaga to zatem pewnego dodatkowego mechanizmu działającego w służbie znaczeniowości: urojeniowej nadinterpretacji i interpretacji. W tym wypadku jednak znaczone przybiera nową postać, przestaje być owym bezkształtnym kontinuum, danym, ale nieznanym, na które sidła zarzucała sieć znaków. Znakowi bądź grupie znaków odpowiadać musi teraz bowiem pewna porcja określonego odtąd jako odpowiednie i poznawalne znaczonego. Do syntagmatycznej osi znaku odsyłającego do znaku dołącza się paradygmatyczna oś, na której w ten sposób sformalizowany znak wycina sobie pewne odpowiednie dla siebie znaczone (również w tym wypadku mamy zatem do czynienia z treścią, lecz w odmienny sposób). Interpretujący kapłan, 3

136

Tegoż, przedmowa do Soleil Hopi, Plon 1968, s. VI.

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

wróżbita i jasnowidz, jest jednym z biurokratów boga-despoty. Pojawia się tutaj nowy aspekt oszustwa, oszustwo kapłańskie; interpretacja dokonuje się w nieskończoność, nie napotykając nigdy niczego do zinterpretowania, co nie byłoby już samo w sobie interpretacją. Przez to znaczone nie ustaje w przydawaniu znaczącego, w jego doładowywaniu i wytwarzaniu. Forma wyłania się zawsze ze znaczącego. Ostatnim znaczonym jest zatem samo znaczące w swym nadmiarze. Całkowicie chybione okazują się zatem próby wykroczenia poza interpretację, a nawet komunikację na drodze produkcji znaczącego, samo bowiem komunikowanie interpretacji służy zawsze jedynie wytwarzaniu i odtwarzaniu znaczącego. W ten sposób z pewnością nie uda nam się odnowić pojęcia produkcji. Do tego sprowadzało się odkrycie dokonane przez kapłanów psychoanalizy (jak i wszystkich innych kapłanów i wróżbitów w ich czasach): interpretacja poddana być musi znaczeniowości, skutkiem czego znaczące nie może wydobyć żadnego znaczonego bez jednoczesnego przydania znaczącego przez znaczone. Ostatecznie w istocie nie ma czego interpretować, ale właśnie dlatego, że najlepszą, najpoważniejszą, najbardziej radykalną interpretacją jest w najwyższym stopniu znaczące milczenie. Powszechnie wiadomo, że psychoanaliza niczego już nie mówi, a zarazem coraz więcej interpretuje czy raczej poddaje interpretacji podmiot, przeskakujący z jednego kręgu piekła do kolejnego. Tak naprawdę znaczeniowość i interpretacyjne rojenie stanowią dwie choroby ziemi i skóry, czyli człowieka, podstawową formę nerwicy. W ośrodku znaczeniowości, Znaczącego we własnej osobie, niewiele da się wypowiedzieć, jest ono bowiem w równym stopniu czystą abstrakcją, ile czystą zasadą, czyli niczym. Wszystko jedno, czy z braku, czy z nadmiaru. To samo oznacza stwierdzenie, że znak odsyła w nieskończoność do innych znaków, a nieskończony zbiór znaków odsyła do panującego znaczącego. Wszelako właśnie dlatego owa czysto formalna nadmiarowość znaczącego nie daje się nawet pomyśleć bez pewnej szczególnej substancji wyrażenia, dla której należałoby w końcu znaleźć jakieś imię: twarzowość. Nie tylko językowi zawsze towarzyszą rysy twarzowości, lecz sama twarz krystalizuje w sobie całą nadmiarowość, nadaje i odbiera, wysyła i wychwytuje na powrót znaczące znaki. Sama dla siebie stanowi całe ciało: jest niczym ciało ośrodka znaczeniowości, którego czepiają się wszystkie zdeterytorializowane znaki, i wyznacza granicę ich deterytorializacji. To z twarzy wydobywa się głos. I właśnie dlatego, niezależnie od kluczowego znaczenia machiny pisma w biurokracji imperialnej, to, co napisane, zachowuje oralny, niepiśmienny charakter. Twarz jest w sensie ścisłym Ikoną ustroju znaczącego, wewnętrzną reterytorializacją systemu. Znaczące reterytorializuje się w twarzy. To ona obdarza znaczące substancją, to ona zmusza do zinterpretowania,

137

t ys i ąc P l at e au

zmieniając się, zmieniając swe rysy, gdy interpretacja zwraca znaczące jego substancji. Oto jak znaczące zmieniło twarz! Znaczące zawsze ulega utwarzowieniu. Twarzowość zaś dzierży materialne panowanie nad całokształtem owych znaczeniowości i interpretacji (psychologowie wiele napisali o relacjach niemowląt z twarzą matki, a socjologowie w odniesieniu do roli twarzy w środkach masowego przekazu czy w reklamie). Bóg-despota nigdy nie krył swego oblicza, przeciwnie, przybierał częstokroć więcej niż jedną twarz. Maska nie skrywa twarzy, ona jest twarzą. Kapłan lepi z gliny twarz boga, obraca nią. Wszystko u despoty jest publiczne, a wszystko, co publiczne, jest takie za sprawą twarzy. Kłamstwo, oszustwo przynależą z gruntu do ustroju znaczących; lecz nie tajemnica4. Z kolei wraz z zacieraniem się oblicza, wraz z zanikaniem rysów twarzowości, zyskujemy pewność, że wkroczyliśmy w inny ustrój, w inne strefy nieskończenie bardziej pogrążone w milczeniu i niewykrywalne, w których przebiegają podziemne stawania-się-zwierzętami, stawania-się-cząsteczkowymi, gdzie pod osłoną nocy dokonują się deterytorializacje, przekraczające granice znaczącego systemu. Despota i bóg grozi swą słoneczną twarzą, w całości będącą jego ciałem, niczym ciałem znaczącego. Spogląda na mnie złowieszczo, marszczy brew; cóż takiego uczyniłem, co sprawiło, że zmienił wyraz twarzy? Przede mną jego fotografia, która zdaje się na mnie spoglądać… Nadzór twarzy, jak nazwałby to Strindberg, nadkodowanie znaczącego, promieniowanie we wszystkich kierunkach, niedająca się umiejscowić wszechobecność. Twarzy czy też ciału despoty lub boga towarzyszy w końcu niejako jego przeciw-ciało: ciało skazańca czy wręcz wyrzutka. Pewne jest, że ciała te stykają się i łączą ze sobą, bywa bowiem, że ciało despoty poddane zostaje próbie poniżenia, a nawet wydane zostaje na mękę czy wygnanie i wydalenie. „Na przeciwległym biegunie można by umieścić ciało skazańca. Ma ono także swój status prawny, powołuje swój ceremoniał (…) nie po to, by ustalić »plus władzy«. Przybierający kształt osoby króla, ale by wyznaczyć minus władzy, jakim są naznaczeni ci, których poddaje się kaźni. W najciemniejszym zakątku pola politycznego skazaniec zarysowuje odwrotnie symetryczną figurę króla”5. Męczennikiem jest przede wszystkim ten, kto traci twarz i włącza się w stawanie-się-zwierzęciem, 4

5

138

Przykładowo, w mitologii Bantu pierwszy założyciel państwa ukazuje swą twarz, je i pije publicznie, łowca z kolei, a następnie wojownik, wynajdują potajemną sztukę, rozbierając się i spożywając pokarmy za zasłoną: zob. Luc de Heusch, Le roi ivre ou l’origine de l’État, Gallimard 1972, s. 20–25. Heusch upatruje w drugim momencie dowód na większe „wyrafinowanie” cywilizacji, nam jednak wydaje się, że idzie o całkiem inną semiotykę, wojenną, a nie semiotykę robót publicznych. Michel Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, tłum. T. Komendant, Aletheia 1998, s. 30.

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

w stawanie-się-molekularnym; ten, czyje prochy rozwieją się na wietrze. Rzeklibyśmy jednak, że męczennik nie jest bynajmniej ostatnim elementem, przeciwnie, jest elementem pierwszym przed wykluczeniem. Przynajmniej Edyp był w stanie to pojąć. Umartwiał się, wydłubał sobie oczy, a potem odszedł w dal. Dowodzi tego rytuał, stawanie-się-zwierzęciem przez kozła ofiarnego: pierwszy przebłagalny kozioł zostaje poświęcony, lecz drugi zostaje wygnany, odesłany na jałową pustynię. W ustroju znaczącym kozioł ofiarny oznacza nową postać wzrostu entropii w systemie znaków: obarczony zostaje na czas określony wszystkim, co „złe”, czyli wszystkim tym, co oparło się znaczącym znakom, wszystkim tym, co wymknęło się z rozmaitych kręgów wzajemnego odsyłania znaków do znaków. Bierze on na siebie również wszystko to, co nie potrafiło przeładować znaczącego w jego centrum, zabiera ze sobą ponadto wszystko to, co wykracza poza najdalszy krąg. Ucieleśnia w końcu i przede wszystkim linię ujścia, której nie jest już w stanie utrzymać dany ustrój znaczący, czyli absolutną deterytorializację, którą ustrój ten powinien blokować bądź określać jedynie w sposób negatywny, właśnie dlatego, że przekracza ona pewien stopień deterytorializacji znaczącego znaku, niezależnie od jego wysokości. Linia ujścia przypomina styczną okręgów znaczeniowości i ośrodka znaczącego. Zostanie objęta klątwą. Odbyt kozła przeciwstawny jest twarzy despoty i boga. Trzeba zamordować bądź zmusić do ucieczki to, co zagraża ucieczką z systemu. Wszystko to, co przekracza nadmiar znaczącego, i wszystko to, co przemyka się pod spodem, zostanie naznaczone wartością negatywną. Wybrać można jedynie między dupą kozła a twarzą boga, czarownikami a kapłanami. System w całości obejmuje zatem: twarz lub paranoiczne ciało boga-despoty w znaczącym centrum świątyni; interpretujących kapłanów, przekształcających w świątyni znaczące w znaczone; histeryczny tłum na zewnątrz, tworzący zbite ze sobą kręgi i przeskakujący od jednego kręgu do drugiego; depresyjnego kozła ofiarnego, pozbawionego twarzy, emanującego ze środka, wybranego i obrobionego, przyozdobionego przez kapłanów, przekraczającego kolejne kręgi w biegu na zatracenie ku pustyni. Ten nazbyt ogólny obraz dotyczy nie tylko despotycznego ustroju imperium, lecz wyłania się również ze wszystkich scentrowanych, hierarchicznych, drzewiastych, ujarzmionych ugrupowań: partii politycznych, ruchów literackich, stowarzyszeń psychoanalitycznych, rodzin, małżeńskich stadeł… Fotografia, twarzowość, nadmiar, znaczeniowość i interpretacja działają wszędzie. Smutny świat znaczącego, którego archaiczność jest zawsze aktualna, oszukańczość gruntowna, obejmująca – wraz z jego dogłębną błazeńskością – wszystkie jego aspekty. Znaczące rządzi wszystkimi małżeńskimi scenami, podobnie jak wszystkimi aparatami państwa.

139

t ys i ąc P l at e au

Ustrój znaczący znaku określa się zatem przez osiem aspektów bądź zasad: 1) znak odsyła do znaku, w nieskończoność (bezgraniczność znaczeniowości, deterytorializująca znak); 2) znak sprowadzany jest z powrotem przez znak i nieustannie powraca (okrężność zdeterytorializowanego znaku); 3) znak przeskakuje między okręgami i nieustannie przemieszcza centrum, jednocześnie do niego się odnosząc (metafora bądź histeria znaków); 4) rozchodzenie się okręgów gwarantowane jest zawsze przez interpretacje, dające znaczone i nadające z powrotem znaczące (interpretacyjny obłęd kapłana); 5) nieskończony zbiór znaków odsyła do panującego znaczącego, które przedstawia się zarówno jako brak, jak i nadmiar (despotyczne znaczące, granica deterytorializacji systemu); 6) forma znaczącego obdarzona jest substancją, znaczące zaś – ciałem, którym jest Twarz (zasada rysów twarzowości, stanowiąca pewną reterytorializację); 7) linia ujścia systemu obdarzona jest wartością negatywną, zostaje potępiona jako to, co wykracza poza moc deterytorializacji właściwą systemowi znaczącemu (reguła kozła ofiarnego); 8) jest to ustrój powszechnego oszustwa – w swoich skokach, uporządkowanych kręgach, regułach interpretacyjnych wróżbitów, w jawności utwarzowionego ośrodka, w obróbce linii ujścia. Semiotyka tego rodzaju nie tylko nie jest pierwotna, lecz nie widać żadnego powodu, by przypisywać jej jakąkolwiek szczególnie uprzywilejowaną pozycję z punktu widzenia abstrakcyjnego ewolucjonizmu. Chcielibyśmy wskazać pokrótce niektóre z cech pozostałych dwóch semiotyk. Po pierwsze, semiotyka przedznacząca, zwana pierwotną, o wiele bliższa „naturalnym” kodowaniom działającym bez oparcia w znakach. Nie dopatrzymy się w niej żadnego przejawu sprowadzania do twarzowości jako jedynej substancji wyrażenia: żadnego usuwania form treści przez jakieś abstrakcyjne znaczone. O ile mimo wszystko abstrahujemy od treści w wąskiej perspektywie semiotycznej, to dzieje się to z korzyścią dla pluralizmu czy też wielogłosowości form wyrażenia, które stają na przeszkodzie każdej próbie przejęcia władzy przez znaczące i zachowują formy wyrażeniowe właściwe samej treści. Dlatego formy cielesności, gestualności, rytmu, tańca czy rytuału współistnieją w rozdźwięku z formą wokalną6. Wielość wzajemnie się przecinających i wymieniających na siebie form wyrażenia i wielość substancji wyrażenia. To semiotyka segmentowa, ale wieloliniowa i wielowymiarowa, pokonująca z góry wszelką znaczącą okrężność. Segmentowość jest prawem lineaży. Toteż znak zawdzięcza tutaj stopień swej względnej deterytorializacji nie tyle nieustannemu odsyłaniu do znaku, ile zderzaniu się terytorialności 6 Zob. Algirdas Greimas, Pratiques et langages gestuels, „Langages”, nr 10, czerwiec 1968; Greimas wszelako wiąże tę semiotykę z takimi kategoriami jak „podmiot wypowiedzi” czy „podmiot wypowiedzenia”, które wydają nam się przynależne do innych ustrojów znakowych.

140

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

i zestawianych segmentów, z których wydobywany jest każdy znak (pole, pustkowie, zmiana pola). Zachowana zostaje nie tylko wielogłosowość wypowiedzi, lecz również gotowi już jesteśmy pozbyć się samej wypowiedzi: zużyte imię zostaje zniesione, co zasadniczo różni się od trzymania go w odwodzie bądź od znaczącego przekształcenia. Antropofagia w przedznaczącej postaci ma następujący sens: spożycie imienia; to semiografia należąca w całości do pewnej semiotyki, niezależnie od swego związku z treścią (związku wyrażeniowego)7. W ten sposób unika się rozpatrywania funkcjonowania owej semiotyki jako skutku niewiedzy, wyparcia czy wykluczenia znaczącego. Przeciwnie, ożywiana jest ona ciężkim przeczuciem tego, co ma nadejść, nie potrzebuje też rozumienia, by toczyć walkę; z racji samej swej członowości i wielogłosowości całkowicie nastawiona jest na to, by zażegnać wiszącą już groźbę: uniwersalizującej abstrakcji, wyniesienia znaczącego, formalnej i substancjalnej uniformizacji wypowiedzenia, okrężności wypowiedzi wraz ze współzależnymi od nich aparatami państwa, moszczeniem się despoty, kastą kapłanów, kozłem ofiarnym itp… Z każdym zjedzonym zmarłym można zakrzyknąć: kolejny, którego nie dopadnie państwo! I druga jeszcze semiotyka, którą nazywać będziemy przeciwznaczącą (zwłaszcza ta przynależna szerzącym przerażenie koczownikom, parającym się hodowlą, i wojownikom – w odróżnieniu od koczowniczych łowców, przynależących do semiotyki poprzedniej). W tym wypadku semiotyka ta działa nie tyle w oparciu o segmentowość, ile z pomocą arytmetyki i obliczania. Z pewnością liczba pełniła wcześniej nader istotną funkcję w podziale czy wiązaniu rozczłonkowanych linii; odegrała również decydującą rolę w znaczącej imperialnej biurokracji. Jednakże była to liczba przedstawiająca i znacząca, „wywołana, wytworzona, uwarunkowana przez coś innego od niej”. Znak liczbowy z kolei, który nie jest wytworzony przez nic zewnętrznego wobec oznakowania, które go wprowadza, wyznaczając mnogie i zmienne podziały, samemu wyznaczając funkcje i relacje, przystępując raczej do układów niż sum, rozkładów raczej niż zbiorów, działając za pomocą cięć, przejść, przeniesień i nagromadzeń w większym stopniu aniżeli za pomocą zestawiania jednostek – tego rodzaju znak zdaje się być elementem semiotyki pewnej koczowniczej maszyny wojennej, skierowanej z kolei przeciw aparatowi państwa. Liczba niemianowana8. Liczbowa organizacja dziesiątkowa, 7

Na temat antropofagii jako sposobu zażegnywania działań duchów czy martwych imion i jej semiotycznej funkcji „kalendarza” zob. Pierre Clastres, Chronique des Indiens Guayaki, Plon 1972, s. 332–340. 8 Wcześniejsze wyrażenia dotyczące liczby zostały zapożyczone od Julii Kristevy, choć ona sama posługuje się nimi do analizy tekstów literackich w oparciu o hipotezę „znaczącego”: tejże, Semeiotikè, Seuil 1969, s. 294 i nast., 317.

141

t ys i ąc P l at e au

z podziałem na pięćdziesiątki, setki i tysiące itp. oraz wiążąca się z nią organizacja przestrzenna zostaną następnie przejęte przez armie państwowe, stanowiąc jednakowoż świadectwo wcześniejszego systemu organizacji wojskowej, właściwego wielkim koczowniczym plemionom stepowym, od Hyksosów po Mongołów, i nakładając się na zasadę line­ aży. Tajność i szpiegostwo stanowią ważkie elementy owej semio­tyki Liczb w maszynie wojennej. Rola Liczb w Biblii nie jest czymś niezależnym od koczowników, Mojżesz bowiem otrzymuje jej ideę od swego teścia, Jetro Kenity: czyni z niej zasadę organizacji przemarszu i migracji, znajdując dla niej samemu zastosowanie w dziedzinie wojskowej. Na gruncie owej przeciwznaczącej semiotyki imperialna despotyczna linia ujścia zastąpiona zostaje linią zniesienia, zwracającą się przeciwko wielkim imperiom, przecinającą je i niosącą im zniszczenie, o ile nie przyczynia się ona do ich podbicia i nie włączy się w nie, tworząc wraz z nimi mieszaną odmianę semiotyki. Chcielibyśmy przyjrzeć się jednak bardziej szczegółowo czwartemu ustrojowi znaków, ustrojowi postznaczącemu, przeciwstawnemu znaczeniowości, o nowych cechach, określonemu przez szczególną procedurę „upodmiotowienia”. Istnieje zatem wiele ustrojów znakowych. Sporządzona przez nas lista sama jest siłą rzeczy arbitralnie skrócona. Nie ma najmniejszego powodu, by utożsamiać pewien ustrój czy pewną semiotykę z określonym ludem ani określonym momentem w dziejach. W tym samym momencie bowiem i w łonie tego samego ludu dochodzi do takiego ich pomieszania, że można jedynie stwierdzić tyle, że dany lud, dany język czy dany moment zapewnia względne panowanie danego ustroju. Być może wszystkie semiotyki mają ostatecznie mieszany charakter, łącząc się nie tylko z różnorakimi formami treści, lecz również zestawiając ze sobą różne ustroje znakowe. Elementy przedznaczące są zawsze czynne, elementy przeciwznaczące zawsze pracują i są obecne, elementy postznaczące zawarte są zawsze w ustroju znaczącym. Nadal jednak oznacza to zbytnie ich uczasowienie. Semiotyki w swej mieszanej postaci mogą pojawić się w pewnym okresie historycznym, w którym ścierają się i mieszają ze sobą różne ludy, a także różne języki, w których współzawodniczą ze sobą różne funkcje; na terenie szpitala psychiatrycznego, w którym współistnieją ze sobą rozmaite odmiany obłędu, a nawet wszczepiają się jednocześnie w jeden przypadek chorobowy; w codziennej rozmowie, w której ludzie posługujący się tym samym językiem mówią jednak inaczej (niespodzianie pojawia się w niej odłamek jakiejś nieoczekiwanej semiotyki). Nie uprawiamy tutaj ewolucjonizmu, nie uprawiamy nawet historii. Semiotyki bowiem zależne są od układów, które sprawiają, że dany lud, dany moment czy dany język, ale również dany styl czy tryb, dana patologia, dane drobne zdarzenie

142

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

w pewnej określonej sytuacji mogą zapewnić przewagę tej czy innej semiotyce. Staramy się raczej rysować mapy ustrojów znakowych: możemy je odwracać, zachowywać pewne współrzędne, a inne usuwać, dodawać i odejmować pewne wymiary; w zależności od okoliczności będziemy mieć do czynienia z formacją społeczną, patologicznym obłędem, historycznym wydarzeniem itp. Przekonamy się o tym jeszcze przy innej okazji: raz idzie o pewien datowany system społeczny, raz o „miłość dworską”, raz o jakieś prywatne przedsięwzięcie zwane „masochizmem”. W ten sposób możemy zestawiać owe mapy albo je od siebie odrywać. Celem odróżnienia dwóch typów semiotyk, przykładowo ustroju postznaczącego od ustroju znaczącego, zmuszeni jesteśmy rozpatrywać równocześnie nader różnorodne dziedziny. U zarania XX wieku psychiatria, u szczytu swego klinicznego wyrafinowania, stanęła przed problemem urojeń obywających się bez omamów, pojawiających się przy zachowaniu umysłowej spójności, bez objawów „upośledzenia intelektualnego”. Do tej pierwszej wielkiej grupy zaliczono urojenia paranoiczne i interpretacyjne, obejmujące całą rozmaitość odmian. Stawką była jednak możliwość uniezależnienia innej grupy zaburzeń, odsłaniającej się w monomanii Esquirola, pieniactwie Kraepelina, a następnie zdefiniowanej w postaci urojeń roszczeniowych przez Serieux i Capgrasa i postaci erotycznej obsesji przez Clérambaulta („pieniactwo i roszczenia, zazdrość, erotomania”). W oparciu o znakomite prace Serieux i Capgrasa z jednej strony, a Clérambaulta z drugiej (jemu właśnie udało się najściślej przeprowadzić to rozróżnienie) należałoby ideacyjny ustrój przeciwstawić znaczeniowości, ustrój paranoiczno-interpretacyjny – ustrojowi subiektywnemu, postznaczącemu, namiętnościowemu. Pierwszy z nich cechowałby się pozornie niegroźnym początkiem, obecnością ukrytego ośrodka świadczącego o skupianiu się wewnątrzpochodnych sił wokół pewnej idei, następnie sieciowym rozprzestrzenieniem się na bezkształtne kontinuum, obejmującym ślizgającą się przestrzeń, w które wpaść może dowolne zdarzenie; promienistą organizacją tworzącą kolejne kręgi, szerzeniem się poprzez koliste promieniowanie we wszystkich kierunkach, w której jednostka przeskakuje między punktami i kręgami, przybliża się do ośrodka bądź od niego oddala, używając prospekcji i retrospekcji; przekształceniem całego otoczenia za sprawą cech zmiennych i wtórnych centrów przegrupowujących się wokół głównego jądra. Drugi ustrój z kolei charakteryzowałby się decydującym wpływem okoliczności zewnętrznych, powiązaniem z zewnętrzem, wyrażającym się raczej przez emocję niż przez ideę, oraz jako wysiłek i działanie raczej aniżeli wyobrażenia („obłęd działań w większym stopniu aniżeli idei”); ubogą konstelacją, ograniczającą się do jednego przedziału; „postulatem” i „zwięzłą

143

t ys i ąc P l at e au

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

formułą”, stanowiącymi punkt wyjścia dla pewnego liniowego szeregu, pewnego procesu, prowadzących do wyczerpania oznaczającego zapoczątkowanie nowego procesu, jednym słowem: liniowym i tymczasowym uszeregowaniem procesów skończonych, a nie jednoczesnością rozszerzających się w nieskończoność okręgów9. Dzieje tego dwojakiego rodzaju urojeń, obywających się bez upośledzenia intelektualnego, obdarzone są ogromnym znaczeniem. Doprowadziły one bowiem nie tyle do rozpadu nauk o obłędzie w ich wcześniejszej postaci, lecz legły u podstaw powstającej w XIX psychiatrii jako takiej, dając wyjaśnienie tego, dlaczego od jej zarania psychiatra jest tym, kim jest: od momentu swych narodzin bowiem tkwi rozdarty między rozmaitymi humanitarnymi, policyjnymi i prawnymi wymogami, oskarżany o to, że nie jest prawdziwym lekarzem, podejrzewany o branie za szaleńców tych, którzy nimi nie są, i niezauważanie prawdziwych szaleńców, sam będąc wydany na pastwę dramatów świadomości jako ostatnie ucieleśnienie heglowskiego pięknoduchostwa. Jeśli jednak rozważyć te dwa typy cierpiących na urojenia w nieskazitelnej postaci, można zauważyć, że jedni sprawiają wrażenie całkowicie szalonych, mimo że szaleni nie są: przewodniczący Schreber rozpościera we wszystkie strony swą promienistą paranoję i swe stosunki z Bogiem, nie jest jednak szaleńcem o tyle, o ile jest zdolny rozsądnie kierować swym losem i odróżniać od siebie kolejne kręgi. Na drugim biegunie mamy tych, którzy zgoła nie sprawiają wrażenia szalonych, acz nimi są, o czym świadczą ich nagłe gesty, wywoływane kłótnie, podpalenia, zabójstwa (jak w wypadku czterech wielkich monomanii Esquirola – erotycznej, rozumującej, piromanii i morderczej). Jednym słowem, psychiatria nie powstała w najmniejszym choćby związku z pojęciem szaleństwa ani nawet z próby jego przeformułowania, lecz skutkiem jego rozpadu i rozejścia się w dwóch przeciwstawnych kierunkach. Czy w ten sposób psychiatria nie odsłania przed nami naszego własnego dwoistego odbicia, w którym raz sprawiamy wrażenie szaleńców nimi nie będąc, raz zaś popadamy w szaleństwo bez jakichkolwiek

jego oznak? (To dwojakie spostrzeżenie będzie punktem wyjścia również dla psychoanalizy, sprzęgniętej na swój sposób z psychiatrią: sprawiamy wrażenie szalonych – mimo że tacy nie jesteśmy – jak w marzeniach sennych; jesteśmy szaleni – mimo że za takich nie uchodzimy – jak w życiu codziennym). Psychiatria zatem, z jednej strony, zmuszona jest domagać się pobłażliwości i zrozumienia, podkreślając bezużyteczność wszelkich form zamknięcia i potrzebę otwartych ośrodków psychiatrycznych, z drugiej zaś, domagać się wzmożonego nadzoru, istnienia specjalnych zamkniętych ośrodków, tym surowszych, że szaleniec za szaleńca nie uchodzi10. Czy to przez przypadek rozróżnienie na te dwie zasadnicze grupy urojeń, urojeń ideacyjnych i urojeń działania, krzyżuje się w wielu punktach z rozróżnieniem na klasy (paranoikiem, który nie wymaga w takim stopniu zamknięcia, jest przede wszystkim burżuj, monoman zaś, cierpiący na erotyczne urojenia roszczeniowe, najczęściej wywodzi się z chłopstwa i klasy robotniczej bądź z marginesu, jak w wypadku zabójców politycznych11)? Klasa o promieniujących, napromieniowujących ideach (z konieczności) przeciw klasie przymuszonej do działań lokalnych, cząstkowych, sporadycznych, liniowych… Nie wszyscy paranoicy to burżuje, nie wszyscy erotomani i monomani to proletariusze. Wszelako w faktycznym zamieszaniu Bóg z orszakiem swych psychiatrów zmuszeni są odróżnić tych, którzy dbają o zachowanie klasowego porządku społecznego, choćby oszalałego, od tych, którzy szerzą chaos, choćby o ograniczonym zasięgu (podpalanie stogów, zabójstwo rodziców, zdeklasowana miłość i agresja). Usiłujemy zatem odróżnić despotyczny ustrój znaków, znaczący i paranoiczny, od ustroju autorytarnego, postznaczącego, subiektywnego i poruszanego namiętnościami. Z pewnością autorytarność nie jest tym samym, co despotyzm, namiętność nie jest tym samym, co paranoja, subiektywność zaś tym samym, co znaczące. Co zatem dzieje się w obrębie tego drugiego ustroju, w przeciwieństwie do poprzednio zdefiniowanego ustroju znaczącego? Przede wszystkim znak czy wiązka znaków

9 Zob. Paul Sérieux, Joseph Capgras, Les folies raisonnantes, Alcan 1909; Gatian Clérambault, Oeuvre psychiatrique, PUF 1942. Capgras wszakże uznaje się, że semiotyka jest zasadniczo mieszana i wielokształtna, Clérambault z kolei wydobywa dwie abstrakcyjnie czyste semiotyki, nawet jeśli uznaje możliwość ich faktycznego zmieszania. W kwestii źródeł tego rodzaju rozróżnienia na dwie grupy urojeń odwołujemy się przede wszystkim do Jeana Esquirola i jego Des maladies mentales, J.B. Tircher 1838 (w jakiej mierze „monomanię” da się oddzielić od „manii”?) oraz Emila Kraepelina Lehrbuch der Psychiatrie, J.A. Barth 1920 (w jakiej mierze „pieniactwo” daje się odróżnić od paranoi?). Problem drugiego rodzaju urojeń, erotycznej obsesji, został podjęty i wyłożony w porządku historycznym przez Jacques’a Lacana, De la psychose paranoïaque, Seuil 1975, oraz Daniela Lagache’a, La jalousie amoureuse, PUF 1947.

10 Zob. Paul Sérieux, Joseph Capgras, Les folies raisonnantes, s. 340 i nast., oraz Gatian Clérambault, Oeuvre psychiatrique, s. 369 i nast.: maniacy erotyczni, nawet w zakładach psychiatrycznych, pozostają niewidoczni, są bowiem spokojni i przebiegli, „dotknięci wystarczająco łagodnym obłędem, by wiedzieć, jak ich osądzamy”; tym bardziej jednak należy ich trzymać w zamknięciu: „tego rodzaju chorych nie należy wypytywać, lecz należy nimi manipulować, a jedynym do tego środkiem jest próba ich wzruszenia”. 11 Esquirol sugeruje, że monomania jest „chorobą cywilizacyjną”, podlegającą w społeczeństwie ewolucji: pojawia się w postaci „religijnej”, z czasem jednak przybiera częściej postać „polityczną”, ścigana przez policję (Des maladies mentales, t. I, s. 400). Zob. również uwagi Emmanuela Regisa, Les régicides dans l’histoires et dans le présent, A. Storck 1890.

144

145

t ys i ąc P l at e au

zrywa się z promienistej okrężnej sieci, zaczyna samodzielnie pracować i posuwać się wzdłuż prostej, jak gdyby pogrążając się w jakiejś otwartej wąskiej szczelinie. Choć system znaczący wytyczał już pewną linię ujścia czy deterytorializacji, wykraczającą poza wskaźnik właściwy jego zdeterytorializowanym znakom, właśnie z tego powodu obdarzał ową linię wartością negatywną, wzdłuż niej zaś uchodzić kazał posłańcowi – kozłowi ofiarnemu. Teraz można by rzec, że owa linia zyskuje znak dodatni, wartość pozytywną, zostaje w końcu zajęta przez podążający wzdłuż niej cały lud, który w niej upatruje swą rację bytu i swe przeznaczenie. W tym wypadku jednak również nie obchodzi nas historia: nie mówimy bowiem, że jakiś lud wynalazł ów ustrój znaków, lecz jedynie tyle, że buduje on w danym momencie pewien układ umacniający względne panowanie owego ustroju w określonych warunkach historycznych (ustrój ten zaś, owo panowanie, ów układ mogą się umocnić również w innych okolicznościach, przykładowo w warunkach patologicznych, literackich czy miłosnych albo całkowicie codziennych i przyziemnych). Nie powiadamy zatem, że jakiś lud jest opętany takim czy innym obłędem, lecz że mapa pewnego obłędu, zważywszy na jego współrzędne, może pokrywać się z mapą pewnego ludu, uwzględniwszy jego współrzędne. Stąd owładnięty paranoją Faraon wobec targanego namiętnościami Hebrajczyka? Wraz z pojawieniem się ludu żydowskiego pewna grupa znaków wyrywa się z imperialnej egipskiej sieci, w której tkwiła, by podążyć pewną linią ujścia ku pustyni, przeciwstawiając najbardziej autorytarną podmiotowość despotycznej znaczeniowości, najbardziej namiętny zaś i najmniej ulegający pokusie interpretacji obłęd paranoiczny – urojeniom interpretacyjnym, jednym słowem, linearny „proces lub roszczenie” promienistej okrężnej sieci. Wasze roszczenie, wasz proces – oto zawołanie Mojżesza wobec jego ludu, kolejne procesy zaś układać się będą wzdłuż linii namiętności12. Kafka wywiedzie stąd własną koncepcję pieniactwa i procesu, w liniowym następstwie członów: proces-ojciec, proces-hotel, proces-statek, proces-sąd… Nie sposób pominąć tutaj najistotniejszego czy też wywierającego najbardziej dalekosiężne skutki w dziejach ludu żydowskiego wydarzenia, mianowicie zniszczenia Świątyni, dokonanego dwukrotnie (w 587 r. p.n.e. oraz w 70 r. n.e.). Całe dzieje Świątyni, od przenoszenia i kruchości Arki Przymierza począwszy, przez wzniesienie Przybytku przez Salomona i jego odbudowę przez Dariusza, nabierają znaczenia jedynie w powiązaniu z ponawianymi procesami zniszczenia, znajdującymi swe 12

146

„[W]asz ciężar, wasze brzemię i wasze spory”, Księga Powtórzonego Prawa 1, 12.; cyt. za Biblią Tysiąclecia. W wydaniu La Pléiade Eduard Dhorme precy­ zuje: „Wasze roszczenie, dosłownie: wasz proces”.

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

zwieńczenie wraz z nadejściem raz Nabuchodonozora, a następnie Tytusa. Ruchoma, krucha i zniszczona Świątynia: arka okazuje się być już niczym więcej niż wiązką znaków niesionych przez siebie. Niemożliwe bowiem stało się wytyczenie czysto negatywnej linii ujścia, zajmowanej przez zwierzę czy kozła, jako naładowanej wszelkimi niebezpieczeństwami zagrażającymi znaczącemu. Niech spadnie na nas nieszczęście! – oto formuła wybijająca rytm żydowskich dziejów – to my winniśmy podążać najbardziej zdeterytorializowaną drogą, wzdłuż linii kozła, zmieniając jej znak, zamieniając ją w pozytywną linię naszej podmiotowości, naszej Pasji, naszego procesu i naszych roszczeń. Staniemy się własnym kozłem ofiarnym. Staniemy się barankiem: „Bóg, niczym lew, uczczony krwią ofiar, teraz wycofać się musi na plan dalszy, ustępując na scenie miejsca Bogu złożonemu w ofierze. (…) Bóg z żądającej ofiar bestii przeistoczył się w zwierzę ofiarne”13. Podążymy wzdłuż stycznej, umieścimy się na niej, na stycznej oddzielającej ziemię od wód, oddzielimy okrężną sieć od ślizgającego się kontinuum, obejmiemy w posiadanie linię podziału, by na niej wytyczyć naszą własną drogę, odłączając elementy znaczące (gołąbek Arki). Wąski przesmyk, między-jednym-a-drugim, który nie jest średnią, lecz najcieńszą, nieuchwytną wręcz linią. Istnienie żydowskiej swoistości potwierdza się już w samej jej semiotyce. Semiotyka ta jednak jest w równym stopniu mieszana, jak wszystkie pozostałe. Z jednej strony pozostaje ona w bliskiej więzi z przeciwznaczącą semiotyką koczowników (Hebrajczycy również mają za sobą koczowniczą przeszłość, wiążącą się obecnie z liczbową organizacją koczowniczą, z której czerpią, ze swoistego stawania-się-koczownikiem, ich linia deterytorializacji wiele zaś zapożycza z wojennej linii koczowniczego zniszczenia14). Z drugiej strony wiąże się ona istotowo z samą semiotyką znaczącą, tęsknota za którą nie przestaje dręczyć ich samych, jak również ich Boga. Pragnienie powołania na powrót do istnienia imperialnego społeczeństwa bądź przyłączenia się do takowego, obrania sobie króla wzorem wszystkich innych (Samuel), odbudowy mogącej się w końcu oprzeć zniszczeniu Świątyni (Dawid i Salomon, Zachariasz), budowy spirali wieży Babel, 13 D.H. Lawrence, Apocalypse, Viking 1932, rozdz. X, s. 93–94. 14 Zob. Eduard Dhorme, La religion des Hébreux nomades, Nouvelle Société d’Editions 1937 oraz Zecharia Mayani, Les Hyksos et le monde de la Bible, Payot 1956. Autor kładzie nacisk na stosunki łączące Hebrajczyków z Habiru, koczowniczym plemieniem wojowników oraz z Kenitami, koczowniczym plemieniem kowali. Typowa dla Mojżesza jest nie tyle zasada liczbowej organizacji, zapożyczona od koczowników, ile idea zawsze odwoływalnej ugody-sporu, umowy-procesu. Idea ta, dopowiada Mayani, nie wywodzi się ani od zakorzenionych w ziemi rolników, ani od wojowniczych koczowników, a nawet nie od migrujących ludów, lecz od pewnego wędrującego plemienia, myślącego o sobie w kategoriach podmiotowego przeznaczenia.

147

t ys i ąc P l at e au

by doprowadziła do ujrzenia bożego oblicza, nie tylko porzucenia tułaczki, lecz również przezwyciężenia stanu rozproszenia, diaspory istniejącej jedynie w powiązaniu z pewnym ideałem wielkiego zgromadzenia. Można tutaj, w ramach owej mieszanej semiotyki, jedynie wstępnie zaznaczyć to, co świadczy o nowym, postznaczącym ustroju namiętnościowym i podmiotowym. Twarzowość ulega tutaj gruntownemu przeobrażeniu. Bóg odwraca swe oblicze, którego odtąd nikt już nie ma prawa oglądać, podmiot z kolei odwraca swą twarz, owładnięty prawdziwym lękiem przed Bogiem. Odwracające się twarze, widziane odtąd jedynie z profilu, zajmują miejsce promieniującego oblicza widzianego en face. To podwójne odwrócenie wytycza pozytywną linię ujścia. Prorok jest bohaterem owego układu, potrzeba mu znaku, służącego za rękojmię słowa bożego, sam dotknięty jest słowem wskazującym szczególny ustrój, do którego on przynależy. Najgłębszą teorię proroctwa sformułował Spinoza, uwzględniając właśnie ową swoistą semiotykę. Już Kain, odwrócony od Boga, który sam się od niego odwrócił, podąża linią deterytorializacji, pod osłoną znaku, który pozwala mu wymknąć się z objęć śmierci. Znamię Kaina. Kara gorsza od imperialnej śmierci? Żydowski Bóg wynajduje zwłokę, stan istnienia w zawieszeniu, bezterminowe odroczenie15. Zarazem również pozytywność przymierza jako nową więź z Bogiem, podmiot bowiem pozostawiony zostaje przy życiu. Abel jest niczym, a jego imię jest puste, Kain jednak jest prawdziwym człowiekiem. Nie jest to już system oparty na fałszu i oszustwie, system ożywiający jeszcze twarz znaczącego, interpretacje wróżbitów i przemieszczenia podmiotu. To ustrój zdrady, zdrady powszechnej, w którym prawdziwy człowiek nie ustaje w zdradzie wobec Boga, podobnie jak Bóg nieustannie zdradza człowieka, w boskim gniewie określającym na nowo pozytywność. Przed śmiercią Mojżesz otrzymuje słowa wielkiej pieśni o zdradzie. W przeciwieństwie do kapłana-wróżbity, sam prorok jest z gruntu zdrajcą, wykonując w ten sposób boże rozkazy wierniej od niejednego wiernego. Bóg obarcza Jonasza misją udania się do Niniwy celem nakłonienia do poprawy jej mieszkańców, ludzi, którzy nieustannie dopuszczają się zdrady wobec Boga. Pierwszym gestem Jonasza jest jednak udanie się w przeciwnym kierunku, przez co on sam dopuszcza się takiej zdrady, uciekając „z dala od

15

148

Zob. Franz Kafka, Proces, tłum. B. Schulz, PIW 1974, s. 150–158. Malarz Tito­relli wypracował własną teorię bezterminowego odroczenia. Odrzuciwszy możliwość ostatecznego uniewinnienia, Titorelli odróżnił „uniewinnienie pozorne” od „bezterminowego odroczenia” jako dwa ustroje prawne: pierwszy ma charakter okrężny i odsyła do semiotyki znaczącego, drugi zaś jest liniowy i członowy, odsyłając do semiotyki namiętności.

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

oblicza Adonai”16. Okrętem udaje się ku Tarsowi i przybywszy tam, zasypia snem sprawiedliwego. Burza rozpętana przez Boga rzuca go do wody i sprawia, że zostaje połknięty przez wieloryba, wypluty następnie przez ziemię i wody, u krańca oddzielenia, na tej samej linii ujścia, którą podążał gołąb Arki Przymierza (Jonasz jest właśnie imieniem owego gołębia). Uciekając sprzed bożego oblicza, Jonasz jednak w istocie wypełnia bożą wolę, biorąc na siebie całe zło Niniwy, i czyni to nawet lepiej, niż by tego pragnął sam Bóg, prześciga go w tym zadaniu. Dlatego spać może snem sprawiedliwego. Bóg go ocala, osłaniając go tymczasowo pod drzewem Kaina, samo drzewo jednak skazując na śmierć, Jonasz bowiem nawiązał na powrót przymierze, zajmując linię ucieczki17. Dopiero Jezus podniesie do rangi powszechności ów system zdrady: zdradzając żydowskiego Boga, zdradzając Żydów, zdradzony przez Boga (czemuś mnie opuścił?), zdradzony przez Judasza – oto prawdziwy człowiek. Wziął na siebie całe zło tego świata, jednak Żydzi, którzy go zgładzili, również wzięli to zło na siebie. Od Jezusa domagamy się znaku boskiego pochodzenia: powołuje się on na znamię Jonasza. Kain, Jonasz i Jezus stanowią trzy wielkie liniowe procesy, w których pogrążają się i wzajemnie wymieniają znaki. Istnieje również wiele innych. Wszędzie jednak podwójne odwrócenie na linii ujścia. Gdy prorok odrzuca posłannictwo powierzone mu przez Boga (Mojżesz, Jeremiasz, Izajasz itd.), to nie dlatego, że posłannictwo to jest dla niego nazbyt wielkim brzemieniem, jak w przypadku wyroczni czy wróżbity w czasach imperialnych, którzy odmawiali wzięcia na siebie niebezpiecznej misji; przypomina to raczej przypadek Jonasza, który ubiega zamiary Boga, uchylając się od jego rozkazów i przed nim uciekając, który dopuszczając się zdrady, czyni więcej i lepiej, aniżeli będąc posłusznym jego woli. Prorok podlega nieustannie przymusowi ze strony Boga, dosłownie jest przez niego gwałcony, w o wiele większym stopniu niż przezeń natchniony. Prorok nie jest kapłanem. Prorok nie potrafi mówić, to Bóg wkłada mu w usta słowa – spożycie słowa, nowa postać znakożerstwa. W przeciwieństwie do wróżbity prorok niczego nie poddaje interpretacji: owładnięty jest raczej manią działania, aniżeli ideą czy wyobraźnią, w związku z Bogiem raczej namiętnym i autorytarnym, aniżeli despotycznym i znaczącym. Prorok raczej wyprzedza i wyczuwa przyszłość, aniżeli stosuje obecną czy przeszłą władzę. Rysy twarzowości nie pełnią już funkcji przeszkody na drodze wytyczonej linii ujścia i nie 16 W polskim przekładzie Biblii Tysiąclecia: „daleko od Pana” – Księga Jonasza 1,3 [przyp. red.]. 17 Jérôme Lindon jako pierwszy zauważył i przeanalizował ów związek żydowskiego proroctwa ze zdradą we wzorcowym pod tym względem przypadku Jonasza; zob. tegoż, Jonas, Minuit 1955.

149

t ys i ąc P l at e au

stanowią ciała znaczeniowości, które miałoby ją kontrolować i posyłać wzdłuż niej jedynie pozbawionego twarzy kozła. Przeciwnie, to właśnie twarzowość wyznacza linię ujścia, w relacji twarzą w twarz dwóch oblicz, które stają się puste i odwracają się od siebie, ustawiając się wobec siebie z profilu. Idée fixe staje się zdrada, największa obsesja przejmującą rolę paranoicznego czy histerycznego oszustwa. Stosunek prześladowcy do prześladowanego nie jest już tutaj adekwatny, zmienia gruntownie swe znaczenie pod wpływem despotycznego ustroju paranoicznego i autorytarnego ustroju namiętnościowego. Coś jeszcze jednak nadal nas dręczy – historia Edypa. Edyp w świecie greckim jest bowiem postacią niemal wyjątkową. Cała pierwsza część tragedii Edypa ma charakter imperialny, despotyczny, paranoiczny, urojeniowo-interpretacyjny, wróżebny. Druga jednak część, tułaczka Edypa, to jego linia ujścia z dwojakim odwrotem, odwróceniem się od własnej twarzy i od oblicza Boga. W miejsce ściśle określonych granic, które można zgodnie z prawem przekroczyć, bądź, przeciwnie, których przekroczyć nie ma się prawa (hybris) – skrycie granicy, w którym zapada się Edyp. W miejsce znaczącego interpretacyjnego promieniowania – liniowy podmiotowy proces, pozwalający Edypowi dochować tajemnicy jako resztki umożliwiającej uruchomienie na powrót nowego procesu liniowego. Edyp zwany atheos: wynajduje on coś gorszego od śmierci i wygnania, obiera linię oddzielenia i deterytorializacji osobliwie pozytywną, po której błądzi i na której udaje się mu przeżyć. Hölderlin i Heidegger upatrują w tym narodzin dwoistego zwrotu, zmiany oblicza i narodzin nowoczesnej tragedii, czym w osobliwy sposób obarczają Greków: zwieńczeniem nie jest tu już zabójstwo i nagła śmierć, lecz (prze)trwanie w zawieszeniu, w bezterminowym odroczeniu18. Nietzsche wysnuł myśl, że w przeciwieństwie do Prometeusza, tragedia Edypa jest w istocie semickim mitem Greków, gloryfikacją Męki i bierności19. Edyp greckim Kainem. Powróćmy jeszcze raz do psychoanalizy. Nie przypadkiem Freud rzucił się tak na postać Edypa. To w istocie przypadek semiotyki mieszanej: despotyczny ustrój znaczeniowości i interpretacji wraz z promieniowaniem twarzy, ale również autorytarny ustrój upodmiotowienia i proroctwa, z odwróceniem się twarzy (niespodzianie postać 18 Friedrich Hölderlin, Remarques sur Oedipe, Unin Générale d’Editions 1965, s. 10–18 (zob. zastrzeżenia Hölderlina co do greckiego charakteru tego rodzaju „powolnej i trudnej” śmierci oraz piękne uwagi Jeana Beaufreta na temat na­tury owej śmierci i jej związku ze zdradą: „Kategorycznemu odwróceniu się boga, który nie jest niczym więcej niż Czasem, człowiek dorównać musi własnym odwróceniem się od niego niczym zdrajca”). 19 Friedrich Nietzsche, Narodziny tragedii, tłum. L. Staff, Jakub Mortkowicz/­ Wydawnictwo Bis, 1907/1990, § 9, s. 65 i nast.

150

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

psychoanalityka ukrytego za pacjentem zyskuje właściwe i pełne znaczenie). Podejmowane ostatnio próby wyjaśnienia, że pewne „znaczące przedstawia podmiot innemu znaczącemu”, są typowym przejawem synkretyzmu: linearny proces podmiotowości, a równocześnie okrężność przebiegu znaczącego i interpretacji. Dwa całkowicie różne od siebie ustroje znakowe zamiast jednego mieszanego. Na nich wznosi się jednak gmach najgorszej i najbardziej ponurej władzy. Jeszcze jedno słowo o historii autorytarnej zdrady z namiętności, w opozycji do paranoicznego despotycznego oszustwa. Wszystko jest nikczemnością, jej powszechna historia w wykonaniu Borgesa jednak zawodzi. Należałoby bowiem odróżnić ogromną dziedzinę oszustwa od wielkiej dziedziny zdrady, a następnie wydobyć z niej wielkie figury zdrady. Istnieje bowiem jeszcze inna jej postać, wyłaniająca się w niektórych momentach i niektórych miejscach, zawsze jednak skutkiem działania pewnego układu, ulegającego zmianom w zależności od pojawiających się w nim nowych składowych. Chrześcijaństwo stanowi jeden ze szczególnie doniosłych przypadków semiotyki mieszanej, ze swym znaczącym imperialnym zestawieniem, lecz również za sprawą swej postznaczącej formy upodmiotowienia. Przekształca ono bowiem ideacyjny system znaczący w równym stopniu, co namiętnościowy system postznaczący. Wynajduje nowy układ. Herezje przynależą jeszcze do dziedziny oszustwa, podobnie jak ortodoksja – do znaczeniowości. Istnieją jednak również takie herezje, które są czymś więcej niż herezjami i powołują się na zdradę czystą – bogomili. Nie przypadkiem Bułgarzy zajmują tutaj wyjątkowe miejsce. Strzeżcie się Bułgarów, jak zwykł mawiać niejaki Piórko20. Problem terytorialności w związku z głębinowymi przesunięciami deterytorializacji. I kolejna, jeszcze inna terytorialność wraz z inną deterytorializacją – Anglia: Cromwell, wszędzie wokół zdrajcy, prosta linia namiętnego upodmiotowienia przeciwstawna królewskiemu centrum znaczeniowości i pośrednim kręgom: dyktator kontra despota. Ryszard III, koślawy, pokrętny, ze swym ideałem zdradzenia wszystkiego: staje twarzą w twarz z lady Anną, choć odwracając oblicze od jej odwróconego oblicza; oboje jednak wiedzą doskonale, że są dla siebie stworzeni i sobie przeznaczeni. Różni się to od innych dramatów historycznych Szekspira, w których królowie dopuszczali się zdrady, by przejąć władzę, mordowali, by przedzierzgnąć się w królów sprawiedliwych. To mężowie stanu. Ryszard III jednak przychodzi skądinąd: jego sprawki, w tym jego relacje z kobietami, w większym stopniu wiążą się z pewną maszyną wojenną, aniżeli z aparatem państwa. Jest on 20 Henri Michaux, Noc z Bułgarami, w: tegoż, Niejaki Piórko, tłum. J. Lisowski, Czuły Barbarzyńca 2009 [przyp. red.].

151

t ys i ąc P l at e au

zdrajcą, potomkiem wielkich koczowników i powiernikiem ich tajemnicy. Mówi to od początku, powołując się na tajemny plan, wykraczający dalece poza zamiary przejęcia władzy. Pragnie wprowadzić na powrót maszynę wojenną do kruchego państwa i w uległe pary. Tylko lady Anna odgaduje jego zamysł, urzeczona, przerażona, przyzwalająca. Cały teatr elżbietański obfituje w tego rodzaju postaci zdrajców, pragnących w swej zdradzie dostąpić absolutu, w przeciwieństwie do ludzkich postaci dopuszczających się oszustw dworskich czy nawet państwowych. Wielkim odkryciom chrześcijaństwa, odkryciu ziem i nowych kontynentów, towarzyszyły niezliczone zdrady: linie deterytorializacji, w których niewielkie grupki dopuszczały się zdrady wszystkiego – własnych towarzyszy, króla, pobratymców, sąsiada-odkrywcy, w obłąkańczej nadziei założenia wraz z małżonką z ich własnego rodu nowej czystej rasy, która zacznie wszystko od początku. Film Herzoga, Aguirre, gniew boży, jest pod tym względem dogłębnie szekspirowski. Aguirre zadaje w nim pytanie: w jaki sposób można być zdrajcą wszędzie i we wszystkim? To ja tutaj jestem jedynym zdrajcą. Koniec z oszustwem, nadszedł czas zdrady. Cóż za zuchwalstwo! Zostanę ostatnim zdrajcą, zdrajcą totalnym, czyli ostatnim człowiekiem. A następnie reformacja, z niebywałą postacią Lutra jako zdrajcy wszystkiego i wszystkich, jego osobistymi konszachtami z diabłem, z których brała się powszechna zdradzieckość wszelkich dobrych, jak i złych uczynków. W tych nowych postaciach zdrady dopatrzyć się można zawsze tego samego powrotu do Starego Testamentu: stanę się gniewem bożym. Zdrada jednak zyskuje humanistyczny wymiar, nie dokonuje się już w relacji między Bogiem a przezeń wybranymi, lecz opiera się na Bogu, by wejść między wybrańców i innych, uznanych za oszustów. Na końcu zostaje tylko jeden boży człowiek bądź gniew boży, jeden jedyny zdrajca stający przeciw wszystkim oszustom. Wszelako, zawsze zmieszany, któryż z oszustów nie bierze się za owego człowieka i który zdrajca nie przyzna się przed sobą, że koniec końców był jedynie oszustem? (Zob. osobliwy przypadek Maurice’a Sachsa). Co oczywiste, księga i to, co się w niej dzieje, zmienia swe znaczenie w przejściu między paranoicznym ustrojem znaczącym a namiętnościowym ustrojem postznaczącym. W pierwszym przypadku ma miejsce przede wszystkim nadawanie despotycznego znaczącego i jego interpretacja przez skrybów i kapłanów, którzy ustalają jego znaczone i nadają kolejne znaczące, wszelako między znakami dokonuje się również ruch wiodący od jednego terytorium do drugiego, który skutkiem swej okrężności gwarantuje pewną prędkość deterytorializacji (przykładowo, krążenie epopei, rywalizacja miast o miano miejsca narodzin danego bohatera, a także rola kapłanów-skrybów w wymianach terytoriów

152

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

i genealogii21). To wszelako, co zajmuje miejsce księgi, ma tutaj zawsze pewien zewnętrzny wzorzec, pewne odniesienie, twarz, rodzinę bądź terytorium, zachowujące oralny charakter księgi. Przeciwnie, można by rzec, że w ustroju namiętności księga ulega uwewnętrznieniu i wszystko uwewnętrznia: staje się Świętą Księga pisaną. To ona zajmuje miejsce twarzy, Bóg zaś, który się swej własnej wyzbywa, wręcza Mojżeszowi kamienne tablice z wyrytym na nich pismem. Bóg objawia się w brzmieniu trąb i w Głosie: w dźwięku jednak słyszymy nie-twarz, podobnie jak w księdze widzimy słowa. Księga stała się ciałem namiętności, tak jak twarz była ciałem znaczącego. Teraz to księga, ta najbardziej zdeterytorializowana, wyznacza terytoria i genealogie. Genealogie są takie, jak orzeknie księga, terytoria znajdują się zaś tam, gdzie wyznaczy im miejsce. Toteż interpretacja całkowicie zmienia funkcję lub zupełnie znika, ustępując miejsca wyłącznemu recytowaniu litery, zakazującemu jakiejkolwiek zmiany, jakiegokolwiek uzupełnienia, jakiegokolwiek komentarza (sławetne chrześcijańskie przykazanie „stańcie się głupcami!” przynależy do tej samej linii namiętności, Koran zaś jeszcze je radykalizuje). Interpretacja może też zostać zachowana, jednak wyłącznie jako wchłonięta przez samą księgę, zatracając funkcję krążenia między elementami zewnętrza: przykładowo, to wzdłuż osi wewnętrznych wobec ksiąg ustalone zostają odmienne typy skodyfikowanej interpretacji, a w zależności od związków i odesłań między dwiema księgami, Starym i Nowym Testamentem, ustala się interpretacja, o ile nie wprowadzi się między nie jeszcze jednej trzeciej księgi, unoszącej się w tym samym żywiole wewnętrzności22. Bądź też, na koniec, interpretacja odrzuca wszelkie pośrednictwo i udział jakichkolwiek specjalistów, stając się bezpośrednia, księga bowiem jest zapisana zarazem sama w sobie, jak i w sercu, raz jako punkt upodmiotowienia, a raz w podmiocie (reformistyczna koncepcja księgi). Tak czy owak, urojeniowa namiętność księgi jako źródło i przeznaczenie świata znajduje w tym swój punkt wyjścia. Wyjątkowa księga, dzieło totalne, wszelkie możliwe zestawienia w obrębie księgi, księga-drzewo, księga-kosmos – wszystkie te tak drogie awangardom komunały, które odcinają księgę od jej związków z zewnętrzem, są czymś jeszcze gorszym od śpiewu znaczącego. Bez wątpienia ściśle przynależą one mieszanej semiotyce. W istocie jednak czerpią z nader bogobojnego źródła. Wagner, 21

Na temat natury epickiej „biblioteki” (imperialnego charakteru, roli kapłanów, krążenia między sanktuariami i miastami) zob. Charles Autran, Homère et les origines sacerdotales de l’épopée grecque, Denoël 1938–1944. 22 Zob. techniki interpretacyjne ksiąg w epoce średniowiecza oraz skrajne próby Joachima z Fiore z jego Ewangelią wieczną, który wprowadził od wewnątrz pewien trzeci stan czy proces w oparciu o zgodności między obydwoma Testamentami.

153

t ys i ąc P l at e au

Mallarmé i Joyce, Marks i Freud są nadal Bibliami. Jeśli obłęd namiętności jest z gruntu monomaniakalny, to monomania z kolei znajduje zasadniczy element swego układu w monoteizmie i w Księdze. Najosobliwszy to z kultów. Oto, co dzieje się w ustroju namiętności i upodmiotowienia. Brakuje w nim już ośrodka znaczeniowości powiązanego z rozchodzącymi się kręgami czy rozwijającą się spiralą, istnieje za to w nim pewien punkt upodmiotowienia, stanowiący punkt wyjścia linii. Nie ma tutaj już stosunku znaczące-znaczone, lecz zachodzi związek między pewnym podmiotem wypowiedzenia, wyłaniającym się z punktu upodmiotowienia, a podmiotem wypowiedzi pozostającym w dającym się określić stosunku do pierwszego podmiotu. Nie zachodzi już zatem obieg między znakami, lecz liniowy proces, w którym znak przepada poprzez podmioty. Rozważmy trzy różne dziedziny: 1) Żydzi kontra imperia: Bóg, skrywając swe oblicze, staje się punktem upodmiotowienia dla szlaku pewnej linii ujścia czy deterytorializacji; Mojżesz jako podmiot wypowiedzenia, który ustanawia się w oparciu o tablice otrzymane od Boga w miejsce jego oblicza; lud żydowski, stanowiący podmiot wypowiedzi, dla zdrady, lecz również dla nowej ziemi, nawiązujący przymierze bądź uruchamiający pewien „liniowy” proces, zawsze do podjęcia, w miejsce kolistej ekspansji; 2) Tak zwana nowożytna czy chrześcijańska filozofia: Kartezjusz w przeciwieństwie do filozofii starożytnej: idea nieskończoności jako pierwsza, jako absolutnie konieczny punkt upodmiotowienia; Cogito, świadomość, „ja myślę” jako podmiot wypowiedzenia, odzwierciedlający własne zajęcie i pojmujący sam siebie jako podążającego pewną linią deterytorializacji, symbolizowaną przez metodyczne wątpienie; podmiot wypowiedzi, nierozdzielność duszy i ciała bądź uczucie, które zyskają złożoną gwarancję za sprawą Cogito i które dokonywać będą koniecznych reterytorializacji. Cogito, zawsze do podjęcia jako pewien proces, wraz z tkwiącą w nim możliwością zdrady, zwodziciel Bóg i złośliwy demon. Gdy Kartezjusz powiada, że jest w stanie wywieść „myślę, więc jestem”, a nie jest w stanie wywieść „spaceruję, więc jestem”, wprowadza rozróżnienie na dwa podmioty (które współcześni językoznawcy, wciąż w duchu kartezjańskim, określają mianem shifters, zmienników, o ile nie odnajdują w drugim z nich śladu pierwszego). 3) Psychiatria w XIX wieku: monomania oddzielona od manii; podmiotowe urojenia odróżnione od urojeń ideacyjnych; „opętanie” zastępujące czary; powolne wyodrębnianie urojeń namiętnościowych, różnych od paranoi… Schemat urojeń namiętności wedle Clérambaulta wygląda następująco: Postulat jako punkt upodmiotowienia (On mnie kocha); Pycha jako nastrój podmiotu wypowiedzenia (obłąkańcze poszukiwanie

154

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

ukochanego); Gniew i Uraza (jako skutek nawrotu podmiotu wypowiedzi). Obłęd namiętności to prawdziwe Cogito. Clérambault podkreśla, że w owym przypadku erotomanii, podobnie jak w przypadku zazdrości i pieniactwa, znak powinien przebyć drogę sięgającą kresu danego segmentu czy procesu liniowego, zanim rozpocznie kolejny, podczas gdy w przypadku urojeń paranoicznych znaki nieustannie tkają sieć, która rozciąga się we wszystkich kierunkach i nieustannie sama się przerabia. Podobnie Cogito przemieszcza się w czasowym procesie liniowym, wymagającym rozpoczynania na nowo. Dzieje Żydów znaczone były katastrofami, w których za każdym razem udawało się ocaleć dokładnie tylu, by wszcząć nowy proces. Całość każdego procesu cechuje się z kolei najczęściej tym: póki dokonuje się ruch liniowy, używana jest liczba mnoga, w stanie spoczynku jednak dokonuje się ponowne skupienie w Pojedynczym, dochodzi do zatrzymania wyznaczającego kres pewnego ruchu, zanim nie rozpocznie się następny23. Zasadnicza segmentowość: jeden proces musi dobiec końca (a jego koniec musi być wyznaczony), by rozpocząć mógł się kolejny. Linia namiętności w ustroju postznaczącym wychodzi z punktu upodmiotowienia, ten zaś może być dowolny. Wystarczy, by w oparciu o ów punkt można było określić charakterystyczne cechy podmiotowej semiotyki: podwójne odwrócenie, zdradę, istnienie w odroczeniu. W przypadku anoreksji rolę tę odgrywa pożywienie (osoba anorektyczna nie mierzy się ze śmiercią, lecz ocala siebie, zdradzając pokarm, który w nie mniejszym stopniu sam jest zdradliwy, podejrzewany jest bowiem o to, że zawiera larwy, robaki i szkodliwe drobnoustroje). Ubiór, bielizna, obuwie mogą stanowić taki punkt wyjścia dla fetyszystów. Rys twarzowości – dla zakochanego, twarzowość jednak zmienia tutaj swój sens, przestając być ciałem jakiegoś znaczącego, by stać się punktem wyjścia dla pewnej deterytorializacji, która do umknięcia skłania całą resztę – „szeroko rozstawione oczy, głowę wyciosaną w kwarcu, tyłek, który zdawał się żyć własnym życiem (…), gdy tylko nie potrafimy oprzeć się urodzie kobiety, daje się ją sprowadzić do jednej cechy”: punkt upodmiotowienia u ujścia pewnej linii namiętności24. Ponadto wiele takich punktów współistnieć może ze sobą w pojedynczej jednostce czy danej grupie, należąc zawsze do wielu odrębnych liniowych procesów jednocześnie, procesów nie zawsze dających się ze sobą pogodzić. Różnorodne formy kształcenia czy „normalizacji” narzucane jednostce służą temu, by nakłonić ją do zmiany punktu upodmiotowienia, zawsze na wyższy, bardziej 23

Przykładowo, Księga Wyjścia 19, 2: „Wyruszyli z Refidim, a po przybyciu na pustynię Synaj rozbili obóz na pustyni. Izrael obozował tam naprzeciw góry”, cytat za Biblią Tysiąclecia. 24 Henry Miller, Sexus, tłum. L. Ludwig, Noir sur Blanc 2003, s. 234.

155

t ys i ąc P l at e au

szlachetny, w większym stopniu zgodny z pewnym zakładanym ideałem. Następnie z tego punktu upodmiotowienia wyłania się podmiot wypowiedzenia, w powiązaniu z pewną umysłową rzeczywistością określoną przez ów punkt. Z podmiotu wypowiedzenia z kolei wywodzi się podmiot wypowiedzi, czyli podmiot schwytany przez wypowiedzi zgodne z pewną panującą rzeczywistością (do której wspominana umysłowa rzeczywistość obok innych przynależy, nawet jeśli wydaje się jej przeciwstawiać). Co istotne, tym, co zmienia postznaczącą linię namiętności w linię upodmiotowienia i ujarzmienia, jest zdwojenie – ustanowienie się dwóch podmiotów i ich nałożenie na siebie – podmiotu wypowiedzenia na podmiot wypowiedzi (dostrzegają to językoznawcy, mówiąc o „odciśnięciu się procesu wypowiadania w wypowiedzi”). Znaczeniowość dokonywała substancjalnej uniformizacji wypowiedzenia, podmiotowość zaś dokonuje teraz jego ujednostkowienia, zbiorowego bądź szczegółowego. Jak zwykło się mawiać, substancja stała się podmiotem. Podmiot wypowiedzenia nakłada się na podmiot wypowiedzi, o ile ten z kolei nie wyłoni podmiotu wypowiedzenia na potrzeby innego procesu. Podmiot wypowiedzi staje się poręczającym „odpowiednikiem” podmiotu wypowiedzenia, skutkiem swego rodzaju redukcyjnej echolalii w stosunku jedno-jednoznacznym. Stosunek ten, owo zjawisko, obejmuje również nakładanie się rzeczywistości umysłowej i rzeczywistości panującej. Zawsze powołuje się on, od wewnątrz, na pewną panującą rzeczywistość (już w Starym Testamencie, a także w przypadku Reformacji, wraz z handlem i nadejściem kapitalizmu). Nie potrzeba już nawet jakiegokolwiek ośrodka władzy, wystarczy pewna władza immanentna, pokrywająca się z „rzeczywistością” i sprawowana za pomocą „normalizacji”. Kryje się w tym pewien osobliwy wynalazek: jak gdyby zdwojony podmiot, w jednej ze swych postaci, warunkował wypowiedzi, do których sam przynależy w drugiej swej postaci. Na tym polega paradoksalność podmiotu-prawodawcy, zajmującego miejsce znaczącego despoty: im bardziej posłuszny jesteś wypowiedziom panującej rzeczywistości, tym bardziej dowodzisz jako podmiot wypowiedzenia w rzeczywistości umysłowej, ostatecznie bowiem posłuszny jesteś wyłącznie sam sobie, to sobie samemu ulegasz! A mimo to właśnie ty tutaj dowodzisz, jako istota rozumna… Wynaleźliśmy w ten sposób nową formę zniewolenia, bycie niewolnikiem siebie samego, czyli czysty „rozum”, Cogito. Czy jest coś bardziej owładniętego namiętnościami, aniżeli czysty rozum? Czy istnieje chłodniejsza i bardziej skrajna, kierująca się własnym interesem namiętność, aniżeli Cogito? Althusser trafnie opisał owo społeczne ustanawianie się jednostek jako podmiotów: nazywa ów proces interpelacją („hej, ty tam!”), mianem Podmiotu Absolutnego określając punkt upodmiotowienia, rozpatrując

156

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

„podwojenie zwierciadlane” podmiotów, a swój wywód przeprowadzając na przykładzie Boga, Mojżesza i ludu żydowskiego25. Językoznawcy pokroju Benveniste’a zaś wypracowali przedziwną językoznawczą osobologię, do złudzenia przypominającą Cogito: owo Ty, które może niewątpliwie wskazywać osobę, do której się zwracamy, lecz ponadto pewien punkt upodmiotowienia, od którego wychodząc, każdy ustanawia się jako podmiot; Ja jako podmiot wypowiedzenia, wskazujący osobę, która wypowiada i odzwierciedla swe uczestnictwo w wypowiedzi („pusty pozbawiony odniesienia znak”), pojawiający się w zdaniach rodzaju „ja sądzę, ja przypuszczam, ja myślę…”; wreszcie Ja jako podmiot wypowiedzi, wskazujący na stan, który zastąpić się daje zawsze pewnym On/a/o („ja cierpię, ja maszeruje, ja oddycham, ja czuję…”26). Niemniej nie chodzi tutaj o żadną operację językową, nigdy bowiem żaden podmiot nie jest warunkiem języka ani przyczyną wypowiedzi: nie ma podmiotów, istnieją jedynie zbiorowe układy wypowiedzenia, upodmiotowienie zaś jest tylko jednym z nich, oznaczając z tego tytułu pewną formalizację wyrażenia bądź pewien ustrój znaków, a nie stanowiąc wewnętrznego warunku języka. Nie chodzi również, jak powiada Althusser, o pewien chwyt znamienny dla ideologii: upodmiotowienie jako ustrój znakowy czy forma wyrażenia odsyła do pewnego układu, czyli pewnej organizacji władzy, funkcjonującej już w pełni w dziedzinie ekonomii, a która nie nakłada się bynajmniej na treści czy na stosunki treściowe określone jako rzeczywiste w ostatniej instancji. Kapitał jest punktem upodmiotowienia par excellence. Psychoanalityczne Cogito: psychoanaliza chciałaby uchodzić za rodzaj ideacyjnego upodmiotowienia, skłaniającego pacjenta do wyzbycia się swych dawnych tak zwanych nerwicowych punktów. Pacjent miałby stać się częściowo podmiotem wypowiedzenia we wszystkim tym, co mówi psychoanalitykowi w sztucznej sytuacji sesji: dlatego nazwany zostaje (psycho)analizantem. We wszystkim jednak, co mówi i robi gdzie indziej, jest on podmiotem wypowiedzi, psychoanalizowanym w nieskończoność, przez kolejne liniowe procesy, póki nie zmieni psychoanalityka, w coraz większym stopniu ulegając normalizacji pod naporem panującej rzeczywistości. W tym sensie psychoanaliza, w swej mieszanej semiotyce, porusza się bez jakichkolwiek odstępstw po pewnej linii upodmiotowienia. Psychoanalityk nie musi już nawet mówić, (psycho)analizant bowiem bierze na siebie cały ciężar interpretacji, jeśli zaś idzie o psychoanalizowanego, jest on tym lepszym podmiotem, im częściej myśli o „swej” kolejnej bądź poprzedniej sesji jako o kolejnych segmentach. 25 Louis Althusser, Ideologie i aparaty ideologiczne państwa, tłum. A. Staroń, http://www.nowakrytyka.pl/spip.php?article374 (data dostępu: 31.05.2015). 26 Zob. Émile Benveniste, Problèmes de linguistique générale, Gallimard 1976, s. 252 i nast., przy czym nazywa on to „procesem”.

157

t ys i ąc P l at e au

Wydaje się, jak gdyby paranoiczny ustrój rozpościerał się wzdłuż dwóch osi: z jednej strony – osi znaku odsyłającego do znaku (a przez to znaczącego), z drugiej zaś – znaczącego odsyłającego do znaczonego. Ustrój namiętności, linii upodmiotowienia, również składałby się z dwóch osi – syntagmatycznej i paradygmatycznej, przy czym pierwszą, jak się przekonaliśmy, jest świadomość. Świadomość jako namiętność jest właśnie owym rozszczepieniem podmiotu na podmiot wypowiedzenia i podmiot wypowiedzi i nałożeniem ich na siebie. Drugą postacią upodmiotowienia jest miłość jako namiętność, innego rodzaju zdwojenie, rozszczepienie i nałożenie. Również w tym wypadku punkt zmiennego upodmiotowienia posłużyć ma rozmieszczeniu dwóch podmiotów, które zakrywają swe twarze, zwracając je zarazem do siebie i obierając linię ujścia, linię deterytorializacji, która na zawsze je do siebie zbliża i zarazem oddziela od siebie. Wszystko jednak tutaj się zmienia: biegun kawalerski świadomości ulega rozszczepieniu, a owładnięta miłosną namiętnością para nie potrzebuje już ani świadomości, ani rozumu. Wszelako jest to ten sam ustrój, nawet w swej zdradzie, nawet jeśli zdradę tę gwarantuje jakiś trzeci element. Adam i Ewa, i małżonka Kaina (o której Biblia powinna była wspomnieć coś więcej). Zdrajca Ryszard III znajduje swój kres w świadomości, jaką przynosi mu sen, prześcignięty jednak przez osobliwe twarzą-w-twarz z lady Anną, dwa skrywające się przed sobą oblicza, wiedzące jednak, że są sobie przeznaczone, podążające wzdłuż jednej i tej samej linii, która ich jednak od siebie oddzieli. Najwierniejsza, najczulsza i najgorętsza miłość wydziela i rozmieszcza podmiot wypowiedzenia i podmiot wypowiedzi, które nieustannie się wymieniają miejscami, w błogości bycia samemu nagą wypowiedzią w ustach drugiego, i na odwrót, bycia cudzym nagim wypowiedzeniem we własnych ustach. W ukryciu jednak zawsze czyha jakiś zdrajca. Jakaż miłość nie zostanie zdradzona? Jakiemu Cogito nie towarzyszy złośliwy demon, zdrajca, którego nie sposób się pozbyć? „Tristanie!… Izoldo!… Izoldo!… Tristanie!” – jęk dwóch podmiotów wznosi się po wszystkich szczeblach intensywności ku samemu szczytowi dławiącej świadomości, gdy okręt przemierza linię wód, śmierci i nieświadomości, zdrady, linię niekończącej się melodii. Namiętna miłość jest Cogito we dwoje, tak jak Cogito jest namiętnością żywioną wyłącznie wobec siebie samego. W Cogito tkwi potencjalna para, jak rozszczepienie pojedynczego wirtualnego podmiotu w miłości namiętnej. Klossowskiemu udało się odsłonić najbardziej osobliwe postaci owego uzupełniania się nazbyt intensywnej myśli i nazbyt rozpalonej pary. Linia upodmiotowienia jest zatem w całości zajęta przez Sobowtóra; przybiera jednak dwie postaci – podobnie jak istnieją dwojakiego rodzaju sobowtóry – syntagmatyczną postać świadomości bądź świadomościowego sobowtóra, odnoszącą się do

158

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

formy (Ja = Ja), oraz paradygmatyczną postać pary bądź namiętnego sobowtóra, odnoszącą się do substancji (Mężczyzna = Kobieta, jako że sobowtór jest w bezpośredni sposób różnicą płciową). Można prześledzić stawanie się owych sobowtórów w obrębie semiotyk mieszanych, sobowtórów stanowiących zarówno mieszaniny, jak i kolejne stopnie rozkładu. Z jednej strony namiętny sobowtór miłosny, para miłości-namiętności przepadająca w związku małżeńskim czy wręcz w „scenach małżeńskich”: kto tu jest podmiotem wypowiedzenia? Kim jest podmiot wypowiedzi? Walka płci: kradniesz mi moje myśli!; w małżeńskiej scenie występuje zawsze podwójne Cogito, Cogito wojenne. Strindberg posunął się najdalej w opisywaniu owego upadku miłości-namiętności i jej obrócenia się w despotyczną małżeńskość na paranoiczno-histerycznej scenie („Ona” twierdzi, że sama na wszystko sobie zapracowała, a przecież wszystko mnie zawdzięcza, powtarza jedynie, kradnie moje myśli. O Strindbergu!27). Z drugiej strony świadomościowy sobowtór czystej myśli, para prawodawca–podmiot ulega bowiem stosunkowi biurokratycznemu i nowej postaci prześladowania, w którym jeden przejmuje rolę podmiotu wypowiedzenia, drugi zaś jest jedynie podmiotem wypowiedzi: samo Cogito zmienia się w „scenę biurową”, w miłosno-biurokratyczny obłęd, nowa forma biurokracji wypiera zaś dawną formę biurokracji imperialnej bądź się w nią włącza: biurokrata powiada Ja myślę (to Kafka najdalej posunął się na tej drodze, o czym świadczy przykład Zamku: Sortini i Sordini, a także rozmaite upodmiotowienia Klamma28). Małżeństwo jest rozwinięciem pary, podobnie jak Cogito – rozwinięciem biurokracji, choć się w sobie nawzajem zawierają w postaci miłosnej biurokracji i biurokratycznej pary. Nazbyt wiele atramentu przelano, opisując sobowtóra, na rozmaite sposoby, w ujęciu metafizycznym, widząc go wszędzie, w dowolnym zwierciadle, a zarazem nie zauważając właściwego mu ustroju zarówno w pewnej mieszanej semiotyce, do której włącza nowe momenty, jak i w czystej semiotyce upodmiotowienia, w obrębie której wpisuje się on w linię ujścia, by wprowadzić tam nader szczególne postaci. Znów: dwie postaci myśli-świadomości i miłości-namiętności w ustroju postznaczącym; dwa momenty biurokratycznej świadomości i relacji małżeńskiej w mieszanym 27 Jednym z aspektów geniuszu Strindberga było podniesienie pary, a wraz z nią sceny małżeńskiej, na poziom intensywnej semiotyki, na którym staje się ona czynnikiem twórczym w ustroju znakowym. Inaczej było w przypadku Jouhandeau. Klossowski z kolei potrafił odnaleźć nowe źródła i konflikty namiętnego Cogito we dwoje, z punktu widzenia pewnej ogólnej teorii znaków (Pierre Klossowski, Les lois de l’hospitalité, Gallimard 1965). 28 Zob. również Sobowtór Dostojewskiego, w: tegoż, Białe noce, Sobowtór, tłum. Z. Podgórzec, Wydawnictwo Dolnośląskie 2005.

159

t ys i ąc P l at e au

upadku i w mieszanym zestawieniu. Wszelako również w mieszanej postaci pierwotna linia bez trudu daje się wyznaczyć dzięki pewnej analizie semiotycznej. W świadomości i miłości tkwi pewien nadmiar, różny jednak od znaczącego nadmiaru drugiego ustroju. W ustroju znaczącym nadmiar jako redundancja jest obiektywnym zjawiskiem częstotliwości występowania, wpływającym na znaki czy elementy znaków (fonemy, litery, grupy liter w języku): istnieje zarazem maksymalna częstotliwość znaczącego w stosunku do każdego ze znaków i względna częstotliwość znaku w stosunku do innego znaku. Można by w każdym razie rzec, że ustrój ten buduje swego rodzaju ścianę, na której zapisują się znaki zarówno we wzajemnych związkach, jak i w swym związku ze znaczącym. W ustroju postznaczącym z kolei redundancja jest zjawiskiem podmiotowego rezo­nansu i oddziałuje przede wszystkim na sprzęgniki, zaimki osobowe i nazwy własne. Również w tym wypadku wyróżnić można maksymalny rezonans samoświadomości (Ja = Ja) i względny rezonans imion/nazw (Tristanie!... Izoldo!...). Tutaj jednak nie ma ściany, na której zachowywałaby się dana częstotliwość; rozwiera się tu raczej czarna dziura, wciągająca świadomość i namiętność, w której one rezonują; Tristan przyzywa Izoldę, Izolda przyzywa Tristana, oboje zmierzają ku czarnej dziurze samoświadomości, ku której pcha ich pewien pływ – śmierć. Językoznawcy odróżniając dwie formy redundancji – częstotliwości i oddźwięku – nadają zwykle drugiej z nich status jedynie wtórny wobec statusu pierwszej i względem niej pochodny29. W istocie chodzi o dwie różne semiotyki, mieszające się ze sobą, oparte jednak na różnych zasadach (można by również określić jeszcze inne formy redundancji: rytmiczne bądź gestowe, liczbowe, odsyłające do innych ustrojów znakowych). Tym, co w najbardziej zasadniczy sposób odróżnia ustrój znaczący od ustroju podmiotowego, podobnie jak odpowiadające im formy redundancyjności, są ruchy deterytorializacji, których one dokonują. Jako że znaczący znak odsyła już jedynie do innego znaku, zespół znaków zaś do samego znaczącego, odpowiadająca im semiotyka cechuje się wysokim stopniem deterytorializacji, nadal jednak względnym, wyrażonym w postaci częstotliwości. W ustroju tym linia ujścia pozostaje negatywna, opatrzona negatywnym znakiem. Przekonaliśmy się, że ustrój podmiotowy działa w odmienny sposób: właśnie dlatego, że znak zrywa stosunki znaczeniowości ze znakiem i zaczyna się swobodnie przemieszczać wzdłuż pozytywnej linii ujścia, osiąga stan deterytorializacji absolutnej, wyrażającej się w czarnej dziurze świadomości i namiętności. 29 Na temat tych dwóch postaci redundancji zob. hasło Redondance w: André Martinet, La linguistique, guide alphabétique, Denoël 1969, s. 331–333.

160

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

Absolutna deterytorializacja Cogito. Dlatego podmiotowa redundancja zdaje się wszczepiać w redundancję znaczącą i z niej wywodzić, jako redundancja drugiego stopnia. Sprawa wygląda na jeszcze bardziej skomplikowaną. Upodmiotowienie obdarza linię ujścia znakiem pozytywnym, podnosi deterytorializację do stopnia absolutnego, intensywność do stopnia najwyższego, redundancję zaś ujmuje w formę zwrotną itp. Nie popadając w poprzedni ustrój, na swój sposób wyrzeka się ono pozytywności, którą wyzwala, i relatywizuje absolutny stopień, którego sięga. W redundancji rezonansu absolutność świadomości jest absolutnością niemocy, intensywność namiętności zaś – żarem pustki. Upodmiotowienie bowiem uruchamia przede wszystkim skończone procesy liniowe, wymagające zakończenia jednego przed rozpoczęciem kolejnego: podobnie jest z wiecznie zaczynającym od początku Cogito, ożywianą namiętnością czy ponawianym wciąż żądaniem. Każda świadomość podąża drogą śmierci, każda miłość-namiętność zmierza do swego kresu, pociągane przez czarną dziurę, wszystkie czarne dziury z kolei rezonują wspólnie. Dlatego upodmiotowienie dzieli linię ujścia na przekreślające ją segmenty, w proces deterytorializacji zaś wprowadza punkt zniesienia, który nieustannie ją zagradza i odwraca. Powód jest prosty: formy wyrażenia i ustroje znaków nadal są warstwami (nawet jeśli rozpatrywać je same w sobie, w oderwaniu od form treści): upodmiotowienie jest w równym stopniu warstwowe, co znaczeniowość. Główne warstwy unieruchamiające człowieka to organizm, lecz także znaczeniowość i interpretacja, upodmiotowienie i ujarzmienie. Wszystkie te warstwy łącznie oddzielają nas od płaszczyzny spójności i abstrakcyjnej maszyny, w których nie ma już ustrojów znakowych, linia ujścia ziszcza swą własną potencjalną pozytywność, deterytorializacja zyskuje zaś moc absolutną. Dlatego zasadniczym problemem okazuje się pod tym względem najkorzystniejsze rozchwianie układu: sprawienie, by odwrócił się jedną stroną od warstw i zwrócił drugą stroną ku płaszczyźnie spójności i ciału bez organów. Upodmiotowienie wiedzie pragnienie ku takiemu nadmiarowi i do takiego stopnia oderwania, że musi ono zniknąć w czarnej dziurze bądź zmienić płaszczyznę. Usunięcie warstw, otwarcie się na nową funkcję – funkcję diagramatyczną. Świadomość powinna przestać być swym własnym sobowtórem, namiętność zaś – być sobowtórem jednych dla drugich. Uczynić ze świadomości życie eksperymentalne, z namiętności zaś – pole ciągłych intensywności, emitujące znaki-cząstki. Ze świadomości i miłości sporządzić ciało bez organów. Posłużyć się miłością i świadomością w celu zniesienia upodmiotowienia: „Aby stać się wspaniałym kochankiem, hipnotyzerem i katalizatorem, oślepiającym jądrem i źródłem inspiracji dla świata, trzeba

161

t ys i ąc P l at e au

wpierw doświadczyć głębokiej mądrości zawartej w sytuacji kompletnego głupca”30. Posłużyć się „Ja myślę” celem stawania-się-zwierzęciem, miłością zaś, w przypadku mężczyzny, by stać-się-kobietą. Odpodmiotowić świadomość i namiętność. Czy nie ma takich diagramatycznych nadmiarów, które nie pokrywałyby się ani z redundancją znaczącą, ani podmiotową? Redundancji, które nie byłyby już węzłami struktury drzewiastej, lecz przyjęciem się i wzrostem kłącza? Być jąkałą języka, pozostać obcym we własnym języku. wła nie daj pas nie władaj nie władaj pasją swą pasywną nie daj wchłaniać nie nie władaj twa myśl twa mysz twe mysie myśli nie nie...31 Należałoby wyróżnić trzy typy deterytorializacji: po pierwsze, typ deterytorializacji względnych, właściwych warstwom, znajdujących zwieńczenie w znaczeniowości; po drugie, typ deterytorializacji absolutnych, lecz nadal negatywnych i warstwowych, dokonujących się w upodmiotowieniu (Ratio i Passio); w końcu zaś typ urzeczywistniający możliwość absolutnej deterytorializacji pozytywnej na płaszczyźnie spójności, czyli ciało bez organów. Bez wątpienia nie udało nam się usunąć wszelkich form treści (przykładowo roli Świątyni czy pozycji pewnej panującej Rzeczywistości itp.). Wyodrębniliśmy jednak, w sztucznych warunkach, pewną liczbę semiotyk wykazujących się nader różnymi cechami. Semiotykę przedznaczącą, w której „nadkodowanie”, stanowiące o przewadze języka, dokonuje się w trybie rozproszonym: wypowiedzenie ma w niej charakter zbiorowy, wypowiedzi same w sobie są wielogłosowe, substancje wyrażenia zaś – mnogie; względna deterytorializacja określona zostaje w niej przez zderzenie terytorialności i podzielonych na segmenty lineaży, które sprzysięgają się przeciw aparatowi państwa. Semiotykę znaczącą, w której nadkodowanie przebiega w pełni za pośrednictwem znaczącego i nadającego je aparatu państwa; zachodzi tu uniformizacja wypowiedzenia, ujednolicenie substancji wyrażenia, kontrola nad wypowiedziami w okrężnie działającym ustroju; względna deterytorializacja posunięta jest w niej do najwyższego punktu skutkiem nieustannego i powtarzającego się odsyłania znaków do siebie. Semiotykę przeciwznaczącą: nadkodowanie jest 30 Henry Miller, Sexus, s 216. Sam temat głupca występuje w rozmaitych odmianach. Jawnie głupotą naznaczone jest Cogito u Kartezjusza i uczucia wedle Rousseau. Literatura rosyjska jednak temat ten w postaci idioty sprowadza na inne tory, wykraczając poza obszar świadomości i namiętności. 31 Gherasim Luca, Le chant de la carpe, Soleil Noir 1973, s. 87–94.

162

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

w niej zagwarantowane przez Liczbę jako formę wyrażenia lub wypowiedzenia oraz przez Maszynę wojenną, od której ona zależy; deterytorializacja obiera tutaj linię zniszczenia bądź aktywnego zniesienia. Semiotykę postznaczącą, w której nadkodowanie zapewnia redundancja świadomości, w której dokonuje się upodmiotowienie wypowiedzenia na linii namiętności nadającej organizacji władzy charakter immanentny i podnoszącej deterytorializację na stopień absolutny, mimo że nadal w trybie negatywnym. Z tego względu rozważyć należy dwa aspekty: z jednej strony semiotyki te, nawet w oderwaniu od form treści, mają konkretny charakter, jednak tylko w tej mierze, w jakiej są mieszane, w jakiej stanowią mieszane połączenia. Każda semiotyka jest mieszana i tylko jako taka może funkcjonować; każda przechwytuje z konieczności fragmenty innej czy też wielu innych semiotyk (wartości dodatkowe kodu). Nawet z tego punktu widzenia semiotyka znacząca nie cieszy się względem pozostałych jakąkolwiek przewagą, która pozwalałaby jej zyskać status semiologii ogólnej; zwłaszcza sposób, w jaki sprzęga się ona z namiętnościową semiotyką upodmiotowienia („znaczące dla podmiotu”), nie wiąże się z jakąkolwiek przewagą w stosunku do innych sprzężeń, przykładowo, między semiotyką namiętności a semiotyką przeciwznaczącą, jak również między semiotyką przeciwznaczącą i znaczącą jako taką (gdy koczownicy tworzą imperium) itp. Semiologia ogólna nie istnieje. Gwoli przykładu, nie uprzywilejowując jakiegokolwiek ustroju względem pozostałych, możemy sporządzić schematy dotyczące semiotyki znaczącej i semiotyki postznaczącej, uwidaczniające wyraźnie możliwości konkretnego ich zmieszania:

1) Centrum bądź Znaczące, twarzowość boga, despoty; 2) Świątynia bądź Pałac, z kapłanami albo biurokratami; 3) Organizacja pod postacią kręgów wraz ze znakiem odsyłającym do znaku w tym samym okręgu bądź między różnymi okręgami; 4) Interpretacyjna przemiana znaczącego w znaczone celem uzyskania kolejnego znaczącego; 5) Kozioł przebłagalny jako zagrodzenie linii ujścia; 6) Kozioł ofiarny jako negatywne oznakowanie linii ujścia.

163

t ys i ąc P l at e au

1) Punkt upodmiotowienia, zastępujący centrum znaczeniowości; 2) Dwie odwracające się twarze; 3) Podmiot wypowiedzenia, wyłaniający się z punktu upodmiotowienia skutkiem odwrócenia; 4) Podmiot wypowiedzi, na który nakłada się podmiot wypowiedzenia; 5) Następstwo skończonych procesów liniowych wraz z nowym kapłaństwem i nową biurokracją; 6) Linia ucieczki, oswobodzona, lecz nadal rozczłonkowana, pozostaje zagrodzona i oznakowana negatywnie.

Kolejny aspekt, dopełniający poprzedni, acz nader od niego odmienny, sprowadza się do możliwości przekształcenia czystej czy abstrakcyjnej semiotyki w jakąś inną, dzięki przekładalności wynikającej z nadkodowania jako szczególnej właściwości języka. Tym razem nie chodzi już o konkretne semiotyki mieszane, lecz o przekształcenia pewnej abstrakcyjnej semiotyki w inną (nawet jeśli owo przekształcenie samo pozbawione jest abstrakcyjnego charakteru, czyli zachodzi faktycznie, bez udziału jakiegokolwiek dokonującego go „translatora” jako czystej wiedzy). Analogicznym przekształceniem zwać będziemy takie przekształcenie, które prowadzi do włączenia dowolnej semiotyki w ustrój przedznaczący, symbolicznym – w system znaczący; polemicznym bądź strategicznym – w ustrój przeciwznaczący, diagramatycznym wreszcie takie przekształcenie, które wiedzie do rozbicia semiotyk i ustrojów znakowych oraz ich rozproszenia na płaszczyźnie spójności pozytywnej deterytorializacji w stopniu absolutnym. Przekształcenie nie pokrywa się z wypowiedzią z dziedziny czystej semiotyki ani nawet z wypowiedzią niejednoznaczną, w wypadku której określenie semiotycznej przynależności wymaga dogłębnej analizy pragmatycznej; nie pokrywa się również z wypowiedzią należącą do semiotyki mieszanej (mimo że przekształcenie może wywołać taki efekt). Wypowiedź przekształceniowa oznacza raczej sposób, w jaki pewna semiotyka dokonuje na swój użytek przekładu wypowiedzi pochodzących skądinąd, zniekształcając je, pozostawiając z nich niedające się już przekształcić resztki i stawiając czynny opór przekształceniom odwrotnym. Ponadto lista możliwych przekształceń jest szersza od tej, którą zaproponowaliśmy powyżej. To przekształcenie obdarza nowe semiotyki mocą tworzenia na swe

164

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

potrzeby. Przekłady mogą być twórcze. Nowe czyste ustroje znakowe zawdzięczają swe powstanie przekształceniom i przekładom. Tutaj również nie sposób dopatrzeć się jakiejkolwiek semiologii ogólnej, pozostaje nam jedynie transsemiotyka. W przypadku przekształceń analogicznych częstokroć widać, w jaki sposób sen, narkotyki, miłosne uniesienia tworzyć mogą wyrażenia, przekładające na ustroje przedznaczące ustroje znaczące i podmiotowe, w które chciałoby się je wtłoczyć, wobec których jednak stawiają one opór, rozczłonkowując je niespodzianie i wprowadzając w nie wielogłosowość. Chrześcijaństwo poddane zostało osobliwym twórczym przekładom u „barbarzyńców”, a nawet „dzikich”. Wprowadzenie znaków monetarnych do pewnych afrykańskich obiegów handlowych poddało owe znaki nader trudnym do opanowania i kontrolowania przekształceniom analogicznym (o ile owe obiegi same nie uległy w wyniku tego niszczycielskiemu przekształceniu32). Pieśni amerykańskich Czarnych, włączając ich słowa, a może przede wszystkim słowa, okazują się pod tym względem jeszcze bardziej znamienne, słychać w nich bowiem przede wszystkim to, w jaki sposób niewolnicy dokonują „przekładu” angielskiego znaczącego, czyniąc z niego przedznaczący, a niekiedy wręcz przeciwznaczący użytek językowy, mieszając i krzyżując je z własnymi językami afrykańskimi, tak samo jak wplatają w swą nową pracę przymusową śpiew towarzyszący dawnym pracom w Afryce, a także sposób, w jaki wskutek chrystianizacji, a następnie zniesienia niewolnictwa, podlegali oni procesowi „upodmiotowienia”, a nawet „ujednostkowienia”, przekształcający ich muzykę równocześnie z analogicznym przekształceniem przez nią owego procesu; także szczególny sposób, w jaki podchodzą oni do problem „twarzowości”, gdy Biali „o poczernionej twarzy” przejmują ich słowa i pieśni, Czarni zaś, następnie, czernią sobie oblicze i postać kolejną warstwą, odbijając od nich swe tańce i pieśni, przekształcając i przekładając nawet te, które zapożyczają od Białych33. Bez wątpienia najwyraźniejsze i najostrzejsze przekształcenia dokonują się w innym kierunku: są to przekształcenia symboliczne, w których to znaczące przejmuje władzę. W tym wypadku można by posłużyć się tymi samymi przykładami znaków pieniężnych czy ustroju rytmicznego, co przywołane powyżej, tyle że w odwrotnym sensie. Przejście od tańca 32 Przykładowo wraz z wprowadzeniem przez białych pieniądza w plemionach Siane na Nowej Gwinei ich członkowie banknoty i monety zaczęli traktować inaczej, wymieniając je na dwie różne kategorie niewymienialnych zgoła na siebie dóbr. Zob. Maurice Godelier, Économie politique et antropologie économique, „L’Homme”, wrzesień 1964, s. 123. 33 Na temat przekładów-przekształceń zob. LeRoi Jones, Blues People, Morrow 1963, rozdz. III–VII.

165

t ys i ąc P l at e au

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

afrykańskiego do tańca Białych odsłania częstokroć pewien staranny czy mimetyczny wręcz przekład, skutkiem przejęcia władzy dokonanego przez znaczeniowość i upodmiotowienie („Taniec w Afryce jest bezosobowy, święty i nieprzyzwoity. Kiedy fallus napręża się i kobiety biorą go do rąk jak banana, nie chodzi o osobisty wzwód, lecz o plemienną erekcję. (…) Rewiowa tancerka w wielkim mieście tańczy sama – to fakt o doniosłym znaczeniu. Z prymitywnego rytuału pozostały jedynie »sugestywne« ruchy ciała. To, co sugerują, zależy od patrzącego”34). Jednak to nie wyłącznie proste przekształcenia językowe, leksykalne, a nawet składniowe nadają wagę prawdziwemu przekładowi semiotycznemu. Jest raczej na odwrót. Nie wystarczy bredzić jak obłąkany. Każdy przypadek wymaga bowiem dokładnej oceny, czy mamy do czynienia z adaptacją jakiejś starej semiotyki, nową odmianą danej semiotyki mieszanej, czy też procesem tworzenia nieznanego jeszcze ustroju. Przykładowo, względnie łatwo jest odrzucić posługiwanie się zaimkiem „ja”, to jednak nie wystarczy, by wykroczyć poza ustrój upodmiotowienia. I na odwrót, można nadal posługiwać się „ja” dla zabawy i przyjemności, a należeć już do innego ustroju, w którym zaimki osobowe funkcjonują wyłącznie w charakterze fikcji. Znaczeniowość i interpretacja mają na tyle stwardniałą skórę, tworzą z upodmiotowieniem tak lepką i kleistą mieszaninę, że nietrudno jest uwierzyć, że się poza nie wykroczyło, nadal ją z siebie wydzielając. Bywa, że odrzuca się interpretację, zachowując jednak tak znaczącą twarz, że narzuca się ją zarazem podmiotowi, który by przetrwać, nadal musi się nią karmić. Kto tak naprawdę wierzy jeszcze, że psychoanaliza zdolna jest do zmiany semiotyki, w której łączą się ze sobą wszelkie oszustwa? Zmienia się jedynie rolę. W miejsce znaczącego pacjenta i interpretującego psychoanalityka mamy teraz znaczącego psychoanalityka i pacjenta, który bierze na siebie całe zadanie interpretacji. Świadczy o tym antypsychiatryczny eksperyment z Kingsley Hall; w przypadku Mary Barnes, byłej pielęgniarki, która zapadła na „schizofrenię”, przyjęcie nowej semiotyki, w tym przypadku semiotyki Podróży, służyć może czasem wyłącznie przejęciu prawdziwej władzy nad wspólnotą i zaprowadzeniu w niej na powrót najgorszego ustroju interpretacji psychoanalitycznej, przeradzającego się w postać zbiorowego urojenia („interpretowała wszystko, co się dla niej czy dla kogokolwiek innego robiło”35). Nader trudno wyzbyć się mocno uwarstwionej semiotyki. Nawet semiotyka przedznacząca czy przeciwznacząca, nawet nieznaczący

diagram zawierają w sobie węzły zbieżności, gotowe stworzyć wirtualne centra znaczeniowości i punkty upodmiotowienia. Operacja przekładu nie jest rzecz jasna łatwa, jeśli chce się doprowadzić do zniszczenia pewnej panującej w otoczeniu semiotyki. Jedną z najciekawszych rzeczy w książkach Castanedy, powstałych pod wpływem narkotyków czy innych używek oraz zmiany otoczenia i okoliczności, jest właśnie pokazanie, w jaki sposób Indianinowi udaje się przezwyciężyć mechanizmy interpretacyjne celem wpojenia swemu uczniowi pewnej przedznaczącej semiotyki, a nawet nieznaczącego diagramu: Przestań! Nudzisz mnie! Eksperymentuj, a nie oznaczaj, nie interpretuj! Znajdź sobie własne miejsca, własne terytorialności, własne deterytorializacje, własny ustrój, własne linie ujścia! Zsemiotyzuj się, zamiast szukać w swym zamkniętym już dzieciństwie i zachodniej semiologii!… „Don Juan uważał, że aby osiągnąć widzenie, trzeba najpierw zatrzymać świat. Zatrzymanie świata było naprawdę adekwatnym określeniem pewnych stanów świadomości, w których rzeczywistość zostaje przemieniona. Następuje to dzięki temu, że strumień interpretacji, zwykle płynąc nieprzerwanie, zostaje zatrzymany przez takie okoliczności, które są obce temu strumieniowi”36. Jednym słowem, prawdziwe semiotyczne przekształcenie odwołuje się do wszelkiego rodzaju zmiennych, nie tylko zewnętrznych, lecz również tkwiących w języku i zawartych w wypowiedzi. Pragmatyka obejmuje wobec tego już dwie składowe. Pierwszą z nich nazwać możemy generatywną, o ile pokazuje ona, jak różnorodne abstrakcyjne ustroje budują konkretne mieszane semiotyki, z pomocą jakich odmian, w jaki sposób łączą się one ze sobą i który z nich ma przewagę. Drugą jest składowa transformacyjna, pokazująca z kolei, w jaki sposób owe ustroje znakowe przekładają się na siebie, a zwłaszcza, jak wyłaniają w ten sposób nowe ustroje. Pragmatyka generatywna sporządza zatem w pewnym sensie kalki semiotyk mieszanych, pragmatyka transformacyjna zaś – mapy przekształcenia. Mimo że semiotyka mieszana nie pociąga za sobą z konieczności zaktualizowanej twórczości, lecz może się zadowalać możliwością samego zestawiania bez udziału prawdziwego przekształcenia, to składowa transformacyjna odpowiada zarówno za wyjątkowość pewnego ustroju, jak i za nowatorstwo semiotyk mieszanych, do których się podłącza w danym momencie i w danej dziedzinie. Z tego powodu druga z tych składowych jest głębsza i stanowi jedyny miernik oceny elementów pierwszej37. Toteż, dla przykładu, moż-

34 Henry Miller, Sexus, s. 447. 35 Mary Barnes, Joseph Berke, Mary Barnes. Two Accounts of a Journey Through Madness, Harcourt Brace Jovanovich 1971, s. 233. Porażka antypsychiatrycznego eksperymentu z Kingsley Hall zdaje się wynikać zarówno z czynników wewnętrznych, jak i okoliczności zewnętrznych.

36 Carlos Castaneda, Podróż do Ixtlan. Nauki don Juana, Rebis 1996, s. 12. 37 Określenia „generatywny” i „transformacyjny” zapożyczone zostały od Chomsky’ego, dla którego właśnie transformacyjność jest najlepszym i najgłębszym narzędziem realizacji tego, co generatywne; używamy tutaj jednak owych zapożyczonych od niego terminów w nieco innym sensie.

166

167

t ys i ąc P l at e au

na sobie zadawać odtąd pytanie, kiedy pojawiły się pierwsze wypowiedzi bolszewickiego rodzaju i w jaki sposób leninizm, wraz z zerwaniem z socjaldemokratami, dokonał prawdziwego przekształcenia, tworzącego nową niepowtarzalną semiotykę, nawet jeśli miała ona z konieczności wkrótce osunąć się w mieszaną semiotykę organizacji stalinowskiej. W przykładnej pod tym względem pracy Jean-Pierre Faye poddał szczegółowej analizie przekształcenia, które doprowadziły do wyłonienia się nazizmu, rozpatrywanego tutaj jako pewien system nowych wypowiedzi w określonym polu społecznym. Można sobie zadawać pytania w rodzaju: nie tylko w jakim momencie, lecz również w jakiej dziedzinie pojawia się pewien ustrój znakowy? W całym ludzie? W jednym tylko jego odłamie? A może na dającym się wyznaczyć obrzeżu szpitala psychiatrycznego? Przekonaliśmy się wszak, że pewną semiotykę upodmiotowienia rozpoznać się daje w starożytnych dziejach Żydów, a zarazem w diagnostyce psychiatrycznej z XIX wieku – rzecz jasna, z uwzględnieniem głębokich zmian, a nawet prawdziwych przekształceń w odpowiadającej semiotyce. Wszystkie te pytania wchodzą w zakres pragmatyki. Bez wątpienia dzisiaj najgłębsze twórcze przekształcenia i przekłady nie pojawiają się w Europie. Pragmatyka musi wyrzec się w końcu wiary w ideę pewnego niezmiennika, który dałoby się wydobyć z przekształceń, choćby była nim panująca „gramatyczność”. Język bowiem jest sprawą polityki, jeszcze zanim stanie się sprawą językoznawstwa; nawet ocena stopnia gramatyczności jest kwestią polityczną. Czym jest semiotyka, czyli pewien ustrój znakowy bądź pewna formalizacja wyrażenia? Są one czymś zarazem więcej i czymś mniej aniżeli mowa. Mowę określa jej warunek „nadliniowości”: języki określane są przez stałe, elementy i stosunki o charakterze fonologicznym, składniowym i semantycznym. I niewątpliwie każdy ustrój znakowy spełnia warunek mowy, wykorzystując elementy języka, lecz nic ponadto. Żaden ustrój nie może być tożsamy z samym warunkiem ani obdarzony własnością stałych. Jak słusznie zauważył Foucault, ustroje znakowe są jedynie funkcjami istnienia mowy, które raz przebiegają przez rozmaite języki, raz rozmieszczają się w jednym i tym samym języku, nie pokrywając się ani ze strukturą, ani z jednostkami tego czy innego ustroju, lecz je przecinają i odsłaniają w przestrzeni i czasie. W tym sensie ustroje znakowe są układami wypowiedzenia, których nie objaśni wyczerpująco żadna kategoria językoznawcza: to, co z pewnego zdania, a nawet z najprostszego słowa czyni „wypowiedź”, odsyła do ukrytych, niedających się wyłożyć presupozycji, aktywizujących pragmatyczne zmienne właściwe wypowiedzeniu (bezcielesne przekształcenia). Wykluczone zatem, by układ można było wyłożyć z pomocą znaczącego czy podmiotu, te bowiem, przeciwnie, odsyłają do zmiennych wypowiedzenia w układzie. To znaczeniowość

168

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

i upodmiotowienie zakładają pewien układ, a nie na odwrót. Miana, jakie nadaliśmy ustrojom znakowym, „przedznaczący, znaczący, przeciwznaczący, postznaczący”, tkwiłyby nadal w ewolucjonizmie, gdyby nie odpowiadały im faktycznie różnorodne funkcje czy różnorakie odmiany układu (rozczłonkowanie, znaczeniowość i interpretacja, liczenie, upodmiotowienie). Ustroje znakowe określają się bowiem przez zmienne zawarte wewnątrz samego wypowiedzenia, pozostają zaś zewnętrzne wobec stałych języka i niesprowadzalne do kategorii językoznawczych. W tym miejscu jednak wszystko ulega rozchwianiu, powody zaś, dla których dany ustrój znakowy jest czymś mniej, aniżeli język, stają się zarazem powodami, dla których również jest on czymś więcej niż język. Układ obejmuje wypowiedzenie i formalizuje wyrażenie jedynie po jednej ze swych stron, po drugiej zaś, nieodłącznej od pierwszej, formalizuje on treści, jest układem maszynowym bądź układem ciała. Treści jednak nie są „znaczonymi”, zależnymi od znaczącego w ten czy inny sposób, ani też „obiektami” pozostającymi w jakimkolwiek przyczynowym związku z podmiotem. Jako że przysługuje im ich własna formalizacja, pozbawione są jakiegokolwiek związku o charakterze symbolicznej odpowiedniości czy liniowej przyczynowości z formą wyrażenia: obie formy wzajemnie się zakładają i można abstrahować od jednej z nich wyłącznie względnie, w ograniczonym zakresie, są one bowiem dwiema stronami jednego układu. Dlatego należy się spodziewać w samym układzie czegoś o wiele głębszego aniżeli jego strony, czegoś, co odsłoniłoby zarazem dwie zakładające się formy, formy wyrażenia bądź ustroje znakowe (systemy semiotyczne) oraz formy treści bądź ustroje ciał (systemy fizyczne). To właśnie nazywamy maszyną abstrakcyjną, wyznacza ona bowiem i sprzęga wszystkie punkty deterytorializacji układu38. I to o owej maszynie abstrakcyjnej należy rzec, że z konieczności 38 Michel Foucault opracował całą teorię wypowiedzi, rozwiniętą na kolejnych poziomach i obejmującą całokształt tej problematyki. 1) W Archeologii wiedzy Foucault odróżnia dwa rodzaje „wielości”, treści i wyrażenia, których nie daje się sprowadzić do stosunków odpowiedniości ani do stosunków przyczynowych, a które jednakowoż wzajemnie się zakładają. 2). W Nadzorować i karać poszukuje on pewnej instancji zdolnej dostarczyć wyjaśnienia dwóm niejednorodnym zachodzącym na siebie formom, znajdując ją w końcu w układach władzy czy w mikrowładzach. 3) Wszelako ciąg owych zbiorowych układów (szkoła, wojsko, fabryka, szpital, więzienie itp.) zawiera jedynie kolejne stopnie bądź osobliwości w obrębie pewnego „abstrakcyjnego” diagramu, obejmującego samodzielnie materię i funkcję (dowolna ludzka wielość podlegająca z konieczności kontroli). 4) W Historii seksualności obiera inny jeszcze kierunek, bowiem układy nie są w niej już odnoszone do jakiegoś diagramu ani z nim zestawiane, lecz rozpatrywane są na tle pewnej „biopolityki populacji” w postaci abstrakcyjnej maszyny. Nie zgadzamy się z Foucaultem jedynie w następujących punktach: 1) Układy wydają nam się obejmować nie tyle władzę, ile przede wszystkim pragnienie jako działające zawsze w pewnym układzie, władza zaś naszym zdaniem

169

t ys i ąc P l at e au

jest czymś „o wiele więcej” niż mowa. Gdy językoznawcy (śladem Chomsky’ego) wznoszą się na poziom idei czysto językowej abstrakcyjnej maszyny, z góry zarzucamy im, że owa maszyna, zamiast być nazbyt abstrakcyjna, jest taka w niedostatecznym stopniu, ogranicza się nadal bowiem do formy wyrażenia i rzekomych powszechników, stanowiących założenia mowy. Toteż abstrahowanie od treści okazuje się operacją w jeszcze większym stopniu względną i niewystarczającą z punktu widzenia samej abstrakcji. Prawdziwa abstrakcyjna maszyna nie dysponuje jakimkolwiek narzędziem samodzielnego odróżnienia płaszczyzny wyrażenia od płaszczyzny treści, wytycza bowiem jedną i tę samą pojedynczą płaszczyznę spójności, formalizującą treści i wyrażenia odpowiednio do warstw i wedle reterytorializacji. Wszelako pozbawiona warstw i zdeterytorializowana wobec siebie samej maszyna abstrakcyjna sama w sobie wyzuta jest również z formy (jak i substancji) oraz nie odróżnia sama w sobie treści od wyrażenia, choć poza sobą panuje nad owym rozróżnieniem i rozmieszcza je w warstwach, dziedzinach i terytoriach. Abstrakcyjna maszyna sama w sobie nie jest ani fizyczna czy cielesna, ani semiotyczna, jest bowiem diagramatyczna (pomija również rozróżnienie na to, co sztuczne i naturalne). Działa w oparciu o materię, a nie o substancję, o funkcję, nie o formę. Substancje i formy odnoszą się do wyrażenia „lub” treści. Funkcje zaś nie są już uformowane „semiotycznie”, materie z kolei nie są jeszcze uformowane „fizycznie”. Abstrakcyjna maszyna to czysta Funkcja-Materia – diagram, niezależny od form i substancji, rozdzielanych przezeń wyrażeń i treści. Maszynę abstrakcyjną określamy przez aspekt, moment, w którym nie ma niczego, prócz funkcji i materii. Diagram w rzeczywistości pozbawiony jest substancji i formy, jak również treści i wyrażenia39. W odróżnieniu od substancji, która jest uformowaną materią, materia jest substancją nieuformowaną, zarówno pod względem fizycznym, jak i semiotycznym. W odróżnieniu od wyrażenia i treści, o odrębnych formach i różniących się w rzeczywistości, funkcja ma jedynie „rysy” – treści i wyrażenia, którym zapewnia połączenie: nie sposób już nawet orzec, czy jest to partykuła, czy znak. Treść-materia, wykazująca już jedynie stopnie intensywności, oporu, przewodnictwa, ciepłoty, rozciągłości, prędkości czy opóźnienia; wyraz-funkcja przedstawiająca już jedynie „tensory”, jak jest uwarstwionym wymiarem układu. 2) Diagram czy abstrakcyjna maszyna zawierają pierwotne linie ujścia, które, w układzie, nie są przejawami oporu czy przeciwuderzenia, lecz punktami tworzenia i deterytorializacji. 39 Hjelmslev przedstawił niezwykle doniosłą koncepcję „materii” lub „sensu” jako nieuformowanych, amorficznych czy bezforemnych: tegoż, Prolegomena do teorii języka, § 13, Wyrażenie i treść, w: Językoznawstwo strukturalne. Wybór tekstów, tłum. H. Kurkowska, A. Weinsberg, PWN 1979, s. 74–84.

170

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

w zapisie matematycznym czy wręcz w notacji muzycznej. Pismo pracuje zatem na styku z rzeczywistością, a rzeczywistość zapisuje materialnie. Diagram przechowuje zatem w najwyższym stopniu zdeterytorializowaną treść i najbardziej zdeterytorializowane wyrażenie, celem ich wzajemnego sprzężenia. Maksymalny stopień deterytorializacji wynika zaś raz z pewnego rysu treści, raz z kolei wiąże się z pewnym rysem wyrażenia, „deterytorializującego” niejako w stosunku do niego, właśnie dlatego wszelako, że je diagramatyzuje, zabierając je ze sobą i podnosząc do własnej potęgi. To, co najbardziej zdeterytorializowane, zmusza to, co pozostałe, do przekroczenia pewnego progu, umożliwiającego sprzężenie ich własnych deterytorializacji, ich łączne przyspieszenie. To deterytorializacja abstrakcyjnej maszyny w stopniu absolutnym, deterytorializacja pozytywna. W tym sensie diagramy odróżnić należy od indeksów jako oznaczeń terytorialnych, lecz również od ikon, będących reterytorializacjami, oraz symboli jako deterytorializacji względnych bądź negatywnych40. Określona w ten sposób przez diagramatyczność, abstrakcyjna maszyna nie jest już w ostatniej instancji bazą, podobnie jak nie jest transcendentną Ideą w instancji najwyższej. Odgrywa raczej rolę steru. Abstrakcyjna czy diagramatyczna maszyna nie działa bowiem w celu przedstawiania czegokolwiek, nawet czegoś rzeczywistego, lecz buduje pewną przyszłą rzeczywistość, nowy jej rodzaj. Nie mieści się zatem poza historią, lecz zawsze „przed” nią, w każdym momencie, w którym wyznacza punkty tworzenia czy możności. Wszystko uchodzi, wszystko tworzy, nigdy jednak w pojedynkę, lecz zawsze wraz z pewną abstrakcyjną maszyną, wprowadzającą kontinua intensywności, dokonującą sprzężenia procesów deterytorializacji, wydobywającą wyrażenia i treści. To Abstrakcja-Rzeczywistość, w tym większym stopniu przeciwstawiająca się fikcyjnej abstrakcji pewnej rzekomo czystej maszyny wyrażenia. 40 Rozróżnienie na indeksy, ikony i symbole pochodzi od Peirce’a, zob. tegoż, Wybór pism semiotycznych, wyboru dokonała H. Buczyńska-Garewicz, tłum. R. Mirek, A.J. Nowak, Polskie Towarzystwo Semiotyczne 1997. Odróżnia on je od siebie w odwołaniu do stosunków między znaczącym a znaczonym (styczność w przypadku indeksu, podobieństwo w przypadku ikony i konwencjonalna reguła w przypadku symbolu); prowadzi go to do uznania „diagramu” za szczególny przypadek ikony (ikony stosunku). Peirce jest prawdziwym wynalazcą semiotyki. Dlatego od niego właśnie zapożyczamy terminy, nawet jeśli zmieniamy ich znaczenia. Z jednej strony indeksy, ikony i symbole wydają nam się różnić między sobą w zależności od stosunku terytorialność–deterytorializacja, a nie od stosunków między znaczącym a znaczonym. Z drugiej strony zaś diagram wydaje się nam odtąd odgrywać odrębną rolę, niesprowadzalną do roli ikony czy symbolu. W przypadku rozróżnień pojęciowych u Peirce’a oraz złożonego statusu diagramu odwołujemy się do analiz Jakobsona z tekstu W poszukiwaniu istoty języka, w: tegoż, W poszukiwaniu istoty języka. Wybór pism, t. I, wybór, red. naukowa i wstęp M.R. Mayerowa, tłum. D. Kurkowska-Urbańska, PIW 1989, s. 115–134.

171

t ys i ąc P l at e au

To Absolut, który nie jest ani niezróżnicowany, ani transcendentny. Dlatego abstrakcyjne maszyny noszą imiona własne (i są datowane), nie denotujące już ani osób, ani podmiotów, lecz jedynie materie i funkcje. Imienia muzyka czy badacza używa się tak, jak imienia malarza, na oznaczenie pewnej barwy, odcienia, tonu czy intensywności: chodzi zawsze o połączenie Materii i Funkcji. Podwójna deterytorializacja głosu i instrumentu oznaczona zostanie pewną abstrakcyjną maszyną-Wagner, abstrakcyjną maszyną-Webern itp. W dziedzinie fizyki i matematyki mówić się będzie o abstrakcyjnej maszynie-Riemann, w dziedzinie algebry zaś o abstrakcyjnej maszynie-Galois (określonej ściśle przez dowolną linię zwaną linią połączenia sprzęgającą się z pewnym ciałem bazowym) itp. Zawsze wówczas, gdy szczególna maszyna abstrakcyjna operuje bezpośrednio w materii, pojawia się diagram. Toteż na poziomie diagramatycznym i na płaszczyźnie spójności nie ma już żadnych ustrojów znakowych w sensie ścisłym, nie ma tam już bowiem formy wyrażenia, która rzeczywiście odróżniałaby się od formy treści. Diagram uznaje jedynie rysy i wierzchołki, przynależne treści tylko w tej mierze, w jakiej są one materialne, wyrażeniu zaś o tyle, o ile są funkcjonalne, wzajemnie się jednakże pociągające, wymieniające i mieszające we wspólnym procesie deterytorializacji: znaki-cząstki. Nie powinno nas to jednak dziwić; rzeczywiste rozróżnienie na formę wyrażenia i formę treści przeprowadzić można jedynie w kontekście warstw, w każdej z nich zaś w odmienny sposób. Tam dochodzi do dwoistego powiązania [articulation], pozwalającego sformalizować oddzielnie rysy wyrażenia i rysy treści, wraz z materiami tworzącego uformowane fizycznie bądź semiotycznie substancje, z funkcjami zaś – formy wyrażenia lub treści. Wyrażenie stanowią zatem wskaźniki, ikony lub symbole, należące do ustrojów bądź semiotyk. Treść zaś stanowią ciała, rzeczy i obiekty, należące do systemów fizycznych, organizmów i organizacji. Najgłębszy ruch sprzęgający materię z funkcją – deterytorializacja absolutna, tożsama w pewnym sensie z ziemią jako taką – pojawia się już jedynie pod postacią odrębnych terytorialności, względnych czy negatywnych deterytorializacji i uzupełniających reterytorializacji. Wszystko zaś znajduje swe zwieńczenie w warstwie językowej, umieszczając na poziomie wyrażenia pewną abstrakcyjną maszynę, tym bardziej abstrahującą od treści, że usiłuje ona wręcz odrzeć treść z właściwej jej formy (imperializm języka, uroszczenia semiologii ogólnej). Krótko mówiąc, warstwy substancjalizują diagramatyczne materie, oddzielają uformowaną płaszczyznę treści od uformowanej płaszczyzny wyrażenia. Ujmują wyrażenia i treści, zsubstancjalizowane i sformalizowane ze swej strony, w kleszcze podwójnego powiązania, zapewniającego im niezależność i rzeczywistą odrębność, powołując do władzy pewien dualizm, nieustannie się

172

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

odtwarzający i rozdzielający. Rozbijają kontinua intensywności, dokonując w nich cięć między warstwami i w obrębie każdej z warstw. Blokują przyłączenia linii ujścia, usuwają punkty deterytorializacji, dokonując reterytorializacji, które wszelkie ruchy czynią względnymi, bądź obdarzając tę czy inną linię znakiem wyłącznie negatywnym, rozczłonkowując ją, przekreślając, tamując, spychając ku swego rodzaju czarnej dziurze. Diagramatyczności nie należy przede wszystkim mylić z operacją aksjomatyzacji. Aksjomatyka bowiem nie wytycza twórczych linii ujścia i nie sprzęga rysów pozytywnej deterytorializacji, lecz przekreśla wszystkie linie, podporządkowując je pewnemu punktowemu systemowi, wstrzymując uchodzące dotąd zewsząd algebraiczne i geometryczne zapisy. Podobnie dzieje się w przypadku zagadnienia indeterminizmu w dziedzinie fizyki: wymaga on „przywołania go do porządku” celem pogodzenia go na powrót z fizycznym determinizmem. Matematyczne zapisy poddaje się aksjomatyzacji, czyli powtórnemu uwarstwieniu, powtórnej semiotyzacji, materialne przepływy zaś – powtórnej fizykalizacji. To sprawa zarówno naukowa, jak i polityczna: nauka nie może przecież szaleć… Hilbert wraz z de Broglim byli w równej mierze politykami, co naukowcami: przywrócili ład. Aksjomatyzacja, semiotyzacja, fizykalizacja nie stanowią diagramu, wręcz przeciwnie. Program warstwowy przeciwko diagramowi płaszczyzny spójności. Nie stoi to na przeszkodzie temu, by diagram na powrót obrał swą drogę ujścia, wyłaniając z siebie rój nowych osobliwych maszyn abstrakcyjnych (to wbrew aksjomaty­ zacji dokonuje się matematyczne tworzenie nieprawdopodobnych funkcji, a wbrew fizykalizacji – materialna wynalazczość nieoznaczalnych cząstek). Nauka bowiem jako taka nie różni się od niczego innego, tkwi w niej równie wiele właściwego jej szaleństwa, ile pragnienia zaprowadzania i przywracania ładu, ten sam naukowiec zaś może uosabiać oba aspekty, z właściwym sobie szaleństwem z jednej strony i właściwym sobie pragnieniem policyjnej kontroli z drugiej, ze swymi znaczeniami, ze swymi upodmiotowieniami, lecz również z pomocą swych abstrakcyjnych maszyn – wszystko to jako naukowiec. Określenie „polityka nauki” oddaje dobrze owe wewnętrzne nurty nauki, a nie tylko oddziałujące na nią zewnętrzne okoliczności i czynniki państwowe, skłaniające ją raz do produkcji bomb, raz do realizacji programów kosmicznych itp. Owe zewnętrzne wpływy czy polityczne uwarunkowania byłyby bez znaczenia, gdyby nauka nie była rozdarta między własnymi biegunami, gdyby obce jej były własne wahania, gdyby pozbawiona była warstw i możliwości ich usuwania, pozbawiona linii ujścia i chęci przywrócenia porządku, jednym słowem – gdyby funkcjonowała poza przynajmniej możliwością prowadzenia własnej polityki, właściwej sobie „polemiki”, poza własną maszyną wojny domowej (toczonej w historii przez spierających się ze

173

t ys i ąc P l at e au

sobą badaczy, prześladowanych i pozbawianych możliwości pracy naukowej). Nie wystarczy stwierdzić, że aksjomatyka nie wyjaśnia wynalazczości i twórczości: tkwi w niej bowiem wola świadomego zatrzymywania i utrwalania, zajmowania miejsca diagramu, umiejscawiania się w nim na ustalonym poziomie abstrakcji, nazbyt wysokim dla konkretu, nazbyt niskim dla rzeczywistości. Przekonamy się jeszcze, w jakim sensie jest to poziom „kapitalistyczny”. Nie sposób jednak zadowolić się dualizmem płaszczyzny spójności, jej diagramów i maszyn abstrakcyjnych, a z drugiej strony warstw, ich konkretnych programów i układów. Maszyny abstrakcyjne nie istnieją tak po prostu na płaszczyźnie spójności, na której rozbudowują swe diagramy; zawsze już tu są, zatopione na ogół w warstwach bądź w nie „wbudowane”, a wręcz rozstawione na tych szczególnych spośród warstw, w których zarazem składają formę wyrażenia i formę treści. Tym, co w ostatnim przypadku złudne, jest idea pewnej maszyny abstrakcyjnej czysto językowej bądź wyrażeniowej, lecz nie idea maszyny abstrakcyjnej tkwiącej w warstwach, która powinna objaśnić względność tych odrębnych form. Zachodzi tutaj dwojakiego rodzaju ruch: w jednym maszyny abstrakcyjne dokonują obróbki warstw, skutkiem której coś z nich nieustannie uchodzi, w drugim zaś ulegają faktycznemu uwarstwieniu, zostają schwytane przez owe warstwy. Z jednej strony warstwy nigdy by się nie ukształtowały bez uprzedniego przechwycenia materii czy funkcji diagramu, formalizowanych przez nie dwojako, przez wzgląd na wyrażenie i na treść; przez co każdy ustrój znakowy, łącznie ze znaczeniowością i upodmiotowieniem, jest nadal efektem diagramatycznym (zrelatywizowanym jednak bądź oznakowanym negatywnie). Z drugiej strony maszyny abstrakcyjne nigdy by się nie pojawiły, nawet w warstwach, gdyby pozbawione były mocy czy możności wydobywania i przyspieszania wydobytych z warstw znaków-cząstek (podniesienie do stopnia absolutnego). Spójność nie totalizuje ani nie strukturyzuje, lecz deterytorializuje (warstwa biologiczna na przykład ewoluuje nie dzięki danym statystycznym, lecz pod naporem wierzchołków deterytorializacji). Bezpieczeństwa, spokoju, homeostatycznej równowagi warstw nigdy nic nie może zagwarantować: wystarczy bowiem przedłużyć linie ujścia przecinające owe warstwy, wypełnić punktowania, sprzęgnąć procesy deterytorializacji, a wyłoni się na powrót płaszczyzna spójności, która wciśnie się w najróżniejsze systemy uwarstwienia, przeskakując swobodnie między nimi. Widzieliśmy, na przykład, jak znaczeniowość i interpretacja, świadomość i namiętność mogą w siebie wzajemnie przechodzić, zarazem jednak otwierając się na pewne ściśle diagramatyczne doświadczenie. Wszystkie te stany i tryby maszyny abstrakcyjnej współistnieją ze sobą ściśle w czymś, co zwiemy maszynowym układem. Układ obejmuje

174

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

niejako dwa bieguny czy wektory: jeden zwrócony ku warstwom, w których rozmieszcza terytorialności, względne deterytorializacje i reterytorializacje, drugi zaś wektor zwrócony ku płaszczyźnie spójności czy destratyfikacji, gdzie sprzęga on ze sobą deterytorializacje i podnosi je do absolutnego stopnia Ziemi. To wzdłuż swego wektora uwarstwienia odróżnia on formę wyrażenia, w której przejawia się jako zbiorowy układ wypowiedzenia, od formy treści, w której przejawia się on w postaci maszynowego układu ciał. Dopasowuje on również te wzajemnie zakładające się formy i przejawy do siebie. Wzdłuż swego wektora destratyfikacji, wektora diagramatycznego, pozbawiony jest on już jednak dwóch stron, zachowuje jedynie rysy treści i rysy wyrażenia, z których wydobywa kolejne stopnie deterytorializacji, dołączające się do siebie oraz sprzęgające się ze sobą wierzchołki. Ustrój znakowy obejmuje nie tylko dwie, lecz faktycznie cztery składowe, stanowiące przedmiot Pragmatyki. Pierwsza z nich to składowa generatywna, pokazująca, w jaki sposób forma wyrażenia, w warstwie językowej, zawsze odwołuje się do wielu połączonych ze sobą ustrojów, czyli sposób, w jaki każdy ustrój znakowy i każda semiotyka ma w konkretnym wydaniu mieszany charakter. Na poziomie tej składowej można abstrahować od form treści, tym bardziej, im większy nacisk kładzie się na mieszaniny ustrojów w formie wyrażenia: nie można stąd zatem wywieść prymatu jakiegokolwiek ustroju, który stanowiłby postać semiologii ogólnej i ujednolicałby formę, nad pozostałymi. Druga składowa, transformacyjna, pokazywałaby sposób, w jaki dowolny ustrój abstrakcyjny da się przełożyć na inny, przekształcić w inny, a przede wszystkim może powstać z innych. Składowa ta jest bez wątpienia o wiele głębsza, gdyż nie istnieje żaden ustrój mieszany, który nie zakładałby takich kolejnych przekształceń ustrojów, czy to przeszłych, czy to aktualnych, czy też przyszłych (w związku z tworzeniem nowych ustrojów). Tutaj również abstrahuje się czy też można abstrahować od treści, gdyż ograniczamy się do wewnętrznych przeobrażeń formy wyrażenia, nawet jeśli ta nie wystarcza do ich objaśnienia. Trzecia składowa jest diagramatyczna: polega ona na objęciu ustrojów znakowych i form wyrażenia w taki sposób, by wydobyć z nich znaki-cząstki, już nie sformalizowane, lecz stanowiące nieuformowane zarysy, dające się połączyć z innymi. Oto szczyt abstrakcji, lecz również moment, w którym staje się ona rzeczywista: wszystko w niej faktycznie dokonuje się przy udziale maszyn abstrakcyjno-rzeczywistych (opatrzonych nazwą i datą). A jeśli można w tym przypadku abstrahować od form treści, to dlatego, że musimy zarazem abstrahować tu od form wyrażenia, zachowujemy bowiem jedynie nieuformowane zarysy jednych i drugich. Stąd bierze się niedorzeczność abstrakcyjnej maszyny czysto językowej. Owa diagramatyczna składowa

175

t ys i ąc P l at e au

jest bez wątpienia z kolei głębsza od składowej transformacyjnej: przekształcenia-tworzenia pewnego ustroju znakowego wymagają bowiem wyłaniania coraz to nowych maszyn abstrakcyjnych. Wreszcie ostatnia składowa, ściśle maszynowa, ma pokazać, w jaki sposób maszyny abstrakcyjne działają w konkretnych układach, nadających odrębną formę rysom wyrażenia, a zarazem równie odrębną formę rysom treści – jako że obie formy wzajemnie się zakładają i powiązane są koniecznym nieuformowanym stosunkiem, dodatkowo podważającym samowystarczalność formy wyrażenia (mimo że jest ona niezależna i odrębna ze ściśle formalnego punktu widzenia) Pragmatykę (bądź schizoanalizę) przedstawić zatem można z pomocą czterech składowych na okręgu, pączkujących jednak i tworzących kłącze:

1) Składowa generatywna: badania nad konkretnymi semiotykami mieszanymi, ich mieszaninami i ich zmiennością. 2) Składowa transformacyjna: badanie czystych semiotyk, ich przekładów-przekształceń oraz tworzenia semiotyk nowych. 3) Składowa diagramatyczna: badanie maszyn abstrakcyjnych z punktu widzenia nieuformowanych materii semiotycznych w powiązaniu z materią nieuformowaną fizycznie. 4) Składowa maszynowa: badania układów budujących maszyny abstrakcyjne i semiotyzujących materie wyrażenia, a zarazem fizykalizujących materie treści.

Pragmatyka w ujęciu ogólnym polegałaby na: sporządzaniu kalki semiotyk mieszanych w składowej generatywnej; sporządzaniu przekształceniowej mapy ustrojów, z ich możliwościami przekładu i tworzenia, kiełkowania na kalkach; sporządzaniu diagramu maszyn abstrakcyjnych, uruchamianych w każdym z przypadków, jako możności bądź jako aktualnych przejawów; sporządzaniu programu dla układów rozporządzających całością i kontrolujących przepływ w ich obwodach, z ich odmianami, skokami i mutacjami.

176

/ 5 / 5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u s t r oj ac h z n a kow yc h

Przykładowo rozważmy dowolne „stwierdzenie”, czyli pewną werbalną, składniowo, semantycznie i logicznie określoną całość, jako wyrażenie pochodzące od pewnej jednostki czy grupy: „Kocham cię” bądź „Jestem zazdrosny…”. Zacznijmy od zadania sobie pytania, jakiej „wypowiedzi” odpowiada to stwierdzenie w grupie bądź w jednostce (to samo stwierdzenie bowiem może odsyłać do całkowicie różnych wypowiedzi). Pytanie to oznacza: w jaki ustrój znakowy schwytane jest owo stwierdzenie, ustrój, bez którego elementy składniowe, semantyczne i logiczne pozostawałyby doskonale pustymi uniwersalnymi warunkami? Jaki element pozajęzykowy, jaka zmienna wypowiedzenia nadaje mu spójność? Istnieje pewne przedznaczące „kocham cię” zbiorowego typu, w którym – jak mawiał Miller – taniec poślubia wszystkie kobiety z plemienia; „kocham cię” przeciwznaczące, dystrybutywnego i polemicznego typu, ujęte przez wojnę, schwytane w stosunek sił, jak u Pentezylei kierującej je do Achillesa; jest „kocham cię” zwracające się do pewnego centrum znaczeniowości i z pomocą interpretacji spajające relacją odpowiedniości cały szereg znaczonych z łańcuchem znaczącym; „kocham cię” namiętne i postznaczące, uruchamiające pewien proces, począwszy od pewnego punktu upodmiotowienia, a następnie kolejny… itp. Podobnie zdanie „jestem zazdrosny” staje się bez wątpienia inną wypowiedzią w zależności od tego, czy zostało schwytane przez namiętnościowy ustrój upodmiotowienia, czy też paranoiczny ustrój znaczeniowości – wszak to dwa nader różne rodzaje urojenia. Po drugie, określiwszy wypowiedź, której odpowiada stwierdzenie w danej grupie czy w przypadku danej jednostki w danym momencie, należałoby poszukać możliwości nie tylko zmieszania, lecz również przekładu i przekształcenia w jakimś innym ustroju, w wypowiedziach należących do innych ustrojów, znaleźć to, co dokonuje się, i to, co się nie dokonuje, co pozostaje nieusuwalne, a co przepływa w tego rodzaju przekształceniu. Po trzecie, należałoby postarać się o zbudowanie nowych, nieznanych jeszcze wypowiedzi dla owego stwierdzenia, nawet jeśli miałyby one należeć do jakiegoś narzecza zmysłowości, pokawałkowanych fizyk i rozbitych semiotyk, niepodmiotowych afektów, znaków bez znaczenia, w których rozpada się składnia, semiotyka i logika. Staranie to należałoby podjąć, wychodząc od najgorszego i zmierzając ku najlepszemu, obejmowałoby ono bowiem zarówno ustroje afektowane, metaforyczne i bzdurne, jak i jęki-westchnienia, gorączkowe improwizacje, stawania-się-zwierzętami, stawania się cząsteczkowe, rzeczywiste trans-seksualności, kontinua intensywności, budowanie ciał bez organów… Te dwa bieguny zaś, jako takie od siebie nieoddzielne, powiązane są ze sobą nieustającymi przekształceniami, wymianami, skokami, upadkami i wzlotami. To ostatnie badanie miałoby uwzględnić abstrakcyjne maszyny, diagramy i diagramatyczne

177

t ys i ąc P l at e au

funkcje z jednej strony, z drugiej zaś zarazem maszynowe układy, formalne różnice wyrażenia i treści zachodzące między nimi, dokonywane przez nie wzajemnie się zakładające obsadzenia słów i organów. Przykładowo zdanie „kocham cię” w kontekście miłości dworskiej: jak wygląda jego diagram, jaka abstrakcyjna maszyna się z niego wyłania, jaki nowy układ – zarówno w uwarstwieniu, jak i pod jego nieobecność? Jednym słowem, nie istnieją dające się składniowo, znaczeniowo czy logicznie określić twierdzenia, które mogłyby przekroczyć i przewyższyć wypowiedzi. Cała metoda transcendentalizacji mowy, cała metoda mająca na celu obdarzenie mowy uniwersaliami, od logiki Russella począwszy na gramatyce Chomsky’ego skończywszy, pada ofiarą najgorszej z abstrakcji, utrwalając pewien poziom, który jest już nazbyt, a zarazem jeszcze nie dość abstrakcyjny. Po prawdzie to nie wypowiedzi odsyłają do twierdzeń, lecz na odwrót. To nie ustroje językowe odsyłają do mowy, lecz mowa sama z siebie stanowi pewną abstrakcyjną, strukturalną bądź generatywną maszynę. Jest na odwrót. To mowa odsyła do ustrojów znakowych, ustroje znakowe zaś – do maszyn abstrakcyjnych, diagramatycznych funkcji i maszynowych układów, wykraczających dalece poza semiologię, językoznawstwo i logikę. Nie istnieje uniwersalna logika zdań ani gramatyczność sama w sobie, podobnie jak znaczące samo dla siebie. „Za” wypowiedziami i semiotyzacjami kryją się jedynie maszyny, układy, ruchy deterytorializacji, przecinające uwarstwienia rozmaitych systemów i wymykające się współrzędnym mowy oraz istnienia. Dlatego pragmatyka nie jest uzupełnieniem logiki, składni czy semantyki, lecz przeciwnie, jest podstawą, od której zależy cała reszta.

/ 6 /

2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

Dogońskie jajo i rozkład intensywności

Tak czy owak, macie je jedno (bądź macie ich wiele), nie dlatego, że istnieje ono już wcześniej czy dane zostało już w całości – choć pod pewnymi względami rzeczywiście istnieje – lecz sporządzacie je sobie; nie możecie pragnąć, nie sporządziwszy go sobie – a ono was wyczekuje; to ćwiczenie, nieuchronny eksperyment, już dokonany z chwilą, w której go podejmujecie, niedokonany, póki go nie podejmiecie. Nie dodaje to otuchy, może

179

t ys i ąc P l at e au

on bowiem skończyć się niepowodzeniem. Może też budzić w was przerażenie, przywieść was do zguby, narazić na śmierć. Jest ono nie-pragnieniem w równym stopniu, co pragnieniem. Nie jest to zgoła pojęcie, koncepcja, jest to raczej rodzaj praktyki, zespół praktyk. Ciało bez Organów nie jest czymś osiągalnym, nie sposób go dosięgnąć, zawsze się go dostępuje. To granica. Powiadamy: czym jest CbO? – zawsze już jednak na nim jesteśmy, pełzając niczym robactwo, szukając po omacku niczym ślepcy, pędząc jak szaleni, pustynni wędrowcy czy stepowi koczownicy. To na nim zasypiamy, na nim czuwamy, na nim się bijemy – bijemy innych i zostajemy pobici, poszukujemy swego miejsca, zaznajemy niebywałego szczęścia, doznajemy bajecznych upadków, przenikamy i jesteśmy przenikani, na nim kochamy. 28 listopada Artaud wypowiada wojnę organom: Skończyć z sądem bożym, „Zwiążcie mnie, jeśli chcecie, ale nie ma nic bardziej bezużytecznego niż organ”1. To eksperyment nie tylko radiowy, lecz również biologiczny i polityczny, ściągający na siebie cenzurę i represję. Corpus i Socius, polityka i eksperymentowanie. Nie pozwolą wam prowadzić eksperymentów u siebie! CbO: jest już w drodze, odkąd ciało ma dość organów i chce się ich wyzbyć lub je zatraca. Długi marsz. Marsz ciała hipochondrycznego, którego organy uległy zniszczeniu, zniszczenie się już dokonało, nic już w nim się nie dzieje, „Panna X twierdzi, że pozbawiona jest już mózgu, nerwów, piersi, żołądka i trzewi, została jej tylko skóra i kości, to jej własne słowa”2. Ciała paranoicznego, którego organy nieustannie atakowane są przez wpływy i odbudowywane zarazem przez płynące z zewnątrz energie („przez jakiś czas żył on bez żołądka, bez jelit, prawie bez płuc, z rozdartym przewodem pokarmowym, bez pęcherza, z pogruchotanymi żebrami, niekiedy częściowo zjadał swą krtań itd., ale boskie cuda [»promienie«] za każdym razem dokonywały rekonstrukcji zniszczonej części ciała”3). Ciała schizola, uczestniczącego czynnie w wewnętrznej walce toczonej z samym sobą, przeciw organom, za cenę katatonii. A następnie ciała narkomańskiego, eksperymentalnego schizola: „Ciało ludzkie jest skandalicznie nieefektywne. Zamiast ust i odbytu mógłby istnieć jeden otwór do przyjmowania pokarmów i wydalania ich. Zaszyjemy nos i usta, odetniemy żołądek, uformujemy otwór oddechowy w klatce piersiowej,

1

Antonin Artaud, Skończyć z sądem bożym, tłum. B. Banasiak, „Pismo Literacko-Artystyczne”, nr 10, 1988, s. 98. 2 Jules Cotard, Études sur les maladies cérébrales et mentales, J.-B. Braillière et fils 1891. 3 Sigmund Freud, Psychoanalityczne uwagi o autobiograficznie opisanym przypadku paranoi (dementia paranoides), tłum. R. Reszke, w: Charakter a erotyka, KR 1996, s. 113.

180

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

gdzie zresztą od razu mógłby być”4. Ciała masochistycznego, które trudno pojąć w odwołaniu do bólu, jest ono bowiem przede wszystkim powiązane z CbO: każe się przeszywać swemu sadyście czy swej dziwce, zaszywać sobie oczy, odbyt, cewkę moczową, piersi, nos; każe się podwieszać, by zatrzymać pracę swych organów, obedrzeć ze skóry, jak gdyby jego narządy trzymały się skóry, każe się pieprzyć od tyłu, podduszać, by wszystko w sobie szczelnie opieczętować. Skąd ów żałobny orszak zaszytych, zatopionych w szkle, pogrążonych w katatonii, wessanych ciał, skoro CbO jest również pełne radości, trwa w uniesieniu, żyje w tańcu? Skąd owe przykłady, czemu trzeba je przywoływać? Ciała opustoszałe w miejsce ciał pełnych. Co takiego się stało? Czy wykazaliście się dostateczną rozwagą? Nie mądrością, lecz właśnie rozwagą jako dawkowaniem, jako immanentną regułą eksperymentowania: zastrzyki rozwagi. Wielu polegnie w tej bitwie. Czy to naprawdę do tego stopnia przygnębiające i niebezpieczne: nie móc już dłużej znieść widzenia oczami, oddychania płucami, przełykania gardłem, mówienia językiem, myślenia mózgiem, nie móc znieść odbytu i krtani, głowy i nóg? Czemu by nie chodzić na głowie, nie śpiewać zatokami, nie patrzeć skórą, nie oddychać brzuchem? Prosta rzecz, Jedność, Ciało pełne, Podróż w bezruchu, Anoreksja, Skórne widzenie, Joga, Kriszna, Love, Doświadczenie. Gdy psychoanaliza powiada: zatrzymaj się, znajdź własne „ja”, należałoby jej odrzec: pójdźcie jeszcze dalej, nie odnaleźliście jeszcze własnego CbO, nie wyzbyliście się własnego „ja”. Wspomnienia zastąpcie zapomnieniem, interpretacje – eksperymentem. Wynajdźcie sobie ciało bez organów, nauczcie się to robić – to kwestia życia i śmierci, młodości i starości, smutku i radości. O to toczy się ta gra. „Pani, 1) możesz mnie przywiązać do stołu, ciasno spętanego, na dziesięć czy piętnaście minut, czas potrzebny na przygotowanie narzędzi; 2) przynajmniej sto batów, po tym krótka chwila wytchnienia; 3) rozpoczyna się szycie, zaszywasz otwór w żołędzi, zszywasz skórę wokół niej i przyszywasz ją do żołędzi, by nie dało się ściągnąć napletka, przyszywasz mosznę do skóry ud. Szyjesz teraz piersi, przyszywając jednak mocno i starannie do każdego sutka guzik o czterech dziurkach. Możesz je połączyć gumką. Przechodzisz teraz do drugiej fazy: 4) masz do wyboru: możesz mnie odwrócić na stole na brzuch, ze związanymi nogami albo przywiązać mnie do słupa ze związanymi nadgarstkami i nogami, całe ciało ma być ciasno spętane; 5) bijesz mnie pejczem po plecach, pośladkach i udach, co najmniej sto razy; 6) zszywasz ze sobą pośladki wzdłuż całego rowka tyłka. Mocno, podwójnym szwem, przymocowując w każdym punkcie. Jeśli leżę na stole, przywiązujesz mnie do słupa; 4

W.S. Burroughs, Nagi lunch, tłum. E. Arden, vis-à-vis 2012, s. 109.

181

t ys i ąc P l at e au

7) zadajesz mi pięćdziesiąt razów pejczem; 8) jeśli pragniesz urozmaicić mękę i spełnić formułowaną ostatnio groźbę, wbijasz mi głęboko w tyłek igły; 9) możesz mnie teraz przywiązać do krzesła, zadajesz mi trzydzieści razów w klatkę piersiową i wbijasz w nią cieńsze jeszcze igły, jeśli chcesz, możesz je wcześniej rozżarzyć nad ogniem, wszystkie lub tylko niektóre. Pęta przytrzymujące mnie na krześle powinny być mocne, ręce zaś związane z tyłu na plecach, by odsłonić piersi. Jeśli nie wspominam o przypalaniu, to dlatego, że niedługo mam wizytę lekarską, a poparzenia wolno się goją”. – To nie fantazja, to program: między psychoanalityczną interpretacją fantazji a antypsychoanalitycznym wykonaniem eksperymentalnego programu zachodzi zasadnicza różnica. Różnica między fantazją, interpretacją, która sama wymaga zinterpretowania, a programem napędzającym eksperyment5. CbO jest tym, co pozostaje po odjęciu wszystkiego. Tym, co odejmujemy, jest właśnie fantazja, zespół znaczeniowości i upodmiotowień. Psychoanaliza dokonuje czegoś przeciwnego: wszystko przekłada na fantazje, wymienia i spienięża na fantazje, strzeże fantazji i chybia rzeczywistości, zaprzepaszcza ją par excellence, zaprzepaszcza bowiem CbO. Coś się stanie, coś już się dzieje. Nie należy jednak mylić tego, co dzieje się na CbO, ze sposobem, w jaki się je sobie sporządza. Stąd konieczność dwóch faz wspominanych w przytaczanym liście. Dlaczego potrzeba dwóch ścisłe odrębnych faz, skoro w obu mamy do czynienia z tym samym, ze zszywaniem i biczowaniem? Pierwsza z nich służy wytworzeniu CbO, druga zaś temu, by je uruchomić, by coś się w nim zaczęło dziać. Te same operacje regulują obie fazy, wymagają one jednak wznowienia, dwukrotnego podjęcia. Pewne jest, że masochista sporządza sobie CbO w takich okolicznościach, że obfitować może ono jedynie w intensywności bólowe, fale cierpienia. Nieprawdą jest, że masochista poszukuje bólu, nieprawdą jest jednak również to, że szuka on przyjemności w jakimś szczególnie odroczonym czy odwróconym trybie. Poszukuje on CbO, jest to jednak ciało takiego rodzaju, że z racji warunków, w jakich zostało zbudowane, wypełnić je czy przeszyć może jedynie ból. Bóle są populacjami, (roz)ruchami, sforami, trybami działania maso-króla na pustyni, którą wyłania i rozpościera. Podobnie z ciałem narkomańskim, z jego mroźnymi intensywnościami, lodowymi falami. W odniesieniu do każdego rodzaju CbO należy zadać pytania: 1) jakiego jest rodzaju, w jaki sposób zostało wytworzone, skutkiem jakich procedur 5

182

Przeciwieństwo programu i fantazji pojawia się wyraźnie u Michela de M’Uzana w odniesieniu do przypadku masochizmu; zob. tegoż, Un cas de masochisme pervers, w: Ilse i Robert Barande (red.), La sexualité perverse, Payot 1972, s. 36. Choć nie precyzuje on owego przeciwieństwa, posługuje się pojęciem programu w celu podania w wątpliwość tematyki kompleksu Edypa, lęku i kastracji.

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

i z użyciem jakich narzędzi, to bowiem przesądza o tym, co się z nim stanie; 2) jakie są jego tryby, co się z nim dzieje, w jakich odmianach, jak zaskakuje ono i zawodzi nasze oczekiwania? Jednym słowem, między konkretnym CbO danego rodzaju a tym, co się na nim dzieje, zachodzi nader szczególny stosunek syntezy bądź analizy: syntezy a priori, w której coś zostaje z konieczności wytworzone w takim trybie, nie wiadomo jednak, co to dokładnie jest; analizy nieskończonej, w której to, co wytwarza się na CbO, przynależy już do wytworów owego ciała, jest już w nim zawarte, zostaje na nim, jednak za cenę nieskończoności przejść, podziałów i podprodukcji. To nader delikatny eksperyment, nie ma w nim bowiem miejsca na zastój trybów ani pomieszanie rodzajów: masochista i narkoman ocierają się nieustannie o takie niebezpieczeństwa, pustoszące ich CbO, zamiast je wypełniać. Porażkę ponieść można dwukrotnie, ale tak samo, za każdym razem ryzykując to samo. Raz na etapie budowania CbO i raz na etapie tego, co się z nim dzieje, a co nie. Wydawało nam się, że sporządziliśmy sobie sprawne CbO, wybraliśmy Miejsce, Moc, Zbiorowość (wszystko zawsze jest zbiorowe, nawet jeśli jesteśmy w pojedynkę), nic jednak z nim się nie dzieje, nic w nim nie działa bądź coś je już zepsuło. Punkt paranoiczny, punkt zablokowania, atak urojeń – co doskonale widać na przykładzie młodzieńczej książki Burroughsa noszącej tytuł Speed. Czy można wyznaczyć ów niebezpieczny punkt, czy należy usunąć tamujący element, czy też, przeciwnie, mamy „kochać go, czcić i służyć obłędowi wszędzie, gdzie się pojawia”? Czy tamowanie i zatamowanie nie są kolejną intensywnością? W każdym wypadku należy określić, co się dzieje, a co się nie dzieje, co umożliwia, a co tamuje zachodzenie i przechodzenie. Jak w obiegu mięsa u Lewina, coś płynie kanałami, których odcinki wyznaczone są bramkami ze strzegącymi ich odźwiernymi i przewoźnikami6. Otwierający i zatrzaskujący drzwi, Malabras i Fierabras. Ciało jest już tylko zespołem zaworów, śluz, czar i naczyń połączonych: każdemu własne imię, zaludnienie CbO, Metropolis poruszane razami pejcza. Co je zaludnia, co w nim przechodzi, a co je blokuje? CbO sporządzone jest w taki sposób, że zajmować, zaludniać je mogą wyłącznie intensywności. Tylko intensywności przecinają i krążą. CbO nie jest jednak sceną, miejscem, a nawet podłożem, na którym coś by się działo. CbO przepuszcza, przewodzi intensywności, wytwarza je i rozmieszcza w pewnym spatium, które samo ma intensywny, nierozciągły charakter. Nie jest przestrzenią ani nie mieści się w przestrzeni, jest materią zajmującą przestrzeń w danym stopniu – stopniu 6 Zob. opis obiegu i przepływu mięsa w amerykańskiej rodzinie: Kurt Lewin, L’écologie psychologique, w: tegoż, Psychologie dynamique, PUF 1959, s. 228–243.

183

t ys i ąc P l at e au

odpowiadającym wytworzonym intensywnościom. Jest intensywną materią, nieuformowaną, nieuwarstwioną, intensywną matrycą, o intensywności = 0, w tym zerze jednak nie ma nic negatywnego, nie istnieją bowiem intensywności negatywne ani przeciwne. Materia równa się energii. Wytwarzanie rzeczywistości jako intensywnej wielkości, wychodzące od zera. Dlatego z CbO obchodzimy się jak z zapłodnionym jajem, przed rozwinięciem się z niego organizmu i wykształceniem się w nim organów, przed jego uwarstwieniem. To jajo intensywne, określane przez osie i wektory, gradienty i progi, dynamiczne tendencje przy mutacjach energii, kinetyczne ruchy przy przemieszczaniu się grup i migracjach, a wszystko to niezależnie od form dodatkowych, organy bowiem pojawiają się i działają tutaj wyłącznie w postaci czystych intensywności7. Organ przekształca się, przekraczając pewien próg, zmieniając swój gradient. „Żaden organ nie ma stałej funkcji ani miejsca (...). Wszędzie kiełkują narządy płciowe (…). Odbytnice się otwierają i zamykają, wydzielając kał (...). Całe ciało zmienia barwę i gęstość, błyskawicznie się przystosowując (…)”8. Tantryczne jajo. Czy koniec końców największym traktatem o CbO nie byłaby Etyka Spinozy? Atrybutami byłyby typy czy rodzaje CbO, substancjami – moce, intensywności zerowe jako wytwórcze matryce. Modi byłoby to wszystko, co się dzieje i przechodzi: fale i wibracje, migracje, progi i gradienty, intensywności wywołane przez taki czy inny typ substancjalny, w oparciu o daną matrycę. Masochistyczne ciało jako atrybut lub rodzaj substancji, wraz z wytwarzaniem przezeń intensywności, bolesnych modi cierpienia w oparciu o jego zszycia, jego poziom 0. Ciało narkomańskie jako inny atrybut, wraz z wytwarzanymi przez nie swoistymi intensywnościami w oparciu o Chłód absolutny = 0. („Ćpuni zawsze narzekają na Zimno, stawiają kołnierze czarnych płaszczy i chwytają się za zwiędłe szyje. To zwykłe oszustwo. Narkoman nie chce, żeby mu było ciepło, chce czuć Zimno, potrzebuje Zimna jak towaru: nie na zewnątrz, ale w środku, żeby siedzieć z kręgosłupem sztywnym jak zamarznięty podnośnik hydrauliczny, z metabolizmem zbliżającym się do zera absolutnego”9). itp. Problem tej samej substancji dla wszystkich substancji, jednej substancji dla wszystkich atrybutów, formułuje się następująco: czy istnieje zbiór wszystkich CbO? Jeśli jednak CbO samo jest już granicą, co należy orzec 7

Albert Dalcq, L’oeuf et son dynamisme organisateur, Albin Michel 1941, s. 95. „Formy w kontekście kinetycznej dynamiki są czymś przygodnym. Wytworzenie się otworu w zarodku jest czymś warunkowym. Liczy się jedynie sam proces napływania, a tylko chronologiczne i ilościowe zmiany nadają wgłębieniu znamiona otworu, szczeliny bądź pierwotnej bruzdy”. 8 W.S. Burrougs, Nagi lunch, s. 13. 9 Tamże, s. 12.

184

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

o zbiorze wszystkich CbO? Problemem nie jest już bowiem Jedno i Wiele, lecz wielość stopienia, wykraczająca faktycznie poza przeciwieństwo jednego i wielu. Formalna wielość substancjalnych atrybutów stanowi jako taka ontologiczną jedność substancji. Ciągłość wszystkich atrybutów czy rodzajów intensywności w jednej substancji i ciągłość intensywności pewnego rodzaju dla danego typu czy atrybutu. Ciągłość wszystkich substancji pod względem intensywności, lecz również wszystkich intensywności w substancji. Nieprzerwana ciągłość CbO. CbO, immanencja, immanentna granica. Narkomani, masochiści, schizofrenicy, kochankowie, wszystkie CbO składają hołd Spinozie. CbO to pole immanencji pragnienia, płaszczyzna spójności właściwa pragnieniu (gdzie pragnienie definiuje się jako proces produkcji, bez odniesienia do jakiejkolwiek instancji zewnętrznej, drążącego go braku, mającej go dopełnić przyjemności). Wszędzie i zawsze tam, gdzie pragnienie zostaje zdradzone, wyklęte, wydarte ze swego pola immanencji, czai się kapłan. Kapłan obrzucił pragnienie potrójną klątwą: klątwą negatywnego prawa, klątwą zewnętrznej reguły oraz klątwą transcendentnego ideału. Zwrócony twarzą ku północy kapłan powiada: pragnienie jest brakiem (jakże mogłoby mu nie brakować tego, czego pragnie?). Kapłan składa pierwszą ofiarę, zwaną kastracją, a wszyscy mężczyźni i kobiety północy ustawiają się za nim w szeregi, skandując „Brak! Brak! To powszechne prawo!”. Następnie, zwróciwszy się ku południu, kapłan skuwa pragnienie z przyjemnością. Istnieją bowiem kapłani-hedoniści, a nawet orgiastycy. Pragnienie znajdzie teraz ujście w przyjemności, a uzyskana w ten sposób przyjemność nie tylko uciszy na chwilę pragnienie, bowiem uzyskanie przyjemności samo w sobie jest już sposobem na jego przerwanie, rozładowanie go w jednej chwili i zdjęcie z nas zarazem jego ładunku. Przyjemność jako rozładowanie: kapłan dokonuje drugiej ofiary zwanej masturbacją. Dalej, zwrócony ku wschodowi, wykrzykuje: Rozkosz jest niemożliwa, lecz niemożliwość rozkoszy jest wpisana w pragnienie. Taki bowiem jest jej Ideał, nawet w samej swej niemożliwości, „brakująca-rozkosz, bę­dąca życiem samym”. Kapłan dokonał trzeciej ofiary, z fantazji czy też tysiąca i jednej nocy, stu dwudziestu dni, gdy mężczyźni ze wschodu śpie­wali: tak, zgadzamy się być waszym fantazmatem, waszym ideałem i waszą niemożnością, waszą i naszą własną jednocześnie. Kapłan nie zwrócił się ku zachodowi, wiedział bowiem, że przepełnia go płaszczyzna spójności, wierzył zaś, że drogę tę zagradzają słupy Herkulesa, że jest ona ślepą uliczką, miejscem niezamieszkałym przez człowieka. Tam właśnie jednak schronienie znalazło pragnienie, zachód bowiem jest najkrótszą drogą ze wschodu i z pozostałych stron, odkrywanych na nowo i deterytorializowanych.

185

t ys i ąc P l at e au

Najnowszym wcieleniem kapłana jest psychoanalityk uzbrojony w swe trzy zasady: Przyjemności, Śmierci i Rzeczywistości. Psychoanaliza pokazała, rzecz jasna, że pragnienie nie jest podporządkowane prokreacji ani nawet genitalności. Na tym polegała jej nowoczesność. Zachowała ona jednak to, co zasadnicze, a nawet znalazła nowe sposoby i narzędzia wpisania w pragnienie negatywnego prawa braku, zewnętrznej reguły przyjemności, transcendentnego ideału fantazmatu. Przyjrzyjmy się interpretacji masochizmu: nie przywołując śmiesznego wyjaśnienia w postaci popędu śmierci, uważa się, że masochista, podobnie jak każdy inny człowiek, szuka przyjemności, może ją jednak osiągnąć wyłącznie na drodze cierpienia, bólu i fantazmatycznego poniżenia, które miałyby pełnić funkcję uśmierzającą i łagodzić głęboki lęk. Nie w pełni: cierpienia masochisty są bowiem ceną, jaką musi on zapłacić – jednak nie za osiągnięcie przyjemności, lecz za zerwanie pseudowięzi pragnienia z przyjemnością jako jego zewnętrzną miarą. Przyjemność w żadnym razie nie jest tym, czego nie sposób osiągnąć inaczej niż na okrężnej drodze cierpienia, lecz tym, co należy możliwie długo opóźniać, przerywa to bowiem ciągły proces pozytywnego pragnienia. W pragnieniu tkwi bowiem immanentna mu radość, jak gdyby napełniało się ono sobą samym i wypełniało się samoistnie własnym oglądem, nie zakładając jakiegokolwiek braku, jakiejkolwiek niemożliwości, nie mierząc się już (z) żadną przyjemnością; to owa radość bowiem szerzy intensywności przyjemności i zapobiega jej zdławieniu przez lęk, wstyd i poczucie winy. Jednym słowem, masochista posługuje się cierpieniem jako jednym ze środków budowania sobie ciała bez organów i rozpościerania płaszczyzny spójności pragnienia. Czy istnieją inne środki, inne służące temu narzędzia niż masochizm, zwłaszcza skuteczniejsze, to już całkiem inne pytanie. Wystarczy, że niektórym to pasuje. Rozpatrzmy teraz przykład masochisty, który nie poddał się psychoanalizie: „PROGRAM (…). Nocą, zaraz po kąpieli, załóż uzdę i przywiąż mi ręce, ściślej, łańcuchem do wędzidła lub paska. Niezwłocznie załóż całą uprząż, wodze i śruby; śruby przymocuj do uprzęży. Mój penis niechaj znajdzie się w metalowej osłonie. Jazda w cuglach codziennie przez dwie godziny, wieczorem wedle życzenia Pana. Uwięzienie przez trzy lub cztery dni, ręce wciąż związane, cugle na przemian zluzowane lub ściągnięte. Pan nigdy nie powinien zbliżać się do konia bez szpicruty i nigdy nie powinien powstrzymywać się od jej użycia. Gdyby zwierzę zaczęło okazywać oznaki zniecierpliwienia lub buntu, należy mocniej ściągnąć cugle, Pan zaś zgodnie z instrukcją da bestii porządną nauczkę…”10. 10 Roger Dupouy, Du masochisme, „Annales Médico-psychologique”, t. II, 1929, s. 397–405.

186

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

Co takiego wyprawia ów masochista? Zachowuje się, jak gdyby naśladował konia. Equus Eroticus, to jednak nie to. Koń i ujeżdżający go pan czy pani nie są jednak wizerunkiem matki czy ojca. To całkiem inny problem – stawanie-się-zwierzęciem nieodłączne od masochizmu to kwestia sił. Masochizm przedstawia ją następująco: „Aksjomat tresury – zniszczyć popędowe siły, by zastąpić je siłami przekazanymi”. W istocie idzie nie tyle o zniszczenie, ile o zamianę i obieg („co przydarza się koniowi, przydarzyć się może również mnie”). Koń jest poddawany tresurze: jego popędowe, instynktowne siły człowiek nagina siłami przekazanymi, które będą je odtąd kontrolować, selekcjonować, opanowywać, nadkodować. Masochista dokonuje odwrócenia znaków: koń przekaże mu swoje przekazane siły, by ujarzmić wrodzone siły masochisty. Mamy zatem do czynienia z dwoma szeregami – szeregiem konia (siła wrodzona, siła przekazana przez człowieka) oraz szeregiem masochisty (siła przekazana przez konia, wrodzona siła człowieka). Jeden szereg rozpada się w drugim, tworząc z nim jeden obieg: przyrost mocy i obieg intensywności. „Pan”, a raczej pani – amazonka, jeźdźczyni – odpowiada za zamianę sił i odwrócenie znaków. Masochista zbudował cały układ, wytyczający i wypełniający zarazem pole immanencji pragnienia, tworząc wraz ze sobą, koniem i panią ciało bez organów bądź płaszczyznę spójności. „Rezultaty do osiągnięcia: pozostawanie w stanie nieustannego wyczekiwania na twe gesty i twe rozkazy, by wszelki opór ostatecznie ustąpił miejsca stopieniu się mojej osoby z twoją (…). Do tego trzeba, by samo wspomnienie twych butów budziło niepostrzeżenie we mnie strach. Tym sposobem to już nie kobiece nogi będą na mnie oddziaływać, a jeśli tylko najdzie cię ochota wymierzenia mi jakiejś pieszczoty, gdy tylko sama jej zaznajesz i jeśli chcesz, bym sam jej zaznał, wyciśniesz na mnie piętno twego ciała, czego nigdy wcześniej nie zaznałem i nigdy inaczej bym nie zaznał”. Nogi są nadal organami, buty jednak wyznaczają już jedynie pewną strefę intensywności jako odcisk czy piętno na CbO. Zarazem, choć z innego powodu, błędem byłoby interpretowanie miłości dworskiej przez wzgląd na pewne prawo braku czy też jakiś transcendentny ideał. Wyrzeczenie się zewnętrznej przyjemności bądź jej odwlekanie, odsuwanie w nieskończoność, świadczy raczej o osiągnięciu pewnego stanu, w którym pragnieniu niczego już nie brakuje, przepełnia się ono samym sobą i rozpościera własne pole immanencji. Przyjemność jest pobudzeniem osoby bądź podmiotu, to jedyny sposób, by osoba „odnalazła się” w procesie pragnienia, które się poza nią przelewa; przyjemności, nawet te najbardziej sztuczne, są reterytorializacjami. Czy jednak odnalezienie siebie jest konieczne? Miłość dworska nie obdarza miłością „ja”, podobnie jak nie obdarza niebiańską czy religijną miłością całego wszechświata. Chodzi o to, by przysposobić sobie ciało

187

t ys i ąc P l at e au

bez organów, tam, gdzie przepływają intensywności, które sprawiają, że znika i „ja”, i inny, nie w imię jakiejś przewyższającej je ogólności, jakiegoś szerszego zasięgu, lecz dzięki osobliwościom, których nie sposób już określić mianem osobowych, intensywnościom, które nie zasługują już na miano ekstensywnych. Pole immanencji nie jest wewnętrzne wobec „ja”, nie wyłania się jednak również z jakiegoś „ja” zewnętrznego czy nawet „nie-ja”. Jest raczej niczym absolutne Zewnętrze, które nie zna już „ja”, wnętrze i zewnętrze bowiem w równym stopniu przynależą immanencji, w której się roztopiły. „Radość” w miłości dworskiej, wymiana serc, dowód czy „próba”: dozwolone jest wszystko to, co nie pozostaje zewnętrzne wobec pragnienia ani transcendentne wobec jego płaszczyzny, a zarazem nie jest wewnętrzne wobec osób. Najdrobniejsza pieszczota może być równie potężna jak orgazm; orgazm jest faktem raczej dość przykrym dla pragnienia sprawującego nadal swe prawo. Wszystko jest dozwolone: liczy się tylko to, by przyjemność stała się przepływem samego pragnienia, Immanencją, zamiast być przerywającą i wstrzymującą je miarą czy też straszącą trzema upiorami: wewnętrznego braku, wyższego transcendensu, pozornego zewnętrza11. Jeśli pragnienie nie przyjmuje za swą normę przyjemności, to nie w imię jakiegoś niemożliwego do naprawienia braku, lecz przeciwnie, z racji swej pozytywności, czyli płaszczyzny spójności, którą w swym przebiegu wyznacza. W latach 982–984 dokonano w Japonii gruntownej kompilacji chińskich traktatów taoistycznych. Można się w niej dopatrzyć procesu kształtowania się pewnego obiegu intensywności kobiecych i męskich energii, w którym kobieta odgrywa rolę siły popędowej i wrodzonej (jin), którą mężczyzna jednak jej odbiera bądź która zostaje przezeń przejęta w taki sposób, że jego siła (jang) zyskuje jeszcze bardziej wrodzony charakter: przyrost mocy12. Warunkiem owego krążenia i zwielokrotnienia jest brak ejakulacji ze strony mężczyzny. Nie chodzi jednak o doświadczenie pragnienia jako wewnętrznego braku ani o opóźnienie przyjemności, by wywołać swego rodzaju dającą się uzewnętrznić nadwyżkę, lecz przeciwnie, o sporządzenie intensywnego ciała bez organów, 11

12

188

Na temat miłości dworskiej i jej radykalnej immanencji, przekreślającej zarazem religijną transcendencję i hedonistyczną zewnętrzność, zob. René Nelli, L’érotique des troubadours, L’Union générale d’éditions 1974 , s. 10–18, a zwłaszcza t. I, s. 267, 316, 358, 370; t. II, s. 47, 53, 75 (oraz t. I, s. 128): jedną z największych różnić między miłością rycerską a miłością dworską jest to, że „w przypadku rycerzy walor, dzięki któremu zasługuje się na miłość, jest zawsze zewnętrzny wobec samej miłości”, podczas gdy w systemie dworskim, jako że próba jest zawsze wewnętrzna wobec miłości, walor wojowniczy ustępuje miejsca „bohaterstwu uczuć” – oto jedna z mutacji maszyny wojennej. Robert Van Gulik, La vie sexuelle dans la Chine ancienne, Gallimard 1972, wraz z komentarzem J.-F. Lyotarda z Économie libidinale, Minuit 1974, s. 241–251.

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

Tao, o wydzielenie pola immanencji, w którym pragnieniu niczego nie brakuje, przez co nie odnosi się ono do żadnego zewnętrznego czy transcendentnego kryterium. Co prawda każdy obieg można sprowadzić do celów prokreacji (ejakulacja energii we właściwym momencie), jak pojmuje to między innymi konfucjanizm. To prawda, jednak wyłącznie w odniesieniu do jednej strony owego układu pragnienia, strony zwróconej ku warstwom, organizmom, państwu czy rodzinie… Nie jest to jednak prawda w odniesieniu do jego drugiej strony, strony Tao – strony bezwarstwowości, wyznaczającej płaszczyznę spójności właściwą samemu pragnieniu. Czy Tao jest masochistyczne? Czy dworskość jest Tao? Pytania te są niedorzeczne. Pole immanencji czy płaszczyzna spójności wymagają zbudowania bądź mogą być zbudowane w obrębie nader różnych formacji społecznych i przez nader różne układy – perwersyjne, artystyczne, naukowe, mistyczne czy polityczne, które wymagają innego typu ciał bez organów. Zostanie ono zbudowane kawałek po kawałku, przy czym miejsc, warunków i użytych do tego technik nie da się do siebie wzajemnie sprowadzić. Pytanie dotyczy raczej tego, czy te elementy da się do siebie dopasować i za jaką cenę? Pojawić się wszak mogą potworne krzyżówki. Płaszczyzną spójności byłby zbiór wszystkich CbO, czysta wielość immanencji, której jeden element może być chiński, inny amerykański, jeszcze inny średniowieczny, kolejny zaś drobno-perwersyjny, wszystkie jednak pozostają w ruchu uogólnionej deterytorializacji, w której każdy z nich bierze i wykonuje, co może, wedle swych upodobań, które zdoła oderwać od swego „ja”, zgodnie z pewną polityką czy strategią, którą daje się oderwać od tej czy innej formacji, w procedurze oderwanej od samego swego początku. Wyróżniamy zatem: 1) Ciała bez Organów różniące się typem, rodzajem, substancjalnymi atrybutami, przykładowo Chłód narkomańskiego CbO, Cierpienie masochistycznego CbO; każde z nich ma swój stopień 0 jako zasadę wytwarzania (remissio); 2) to, co dzieje się z każdym typem CbO, czyli tryby, wytworzone intensywności, przechodzące je fale i wibracje (latitudo); możliwy zbiór wszystkich CbO, płaszczyzna spójności (Omnitudo, jak niekiedy zwiemy CbO). Nasuwa to jednak wiele pytań: jak sporządzić sobie CbO oraz w jaki sposób wytworzyć odpowiednie intensywności, bez których pozostałoby ono puste? – nie jest to wszak to samo pytanie. Jak również: jak osiągnąć płaszczyznę spójności? W jaki sposób zszyć, schłodzić, zebrać razem wszystkie CbO? Jeśli to możliwe, dokonać tego można jedynie sprzęgając ze sobą intensywności wytworzone w każdym CbO w jedno kontinuum łączące wszystkie intensywne ciągłości. Czy wytworzenie dowolnego CbO nie wymaga układów, a płaszczyzny spójności – jakiejś ogromnej abstrakcyjnej Maszyny? Bateson zwie wzniesieniami [plateaux] strefy ciągłej

189

t ys i ąc P l at e au

intensywności, powstałe w taki sposób, że przerwać ich ciągłości nie jest w stanie jakikolwiek czynnik zewnętrzny ani nie dopuszczają one możliwości osiągnięcia w jakimkolwiek punkcie kulminacji, jak w przypadku niektórych wiążących się z seksualnością czy agresją zachowań w kulturze Bali13. Wzniesienie to ułamek immanencji. Każde CbO składa się z takich wzniesień. Każde CbO samo w sobie jest wzniesieniem, łączącym się z innymi wzniesieniami na płaszczyźnie spójności. To składowa przejścia. Powtórna lektura Heliogabala i Tarahumarów. Heliogabal bowiem jest Spinozą, Spinoza zaś – wskrzeszonym Heliogabalem. Tarahumarowie z kolei to eksperymentowanie, pejotl. Spinoza, Heliogabal i eksperyment sprowadzają się do tej samej formuły: anarchia i jedność są tym samym, wszelako nie jedność Jednego, lecz bardziej osobliwa jedność, jaką orzekać da się wyłącznie o mnogim [multiple]14. Te dwie prace Artauda eksperymentują z wielością stopienia, stapialnością jako nieskończonym zerem, płaszczyzną spójności. Materią, z której odeszli bogowie, a zostały w niej zasady jako siły, istoty, substancje, elementy, ustąpienia, wytwarzanie; sposoby bycia czy modalności jako wytworzone intensywności, wibracje, tchnienia, Liczby. Wreszcie trudności w dostąpieniu owego świata ukoronowanej Anarchii, jeśli poprzestać na organach („wątroba zażółcająca skórę, rozkładający się od kiły mózg, jelito wydzielające kał”) i tkwić zamkniętym w organizmie czy w warstwie tamującej przepływy i zatrzaskującej nas w tym świecie. Zauważamy z wolna, że CbO nie jest bynajmniej przeciwieństwem organów. Jego wrogiem nie są organy, lecz organizm. CbO przeciwstawia się nie organom, lecz owej organizacji organów, którą zwiemy organizmem. Co prawda sam Artaud toczy walkę z organami, równocześnie jednak żal i pretensje ma do organizmu: Ciało to ciało. Jest jedno. I nie potrzebuje organów. Ciało nie jest nigdy organizmem. Organizm to wróg ciał. CbO nie przeciwstawia się organom, lecz z pomocą swych „prawdziwych organów” przeciwstawia się organizmowi, organicznej organizacji organów. Sąd boży, sądownictwo Boga, system teologiczny, to właśnie chwyt tego, który ustanawia organizm, organizację organów zwaną organizmem, nie może on bowiem znieść CbO, gdyż ściga je, prześladuje, rozpruwa, by się przez nie przepchnąć i przepchnąć organizm. Organizm 13 Gregory Bateson, Steds to an Ecology of Mind, Ballantine Books 1972, s. 113. 14 Antonin Artaud, Heliogabal albo anarchista ukoronowany, tłum. B. Banasiak, P. Pieniążek, KR 1999, s. 110. Co prawda Artaud uznaje nadal tożsamość Jednego i Mnogiego za jedność dialektyczną, zawężając wielość poprzez sprowadzenie jej do Jednego. Z Heliogabala czyni swego rodzaju heglistę. Nie trzeba tego jednak brać dosłownie, gdyż wielość od samego początku przekracza wszelkie opozycje i znosi ruch dialektyczny.

190

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

to już zawsze to samo, sąd boży, z którego korzystają i czerpią swą władzę lekarze. Organizm nie jest wcale ciałem, CbO, lecz warstwą na CbO, czyli przejawem akumulacji, koagulacji i sedymentacji, które wtłaczają je w formy, funkcje, związki, panujące i hierarchiczne organizacje, zorganizowane transcendencje, by wycisnąć z niego użyteczną pracę. Warstwy są pętami, kleszczami. „Spętaj mnie, jeśli chcesz”. Nieustannie jesteśmy uwarstwieni. Kim jednak jest owo „my”, które nie jest „ja”, podmiot bowiem na równi z organizmem przynależy do pewnej warstwy i od niej jest zależny? Odpowiedzmy teraz: to CbO, to ono, lodowcowy byt, na którym pojawiają się owe nanosy, osady, skrzepy, pofałdowania i uskoki budujące organizm – wraz ze znaczeniem i podmiotem. To nad nim ciąży sąd boży i na nim wykonywany jest jego wyrok, to ono jest podsądnym. To w nim organy nawiązują ze sobą stosunki składowe, zwane organizmem. CbO wyje: zrobiono mi organizm! Nienależycie mnie sfałdowano! Ukradziono mi moje ciało! Sąd boży wydziera je z jego immanencji i przerabia na organizm, znaczenie, podmiot. Oto ono, uwarstwione. Przez to rozdarte jest ono między dwoma biegunami: płaszczyznami warstw, na których się kuli i poddaje osądowi, oraz płaszczyzną spójności, na której się rozpościera i otwiera na eksperymenty. A jeśli CbO jest granicą, jeśli zawsze jest dostępne, to dlatego, że za warstwą zawsze kryje się kolejna warstwa, umocowana w innej jeszcze warstwie. Trzeba bowiem wielu warstw, a nie tylko organizmu, by powołać sąd boży. Odwieczna i gwałtowna walka między płaszczyzną spójności, wyzwalającą CbO, przecinającą i rozbijającą wszystkie warstwy, a powierzchniami warstw, które je blokują i kurczą. Rozważmy trzy ogromne warstwy w odniesieniu do nas samych, te mianowicie, które pętają nas w sposób najbardziej bezpośredni: organizm, znaczeniowość i upodmiotowienie. Powierzchnia organizmu, kąt znaczeniowości i interpretacji, punkt upodmiotowienia i ujarzmienia. Zorganizuj się, zostań organizmem, zwiąż swe ciało! – inaczej czeka cię wyłącznie los zdeprawowanego. Bądź znaczący i znaczony, interpretuj i bądź interpretowany! – inaczej będziesz tylko dewiantem. Zostań podmiotem, trwaj jako taki, jako podmiot wypowiedzenia sprowadzony do podmiotu wypowiedzi – inaczej czeka cię tylko tułaczka. Zbiorowi warstw CbO przeciwstawia rozwiązanie (bądź też n powiązań) jako właściwość płaszczyzny spójności, eksperyment jako działanie na tej płaszczyźnie (koniec ze znaczącym, nigdy nie interpretuj!), koczowniczość jako ruch (nawet pozostając w miejscu, ruszajcie się, nie zatrzymujcie się, podróż w bezruchu, odpodmiotowienie). Co oznacza takie rozwiązanie, wyrzeczenie się bycia organizmem? Jak przekonać, że to takie proste, że robimy to każdego dnia? Z konieczną rozwagą, jej biegłością w dozowaniu, mimo grożącego niebezpieczeństwa przedawkowania. Nie

191

t ys i ąc P l at e au

uderzeniem młota, lecz najcieńszym ostrzem. Wynajdując sposoby samozniszczenia inne, niż podsuwa popęd śmierci. Niszczenie organizmu nigdy nie oznaczało samobójstwa, lecz otwieranie organizmu na połączenia wymagające całego układu, obiegów, sprzężeń, spiętrzeń, stopni i progów, przejść i rozkładów intensywności, terytoriów i deterytorializacji (prze)mierzanych krokiem mierniczego. Koniec końców rozbicie organizmu nie jest trudniejsze od rozbicia innych warstw – znaczeniowości czy upodmiotowienia. Znaczeniowość przylega do duszy równie ściśle, jak organizm do ciała, tak samo trudno się ich pozbyć. A w kontekście podmiotu: jak odczepić się od punktów upodmiotowienia, które nas przytrzymują, przykuwają do panującej rzeczywistości? Wyrwać świadomość z uścisku podmiotu, by przemienić ją w narzędzie eksploracji, wydrzeć nieświadome znaczeniowości i interpretacji, by przemienić je w prawdziwe produkowanie – to bez wątpienia coś równie trudnego, jak wydarcie ciała z organizmu. Sztuka rozwagi jest konieczna we wszystkich trzech przypadkach, a jeśli zdarzy nam się otrzeć o śmierć przy rozbiórce organizmu, otrzemy się jedynie o fałsz, ułudę, urojenia, śmierć psychicznej natury, wymykając się znaczeniowości i próbom ujarzmienia. Artaud waży i mierzy każde słowo: świadomość „wie, co dla niej dobre, a co bez wartości; myśli i uczucia, które przyjąć może bez ryzyka i z korzyścią dla siebie i te, które szkodzić mogą sprawowaniu przez nią swej wolności. Wie ona przede wszystkim, dokąd sięga jej istnienie i dokąd może jeszcze dążyć, a gdzie nie ma już prawa się zbliżyć, nie pogrążając się w nierzeczywistości, złudności, w tym, co niedokonane i niegotowe (…). Płaszczyzna, do której normalna świadomość nie dociera, do której dotrzeć pozwala Ciguri, będąca największą tajemnicą każdej poezji. W człowieku jednak tkwi jeszcze inna płaszczyzna, tym razem mroczna, bezkształtna, do której świadomość nie ma przystępu, która jednak ją okala, raz niczym jej nieoświetlone przedłużenie, a raz zawisa nad nią niczym groźba. Wydobywając z niej również zuchwałe doznania i postrzeżenia. To bezwstydne fantazje dotykają schorowanej świadomości. Ja również padłem ofiarą fałszywych doznań, fałszywych postrzeżeń i w nie uwierzyłem”15. Trzeba zachować dość z organizmu, by mógł on każdego dnia o poranku się uformować i związać się na nowo, skromne zaś zapasy znaczeniowości i interpretacji zachować, choćby po to, by stawić z ich pomocą opór ich własnemu systemowi, gdy sytuacja będzie tego wymagać, gdy rzeczy, osoby, a nawet okoliczności do tego zmuszą; również skromnych racji podmiotowości należy mieć pod dostatkiem na podorędziu, by móc 15

192

Antonin Artaud, Les Tarahumaras, w: tegoż, Oeuvres complètes, Gallimard 1974, t. IX, s. 34–35.

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

stawić czoła panującej rzeczywistości. Naśladujcie warstwy. Nie dostąpimy CbO, nie sięgniemy jego płaszczyzny spójności, usuwając warstwy bez namysłu. Dlatego od początku natrafiamy na paradoks ciał żałobnych i opustoszałych: wyzbyły się one swych organów, zamiast znaleźć punkty, w których cierpliwie i bezzwłocznie mogłyby rozbić ową organizację organów zwaną organizmem. Istnieje zaiste wiele innych sposobów na zaprzepaszczenie CbO: ostateczne czy częściowe niepowodzenie w próbie jego sporządzenia, gdy w trakcie jego budowy okazuje się, że nic się na nim nie dzieje, a intensywności nie krążą, bo coś je hamuje. CbO nieustannie bowiem waha się między uwarstwiającymi je powierzchniami a wyzwalającą je płaszczyzną. Oswobodźcie je nazbyt gwałtownym gestem, nierozważnie rozbijcie warstwy, a popełnicie samobójstwo, utkwiwszy w jakiejś czarnej dziurze, wręcz zmierzając nieuchronnie do jakiejś katastrofy, miast rozpostrzeć jego płaszczyznę. Najgorsze nie jest pozostanie w stanie uwarstwienia – zorganizowania, oznaczania, ujarzmienia – najgorsze jest pospieszne doprowadzenie warstw ku samobójczemu czy obłąkańczemu zawaleniu, wówczas zwalą się na nas i nas przygniotą, cięższe niż kiedykolwiek wcześniej. Należy zatem postępować następująco: osadzić się w danej warstwie, wykorzystać szanse, które nam ona daje, znaleźć w niej odpowiednie miejsce, wyczuć ruchy możliwej deterytorializacji, odnaleźć w niej możliwe linie ujścia, wypróbować je, tu i ówdzie dokonać sprzężeń przepływów, segment po segmencie sprawdzić kontinua intensywności, w odwodzie mając zawsze pewne poletko nowej ziemi. Drobiazgowo ustosunkowując się do każdej z warstw, zdołamy oswobodzić w niej linie ujścia, udrożnić kanały i umożliwić sprzężone przepływy, wydobyć ciągłe intensywności dla CbO. Łączenie, sprzęganie, kontynuowanie: pełen „diagram” przeciw wciąż znaczącym i podmiotowym programom. Jako że tkwimy zawsze w obrębie określonej formacji społecznej, przede wszystkim należy się przyjrzeć jej uwarstwieniu dla nas, w nas, w miejscu, w którym jesteśmy schwytani; delikatnie rozchwiać układ, by obrócił się na stronę płaszczyzny immanencji. Tylko tak CbO odsłonić się może w całej swej okazałości, jako połączenie pragnień, sprzężenie przepływów, ciągłość intensywności. Budujemy sobie własną małą maszynę, gotową w określonych okolicznościach podłączyć się do innych zbiorowych maszyn. Castaneda opisuje pewien długotrwały eksperyment (nie ma znaczenia, czy z pejotlem czy z czymś innym): zastanówmy się przez chwilę, w jaki sposób Indianin zmusza go wpierw do poszukiwania pewnego „miejsca”, które to przedsięwzięcie samo w sobie jest już trudne, następnie do znalezienia sobie „sojuszników”, a w końcu do stopniowego wyrzeczenia się interpretacji, wytyczenia przepływ po przepływie, segment po segmencie, linii eksperymentowania, stawania-się-zwierzęciem,

193

t ys i ąc P l at e au

stawania-się-molekularnym itp. Tym wszystkim właśnie jest CbO: z konieczności pewnym Miejscem, z konieczności pewną Płaszczyzną, z konieczności pewną Zbiorowością (łączącą w pewien układ elementy, rzeczy, rośliny, zwierzęta, narzędzia, ludzi, moce, odłamki wszystkiego, nie ma bowiem „mojego” ciała bez organów, lecz „ja” może mieścić się tylko na nim – „ja” bądź to, co z owego „ja” zostało, oporne i zmieniające swe kształty, przekraczające progi). Bywa, że zapoznając się z kolejnymi książkami Castanedy, czytelnik zaczyna wątpić w istnienie Indianina Don Juana i wielu innych rzeczy. To jednak bez znaczenia. Tym lepiej, jeśli książki te są wykładem raczej pewnego synkretyzmu aniżeli badań etnograficznych, protokołem z pewnego doświadczenia aniżeli sprawozdaniem z inicjacji. Oto, jak jego czwarta książka, Opowieści o mocy16, ujmuje żywotne rozróżnienie na tonal i nagual. Tonal zdaje się być zróżnicowaną rozciągłością: jest organizmem, a zarazem wszystkim tym, co zorganizowane i organizujące. Jest on jednak także znaczeniowością, wszystkim tym, co znaczące i znaczone, wszystkim, co daje się zinterpretować, objaśnić, zapamiętać pod postacią czegoś, co przypomina coś innego. Wreszcie jest to Ja, podmiot, osoba, jednostka społeczna czy historyczna, wraz ze wszystkimi odpowiadającymi im uczuciami. Jednym słowem, tonal jest całością, włączając w nią Boga, sąd boży, gdyż „stwarza reguły, według których potem pojmuje świat, a zatem niejako sam świat ten stwarza”17. A jednak tonal jest tylko wyspą. Nagual bowiem także jest wszystkim. Jest tą samą całością, lecz w warunkach, w których ciało bez organów zajmuje miejsce organizmu, eksperymentowanie – miejsce jakiejkolwiek interpretacji, która do niczego nie jest mu już potrzebna. Przepływy intensywności, ich strumienie, ciecze, włókna, ciągłości i połączenia afektów, pył, drobne rozczłonkowanie, mikropostrzeżenia zajmują miejsce świata podmiotu. Stawania, stawania-się-zwierzęciem, stawania-się-molekularnym zastępują indywidualną i powszechną historię. W istocie tonal nie jest tak zróżnicowany, jak się wydaje: obejmuje on zbiór warstw wraz ze wszystkim tym, co może być z nimi powiązane, organizacją organizmu, interpretacjami i objaśnieniami wszystkiego tego, co może znaczyć, ruchami upodmiotowienia. Nagual z kolei rozbija warstwy. To nie organizm tutaj funkcjonuje; buduje się tutaj CbO. To nie działania wymagają wyjaśnienia, marzenia senne i fantazje – zinterpretowania, wspomnienia z dzieciństwa – przypomnienia, słowa – znaczeń; zamiast tego są barwy i dźwięki, stawania się i intensywności (a kiedy stajesz się psem, nie ma 16 Carlos Castaneda, Opowieści o mocy, tłum. Z. Zagajewski, M. Pilarska, Rebis 1996 [przyp. tłum.]. 17 Zob. tamże, rozdz. Wyspa tonala [przyp. tłum.].

194

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

sensu zadawać pytania, czy pies, z którym się bawisz, jest tylko snem, czy jawą, czy jest tą „pierdoloną matką”, czy też czymś innym). Już nie „Ja” odczuwa, działa i przypomina coś sobie, lecz „jaśniejąca mgła, ciemne żółtawe opary” obdarzone są afektami i doznają ruchów i prędkości. Co ważniejsze jednak, nie pozbywamy się tonala, roztrzaskując go jednym ciosem. Trzeba go z wolna osłabiać, przyczyniać się do jego skurczenia, zacierać, i to tylko w niektórych momentach. Trzeba go pozostawić przy życiu, by odeprzeć napaść ze strony naguala. Nagual bowiem, któremu udałoby się przełamać opór i wedrzeć do środka, zniszczyć tonal, ciało bez organów, które rozbiłoby wszystkie warstwy, obróciłoby się wkrótce w nicość, na drodze czystego samozniszczenia, u którego kresu nie ma nic prócz śmierci: „Musimy za wszelką cenę chronić tonal”18. Nie odpowiedzieliśmy jednak nadal na pytanie: skąd tyle zagrożeń? skąd potrzeba tak wielu środków ostrożności? Nie wystarczy bowiem na abstrakcyjnym poziomie przeciwstawić warstwy Ciału bez Organów. Jego ślady znajdziemy już przecież w równej mierze w warstwach, co na warstw pozbawionej płaszczyźnie immanencji, w innej jednak postaci. Weźmy na przykład organizm jako warstwę: istnieje rzecz jasna pewne CbO przeciwstawiające się organizacji organów zwanej organizmem, istnieje jednak również pewne CbO organizmu należące do owej warstwy. Tkanki rakowate: w każdym momencie, w każdej sekundzie jakaś komórka ulega zrakowacieniu, popada w obłęd, zaczyna się namnażać i tracić swą właściwą postać, pokonując i obejmując wszystko: organizm musi ją na powrót podporządkować swej regule i przewarstwić, nie tylko po to, by samemu ocaleć, lecz również po to, by utorować jakieś ujście z organizmu, umożliwić wytworzenie „innego” CbO na płaszczyźnie spójności. Rozpatrzmy teraz przykład warstwy znaczeniowości: również tutaj pojawia się pewna rakowata tkanka znaczeniowości, pączkujące ciało despoty, tamujące wszelki obieg znaków, a zarazem stające na przeszkodzie narodzinom nieznaczącego znaku na „innym” CbO. Czy też duszącego się ciała upodmiotowienia, tym bardziej uniemożliwiającego wyzwolenie, że nie pozwala ono przetrwać jakiejkolwiek odrębności podmiotów. Jeśli rozważyć tę czy inną formację społeczną, stwierdzimy, że wszystkie one mają swoje CbO, gotowe do przeżarcia, rozmnożenia, pokrycia i objęcia całości ciała społecznego, wchodzące w oparte na przemocy i konkurencji, jak również sojusznicze i oparte na współpracy stosunki. CbO pieniądza (inflacja), lecz również CbO państwa, wojska, fabryki, miasta, partii itp. Jeśli warstwy są wynikiem krzepnięcia i osadzania się, pewna określona prędkość przyspieszonego osadzania w warstwie wystarczy, by zatraciła ona swą postać i straciła powiązania, 18 Zob. tamże, rozdział Kurczenie się tonala [przyp. tłum.].

195

t ys i ąc P l at e au

a następnie wytworzyła guz właściwy sobie, danej formacji czy aparatowi. Warstwy rodzą własne CbO, totalitarne i faszystowskie, przerażające karykatury płaszczyzny spójności. Nie wystarczy zatem odróżnić pełne CbO na płaszczyźnie spójności od pustych CbO powstałych na gruzach pozostałych po warstwach skutkiem nazbyt gwałtownego ich rozbicia. Należy jeszcze uwzględnić rakowate CbO w warstwach, które zaczynają się namnażać. Problem trzech ciał. Artaud powiadał, że za „płaszczyzną” istnieje jeszcze inna płaszczyzna, okalająca nas niczym „nieoświetlone przedłużenie” bądź „zawisająca niczym groźba”. To walka, która jednak z tego tytułu nie jest nigdy dostatecznie jasna. Jak wytworzyć sobie CbO, które nie będzie tkwiącym w nas rakowatym ciałem faszysty czy pustym CbO narkomana, paranoika czy hipochondryka? Jak mamy odróżnić te trzy ciała? Artaud nieustannie mierzy się z tym problemem. Nadzwyczajna budowa Skończyć z sądem bożym: przemowa rozpoczyna się od klątw rzucanych pod adresem toczonego rakiem cielska Ameryki, wojny i pieniądza; potępia warstwy nazywając je „gównem”, przeciwstawia im prawdziwy Plan, nawet jeśli to jedynie strumyczek Tarahumarów, pejotl. Znane mu są jednak również niebezpieczeństwa wiążące się z nazbyt gwałtownym, nieostrożnym usunięciem warstw. Artaud nieustannie napotyka ów problem i płynie z nim. W Liście do Hitlera pisze: „Szanowny Panie, pokazywałem Panu w roku 1932 w kawiarni Ider w Berlinie, jednego z owych wieczorów, podczas których się poznaliśmy i tuż przed objęciem przez Pana władzy, zapory wyrysowane na mapie, która nie była mapą geograficzną, wymierzone we mnie w ramach wielostronnej akcji siłowej, co Pan mi wskazał. Dziś podnoszę, Hitlerze, tamy, które ustawiłem! Paryżanom potrzeba gazu. Pozostaje Pańskim A.A. PS. Rzecz oczywista, szanowny Panie, to nie jest zgoła zaproszenie, to przede wszystkim ostrzeżenie (…)”19. Ta nie tylko geograficzna mapa to niejako mapa intensywności CbO, na której zapory wyznaczają progi, gazem zaś są fale i przepływy. Nawet jeśli samemu Artaudowi się nie udało, pewne jest, że dzięki niemu coś udało się nam wszystkim. CbO jest jajem. Jajo to jednak nie jest uwstecznione, przeciwnie, jest na wskroś współczesne, zawsze nosimy je ze sobą jako własne środowisko eksperymentu, własne, złączone z nami otoczenie [milieu]. Jajo to ośrodek czystej intensywności, spatium, a nie ekstensja, intensywność zero jako zasada produkcji. Między nauką a mitem, embriologią a mitologią, jajem biologicznym a jajem psychicznym czy kosmicznym zachodzi zasadnicza zbieżność. Jajo zawsze wskazuje ową intensywną rzeczywistość, nie niezróżnicowaną, lecz taką, w której rzeczy, organy, różnią się od siebie jedynie gradientem, zakresem migracji, strefami sąsiedztwa. 19 Zob. „Cause Commune”, nr 3, październik 1972.

196

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

Jajo to CbO. CbO nie jest „przed” organizmem, lecz doń przylega i nieustannie się buduje. Jeśli wiąże się z dzieciństwem, to nie w sensie, w jakim dorosły cofa się do stadium dziecka, dziecko zaś wycofuje się do łona Matki, lecz w takim sensie, w jakim dziecko, niczym dogońskie bliźnię, zawsze ma przy sobie resztkę łożyska. Wydobywa z organicznej formy Matki pewną intensywną i nieuwarstwioną materię, dzięki której możliwe jest zerwanie na zawsze z przeszłością, jego doświadczenie, jego aktualne eksperymenty. CbO jest blokiem dzieciństwa, stawaniem się, przeciwieństwem wspomnień (z) dzieciństwa. Nie jest dzieckiem „przed” dorosłym ani matką „przed” dzieckiem – jest ścisłą współczesnością dorosłego, dziecka i dorosłego, mapą ich zestawionych ze sobą gęstości i intensywności, wraz ze wszystkimi ich zmianami, zapisanymi na owej mapie. CbO jest właśnie ową intensywną tkanką rozrodczą, w której nie ma już, nie może być już rodziców ani dzieci (organiczne przedstawienie). Oto, czego nie pojął Freud u Weissmanna: dziecko jako zarodek współczesny rodzicom. Toteż ciało bez organów nigdy nie jest twoje, moje… To zawsze jakieś ciało. Rzutuje w równym stopniu, co się wycofuje. Jest zwinięciem, jednak zawsze jest twórczą i zawsze współczesną inwolucją. Organy rozmieszczają się po CbO, jednak niezależnie od formy organizmu, kształty stają się więc przygodne, a organy są już tylko wytwarzanymi intensywnościami, przepływami, progami i gradientami. „Jakiś” brzuch, „jakieś” oko, „jakieś” usta: zaimkowi nieokreślonemu niczego nie brakuje, nie jest nawet niezdeterminowany ani niezróżnicowany, wyraża bowiem wyłącznie określenie intensywności, intensywnej różnicy. Zaimek nieokreślony jest przewodnikiem dla pragnienia. Nie chodzi już bynajmniej o ciało pokawałkowane, rozerwane, ani też o organy bez ciał (ObC). CbO jest ich przeciwieństwem. Nie ma w nim bynajmniej organów pokawałkowanych w stosunku do jakiejś utraconej jedności, nie chodzi też tutaj o powrót do stanu niezróżnicowania w stosunku do jakiejś dającej się zróżnicować całości. Dochodzi jedynie do rozmieszczenia intensywnych racji organów, z ich pozytywnymi nieokreślonymi zaimkami, w łonie pewnej zbiorowości czy wielości, w pewnym układzie i według mechanicznych połączeń działających na CbO. Logos spermatikos. Błąd psychoanalizy polega na tym, że ujmuje ona przejawy ciała bez organów jako rodzaj uwstecznienia, rzutowania fantazmatu, w powiązaniu z pewnym obrazem ciała. Toteż chwyta jedynie jego przeciwieństwo, zastąpiwszy rodzinnymi fotografiami, wspomnieniami z dzieciństwa i obiektami częściowymi mapę świata intensywności. Niczego nie pojmuje z owego jaja ani z zaimków nieokreślonych, niczego ze współczesności pewnego otoczenia, które nieustannie się wytwarza. CbO to pragnienie, to jego i przez nie pragniemy. Nie tylko dlatego, że jest płaszczyzną spójności i polem immanencji pragnienia, lecz

197

t ys i ąc P l at e au

dlatego, że nawet wówczas, gdy zapada się w pustkę gwałtownej bezwarstwowości czy obfituje w namnażające się rakowato warstwy, pozostaje pragnieniem. Pragnienie sięga również tam, gdzie pragnie się własnego unicestwienia albo gdzie pragnie się tego, co obdarzone jest mocą unicestwiania. Pragnienie pieniądza, pragnienie wojska, pragnienie policji, pragnienie państwa, pragnienie-faszystowskie – bowiem nawet faszyzm jest pragnieniem. Pragnienie pojawia się wszędzie tam, gdzie dochodzi do ustanowienia pewnego CbO w tej czy innej relacji. Nie jest to jednak problem ideologiczny, lecz kwestia czysto materialna, zjawisko z dziedziny materii – fizycznej, biologicznej, psychicznej, społecznej i kosmicznej. Dlatego materialnym problemem schizoanalizy jest rozstrzygnięcie, czy dysponujemy środkami pozwalającymi na odróżnienie i oddzielenie CbO od jego sobowtórów: szklistych ciał pustych, ciał rakowatych, totalitarnych i faszystowskich. Próba pragnienia: nie potępiać i nie wyrzekać się fałszywych pragnień, a w samym pragnieniu odróżniać to, co prowadzi do namnożenia warstw bądź nazbyt gwałtownego ich usunięcia, od tego, co wiąże się z budową płaszczyzny spójności (ścigać i nadzorować faszystę nawet w nas samych, podobnie jak samobójcę i obłąkańca). Płaszczyzna spójności to nie tylko to, co wyznaczane jest przez wszystkie CbO. Istnieją takie CbO, które zasługują na odrzucenie, to ona dokonuje wyboru, z pomocą wytyczającej ją abstrakcyjnej maszyny. I nawet w pewnym CbO (ciele masochistycznym, ciele narkomańskim itp.) odróżnić trzeba to, co da się złożyć na owej płaszczyźnie, od tego, co złożyć się nie da. Faszystowski czy samobójczy użytek z narkotyków, ale również możliwość użytku dającego się pogodzić z płaszczyzną spójności? Również paranoja: możliwość czynienia z niej częściowego użytku? Stawiając pytanie o zbiór wszystkich CbO, ujętych jako substancjalne atrybuty pewnej pojedynczej substancji, w sensie ścisłym należałoby je ujmować jedynie w odniesieniu do płaszczyzny. To ona bowiem stanowi zbiór wszystkich dobranych pełnych CbO (nie ma pozytywnego zbioru obejmującego ciała puste i rakowate). Jakiej natury jest ów zbiór? Czy tylko logicznej? A może trzeba by uznać, że każde CbO w swym rodzaju wywołuje skutki identyczne bądź analogiczne do skutków innych CbO w ich własnym rodzaju? To, co zyskują narkoman i masochista, można by zyskać również w inny sposób, w warunkach wyznaczonych przez płaszczyznę: ćpać bez zażywania narkotyków, upijać się czystą wodą, jak w eksperymentach Henry’ego Millera? A ponadto, czy chodzi tutaj o jakieś rzeczywiste przechodzenie substancji, jakąś intensywną ciągłość wszystkich CbO? Bez wątpienia wszystko jest możliwe. Powiedzmy tylko: tożsamości skutków, ciągłości rodzajów, zbioru wszystkich CbO niepodobna uzyskać na płaszczyźnie spójności inaczej niż przy udziale pewnej abstrakcyjnej maszyny, zdolnej ją pokryć czy wręcz wyrysować dzięki

198

/ 6 / 2 8 l i s to pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i a ło b e z O r g a n ów ?

układom mogącym podłączyć się do pragnienia, zdolnym do skutecznego zajęcia się pragnieniami, zapewnienia im ciągłych połączeń i poprzecznych powiązań. W przeciwnym razie CbO na płaszczyźnie pozostałyby odłączone i oddzielone od siebie rodzajami, odsunięte na bok, sprowadzone do roli środków doraźnych, podczas gdy na „innej płaszczyźnie” triumfy święciłyby ich rakowate i wypatroszone sobowtóry.

/ 7 /

R o k z e r ow y – Twa r zowo ś ć

Napotkaliśmy, jak dotąd, dwie osie – znaczeniowości i upodmiotowienia. Były to nader odmienne od siebie semiotyki, a wręcz dwie odmienne warstwy. Znaczeniowość jednak nie może obyć się bez białej ściany, na której zapisuje swe znaki i redundancje. Upodmiotowienie zaś nie może się obyć bez czarnej dziury, w której składa swoje świadomość, namiętność i swój nadmiar. Jako że nie ma semiotyk innych niż mieszane, a warstwy zawsze układają się parami, nie powinniśmy się dziwić szczególnemu urządzeniu montowanemu na ich przecięciu. Co zadziwiające, jest to twarz: system białej ściany-czarnej dziury. Ogromne oblicze o białych policzkach, kredowa twarz przeszyta oczyma niczym czarnymi dziurami. Głowa klauna, biały klaun, księżycowy pierrot, anioł śmierci, święty całun. Twarz nie jest zewnętrzną powłoką tego, kto mówi, myśli

201

t ys i ąc P l at e au

czy odczuwa. Forma znaczącego w mowie, a nawet same jego jednostki pozostaną niedookreślone, jeśli potencjalny słuchacz nie skieruje swego wyboru ku twarzy mówiącego („zobacz, wygląda na zagniewanego...”, „nie mógł tego powiedzieć!”, „widzisz moją twarz, gdy z tobą rozmawiam”, „przyjrzyj mi się dobrze!”). Dziecko, kobieta, matka, mężczyzna, ojciec, szef, nauczyciel czy policjant nie mówią językiem jako takim, lecz językiem, którego cechy znaczące odnoszą się do swoistych zarysów twarzowości. Twarze jednak nie są zgoła jednostkowe, określają raczej pewne strefy częstotliwości i prawdopodobieństwa, wyznaczając pole, które z góry unieszkodliwia, buntownicze wobec zastanych znaczeń, wyrażenia i połączenia. Podobnie formy podmiotowości, świadomość czy namiętność, pozostałyby całkowicie puste, gdyby twarze nie wyznaczały miejsc rezonansu, oddzielających umysłową i zmysłową rzeczywistość, dopasowując je z góry do panującej rzeczywistości. Twarz sama w sobie jest redundancją. I w swej redundancji wzmaga redundancję znaczeniowości i częstotliwości, a wraz z nimi – rezonansu i podmiotowości. Twarz buduje ścianę, potrzebną znaczącemu do tego, by mogło się od niej odbić, wznosi mur znaczącego, konstruuje ramę i rozpościera ekran. Twarz drąży czarną dziurę podmiotowości jako świadomości czy namiętności, jest aparatem, trzecim okiem. A może trzeba by to ująć jeszcze inaczej? W istocie to nie twarz buduje ścianę znaczącego, nie drąży też dziury podmiotowości. Niewyraźne jeszcze zarysy twarzy bowiem, przynajmniej twarzy konkretnej, zaczynają się dopiero pojawiać na białej ścianie. Odbijać w czarnej dziurze. Zbliżenie twarzy w filmie ma niejako dwa bieguny – jeden z nich ma sprawiać, by twarz odbijała światło, drugi zaś, przeciwnie, spowija ją cieniem, póki nie pogrąży się ona w „w bezlitosnym mroku”1. Pewien psycholog powiada, że twarz jest widzialnym perceptem, krystalizującym się z „rozmaitych odmian mglistego blasku, pozbawionych formy i wymiarów”. Sugestywna biel, chwytająca wszystko dziura, oblicze. Bezwymiarowa czarna dziura, bezkształtna biała ściana są zatem zawsze już na miejscu. A w tym systemie możliwe jest wiele zestawień: czarne dziury mogą rozmieszczać się na białej ścianie, a biała ściana zwęża się, strzępi i ciąży ku czarnej dziurze, która wszystko łączy, przyspiesza bądź zestala. Twarze raz pojawiają się na ścianie z wydrążonymi w sobie dziurami, a raz pojawiają się w dziurze, ze swą uliniowioną, zwiniętą ścianą. Powieść grozy – twarz jest wszak taką powieścią grozy. Bez wątpienia znaczące nie wznosi samodzielnie nieodzownej dla siebie ściany, podmiotowość nie drąży, rzecz jasna, w pojedynkę swej dziury. Jednak twarze konkretne również nie pojawiają się w gotowej, skończonej 1

202

Josef von Sternberg, Souvenirs d’un montreur d’ombres, Laffont 1966, s. 342-343.

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

postaci. Konkretne twarze wyłaniają się z pewnej abstrakcyjnej maszyny twarzowości, która wytwarza je wraz z równoczesnym wydaniem znaczącemu jego białej ściany, podmiotowości zaś – jego czarnej dziury. System czarnej dziury-białej ściany nie jest jeszcze twarzą, lecz wytwarzającą twarze abstrakcyjną maszyną, zestawiającą je w swych trybach z możliwością ich zniekształcenia. Nie spodziewajmy się po maszynie abstrakcyjnej podobieństwa do tego, co ona wytwarza bądź co jeszcze wytworzy. Maszyna abstrakcyjna pojawia się nieoczekiwanie, na zakręcie snu, u zmierzchu, na skraju rojeń, w doświadczeniu fizycznym służącym zainteresowaniu dzieci… W opowiadaniu Stary kawaler Blumfeld Kafki mamy do czynienia z taką oto sytuacją: pewien kawaler, wracając pod wieczór do siebie do domu, zastaje w nim dwie celuloidowe piłeczki, skaczące samodzielnie po „ścianie” parkietu, odbijające się wszędzie, starające się nawet dosięgnąć jego twarzy i wydające się kryć w sobie jeszcze mniejsze piłeczki elektryczne. Blumfeldowi udaje się jednak ostatecznie zamknąć je w czarnej dziurze szafy. Scena powtarza się nazajutrz, gdy Blumfeld usiłuje oddać piłeczki niedorozwiniętemu chłopcu i dwóm grymaszącym dziewczynkom, a następnie w biurze, gdzie natrafia na swych grymaszących niedorozwiniętych stażystów, którzy chcą je przepędzić miotłą2. W znakomitym balecie Debussy’ego i Niżyńskiego piłeczka tenisowa odbija się o zmierzchu na scenie, inna pojawia się na koniec. Między tymi krańcami dwie dziewczynki i jeden chłopiec, który je obserwuje, rozpościerają swe namiętne zarysy tańca i twarzy w mglistym blasku (ciekawość, gniew, ironia, ekstaza…)3. Nie ma tutaj nic do wyjaśnienia, nic do zinterpretowania. To czysta maszyna abstrakcyjna zmierzchania. Biała ściana-czarna-dziura? W innym połączeniu równie dobrze to ściana mogłaby być czarna, a dziura biała. Piłeczki mogą się odbijać od ściany albo wpadać w czarną dziurę. Mogą nawet przez swe uderzenia odgrywać względną rolę dziury wobec ściany, a tocząc się – względną rolę ściany wobec dziury, ku której zmierzają. Krążą bowiem w systemie biała ściana – czarna dziura. Nic tutaj nie przypomina twarzy, a jednak twarze rozproszone są po całym systemie, a rysy twarzowości się porządkują. Maszyna abstrakcyjna może bez wątpienia działać w czymś innym niż twarze – jednak nie w czymkolwiek bądź, i nie bez koniecznych racji. Amerykańska psychologia wiele uwagi poświęciła problematyce twarzy, zwłaszcza w kontekście relacji dziecka z matką, ich kontaktu wzrokowego. Maszyna czterooczna? Przypomnijmy kolejne etapy tych badań: 1) Badania Isakowera dotyczące zasypiania, zgodnie z którymi 2 3

Zob. Franz Kafka, Stary kawaler Blumfeld, w: tegoż, Nowele i miniatury, tłum. R. Karst i A. Kowalkowski PIW 1961, s. 120-150. Na temat tego baletu zob. Jean Barraqué Debussy, Seuil 1977, przytaczający tekst streszczenia.

203

t ys i ąc P l at e au

wrażenia zwane proprioceptywnymi, odbierane w dłoniach, jamie ustnej czy na skórze, a nawet w pewnym zakresie wzrokowe, wiązać się mają u noworodków z relacją między ustami a piersią; 2) odkrycie przez Lewina białego ekranu śnienia, na jawie przesłoniętego treściami wzrokowymi, pozostającego jednak białym, gdy treść snu stanowią jedynie wrażenia proprioceptywne (ekranem tym, naszą białą ścianą, byłaby nadal zbliżająca się, rosnąca, spłaszczająca się pierś); 3) interpretacja dokonana przez Spitza, w myśl której ów biały ekran nie tyle reprezentuje samą pierś jako obiekt dotykowych i kontaktowych doznań, ile jest już sam w sobie pewnym wizualnym perceptem, zakładającym minimum dystansu i z tej racji wyłaniającym z siebie matczyne oblicze, ku któremu zwraca się noworodek, by chwycić pierś. Dochodziłoby zatem do dwojakiego rodzaju połączeń nader od siebie różnych elementów: wrażenia proprioceptywne z dłoni, jamy ustnej i skórne; wzrokowa percepcja twarzy widzianej en face na białym ekranie, z zarysem oczu jako czarnych dziur. Tego rodzaju postrzeżenie wzrokowe nabiera od razu decydującego znaczenia w stosunku do czynności odżywiania, piersi jako bryły i ust jako jamy, doznawanych dotykowo4. Możemy zatem zaproponować następujące rozróżnienie: twarz przynależy do systemu powierzchnia-dziury, systemu powierzchni podziurawionej. Systemu tego jednak przede wszystkim nie należy mylić z systemem bryła – jama, właściwyemu (proprioceptywnemu) ciału. Głowa zawiera się w ciele, lecz twarz nie. Twarz jest powierzchnią: rysy, linie, zmarszczki twarzowe, pociągła, kwadratowa, trójkątna twarz; twarz jest mapą, nawet jeśli odnosi się do jakiejś bryły, jeśli ją spowija, nawet jeśli otacza i okala jamy, istniejące już wyłącznie jako dziury. Nawet u człowieka głowa nie jest z konieczności twarzą. Twarz wytwarza się dopiero wówczas, gdy głowa przestaje przynależeć ciału, gdy przestaje być przez nie kodowana, gdy sama pozbywa się cielesnego, wielogłosowego i wielowymiarowego kodu – gdy ciało, łącznie z twarzą, ulega zdekodowaniu i zostaje nadkodowane przez coś, co określimy mianem Twarzy. Oznacza to, że głowa wraz z jej wszystkimi elementami rodzaju bryła-jama, musi ulec utwarzowieniu. Dokona się to dzięki podziurawionemu ekranowi, dzięki białej ścianie-czarnej dziurze, abstrakcyjnej maszynie, która wytworzy twarz. Na tym cała operacja się jednak nie zakończy: głowa i jej elementy nie ulegną przetwarzowieniu, jeśli temu samemu nie ulegnie całe ciało, jeśli nie zostanie do tego doprowadzone przez nieuchronnie toczący się proces. Usta i nos, a przede wszystkim oczy, nie przekształcą 4

204

Zob. Otto Isakower, Contribution à la psychopatologie des phénomènes associés à l’endormissement, „Nouvelle revue de psychanalyse”, nr 5, 1972; Bertram D. Lewin, Le sommeil, la boucle et l’écran du reje, tamże; René Spitz, De la naissance à la parole, PUF 1968, s. 57-63.

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

się w podziurawioną płaszczyznę, nie wzywając do tego samego wszystkich pozostałych brył, wszystkich pozostałych jam ciała. To akcja godna Doktora Moreau: przerażająca i wzniosła zarazem. Dłoń, pierś, brzuch, penis i wagina, udo, noga i stopa – wszystkie się utwarzowią. Fetyszyzm, erotomania itp. nieodłącznie towarzyszą temu procesowi. Nie chodzi bynajmniej o wyjęcie pewnej części ciała, by upodobnić ją do twarzy czy oblec wymarzoną twarzą niczym obłokiem. Nie ma tu miejsca na antropomorfizm. Utwarzowienie nie dokonuje się na drodze odwzorowania, lecz w porządku racji. To operacja w o wiele wyższym stopniu nieświadoma i maszynowa, która przeciąga całe ciało przez podziurawioną powierzchnię i w której twarz nie odgrywa roli wzorca czy obrazu, lecz nadkodowuje wszystkie zdekodowanie części. Wszystko zachowuje charakter seksualny; żadnej sublimacji, jedynie nowe współrzędne. Właśnie dlatego, że twarz zależna jest od pewnej maszyny abstrakcyjnej, nie zadowala się oblekaniem głowy, lecz dotyka wszystkich pozostałych części ciała, a w razie potrzeby także innych pozbawionych odwzorowań obiektów. Odtąd rozstrzygnąć należy przede wszystkim, w jakich okolicznościach maszyna ta wprawiana jest w ruch, wytwarzając twarz i przeprowadzając utwarzowienie. Jeśli głowa, choćby ludzka, nie jest z konieczności twarzą, twarz wytwarzana jest w wymiarze ludzkości, lecz wynika ona z konieczności, która nie jest „ogólnie” ludzka. Twarz nie jest zwierzęca, nie jest jednak również ogólnie ludzka, kryje się w niej wręcz coś absolutnie nieludzkiego. Błędem jest przekonanie, że twarz staje się nieludzka jedynie po przekroczeniu pewnego progu: w zbliżeniu, przesadnym powiększeniu, w niezwykłym grymasie itp. Twarz jest od początku tym, co nieludzkie w człowieku; ze swej natury jest zbliżeniem – ze swą białą nieożywioną powierzchnią, swymi błyszczącymi czarnymi dziurami, swą pustką i nudą. Twarz – bunkier. Toteż jeśli człowiekowi coś jest pisane, to raczej wymknięcie się twarzy, wyzbycie się i jej, i twarzowości jako takiej, stanie się niedostrzegalnym, potajemnym, nie na drodze powrotu do zwierzęcości czy nawrotów głowy, lecz poprzez stawania-się-zwierzętami, nader duchowe i nader szczególne, dzięki prawdziwie osobliwym stawaniom się, które przebiją ścianę i wydobędą się z czarnych dziur, sprawią, że same rysy twarzowości oswobodzą się w końcu spod władzy twarzowej organizacji i nie dadzą się więcej podporządkować twarzy, piegi oddalające się na horyzoncie, włosy targane wiatrem, oczy, które staramy się przeniknąć, zamiast ujrzeć w nich siebie czy spoglądać w nie w ponurym „twarzą w twarz” znaczących podmiotowości. „Przestaję patrzeć w oczy kobiecie trzymanej w ramionach, tylko płynę, głowa, ręce, nogi, i widzę, że za oczodołami kryje się niezbadana kraina, świat przyszłości, a tu już żadnej logiki (...). Rozwaliłem mur (...). Moje oczy są bezużyteczne, gdyż odbijają jedynie obraz rzeczy znanych. Całe moje ciało musi się

205

t ys i ąc P l at e au

przeistoczyć w stały promień światła, który porusza się z coraz to większą prędkością, nie zatrzyma się, nie obejrzy za siebie, nie skurczy w sobie. (...) Dlatego zamykam uszy, oczy i usta”5. CbO. Tak, twarz ma wielką przyszłość, o ile zostanie zniszczona, wymazana. Na szlaku wiodącym ku temu, co bezznaczeniowe, bezpodmiotowe. Nic jednak jeszcze nie zdołaliśmy wyłożyć z tego, co czujemy. W przejściu między systemem ciało-głowa a systemem twarzy nie dokonuje się żadna ewolucja, nie ma między nimi jakichś pośrednich stanów genetycznych. Nie ma też stanowisk fenomenologicznych ani całościowania obiektów częściowych w strukturalnych czy strukturujących organizacjach. Tym bardziej nie ma tu odesłania do jakiegoś, istniejącego gdzieś wcześniej czy powołanego tym samym do istnienia, podmiotu niezależnego od owej właściwej maszyny utwarzowienia. Tekst Sartre’a poświęcony spojrzeniu i tekst Lacana o lustrze, dwa przykłady obszernej literatury na temat twarzy, niesłusznie wiążą ją z pewną formą podmiotowości czy człowieczeństwa, odzwierciedlonej w polu fenomenologicznym czy rozszczepionej w polu strukturalnym. Spojrzenie bowiem jest jedynie wtórne w stosunku do oczu ociemniałych, do czarnej dziury twarzowości. Lustro zaś jest zaledwie wtórne wobec białej ściany twarzowości. Trudno tu nawet mówić o jakiejś osi genetycznej czy całościowaniu obiektów częściowych. Zakładanie jakichś stadiów w przebiegu ontogenezy jest zawsze arbitralne: wydaje się, że to, co najszybsze, musi być pierwsze, choćby wyłącznie po to, by służyć za podstawę czy odskocznię temu, co jeszcze nie nadeszło. Koncepcja obiektów częściowych jest jeszcze słabsza, to koncepcja obłąkanego eksperymentatora, który ćwiartuje, rozcina na kawałki, analizuje wszystko, by następnie zszyć z powrotem w całość na chybił trafił. Nietrudno sporządzić dowolną listę obiektów częściowych: dłoń, pierś, usta, oczy… Nie wyjdziemy poza Frankensteina. Nie warto brać pod rozwagę organów bez ciał, ciała pokawałkowanego, przede wszystkim warto pochylić się nad ciałem bez organów, ożywianym różnorakimi intensywnymi poruszeniami, które wyznaczą charakter i miejsce owych organów, zmienią owo ciało w organizm, a nawet w system warstw, którego ciało jest jedynie jedną z części. Okazuje się nagle, że najpowolniejszy z ruchów nie jest wcale najmniej intensywny ani nie zaczyna się i nie dobiega kresu jako ostatni. A najszybszy z ruchów może się z nim ostatecznie zbiegać i łączyć wskutek zachwiania równowagi pewnego niesynchronicznego, acz jednoczesnego procesu rozrostu warstw, występowania różnorakich prędkości, wszelako bez następstwa stadiów. Ciało to nie kwestia obiektów częściowych, lecz kwestia różnicowych prędkości. 5

206

Henry Miller, Zwrotnik koziorożca, tłum. A. Kołyszko, Noir sur Blanc 1999, s. 106-107.

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

Ruchami tymi są ruchy deterytorializacji. To one „stwarzają” ciału organizm, ludzki bądź zwierzęcy. Przykładowo chwytna dłoń pociąga za sobą pewną względną deterytorializację nie tylko tylnej kończyny, lecz również przedniej kończyny ruchowej. Wyposażona jest ona również w pewien korelat – przedmiot użytkowy bądź narzędzie: w kij jako zdeterytorializowaną postać gałęzi. Pierś kobiety w postawie wyprostowanej oznacza deterytorializację zwierzęcego gruczołu sutkowego; dziecięca jama ustna wyposażona w wargi stanowiące wywinięcie na zewnątrz błon śluzowych wskazuje na deterytorializację zwierzęcej gęby bądź pyska. Wargi-pierś zaś służą sobie nawzajem za korelaty6. Ludzka głowa zakłada pewną deterytorializację w stosunku do zwierzęcia, za swój korelat mając zarazem organizację pewnego świata jako otoczenia, które samo ulega deterytorializacji (step jest pierwszym „światem” w przeciwieństwie do środowiska leśnego). Twarz z kolei reprezentuje jednak deterytorializację o znacznie większym stopniu intensywności, nawet jeśli o wiele wolniej przebiegającą. Można by rzec, że jest to deterytorializacja absolutna: już nie względna, wydobywa bowiem głowę z warstwy organizmu, równie ludzkiego, co zwierzęcego, by połączyć ją z innymi warstwami, takimi jak warstwa znaczeniowości czy upodmiotowienia. Korelatem twarzy mającym ogromne znaczenie jest krajobraz, będący nie tylko środowiskiem, lecz również zdeterytorializowanym światem. Na owym „wyższym” poziomie istnieje mnogość współzależności między twarzą a krajobrazem. Chrześcijańskie wychowanie sprawuje duchowy nadzór nad twarzowością, a zarazem nad krajobrazowością: składajcie jedne i drugie w taki sam sposób, ubarwiajcie je, dopełniajcie, układajcie w trybie wzajemnego uzupełniania, odsyłającym do siebie krajobrazy i twarze7. Podręczniki wizażu i pejzażu zawierają pedagogiczne wskazówki, reguły surowej dyscypliny, inspirujące dla sztuki w równiej mierze, 6 H. Klaatsch, L’évolution du genre humain, w: H. Kraemer (red.), L’Univers et l’humanité, Bong et Cie, 1900, t. II, „Na próżno usiłowaliśmy znaleźć jakikolwiek ślad czerwonej obwódki ust u młodych żywych szympansów, które pod innymi względami do złudzenia przypominały człowieka (…) Czym byłoby najwdzięczniejsze choćby oblicze dziewczęcia, gdyby jej usta wyglądała jak szczelina między dwiema białymi krawędziami? (…) Z drugiej strony, w okolicach klatki piersiowej u antropoidów występują dwie brodawki gruczołów sutkowych, nigdy jednak nie wykształca się w nich wyściółka tłuszczowa porównywalna z ludzkimi piersiami”. Wraz ze zdaniem Émile’a Devaux z L’espèce, l’instinct, l’homme, Le François 1933, s. 264: „To dziecko wykształciło kobiecą pierś, to matka wykształciła dziecięce usta”. 7 Ćwiczenia twarzy odgrywają zasadniczą rolę w pedagogicznych zasadach J.-B. de la Salle’a. Wszelako już Ignacy Loyola dołączył do swego nauczania ćwiczenia z pejzażu czy „komponowania miejsca”, dotyczące życia Chrystusa, Piekła, świata itp.: jak powiada Barthes, chodzi o schematyczne obrazy podporządkowane pewnemu językowi, lecz również o formy do uzupełnienia, do pokolorowania, jakie znajdziemy w katechizmach czy w książeczkach do nabożeństwa.

207

t ys i ąc P l at e au

w jakiej sztuką są inspirowane. W dziedzinie architektury zespoły, budowle, miasteczka i metropolie, pomniki i fabryki projektuje się niczym oblicza pośród krajobrazu, który ona przekształca. Malarstwo podejmuje się podobnego dzieła, w odwrotnym kierunku wszakże, wiążąc kraj­ obraz z twarzą i traktując je na równi. Filmowe zbliżenie traktuje twarz przede wszystkim jako pewien krajobraz, w ten sposób się wręcz określa: czarna dziura i biała ściana, ekran i kamery. Również w pozostałych dziedzinach sztuki, w architekturze, malarstwie, a nawet w powieści: poruszające i ożywiające zbliżenia, wynajdujące wszystkie możliwe korelacje. A twoja matka to krajobraz czy twarz? Twarz czy fabryka? (jak zapytuje Godard). Brak oblicza, które nie oblekałoby jakiegoś nieznanego, niezbadanego jeszcze krajobrazu, brak krajobrazu, który nie wypełniałby się ukochaną czy wymarzoną twarzą, który nie wywoływałby jakiegoś przyszłego czy przeszłego oblicza. Jaka twarz nie przywołuje zlepionych przez siebie krajobrazów, morza i gór, jaki pejzaż nie przywołuje dopełniającej go twarzy, przydającej mu nieoczekiwanego dopełnienia w postaci swych rysów i zarysów? Nawet sięgając abstrakcji, malarstwo natrafia jedynie z powrotem na czarną dziurę i białą ścianę. Rozdarte, a zarazem rozpostarte przez oś ujścia, punkt ujścia, przekątną, pchnięcia nożem, płótno – szczeliny i czarne dziury: maszyna już tu działa, wytwarzając niezmordowanie twarze i krajobrazy, nawet te najbardziej abstrakcyjne. Tycjan rozpoczynał od malowania czernią i bielą, nie po to jednak, by zaznaczyć kontury wymagające wypełnienia, lecz traktując je jako matrycę wszelkiej przyszłej barwy. Powieść – Percewal „(…) widzi i słyszy głośny ciąg dzikich gęsi. Oślepione odblaskiem śniegu, pierzchały bezładnie przed chyżym sokołem (…) jedna z gęsi, odbiwszy się od stada, gubi drogę i pada bezbronna pastwą sokoła: sokół uderza i znęca się nad niebogą tak srodze, że strąca ją na ziemię (…) Gdy rycerz ujrzał zdeptany śnieg i krew dokoła, wsparty na włóczni patrzał na ten niezwykły widok – krew na śniegu przywiodła mu na pamięć rumiane jagody Blanchefleur, jego najmilszej. Ta myśl tak mu jest miła, że zapomina, gdzie jest. Jak na liczku przyjaciółki rumieniec kraśniał wpośród bieli, tak trzy krople krwi kraśnieją na białości śniegu. A Percewal tak sobie podoba w tej myśli, tak długo wpatruje się w śnieg, aż mu się zdaje, że w rzeczy samej patrzy na świeże lice cudnej dzieweczki (…) Poza naszymi strażami ujrzeliśmy rycerza, który drzemał na swoim rumaku”8. Wszystko się już w tym zawiera: redundancja właściwa twarzy i krajobrazowi, śnieżnobiała ściana krajobrazu-twarzy, czarna dziura sokoła i trzech kropli widniejących na ścianie, a zarazem 8 Percewal z Walii czyli opowieść o Gralu, tłum. A. Tatarkiewicz, w: Arcydzieła francuskiego średniowiecza, PIW, 1968, s. 543-4.

208

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

srebrzysta linia krajobrazu-twarzy, biegnąca ku czarnej dziurze rycerza pogrążonego w głębokiej katatonii. Czy kiedyś jednak, w pewnych okolicznościach, rycerz ten nie mógłby dotrzeć gdzieś dalej na tej drodze, przenikając czarną dziurę, przebijając białą ścianę, zacierając oblicze, choćby narażając się w tej próbie na porażkę9? Wszystko to bowiem nie wyznacza bynajmniej kresu gatunku powieściowego, tkwi w nim od początku i jest od niego zasadniczo nieodłączne. Błędem jest upatrywanie w postaci Don Kichota zmierzchu romansu rycerskiego, powołując się na urojenia bohatera, gonitwę myśli, na hipnotyczne czy kataleptyczne stany, w jakie on popada. Równie chybione jest dopatrywanie się w powieściach Becketta końca powieści jako takiej, w odwołaniu do ich czarnych dziur, linii deterytorializacji ich bohaterów, schizofrenicznej błąkaniny Molloya czy Nienazywalnego, utraty przez nich imienia, wspomnień i zamierzeń. W powieści mamy do czynienia z pewną ewolucją, jednak nie na tym ona polega. Powieść nieustannie definiuje się przez opis losów zaginionych bohaterów, nie znających już swego imienia, pozbawionych świadomości tego, ku czemu dążą i co czynią, pogrążonych w amnezji, ataksji czy katatonii. To one stanowią o różnicy między gatunkiem powieściowym a gatunkami dramatycznymi i epickimi (bohater epicki i bohater dramatu są dotknięci obłędem czy niepamięcią w całkiem inny sposób). Księżna de Clèves jest powieścią z tej właśnie racji, która współczesnym jej czytelnikom wydawała się zakrawać na paradoks – przez wzgląd na stany nieobecności i „spoczynku”, senność dotykającą jej bohaterów: w powieści zawsze kryje się nauka chrześcijańska. Molloy wyznacza początek gatunku powieściowego. Powieść u swego zarania, przykładowo u Chrétiena de Troyes, rozpoczyna się wraz z pojawieniem się bohatera, który towarzyszyć jej będzie nieodłącznie w całym toku jej dziejów: bohater romansu dworskiego spędza czas na zapominaniu swego imienia, niepomny tego, co czyni, tego, co słyszy, nieświadom tego, dokąd zmierza ani z kim prowadzi rozmowę – wyznaczając jednocześnie pewną linię deterytorializacji absolutnej, podążając za którą, gubi zarazem swą drogę, zatrzymuje się niekiedy i wpada w czarną dziurę. „W oczekiwaniu na rycerstwo i przygodę”. Otwórzcie dzieło Chrétiena de Troyes na dowolnej stronie, a znajdziecie tam obraz pogrążonego 9 W powieści Malcolma Lowry’ego Ultramaryna [tłum. A. Patkowska, Dom Wydawniczy REBIS 1997, s. 181-195] odnajdziemy podobną, zdominowaną przez „maszynerię” statku, scenę, w której gołąb tonie w wodzie pełnej grasujących rekinów, jakby „czerwony liść opadł na biały nurt” (s. 194), nieodparcie przypominającą obraz zakrwawionej twarzy. Scena ta u Lowry’ego ujęta jest w tak różnorodne elementy, tak szczególnie skonstruowana, że pozostała bez jakiejkolwiek kontynuacji, dorównując jedynie scenie z Percewala. To kolejne potwierdzenie działania prawdziwie abstrakcyjnej maszyny czarnej dziury/czerwonej plamy i białej ściany (śniegu bądź wód).

209

t ys i ąc P l at e au

w katatonii rycerza siedzącego na swym rumaku, opartego o włócznię, w oczekiwaniu, dopatrującego się w krajobrazie oblicza swej oblubienicy; trzeba nim potrząsnąć, by udzielił jakiejkolwiek odpowiedzi. Lancelot, wpatrzony w twarz bladolicej królowej, nie dostrzega swego rumaka tonącego w rzece; wsiada na przejeżdżający wóz, który okazuje się wozem niesławy. Pewien zespół twarzy-krajobrazu przynależy do powieści, gdzie raz czarne dziury pojawiają się na białej ścianie, raz biała linia horyzontu biegnie ku czarnej dziurze, niekiedy zaś dzieje się to jednocześnie.

TEOREMATY DETERYTORIALIZACJI, CZYLI TWIERDZENIA MASZYNOWE Twierdzenie pierwsze: Nie deterytorializuje się nigdy pojedynczo, lecz zawsze z użyciem przynajmniej dwóch terminów, dłoń-przedmiot użytkowy, usta-pierś, twarz-krajobraz. Każdy z tych dwóch terminów zaś reterytorializuje się w drugim. Toteż nie należy mylić reterytorializacji z powrotem do jakiejś pierwotnej czy dawniejszej terytorialności: z konieczności wymaga ona pewnego zbioru zabiegów, dzięki użyciu których jeden element, sam zdeterytorializowany, służy za nową terytorialność drugiemu, który również ją zatracił. Stąd wywodzi się cały system poziomych i uzupełniających się reterytorializacji między dłonią a narzędziem, ustami a piersią, twarzą a krajobrazem. Twierdzenie drugie: Spośród dwóch elementów, najszybszym nie jest koniecznie ten najbardziej intensywny czy w największym stopniu zdeterytorializowany. Intensywności deterytorializacji nie należy mylić z prędkością ruchu czy rozwoju. Toteż najszybszy spośród nich łączy swą intensywność z intensywnością najwolniejszego, która, jako intensywność, nie następuje po nim, lecz działa równocześnie w innej warstwie czy na innej płaszczyźnie. Tym sposobem relacja między piersią a ustami kieruje się już płaszczyzną twarzowości. Twierdzenie trzecie: Wynikać stąd może nawet, że to, co najmniej zdeterytorializowane, reterytorializuje się na tym, co najbardziej zdeterytorializowane. Tutaj wyłania się drugi system reterytorializacji, pionowy, wiodący z dołu ku górze. W tym sensie nie tylko usta, lecz również pierś, dłoń, całe ciało, samo narzędzie, ulegają „przetwarzowieniu”. Ogólną regułą jest to, że względne reterytorializacje (transkodowanie) reterytorializują się na deterytorializacji absolutnej pod tym czy innym względem (nadkodowanie). Przekonaliśmy się bowiem, że zdeterytorializowanie głowy ku twarzy było absolutne, mimo że pozostało ono negatywne, jako że wiodło od jednej warstwy do drugiej, od warstwy organizmu ku warstwie znaczeniowości i upodmiotowienia. Dłoń i pierś reterytorializują się na twarzy, w krajobrazie: utwarzowiają się równocześnie ze swym ukrajobrazowieniem. Nawet przedmiot użytkowy

210

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

ulega utwarzowieniu: o domu, narzędziu czy przedmiocie, o ubiorze itp. można orzec, że na mnie spoglądają, nie dlatego jednak, że przypominają twarz, lecz dlatego, że schwytane zostają w proces białej ściany-czarnej dziury, dlatego, że podłączają się do abstrakcyjnej maszyny utwarzowienia. Filmowe zbliżenie objąć może w równym stopniu nóż, filiżankę, zegar, imbryk, co twarz czy jakiś jej element: jak u Griffitha, patrzy na mnie czajnik. Czy nie należałoby zatem rzec, że istnieją zbliżenia powieściowe, jak u Dickensa w zdaniu otwierającym Świerszcza za kominem: „Zaczął imbryk!”10, czy w malarstwie, gdy martwa natura od wewnątrz przeobraża się w twarz-krajobraz, czy w przypadku narzędzia, filiżanki na obrusie, imbryczka, ulegających przetwarzowieniu u Bonnarda czy Vuillarda. Twierdzenie czwarte: Maszyna abstrakcyjna działa wobec tego nie tylko w wytwarzanych przez siebie twarzach, lecz w rozmaitym stopniu i zakresie w częściach ciała, strojach, przedmiotach, które utwarzowia wedle porządku racji (nie w trybie odwzorowania). Pozostaje jednak pytanie: kiedy maszyna abstrakcyjna włącza się do działania? Kiedy wprawia się w ruch? Rozważmy najprostsze przykłady: macierzyńskiej władzy, sprawowanej za pośrednictwem twarzy w trakcie samego karmienia piersią; władzy namiętności przejawiającej się w twarzy ukochanego, nawet w trakcie dotykania; władzy politycznej, dzierżonej za pośrednictwem oblicza przywódcy (proporce, ikony i fotografie), nawet w trakcie masowych działań; władzy kina, ucieleśniającej się w twarzach gwiazd i ich zbliżeniach, władzy telewizji… Twarz nie oddziałuje tutaj jednostkowo, to samo ujednostkowienie wynika z konieczności istnienia twarzy. Liczy się nie tyle jednostkowość twarzy, ile skuteczność szyfrowania, którego pozwala ona dokonać w danych okolicznościach. Nie jest to kwestia ideologii, lecz ekonomii i organizacji władzy. Nie uważamy bynajmniej, że twarz, moc twarzy, rodzi władzę i ją objaśnia. Przeciwnie, niektóre układy władzy wymagają wytworzenia 10 Charles Dickens, Świerszcz za kominem, w: Kolęda. Świerszcz za kominem, tłum. K. Tarnowska, Tower Press 2001, s. 55. S. Eisenstein, Dickens, Griffith i my, tłum. L. Lewin, w: tegoż, Wybór pism, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe 1959, s. 46, 48-49 „»Zaczął imbryk« Tak rozpoczyna Dickens swojego Świerszcza za kominem. (...) Cóż, zdawałoby się, może mieć mniej wspólnego z filmem. (...) Ale, choć tak dziwne się to zdaje – stąd właśnie wzięła początek sztuka filmowa. (...) Wystarczy rozpoznać w tym imbryku typowy »wielki plan«, aby wykrzyknąć: »Że też wcześniej tego nie zauważyliśmy! Oczywiście, że jest to najczystszy Griffith!« (...) Oczywiście, że ów imbryk to najbardziej typowy wielki plan Griffitha. Wielki plan, nasycony – teraz dostrzegamy to wyraźnie – typowo dickensowską »atmosferą«, jaką Griffith, z równym mistrzostwem potrafił powlekać zarówno surowy obraz życia w Way Down East (Droga na wschód) jak i mrożący chłód oblicza moralnego bohaterów, spychających winowajczynię Lilian Gish na chyboczącą krę lodową” (odnajdujemy tutaj tę samą białą ścianę, o której wspominaliśmy).

211

t ys i ąc P l at e au

twarzy, inne zaś nie. W społeczeństwach pierwotnych, jeśli się nad tym zastanowić, niewiele dzieje się za pośrednictwem twarzy: ich semiotyka jest nieznacząca, niepodmiotowa, zasadniczo zbiorowa, wielogłosowa i cielesna oraz posługuje się nader zróżnicowanymi formami i substancjami wyrażenia. Wielogłosowość wymaga pośrednictwa ciał, ich objętości i brył, ich wewnętrznych jam, ich połączeń i zmiennych współrzędnych zewnętrznych (terytorialności). Element semiotyki dłoni, manualna sekwencja zostaje skoordynowana bez konieczności podporządkowania się ani scalenia się z sekwencją oralną, skórną czy rytmiczną. Lizot przykładowo pokazuje, że „rozłam między obowiązkami, rytuałem a życiem codziennym staje się niemal całkowity (…) osobliwy, niemal nie do pojęcia dla naszego umysłu”: w trakcie obrządków żałobnych niektórzy opowiadają obsceniczne żarty, gdy inni rozpaczają, pewien Indianin zaś nagle przestaje lamentować, by naprawić swój flet, czasem zaś wszyscy zapadają w sen11. Podobnie rzecz ma się w przypadku kazirodztwa: nie istnieje jego zakaz, są tylko kazirodcze sekwencje, przyłączające się do sekwencji zakazu w tych czy innych współrzędnych. Malowanie ciał, tatuaże, kaleczenie i oznakowywanie skóry łączą się z wielowymiarowością ciał. Same maski są raczej rękojmią przynależności głowy do ciała, aniżeli próbą wydobycia z niej twarzy. Dokonują się tam bez wątpienia głębinowe ruchy deterytorializacji, zaburzające wszystkie współrzędne ciała i zarysowujące szczególne układy władzy, podłączające ciało jednak nie do twarzowości, lecz do zwierzęcych stawań się, zwłaszcza z pomocą narkotyków. Nie brak tu, rzecz jasna, duchowości, stawania się-zwierzętami obejmują pewnego zwierzęcego Ducha, ducha-jaguara, ducha-ptaka, ducha-ocelota, ducha-tukana, które nawiedzają od środka ciało, by nim zawładnąć, wnikają w jego jamy, wypełniają jego objętość, zamiast przydawać mu jakąś twarz. Przypadki opętania dają wyraz bezpośredniej więzi Głosów z ciałem, nie zaś z twarzą. Organizacje władzy szamana, wojownika, łowcy, kruche i tymczasowe, wykazują się tym większym uduchowieniem, im bardziej wymagają pośrednictwa cielesności, zwierzęcości i roślinności. Twierdząc, że ludzka głowa przynależy nadal do warstwy organizmu, nie odrzucamy, rzecz jasna, istnienia jakiejś kultury czy jakiejś społeczności, uznajemy jedynie, że kody owych kultur i społeczności obejmują ciała, przynależność głów do ciał, gotowość systemu ciało-głowa do stawania się, do przyjmowania w siebie dusz przyjacielskich i przepędzania od siebie dusz wrogich. Głowy ludzi „pierwotnych” mogą być najbardziej ludzkie, najpiękniejsze i najbardziej duchowe ze wszystkich, ludzie ci nie mają bowiem twarzy i do niczego jej nie potrzebują. 11

212

Jacques Lizot, Le cercle des feux, Seuil 1976, s. 34 i nast.

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

Z jednego prostego powodu. Twarz nie jest czymś uniwersalnym. Nie jest czymś takim nawet twarz białego człowieka. To biały Człowiek we własnej osobie, ze swymi wielkimi bladymi policzkami i czarnymi dziurami oczu. Twarz to Chrystus. Twarz to typ Europejski, którego Ezra Pound ochrzcił mianem dowolnego człowieka zmysłowego, słowem zwykły Erotoman (psychiatrzy w XIX wieku słusznie zauważali, że erotomania, w odróżnieniu od nimfomanii, zachowuje zwykle czystość i niewinność, używa bowiem twarzy i utwarzowienia). To nie coś uniwersalnego, lecz facies totius universi. Jesus Christ Superstar. To on wynalazł przetwarzowienie całego ciała i rozniósł je po całym świecie (Męczeństwo Joanny d’Arc w zbliżeniu). Twarz zatem to idea nader szczególna w swej naturze, co nie przeszkodziło jej w zyskaniu i sprawowaniu ogólniejszej funkcji. To funkcja jedno-jednoznaczności, czyli funkcja binaryzacji. Rozróżnić można tutaj dwa aspekty: abstrakcyjna maszyna twarzowości, złożona z czarnej dziury i białej ściany, działa w dwóch trybach, z których jeden obejmuje jednostki bądź elementy, drugi zaś – wybory. Z jednej strony, czarna dziura w swym działaniu przypomina centralny komputer, Chrystusa, trzecie oko, przemieszczające się po ścianie czy białym ekranie jako ogólnej powierzchni odniesienia. Niezależnie od nadawanych jej treści, maszyna przystępować będzie do budowy jednostki twarzowej, elementarnej twarzy w jedno-jednoznaczej relacji z inną: to mężczyzna lub kobieta, bogacz lub biedak, dorosły lub dziecko, przywódca lub poddany, „jakiś x lub jakiś y”. Przemieszczanie się czarnej dziury po ekranie czy omiatanie trzecim okiem powierzchni odniesienia ustanawiają wielość dychotomii bądź rozgałęzień jako czteroocznych maszyn, którymi są elementarne twarze występujące parami. Twarz nauczycielki i ucznia, ojca i syna, robotnika i pracodawcy, gliny i obywatela, oskarżonego i sędziego („sędzia wyglądał na surowego, jego spojrzenie zdawało się nie mieć granic”). Konkretne jednostkowe twarze wytwarzają się i przekształcają wokół owych jednostek i ich zestawień, jak w twarzy bogatego dziecka, w której daje się już rozpoznać żołnierskie powołanie i żołdacki kark. W twarz się raczej wślizguje, niż się ją posiada. Z drugiej strony, abstrakcyjna maszyna twarzowości przejmuje rolę selektywnej odpowiedzi bądź doboru: w wypadku danej już, konkretnej twarzy, maszyna decyduje, w oparciu o elementarne jednostki twarzowe, czy się ona nadaje, czy też nie, czy przechodzi, czy nie przechodzi. Binarna relacja w tym wypadku jest typu „tak albo nie”. Puste oko czarnej dziury pochłania albo odrzuca, niczym na poły zramolały despota, który nadal wykonuje gest łaski albo potępienia. Twarz nauczycielki wykrzywiają nerwowe tiki, przybierając wyraz obawy, sprawiający, że „coś jest nie tak”. Oskarżony, poddany wykazujący się przesadną służalczością, ocierającą się o zuchwałość; bądź też nazbyt układny, by było to szczere.

213

t ys i ąc P l at e au

Twarz nie będąca ani twarzą mężczyzny, ani kobiety. Również twarz nie dająca się przypisać ani biedakowi, ani bogaczowi. Czy jest to twarz człowieka zdeklasowanego, który stracił fortunę? Z każdą chwilą maszyna odrzuca niezdatne twarze, podejrzane grymasy. Wszelako czyni to wyłącznie na danym poziomie wyboru. Trzeba bowiem ustanawiać kolejno typy odstępstw – odchylenia dla wszystkiego, co wymyka się jedno-jednoznacznym relacjom, wprowadzając binarne stosunki między tym, co akceptowane przy pierwszym wyborze, a tym, co jedynie dopuszczalne przy drugim i kolejnych. Biała ściana wznosi się coraz wyżej, a czarna dziura nieustannie wciąga. Nauczycielka popada w obłęd, jej obłęd jednak jest twarzą zgodną z n-wyborem (nie ostatnim jednak, istnieją bowiem jeszcze twarze obłąkanych niezgodne z dopuszczalną normą szaleństwa). Ach, ani to mężczyzna, ani kobieta, to transwestyta! Zawiązuje się tym samym binarny stosunek między „nie” pierwszej kategorii a „tak” kategorii kolejnej, mogący zarówno wyznaczać warunkową dopuszczalność, jak wskazywać wroga, którego należy za wszelką cenę pokonać. Tak czy owak, rozpoznano cię, abstrakcyjna maszyna wpisała się w swój parcelacyjny zespół. Nietrudno zauważyć, że w swej nowej roli wykrywacza odchyleń maszyna twarzowości nie poprzestaje na jednostkowych przypadkach, lecz działa w równie ogólny sposób, jak w swej pierwszej roli – porządkowania i opracowywania normalności. Jeśli Chrystus, innymi słowy: jakikolwiek biały Człowiek, jest twarzą, pierwsze odchylenia, pierwsze typy odstępstw mają charakter rasowy: przedstawiciele żółtej rasy, czarnej rasy, ludzie drugiej i trzeciej kategorii. Również oni zapisani zostaną na ścianie, rozmieszczeni przez czarną dziurę. Wymagają wszak schrystianizowania, czyli trzeba ich utwarzowić. Europejski rasizm jako uroszczenie białego człowieka nie działał nigdy w trybie wykluczenia ani wyznaczania kogokolwiek, kogo określałoby się mianem Innego; to raczej w społeczeństwach pierwotnych obcych ujmowano jako „innych”12. Rasizm działa w trybie określania zakresu obecnego w danym odchyleniu odstępstwa w stosunku do twarzy białego Człowieka, która w swe rozchodzące się kręgami i nieustannie zwalniające fale włączyć chce niezgodne z normą rysy, by je w danym miejscu, pod pewnymi warunkami, w pewnym getcie tolerować albo zetrzeć je ze ściany, która nie znosi inności (to Żyd, to Arab, to czarny, to szaleniec… itp.). Z punktu widzenia rasizmu nie ma żadnego zewnętrza, nie ma nikogo, kto pochodziłby z zewnątrz. Są tylko ci, którzy mają przypominać nas samych, a których cała zbrodnia sprowadza się do tego, że nami nie 12

214

Na temat pochwycenia obcego jako Innego zob. André Haudricourt, L’origine des clones et des clans, w: „L’Homme”, styczeń 1964, s. 98-102 oraz Robert Jaulin, Gens du soi, gens de l’autre, Union Générale d’Editions 1973, s. 10-18 (przed­ mowa, s. 20).

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

są. Cięcie nie przebiega już zatem między wnętrzem a zewnętrzem, lecz w obrębie równocześnie istniejących łańcuchów znaczących oraz kolejnych wyborów. Rasizm nie wykrywa nigdy cząstek innego, lecz rozprzestrzenia zawsze wyłącznie fale tego samego, dopóki nie doprowadzi do wyginięcia tego, co nie daje się utożsamić (bądź daje się utożsamić wyłącznie w oparciu o to czy inne odstępstwo). Jego okrucieństwu dorównuje jedynie jego niekompetencja i naiwność. Malarstwo posłużyło się wszelkimi dostępnymi zasobami oblicza-Chrystusa w o wiele radośniejszy sposób. Wykorzystało abstrakcyjną maszynę twarzowości, połączenie białej ściany z czarną dziurą, na wszelkie możliwe sposoby, by z pomocą twarzy Chrystusa wytworzyć wszystkie możliwe jednostki twarzy, jak również wszelkie możliwe odstępstwa – odchylenia. Radowanie się taką niczym nieograniczoną swobodą uwidacznia się w malarstwie od epoki średniowiecza po odrodzenie. Chrystus nie tylko przewodzi utwarzowieniu wszelkich ciał (wraz z jego własnym), przekrajobrazowieniu wszelkich środowisk (wraz z własnym), lecz obejmuje w sobie wszelkie możliwe zestawienia elementarnych twarzy i szafuje wszelkimi odstępstwami: Chrystus – jarmarczny atleta, Chrystus – zmanierowany pedał, czarny Chrystus, a przynajmniej czarna Madonna gdzieś z boku na ścianie. Do największych wybryków dochodzi na płótnach za sprawą katolickiego kodeksu. Oto jeden z niezliczonych tego przykładów: na białym tle krajobrazu i sino-czarnej dziury nieba ukrzyżowany Chrystus przemieniony w maszynę latawca przesyła promieniami stygmaty świętemu Franciszkowi. Stygmaty dokonują utwarzowienia ciała świętego, na obraz i podobieństwo ciała Chrystusa, promienie niosące świętemu stygmaty są jednak zarazem sznurkami, którymi steruje on boskim latawcem. Tak oto pod znakiem krzyża nauczyliśmy się ucierać na wszelkie sposoby twarz i przyrządzać procesy utwarzowienia. Teoria informacji postuluje pewien jednorodny zbiór gotowych znaczących przekazów, ujętych już jako elementy jedno-jednoznacznych relacji bądź takich, że ich elementy porządkowane są między przekazami wedle tego rodzaju relacji. Ponadto, dobór odpowiednich zestawień zależy od pewnej liczby binarnych podmiotowych wyborów, wprost proporcjonalnej do liczby elementów. Pozostaje problem: cała ta operacja ujedno-jednoznacznienia, binaryzacji (która nie zależy wyłącznie, jak wiadomo, od jakiejś większej swobody obrachunku) zakłada wcześniejsze wzniesienie pewnej ściany czy rozpostarcie pewnego ekranu, zainstalowanie centralnej komputerowej dziury, bez czego nie dałoby się wyróżnić żadnego przekazu ani dokonać jakiegokolwiek wyboru. System czarnej dziury-białej ściany musi z góry rozparcelować całą dostępną przestrzeń, wyznaczyć swe rozgałęzienia i dychotomie, wyłącznie po

215

t ys i ąc P l at e au

to, by zapewnić pojmowalność możliwości rozgałęzień oraz dychotomii znaczącego i podmiotowości. Mieszana semiotyka znaczeniowości i upodmiotowienia potrzebuje szczególnej ochrony przed jakąkolwiek zewnętrzną ingerencją. Lepiej nawet, gdyby takiego zewnętrza w ogóle nie było: nie ma tutaj miejsca na żadną koczowniczą maszynę, żadną pierwotną wielogłosowość, z ich zestawieniami i połączeniami niejednorodnych substancji wyrażenia. Wystarczającym warunkiem wszelkiej przekładalności ma być tutaj jedna jedyna substancja wyrażenia. Budować łańcuchy znaczące z odrębnych, cyfrowych i zdeterytorializowanych elementów, można jedynie pod warunkiem rozporządzania pewnym semiologicznym ekranem, pewną chroniącą je ścianą. Dokonywać podmiotowych wyborów między dwoma łańcuchami czy w dowolnym punkcie łańcucha, można jedynie pod warunkiem, że żadna zewnętrzna zawierucha nie pociągnie za sobą owych łańcuchów i podmiotów. Nie sposób utkać osnowy podmiotowości, jeśli nie istnieje jakieś środkowe oko, jakaś czarna dziura chwytająca wszystko to, co by ją przekraczało, co przekształcałoby w równym stopniu przypisane z góry afekty i panujące znaczenia. Ponadto, niedorzecznością jest wiara w to, by mowa jako taka mogła być nośnikiem przekazu. Język bowiem zawsze jest schwytany przez twarze, zapowiadające jego wypowiedzi, obciążające je wobec bieżących znaczących i odnośnych podmiotów. To twarzami kierują się wybory i wedle nich porządkują się elementy: powszechnej gramatyki nie sposób nigdy odróżnić od wyszkolenia w twarzach. Twarz to w istocie tuba. Wobec tego abstrakcyjna maszyna twarzowości ma nie tylko dostarczyć ochronnego ekranu i czarnej komputerowej dziury, wytwarzać ma ona również twarze, wyznaczające wszelkiego rodzaju odgałęzienia i dychotomie, bez których z kolei, jako przynależnych im w języku, obyć by się nie mogły również w swym własnym funkcjonowaniu znaczące i podmiotowość. Nie ulega wątpliwości, że binaryzmy i jedno-jednoznaczności twarzy nie są tym samym, co binaryzmy i jedno-jednoznaczności mowy, jej elementów i jej podmiotów. Nie są do siebie podobne pod jakimkolwiek względem. Pierwsze z nich jednak stanowią podstawę podtrzymującą drugie. W istocie przekształcając dowolne uformowane treści w jedną substancję wyrażenia, maszyna twarzowości podporządkowuje je z góry jednej formie znaczącego i podmiotowego wyrażenia. Przystępuje ona do zastanej parcelacji, dającej możliwość wyróżnienia znaczących elementów i dokonania podmiotowych wyborów. Maszyna twarzowości nie jest dołączona do znaczącego i podmiotu, jest ona raczej z nimi połączona i je warunkuje: jedno-jednoznaczności, binarności twarzy powielają inne i kolejne, odbicia twarzy zwielokrotniają zaś odbicia znaczące i podmiotowe. Właśnie dlatego, że twarz zależna jest od pewnej abstrakcyjnej maszyny, nie zakłada ona żadnego istniejącego

216

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

uprzednio podmiotu czy znaczącego, lecz jest w nie włączona, obdarzając je konieczną substancją. To nie podmiot dobiera twarze, jak w teście Szondiego, to twarze dobierają swe podmioty. To nie znaczące interpretuje figurę czarnej plamy-białej dziury czy białej kartki-czarnej dziury, jak w teście Rorschacha, to owa figura programuje znaczące. Posunęliśmy się nieco dalej w próbie odpowiedzi na pytanie: co uruchamia abstrakcyjną maszynę twarzowości, skoro nie działa ona zawsze i bez ustanku ani w dowolnych formacjach społecznych. Niektóre spośród społecznych formacji potrzebują twarzy, jak również krajobrazów13. Oto cała historia. Dokonał się bowiem, w nader rozmaitych, choć ściśle czasowo określonych momentach, powszechny rozpad wszystkich pierwotnych, wielogłosowych, niejednorodnych semiotyk, wykorzystujących różnorakie substancje i formy wyrazu, ustępując miejsca pewnej semiotyce znaczeniowości i podmiotowości. Niezależnie od ich wzajemnych proporcji czy przewagi jednej z nich nad drugą w danym wypadku, niezależnie od różnych postaci ich faktycznych mieszanin, ich cechą wspólną było dławienie wszelkiej wielogłosowości, wyniesienie języka do rangi jedynej formy wyrazu, działanie w trybie znaczącego ujedno-jednoznacznienia i podmiotowej binaryzacji. Nadliniowość właściwa językowi traci swe powiązanie z wielowymiarowymi figurami, spłaszcza teraz wszelkie bryły, podporządkowuje sobie wszystkie linie. Czy tylko przypadkiem językoznawstwo natrafia zawsze na początku na problem homonimii i wieloznacznych wypowiedzi, które musi jak najszybciej poddać zespołowi binarnych redukcji? Ujmując ogólniej, nie wolno odtąd wspierać jakiejkolwiek wielogłosowości, najmniejszego choćby zarysu kłączowatości: biegające, bawiące się, tańczące czy rysujące dziecko, które nie skupia swej uwagi na mówieniu i pisaniu, nigdy nie stanie się należytym podmiotem. Krótko mówiąc, nowa semiotyka wymaga systematycznego niszczenia wielości pierwotnych semiotyk, nawet jeśli wznosi się na ich gruzach, przechowywanych przez nią w ściśle obmurowanych granicach. Wszelako to nie semiotyki toczą ze sobą w ten sposób wojnę, z pomocą jedynie własnego oręża. To nader szczególne układy władzy zaprowadzają pewien porządek znaczeniowości i upodmiotowienia jako ich określonych form wyrażenia, zakładających się wzajemnie z nowymi treściami. Nie ma znaczeniowości bez despotycznego układu. Nie ma upodmiotowienia bez układu autorytarnego. Nie ma możliwości ich 13

Maurice Ronai pokazuje, że krajobraz, zarówno jako rzeczywistość, jak i pojęcie, odsyła do pewnej semiotyki i nader szczególnych aparatów władzy: swe źródło, lecz również pewną zasadę politycznej zależności, odnajduje w nich geografia (krajobraz jako „oblicze ojczyzny bądź narodu”), Zob. Paysages, w: „Herodote”, nr 1, styczeń 1976.

217

t ys i ąc P l at e au

skrzyżowania bez udziału układów władzy, operujących właśnie znaczącymi, oddziałujących na dusze i podmioty. To właśnie owe układy władzy, owe despotyczne czy autorytarne formacje wyposażają tę nową semiotykę w narzędzia jej imperializmu, czyli jednocześnie w narzędzia niszczenia innych i samoobrony przed jakimkolwiek zagrożeniem płynącym z zewnątrz. Chodzi o planowe wyzbycie się ciał i cielesnych współrzędnych, w których pleniły się wielogłosowe i wielowymiarowe semiotyki. Ciała wymagają dyscypliny, a cielesność wyrugowania, przepędzić trzeba stawania-się-zwierzętami, deterytorializację zaś posunąć aż do nowego progu, by móc w końcu przeskoczyć od warstw organicznych do warstw znaczeniowości i upodmiotowienia. Wytwarzać się będzie tylko jedną substancję wyrażenia. Zbuduje się system białej ściany-czarnej dziury, a jeszcze lepiej, wprawi w ruch ową maszynę abstrakcyjną, która ma dopuścić i zagwarantować wszechmoc znaczącego, a zarazem autonomię podmiotu. Przybiją was do białej ściany, strącą was w czarną dziurę. Maszynę tę zwie się maszyną twarzowości dlatego, że służy ona społecznemu wytwarzaniu twarzy, dokonuje przetwarzowienia całego ciała, jego okolic i przedmiotów. Deterytorializacja ciała zakłada reterytorializację w twarzy, zdekodowanie ciała – nadkodowanie przez twarz, rozpad współrzędnych cielesnych i okolic – skonstruowanie pewnego krajobrazu. Semiotyka znaczącego i podmiotowości nie uwzględnia nigdy ciała. Niedorzecznością jest zatem postulowanie powiązania znaczącego z ciałem. Chyba, że będzie to ciało doszczętnie już przetwarzowione. Różnica między naszymi mundurami i strojami z jednej strony a malowidłami i odzieniem u ludów pierwotnych polega na tym, że te pierwsze dokonują utwarzowienia ciała z pomocą czarnych dziur guzików i białej ściany tkaniny. Nawet maska zmienia tutaj funkcję na przeciwstawną tej, którą pełniła poprzednio. Nie ma bowiem jakiejś jednej i niezmiennej funkcji maski, za wyjątkiem może negatywnej (w żadnym razie maska nie służy ukrywaniu, chowaniu czegokolwiek, nawet poprzez okazanie czy odsłonięcie). Maska bowiem albo gwarantuje przynależność głowy do ciała i jego stawanie-się-zwierzęciem, jak w ramach semiotyk pierwotnych, albo też, przeciwnie, jak obecnie, maska gwarantuje wzniesienie i wyniesienie twarzy, utwarzowienie głowy i ciała. Maska jest wobec tego twarzą samą w sobie, abstrakcją i operacją twarzy. Nieludzkość twarzy. Twarz nigdy nie zakłada jakiegoś zastanego znaczącego czy podmiotu. Porządek jest zgoła inny: konkretny układ despotycznej i autorytarnej władzy → odpalenie abstrakcyjnej maszyny twarzowości, biała ściana-czarna dziura →zamontowanie nowej semiotyki znaczeniowości i upodmiotowienia na owej podziurawionej powierzchni. Dlatego nieustannie rozważamy dwa problemy rozłącznie: stosunek między twarzą a wytwarzającą ją

218

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

abstrakcyjną maszyną oraz stosunek między twarzą a układami władzy, wymagającymi tego rodzaju społecznego wytwarzania. Twarz to polityka. Rzecz jasna, przekonaliśmy się już wcześniej, że znaczeniowość i podmiotowość są semiotykami całkowicie od siebie odrębnymi pod względem formalnym, o innych ustrojach (okrężne promieniowanie, segmentowa liniowość), o odmiennych zespolonych z nimi aparatach władzy (despotyczne powszechne niewolnictwo, autorytarna umowa-proces). Żadna z nich jednak nie rozpoczyna się wraz z Chrystusem ani z białym człowiekiem jako powszechną postacią chrześcijanina. Istnieją azjatyckie, afrykańskie czy indiańskie despotyczne formacje znaczeniowości, a autorytarny proces upodmiotowienia w najczystszej postaci przejawia się w losie ludu żydowskiego. Niezależnie jednak od różnic między tymi semiotykami, tworzą one faktycznie mieszaninę i właśnie z poziomu owego zmieszania zgłaszają swoje imperialistyczne roszczenia, innymi słowy: wspólne im żądanie starcia na proch wszystkich pozostałych semiotyk. Nie ma znaczeniowości, która nie zawierałaby w sobie ziarna podmiotowości, nie ma upodmiotowienia, które nie ciągnęłoby za sobą resztek znaczącego. Skoro znaczące odbija się przede wszystkim od ściany, skoro podmiotowość stacza się przede wszystkim ku dziurze, pora rzec, że ściana znaczącego poprzebijana jest już czarnymi dziurami, a czarna dziura podmiotowości kryje już w sobie odłamki ściany. Ich mieszanina jest zatem doskonale umocowana w niezniszczalnej i nieusuwalnej maszynie białej ściany-czarnej dziury, obie zaś semiotyki nieustannie się ze sobą mieszają, wzajemnie krzyżując, przecinając i do siebie podłączając, jak u „Hebrajczyka i Faraona”. Kryje się w tym jednak jeszcze coś więcej, natura mieszanin może być nader różna. Jeśli datujemy maszynę twarzowości, umieszczając jej powstanie w roku zerowym narodzin Chrystusa i łączymy ją z dziejami białego człowieka, to dlatego, że mieszanina ta przestaje być wówczas jedynie krzyżówką i splotem, by stać się całkowicie jednorodnym bytem, w którym każdy element przenika i przesyca wszystkie pozostałe, jak kropla czarno-czerwonego wina białą wodę. Nasza semiotyka nowoczesnego białego człowieka, a wręcz semiotyka kapitalizmu, na tyle stała się tego rodzaju mieszaniną, w której znaczeniowość i upodmiotowienie wzajemnie się niemal pokrywają. Tutaj oto twarzowość, czyli system białej ściany-czarnej dziury, zyskuje zatem swoje największe natężenie. Powinno się jednak odróżnić stany zmieszania od zmiennych proporcji elementów. Zarówno w stanie chrześcijańskim, jak i w stanach przedchrześcijańskich, jeden element może górować nad innymi, mieć większą czy mniejszą moc. Dlatego należałoby rozstrzygnąć, czym są twarze-granice, których nie należy mylić z jednostkami twarzowości ani z odstępstwami twarzy, omawianymi uprzednio.

219

t ys i ąc P l at e au

I. Tutaj czarna dziura znajduje się na białej ścianie. Nie jest to jednak jednostka, gdyż czarna dziura bezustannie przemieszcza się po ścianie i działa w trybie binaryzacji. Dwie czarne dziury, cztery czarne dziury, n czarnych dziur rozmieszcza się niczym oczy. Twarzowość zawsze jest wielorakością. Krajobraz wypełniają oczy, jak czarne dziury, niczym na obrazie Ernsta, rysunku Aloïse’go czy Wölfliego. Na białej ścianie zarysowuje się okręgi obramowujące dziurę: wszędzie, gdzie taki krąg się pojawia, wstawić można oko. Można by nawet postulować następujące prawidło: im liczniej obwiedziona dziura, tym bardziej ów efekt obwiedzenia poszerza powierzchnię, po której się ona przesuwa i tym większą mocą chwytania obdarza tę powierzchnię. Najdoskonalszym przykładem tego zjawiska są ludowe etiopskie zwoje, przedstawiające demony: dwie czarne dziury na białej powierzchni pergaminu, szkicujące zarys kwadratowej bądź okrągłej twarzy; te czarne dziury jednak mnożą się i powielają, rozpleniają, za każdym razem zaś, gdy dodajemy kolejny krąg, wytwarza się nową czarną dziurę, gdzie wstawia się oko14. Efekt schwytania pewnej powierzchni, która tym bardziej się zwija, im bardziej się powiększa. Oto znaczące despotyczne oblicze wraz z właściwym mu powieleniem, namnożeniem, występowaniem w nadmiarze. Pomnożenie oczu. Despota wraz ze swoimi przedstawicielami są wszędzie. To twarz widziana z przodu, przez poddany podmiot, który sam tym mniej widzi, im bardziej pochłaniają go czarne dziury. To figura losu, los doczesny, obiektywny los znaczący. Filmowemu zbliżeniu figura ta jest doskonale znana: zbliżenie Griffitha na twarz, element twarzy czy przetwarzowiony przedmiot, które uzyskują tym samym czasowy walor antycypacyjny (wskazówki wahadłowego zegara zawsze coś zwiastują). II. Tutaj, przeciwnie, biała ściana się zawęża, zamienia w srebrną nić biegnącą ku czarnej dziurze. Czarna dziura przyciąga i zestala wszystkie czarne dziury, wszystkie oczy, wszystkie twarze, krajobraz zaś przemienia się w nić zawijającą się u swego najdalszego końca wokół dziury. Nadal jest to mnogość, tym razem jednak w innej figurze losu – losu 14 Zob. Jacques Mercier, Rouleaux magiques éthiopiens, Seuil 1979, oraz Les peintures des rouleaux protecteurs éthiopiens, „Journal of Ethiopian Studies”, XII, lipiec 1974; Études stylistiques des peintures de rouleaux protecteurs éthiopiens, „Objets et mondes”, XIV, lato 1974 („Oko warte jest twarzy, która warta jest ciała (…) W pustych miejscach w środku wyrysowane są źrenice. (…) Dlatego należałoby mówić o kierunkach wyposażonych w magiczne znaczenie, oparte na oczach i twarzach, przy użyciu tradycyjnych motywów dekoracyjnych, takich jak szrafowanie, wzory szachownicy, czteroramienne gwiazdki.). Władza Nygusa, z jego powoływaniem się na wywodzenie się z rodu Salomona, z jego orszakiem magów, płynęła z jego oczu czarnych jak węgle, działających niczym czarne dziury, anioły czy demony. Zbiór studiów J. Merciera wniósł zasadniczy wkład do analiz nad problematyką funkcji twarzy.

220

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

podmiotowego, namiętnego, refleksyjnego. To twarz czy krajobraz morski: rozpościerający się wzdłuż linii oddzielającej niebo od wód, ziemię od morza. Tę autorytarną twarz widać z profilu, pomyka ona ku czarnej dziurze. Widać też czasem dwie twarze zwrócone do siebie twarzą w twarz, widoczne jednak z profilu od strony obserwatora – ich spotkanie naznaczone jest jednak od początku niepokonanym oddaleniem. Czasem są to też twarze odwracające się od siebie, pod ciężarem zdrady, która je od siebie oddala. Tristan, Izolda, Izolda, Tristan – w łodzi niosącej ich na skraj czarnej dziury zdrady i śmierci. Twarzowość świadomości i namiętności, redundancja rezonansu i sprzężenia. Tym razem zbliżenie nie prowadzi do powiększenia powierzchni, którą zwija zarazem, pozbawione jest już czasowej funkcji antycypacyjnej. Wyznacza próg pewnej skali intensywności bądź do niej przynależy, unosi linię, wzdłuż której podążają twarze w miarę, jak zbliżają się do swego kresu w postaci czarnej dziury. Zbliżenie Eisensteina kontra zbliżenie Griffitha (intensywne

Maszyna prosta

Z efektem zwielokrotnienia obwiedzeń

Maszyna czterooczna

Pomnożenie oczu za pomocą zwielokrotnionego obwiedzenia

221

t ys i ąc P l at e au

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

spotęgowanie smutku bądź gniewu w zbliżeniach z Pancernika Potiomkina). Również tutaj doskonale widać, że możliwe są wszystkie zestawienia dwóch granicznych figur twarzy. W filmie Lulu Pabsta despotyczna twarz upadłej Lulu łączy się z obrazem noża do krojenia chleba, obrazem o walorze antycypacyjnym, zapowiadającym morderstwo; także autorytarna twarz Kuby Rozpruwacza, przebiegająca całą skalę intensywności, wiodącej ją ku nożowi i zabójstwu Lulu.

Maszyna kawalerska

Maszyna złożona

Maszyna sparowana 1. Linia muzyczności 2. Linia malarskości 3. Linia krajobrazowości 4. Linia twarzowości 5. Linia świadomości 6. Linia namiętności itd.

Autorytarna podmiotowa twarz morska (na podstawie Tristana i Izoldy)

Ujmując rzecz ogólniej, należy zauważyć wspólne cechy obu figur granicznych. Z jednej strony, biała ściana, ogromne blade policzki mogłyby swobodnie stanowić substancjalny element znaczącego, czarna dziura zaś, czyli oczy – refleksyjny element podmiotowości; zawsze idą one ze sobą w parze, na dwa jednak sposoby: raz czarne dziury rozmieszczają się i pomnażają na białej ścianie, a raz, na odwrót, ściana, zawężona do swego szczytu czy linii horyzontu, stacza się ku czarnej dziurze, która scala je wszystkie ze sobą. Nie ma ściany bez czarnych dziur, nie ma dziury bez białej ściany. Z drugiej strony, w obu przypadkach, czarna dziura

222

jest całkowicie obwiedziona, a nawet nad-wiedziona, skutkiem zaś owego obwiedzenia jest bądź zwiększenie powierzchni ściany, bądź spotęgowanie intensywności linii. Czarna dziura jednak nigdy nie tkwi w oku (jako źrenica), zawsze bowiem znajduje się wewnątrz obwódki, oczy zaś zawsze tkwią w dziurze: martwe oczy widzą tym lepiej, im głębiej pogrążone są w czarnej dziurze15. Wspólne cechy nie zacierają jednak różnic-granic między tymi dwiema figurami twarzy oraz stopnia, w jakim jedna bądź druga dominuje w obrębie semiotyki mieszanej – despotyczna znacząca twarz lądowa albo namiętna i podmiotowa autorytarna twarz morska (pustynia może stanowić lądową odmianę morza). Dwie figury losu, dwa stany maszyny twarzowości. Jeanowi Parisowi udało się znakomicie pokazać przejawianie się tych dwóch biegunów w malarstwie – Chrystusa despotycznego i Chrystusa owładniętego namiętnością. Z jednej strony, twarz Chrystusa widziana en face, jak na bizantyńskich mozaikach, z czarną dziurą oczu zatopioną w złotym tle, gdzie cała głębia wydobywa się na wierzch, rzutuje się na przestrzeń przed obrazem, z drugiej zaś, krzyżujące się i odwracające się od siebie twarze, widziane z pół-profilu czy z profilu, jak na płótnach z quattrocenta, spoglądające z ukosa i swym spojrzeniem wytyczające rozliczne wielorakie linie, włączające głębię w obręb samego obrazu (można również przytoczyć dowolnie wybrane przykłady form przejściowych i mieszanych: choćby Powołanie apostołów Piotra i Andrzeja Duccia, przedstawione na tle krajobrazu morskiego, gdzie Chrystus wraz z pierwszym rybakiem ujęty został już w zgodzie z drugą formułą, drugi rybak zaś nadal odmalowany jest w stylu bizantyńskim16). Miłość Swanna: Proust doskonale potrafił wprawić we wzajemny rezonans twarze, krajobraz, malarstwo, muzykę itp. Trzy momenty w historii Swanna-Odetty. Na początku buduje się całościowe urządzenie znaczące. Twarz Odetty o wielkich bladych czy żółtawych policzkach, z oczyma przypominającymi czarne dziury. Twarz ta jednak sama z siebie nieustannie nawiązuje do czegoś innego, także umiejscowionego na ścianie. Na tym polega estetyzm, amatorstwo Swanna: wszystko musi mu przypominać coś innego, schwytane w sieć interpretacji pod 15

To skądinąd również powracający temat powieści grozy i science fiction: oczy tkwią w czarnej dziurze, nie na odwrót („dostrzegam wyłaniający się z owej czarnej dziury jaśniejący dysk, niczym oczy”). Kreskówki z kolei, przykładowo drugi numer Circus, przedstawiając czarną dziurę wypełnioną twarzami i oczami oraz przeprawę przez ową czarną dziurę. Na temat związku oczu z dziurami i ścianami, zob. teksty i rysunki J.-L. Paranta, zwłaszcza Les yeux MMDVI, Christian Bour­gois 1976. 16 Zob. rozważania Jeana Parisa w: tegoż, L’espace et le regard, Seuil 1965, t. I, rozdz. I (a także podobna przemiana wizerunku Madonny oraz odnośnie zmieniających się stosunków jej oblicza z obliczem Dzieciątka Jezus: tamże, t. II, rozdz. II).

223

t ys i ąc P l at e au

egidą znaczącego. Twarz odsyła do krajobrazu. Twarz musi przywoływać obraz, „przypominać” mu jakiś jego fragment. Zasłyszana melodia podrzucić musi mu jakąś krótką frazę, nawiązującą do twarzy Odetty, frazę, która ostatecznie okazuje się być niczym więcej, niż pewnym sygnałem. Biała ściana się wypełnia, pojawiają się w niej czarne dziury. Całe to urządzenie znaczeniowości, działające na zasadzie wzajemnego odsyłania interpretacji do siebie, przygotowuje nadejście kolejnego momentu, podmiotowego i namiętnościowego, w którym rozwinąć się będą mogły zazdrość, kłótliwość i erotomania Swanna. Teraz oto twarz Odetty umyka linią wiodącą ku jedynej czarnej dziurze – Męki Swanna. Pozostałe linie, krajobrazowości, malarskości i muzyczności także spieszyć będą ku tej katatonicznej dziurze czy wokół niej krążyć, okalając ją kolejnymi obwódkami. W trzecim momencie wszelako, u kresu swej niekończącej się męki, Swan udaje się na przyjęcie, w trakcie którego zauważa od razu, że twarze domowników i gości rozpadają się na samodzielne rysy estetyczne: jak gdyby linia malarskości oswobadzała się, wychodząc zarazem poza obręb ściany i wydobywając się z czarnej dziury. Następnie na wolność wydostaje się króciutka fraza z sonaty Vinteuila, łącząc się z linią czystej muzyczności, jeszcze bardziej intensywną, bezznaczeniową i bezpodmiotową. Swann już wie, że nie kocha Odetty, a zwłaszcza świadom jest tego, że Odetta nigdy go nie pokocha. Czy tego rodzaju zbawienie poprzez sztukę było konieczne, skoro nie ocaliło ani Swanna, ani Prousta? Czy w ten właśnie sposób trzeba było przebić ścianę i wydobyć się z dziury, na drodze wyrzeczenia się miłości? Czy ta miłość od początku nie była skażona, zżerana przez znaczeniowość i zazdrość? Czy można było postąpić inaczej, zważywszy na przeciętność Odetty i estetyzm Swanna? W pewnym sensie to samo dotyczy magdalenki przeżuwanej przez narratora: zbytek, czarna dziura mimowolnych wspomnień. Jak się stąd wydostać? Przede wszystkim jest to coś, z czego należy się wydobyć, czemu trzeba umknąć. Proust jest w pełni tego świadom, bez względu na to, jak bardzo niepomni na to byliby jego komentatorzy. Wydobędzie się stąd jednak z pomocą sztuki, wyłącznie dzięki sztuce. Jak wydostać się z czarnej dziury? Jak przebić ścianę? Jak zatrzeć twarz? Niezależnie od swego geniuszu, francuska powieść nie jest w stanie tego dokonać. Nazbyt zaprzątnięta jest przemierzaniem i wymierzaniem owej ściany, a wręcz jej wznoszeniem, zgłębianiem jej czarnych dziur, rysowaniem twarzy. Francuska powieść jest z gruntu pesymistyczna i idealistyczna, w większym stopniu jest „krytyką życia, aniżeli do niego powołuje”. Pogrąża swych bohaterów w czarnej dziurze, każe im odbijać się od ściany. Uznaje jedynie zaplanowane podróże, a zbawienie – wyłącznie poprzez sztukę. Tego rodzaju zbawienie

224

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

nadal ma wymiar katolicki, możliwe jest zatem tylko na drodze uwiecznienia. Przez cały czas skupia się na wyznaczaniu punktu, zamiast wytyczać linie, linie aktywnego ujścia, czyli pozytywnej deterytorializacji. Zasadniczo różni się pod tym względem od powieści angloamerykańskiej. „Umknąć, uciec, daleko stąd! (…) przekroczyć horyzont”17. Od Thomasa Hardy’ego począwszy po Lawrence’a, od Melville’a po Millera, powraca to samo wezwanie: przekroczyć, wydobyć się, przedostać się – wyznaczyć linię w miejsce punktu. Odnaleźć linię oddzielenia, podążyć nią bądź ją stworzyć, choćby za cenę zdrady. Dlatego pisarze ci mają całkiem inny stosunek niż Francuzi do podróży, sposobów podróżowania, innych cywilizacji, Wschodu, Ameryki Południowej, jak również do narkotyków i podróży bez ruszania się z miejsca. Doskonale wiedzą, jak trudno jest wydobyć się z czarnej dziury podmiotowości, świadomości i pamięci, wyrwać się z konieczności tworzenia par i związków małżeńskich. Jak kuszące jest dać się im wchłonąć, dać się im ukołysać do snu, uczepić się pewnej twarzy… „W ciemnościach, gdzie się zaszyła uwięziona w czarnej dziurze (...) oślepiający dynamizm woli zwalniał nieco tempo, przydawał jej blasku topionej miedzi, słowa płynęły z ust niczym lawa, ciało szukało gwałtownie punktu oparcia, grzędy na czymś stabilnym i substancjalnym, czegoś, w czym mogłoby zaznać odnowy i znaleźć chwilę wytchnienia. (...) Z początku brałem to za namiętność, ekstazę (...). Zdawało mi się, że trafiłem na żywy wulkan, na Wezuwiusz w postaci kobiety. Nie podejrzewałem, że to ludzki statek idący na dno oceanu rozpaczy, w Morzu Sargassowym impotencji. Teraz myślę o tamtej czarnej gwieździe przeświecającej przez dziurę w suficie, o tamtej niezmiennej gwieździe, wiszącej nad naszą małżeńską celą, bardziej niezmiennej, bardziej odległej niż sam Absolut, i wiem, że to ona, wyzuta ze wszystkiego, co w istocie się na nią składało: martwe czarne słońce bez aspektu”18. Blask topionej miedzi niczym twarz na dnie czarnej dziury. Trzeba się z niej wydobyć, nie poprzez sztukę, czyli ducha, lecz z pomocą życia, w realnym życiu. Nie pozbawiajcie mnie mocy kochania! Wiedzą oni również, ci pisarze angloamerykańscy, jak trudno jest przebić ścianę znaczącego. Wielu już tego próbowało, od czasów Chrystusa, poczynając od niego samego. Samemu Chrystusowi to się jednak nie udało, nie zdołał utorować sobie przejścia, nie dał rady przeskoczyć, odbił się ostatecznie od ściany i w „chwili, gdy chwiał się i kołysał, jak gdyby ogromnie się wzbraniał, zakotłował się negatywny wir wodny i wstrzymał jego śmierć. Cały negatywny impuls ludzkości skłębił się poniekąd w gigantyczną, bezwładną 17 D. H. Lawrence, Melville’s »Typee« and »Omoo« Studies in Classic American Literature, New York: Thomas Seltzer 1923, s. 197; tekst Melville’a rozpoczyna się od przedstawienia cudownego rozróżnienia na oczy ziemskie i oczy morskie. 18 Henry Miller, s. 204.

225

t ys i ąc P l at e au

masę, aby utworzyć człowiecze integrum, postać numer jeden, je­dyną i niepodzielną”19 – Twarz. Przebić mur, najlepiej chiński, za jaką jednak cenę? Za cenę stawania-się-zwierzęciem, stawania-się-kwiatem bądź skałą, a ponadto, osobliwego stawania-się-niedostrzegalnym, stawania-się-kamieniem, nieróżniącym się już niczym od miłości20. To kwestia prędkości, choćby nawet osiąganej w bezruchu. Czy również zatarcia twarzy bądź, jak pisał Miller, niewidzenia i niespoglądania dłużej w oczy, przeniknięcia ich i przepłynięcia, z zamkniętymi własnymi oczyma, z ciałem obróconym w promień światła, poruszającym się z coraz większą prędkością? Bez wątpienia, potrzeba do tego wszelkich dostępnych środków sztuki, i to sztuki najwyższej próby. Potrzeba wszelkich linii pisma, linii malarskości, linii muzyczności… To przez pismo bowiem stajemy się zwierzęciem, za sprawą barw stajemy się niedostrzegalni, dzięki muzyce zaś – kamieniem, niepamiętnym, niedostrzegalnym zwierzęciem, łącznie: zakochanym. Sztuka jednak nigdy nie jest celem, zawsze jest jedynie narzędziem służącym wytyczaniu linii życia, innymi słowy, wszystkich tych rzeczywistych stawań, które nie kończą się na sztuce, wszystkich tych czynnych ujść, które nie polegają na szukaniu w niej ucieczki czy schronienia, owych pozytywnych deterytorializacji, które nie reterytorializują się w sztuce, lecz unoszą ją ze sobą ku krainom bezznaczeniowości, bezpodmiotowości i bez twarzy. Zatarcie twarzy nie jest łatwym zadaniem. Jego skutkiem ryzykuje się bowiem popadnięcie w obłęd: czy to przez przypadek schizol traci zarazem zdolność rozpoznawania twarzy, własnej oraz cudzych, zdolność widzenia krajobrazu, posługiwania się językiem i rozumienia jego panujących znaczeń? Organizacja twarzy jest wszak nader potężna. Można powiedzieć, że twarz obejmuje swym prostokątem czy owalem cały zespół rysów, rysów twarzowości, które sobie tym samym podporządkowuje i zaprzęga w służbę znaczeniowości i upodmiotowienia. Czym jest tik? Otóż jest przejawem podejmowanej nieustannie na nowo walki między rysem twarzowości, usiłującym wymknąć się suwerennej organizacji twarzy, a samą twarzą, która chce go w sobie zamknąć, w siebie schwytać, tamując jego linię ujścia i narzucając mu na powrót własny porządek (czy wziąwszy pod uwagę medyczne rozróżnienie na tik kloniczny, czyli drgawkowy oraz tik toniczny, czyli kurczowy, w przypadku pierwszego nie należałoby dostrzec przewagi rysu twarzowości, który stara się gdzieś umknąć, w drugim zaś – przewagi organizacji twarzowej, usiłującej go pochwycić i unieruchomić?). Wszelako, jeśli wyzbycie się twarzy nastręcza tak wielu trudności, to dlatego, że nie jest to jedynie prosta historia 19 Tamże, s. 56-57. 20 Tamże, s. 57.

226

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

tików ani miłosna czy estetyczna przygoda. Skoro twarz to polityka, jej wyzbycie się również jest polityczne i wymaga rzeczywistego stawania się, całkowitego stawania-się-potajemnym. Wyzbycie się twarzy jest tym samym, co przebicie ściany znaczącego, wydobycie się z czarnej dziury podmiotowości. Programem i hasłem schizoanalizy staje się zatem co następuje: odnajdźcie w sobie czarne dziury i białe ściany, poznajcie je, rozpoznajcie własne twarze, inaczej się z nich nie odrzecie, inaczej nie wyznaczycie sobie żadnej własnej linii ujścia21. Dlatego musimy teraz wzmóc jeszcze bardziej i pomnożyć środki praktycznej ostrożności. Po pierwsze, nigdy nie chodzi o jakikolwiek powrót do czegokolwiek. Nie chodzi o „powrócenie” do przedznaczących czy przedpodmiotowych semiotyk ludów pierwotnych. Nigdy nie zdołamy upodobnić się do Czarnego ani Indianina, a nawet do Chińczyka, i żadna podróż po południowych morzach, nieważne jak najeżona trudnościami, nie pomoże nam przebić ściany, wydobyć się z dziury ani zatracić twarzy. Nigdy nie zdołamy sporządzić sobie od nowa jakiejś pierwotnej głowy czy pierwotnego ciała, głowy ludzkiej, duchowej i pozbawionej twarzy. Przeciwnie, pozostaje nam jedynie robienie kolejnych zdjęć, odbijanie się znów od ściany, zawsze odnajdziemy tam jedynie reterytorializacje. Och, moja piękna bezludna wyspo, w której rozpoznaję obraz Closerie des Lilas! Och, mój głęboki oceanie, odbijający obraz Lasku Bulońskiego. Och, frazo z sonaty Vinteuila, przypominająca mi jakąś błogą chwilę! Fizyczne i duchowe ćwiczenia ze Wschodu, wykonywane jednak w parach, w małżeńskim łożu z chińską zasłoną. Czy zrobiłeś dzisiaj wszystkie ćwiczenia? Lawrence ma za złe Melville’owi tylko jedno: przeprawiwszy się na drugą stronę twarzy, oczu i horyzontu, ściany i dziury, skuteczniej niż ktokolwiek przed nim, przeprawę tę, ową twórczą linię, pomylił z „niemożliwością powrotu”, powrotem do dzikich w Taipi, kolejną artystyczną stylizacją i nienawiścią do życia, manierą stanowiącą gwarancję tęsknoty za utraconą ojczyzną22 („Melville żywił tęsknotę za swym domem i swą matką, dwiema rzeczami, od których starał się uciec tak daleko, jak tylko zanieść mogły go okręty (…) Powrócił do domu, by zmierzyć się z resztą swego życia (…) Wyrzekł się życia. Utknął w swym ideale związku doskonałego, spełnionej miłości 21

W L’analyse caractérielle Wilhelma Reicha (Payot 2006) twarz wraz z rysami twarzowości rozpatruje się jako jeden z pierwszych fragmentów charakterologicznego „pancerza” i oporu stawianego przez ja (zob. „pierścień oczny”, a następnie „pierścień ustny”). Pierścienie te łączą się ze sobą na płaszczyznach prostopadłych do „strumienia orgonu”, przez co tamują swobodny przepływ tego strumienia przez całe ciało. Stąd paląca konieczność zdjęcia z siebie tego rodzaju pancerza i „rozerwania pierścieni). Zob. s. 311 i nast. 22 Zob. Herman Melville, Taipi, tłum. B. Zieliński, Czytelnik 1963.

227

t ys i ąc P l at e au

idealnej (…). Prawdziwie idealnym związkiem jest ten, w którym każda ze stron pozostawia ogromne krainy nieodkryte w drugiej (…) Melville był w gruncie rzeczy mistykiem i idealistą (…) Uczepił się swego wyidealizowanego oręża. Ja swoje odrzucam i powiadam: stara broń niech rdzewieje. Sporządźcie sobie nową i strzelajcie celnie!”23. Niepodobna się już cofnąć. Tylko nerwicowcy, czy jak ich nazywa Lawrence, „renegaci”, zdrajcy, czynią krok w tył. Biała ściana znaczącego, czarna dziura podmiotowości, maszyna twarzy nie są niczym więcej niż ślepym zaułkiem, miarą naszej podległości, naszego ujarzmienia. Skoro jednak w nich przyszło nam się zrodzić, w nich pozostaje nam toczyć walkę. Nie w sensie jakiegoś koniecznego momentu, lecz w sensie narzędzia, któremu wynaleźć trzeba jakiś nowy użytek. Jedynie przez ścianę znaczącego bowiem da się przeprowadzić linie bezznaczeniowości, które zatrą wszelkie wspomnienia, wszelki ślad nawiązań, całość możliwego znaczenia i całość dającej się przedstawić interpretacji. Jedynie w czarnej dziurze podmiotowej świadomości i namiętności odnaleźć można schwytane, rozgrzane, przekształcone cząstki, które trzeba wprawić w nowy ruch, dla żywej, niepodmiotowej miłości, w której każdy podłączać się będzie do nieznanych przestrzeni drugiego, nie włączając się w nie ani nie próbując nimi zawładnąć, gdzie linie składać się będą jak linie łamane. Jedynie z obrębu twarzy, z głębi jej czarnej dziury i z jej białej ściany wyłonić da się rysy twarzowości, niczym ptaki, nie powracając do pierwotnej głowy, a wynajdując zestawienia, w których rysy te podłączać się będą mogły do zarysów krajobrazowości, równie wyzwolonych z krajobrazu, rysów malarskości, i muzyczności oswobodzonych ze swych stylów. Z jakąż rozkoszą, płynącą nie tyle z chęci malowania, ile ze wszystkich możliwych pragnień, malarze posługiwali się na wszelkie możliwe sposoby twarzą samego Chrystusa! Czy można rozstrzygnąć, że katatonia, w jakiej pogrążony jest rycerz z romansów dworskich płynie z tego, że tkwi on w głębi czarnej dziury, czy też bierze się stąd, że dosiada on już cząstek, które wydobywają go stamtąd i niosą ku nowej przygodzie? Lawrence, którego porównywano do Lancelota, pisze: „Być samemu, wolnym od jakiejkolwiek myśli, niepamiętnym czegokolwiek, nad brzegiem morza (…) Równie samemu, równie nieobecnym i obecnym zarazem, jak tubylec, brunatny w blasku słońca (…). Daleko, w oddali, niczym ktoś, kto wylądował na obcej planecie, tak jak mógłby czuć się człowiek po śmierci (…) Krajobraz? Kpił sobie z niego. (…) Ludzkość? Nie istniała. Myśl? Przepadła niczym kamień w wodę. Ogrom i przepych przeszłości? Zubożała i zużyła się ona, krucha, krucha i przezroczysta

23

228

D. H. Lawrence, Studies… s. 200.

/ 7 / R o k z e r ow y – T wa r zowo ś ć

niczym muszla, porzucona przez morze gdzieś na plaży”24. Niepewna chwila, w której system białej ściany-czarnej dziury, czarnego punktu-białej plaży, niczym z japońskiej ryciny, stanowić zaczyna jedno z porzuceniem siebie, wymknięciem się sobie i przekroczeniem siebie samego. Jak się przekonaliśmy, maszyna abstrakcyjna może występować w dwóch stanach: albo jako schwytana w warstwy, w których dopuszcza jedynie względne deterytorializacje bądź deterytorializacje absolutne, które zachowują jednak względny charakter, albo przeciwnie, jako umieszczona na płaszczyźnie spójności, nadającej jej „diagramatyczną” funkcję, zdolność dokonywania deterytorializacji pozytywnej, jako moc budowania nowych maszyn abstrakcyjnych. Raz ta maszyna abstrakcyjna, jako maszyna twarzowości, tłoczyć będzie przepływy w kanały znaczeniowości i upodmiotowienia, zamykać je w drzewiastych węzłach i strącać w pochłaniające wszystko dziury, raz zaś, na odwrót, jako maszyna dokonująca prawdziwego „odtwarzowienia”, odpalać będzie głowice poszukiwawcze, rozsadzające wszelkie napotkane na swym torze warstwy, przebijające ściany znaczeniowości i rozjaśniające dziury podmiotowości, wyrywające z korzeniami drzewa, by dać miejsce rozrostowi kłączy, naprowadzające przepływy ku liniom pozytywnej deterytorializacji i twórczego ujścia. Nie będzie już współśrodkowo rozmieszczonych warstw, nie będzie więcej czarnych dziur, wokół których krążyć mają obwodzące je linie, nie będzie już ścian, na których zaczepiać by się miały dychotomie, binaryzmy, dwubiegunowe wartości. Nie będzie już twarzy odbijającej jakiś krajobraz czy obraz, stanowiącej pogłos jakiejś krótkiej muzycznej frazy, gdzie odwiecznie i na wieki jedno przypomina drugie, na jednolitej powierzchni ściany czy w dośrodkowym wirze czarnej dziury. Każdy wyzwolony rys twarzowości wplatać się będzie w kłącze wraz z wyzwolonymi rysami krajobrazowości, malarskości i muzyczności, tworząc nie tyle zestawienie obiektów częściowych, ile pewien żywy blok, splot pędów, w którym rysy danej twarzy włączą się w obręb rzeczywistej wielości, wpiszą w pewien diagram, w powiązaniu z pewnym zarysem nieznanego krajobrazu, z pewnym pociągnięciem pędzla, pewnym muzycznym dźwiękiem, które w ten sposób staną się efektem wytwarzania, tworzenia w oparciu o kwanty pozytywnej absolutnej deterytorializacji, a nie będą już dłużej czymś przywoływanym czy przypominanym w ramach systemów reterytorializacji. Rys osy z rysem orchidei. Kwanty wyznaczające mutacje współzależnych od siebie maszyn abstrakcyjnych. Tym sposobem zarysowuje się pewna możliwość kłączomatyki, dokonującej umożnościowienia tego, co możliwe wbrew drzewiastej możliwości, niosącej domknięcie i niemoc. 24 D. H. Lawrence, Kangaroo, William Heinemann 1964, s. 339.

229

t ys i ąc P l at e au

Twarz, cóż za zgroza! Ze swej natury przypominająca krajobraz księżycowy, ze swymi porami, płaszczyznami, matowymi i błyszczącymi się okolicami, swą bladością i dziurami: nie trzeba zbliżenia, by nadać jej nieludzki charakter, ze swej natury jest w zbliżeniu i ze swej natury jest nieludzką, potworną maską. Dzieje się tak z konieczności, jest ona bowiem wytworem maszyny, i ze względu na wymogi pewnego szczególnego aparatu władzy, który ją wydobywa, który nadaje absolutną moc deterytorializacji, zarazem zamykając ją w negatywnej postaci. Uleglibyśmy jednak tęsknocie za powrotem czy cofnięciem, przeciwstawiając ludzką, duchową i pierwotną głowę takiej nieludzkiej twarzy. W istocie istnieje wyłącznie to, co nieludzkie, człowiek w całości ulepiony jest z nieludzkości, nader jednak zróżnicowanych, o całkiem innych naturach i prędkościach. Pierwotna nieludzkość, nieludzkość przedtwarzowa, była siedliskiem wielogłosowości pewnej semiotyki, przesądzającej o przynależności głowy do ciała, ciała już względnie zdeterytorializowanego i podłączonego do duchowych stawań-się-zwierzęciem. Poza twarzą czeka nas całkiem jeszcze inna nieludzkość: nieludzkość już nie pierwotnej głowy, lecz „głowic poszukiwawczych”, gdzie działać poczynają punkty deterytorializacji, gdzie jej linie zyskują pozytywnie absolutny wymiar, tworząc osobliwe nowe stawania, budując nowe wielogłosowości. Stawać-się-potajemnym, wszędzie, gdzie to możliwe, rozbudowywać kłącza, w oczekiwaniu na spełnienie cudu nieludzkiego życia, czekającego na stworzenie. Twarz, moja miłość, która wreszcie zmienia się w poszukiwawczą głowicę… Rok zen, rok omega, rok ω… Czy jednak mamy poprzestać na trzech stanach, nie więcej: pierwotnych głowach, chrystusowych twarzach i poszukiwawczych głowicach?

/ 8 /

1 8 74 – T r z y n ow e l e a lb o „co s i ę w y da r z yło ? ”

[W dymkach: „Nie potrafię zrozumieć”, „Co się wydarzyło?”, „Słowo daję!”]

Istotę „noweli” jako gatunku literackiego określić nietrudno: z nowelą mamy do czynienia wtedy, gdy wszystko zorganizowane jest wokół pytania „Co się wydarzyło? Co właściwie mogło się wydarzyć?”. Opowiadanie stanowi przeciwieństwo noweli, ponieważ czytelnik wstrzymuje tu oddech wobec zupełnie innego pytania: co się wydarzy? Zawsze coś ma nadejść, ma się wydarzyć. Co do powieści – w niej zawsze coś się wydarza, aczkolwiek powieść łączy elementy noweli i opowiadania w zmienności swej ciągłej i żywej teraźniejszości (trwania). Powieść kryminalna jest w tej mierze gatunkiem szczególnie hybrydycznym, ponieważ najczęściej coś = x wydarzyło się w porządku śmierci lub kradzieży, lecz to, co się wydarzyło, ma zostać odkryte – odkryte w teraźniejszości określonej przez modelowego policjanta. Byłoby jednak błędem sprowadzać te

231

t ys i ąc P l at e au

różne aspekty do trzech wymiarów czasu1. Coś się wydarzyło lub coś ma się wydarzyć – każde ze swej strony może wyznaczać przeszłość tak bezpośrednią, przyszłość tak bliską, że tworzą one jedno (jak powiedziałby Husserl) z retencjami i protencjami2 samej teraźniejszości. Niemniej jednak rozróżnienie pozostaje tu prawomocne wobec rozmaitych ruchów, które pobudzają teraźniejszość, które są współczesne teraźniejszości: jeden porusza się razem z nią, drugi odrzuca ją już w przeszłość, kiedy tylko się uobecnia (des qu’il est present) (nowela), jeszcze inny pociąga ją jednocześnie w przyszłość (opowiadanie). Szczęśliwie mamy do dyspozycji ten sam temat opracowany przez autora opowiadania i nowelistę: dwoje kochanków, jedno umiera nagle w pokoju drugiego. W opowiadaniu Maupassanta Podstęp wszystko kieruje się ku pytaniom „Co się wydarzy? Jak postać, która pozostała przy życiu, zdoła się wydobyć z tej sytuacji? Co zdoła wymyślić trzecia osoba – wybawca, w tym wypadku lekarz?”. W noweli Barbeya d’Aurevilly Karmazynowa zasłona wszystko zwraca się ku pytaniu: coś się wydarzyło, lecz co? Nie tylko dlatego, że w istocie nie wiadomo, co spowodowało śmierć zimnej młodej dziewczyny. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego dziewczyna oddała się oficerkowi, a przede wszystkim nie dowiemy się, jak trzecia osoba – wybawca, tu pułkownik, zdołał następnie załatwić tę sprawę3. Nie sądźmy jednak, że łatwiej jest pozostawić wszystko rozmyte: coś (lub nawet kilka rzeczy z rzędu), co się wydarzyło i o czym nigdy się nie dowiemy, wymaga nie mniej dokładności i precyzji niż przypadek, gdy autor musi szczegółowo wymyślić to, co należy wiedzieć. Nigdy nie będzie wiadomo, co właśnie się wydarzyło, zawsze się dowiemy, co się wydarzy – w obliczu noweli i opowiadania czytelnik wstrzymuje oddech na dwa różne sposoby, lecz są to dwa 1 2

3

232

Rozdział zbudowany jest na grach słów: se passer (wydarzać się, dziać się) – passé (przeszłość) oraz présent (obecny) – présent (teraźniejszość) [przyp. tłum.]. W tłumaczeniu tej pary terminów podążamy za rozstrzygnięciem Małgo­ rzaty Kowalskiej i Jacka Migasińskiego: Maurice Merleau-Ponty, Fenomenologia percepcji, tłum. M. Kowalska, J. Migasiński, Fundacja Aletheia 2001, s. 438 („Husserl nazywa protencjami i retencjami intencje, które zakotwiczają mnie w moim otoczeniu. Nie wychodzą one z centralnego Ja, ale niejako z samego mojego pola percepcyjnego, które ciągnie za sobą swój horyzont retencji i wgryza się w przyszłość przez swoje protencje”) [przyp. tłum.]. Por. Jules Barbey d’Aurevilly, Diable sprawy, tłum. J. Guze, PIW 1978. Rzecz jasna, samego Maupassanta nie sposób zredukować do opowiadań: istnieją jego nowele lub elementy noweli w jego powieściach. Na przykład epizod cioci Lizy w Historii pewnego życia: „Było to niedługo po tym – albo: – niedługo przed tym szalonym wybrykiem Lizy. Nie mówiono nigdy nic więcej na ten temat i ów »szalony wybryk« pozostał jakby przesłonięty mgłą. Pewnego wieczora dwudziestoletnia wówczas Liza rzuciła się, z niewiadomej przyczyny, do wody. Nic w jej życiu ani w sposobie bycia nie pozwalało przewidzieć podobnego szaleństwa” – Guy de Maupassant, Historia pewnego życia, tłum. M. Kreczkowska [M. Feldmanowa], Książka i Wiedza 1950, s. 37.

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

sposoby, na które każdorazowo rozdziela się żyjąca teraźniejszość. W noweli nie czekamy, by coś się wydarzyło, czekamy na coś, co już właśnie się wydarzyło. Nowela jest ostatnią nowelą, podczas gdy opowiadanie jest pierwszym opowiadaniem. „Obecność” [„présence”] autora opowiadania jest całkowicie różna od „obecności” autora noweli (obie różnią się też od obecności powieściopisarza). Nie powołujmy się tu więc raczej na wymiary czasu: nowela ma niewiele wspólnego z pamięcią o przeszłości czy też z aktem refleksji; wprost przeciwnie – rozgrywa się ona w fundamentalnym zapomnieniu. Jeśli rozwija się w żywiole „tego, co się wydarzyło”, to dlatego, że ustanawia nasz związek z niepoznawalnym czy niewykrywalnym (a nie na odwrót: nie dlatego, że mówi o przeszłości, co do której nie może już udzielić nam wiedzy). Ostatecznie nie wydarzyło się nic, ale to właśnie owo nic każe nam powiedzieć: „Cóż takiego mogło się wydarzyć, że zapomniałem, gdzie położyłem klucze, że nie wiem już, czy wysłałem ten list itd.? Jaka maleńka żyłka w moim mózgu mogła pęknąć? Czym jest owo nic, które sprawia, że coś się wydarzyło?”. Nowela pozostaje w podstawowym związku z sekretem (nie z materią czy przedmiotem sekretu, które można by odkryć, lecz z formą sekretu, która pozostaje nieprzenikniona), podczas gdy opowiadanie związane jest z odkryciem (formą odkrycia, niezależnie od tego, co można odkryć). Ponadto nowela wprowadza na scenę postawy [postures] ciała i ducha, podobne fałdom lub zwinięciom, podczas gdy opowiadanie rozgrywa pozy [attitudes], pozycje [positions], będące rozpostarciami i rozwinięciami, nawet najbardziej nieoczekiwanymi. Widzimy wyraźnie, jak Barbeya pociąga postawa ciała, to znaczy stany, w których ciała są zaskoczone, ponieważ coś właśnie się wydarzyło. Barbey sugeruje nawet w przedmowie do Diablich spraw, że istnieje diaboliczność postaw ciała, seksualność, pornografia i skatologia tych postaw – bardzo różne od tych, które (także oraz jednocześnie) naznaczają pozy czy też pozycje ciał. Postawa jest niczym odwrócony suspens. Rzecz więc nie w tym, że nowela miałaby odnosić się do przeszłości, opowiadanie zaś do przyszłości, lecz o stwierdzenie, że nowela, sama w teraźniejszości, odsyła do formalnego wymiaru czegoś, co się wydarzyło, nawet jeśli to coś jest niczym lub pozostaje niepoznawalne. Tak samo nie będziemy próbowali powiązać rozróżnienia między nowelą a opowiadaniem z takimi kategoriami, jak „fantastyczność”, „cudowność” itd.: to byłby inny problem, nie ma żadnego powodu, dla którego to wszystko miałoby się pokrywać. Oto łańcuch noweli: co się wydarzyło (modalność lub wyrażenie), sekret (forma), postawa ciał (treść). Weźmy Fitzgeralda, genialnego twórcę opowiadań i nowelistę. Nowelistą jest on zawsze wtedy, gdy pyta sam siebie: Cóż takiego mogło się wydarzyć, że się tu znaleźliśmy? On jeden potrafił doprowadzić to pytanie do takiego punktu intensywności. W żadnym razie nie jest to pytanie

233

t ys i ąc P l at e au

pamięci, refleksji ani też starości czy zmęczenia (gdy tymczasem opowiadanie miałoby przynależeć do dzieciństwa, do działania, do pędu [élan]). Jest natomiast prawdą, że Fitzgerald stawia swe pytanie nowelisty jedynie wtedy, gdy sam jest zużyty, zmęczony, chory czy jeszcze gorzej. Lecz także tu nie istnieje konieczny związek: to mogłoby być pytanie żywotności, miłości. Jest nim jeszcze, mimo rozpaczliwych warunków. Trzeba by raczej pojmować rzeczy jako kwestię percepcji: wejść do mieszkania i postrzegać coś jako już tam będące, coś, co właśnie nastąpiło, nawet jeśli jeszcze nie zostało dokonane. Lub też wiedzieć, o tym, co się właśnie dokonuje, że to już ostatni raz, już skończone. Słyszymy „kocham cię”, o którym wiemy, że zostało wypowiedziane ostatni raz. Semiotyka postrzeżeniowa. Boże, cóż takiego mogło się wydarzyć, gdy wszystko jest i pozostaje niedostrzegalne – i aby wszystko było i pozostało niedostrzegalne na zawsze? I wreszcie istnieje nie tylko specyfika noweli, lecz również specyficzny sposób, w jaki nowela traktuje materię uniwersalną. Tworzą nas bowiem linie. Nie chcemy mówić jedynie o liniach pisma, linie pisma łączą się z innymi liniami, liniami życia, liniami szczęścia i nieszczęścia, liniami, które wytwarzają wariacje samej linii pisma, liniami, które znajdują się pomiędzy zapisanymi liniami. Możliwe, że nowela ma swój własny sposób ukazywania i zestawiania tych linii, które wszakże przynależą do wszystkich ludzi i do każdego gatunku. Z wielką powściągliwością Władimir Propp zauważył, że opowiadanie należałoby definiować w zależności od wewnętrznych i zewnętrznych ruchów, kwalifikowanych, formalizowanych i zestawianych w specyficzny sposób4. Chcielibyśmy pokazać, że nowela definiuje się w zależności od żyjących linii, linii ciała, których niezwykłego objawienia ze swej strony dokonuje. Marcel Arland słusznie powiada o noweli: „to nic innego, jak czyste linie, aż po niuanse, i nic innego, jak tylko czysta i świadoma siła słowa [vertu du verbe]”5.

Nowela pierwsza Henry James, In the Cage, 1898 Bohaterka, młoda telegrafistka, wiedzie życie w znacznym stopniu poprzecinane, zarachowane, postępujące poprzez wydzielone segmenty: telegramy, które kolejno nadaje każdego dnia, osoby wysyłające te telegramy, klasa społeczna tych osób, wykorzystujących telegraf na różne 4 5

234

Władimir Propp, Morfologia bajki magicznej, tłum. P. Rojek, Nomos 2011 [francuski termin conte oznacza w tłumaczeniu francuskim Proppa bajkę, w Tysiącu plateau zaś opowiadanie – dop. tłum.]. Marcel Arland, Le Promeneur, Ed. du Pavois 1944.

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

sposoby, słowa, które trzeba policzyć. Co więcej, jej klatka telegrafistki jest niczym segment przylegający do sąsiedniego sklepu spożywczego, gdzie pracuje jej narzeczony. Przyleganie terytoriów. Narzeczony zaś nieustannie planuje, wycina ich przyszłość, pracę, wakacje, dom. Istnieje tu, jak dla każdego z nas, linia sztywnej segmentacji, gdzie wszystko jawi się jako policzalne i przewidziane, początek i koniec segmentu, przejście z jednego segmentu do drugiego. Nasze życie jest tworzone w ten właśnie sposób: nie tylko wielkie zespoły [ensembles] molowe (państwa, instytucje, klasy), lecz także osoby jako elementy zespołu, uczucia jako związki między osobami, podlegają segmentowaniu w sposób, który nie ma ani zakłócać, ani rozpraszać, lecz przeciwnie, ma gwarantować i kontrolować tożsamość każdej instancji, w tym tożsamość osobową. Narzeczony może więc powiedzieć dziewczynie: zważywszy różnice między naszymi segmentami, mamy jednak te same upodobania i jesteśmy podobni. Ja jestem mężczyzną, a ty – kobietą, ty jesteś telegrafistką, a ja – sprzedawcą, ty liczysz słowa, a ja ważę rzeczy, nasze segmenty uzgadniają się, łączą, żenią. Węzeł małżeński. Cała gra wyraźnie określonych, zaplanowanych terytoriów. Stabilna przyszłość zamiast stawania się6. Oto pierwsza linia życia, linia segmentacji sztywnej lub molowej, w żadnym razie nie martwa, skoro zajmuje i przenika nasze życie, i w końcu zawsze zdaje się je wchłaniać. Obejmuje nawet sporo czułości i miłości. Zbyt łatwo byłoby powiedzieć: „ta linia jest zła”, odnajdziecie ją bowiem wszędzie i we wszystkich innych liniach. Bogata para wchodzi na pocztę i przynosi dziewczynie objawienie, a przynajmniej potwierdzenie innego życia: liczne telegramy, zaszyfrowane, podpisane pseudonimami. Nie wiemy już dobrze, kto jest kim ani co wszystko znaczy. Zamiast sztywnej linii zbudowanej ze ściśle określonych segmentów, telegraf wytwarza teraz elastyczny przepływ oznaczony kwantami, które podobne są tylu dokonującym się właśnie drobnym segmentowaniom, pochwyconym w chwili narodzin niczym w promieniu księżyca lub na intensywnej skali [échelle intensive]. Dzięki „swej nadzwyczajnej sztuce interpretacji” dziewczyna pojmuje, że mężczyzna ma sekret, który wystawia go na zagrożenie, coraz większe zagrożenie, postawę zagrożenia. Nie chodzi jedynie o jego związki miłosne z kobietą. Henry James dochodzi tu do tego momentu swego dzieła, gdzie nie interesuje go już materia sekretu, a nawet udaje mu się sprawić, że materia ta okazuje się całkowicie banalna i mało istotna. Tym, co teraz się liczy, jest forma sekretu, materia zaś już nawet nie zostanie odkryta (nie dowiemy się, pozostanie kilka możliwości, obiektywne niedookreślenie, swego rodzaju molekularyzacja sekretu). I właśnie w stosunku do tego 6 W oryg. gra słów: avenir – devenir [przyp. tłum.].

235

t ys i ąc P l at e au

mężczyzny, bezpośrednio z nim, młoda telegrafistka rozwija przedziwne uczuciowe wspólnictwo, całe intensywne życie molekularne, które nawet nie wchodzi w rywalizację z życiem, jakie wiedzie z własnym narzeczonym. Co się wydarzyło, co właściwie mogło się wydarzyć? To życie nie istnieje przecież w jej głowie, nie jest wyobrażone. Powiedzielibyśmy raczej, że mamy tu do czynienia z dwiema politykami, co dziewczyna sugeruje w niezwykłej rozmowie z narzeczonym: makropolityką i mikropolityką; w żadnej mierze nie ujmują one w ten sam sposób klas, płci, osób, uczuć. Albo też są to dwa typy wyraźnie odrębnych relacji: stosunki wewnętrzne [intrinsèques] w parach, gdzie w grę wchodzą zespoły lub dokładnie określone elementy (klasy społeczne, mężczyźni i kobiety, ta i ta osoba), a dalej stosunki mniej podatne na umiejscowienie, zawsze zewnętrzne wobec samych siebie, dotyczące raczej przepływów i cząstek wymykających się tym klasom, tym płciom, tym osobom. Dlaczego te ostatnie są raczej stosunkami podwojenia niż pary? „Obawiała się tej drugiej samej siebie, zapewne czekającej na nią na zewnątrz. Być może to on na nią czekał, on, który był jej drugą nią i którego się bała”7. W każdym razie, oto linia bardzo różna od poprzedniej, linia segmentowania elastycznego lub molekularnego, gdzie segmenty są niczym kwanty deterytorializacji. Na tej właśnie linii określa się teraźniejszość, której sama forma jest formą czegoś, co się wydarzyło, już minionego, jakkolwiek blisko tego by się nie było, albowiem nieuchwytna materia tego czegoś jest całkowicie zmolekularyzowana, jej prędkość przekracza zwykłe progi percepcji. Nie mówimy wszakże, że to koniecznie lepiej. Z pewnością obie linie nieustannie nakładają się na siebie, reagują jedna na drugą, wprowadzają – jedna w drugą – albo prąd elastyczności, albo punkt usztywnienia. W eseju o powieści Nathalie Sarraute oddaje cześć powieściopisarzom angielskim, którzy nie tylko odkryli, jak Proust i Dostojewski, wielkie ruchy, wielkie terytoria i wielkie punkty nieświadomego, pozwalające odnaleźć czas i ożywić przeszłość, lecz także podążali nie w czas za owymi liniami molekularnymi, zarazem obecnymi [presentes] i niedostrzegalnymi. Sarraute pokazuje, jak dialog czy rozmowa poddają się cięciom ustabilizowanej segmentacji, szerokim ruchom, których uregulowane rozmieszczenie odpowiada pozom i pozycjom każdego, lecz także jak przebiegają je i porywają mikroporuszenia, drobne segmentowania, rozmieszczone zupełnie inaczej, niespotykane cząstki anonimowej materii, maleńkie pęknięcia i postawy, które nie przechodzą już przez te same instancje, nawet w nieświadomym, tajne 7

236

W oryg. angielskim: „She was literally afraid of the alternate self who might be waiting outside. He might be waiting; it was he who was her alternate self, and of him she was afraid” – Henry James, In the Cage, w: The Novels and Tales of Henry James, t. 11, Augustus M. Kelley 1979, s. 469 [przyp. tłum.].

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

linie dezorientacji czy deterytorializacji: cała pod-rozmowa w rozmowie, powiada Sarraute, innymi słowy, mikropolityka rozmowy8. Wreszcie bohaterka Jamesa dociera, w swej elastycznej segmentacji czy też w swej linii przepływu, do pewnego rodzaju quantum maximum, poza które nie może już wykroczyć (nawet gdyby chciała, nie ma już dokąd dalej iść). Przenikające nas wibracje – niebezpieczeństwo rozjątrzenia ich ponad naszą wytrzymałość. Rozpuszczony w formie sekretu – co się wydarzyło? – stosunek molekularny telegrafistki z telegrafującym – albowiem nic się nie wydarzyło. Obydwoje znajdą się odrzuceni – każde ku swojej sztywnej segmentacji; on poślubi właśnie owdowiałą damę, ona poślubi swego narzeczonego. A jednak wszystko się zmieniło. Ona osiągnęła nową linię – trzecią, rodzaj linii ujścia, równie realnej, nawet jeśli wytwarza się ona na miejscu: linię, która nie dopuszcza już wcale segmentów i która jest raczej jak eksplozja dwóch serii segmentowych – przebiła mur, wyszła z czarnych dziur. Osiągnęła pewien rodzaj absolutnej deterytorializacji. „Skończyła wiedząc tyle, że nie mogła już niczego interpretować. Nie było już ciemności, które sprawiały, że widziała wyraźniej, pozostało tylko ostre światło”9. Nie da się dojść w życiu dalej niż ta fraza Jamesa. Sekret jeszcze raz zmienił swą naturę. Niewątpliwie sekret jest zawsze sprawą miłości i seksualności. Lecz raz była to tylko ma­teria – ukryta, tym bardziej ukryta, im bardziej zwyczajna, dana w przeszłości – co do której nie wiedzieliśmy zbytnio, jaką dla niej znaleźć formę: patrzcie, uginam się pod moim sekretem, patrzcie, jaka tajemnica mnie dręczy – to sposób, by uczynić się interesującym, coś, co Lawrence nazwał „brudnym, małym sekretem”, mój Edyp pewnego rodzaju. Innym razem sekret stawał się formą czegoś, czego materia była w całości zmolekularyzowana, niedostrzegalna, niedająca się określić: nie coś danego w przeszłości, lecz niedawalne „co się wydarzyło?”. Ale na trzeciej linii nie ma już nawet formy – nic, tylko czysta linia abstrakcyjna. A to dlatego, że nie mamy już nic do ukrycia, nie możemy już zostać pochwyceni. Stać się samemu niedostrzegalnym, pokonać miłość, by stać się zdolnym do kochania. Pokonać swe własne „ja”, by wreszcie być 8 Nathalie Sarraute (Conversation et sous-conversation, w: L’ère du soupcon, Gallimard 1956) pokazuje, jak Proust analizuje najdrobniejsze ruchy, spojrzenia czy intonacje. Ujmuje je wszakże we wspomnieniu, przypisuje im „pozycję”, rozważa je jako łańcuch przyczyn i skutków; „rzadko próbował je ożywić, sprawić, by ożyły dla czytelnika w teraźniejszości, wówczas gdy kształtują się i rozwijają jako tyle maleńkich dramatów, z których każdy ma swoje perypetie, swoją tajemnicę i swój nieprzewidywalny wynik”. 9 Tłumaczenie wykorzystane w oryginalnym wydaniu Tysiąca plateau jest odległe od oryginału: „She knew at last so much that she had quite lost her earlier sense of merely guessing. There were no different shades of distinctions – it all bounded out” – Henry James, In the Cage, s. 472 [przyp. tłum.].

237

t ys i ąc P l at e au

samotnym i spotkać prawdziwe podwojenie na drugim końcu linii. Tajny pasażer w nieruchomej podróży. Stawać się jak wszyscy – lecz właśnie to stawanie się dostępne jest jedynie komuś, kto umie być nikim, nie być już osobą10. Kto maluje się szarym kolorem na szarym tle. Jak mówi Kierkegaard, nic nie odróżnia rycerza wiary od niemieckiego mieszczucha, który wraca do domu lub udaje się na pocztę: nie emanuje z niego żaden specjalny znak telegraficzny, stale produkuje on lub reprodukuje skończone segmenty, lecz jest już na innej linii, której się nawet nie podejrzewa11. W każdym razie linia telegraficzna nie jest symbolem i nie jest prosta. Istnieją tu przynajmniej trzy linie: linia segmentacji sztywnej i wyraźnie podzielonej, linia molekularnego segmentowania i wreszcie linia abstrakcyjna, linia ujścia, nie mniej śmiertelna, nie mniej żyjąca. Na pierwszej jest mnóstwo słów i rozmów, pytań czy odpowiedzi, wyjaśnień bez końca, doprecyzowań; drugą tworzą milczenia, aluzje, pospieszne insynuacje poddające się interpretacji. Jeśli natomiast trzecia linia błyska, jeśli linia ujścia podobna jest pociągowi w ruchu, to dlatego, że doskakuje się do niej liniowo [on y saute linéairement]. Możemy wreszcie mówić tu „dosłownie” – o czymkolwiek, źdźble trawy, katastrofie czy sensacji – w spokojnej akceptacji tego, co się przydarza, gdzie nic już nie może być brane za coś innego [rien ne peut plus valoir pour autre chose]. Te trzy linie wszakże nieustannie się mieszają.

Nowela druga Francis Scott Fitzgerald, The Crack Up, 1936 Co się wydarzyło? Oto pytanie, którego Fitzgerald nie przestaje stawiać pod koniec, kiedy powiedział już, że „całe życie, rzecz jasna, jest procesem załamywania się”12. Jak mamy rozumieć owo „rzecz jasna”? Możemy powiedzieć, przede wszystkim, że życie nieustannie włącza się w coraz sztywniejszą i coraz bardziej wysuszoną segmentację. Dla pisarza Fitzgeralda podróże, z ich wyraźnie wydzielonymi segmentami, utraciły swą użyteczność. Pojawia się także, segment za segmentem, kryzys gospodarczy, utrata majątku, zmęczenie, proces starzenia, alkoholizm, rozpad małżeństwa, rozwój kinematografii, nadejście faszyzmu i stalinizmu, utrata sukcesu i talentu – i tu właśnie Fitzgerald odnajdzie swój geniusz. „Te wielkie, nagłe ciosy, które przychodzą lub zdają się przychodzić 10 W oryg. „celui qui sait n’être personne, n’être plus personne” [przyp. tłum.] 11 Søren Kierkegaard, Bojaźń i drżenie, tłum. J. Iwaszkiewicz, w: Bojaźń i drżenie. Choroba na śmierć, PWN 1969, s. 37–38. 12 Francis Scott Fitzgerald, The Crack-up, w: The Crack-up. With Other Uncollected Pieces, New Directions 1956, s. 69 i nast. [przyp. tłum.].

238

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

z zewnątrz”13 i postępują przez nazbyt znaczące cięcia, przenoszą nas z jednego krańca na drugi, w następujących po sobie binarnych „wyborach”: bogaty–biedny... Nawet gdyby zmiana przyjęła inny kierunek, nic nie zrekompensowałoby sztywnienia, starzenia się, które nadkodowuje wszystko, co nadchodzi. Oto linia sztywnej segmentacji, która wprowadza do gry wielkie masy, nawet jeśli z początku była elastyczna. Fitzgerald mówi jednak, że istnieje także inny typ pęknięć, podlegający całkowicie odmiennej segmentacji. Zamiast wielkich cięć pojawiają się mikropęknięcia, jak na talerzu: są o wiele subtelniejsze i bardziej elastyczne, tworzą się wówczas, gdy z drugiej strony wszystko idzie dobrze. Jeśli na tej linii mamy do czynienia ze starzeniem, to w inny sposób: starzejemy się tutaj tylko wtedy, kiedy nie czujemy tego na drugiej linii i dostrzegamy to na owej linii dopiero wtedy, gdy „to” wydarzyło się już na tej. W takiej chwili, która nie odpowiada żadnemu wiekowi na drugiej linii, osiąga się stopień, kwant, intensywność, poza które nie da się już przejść (to bardzo delikatna sprawa, ta historia intensywności: najpiękniejsza intensywność staje się szkodliwa, jeśli w danym momencie przekracza nasze siły; musimy być w stanie ją wytrzymać, musimy być we właściwej formie). Ale co właściwie się wydarzyło? W sumie nic, co dałoby się przypisać czy dostrzec; zmiany molekularne, redystrybucje pożądania sprawiające, że gdy coś się pojawia, „ja”, które tego czegoś oczekiwało, jest już martwe, albo też ten, kto mógłby tego czegoś oczekiwać, jeszcze nie przybył. Tym razem mamy naciski i pęknięcia w immanencji kłącza zamiast wielkich ruchów i wielkich cięć określonych przez transcendencję drzewa. Pęknięcie pojawia się „prawie bez twojej wiedzy, aż nagle staje się oczywiste”14. Ta molekularna linia, bardziej elastyczna, ale nie mniej niepokojąca, nawet o wiele bardziej niepokojąca, nie jest po prostu wewnętrzna lub osobista: ona także wszystko rozgrywa, ale w innej skali i w innych formach, z segmentacjami o innym charakterze, kłączastymi zamiast drzewiastych. Mikropolityka. Istnieje dodatkowo trzecia linia, coś jakby linia zerwania, która oznacza wybuch tamtych dwóch, ich zderzenie... na rzecz czegoś innego? „Przyszło mi na myśl, że ci, którzy przetrwali, dokonali czegoś w rodzaju czystego zerwania. To wielkie słowo, którego nie należy kojarzyć z wyrwaniem więziennych krat, po którym najprawdopodobniej uciekinier zostanie skierowany do nowego więzienia lub siłą zawrócony do starego”15. Fitzgerald przeciwstawia tu zerwanie strukturalnym pseudocięciom w tak zwanych łańcuchach znaczących. Zarazem odróżnia 13 Tamże. 14 Tamże. 15 Tamże, s. 81.

239

t ys i ąc P l at e au

je od bardziej sprężystych, bardziej podziemnych więzów czy łodyg typu „podróżnego”, a nawet od przemieszczeń molekularnych. „Sławetna »Ucieczka«, owo »zostawić to wszystko za sobą« jest wycieczką w pułapkę, nawet jeśli częścią pułapki są Morza Południowe, dostępne tylko dla tych, którzy chcą je malować lub żeglować po nich. Czyste zerwanie jest czymś, od czego nie ma odwrotu, ponieważ sprawia, że przeszłość przestaje istnieć”16. Czyż nie jest tak, że podróże zawsze są powrotem do sztywnej segmentacji? Czyż nie spotyka się zawsze w podróży mamy i taty, nawet wówczas, gdy jak Melville wypuszczamy się na Morza Południowe? Zahartowane mięśnie? Czy mamy uznać, że elastyczna segmentacja odtwarza w miniaturze, w mikroskopijnej skali wielkie postacie, od których miała być ucieczką? Niezapomniany werset z Becketta stanowi oskarżenie wszelkich podróży: „Nie podróżujemy, o ile mi wiadomo, dla przyjemności podróżowania; jesteśmy głupi, ale nie aż tak głupi”. W zerwaniu ulatnia się nie tylko materia przeszłości; forma tego, co się wydarzyło, tego czegoś, co jest niewykrywalne, co wydarzyło się w ulotnej materii, także już nie istnieje. W podróży bez ruchu sami staliśmy się niedostrzegalni i potajemni. Nic więcej nie może się wydarzyć, nic się nie wydarzyło. Nikt nie może już niczego zrobić ani dla mnie, ani przeciwko mnie. Moje terytoria są poza zasięgiem, nie dlatego, że są wyobrażone, ale przeciwnie: ponieważ właśnie je wytyczam. Zakończyły się wielkie i małe wojny. Zakończyły się podróże, zawsze wobec czegoś spóźnione. Utraciwszy twarz, formę i materię, nie mam już żadnego sekretu. Teraz jestem już niczym więcej, jak tylko linią. Stałem się zdolny do kochania – nie do uniwersalnej abstrakcyjnej miłości, ale do miłości, którą wybiorę i która mnie wybierze, na oślep, mój sobowtór, tak samo jak ja pozbawiony już „ja”. Ocaleć przez miłość i dla miłości, porzucając i miłość, i „ja”. Być niczym więcej, jak tylko abstrakcyjną linią, jak strzałą przecinającą pustkę. Absolutna deterytorializacja. Stać się jak wszyscy, ale w taki sposób, w jaki nikt nie może stać się takim, jak wszyscy. Wymalować świat na sobie, nie siebie w świecie. Nie można mówić ani że geniusz jest wyjątkowym człowiekiem, ani że każdy jest genialny. Geniusz to ktoś, kto potrafi uczynić ze wszystkich stawanie się (być może Ulisses: zawiedziona ambicja Joyce’a, częściowy sukces Pounda). Wkroczyć w stawania-się-zwierzętami, stawania-się-molekularnymi i ostatecznie w stawania-się-niedostrzegalnymi. „Byłem już na zawsze po drugiej stronie barykady. Nie opuszczało mnie straszliwe uniesienie... Postaram się jednak być tak dobrym zwierzęciem, jak to tylko możliwe, a jeśli rzucisz mi kość z dostateczną ilością mięsa, być może nawet poliżę twoją dłoń”17. 16 Tamże. 17 Tamże, s. 82, 84.

240

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

Skąd ten ton rozpaczy? Czyż nie jest tak, że linia zerwania czy też prawdziwego ujścia niesie ze sobą własne niebezpieczeństwo, jeszcze gorsze od innych? Pora umierać. Tak czy inaczej Fitzgerald proponuje rozróżnienie między trzema liniami, które przez nas przechodzą i składają się na „życie” (tytuł w stylu Maupassanta). Linia przecięcia, linia pęknięcia, linia zerwania. Linia sztywnej segmentacji czy też cięć molowych; linia elastycznej segmentacji i molekularnych pęknięć; linia ujścia lub zerwania, abstrakcyjna, śmiertelna i żywa, nie segmentowa.

Nowela trzecia Pierette Fleutiaux, Histoire du gouffre et de la lunette, 197618 Niektóre segmenty znajdują się dość blisko, inne zaś – w mniejszej lub większej odległości. Segmenty te zdają się otaczać otchłań, rodzaj ogromnej czarnej dziury. Nad każdym segmentem czuwają dwojakiego rodzaju nadzorcy, krótkowidze i dalekowidze. Tym, co obserwują, są ruchy, pchnięcia, pęknięcia, niepokoje i bunty pojawiające się w otchłani. Istnieje jednak znacząca różnica między nadzorcami obu rodzajów. Krótkowidze mają proste lunety. W otchłani dostrzegają zarysy gigantycznych komórek, wielkie binarne podziały, dychotomie, jasno określone segmenty w rodzaju: „sala lekcyjna, baraki, tanie budownictwo mieszkaniowe czy nawet wieś oglądana z samolotu”. Widzą gałęzie, łańcuchy, rzędy, kolumny, domino, prążki. Od czasu do czasu na krawędzi odkrywają niewyraźną postać, drżący kontur. Wówczas sięgają po straszliwy teleskop laserowy. Używa się go nie po to, by widzieć, lecz by ciąć, wycinać. Oto jest geometryczne narzędzie emitujące promień laserowy, które ustanawia wszędzie panowanie wielkiego znaczącego cięcia oraz przywraca zagrożony przez chwilę porządek molowy. Tnący teleskop nadkodowuje wszystko; działa na ciele i krwi, a przecież sam jest zaledwie czystą geometrią, geometrią, która jest sprawą państwową, a także fizyką krótkowidzów w służbie tejże maszyny. Co to jest geometria, co to jest państwo, kim są krótkowidze? Te pytania nie mają sensu („mówię dosłownie”), ponieważ idzie tu nie tyle o definiowanie, ile o skuteczne wytyczanie linii; już nie linii pisma, ale linii sztywnej segmentacji, gdzie każdy zostanie osądzony i naprostowany zgodnie ze swymi indywidualnymi lub zbiorowymi konturami. Zupełnie inna jest sytuacja spojrzeń z oddali, dalekowidzów, nawet jeśli wziąć pod uwagę ich dwuznaczność. Jest ich bardzo niewielu, 18 Pierette Fleutiaux, Histoire du gouffre et de la lunette et autres nouvelles, Julliard 1976, s. 9–50.

241

t ys i ąc P l at e au

najwyżej jeden na segment. Ich lunety są złożone i wyrafinowane. Nie są oni jednak z pewnością przywódcami. Widzą coś całkowicie odmiennego niż pozostali. Widzą całą mikrosegmentację, detale detali, „szaleństwo możliwości”, maleńkie ruchy, którym nie jest dane dotrzeć do krawędzi, linie czy też wibracje, które zarysowują się na długo przed konturami, „segmenty, które szarpią się gwałtownie”. Oto kłącze, molekularna segmentacja, która nie pozwala, by nadkodowało ją znaczące jak maszyna tnąca, czy nawet na to, by przypisano ją określonej postaci, określonemu zespołowi lub elementowi. Tej drugiej linii nie da się oddzielić od anonimowej segmentacji, która ją wytwarza i która rzuca wyzwanie wszystkiemu w tym samym czasie, bez celu i bez powodu: „Co się wydarzyło”? Dalekowidze mogą przepowiadać przyszłość, jednak zawsze w formie stawania się czegoś, co już wydarzyło się w molekularnej materii, w niewykrywalnych cząstkach. Podobnie jest w biologii: wielkim podziałom komórkowym i dychotomiom wraz z ich konturami towarzyszą migracje, wgłobienia, przemieszczenia i morfogenetyczne zrywy, których segmenty oznaczone są nie przez dające się zlokalizować punkty, ale przez progi intensywności przechodzące pod spodem, mitozy, gdzie wszystko jest zamazane, i przez linie molekularne, które krzyżują się we wnętrzu wielkich komórek i na ich przecięciach. Podobnie w społeczeństwie: sztywne segmenty i segmenty tnące poprzecinane są od spodu segmentacjami o innym charakterze. Nie jest to jednak ani jedno, ani drugie; ani biologia, ani społeczeństwo, nie chodzi tu także o podobieństwo między jednym i drugim: „Mówię dosłownie”, wytyczam linie, linie pisma, a życie przepływa między liniami. Linia elastycznej segmentacji odsłoniła się, splątana z inną, zupełnie różną, wytyczoną chwiejnie przez mikropolitykę dalekowidzów. To sprawa polityki, tak samo ogólnoświatowa jak tamta, nawet bardziej, ale na skalę i w formie, która jest niewymierna, nie do zastosowania. Jest to także sprawa percepcji, jako że percepcja, semiotyka, praktyka, polityka, teoria zawsze stanowią zespół. Widzi się, mówi i myśli w danej skali i zgodnie z daną linią, która może być lub nie być sprzężona z linią innego, nawet jeśli inny nadal jest jeszcze sobą. Jeśli się nie sprzęgnie, nie należy naciskać, nie należy się kłócić, ale uciekać, uciekać, nawet mówiąc: „Dobrze, dobrze, zgadzam się tysiąckrotnie”. Nie warto mówić, najpierw trzeba zmienić teleskopy, usta i zęby, wszystkie segmenty. Nie tylko mówi się dosłownie, także widzi się dosłownie, żyje się dosłownie, innymi słowy, podąża się za liniami, niezależnie od tego, czy dają się połączyć, a nawet jeśli są heterogeniczne. Poza tym czasem wówczas, gdy są homogeniczne, to nie działa19. 19 W innej noweli zamieszczonej w tym samym zbiorze, Le dernier angle de transparence, Fleutiaux rozróżnia trzy linie percepcji, nie stosując jednak wcześniej

242

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

Dwuznaczność sytuacji dalekowidzów polega na tym, że zdolni są oni wykryć najmniejsze mikronaruszenia w otchłani, których nie widzą inni; stwierdzają także, poniżej jawnej geometrycznej sprawiedliwości Tnącego Teleskopu, straszliwe zniszczenia przezeń spowodowane. Mają wrażenie, że mogą przewidywać przyszłość, że wyprzedzają pozostałych, ponieważ widzą najmniejsze rzeczy, które się wydarzyły i przeszły; wiedzą jednak, że ich ostrzeżenia nie odnoszą skutku, ponieważ tnący teleskop naprostuje wszystko bez ostrzeżenia, bez potrzeby czy możliwości przewidzenia. Czasem czują, i mają rację, że widzą coś, czego nie widzą inni, czasem – że to tylko różnica stopnia, bezużyteczna. Współpracują z najbardziej sztywnym i najokrutniejszym projektem kontroli, jak jednak mogą nie doznawać nieokreślonej sympatii dla podziemnej aktywności, jaka się im ujawnia? Dwuznaczność tej linii molekularnej, która jak gdyby wahała sie między dwiema stronami. Pewnego dnia (czy to się kiedykolwiek wydarzy?) dalekowidz porzuci swój segment, wejdzie na wąską kładkę nad ciemną otchłanią, rozbije lunetę i odejdzie linią ujścia, by spotkać ślepego Sobowtóra zbliżającego się z drugiej strony. Jednostki czy grupy, wszystkich nas przecinają linie, południki, geodezje, zwrotniki i sfery maszerujące w różnym rytmie i różniące się co do swojej natury. Powiedzieliśmy, że jesteśmy złożeniem linii, trzech rodzajów linii. Czy też raczej: kłębków linii, jako że każdy rodzaj jest wielością. Możemy interesować się pewną linią bardziej niż innymi i być może istnieje w rzeczy samej taka, która nie jest decydująca, ale ważniejsza niż inne..., jeśli tam jest. Niektóre z tych linii narzucone są nam z zewnątrz, przynajmniej częściowo. Inne rodzą się w pewnym sensie przez przypadek, z drobnostek, i nigdy nie dowiemy się, dlaczego. Inne musiały zostać wynalezione, wytyczone, bez żadnego wzoru i nieprzypadkowo: musimy wynaleźć własne linie ujścia, jeśli jesteśmy do tego zdolni, a jedynym sposobem, w jaki możemy je wynaleźć, jest skuteczne wytyczenie ich w naszym życiu. Czyż linie ujścia nie są najtrudniejsze ze wszystkich? ustalonego schematu. Bohater dysponuje percepcją molową, która obejmuje całe złożenia i czysto wycięte elementy, dobrze podzielone obszary pełni i pustki (ta percepcja jest zakodowana, odziedziczona i nadkodowana przez ściany: nie zgubić swojego krzesła i tak dalej). Jednakże bohater zostaje także pochwycony przez percepcję molekularną, złożoną z czystych i zmieniających się segmentacji i autonomicznych ścieżek, gdzie otwory pojawiają się w tym, co jest pełne, a mikroformy w pustce pomiędzy dwiema rzeczami, gdzie wszystko „toczy się i porusza” przez tysiące pęknięć. Problem bohatera polega na tym, że nie potrafi wybrać między tymi dwiema liniami i nieustannie przeskakuje z jednej do drugiej. Czy ocali go trzecia linia percepcji, percepcja ucieczki, „hipotetyczny kierunek, który ledwie sie zarysowuje” na skrzyżowaniu tamtych dwóch, „na rogu przejrzystości”, który otwiera nową przestrzeń?

243

t ys i ąc P l at e au

Pewne grupy, pewni ludzie nie mają żadnych i nigdy nie będą mieć. Pewnym grupom, pewnym ludziom brakuje linii określonego rodzaju lub je utracili. Malarka Florence Julien szczególnie interesuje się liniami ujścia: wynalazła metodę, za pomocą której może wyciągać ze zdjęć linie niemal abstrakcyjne i pozbawione kształtu. Jednak raz jeszcze mamy do czynienia z kłębkiem wielu różnych linii: linia ujścia dziecka uciekającego ze szkoły na wagary różni sie od linii demonstrantów ściganych przez policję lub więźnia, który ucieka z więzienia. Linie ujścia różnych zwierząt: każdy gatunek, każda jednostka ma własną. Fernand Deligny przepisuje linie i trajektorie autystycznych dzieci i tworzy mapy: starannie rozróżnia „linie błądzenia” i „linie zwyczajowe”. Nie używa tych map jedynie w odniesieniu do spacerów: tworzy także mapy percepcji i mapy gestów (gotowania czy zbierania drzewa), ukazujące zwyczajowe gesty i gesty błądzenia. A także mapy dla języka, jeśli się pojawia. Deligny otworzył swoje linie pisma na linie życia. Linie stale się przecinają, nakładają na chwilę, podążają jedna za drugą przez jakiś czas. Linia błądzenia przecina linię zwyczaju i w tym punkcie dziecko robi coś, co nie należy w pełni do żadnej z nich: znajduje coś, co utraciło – co sie wydarzyło? – lub skacze, klaszcze w ręce, drobny, szybki ruch – a ten gest z kolei wypuszcza kilka linii20. W skrócie: linia ujścia, już złożona, ze swymi osobliwościami; lecz także zwyczajowa czy też molowa linia ze swymi segmentami; a pomiędzy nimi dwiema (?) linia molekularna ze swymi kwantami, które powodują, że przechyla się ona to na jedną, to na drugą stronę. Jak mówi Deligny, warto zauważyć, że linie te nic nie mówią. To sprawa kartografii. Składają się na nas, tak jak składają się na naszą mapę. Przekształcają się i mogą nawet przechodzić jedna w drugą. Kłącze. Z pewnością nie mają one nic wspólnego z mową; przeciwnie, mowa musi za nimi podążać, pismo zaś musi się nimi żywić, między swymi własnymi liniami. Z pewnością nie mają nic wspólnego ze znaczącym, z określeniem podmiotu przez znaczące; znaczące pojawia się raczej na najsztywniejszym poziomie jednej z linii, podmiot zaś rodzi się na poziomie najniższym. Z pewnością nie mają one nic wspólnego ze strukturą, która zajmuje się jedynie punktami i pozycjami, drzewiastościami, i która zawsze domyka system, właśnie po to, by zapobiec ucieczce. Deligny przywołuje pospolite Ciało, na którym wypisują się te linie, podobnie jak tak liczne segmenty, progi lub kwanty, terytorializacje, deterytorializacje czy reterytorializacje. Linie wypisują się na Ciele bez Organów, na którym wszystko wytycza się i ucieka, które samo jest abstrakcyjną linią pozbawioną zarówno wyobrażeniowych kształtów, jak 20 Fernand Deligny, Cahiers de l’immuable, t. I: Voix et voir, „Recherches”, nr 8, kwiecień 1975.

244

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

i symbolicznych funkcji: realne CbO. Schizoanaliza nie ma innego przedmiotu swojej praktyki: jakie jest twoje ciało bez organów? Jakie są twoje linie? Jaką mapą w procesie tworzenia lub przerabiania jesteś? Jaką wytyczysz abstrakcyjną linię i za jaką cenę, płaconą przez ciebie i przez innych? Czy twoja linia ujścia jest twoja? A twoje CbO, które się z nią łączy? Czy pękasz? Czy zamierzasz pęknąć? Czy poddajesz się deterytorializacji? Jaką linię rozbijasz, którą przedłużasz lub odzyskujesz, bez kształtów i bez symboli? Schizoanaliza nie dotyczy elementów ani zespołów, nie odnosi się do podmiotów, relacji czy struktur. Odnosi się jedynie do liniowań [linéaments] przebiegających tak grupy, jak i jednostki. Analiza pragnienia, schizoanaliza, jest bezpośrednio praktyczna i bezpośrednio polityczna, niezależnie od tego, czy zajmuje się jednostką, grupą, czy społeczeństwem. Polityka bowiem poprzedza byt. Praktyka nie nadchodzi po ustawieniu na właściwych miejscach pojęć i ich relacji, ale aktywnie współuczestniczy w wytyczaniu linii; mierzy się z tymi samymi niebezpieczeństwami i tymi samymi wariacjami, co one. Schizoanaliza jest jak sztuka noweli, nowiny, tego, co nowe. Czy raczej nie ma w niej problemu zastosowania: uwalnia linie, które mogą być liniami życia, pracy, literatury i sztuki czy też liniami społeczeństwa – wszystko zależy od układu współrzędnych. Linia segmentacji sztywnej, molowej, linia segmentacji elastycznej i molekularnej, linia ujścia – pojawia się tu wiele problemów. Pierwszy dotyczy szczególnego charakteru każdej linii. Można by uznać, że sztywne segmenty są określone, predeterminowane społecznie, nadkodowane przez państwo; z drugiej strony pojawia się także skłonność do interpretowania elastycznej segmentacji jako wewnętrznej aktywności, wyobrażeniowej lub fantazmatycznej. Co zaś do linii ujścia, miałaby ona być czymś całkowicie osobistym, sposobem, w jaki jednostka umyka na swój własny rachunek, ucieka od „odpowiedzialności”, ucieka od świata, szuka schronienia na pustyni, a może w sztuce?... Fałszywe wrażenie. Elastyczna segmentacja nie ma nic wspólnego z tym, co wyobrażone, a mikropolityka ma nie mniej szeroki zasięg i jest nie mniej realna niż makropolityka, Polityka w wielkiej skali nigdy nie jest w stanie administrować własnymi molowymi zespołami, o ile nie przechodzi przez mikrowstrzyknięcia, przesiąknięcia, które działają na jej korzyść lub też stanowią dla niej przeszkodę; w gruncie rzeczy im większe zespoły, tym bardziej molekularyzują instancje, które wprowadzają do gry. Linie ujścia ze swojej strony nigdy nie polegają na uciekaniu ze świata, ale raczej na umożliwianiu mu ucieczki, jakbyśmy rozsadzali rurę; nie istnieje system społeczny, który nie cieknie ze wszystkich stron, nawet jeśli stara się maksymalnie usztywnić swoje segmenty, zaplombować linie ujścia. W linii ujścia nie ma nic wyobrażeniowego ani symbolicznego. Ani

245

t ys i ąc P l at e au

wśród zwierząt, ani wśród ludzi nie ma nic bardziej aktywnego aniżeli linia ujścia21. Nawet Historia zmuszona jest postępować w ten sposób, zamiast poruszać się w obrębie „znaczących cięć”. Co ucieka w społeczeństwie w każdej chwili? To na liniach ujścia wynajdywana jest nowa broń, która zostanie obrócona przeciwko ciężkiemu uzbrojeniu państwa; „uciekam, być może; ale po drodze szukam broni” (George Jackson). To na liniach ujścia koczownicy zmiatają wszystko na swojej drodze i znajdują nowe bronie, wprawiając faraona w osłupienie. Wszystkie linie, które wyróżniamy, mogą pojawić się jednocześnie w jednej grupie, w jednej jednostce. Zdarza sie jednak, częściej nawet, że to właśnie sama pojedyncza grupa, sama jednostka działa jako linia ujścia; ta grupa czy jednostka raczej tworzy linię, niż nią podąża, sama jest żywą bronią, której się nie zdobywa, lecz wykuwa. Linie ujścia są realnościami; są bardzo niebezpieczne dla społeczeństw, nawet jeśli społeczeństwa nie mogą się bez nich obyć i niekiedy je zachowują. Drugi problem dotyczy ważności każdej z linii. Można zaczynać od sztywnej segmentacji, to jest najłatwiejsze, dane z góry; można następnie przyglądać się, jak i w jakim zakresie linię przecina elastyczna segmentacja, rodzaj kłącza otaczającego jej korzenie. Następnie można przyjrzeć się temu, jak pojawiają się linie ujścia, oraz sojuszom i bitwom. Ale można także za punkt wyjścia przyjąć linię ujścia: może to właśnie ona, wraz z jej absolutną deterytorializacją, jest linią pierwotną. Rzecz jasna, linia ujścia nie przychodzi później, jest tutaj od początku, nawet jeśli czeka na swój czas i wybuch pozostałych. Elastyczna segmentacja zaś nie będzie już jedynie rodzajem kompromisu działającego za pomocą względnych deterytorializacji i umożliwiającego reterytorializacje, które powodują blokady i nawroty w sztywnej linii. Ciekawe jest to, w jaki sposób elastyczna segmentacja pochwycona zostaje między tamtymi dwiema liniami, gotowa przechylać się to na jedną, to na drugą stronę, zawsze dwuznaczna. Ponadto musimy przyjrzeć się różnym kombinacjom: możliwe, że linia ujścia pewnej jednostki lub grupy może nie działać z korzyścią dla innej grupy lub jednostki; może, przeciwnie, zablokować ją, zatkać, wrzucić jeszcze głębiej w sztywną segmentację. Tak zdarza się w miłości, gdy twórcza linia jednej osoby okazuje się więzieniem dla drugiej. Mamy tu do czynienia z problemem złożenia linii, jednej z drugą, nawet w przypadku dwóch linii tego samego typu. Nie ma pewności, że dwie linie ujścia okażą się kompatybilne, składalne. Nie ma pewności, że ciało bez 21

246

Henri Labrit napisał pochwałę ucieczki, Eloge de la fuite (Laffont 1976). Ukazuje w niej biologiczne znaczenie linii ucieczki dla zwierząt, jego podejście jest jednak zbyt formalistyczne; uznaje on, że u istot ludzkich ucieczka wydaje się powiązana z wartościami wyobrażeniowego, które ma za zadanie przynosić więcej „informacji” o świecie.

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „co s i ę w y da r z yło ? ”

organów łatwo da się złożyć. Nie ma pewności, że miłość stawi opór czy też że zrobi to polityka. Trzeci problem: wzajemna immanencja linii. Niełatwo je rozplątać. Żadna z nich nie jest transcendentna, każda pracuje wewnątrz innych. Immanencja wszędzie. Linie ujścia są immanentne wobec pola społecznego. Elastyczna segmentacja nieustannie rozmontowuje stwardnienia sztywnej segmentacji, po czym wszystko, co rozmontuje, scala na własnym poziomie: mikro-Edypy, mikroformacje władzy, mikrofaszyzmy. Linia ujścia rozsadza dwie segmentowane serie; zdolna jest jednak do najgorszego, do odbijania się od ściany, upadku w czarną dziurę, wejścia na drogę największego regresu, do tego, by przez jej kaprys odtworzyły się najbardziej sztywne z segmentów. Czy już się wyszumiałeś? To jeszcze gorsze, niż w ogóle nie uciekać: patrz zarzut Lawrence’a wobec Melville’a. Między materią brudnego małego sekretu w sztywnej segmentacji, pustą formą owego „Co się wydarzyło?” w segmentacji elastycznej i tajnością tego, co nie może się już więcej wydarzyć na linii ujścia – jak możemy nie widzieć podrygów tej mackowatej instancji, Sekretu grożącego rozchwianiem wszystkiego? Pomiędzy Parą pierwszego rodzaju segmentacji, Dwójką drugiego a Tajnością linii ujścia istnieje tak wiele możliwych mieszanek i przejść. I oto ostatni problem, najbardziej niepokojący, dotyczący zagrożeń właściwych każdej z linii. Niewiele można powiedzieć na temat pierwszej: nie grozi jej, że nie zesztywnieje. Niewiele też o dwuznaczności drugiej. Dlaczego jednak linia ujścia, niezależnie nawet od tego, że grozi jej upadek i powrót do jednej z tamtych, sama przepojona jest tak osobliwą rozpaczą? I to mimo radosnego przesłania, które ona niesie, tak, jak gdyby coś stanowiło zagrożenie dla samego jądra jej właściwego przedsięwzięcia – śmierć, zniszczenie, właśnie w chwili, gdy wszystko się rozwią­ zuje? Szestow powiedział o Czechowie, wielkim noweliście: „Czechow podźwignął się, nie może być co do tego wątpliwości. I podźwignął się nie na skutek ciężkiej, ogromnej pracy, nie załamał go wielki, nadmierny wysiłek, lecz błahy, niewinny przypadek; upadł, potknąwszy się, poślizgnąwszy… Nie ma już dawnego Czechowa, wesołego i radosnego (...), jest natomiast ponury, chmurny człowiek, »zbrodniarz«”22. Co się wydarzyło? Raz jeszcze jest to pytanie, przed którym stają wszyscy bohaterowie Czechowa. Czy przedźwigawszy się, a nawet coś sobie złamawszy, nie można już uniknąć upadku w czarną dziurę goryczy i piasku? Czy jednak Czechow naprawdę upadł? Być może jest to jedynie zewnętrzny osąd. Czy Czechow nie miał racji, mówiąc, że jakkolwiek ponure nie byłyby 22 Lew Szestow, Twórczość z niczego, w: tegoż, Początki i końce, tłum. J. Chmielewski, Antyk 2005.

247

t ys i ąc P l at e au

jego postacie, wciąż niesie „sto kilogramów miłości”? Rzecz jasna, nic nie jest proste na liniach, które nas składają i które stanowią istotę Noweli [la Nouvelle], będącej niekiedy Dobrą Nowiną [la Bonne Nouvelle]. Czym są twoje pary, twoje dwójki, twoje tajemnice i czym są ich mieszanki? Kiedy jedna osoba mówi do drugiej: kocham smak whisky na wargach tak, jak kocham błysk szaleństwa w twoich oczach, jakimi liniami są te osoby w procesie składania, czy też przeciwnie, czynienia nieskładalnym? Fitzgerald: „Jakieś pięćdziesiąt procent naszych przyjaciół i krewnych powie wam, w dobrej wierze, że to moje picie doprowadziło Zeldę do obłędu; druga połowa będzie zapewniać, że piję z powodu jej szaleństwa. Żaden z tych sądów nie ma większego znaczenia. I jedni, i drudzy stwierdzają oto jednogłośnie, że każde z nas miałoby się o wiele lepiej bez drugiego. Ironia polega na tym, że nigdy w całym naszym życiu nie byliśmy bardziej w sobie zakochani. Ona kocha alkohol na moich ustach. Ja uwielbiam jej najbardziej ekstrawaganckie halucynacje”. „Ostatecznie nic nie jest naprawdę ważne. Zniszczyliśmy się. A jednak, doprawdy, nigdy nawet nie pomyślałem, że zniszczyliśmy jedno drugie”. Piękno tego tekstu. Są tu wszystkie linie: linia rodziny i przyjaciół, wszystkich tych, którzy mówią, wyjaśniają, psychoanalizują, rozdzielają racje i krzywdy, cała ta binarna maszyna Pary, zjednoczonej czy podzielonej w sztywnej segmentacji (pięćdziesiąt procent). Jest tu także linia elastycznej segmentacji, z której wariatka i alkoholik czerpią – jak z pocałunku w usta i w oczy – pomnażanie dwójki aż do granic tego, co mogą znieść w swoim stanie i w niedomówieniach, które służą im za wewnętrzną wiadomość. I jeszcze linia ujścia, tym bardziej wspólna, im bardziej są rozdzieleni lub też na odwrót, każde ukryte dla drugiego, dwójka o tyleż bardziej udana teraz, że nic już nie jest ważne i wszystko może zacząć się od nowa, skoro są zniszczeni, lecz nie jedno przez drugie. Nic nie przejdzie we wspomnienie, wszystko dzieje się na liniach, między liniami, w owym I, które uczyniło jedno i drugie niewykrywalnym, I niebędącym ani koniunkcją, ani alternatywą, lecz linią ujścia, która nieustannie się wytycza ku nowej akceptacji, przeciwieństwem wyrzeczenia, przeciwieństwem rezygnacji – nowym szczęściem?

/ 9 /

1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s e gm e n tac j a

Segmentacje (zespół typów)

t ys i ąc P l at e au

Segmentowanie dokonuje się zewsząd i w każdym kierunku. Człowiek to zwierzę segmentowe. Segmentacja jest własnością wszystkich warstw, które się na nas składają. Mieszkać, krążyć, pracować, bawić się: to, co przeżywane, jest segmentowane – przestrzennie i społecznie. Dom jest segmentowany wedle przeznaczenia jego części; ulice – wedle porządku miasta; fabryka – wedle charakteru prac i czynności. Jesteśmy segmentowani binarnie, wedle wielkich dwoistych opozycji: klasy społeczne, lecz także mężczyźni i kobiety, dorośli i dzieci itd. Jesteśmy segmentowani kołowo, w coraz szerszych kołach, coraz większych dyskach czy kręgach [couronnes], na sposób „listu” Joyce’a1: moje sprawy, sprawy mojej dzielnicy, mojego miasta, mojego kraju, świata… Jesteśmy segmentowani linearnie, po linii prostej, liniach prostych, gdzie każdy segment przedstawia odcinek lub „proces”: ledwie skończyliśmy jeden proces, już zaczynamy inny, zawsze dbając o procedury i na zawsze procedurom poddani – rodzina, szkoła, wojsko, zawód. A szkoła mówi nam: „nie jesteś już w domu”, wojsko zaś – „nie jesteś już w szkole…”. Niekiedy różne segmenty odsyłają do różnych jednostek lub grup, kiedy indziej ta sama jednostka lub grupa przechodzi z jednego do drugiego segmentu. Ale te postacie segmentacji – binarna, kołowa, linearna – zawsze ujmowane są jedna w drugiej, nawet przechodzą jedna w drugą, przekształcają się w zależności od punktu widzenia. Poświadczają to już dzicy: Lizot wskazuje, że Dom wspólny jest zorganizowany kołowo – od wewnątrz na zewnątrz, w serię kręgów, w których wykonywane są różne rodzaje dających się umiejscowić działań (kult i obrzędy, dalej wymiana dóbr, dalej życie rodzinne, dalej odpadki i łajno); ale jednocześnie „każdy z tych kręgów sam jest podzielony poprzecznie, każdy segment jest przypisany osobnemu lineażowi i ulega dalszym podziałom między różne grupy rodowe”2. W ogólniejszym kontekście Lévi-Strauss wykazał, że dualistyczna organizacja ludów pierwotnych odsyła do formy kołowej i przechodzi także w formę linearną obejmującą „dowolną liczbę grup” (przynajmniej trzy)3. 1

Oryg. „»Lettre« de Joyce”. Zapytany przez brazylijską tłumaczkę o kontekst, w związku z dwuznacznością francuskiego słowa lettre, tu jeszcze wziętego w cudzysłów, Deleuze miał odpowiedzieć, że kontekstu nie pamięta i że można swobodnie pominąć tę frazę: Felix Guattari, Suely Rolnik, Micropolitiques, Les Empêcheurs de penser en rond 2007, s. 223. Tłumacząc termin circulaire jako „kołowy/-a”, podążamy za rozstrzygnięciem Krzysztofa Pomiana: Claude Lévi-Strauss, Antropologia strukturalna, tłum. K. Pomian, Aletheia 2009, s. 136 i nast. (tam także propozycja tłumaczenia pojawiającego się niżej terminu concentrique jako „współśrodkowy”, którą zaznaczamy, decydując się wszakże na termin „koncentryczny”) [przyp. tłum.]. 2 Jacques Lizot, Le cercle des feux, Éd. du Seuil, s. 118. 3 Claude Lévi-Strauss, Antropologia strukturalna, tłum. K. Pomian, KR 2000, rozdz. VIII: „Czy istnieją organizacje dualistyczne?”, s. 152.

250

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

Czemu jednak wracać do ludów pierwotnych, gdy idzie o nasze życie? Jest faktem, że pojęcie segmentacji zostało skonstruowane przez etnologów opisujących tak zwane społeczeństwa pierwotne, społeczeństwa bez stałego centralnego aparatu państwa, bez globalnej władzy i bez wyspecjalizowanych instytucji politycznych. Segmenty społeczne wykazują tu pewną elastyczność – zależnie od zadań i sytuacji – między dwiema pozycjami skrajnymi, biegunami całkowitego złączenia i pełnego rozdzielenia. Stąd zdolność szerokiego łączenia części heterogenicznych – tak, że spojenie segmentu z innym może dokonać się na wiele sposobów. Dalej – lokalna konstrukcja, która wyklucza możliwość określenia z góry domeny bazy (ekonomicznej, politycznej, prawnej, artystycznej). Następnie – zachowanie zewnętrznych własności sytuacyjnych czy też relacyjnych, jako nieredukowalnych do wewnętrznych własności struktury. Wreszcie – ciągła aktywność, która sprawia, że segmentacja nie jest ujmowana niezależnie od dokonującego się właśnie segmentowania, oddziałującego przez napory, zerwania, ponowne związania. Segmentacja pierwotna jest zarazem segmentacją wielogłosowego kodu, ufundowaną na lineażach, ich zmiennych relacjach i usytuowaniach, i segmentacją ruchomej terytorialności, ufundowaną na splątanych lokalnych podziałach. Kody i terytoria, lineaże klanowe i terytorialności plemienne tworzą względnie elastyczną tkankę segmentacji4. Wydaje nam się jednak kłopotliwym twierdzenie, że społeczeństwa państwowe, czy wręcz nasze nowoczesne państwa, są mniej segmentowe. Klasyczna opozycja między segmentowym a scentralizowanym wcale nie wydaje się trafna5. Państwo nie tylko oddziałuje na segmenty, które utrzymuje, lub którym pozwala przetrwać, lecz samo w sobie ma własną segmentację – i ją narzuca. Być może ustanowiona przez socjologów opozycja segmentowego i centralnego ma praźródło biologiczne: pierścieniowaty robak i centralny system nerwowy. Ale centralny mózg sam jest robakiem, bardziej jeszcze segmentowanym niż inne, gdy wziąć pod uwagę całą jego plastyczność – i pomimo niej. Nie istnieje opozycja między centralnym a segmentowym. Współczesny system polityczny jest globalną całością, zjednoczoną i jednoczącą, lecz może nią być o tyle, o ile wymaga istnienia zespołu podsystemów zestawionych razem, zazębiających się i skoordynowanych – analiza podejmowanych decyzji wydobywa na światło dzienne wszelkie rodzaje przegród, procesów częściowych, które zachodzą na siebie nawzajem, czemu towarzyszą zawsze 4 5

Por. dwa przykładowe studia w Meyer Fortes, Edward Evans-Pritchard (red.), African Political Systems, Oxford University Press 1978, autorstwa Meyera Fortesa o ludzie Talensi, oraz Edwarda Evans-Pritcharda o Nuerach. Georges Balandier analizuje sposoby, w jakie etnologowie i socjologowie definiowali tę opozycję: Anthropologie politique, PUF 1967, s. 161–169.

251

t ys i ąc P l at e au

przesunięcia i przemieszczenia. Technokracja postępuje naprzód za sprawą segmentowego podziału pracy (także w międzynarodowym podziale pracy). Biurokracja istnieje tylko poprzez swoje wydzielone przepierzeniami biura, funkcjonuje tylko poprzez „przemieszczanie celów” i odpowiadające mu „dysfunkcje”. Hierarchia nie ma jedynie kształtu piramidy, biuro szefa znajduje się tyleż na końcu korytarza, co na szczycie wieży. Krótko mówiąc, życie współczesne nie porzuciło segmentacji, lecz przeciwnie, jedynie ją usztywniło. Zamiast przeciwstawiać segmentowe i scentralizowane, należałoby więc rozróżnić dwa typy segmentacji, jeden – „pierwotny” i elastyczny, drugi – „nowoczesny” i sztywny. To rozróżnienie przecina każdą z wcześniej zarysowanych postaci segmentacji: 1) Opozycje binarne (mężczyźni – kobiety, ci na górze – ci na dole itd.), bardzo silne w społeczeństwach pierwotnych, powstają, jak się wydaje, w maszynach i złożeniach, które same binarne nie są. Binarność społeczna: kobiety – mężczyźni w danej grupie, uruchamia reguły, wedle których jedne i drudzy wybierają sobie odpowiednio małżonków w grupie innej niż ich własna (stąd przynajmniej trzy grupy). W tym właśnie sensie Lévi-Strauss mógł wykazać, że organizacja dualistyczna w takich społeczeństwach sama w sobie nigdy nie jest wystarczająca. Z kolei cechą społeczeństw nowoczesnych, czy raczej państwowych, jest przydanie wartości maszynom dualnym, które funkcjonują jako takie, działając w trybie symultanicznym przez relacje jedno-jednoznaczne i ujmując następstwa w zbinaryzowane wybory. Klasy i płcie idą dwójkami, a zjawiska trójdzielności wynikają raczej z przemieszczania tego, co podwójne, niż odwrotnie. Widzieliśmy to szczególnie wyraźnie w wypadku maszyny Twarzy, która różni się w tej mierze od maszyn pierwotnych głów. Wydaje się, że społeczeństwa współczesne wyniosły dwójkową segmentację na poziom organizacji samowystarczalnej. Nie chodzi więc o to, czy status kobiet lub tych na dole jest lepszy, czy gorszy, ale z jakiego typu organizacji ten status wynika. 2) Podobnie możemy zauważyć, że u ludów pierwotnych segmentacja kołowa nie wymaga koniecznie, by koła były koncentryczne, współśrodkowe. W reżimie elastycznym centra już działają – jako tyle węzłów, oczu lub też czarnych dziur – ale nie współdrgają wszystkie razem, nie schodzą się w tym samym punkcie, nie zbiegają się w tej samej centralnej czarnej dziurze. Istnieje wielość animistycznych oczu, która sprawia, że na każde z nich wpływa na przykład osobny duch zwierzęcy (duch-wąż, duch-dzięcioł, duch-kajman…). Każda czarna dziura zostaje zajęta przez inne zwierzęce oko. Zapewne widać już, że gdzieniegdzie zarysowują się operacje usztywniania i centralizacji: wszystkie centra muszą przejść przez jedno jedyne koło, które samo z kolei ma tylko jedno centrum.

252

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

Szaman rysuje linie między wszystkimi punktami czy duchami, wykreśla konstelację, promienisty zespół korzeni, który odsyła do centralnego drzewa. Narodziny władzy scentralizowanej czy też systemu drzewiastego przyniosą zdyscyplinowanie wykwitów pierwotnego kłącza?6 Drzewo funkcjonuje tu zarówno jako zasada dychotomiczna, binarna, jak i oś obrotu… Lecz władza szamana jest jeszcze w pełni zlokalizowana, ściśle zależna od poszczególnego segmentu, uwarunkowana przez narkotyki, każdy zaś punkt nadal wytwarza własne niezależne sekwencje. Nie da się tego powiedzieć o społeczeństwach nowoczesnych czy nawet o państwach. Oczywiście scentralizowane nie przeciwstawia się segmentowemu, a koła pozostają wyodrębnione. Stają się jednak koncentryczne, zdecydowanie udrzewione. Segmentacja usztywnia się do tego stopnia, że wszystkie centra współdrgają, wszystkie czarne dziury sprowadzone zostają do jednego punktu akumulacji, swoistego punktu przecięcia, znajdującego się gdzieś za wszystkimi oczami. Twarz ojca, twarz nauczyciela, twarz pułkownika, szefa, tworzą powtarzalny nadmiar [se mettent a redonder], odsyłają do centrum znaczenia, które przemierza różne koła i przenika wszystkie segmenty. Elastyczne mikrogłówki, zwierzęce utwarzowienia [visagéifications] zostają zastąpione przez makro-twarz, której centrum znajduje się wszędzie, obwód zaś – nigdzie. Nie ma już n oczu w niebie, w roślinnych i zwierzęcych stawaniach się, lecz tylko central­ne zarządzające oko, które promieniuje na wszystkie dziedziny. Centralne państwo nie konstytuuje się przez zniesienie segmentacji kołowej, lecz poprzez współśrodkowość odrębnych kół lub też przez koordynację i współdrganie centrów. Już w społeczeństwach pierwotnych istnieje tyle centrów władzy lub, inaczej mówiąc, tyle centrów władzy istnieje jeszcze w społeczeństwach państwowych. Społeczeństwa państwowe funkcjonują wszakże jako aparatura rezonansowa, organizują współdrganie, podczas gdy społeczeństwa pierwotne je tłumią7.

6 O inicjacji szamana i roli drzewa u Janomamów, por. Jacques Lizot, Le cercle des feux, s. 127–135: „Między jego stopami wykopuje się pospiesznie dziurę, w którą wkłada się dół masztu – tym samym tam zasadzonego. Turaewë rysuje na ziemi wyobrażone linie, promieniujące wszędzie dookoła. Mówi: To są korzenie”. 7 Państwo nie definiuje się więc jedynie przez typ władz publicznych, lecz jako pudło rezonansowe władz zarówno prywatnych, jak publicznych. W tym sensie Althusser mógł powiedzieć: „Rozróżnienie publicznego i prywatnego jest wewnętrznym odróżnieniem prawa burżuazyjnego, ważnym w dziedzinach (podporządkowanych), w których prawo burżuazyjne sprawuje swoją władzę. Dziedzina państwa mu się wymyka, ponieważ jest ono poza Prawem (…), jest – przeciwnie – warunkiem wszelkiego rozróżnienia między publicznym a prywatnym” (Louis Althusser, Ideologie i aparaty ideologiczne państwa, tłum. A. Staroń, http://www.nowakrytyka.pl/spip.php?article374 [data dostępu: 01.01.2015], oryg. „La Pensée”, czerwiec 1970).

253

t ys i ąc P l at e au

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

3) Wreszcie, z punktu widzenia segmentacji linearnej, można powiedzieć, że każdy segment zostaje podkreślony, skorygowany, zhomogenizowany sam w sobie, lecz także w odniesieniu do innych. Nie tylko każdy ma swoją jednostkę miary, lecz owe jednostki są równoważne i przekładalne jedna na drugą. Korelatem centralnego oka jest przestrzeń, w której się ono przemieszcza i – w odniesieniu do swoich przemieszczeń – samo pozostaje niezmienne. Wraz z polis grecką i reformą Klejstenesa objawia się homogeniczna i izotopiczna przestrzeń polityczna, która dokonuje nadkodowania segmentów lineażu, jednocześnie zaś odrębne ogniska zaczynają współdrgać w centrum, które działa jako wspólny mianownik8. Paul Virilio pokazał, jak w czasach późniejszych imperium rzymskie ustanawia linearną (lub geometryczną) rację stanu, która mieści w sobie ogólny zarys obozów i miejsc umocnionych, uniwersalną sztukę „wyznaczania granic według planów” [borner par des tracés], zagospodarowanie terytoriów, zastąpienie miejsc i terytorialności przestrzenią, przekształcenie świata w miasto, krótko mówiąc – coraz sztywniejszą segmentację9. Segmenty, podkreślone lub nadkodowane, zdają się w ten sposób tracić zdolność pączkowania, swoją dynamiczną relację z segmentowaniami właśnie się dokonującymi, właśnie się tworzącymi i rozkładającymi. Jeśli istnieje geometria „pierwotna” (protogeometria), to jest ona geometrią działania, w której figur nie daje się nigdy oddzielić od ich afektów, linii – od ich stawania się, segmentów – od segmentowania: istnieją „kolistości”, ale nie koła; istnieją „uszeregowania” [alignements], ale nie linie proste itd. Z kolei geometria państwa, czy raczej więź państwa z geometrią, objawia się w prymacie elementu-twierdzenia, zastępującego elastyczne formacje morfologiczne stałymi, idealnymi esencjami, afekty – własnościami, dokonujące się właśnie segmentowanie – uprzednio określonymi segmentami. Geometria i arytmetyka przejmują moc skalpela. Własność prywatna wymaga przestrzeni nadkodowanej i podzielonej na kwadraty przez kataster. Nie tylko każda linia ma swoje segmenty, ale też segmenty jednej linii odpowiadają segmentom innej linii: na przykład reżim płacy roboczej dokona uzgodnienia i ustanowi

wzajemną odpowiedniość segmentów pieniężnych, segmentów produkcji i segmentów dóbr konsumpcyjnych. Możemy podsumować główne różnice między segmentacją sztywną a segmentacją elastyczną. W trybie sztywnym segmentacja binarna ma wartość sama dla siebie i zależy od wielkich maszyn bezpośredniej binaryzacji, podczas gdy w drugim trybie binarności wynikają z „wielości n-wymiarowych”. Po drugie, segmentacja kołowa dąży do formy koncentrycznej, to znaczy sprawia, że wszystkie jej ogniska stykają się w jednym centrum, które nie przestaje się przemieszczać, lecz pozostaje niezmienne w swoich przemieszczeniach, odsyłając do maszyny rezonansowej. Wreszcie segmentacja linearna przechodzi przez maszynę nadkodowania, która wytwarza przestrzeń homogeniczną more geometrico i zakreśla segmenty o określonej substancji, formie i relacjach. Zauważmy, że za każdym razem ową usztywnioną segmentację wyraża Drzewo. Drzewo jest węzłem drzewiastości, zasadą dychotomii; jest osią obrotu, zapewniającą współśrodkowość; jest strukturą lub siatką dzielącą na kwadraty to, co możliwe. Lecz jeśli przeciwstawiamy w ten sposób segmentację udrzewioną kłączastemu segmentowaniu, to nie tylko po to, by wskazać dwa stany tego samego procesu, lecz także po to, by odsłonić dwa różne procesy. Albowiem społeczeństwa pierwotne postępują zasadniczo wedle kodów i terytorialności. Samo rozróżnienie tych dwóch elementów – plemiennego systemu terytorium i klanowego systemu lineaży – uniemożliwia współdrganie, rezonans10. Tymczasem społeczeństwa nowoczesne, czy też państwowe, zastąpiły słabnące kody jednoznacznym nadkodowaniem, utracone zaś terytorialności – specyficzną reterytorializacją (która tworzy się właśnie w nadkodowanej przestrzeni geometrycznej). Segmentacja objawia się zawsze jako wytwór maszyny abstrakcyjnej, ale w sztywnym i w elastycznym nie działa ta sama maszyna abstrakcyjna.

8 Jean-Pierre Vernant, Mythe et pensée chez les Grecs, Maspero 1971–1974, t. I, cz. III („Stając się wspólnym, wznosząc się w otwartej i wspólnej przestrzeni agory, już nie zaś we wnętrzu mieszkań prywatnych […], ognisko wyraża odtąd centrum, jako wspólny mianownik wszystkich domów tworzących polis”, s. 210). 9 Paul Virilio, L’insécurité du territoire, Stock 1975, s. 120, 174–175. O „obozometrii” [castramétration]: „geometria jest konieczną podstawą skalkulowanej ekspansji władzy państwa w czasie i przestrzeni; państwo posiada więc już w sobie samym postać wystarczającą, idealną pod warunkiem, że będzie idealnie geometryczna (…). Lecz Fénelon, przeciwstawiając się polityce państwa Ludwika XIV, wykrzyknie: opierajcie się czarodziejskim urokom i diabolicznym właściwościom geometrii!”.

10 Meyer Fortes analizuje u Talensi różnicę między „strażnikami ziemi” a wodzami. Takie rozróżnienie władz jest dość powszechne w społeczeństwach pierwotnych, lecz to, co się liczy, to fakt, że zostało ono precyzyjnie zorganizowane w sposób, który miał uniemożliwić rezonans władz. Na przykład wedle analizy Bertha dotyczącej Baduj na Jawie władza strażnika ziemi jest z jednej strony uważana za bierną czy też kobiecą, z drugiej zaś – przyznawana pierworodnemu: to nie „wtargnięcie pokrewieństwa w porządek polityczny”, lecz odwrotnie – „wymóg porządku politycznego przełożony na pojęcia pokrewieństwa”, by uniemożliwić ustanowienie rezonansu, z którego wyłoniłaby się własność prywatna (por. Louis Berthe, Aînés et cadets, l’alliance et la hierarchie chez les Baduj, „L’Homme”, lipiec 1965).

254

Nie wystarczy więc przeciwstawienie scentralizowanego segmentowemu. Ale nie wystarczy też przeciwstawienie dwóch segmentacji, jednej elastycznej i pierwotnej, drugiej – nowoczesnej i usztywnionej. Obie

255

t ys i ąc P l at e au

bowiem wyraźnie się różnią, lecz są nierozdzielne, splątane jedna z drugą, jedna w drugiej. Społeczeństwa pierwotne mają już zarodki sztywności, udrzewienia, które w tej samej mierze zapowiadają państwo, co je odpychają. I na odwrót, nasze społeczeństwa wciąż zanurzone są w elastycznej tkance, bez której nie stwardniałyby segmenty sztywne. Nie można zastrzegać elastycznej segmentacji dla ludów pierwotnych. Segmentacja elastyczna nie jest też przeżytkiem dzikusa w nas, jest funkcją doskonale nowoczesną i nierozerwalnie związaną z drugą. Każde społeczeństwo, lecz także każda jednostka są więc przenikane przez dwie segmentacje jednocześnie: jedną molową, drugą – molekularną. Są one odrębne o tyle, o ile nie obejmują tych samych pojęć, tych samych relacji, tej samej natury, tego samego rodzaju wielości. Ale są też nierozerwalnie związane w tej mierze, w jakiej współistnieją, przechodzą jedna w drugą, podług kształtów różnych u ludów pierwotnych i u nas – lecz zawsze zakładając siebie nawzajem. Krótko mówiąc, wszystko jest polityczne, ale wszelka polityka jest zarazem makropolityką i mikropolityką. Weźmy zespoły typu postrzeżeniowego lub uczuciowego: ich molowa organizacja, ich sztywna segmentacja nie wyklucza całego świata nieświadomych mikropostrzeżeń, nieświadomych afektów, subtelnych segmentacji, które nie ujmują i nie doznają tych samych rzeczy, które inaczej się rozkładają, które działają inaczej. To mikropolityka postrzeżenia, sympatii, rozmowy itd. Jeśli rozważymy wielkie binarne zespoły, jak płcie czy klasy, zobaczymy, że i one przechodzą w molekularne złożenia innej natury i że istnieje tam podwójna wzajemna zależność. Dwie płcie odsyłają bowiem do wielorakich kombinacji molekularnych, które wprowadzają do gry nie tylko mężczyznę w kobiecie i kobietę w mężczyźnie, lecz także relację każdego w drugim ze zwierzęciem, rośliną itd.: tysiąc maleńkich płci. Natomiast klasy społeczne same odsyłają do „mas”, których ruch, repartycja, cele, wreszcie sposoby walki są zupełnie różne. Wysiłki, by odróżnić masę i klasę, zmierzają w istocie ku tej granicy: pojęcie masy jest pojęciem molekularnym, działającym poprzez ten rodzaj segmentowania, który jest niesprowadzalny do molowej segmentacji klasowej. Jednakże klasy są przecież wyodrębniane w masach, krystalizują je. A masy nie przestają wyciekać, przeciekać z klas. To, że wzajemnie się zakła­dają, nie usuwa różnicy punktów widzenia, natury, skali i funkcji (tak rozumiane pojęcie masy ma zupełnie inne znaczenie niż to zaproponowane przez Canettiego). Nie wystarczy zdefiniowanie biurokracji przez sztywną segmentację, z przepierzeniami oddzielającymi kolejne sąsiadujące z sobą kancelarie, z szefem kancelarii w każdym segmencie i z centralizacją odpowiadającą końcowi korytarza lub szczytowi wieży. Jednocześnie bowiem istnieje całe segmentowanie biurokratyczne, elastyczność i łączność

256

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

kancelarii, perwersja biurokracji, ciągła wynalazczość lub kreatywność, która objawia się nawet w spotkaniu z regulaminami administracyjnymi. Kafka jest najwybitniejszym teoretykiem biurokracji właśnie dlatego, że pokazał, jak na pewnym poziomie (ale którym? – nielokalizowalnym) bariery między kancelariami przestają być „określoną granicą” i zanurzają się w środowisko molekularne, które je rozpuszcza, rozmnażając jednocześnie szefa w mikropostacie, tych zaś nie sposób rozpoznać, zidentyfikować oraz trudniej odróżnić, niż scentralizować: to inny reżim – współistniejący z oddzieleniem oraz całościowaniem sztywnych segmentów11. Powiemy wręcz, że faszyzm wymaga istnienia reżimu molekularnego, który nie miesza się ani z molowymi segmentami, ani z ich centralizacją. Niewątpliwie faszyzm wynalazł pojęcie państwa totalitarnego, ale nie ma powodu, by definiować faszyzm za pomocą pojęcia, które on sam wynalazł: istnieją państwa totalitarne – typu stalinowskiego lub typu dyktatury wojskowej – w których nie ma faszyzmu. Koncepcja państwa totalitarnego ma wartość jedynie w skali makropolitycznej – w odniesieniu do sztywnej segmentacji i specjalnego trybu całościowania i centralizacji. Ale faszyzm jest nierozerwalnie związany z ogniskami molekularnymi, które mnożą się i skaczą z jednego punktu na drugi, wzajemnie na siebie oddziałując, zanim zaczną wszystkie razem współdrgać w państwie narodowosocjalistycznym. Faszyzm wiejski i faszyzm miasta, dzielnicy, faszyzm młodzieżowy i faszyzm dawnych kombatantów, faszyzm lewicy i prawicy, pary, rodziny, szkoły czy biura: każdy faszyzm określony jest przez mikro-czarną dziurę, która ma wartość sama przez się i w łączności z innymi, zanim zacznie współdrgać w wielkiej, centralnej, uogólnionej czarnej dziurze12. Faszyzm istnieje wtedy, gdy maszyna wojenna zostaje zainstalowana w każdej dziurze, w każdej niszy. Nawet ustanowione już państwo narodowosocjalistyczne wymaga utrzymania tych 11

12

Franz Kafka, Zamek, tłum. K. Radziwiłł, K. Truchanowski, Zielona Sowa 2003; przede wszystkim rozdz. XV (wyznania Barnabasa), cytat na s. 145. Przypowieść o dwóch biurach – molowym i molekularnym – nie podlega więc tylko interpretacji fizycznej, jak ta Arthura Eddingtona, lecz także interpretacji ściśle biurokratycznej. [Na zbieżność fizycznego obrazu świata w The Nature of the Physical World Eddingtona i wizji Kafkowskiej zwrócił uwagę Walter Benjamin, por. list do G. Scholema z 12 czerwca 1938 – Walter Benjamin, Briefe, t. II, Suhrkamp 1978, s. 761 – dopisek tłum.] Siła książki Jean-Pierre’a Faye’a, Langages totalitaires (Hermann 1972) polega na ukazaniu wielości tych ognisk, praktycznych i semiotycznych, które stanowią punkt wyjścia dla ukonstytuowania się nazizmu. Dlatego Faye, który jako pierwszy dokonał rygorystycznej analizy pojęcia państwa totalitarnego (w jego włoskich i niemieckich początkach), jednocześnie odmówił definiowania faszyzmu włoskiego i nazizmu za pomocą tego pojęcia (które działa w innym planie niż „proces głęboki” [procès sous-jacent]). Ze wszystkich tych kwestii Faye wytłumaczył się w La critique du langage et son économie, Éd. Galilée 1973.

257

t ys i ąc P l at e au

mikrofaszyzmów, które dostarczają mu niezrównanego środka oddziaływania na „masy”. Daniel Guérin słusznie powiada, że jeśli Hitler zdobył raczej władzę niż kadry niemieckiego państwa, stało się tak dlatego, że wcześniej miał do dyspozycji formy mikroorganizacji, dzięki którym zyskał „niezrównany, niezastąpiony środek, pozwalający przeniknąć do każdej komórki społeczeństwa”13, segmentację elastyczną i molekularną, przepływy zdolne wchłonąć każdy rodzaj komórek. Z kolei jeśli kapitalizm ostatecznie uznał doświadczenie faszystowskie za katastrofę, jeśli wolał sprzymierzyć się z totalitaryzmem stalinowskim – z jego punktu widzenia daleko mądrzejszym i przystępniejszym – to dlatego właśnie, że stalinizm opierał się na bardziej klasycznej, mniej płynnej segmentacji i takiejż centralizacji. To właśnie potęga mikropolityczna, molekularna czyni faszyzm tak niebezpiecznym, jest to bowiem ruch masowy: raczej zrakowaciałe ciało niż totalitarny organizm. Kino amerykańskie często pokazywało owe ogniska molekularne, faszyzm bandy, gangu, sekty, rodziny, miasteczka, dzielnicy, samochodu, faszyzm, który nie oszczędza nikogo. Jedynie mikrofaszyzm stanowi odpowiedź na globalne pytanie: dlaczego pragnienie pragnie własnego stłumienia, jak może pragnąć swojego stłumienia? Rzecz jasna, masy nie poddają się biernie władzy, nie „chcą” też – bo nie powoduje nimi żadnego rodzaju masochistyczna histeria – być dławione, co więcej, nie zostały zwiedzione przez ideologiczne złudy. Lecz pragnienie nigdy nie daje się oddzielić od skomplikowanych złożeń, nieuchronnie przenikających poziomy molekularne, mikroformacje, które już kształtują postawy, dyspozycje, postrzeżenia, oczekiwania, semiotyki itd. Pragnienie nie jest nigdy niezróżnicowaną energią popędową, lecz samo jest wytworem starannie opracowanego montażu, inżynierii wysokich interakcji: całej tej elastycznej segmentacji, która opracowuje energie molekularne i może ukształtować pragnienie jako już faszystowskie. Organizacje lewicowe nie są wcale najdalsze od wytwarzania własnych mikrofaszyzmów. To zbyt łatwe – być anty­ faszystą na poziomie molowym, nie widząc faszysty, którym się jest, którego się podtrzymuje i karmi, którego się ceni i wielbi w jego molekularnościach, prywatnych i kolektywnych. Chcemy uniknąć czterech błędów związanych z segmentacją elastyczną i molekularną. Pierwszy jest błędem aksjologicznym i polega na wierze, że wystarczy nieco elastyczności, by być „lepszym”. Tymczasem faszyzm jest daleko bardziej niebezpieczny za sprawą swych mikro­ faszyzmów, a subtelne segmentowania – równie szkodliwe, co najbardziej usztywnione segmenty. Błąd drugi to błąd psychologiczny, jak 13

258

Daniel Guérin, Sur le fascisme II. Fascisme et grand capital, F. Maspero 1969, s. 277.

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

gdyby molekularne przynależało do domeny wyobrażania i odsyłało wyłącznie do jednostki lub tego, co międzyjednostkowe. A przecież na jednej linii jest nie mniej Realnego-społecznego niż na drugiej. Po trzecie, dwie formy nie różnią się po prostu rozmiarami, jako formy małe i duże. Jakkolwiek jest prawdą, że molekularne operuje na szczególe i przenika małe grupy, to przecież rozciąga się na całe pole społeczne – w tej samej mierze, co organizacja molowa. Wreszcie, różnica jakościowa dwóch linii nie wyklucza, by mogły się pobudzać lub przeciąć, zawsze bowiem istnieje między nimi dwiema relacja proporcjonalności – albo są wprost proporcjonalne, albo odwrotnie proporcjonalne. W pierwszym przypadku im silniejsza jest organizacja molowa, tym bardziej sama pobudza molekularyzację swoich elementów, relacji i podstawowych aparatów. Kiedy maszyna staje się planetarna lub kosmiczna, złożenia wykazują coraz silniejszą tendencję do miniaturyzacji – przekształcania się w mikrozłożenia. Wedle formuły Gorza, w światowym kapitalizmie istnieje tylko jeden element pracy – molekularna lub zmolekularyzowana jednostka, to znaczy człowiek „masowy”. Korelatem administrowania wielkim, zorganizowanym bezpieczeństwem molowym jest całe to mikrozarządzanie małymi lękami, cały ten nieustanny molekularny brak bezpieczeństwa – do tego stopnia, że maksyma ministerstw spraw wewnętrznych mogłaby brzmieć: makropolityka społeczeństwa dla i poprzez mikropolitykę braku bezpieczeństwa14. Niemniej jednak drugi przypadek – relacja odwrotnie proporcjonalna – jest jeszcze bardziej istotny w tej mierze, w jakiej ruchy molekularne już nie uzupełniają wielkiej, światowej organizacji, lecz dziurawią ją i stawiają jej opór. Prezydent Giscard d’Estaing dał temu wyraz w swym wykładzie geografii politycznej i wojskowej: im większa równowaga między Zachodem a Wschodem, w maszynie dualistycznej, nadkodującej i przezbrojonej, tym więcej „destabilizacji” na innej linii, z Północy na Południe. Zawsze jest jakiś Palestyńczyk, lecz także Bask, Korsykanin, gotów dokonać „regionalnej destabilizacji bezpieczeństwa”15. A zatem dwa wielkie zespoły molowe na Wschodzie i na Zachodzie są nieustannie nękane przez molekularne segmentowanie, przez zygzakowate pęknięcie, dlatego też z trudem są w stanie utrzymać swe własne segmenty. Jak gdyby linia ujścia, nawet jeśli zaczyna się od maleńkiego strumyczka, zawsze przepływała 14 O tej komplementarności „makropolityki bezpieczeństwa – mikropolityki lęku” por. Paul Virilio, L’insécurité du territoire, s. 96, 130, 228–235. Często zwracano uwagę – w odniesieniu do wielkich miast współczesnych – na ową mikroorganizację permanentnego „stresu”. 15 Valéry Giscard d’Estaing, przemówienie z 1 czerwca 1976 w Instytucie Studiów Wyższych Obrony Narodowej (L’Institut des hautes études de Défense nationale), pełny tekst w „Le Monde”, 4 czerwca 1976.

259

t ys i ąc P l at e au

między segmentami, wymykając się centralizacji, unikając całościowania. Głębokie ruchy, które wstrząsają społeczeństwem, przedstawiają się właśnie w ten sposób, nawet jeśli są nieuchronnie „reprezentowane” jako zderzenie segmentów molowych. Twierdzi się błędnie (szczególnie na gruncie marksizmu), że społeczeństwo definiuje się przez swe sprzeczności. Lecz jest to prawdą tylko w wielkiej skali. Z punktu widzenia mikropolityki społeczeństwo definiuje się przez swoje linie ujścia, które są molekularne. Zawsze coś płynie lub uchodzi, wymykając się binarnym organizacjom, aparatowi rezonansowemu, maszynie nadkodowania: składa się to na karb „przemian obyczajowych” – to młodzi, kobiety, szaleńcy itd. Maj ‘68 we Francji był molekularny, stąd z punktu widzenia makropolityki jego uwarunkowania pozostawały niedostrzegalne. Doszło więc do tego, że ludzie bardzo ograniczeni lub bardzo starzy zdo­łali uchwycić to wydarzenie lepiej niż najbardziej postępowi politycy – czy raczej ci, którzy się za takich mieli, przyjmując punkt widzenia organizacji. Jak zauważył Gabriel Tarde, trzeba by wiedzieć, którzy chłopi – i w których regionach Południa – jako pierwsi przestali kłaniać się okolicznym właścicielom. Najstarszy, należący do minionej epoki właściciel mógł w tym względzie oceniać sprawy trafniej niż człowiek nowoczesny. Z majem ‘68 jest tak samo: wszyscy, którzy formułowali sądy w terminach makropolityki, nic z tego wydarzenia nie zrozumieli, umknęło im bowiem coś, czego nie dało się ściśle przypisać. Politycy, partie, związki zawodowe, wielu ludzi lewicy odczuwało wobec niego wielką niechęć, przypomi­nali przecież bez ustanku, że „warunki” nie dojrzały. I oto jakby chwilowo odebrano im całą tę dualistyczną maszynę, która czyniła z nich poważnych rozmówców. Co dziwne, de Gaulle i nawet Pompidou zrozumieli dużo więcej niż inni. Molekularny przepływ wymykał się, najpierw maleńki, później nabrzmiewający, i nieustannie pozostawał nieprzypi­ sany… A przecież prawdą jest i teza przeciwna: ujścia i ruchy molekularne by­łyby niczym, gdyby nie przeniknęły ponownie organizacji molowych, gdyby nie przekształciły ich segmentów, ich binarnego rozmieszczenia płci, klas, partii. Rzecz w tym, że molowe i molekularne nie różni się jedynie wielkością, skalą czy rozmiarem, lecz naturą danego systemu odniesień. Należy więc, być może, zastrzec słowa „linia” i „segmenty” dla organizacji molowej i szukać innych słów, które lepiej pasowałyby do składu [composition] molekularnego. W istocie za każdym razem, kiedy możemy wyznaczyć linię precyzyjnie określonych segmentów, spostrzegamy, że przedłuża się ona pod inną formą – w przepływ kwantowy. I za każdym razem „centrum władzy”, które jesteśmy w stanie zlokalizować, znajduje się na granicy między nimi i może zostać zdefiniowane nie przez absolutne wykonywanie władzy w pewnej domenie, lecz przez względne

260

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

dostosowania i konwersje, które przeprowadza między linią a przepływem. Weźmy linię pieniądza i jej segmenty. Segmenty owe mogą zostać określone z różnych punktów widzenia: np. z punktu widzenia budżetu przedsiębiorstwa – płace realne, zyski netto, płace kierownictwa, odsetki kapitałowe, rezerwy, inwestycje… itd. Lecz ta linia pieniądza-płacy odsyła do zupełnie innego aspektu, to znaczy do przepływu pieniądza-finansowania, który nie zawiera już w sobie segmentów, lecz bieguny, osobliwości i kwanty (bieguny przepływu to kreowanie i niszczenie pieniądza, osobliwości – nominalne aktywa płynne, kwanty – inflacja, deflacja, stagflacja itd.). W tym względzie można było mówić o „przepływie mutującym, konwulsyjnym, twórczym i okrężnym”, związanym z pragnieniem, zawsze poza i pod zwartą linią, poza i pod segmentami określającymi odsetki, podaż i popyt16. W bilansie płatniczym odnajdujemy binarną segmentację, która rozróżnia na przykład transakcje zwane auto­nomicznymi i transakcje wyrównawcze; ale ruchy kapitału są właśnie tym, co nie daje się w ten sposób posegmentować, są bowiem „w najwyższym stopniu zdekomponowane, zgodnie ze swą naturą, swoim czasem trwania, osobowością wierzyciela lub dłużnika” – a zatem w odniesieniu do tego przepływu „już zupełnie nie wiadomo, gdzie wytyczyć linię”17. Niemniej jednak istnieje ciągła korelacja obu aspektów, ponieważ właśnie w ujęciu w linii i segmentacji przepływ wyczerpuje się, lecz stąd także wyrasta nowe tworzenie. Kiedy mówi się o władzy bankowej, skupionej zwłaszcza w bankach centralnych, chodzi właśnie o tę względną władzę, która polega na regulowaniu „o tyle, o ile” to możliwe połączeń, konwersji, współdostosowań obu części okręgu. Dlatego centra władzy są określone daleko bardziej przez to, co im umyka, przez swoją niemoc, niż przez swoją strefę mocy. Krótko mówiąc, tego, co molekularne, mikroekonomii, mikropolityki, nie określają niewielkie rozmiary ich elementów, lecz natura ich „masy” – przepływ kwantowy odróżniony od linii molowych segmentów18. Sprawienie, by segmenty odpowiadały 16 O „przepływie władzy mutującej” i rozróżnieniu dwóch typów pieniądza zob. Bernard Schmitt, Monnaie, salaires et profits, Éd. Castella 1980, s. 236, 275–277. [Por. też uwagi Marksa o cyrkulacji: „jej bezpośredni byt jest więc czystym pozorem. Jest zewnętrznym przejawem procesu odbywającego się gdzie indziej” (w tłum. franc. procès sous-jacent) – Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, tłum. Z.J. Wyrozembski, Książka i Wiedza 1986, s. 184 – dopisek tłum.] 17 Michel Lelart, Le dolar monnaie internationale, Éd. Albatros 1975, s. 57. 18 Weźmy analizę Foucaulta i to, co w Nadzorować i karać nazywa on „mikrofizyką władzy”: po pierwsze, chodzi właśnie o zminiaturyzowane mechanizmy, o ogniska molekularne, które ujawniają się w szczególe, w tym, co nieskończenie małe, i które składają się na tyle „dyscyplin” w szkole, w armii, w fabryce, w więzieniu itd. (por. Michel Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, tłum. T. Komendant, KR 1998, s. 134 i nast.). Ale po drugie, same te segmenty, a także ogniska, które opracowują je w skali mikrofizycznej, występują jako osobliwości

261

t ys i ąc P l at e au

kwantom, odpowiednie dopasowanie segmentów do kwantów wymaga zmian rytmu i trybu – udaje się to raz lepiej, raz gorzej, nie ma tu bowiem wszechmocy i zawsze coś uchodzi. Można podać inne przykłady. Gdy zatem mówimy o władzy Kościoła, staje się widoczne, że władza ta zawsze pozostawała w związku z tym sposobem administrowania grzechem, który zawiera w sobie silną segmentację: rodzaje grzechów (siedem grzechów głównych), jednostki miary (ile razy?), reguły równoważności i odkupienia (spowiedź, pokuta…). Lecz czymś zupełnie innym, jakkolwiek komplementarnym, jest to, co można nazwać molekularnym przepływem grzeszności – który obejmuje strefę linearną, podlega w niej negocjowaniu, lecz sam w sobie zawiera jedynie bieguny (grzech pierworodny – odkupienie lub łaska) i kwanty („grzech nieobecności świadomości grzechu”, grzech świadomości grzechu, grzech następstwa świadomości grzechu)19. W tej mierze można by też mówić o przepływie przestępczości odróżnionym od linii molowej kodeksu prawnego i jego wyodrębnionych paragrafów. Z kolei kiedy mówimy o władzy wojskowej, o władzy armii, rozważamy linię – podzieloną na segmenty wedle typów wojny ściśle odpowiadających państwom toczącym wojnę i celom politycznym, które te państwa dla siebie ustanawiają (od wojny „ograniczonej” po wojnę „totalną”). Lecz, idąc za intuicją Clausewitza, czymś zupełnie innym jest maszyna wojenna, to znaczy przepływ wojny absolutnej, który płynie od bieguna ofensywnego do bieguna defensywnego i jest oznaczony jedynie kwantami (siły materialne i psychiczne, stanowiące rodzaj nominalnych aktywów płynnych wojny). O czystym przepływie da się powiedzieć, że jest abstrakcyjny, a jednak rzeczywisty; idealny, a jednak efektywny; absolutny, a jednak „zróżnicowany”. To prawda, że ująć przepływ i jego kwanty daje się tylko poprzez wskaźniki linii segmentów; lecz i odwrotnie – owe wskaźniki i linie mogą istnieć tylko poprzez przepływ, który je obmywa. W każdym przypadku widzimy, że linia z segmentami (makropolityka) zanurza się i przedłuża w przepływie z kwantami (mikropolityce), który nieustannie ją przekształca i pobudza jej segmenty: abstrakcyjnego „diagramu”, przylegające w całości do pola społecznego (s. 208), lub jako kwanty pobrane z jakiegokolwiek przepływu – jakiegokolwiek przepływu określonego przez „wielość jednostek” do kontrolowania (por. s. 200 i nast.). 19 W kwestii „grzeszności określonej ilościowo”, kwantów i skoku jakościowego odwołujemy się do całej mikroteologii zbudowanej przez Kierkegaarda w Pojęciu lęku [tłum. A. Szwed, Antyk 2000, s. 38 i 44; cytat w tekście odnosi się do tytułu rozdz. III: we franc. tłum. Kierkegaarda (Le concept de l’angoisse, tłum. K. Ferlov, J.J. Gateau, Gallimard 1935): „L’angoisse, conséquence du péché de ne pas atteindre à la conscience du péché”, w tłum. pol. inaczej: „Lęk jako następstwo grzechu, które jest spowodowane nieobecnością świadomości grzechu” – dopisek tłum.].

262

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

A: przepływ i bieguny a: kwanty b: linia i segmenty B: centrum władzy (Zespół [ensemble] jest cyklem lub okresem)

W hołdzie Gabrielowi Tarde (1843–1904): jego dzieło, długo zapomniane, odzyskało aktualność pod wpływem socjologii amerykańskiej, zwłaszcza mikrosocjologii. Zostało zmiażdżone przez Durkheima i jego szkołę (w polemice równie ostrej i tego samego rodzaju, co spór Cuviera z Geoffroyem Saint-Hilaire). Durkheim wyróżnionym przedmiotem badań uczynił wielkie przedstawienia zbiorowe – zasadniczo binarne, współdrgające i nadkodowane… Tarde oponował, zauważając, że przedstawienia zbiorowe zakładają to, co trzeba wyjaśnić, to znaczy „podobieństwo milionów ludzi”. Dlatego Tarde’a interesuje raczej świat szczegółu czy też świat tego, co nieskończenie małe: małe naśladownictwa, opozycje i wynalazki, które tworzą całą materię pod-przedstawieniową. Najlepsze strony, jakie Tarde zapisał, zawierają analizy maleńkiej innowacji biurokratycznej lub językowej. Szkoła Durkheima odpowiadała, że mielibyśmy tu do czynienia nie z socjologią, lecz z psychologią lub interpsychologią20. Ale to prawda tylko pozornie, w pierwszym przybliżeniu: mikronaśladownictwo wydaje się rzeczywiście przechodzić z jednostki na jednostkę. Jednocześnie jednak, i na głębszym poziomie, odnosi się do przepływu czy też fali, nie zaś do indywiduum. Naśladownictwo jest rozszerzaniem przepływu; opozycja to binaryzacja, binarne ujęcie przepływu; wynalazek zaś – to sprzężenie czy też połączenie różnych przepływów. Czym jest przepływ wedle Tarde’a? Wierzeniem lub pragnieniem (to dwa aspekty wszelkiego złożenia), przepływ jest zawsze przepływem wierzenia i pragnienia. Wierzenia i pragnienia stanowią podstawę każdego społeczeństwa, są bowiem przepływami, i jako takie są „kwantyfikowalne”. To prawdziwe Wielkości społeczne, podczas gdy wrażenia

20 W tłumaczeniu tego terminu podążamy za: Gabriel Tarde, Opinia i tłum, tłum. K. Skrzyńska, Gebethner i Wolff 1904, s. 138–139. Termin interpsychologie pojawia się jako tytuł kilku późnych wystąpień Tarde’a, np. w: „Bulletin de l’institut général psychologique”, nr 2, 1903, s. 91–118; czy w „Archives d’anthropologie criminelle”, t. 19, 1904, s. 536–564 [przyp. tłum.].

263

t ys i ąc P l at e au

są jakościowe, przedstawienia zaś – to proste wypadkowe21. Nieskończenie małe naśladownictwo, opozycja, wynalazek stają się więc niejako kwantami przepływu, zaznaczającymi rozszerzanie, binaryzację lub sprzężenie wierzeń i pragnień. Stąd znaczenie statystyki – pod warunkiem wszakże, że zajmuje się ona punktami, a nie tylko „nieruchomą” strefą przedstawień. Ostatecznie różnica w żadnym razie nie zachodzi między społecznym a indywidualnym (czy interindywidualnym), lecz między molową domeną przedstawień, zarówno zbiorowych, jak i jednostkowych, a molekularną domeną wierzeń i pragnień, w której rozróżnienie na społeczne i indywidualne traci wszelki sens – przepływy bowiem w tym samym stopniu dają się przypisać jednostkom, co podlegają nadkodowaniu przez wspólne znaczące. O ile przedstawienia definiują od razu wielkie zespoły czy też określone na linii segmenty, o tyle wierzenia i pragnienia są przepływami oznaczonymi przez kwanty. Przepływami, które tworzą się, wyczerpują i zmieniają, dodają się, odejmują i łączą. Tarde jest wynalazcą mikrosocjologii, której nadał zakres i zasięg, wskazując od razu błędy, jakich padnie ona ofiarą. Oto jak można rozróżnić linię segmentów i przepływ kwantowy. Mutujący przepływ zawiera zawsze coś, co dąży do wymknięcia się kodom, uniknięcia kodów, kwanty zaś są właśnie znakami lub stopniami deterytorializacji na zdekodowanym przepływie. Natomiast sztywna linia wymaga nadkodowania, które zastępuje słabnące kody, segmenty zaś są niejako reterytorializacjami na nadkodującej i nadkodowanej linii. Wróćmy do przypadku grzechu pierworodnego: samo oddziaływanie przepływu wyznacza dekodowanie w odniesieniu do stworzenia (przy zachowaniu samotnej wysepki dla Dziewicy) i deterytorializację w odniesieniu do ziemi Adamowej; ale też jednocześnie przeprowadza ono nadkodowanie poprzez organizacje binarne i rezonansowe (Władze, Kościół, imperia, bogaci-biedni, mężczyźni-kobiety itd.), a także dokonuje komplementarnych reterytorializacji (na ziemi Kaina, w pracy, w płodzeniu, w pieniądzu…). A zatem: dwa systemy odniesień pozostają w stosunku odwróconym – w tym znaczeniu, że jeden wymyka się drugiemu, który go wstrzymuje, uniemożliwia mu dalsze ujście – jakkolwiek są wobec siebie ściśle komplementarne, współistnieją, bo jeden może istnieć tylko jako funkcja drugiego; zarazem jednak są różne i proporcjonalne22, choć wyrażenia jednego nie odpowiadają wyrażeniom 21

Według Tarde’a psychologia jest nauką ilościową, lecz tylko w tej mierze, w jakiej studiuje komponenty pragnienia i wierzenia we wrażeniu. Natomiast logika jest nauką ilościową, gdy nie trzyma się form przedstawienia, lecz sięga stopni wierzenia i pragnienia oraz ich kombinacji: por. La logique sociale, Alcan 1893. 22 Stosunek odwrócony (raison inverse) i proporcjonalność (raison directe): por. Euklides, Elementy. Księgi V-VI, teoria proporcji i podobieństwa, tłum. P. Błaszczyk,

264

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

drugiego, drugi bowiem może skutecznie zatrzymać pierwszy jedynie na „płaszczyźnie” [plan], która nie jest już płaszczyzną pierwszego, pierwszy zaś kontynuuje swój pęd [élan] na swojej własnej płaszczyźnie. Pole społeczne jest nieustannie pobudzane przez wszelkiego rodzaju ruchy dekodowania i deterytorializacji, które wpływają na „masy” podług różnych prędkości i szybkości. To nie sprzeczności, lecz ujścia. Na tym poziomie wszystko jest zagadnieniem masy. Na przykład, widzimy, jak gdzieś w X–XIV wieku przyspieszają czynniki dekodowania i rosną prędkości deterytorializacji: masy ostatnich najeźdźców wyłaniające się z północy, ze wschodu, z południa; masy zbrojne, które przekształcają się w łupieżcze bandy; masy kościelne wydane na łup niewiernych i heretyków, wyznaczające sobie coraz bardziej zdeterytorializowane cele; masy chłopskie opuszczające włości senioralne; masy senioralne, które same muszą znaleźć metody wyzysku daleko mniej terytorialne niż poddaństwo i pańszczyzna; masy miejskie, które oddzielają się od wiejskiego zaplecza i znajdują w miastach zaopatrzenie coraz mniej sterytorializowane; masy kobiece, zrywające z dawnym kodem namiętności i kodem małżeńskim; masy pieniężne, które przestają być przedmiotem tezauryzacji i zostają wstrzyknięte w wielkie obwody handlowe23. Można przywołać krucjaty, widząc w nich operator takiego złączenia tych przepływów, że każdy uruchamia i przyspiesza inne (nawet przepływ kobiecości w princesse lointaine [„dalekiej księżniczce”]24, nawet przepływ dzieci w krucjatach XIII wieku). Lecz w tym samym czasie i w ścisłym związku tworzą się nadkodowania i reterytorializacje. Krucjatom, nadkodowanym przez papieża, wyznaczone zostają cele terytorialne. Ziemia Święta, pokój boży, nowe typy zakonów, nowe postacie pieniądza, nowe formy wyzysku chłopów: dzierżawa i praca najemna (lub też powrót do niewolnictwa), reterytorializacje miasta itd. – wszystkie tworzą złożony system. Przyjmując ten punkt widzenia, musimy odtąd wprowadzić rozróżnienie między dwoma pojęciami: połączeniem [connexion] i sprzężeniem [conjugaison] przepływów. O ile „połączenie” oznacza sposób, w jaki zdekodowane i zdeterytorializowane przepływy uruchamiają się nawzajem, przyspieszają swe wspólne ujście i dodają czy też rozgrzewają swe kwanty, o tyle „sprzężenie” tych samych przepływów wskazuje raczej na ich K. Mrówka, Copernicus Center Press 2013, s. 18 (definicje 6 i 13) [przyp. tłum.]. O wszystkich tych punktach por. szczególnie Maurice Dobb, Studia o rozwoju kapitalizmu, tłum. H. Hagemejer, J. Zdanowicz, Państwowe Wydawnictwo Ekonomiczne 1964; Georges Duby, Guerriers et paysans, Gallimard 1973. 24 „Daleka księżniczka” to postać pojawiająca się w średniowiecznych romansach rycerskich – dama serca bohaterów-rycerzy, często niedostępna, a nawet nieznana (ponieważ rycerz mógł zakochać się w damie, nigdy jej nie widząc, a tylko słysząc o jej niezwykłej piękności). La Princesse lointaine to także tytuł sztuki Edmonda Rostanda z 1895 roku [przyp. red.].

23

265

t ys i ąc P l at e au

względne zatrzymanie, jako na punkt akumulacji, zatykający, tamujący teraz linie ujścia – w tym punkcie dokonuje się ogólna reterytorializacja, a przepływy zostają poddane jednemu spośród nich, zdolnemu je nadkodować. Za każdym razem właśnie ten przepływ, który był – w pierwszym aspekcie, połączeniu – najbardziej zdeterytorializowany, przeprowadza akumulację czy koniunkcję procesów i – w drugim aspekcie, sprzężeniu – określa nadkodowanie oraz służy za podstawę reterytorializacji (zetknęliśmy się już z twierdzeniem, zgodnie z którym reterytorializacja dokonuje się zawsze w tym, co najbardziej zdeterytorializowane). A zatem miejska burżuazja handlowa sprzęgła czy też skapitalizowała wiedzę, technologię, złożenia i okręgi, w zależność od których wejdzie arystokracja, Kościół, rzemieślnicy i sami chłopi. Właśnie jako szpica deterytorializacji, prawdziwy akcelerator cząstek, burżuazja może również przeprowadzić reterytorializację zespołu. Zadanie historyka polega na wyznaczeniu „okresu” współistnienia czy też równoczesności tych dwóch ruchów (z jednej strony dekodowanie-deterytorializacja, z drugiej nadkodowanie-reterytorializacja). Dopiero bowiem w ramach tego okresu można wyróżnić aspekt molekularny i aspekt molowy: z jednej strony masy lub przepływy, z ich mutacjami, ich kwantami deterytorializacji, ich połączeniami i przyspieszeniami; z drugiej zaś – klasy lub segmenty, z ich binarną organizacją, ich współdrganiem, koniunkcją czy też akumulacją, ich samouprzywilejowującą się linią nadkodowania25. Różnica między makrohistorią a mikrohistorią w żadnym razie nie dotyczy długości rozważanego trwania, znacznej lub niewielkiej, lecz odrębnych systemów odniesień, podług których rozpatruje się albo nadkodowaną linię segmentów, albo też zmienny przepływ kwantowy. System sztywny nie zatrzymuje zmiennego: przepływ istnieje dalej pod linią, nieustannie mutując, gdy tymczasem linia 25 Problem różnic i związków między masami a klasami został postawiony przez Różę Luksemburg (Oeuvres I, Maspero 1969; tom zawiera dwa teksty: Reforma socjalna czy rewolucja? oraz Strajk masowy, partia i związki zawodowe, tłum. polskie w: Róża Luksemburg, Wybór pism, t. I, Książka i Wiedza 1959, s. 141–235, 492–588), lecz jeszcze z subiektywnego punktu widzenia: masy jako „instynktowa baza świadomości klasowej” (por. artykuł Nicolasa Boulte’a i Jacques’a Moiroux, Masses et parti, „Partisans” nr 45, 1969: Rosa Luxemburg vivante). Alain Badiou i François Balmès zaproponowali hipotezę bardziej obiektywną: masy byłyby „inwariantami”, które przeciwstawiają się wyzyskowi i formie-państwu w ogóle, natomiast klasy byłyby zmiennymi historycznymi, które określają konkretne państwo i – w wypadku proletariatu – możliwość skutecznego rozpuszczenia klas (De l’idéologie, Maspero 1976). Nie jest jednak jasne, z jednej strony – dlaczego same masy nie są zmiennymi historycznymi, z drugiej zaś – dlaczego pojęcie masy zostało zastrzeżone dla wyzyskiwanych („masa chłopsko-plebejska”), skoro słowo to równie dobrze odpowiada masom senioralnym, burżuazyjnym – a nawet pieniężnym.

266

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

całościuje. Masa i klasa nie mają tych samych konturów ani tej samej dynamiki, jakkolwiek obu znakom przypisana zostaje ta sama grupa. Burżuazja jako masa i jako klasa… Związek masy z innymi masami nie jest tym samym, co związek „odpowiadającej” jej klasy z innymi klasami. Oczywiście relacji siły i przemocy po jednej stronie jest nie mniej niż po drugiej. Ale właśnie ta sama walka przybiera dwa zupełnie różne aspekty, stąd zwycięstwa i klęski nie są tym samym. Ruchy mas przyspieszają i zastępują się wzajemnie (lub nikną na dłuższy czas w długotrwałych stuporach), ale i przeskakują z klasy na klasę, mutują, uwalniają lub emitują nowe kwanty, które przekształcą stosunki klasowe, podadzą w wątpliwość ich nadkodowanie i reterytorializację, sprawią, że gdzie indziej przebiegną nowe linie ujścia. Pod reprodukcją klas znajduje się zawsze zmienna mapa mas. Polityka działa poprzez makrodecyzje i binarne wybory, binarnie zorganizowane interesy – ale domena tego, co podlega decyzji, pozostaje wąska. Na dodatek decyzja polityczna nieuchronnie zanurza się w świat mikrodeterminacji, przyciągań i pragnień, które musi przeczuwać lub szacować w inny sposób. Oszacowanie przepływów i ich kwantów – pod linearnym pojmowaniem i segmentowymi decyzjami. Michelet w ciekawym fragmencie zarzuca Franciszkowi I złe oszacowanie przepływu emigracji, który pchał ku Francji wielu ludzi walczących z Kościołem: Franciszek I dostrzegł tu jedynie źródło potencjalnych żołnierzy, zamiast wyczuć molekularny przepływ masy, który Francja mogła obrócić na swoją korzyść, stając na czele reformacji innej niż ta, która się dokonała26. Problemy zawsze przedstawiają się w ten sposób. Dobre czy złe, polityka i jej osądy są zawsze molowe, lecz to właśnie molekularne i jego oszacowanie „robi” politykę. Potrafimy teraz lepiej naszkicować mapę. Jeśli przywrócimy słowu „linia” sens najbardziej ogólny, zobaczymy, że ostatecznie istnieją trzy, nie zaś jedynie dwie linie: 1) względnie elastyczna linia splecionych kodów i terytorialności; dlatego wyszliśmy od segmentacji zwanej pierwotną, w którym to przypadku segmentowania terytoriów i lineaży tworzyły przestrzeń społeczną; 2) sztywna linia, która zmierza do dualnej organizacji segmentów, koncentryczności współdrgających kół i ogólnego nadkodowania: przestrzeń społeczna wymaga w tym wypadku aparatu państwa. To system inny niż system pierwotny, przede wszystkim dlatego, że nadkodowanie nie jest silniejszym kodem, lecz specyficzną procedurą, różną od procedury kodów (tak samo reterytorializacja nie jest dodatkowym terytorium, lecz dokonuje się w innej przestrzeni niż przestrzeń terytoriów, ściśle mówiąc, w nadkodowanej przestrzeni geometrycznej); 26 Jules Michelet, Histoire de France, la Renaissance, Flammarion 1971.

267

t ys i ąc P l at e au

3) linia lub linie ujścia, oznaczone kwantami, określane przez dekodowanie i deterytorializację (na tych liniach zawsze funkcjonuje coś w rodzaju maszyny wojennej). Powyższy wywód zawiera jeszcze pewną niedogodność, powstaje bowiem wrażenie, że społeczeństwa pierwotne były pierwsze. W istocie kody nigdy nie są odłączne od ruchu dekodowania, terytoria – od przeszywających je wektorów deterytorializacji. Nadkodowanie zaś i reterytorializacja nie nadchodzą później. Chodzi więc raczej o przestrzeń, w której współistnieją trzy rodzaje ściśle splątanych linii: plemiona, imperia i maszyny wojenne. Można więc równie dobrze powiedzieć, że pierwsze są linie ujścia albo już usztywnione segmenty, i że elastyczne segmentowania nieustannie oscylują między nimi. Weźmy taką tezę historyka Pirenne’a dotyczącą plemion barbarzyńskich: „W tym, że Barbarzyńcy rzucili się na Imperium nie było żadnej spontaniczności; zo­stali tam oni wypchnięci przez napór Hunów, który miał stać się przyczyną wszystkich kolejnych inwazji…”27. Oto z jednej strony sztywna segmentacja imperium rzymskiego, z jego centrum rezonansowym i jego peryferiami, jego państwem, pax romana, geometrią, obozami, limesem. A z drugiej strony, na horyzoncie, zupełnie inna linia, linia koczowników, którzy wyruszają ze stepu, podejmują ujście aktywne i płynne, wszędzie niosą deterytorializację, puszczają w ruch przepływy, których kwanty rozgrzewają się porwane przez maszynę wojenną bez państwa. Barbarzyńscy migranci znajdują się właśnie pomiędzy: odchodzą i przychodzą, przekraczają raz po raz granice, plądrują lub żądają okupu, lecz także integrują się i reterytorializują. Już to wciskają się w imperium, którego segment sobie zastrzegają, stają się najemnikami lub sprzymierzeńcami, stabilizują się, zajmują ziemię lub wykrawają sobie państwa (mądrzy Wizygoci). Już to, przeciwnie, przechodzą na stronę nomadów, sprzymierzają się z nimi, stając się nieodróżnialnymi (bystrzy Ostrogoci). Być może dlatego, że Hunowie i Wizygoci nieustannie ich bili, Wandalowie, „Goci drugiej strefy”, wytyczyli linię ujścia, która uczyniła ich równie silnymi, co ich panowie; oto jedyna banda czy też masa, która przebyła Morze Śródziemne. Ale też to właśnie oni dokonali reterytorializacji najbardziej nieoczekiwanej: imperium w Afryce28. Wydaje się więc, że trzy linie nie tylko współistnieją, lecz się wzajemnie przekształcają, przechodzą każda w każdą. Znów podaliśmy zwięzły przykład, w którym linie zostały zobrazowane przez różne grupy. Tym bardziej stosuje się to do jednej grupy czy do jednostki. 27 Henri Pirenne, Mahomet et Charlemagne, PUF 1970, s. 7. 28 Por. Émile Félix Gautier, Genséric, roi des Vandales, Payot 1935 („właśnie dlatego, że byli najsłabsi, wiecznie spychani, musieli iść najdalej”).

268

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

Lepiej byłoby więc odtąd rozważać równoczesne stany Maszyny abstrakcyjnej. Z jednej strony istnieje abstrakcyjna maszyna nadkodowania: to ona wyznacza sztywną segmentację, makrosegmentację, ponieważ produkuje czy raczej reprodukuje segmenty, zestawiając je w przeciwstawne pary, zapewniając współdrganie wszystkich centrów i rozpościerając podzielną, homogeniczną przestrzeń, wyżłobioną we wszystkich kierunkach. Taka maszyna abstrakcyjna odsyła do aparatu państwa. Nie mylimy jej wszelako z samym aparatem państwa. Możemy na przykład definiować maszynę abstrakcyjną more geometrico lub też, w innych warunkach, za pomocą „aksjomatyki”; natomiast aparat państwa nie jest ani geometrią, ani aksjomatyką, jest tylko złożeniem reterytorializacji, które – w tych granicach, w takich warunkach – uruchamia maszynę nadkodowania. Możemy jedynie powiedzieć, że aparat państwa wykazuje mniejszą lub większą skłonność do utożsamienia się z maszyną abstrakcyjną, którą wprawia w ruch. Właśnie stąd bierze swój sens pojęcie państwa totalitarnego: państwo staje się totalitarne, kiedy – zamiast uruchamiać we własnych granicach – światową maszynę nadkodowania, utożsamia się z nią, tworząc warunki „autarkii”, dokonując reterytorializacji „pod kloszem”, w sztucznej pustce (co nie jest nigdy operacją ideologiczną, lecz ekonomiczną i polityczną)29. Z drugiej strony, na drugim biegunie znajduje się abstrakcyjna maszyna mutacji, która działa przez dekodowanie i deterytorializację. To ona wytycza linie ujścia: steruje przepływami kwantowymi, zapewnia tworzenie-połączenie przepływów, emituje nowe kwanty. Sama jest w stanie ujścia i ustawia maszyny wojenne na swych liniach. Drugi biegun tworzy zaś dlatego, że sztywne, molowe segmenty nieustannie tamują, zatykają, zagradzają linie ujścia, ona tymczasem nieprzerwanie sprawia, że linie te wyciekają – „między” sztywnymi segmentami i w innym, submolekularnym kierunku. Ale też między dwoma biegunami znajduje się cała domena negocjacji, przekładu, prawdziwie molekularnej transdukcji. Niektóre linie molowe zostały tam już przeorane szczelinami i rysami, z kolei niektóre linie ujścia zaginają się już ku czarnym dziurom, połączenia przepływów są zastępowane przez ograniczające koniunkcje, emisje kwantów podlegają konwersji w punkty-centra. I wszystko to naraz. Linie ujścia łączą się, przedłużają swoje intensywności i sprawiają, że z czarnych dziur tryskają znaki-cząstki [signes-particules], lecz jednocześnie owe linie wpadają w mikro-czarne dziury, gdzie zaczynają wirować, 29 Totalitaryzmu nie określa znaczenie sektora publicznego, ponieważ gospodarka pozostaje w wielu przypadkach liberalna, lecz sztuczne wytwarzanie „kloszy”, szczególnie pieniężnych, a nawet przemysłowych. To przede wszystkim w tym sensie – jak pokazał Daniel Guérin (Fascisme et grand capital, Maspero 1965, rozdz. IX) – faszyzm włoski i nazizm niemiecki ustanawiają państwa totalitarne.

269

t ys i ąc P l at e au

w molekularne koniunkcje, które je przerywają, a wreszcie wstępują w stabilne, zbinaryzowane segmenty, ześrodkowane, uszeregowane na centralnej czarnej dziurze i nadkodowane. Splątanie wszystkich tych linii może ujawnić się w pytaniu: Czym jest centrum lub ognisko władzy? Mówi się o władzy armii, Kościoła, szkoły, o władzy publicznej lub prywatnej… Pojęcie centrów władzy dotyczy oczywiście sztywnych segmentów. Każdy segment molowy ma swoje centrum, centra. Można wysunąć obiekcję, że same te segmenty zakładają istnienie centrum władzy – czegoś, co je wyróżnia i ponownie łączy w jedno, co je sobie nawzajem przeciwstawia i sprawia, że współdrgają. Lecz nie ma żadnej sprzeczności między częściami segmentowymi i scentralizowanym aparatem. Z jednej strony najsztywniejsza segmentacja nie stoi na przeszkodzie centralizacji: centralny punkt wspólny nie funkcjonuje jako punkt, w którym zlewają się i łączą inne punkty, lecz jako punkt rezonansu znajdujący się na horyzoncie, za wszystkimi innymi punktami. Państwo nie jest punktem, który zbiera pod sobą inne, lecz pudłem rezonansowym dla wszystkich punktów. I nawet kiedy państwo jest totalitarne, nie zmienia się jego funkcja rezonansowa, zapewniająca współdrganie wyodrębnionych centrów i segmentów; tyle że realizuje się ona pod kloszem, co zwiększa wewnętrzną donośność lub też podwaja „rezonans” poprzez „ruch wymuszony”30. Z drugiej strony, i na odwrót, najściślejsza centralizacja nie eliminuje odrębności centrów, segmentów i kół. W istocie wytyczenie linii nadkodującej wymaga zapewnienia przewagi wybranego segmentu nad innym (w wypadku segmentacji binarnej), przekazania wybranemu centrum względnej władzy rezonansowej w odniesieniu do innych (w wypadku segmentacji okrężnej), podkreślenia dominującego segmentu, przez który przechodzi sama ta linia (w wypadku segmentacji linearnej). W tym sensie centralizacja jest zawsze hierarchiczna, ale hierarchia jest zawsze segmentowa. Każde centrum władzy jest również molekularne, rozciąga się na tkankę mikrologiczną, gdzie istnieje już tylko jako rozsiane, rozproszone, pomnożone, zminiaturyzowane i nieustannie przemieszczane, działając poprzez subtelne segmentowania, które operują na szczególe i szczególe szczegółów. Przeprowadzona przez Foucaulta analiza „dyscyplin” czy mikrowładz (szkoły, armii, fabryki, szpitala itd.) poświadcza istnienie owych „ognisk niestabilności”, gdzie ścierają się przegrupowania i akumulacje, lecz także ucieczki i ujścia, i gdzie tworzą się odwrócenia31. 30 Por. Arystoteles, O niebie III. 2, w: Dzieła wszystkie, t. II, tłum. P. Siwek, PWN 1990, s. 309 [przyp. tłum.]. 31 Michel Foucault, Nadzorować i karać, s. 28: „stosunki te sięgają daleko w głąb społeczeństwa, nie sprowadzają się do relacji państwa do obywateli lub do walki klasowej i nie zadowalają się odtwarzaniem (…) ogólnej formy prawa czy

270

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

Nie ma już w szkole Nauczyciela – jest nadzorca, prymus, nieuk, woźny itd. Już nie generał, lecz młodsi oficerowie, podoficerowie, żołnierz we mnie, także maruder – każdy ze swoimi skłonnościami, biegunami, konfliktami i relacjami siły. Przywołujemy adiutanta, woźnego jedynie po to, by wyjaśnić, że tak jak oni mają stronę molową i stronę molekularną, tak samo, oczywiście, dwie strony mają już także generał i właściciel. Można powiedzieć, że nazwa własna nie traci swej władzy, lecz odkrywa nową, gdy wkracza w te strefy nierozróżnialności. Żeby mówić jak Kafka, nie trzeba już urzędnika Klamma, lecz może jego sekretarza Momusa albo innych molekularnych Klammów, którzy różnią się od Klamma już tak bardzo, że nie sposób tej różnicy wskazać („[Urzędnicy] nie zatrzymują się nigdy długo przy jednej księdze, ksiąg wszakże nie przekładają, lecz zamieniają się miejscami (…) [i wówczas] muszą się przeciskać z powodu ciasnoty pomieszczenia…”, „Ten urzędnik jest do Klamma bardzo podobny. Gdyby siedział we własnym gabinecie i przy własnym biurku, a na drzwiach byłaby tabliczka z jego nazwiskiem, nie miałbym żadnych wątpliwości”32, powiada Barnabas, który śnił o segmentacji wyłącznie molowej, jakkolwiek by nie była sztywna i straszliwa, jako jedynej rękojmi pewności i bezpieczeństwa. Zmuszony był jednak spostrzec, że molowe segmenty nieuchronnie zanurzają się w ową molekularną zupę, służącą im za strawę i zaburzającą ich kontury). Nie istnieje centrum władzy, które nie miałoby tej mikrotkanki. To ona – a nie masochizm – wyjaśnia, jak prześladowany gotów jest zawsze wziąć czynny udział w systemie opresji: robotnicy z krajów bogatych aktywnie uczestniczą w wyzysku trzeciego świata, w zbrojeniu dyktatur, w zanieczyszczaniu atmosfery. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro owa tkanka znajduje się między linią nadkodowania, z jej sztywnymi segmentami, a linią ostateczną – kwantową. Nieustannie oscyluje między nimi dwiema i niekiedy spycha linię kwantową na linię segmentów, niekiedy zaś sprawia, że przepływy i kwanty z linii segmentów uchodzą. Tu właśnie ujawnia się trzeci aspekt centrów władzy lub ich granica. Centra te istnieją tylko po to, by – na ile potrafią – dokonywać przekładu kwantów przepływu na segmenty linii (tylko segmenty poddają się bowiem całościowaniu, w ten czy inny sposób). Lecz tu właśnie napotykają jednocześnie zasadę swej mocy i źródło swej niemocy. Dalekie od zaprzeczania sobie, moc i niemoc uzupełniają się i wzmacniają jedna drugą w swoiście fascynującym zadowoleniu, którego najwyższy stopień odnajdujemy u najbardziej przeciętnych mężów stanu, i które wyznacza ich „chwałę”. Albowiem chwałę czerpią oni ze swej rządu (…) – mają niezliczone punkty konfrontacji, ogniska niestabilności, z których każde zawiera właściwe sobie ryzyko konfliktu, walki i przejściowego przynajmniej odwrócenia relacji sił”. 32 Franz Kafka, Zamek, s. 147 i 150 (rozdz. XV).

271

t ys i ąc P l at e au

krótkowzroczności, moc zaś ze swej niemocy stanowiącej potwierdzenie, że nie było wyboru. Jedynymi „wielkimi” mężami stanu są ci, którzy łączą się z przepływami niczym znaki-przewodnicy (signes-pilotes), znaki-cząstki, i emitują kwanty, przezwyciężając czarne dziury: nie przypadkiem ludzi tych spotyka się tylko na liniach ujścia, gdy je wytyczają, przeczuwają, podążają za nimi i je wyprzedzają, nawet gdy się mylą i upadają (Żyd Mojżesz, Wandal Genzeryk, Mongoł Dżyngis-Chan, Chińczyk Mao…). Nie istnieje natomiast Władza, która regulowałaby same przepływy. Nie sposób zapanować nawet nad przyrostem „masy pieniężnej”. Kiedy rzutujemy na granice wszechświata obraz pana, ideę państwa czy tajnego rządu – jakby panowanie oddziaływało na przepływy w nie mniejszej mierze i w ten sam sposób, co na segmenty – wówczas poddajemy się przedstawieniom śmiesznym i fikcyjnym. To giełda, nie zaś państwo, dostarcza obrazu przepływów i ich kwantów. Kapitaliści mogą zarządzać wartością dodatkową i jej rozdzielaniem, lecz nie panują nad przepływami, z których pochodzi wartość dodatkowa. Centra władzy oddziałują zatem w punktach, w których przepływy przekształcają się w segmenty: jako wymienniki, konwertery, oscylatory. Same segmenty nie zależą jednak od władzy decydowania. Przeciwnie, widzieliśmy, jak segmenty (na przykład klasy) tworzą się w koniunkcji mas i zdeterytorializowanych przepływów, gdzie najbardziej zdeterytorializowany przepływ określa dominujący segment: stąd dolar jako dominujący segment pieniądza, burżuazja jako dominujący segment kapitalizmu… itd. Same segmenty zależą więc od maszyny abstrakcyjnej. Tym, co zależy od centrów władzy, są jednak układy, które ową maszynę abstrakcyjną wprawiają w ruch, to znaczy nieustannie dostosowują zmienności masy i przepływu do segmentów sztywnej linii, w zależności od segmentu dominującego i segmentu podporządkowanego. Tym dostosowaniom towarzyszyć może niemało perwersyjnej wynalazczości. W tym właśnie sensie mówi się na przykład o władzy bankowej (Bank Światowy, banki centralne, banki kredytowe): jeśli przepływ pieniądza-finansowania, pieniądza kredytowego odsyła do masy transakcji ekonomicznych, zadaniem banków jest przekształcenie tego kreowanego pieniądza kredytowego w pieniądz segmentowej płatności, pieniądz gotówkowy, metalowy pieniądz państwa, pozwalający nabywać dobra, które same są segmentowane (w tym względzie waga stóp procentowych). Zadaniem banków jest więc konwersja dwóch rodzajów pieniądza, dalej konwersja segmentów drugiego rodzaju pieniądza w homogeniczny zespół i wreszcie konwersja drugiego rodzaju pieniądza w jakiekolwiek dobra33. To samo da się powiedzieć o wszystkich centrach władzy. 33

272

O tych aspektach władzy bankowej por. Suzanne de Brunhoff, L’offre de monnaie, Maspero 1971, passim, przede wszystkim s. 102–131.

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

Każde bowiem centrum władzy obejmuje następujące trzy aspekty czy też trzy strefy: 1) swoją strefę mocy, w odniesieniu do segmentów trwałej, sztywnej linii; 2) strefę nierozróżnialności, w odniesieniu do swego rozproszenia na tkance mikrofizycznej; 3) swoją strefę niemocy, w odniesieniu do przepływów i kwantów, które może jedynie konwertować, nie osiągając zdolności ich kontrolowania czy określania. A zatem każde centrum władzy zawsze czerpie swą moc ze źródła własnej niemocy: stąd bierze się jego zasadnicza niegodziwość i próżność. Być raczej maleńkim kwantem przepływu niż konwerterem, oscylatorem, dystrybutorem molowym! Wracając do przykładu pieniądza – pierwszą strefę reprezentują narodowe banki centralne; drugą – „nieokreślona seria prywatnych związków między bankami a pożyczkobiorcami”; trzecią – pragnący przepływ pieniądza, przepływ, którego kwanty określone są przez masę transakcji ekonomicznych. Jest prawdą, że identyczne problemy pojawiają się ponownie na poziomie samych tych transakcji, w związku z innymi centrami władzy. Ale we wszystkich przypadkach strefa pierwsza, strefa centrum władzy zostaje określona w aparacie państwa jako układ, który wprawia w ruch abstrakcyjną maszynę molowego nadkodowania; strefa druga określona jest w tkance molekularnej, w którą zanurza się ten układ ; trzecia wreszcie jest określona w abstrakcyjnej maszynie mutacji, przepływu i kwantów. Nie możemy jednak powiedzieć, że któraś z tych trzech linii jest – ze swej natury i koniecznie – dobra, inna zaś zła. Badanie zagrożeń na każdej linii o tyle stanowi przedmiot pragmatyki czy też schizoanalizy, o ile nie chce reprezentować, interpretować ani symbolizować, lecz jedynie tworzyć mapy i wykreślać linie, zaznaczając, gdzie owe linie są splątane, gdzie zaś się wyodrębniają. Zaratustra Nietzschego, a także indiański Don Juan u Castanedy powiadają: istnieją trzy lub nawet cztery zagrożenia, najpierw Lęk, potem Jasność, dalej Władza i wreszcie wielkie Obrzydzenie [Degout], chęć zabijania i umierania, Pasja kresu [abolition]34. Czym jest lęk – możemy się domyślić. Nieustannie boimy się stracić. Bezpieczeństwo; wielka organizacja molowa, która nas podtrzymuje; drzewiastości, których się chwytamy; maszyny binarne, zapewniające nam ściśle określony status; współdrgania, w które wchodzimy; panujący nad nami system nadkodowania – wszystkiego tego pragniemy. „Wartości, zasady moralne, ojczyzny, religie i osobiste pewności, których nasza próżność i nasze samozadowolenie szczodrze nam udzielają – tyle miejsc zamieszkania świat przysposabia tym, co sądzą, że w ten sposób spoczywają, 34 Carlos Castaneda, Nauki don Juana. Wiedza Indian z plemienia Yaqui, tłum. A. Szostkiewicz, wyd. 2 popr., Rebis 1997, s. 91–97.

273

t ys i ąc P l at e au

stojąc pośród rzeczy niewzruszonych; nie wiedzą oni nic o bezmiernej ucieczce, w którą się puścili… ujściu przed ujściem”35. Uchodzimy przed ujściem, usztywniamy nasze segmenty, oddajemy się binarnej logice; o tyle sztywniejsi w jednym segmencie, o ile sztywniej potraktowano nas w innym, reterytorializujemy się gdziekolwiek, nie znamy segmentacji innej niż molowa – zarówno na poziomie wielkich zespołów, do których przynależymy, jak i małych grup, do których dołączamy, także w tym, co dzieje się w nas najbardziej intymnie i prywatnie. To dotyczy wszystkiego: sposobu postrzegania, rodzaju działania, maniery, z jaką się poruszamy, trybu życia, reżimu semiotycznego. Mężczyzna, który wraca do domu i mówi: „Zupa gotowa?”, żona, która odpowiada: „Co się krzywisz? Masz zły humor?” – to skutek zderzenia pary sztywnych segmentów. Im bardziej sztywna segmentacja, tym więcej daje nam pewności. Oto czym jest lęk i jak spycha nas na pierwszą linię. Drugie zagrożenie, Jasność, wydaje się mniej oczywiste. Jasność bowiem dotyczy tego, co molekularne. I tu także dotyczy wszystkiego – nawet postrzegania, nawet semiotyki – lecz na drugiej linii. Castaneda wskazuje na przykład, że istnieje postrzeganie molekularne, które otwiera nam narkotyk (lecz tyle rzeczy może służyć jako narkotyk): dochodzi się do mikropostrzeżenia dźwiękowego i wzrokowego, objawiającego przestrzenie i otchłanie, swoiste dziury w strukturze molowej. Oto właśnie – jasność: owe rozróżnienia zachodzące w czymś, co wydawało się pełne, owe dziury w zwartym i szczelnym, i na odwrót: tam, gdzie dopiero co widzieliśmy zakończenia wyraźnie odrębnych segmentów, teraz istnieją raczej niepewne pogranicza, rozmycia, nasunięcia, migracje, akty segmentowania niezbieżne ze sztywną segmentacją. Wszystko staje się wyraziście elastyczne – pustki pośród pełni, mgławicowe kształty, drgające zarysy. Wszystko uzyskało mikroskopową jasność. Sądzimy więc, że wszystko zrozumieliśmy i wyciągnęliśmy wnioski. Jesteśmy nowymi rycerzami, mamy nawet misję. Mikrofizyka migranta zajęła miejsce makrogeometrii tego, co osiadłe. Lecz ta elastyczność i jasność nie tylko niosą zagrożenie, lecz same są zagrożeniem. Po pierwsze dlatego, że elastyczna segmentacja grozi odtworzeniem w miniaturze afekcji i afektacji sztywnych segmentów: rodzinę zastąpi się komuną, małżeństwo – reżimem wymiany i migracji. Ale dzieje się jeszcze gorzej: powstają mikro-Edypowie, mikrofaszyzmy tworzą prawo, matka czuje się zobowiązana brandzlować dziecko, ojciec staje się mamą. Takim właśnie smutkiem emanuje mroczna jasność, której nie zsyła żadna gwiazda. Ruchoma segmentacja wypływa bezpośrednio z segmentacji najbardziej sztywnej, jest jej bezpośrednią kompensacją. Im bardziej zespoły 35

274

Maurice Blanchot, L’amitié, Gallimard 1971, s. 232.

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

stają się molowe, tym bardziej ich elementy i stosunki między tymi elementami stają się molekularne, człowiek molekularny dla molowej ludzkości. Dokonuje się deterytorializacji, tworzy się masę, lecz tylko po to, by spętać i unieważnić ruchy masy i deterytorializacji, by wynajdywać wszelkie marginalne reterytorializacje jeszcze gorsze od innych. Przede wszystkim jednak elastyczna segmentacja rodzi własne zagrożenia. Nie poprzestają one na odtwarzaniu w małej skali zagrożeń segmentacji molowej. Nie wystarczy już, że z nich wypływają albo je kompensują. Jak widzieliśmy, mikrofaszyzmy mają swoją specyfikę, którą mogą wykrystalizować w makrofaszyzmie, lecz mogą ją także na własny rachunek upłynnić na elastycznej linii i w ten sposób wchłaniać każdą małą komórkę. Wielość czarnych dziur z łatwością może uniknąć centralizacji i istniejąc na sposób wirusów, które przystosowują się do najróżniejszych sytuacji, wydrążyć pustkę w postrzeżeniach i molekularnych semiotykach. Wzajemne oddziaływania bez współdrgania. Zamiast paranoicznego wielkiego lęku – tysiąc małych monomanii, oczywistości i jasności, w które jesteśmy pochwyceni, które tryskają z każdej czarnej dziury. To już nie system, lecz szmer i szum, oślepiające światła, dzięki którym ten lub ów odkrywa powołanie sędziego, obrońcy sprawiedliwości, samozwańczego policjanta, gauleitera budynku czy mieszkania. Pokonaliśmy lęk, opuściliśmy brzegi bezpieczeństwa, lecz weszliśmy w system nie mniej skoncentrowany, nie mniej zorganizowany – system małych niepewności, który sprawia, że każdy znajdzie swą czarną dziurę i w tej dziurze stanie się zagrożeniem, dysponując jasnością co do swojej sprawy, swojej roli i swojej misji, jasnością bardziej niepokojącą niż pewniki pierwszej linii. Władza jest trzecim zagrożeniem, ponieważ znajduje się na obu liniach jednocześnie. Przechodzi od sztywnych segmentów, ich nadkodowania i współdrgania, do finezyjnych segmentowań z ich rozproszeniem i wzajemnym oddziaływaniem – i z powrotem. Nie istnieje człowiek władzy, który nie przeskakiwałby z jednej linii na drugą, który nie wykorzystywałby na przemian stylu niskiego i wysokiego, stylu grubiańskiego i stylu Bossueta, demagogii kiosku i imperializmu wysokiego urzędnika. Lecz ten łańcuch i ta sieć władzy całe zanurzają się w świat, który im umyka, świat mutujących przepływów. I właśnie ta niemoc czyni władzę tak niebezpieczną. Człowiek władzy nieustannie chce zatrzymać linie ujścia i dlatego ciągle stara się pochwycić, umocować maszynę mutacji w maszynie nadkodowania. Może to wszakże uczynić jedynie wytwarzając pustkę, to znaczy stabilizując najpierw samą maszynę nadkodowania, umieszczając ją w lokalnym układzie, który ma ją wprawiać w ruch – krótko mówiąc, nadając układowi wymiary maszyny: to właśnie zachodzi w sztucznych warunkach totalitaryzmu, „pod kloszem”.

275

t ys i ąc P l at e au

Lecz istnieje jeszcze czwarte zagrożenie i zapewne ono interesuje nas najbardziej, ponieważ dotyczy samych linii ujścia. Mogliśmy przedstawiać te linie jako rodzaj mutacji, tworzenia, jako wykreślające się nie w wyobraźni, lecz w samej tkance rzeczywistości społecznej, mogliśmy nadać im ruch strzały i absolutną prędkość – byłoby jednak uproszczeniem sądzić, że jedynym niebezpieczeństwem, którego się lękają i które napotykają jest to, że mimo wszystko dadzą się pochwycić, zatamować, podłączyć, zawiązać, zreterytorializować. One same wydzielają dziwną rozpacz, niczym zapach śmierci i ofiarowania, niczym stan wojny, z której wychodzi się złamanym; one same niosą własne zagrożenia, różne od poprzednich. Dokładnie to kazało Fitzgeraldowi powiedzieć: „Miałem poczucie, że stoję o zmierzchu na opuszczonej strzelnicy, pusta strzelba w ręku, cele strącone. Żadnego problemu do rozwiązania. Po prostu cisza i tylko szmer mojego własnego oddechu. (…) Ofiara, którą uczyniłem sam z siebie, była czymś mrocznym i wilgotnym”36. Dlaczego linia ujścia jest wojną, z której najpewniej wróci się rozbitym, zniszczonym, zniszczywszy wcześniej wszystko, co się dało? Oto właśnie czwarte zagrożenie: że linia ujścia przedrze się przez mur, wydostanie się z czarnych dziur, lecz zamiast łączyć się z innymi liniami i za każdym razem zwiększać swą wartościowość, zmieni się w zniszczenie, kres czysty i prosty, pasję kresu. Taką jest linia ujścia Kleista, dziwaczna wojna, którą prowadzi, i samobójstwo, podwójne samobójstwo jako wyjście, które z linii ujścia czyni linię śmierci. Nie odwołujemy się tu do żadnego popędu śmierci. W pragnieniu nie ma wewnętrznego popędu, są tylko złożenia. Pragnienie jest zawsze złożone i złożenie określa je, by było tym, czym jest. Na poziomie linii ujścia złożenie, które je wytycza, jest typem maszyny wojennej. Mutacje odsyłają do tej maszyny, której przedmiotem z pewnością nie jest wojna, lecz emisja kwantów deterytorializacji, przechodzenie mutujących przepływów (w tym sensie wszelkie tworzenie przechodzi przez maszynę wojenną). Istnieje wiele argumentów pozwalających wykazać, że maszyna wojenna jest innym złożeniem niż aparat państwa, wywodzi się skądinąd. Będąc pochodzenia koczowniczego, kieruje się przeciwko temu aparatowi. Będzie to jeden z podstawowych problemów państwa: przywłaszczyć sobie ową maszynę wojenną, która jest mu obca, uczynić z niej fragment własnego aparatu, nadając jej kształt ustabilizowanej instytucji 36 Francis Scott Fitzgerald, La fêlure, Gallimard 1963, s. 350, 354 [The Crack-Up, New Directions 1945]; trzyczęściowy esej opublikowany oryginalnie w „Esquire” w lutym, marcu i kwietniu 1936 roku. Cytaty pochodzą z cz. 2 (Pasting It Together) oraz 3 (Handle with Care). Drugi cytat tłumaczymy z oryg. ang. „My self-immolation was something sodden-dark”, w Tysiącu plateau: „Mon immolation de moi-même était une fusée sombre et mouillée”.

276

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

militarnej; w tej mierze państwo będzie zawsze napotykać na wielkie trudności. Ale właśnie w chwili, gdy maszyna wojenna ma za przedmiot już tylko wojnę, gdy zatem zastępuje mutację zniszczeniem, wówczas uwalnia najstraszliwszy ładunek. Mutacja w żadnym razie nie była przekształceniem wojny, na odwrót – to wojna istnieje jako upadek czy odpad mutacji, jedyny przedmiot, jaki pozostaje maszynie wojennej, gdy utraci ona swą moc przekształcania. A zatem o samej wojnie trzeba powiedzieć, że jest tylko ohydną pozostałością maszyny wojennej, która albo została już przywłaszczona przez aparat państwa, albo, co gorsza, zbudowała sobie aparat państwa zdolny jedynie do destrukcji. Tak oto maszyna wojenna nie wykreśla już mutujących linii ujścia, ale czystą i zimną linię kresu (będziemy chcieli niżej przedstawić hipotezę dotyczącą tej złożonej relacji między maszyną wojenną a wojną.). Tu właśnie ponownie docieramy do paradoksu faszyzmu i różnicy między faszyzmem a totalitaryzmem. Totalitaryzm jest bowiem sprawą państwa: dotyczy w istocie związku państwa – jako złożenia zlokalizowanego – z abstrakcyjną maszyną nadkodowania, którą wprawia ono w ruch. Nawet w wypadku dyktatury wojskowej to armia państwa – nie zaś maszyna wojenna – przejmuje władzę i podnosi państwo do stadium totalitarnego. Totalitaryzm jest w najwyższym stopniu konserwatywny. Tymczasem w faszyzmie chodzi rzeczywiście o maszynę wojenną. I gdy faszyzm buduje sobie państwo totalitarne, to już nie w tym znaczeniu, że armia państwa przejmuje władzę, lecz przeciwnie – oznacza to, że maszyna wojenna opanowuje państwo. Dziwna uwaga Virilia naprowadza nas na właściwy trop: w faszyzmie państwo jest nie tyle totalitarne, ile samobójcze. Faszyzm jest urzeczywistnionym nihilizmem. To znaczy, że w odróżnieniu od państwa totalitarnego, które wytęża siły, by zatamować wszystkie możliwe linie ujścia, faszyzm buduje się na intensywnej linii ujścia, którą przekształca w linię czystego zniszczenia i kresu. Ciekawe, że naziści od początku ogłaszali Niemcom, co im przynoszą: jednocześnie zaślubiny i śmierć, w tym swoją własną śmierć i śmierć Niemców. Sądzili, że zginą, lecz ich przedsięwzięcie zostało przynajmniej rozpoczęte – dla Europy, świata, systemu planetarnego. A ludzie wznosili radosne okrzyki – nie dlatego, że nie rozumieli, lecz dlatego, że chcieli tej śmierci, która miała się dokonać przez śmierć innych. Jakby chcieli za każdym razem grać o wszystko, stawiać śmierć innych przeciw swojej i wszystko wymierzyć „deleometrami”37. Powieść Klausa Manna Mefisto dostarcza próbek dyskursu czy może całkiem zwyczajnych rozmów nazistowskich: „W naszej egzystencji zanikał coraz bardziej patos bohaterski (…). W istocie nie maszerujemy teraz, ale gnamy naprzód. Nasz 37 Deleo, -ere (łac.), niszczyć, burzyć, kłaść kres [przyp. tłum.].

277

t ys i ąc P l at e au

ukochany führer porywa nas w ciemność i nicość. Jakże moglibyśmy, my, poeci, którzy mamy szczególny stosunek do ciemności i do przepaści, jakże moglibyśmy go za to nie podziwiać? (…) Łuny na horyzoncie, rzeki krwi na wszystkich drogach i opętany taniec dokoła trupów, taniec tych, co przeżyli, tych, których jeszcze oszczędzono!”38. Samobójstwo nie jawi się jako kara, lecz jako ukoronowanie śmierci innych. Możemy zawsze powiedzieć, że to kwestia mglistego dyskursu i ideologii – tylko ideologii. Lecz to nieprawda; z faktu, że definicje polityczne i ekonomiczne faszyzmu są niewystarczające, nie wynika jedynie konieczność dołączenia do nich nieostrych określeń zwanych ideologicznymi. Wolimy podążać za J.-P. Fayem, gdy bada, jak dokładnie kształtowały się nazistowskie wypowiedzenia funkcjonujące zarówno w polityce, w ekonomii, jak i w najbardziej absurdalnej rozmowie. Odnajdujemy w tych wypowiedzeniach zawsze ów okrzyk „głupi i odpychający” – Niech żyje śmierć!, nawet na poziomie ekonomicznym, gdzie rozprzestrzenienie zbrojeń zastępuje wzrost konsumpcji i gdzie inwestycje przesuwają się ze środków produkcji na środki czystego zniszczenia. Głęboko słuszna wydaje nam się analiza Paula Virilio, kiedy definiuje on faszyzm nie przez pojęcie państwa totalitarnego, lecz państwa samobójczego: wojna nazwana totalną jawi się tu w mniejszym stopniu jako przedsięwzięcie państwa, w większym zaś – maszyny wojennej, która przywłaszczyła sobie państwo i sprawiła, że przenika je przepływ wojny absolutnej, zmierzający ku jednemu tylko wyjściu, jakim jest samobójstwo samego państwa. „Uruchomienie nieznanego procesu materialnego faktycznie bez granic i bez celu. (…) Raz uruchomiony, jego mechanizm nie może dążyć do pokoju, pośrednia strategia bowiem skutecznie umieszcza panującą władzę poza zwykle stosowanymi kategoriami przestrzeni i czasu. (…) To w przerażeniu 38 Klaus Mann, Mefisto, tłum. J. Dmochowska, Książnica 1997, s. 239–241 (rozdz. IX). Tego rodzaju deklaracji jest pod dostatkiem nawet w chwili sukcesu nazistów. Por. słynne sformułowania Goebbelsa: „W świecie absolutnego fatalizmu, w którym porusza się Hitler, nic już nie ma sensu, ani dobro, ani zło, ani czas, ani przestrzeń, a to, co inni ludzie nazywają sukcesem, nie może stanowić kryterium. (…) Możliwe, że Hitler doprowadzi do katastrofy…” (Hitler parle à ses généraux, Albin Michel 1964) [przywołana książka dostarcza kolejnych ilustracji dla tez Deleuze’a i Guattariego, nie jest natomiast źródłem tego cytatu, który pochodzi ze wspomnień księcia Friedricha Christiana zu Schaumburg-Lippe, adiutanta Goebbelsa – dopisek tłum.]. Ten katastrofizm nie kłóci się ze znacznym zadowoleniem, czystym sumieniem i wygodnym spokojem, co widzimy również, w zupełnie innym kontekście, u niektórych samobójców. Istnieje cała biurokracja katastrofy. W kwestii faszyzmu włoskiego odnosimy się przede wszystkim do analizy Marii A. Macciocchi, Sexualité féminine dans l’idéologie fasciste, „Tel Quel” nr 66, 1976: kobiecy szwadron śmierci stworzony z wdów i matek w żałobie, hasło „Trumna i kołyski” [u Macciocchi: „istnieje tylko śmiertelna jedność, stała spójność, od kołyski po grób, czy raczej od trumny do kołyski” – do­pisek tłum.].

278

/ 9 / 1 9 3 3 – M i k r o p o l i t y k a i s eg m e n tac j a

codziennością i jej środowiskiem Hitler znalazł ostatecznie swój najpewniejszy środek rządzenia, uprawomocnienie swej polityki i strategii militarnej – i to do samego końca, skoro ruiny, koszmary, zbrodnie i chaos wojny totalnej, dalekie od uderzenia w odrażającą naturę jego władzy, zazwyczaj jedynie powiększały jej zasięg. Telegram 71: Jeżeli wojnę przegramy, zginie również naród, w którym Hitler zdecydował związać swoje wysiłki z wysiłkami wroga, by dokonać zniszczenia swojego własnego ludu poprzez unicestwienie ostatnich zasobów środowiska i cywilnych rezerw wszelkiego rodzaju (woda pitna, paliwo, żywność) jest naturalnym zwieńczeniem…”39. To obrócenie się linii ujścia w linię zniszczenia wystarcza, by pobudzić wszystkie molekularne ogniska faszyzmu i doprowadzić je raczej do współdziałania z maszyną wojenną niż do współdrgania w aparacie państwa. Z maszyną wojenną, która miała za przedmiot jedynie wojnę i która pogodziła się raczej z unicestwieniem własnych sług, niż z zatrzymaniem zniszczenia. Wszystkie zagrożenia związane z innymi liniami są mało istotne wobec tego niebezpieczeństwa.

39 Paul Virilio, L’insécurité du territoire, rozdz. I. Hannah Arendt, jakkolwiek utożsamiła nazizm i totalitaryzm, wydobyła tę zasadę nazistowskiego panowania: „Ich koncepcja panowania stawia wymagania, którym nie potrafi sprostać żadne państwo ani zwyczajny aparat przemocy, lecz tylko ruch społeczny utrzymywany w nieustannym napięciu” [w Tysiącu plateau: „mouvement constamment en mouvement” – ruch stale w ruchu – dopisek tłum.]; nawet wojna i ryzyko klęski wojennej włączają się jako akceleratory (Hannah Arendt, Korzenie totalitaryzmu, tłum. D. Grinberg, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne 2014, s. 407–408). [Zdanie „Jeżeli wojnę przegramy, zginie również naród” pochodzi z: Albert Speer, Wspomnienia, tłum. M. Fijałkowski i in., Wyd. MON 1990, s. 525. O dwunastu dokumentach z marca–kwietnia 1945 roku, nakazujących dokonywanie zniszczeń na terenie Niemiec zob. tamże, s. 528–548. O państwie nazistowskim jako państwie samobójczym w kontekście „telegramu 71” zob. także Michel Foucault, Trzeba bronić społeczeństwa. Wykłady w Collège de France, 1976, tłum. M. Kowalska, KR 1998, s. 257 (wykład z 17 marca 1976) – dopisek tłum.]

/ 10 /

1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy wn y m , s tawa n i e - s i ę -zw i e r z ę c i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a ln y m

t ys i ąc P l at e au

Wspomnienia widza. Przypominam sobie piękny film, Willard (1972). Może i jest to film klasy B, jest jednak wspaniały – i niezbyt popularny, ponieważ bohaterami są szczury. Nie mam z niego szczególnie wyraźnych wspomnień. Opowiem historię w ogólnych zarysach. Willard mieszka z autorytarną matką w starym, rodzinnym domu. Panuje w nim okropna, edypalna atmosfera. Matka każe mu zniszczyć szczurzy miot. On jednak oszczędza go (raz, drugi, może kilkukrotnie). Po gwałtownej kłótni matka, która „przypomina” psa, umiera. Willardowi grozi utrata domu, na który czyha pewien przedsiębiorca. Willard kocha Bena, głównego spośród ocalonych przezeń szczurów, odznaczającego się niezwykłą inteligencją. Jest też towarzyszka Bena, biała szczurzyca. Po powrocie z biura Willard spędza z nimi każdą chwilę. W międzyczasie szczury mnożą się. Willard prowadzi szczurze stado pod przywództwem Bena do przedsiębiorcy, zadając mu okrutną śmierć. Jednak przywiódłszy dwoje swych pupilów do biura popełnia nieostrożność, pozwalając pracownikom zabić białą szczurzycę. Ben ucieka, rzucając wcześniej długie i surowe spojrzenie Willardowi. Ten usiłuje powstrzymać (connait une pause) przeznaczenie, powstrzymać stawanie-się-szczurem. Z całych sił stara się pozostać wśród ludzi. Odpowiada nawet na zaloty młodej dziewczyny z biura, która bardzo „przypomina” szczura – ale tylko przypomina. Tak więc w dniu, w którym zaprosił do siebie dziewczynę, gotów ożenić się, poddać re-edypalizacji, ponownie dostrzega Bena, rzucającego mu nienawistne spojrzenie. Stara się go przepędzić, lecz przepędza jedynie dziewczynę, następnie schodzi do piwnicy, zwabiony przez Bena, gdzie czeka nieprzebrany szczurzy rój, gotów go rozszarpać. Cała scena przypomina baśń; nie jest w żadnym wypadku przerażająca. Jest tu wszystko: stawanie-się-zwierzęciem, niepoprzestające na zwykłym podobieństwie, stawanie się, dla którego podobieństwo jest raczej przeszkodą czy też przystankiem; stawanie-się-molekularnym, rojenie się szczurów, sfory podkopującej najbardziej podstawowe władze: rodzinę, profesję, małżeństwo. Mamy tu złowrogi wybór, ponieważ w sforze istnieje ktoś „ulubiony”, a także pewien rodzaj porozumienia, przymierza, straszliwego paktu z ulubieńcem; mamy tu wprowadzenie pewnego układu, maszyny wojennej albo maszyny kryminalnej, zdolnej posunąć się aż do samozniszczenia; krążenie bezosobowych afektów, alternatywny nurt, burzący tak znaczące projekcje, jak i subiektywne odczucia i ustanawiający nieludzką seksualność; nieodpartą deterytorializację, z góry znoszącą działania dążące do edypalnej, małżeńskiej lub zawodowej reterytorializacji. Czyż nie ma zwierząt edypalnych, z którymi można „tworzyć Edypa”, rodzinę: mój piesek, mój kotek, a także innych zwierząt, wprowadzających nas, przeciwnie, w obręb nieodpartego stawania się? Albo jeszcze inna hipoteza: czy to samo zwierzę nie może

282

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

przyjąć dwóch funkcji, dwóch przeciwstawnych ruchów, w zależności od przypadku? Wspomnienia naturalisty. Jednym z podstawowych problemów historii naturalnej było zrozumienie stosunków zachodzących między zwierzętami. Zupełnie inaczej ma się rzecz z późniejszym ewolucjonizmem, określającym się w kategoriach genealogii, pokrewieństwa, pochodzenia czy rodowodu filiacji. Wiadomo, że ewolucjonizm dociera do idei ewolucji, która niekoniecznie dokonuje się dzięki rodowodowi. Jednak na początku nie można było posunąć się naprzód inaczej, niż poprzez motyw genealogiczny. Historia naturalna pomijała ten motyw albo też nadawała mu możliwie nikłe znaczenie. Sam Darwin rozróżniał ewolucyjny wymiar pokrewieństwa oraz wymiar naturalistyczny, skupiający się na ilości oraz wartości podobieństw i różnic, jako całkiem niezależnych obszarach: w rzeczywistości grupy o tym samym stopniu pokrewieństwa mogą być odmienne względem przodków w stopniu całkiem zróżnicowanym. Ściśle rzecz biorąc, ponieważ historia naturalna zajmuje się przede wszystkim ilością i wartością różnic, może ona uchwycić postępy i regresje, ciągłości i wielkie zerwania, nic jednak nie mówi o ewolucji, to znaczy o możliwości pochodzenia, w którym stopnie zmian zależą od warunków zewnętrznych. Historia naturalna może myśleć jedynie za pomocą stosunków (zachodzących między A i B), ale nie w kategoriach wytwórczych (A prowadzącego do x). Ale właśnie na poziomie tych stosunków dzieje się coś bardzo ważnego. Historia naturalna zna dwa sposoby tworzenia stosunków pomiędzy zwierzętami: serię i strukturę. Zgodnie z serią powiem: a jest podobne do b, b przypomina c… itd.; wszystkie te elementy odnoszą się, w różnym stopniu, do jedynego, najwybitniejszego elementu – uzasadnieniem serii są tu doskonałość lub jakość. Właśnie to teolodzy nazywają analogią proporcjonalności. Zgodnie ze strukturą a ma się do b tak, jak c ma się do d, a każdy z tych stosunków realizuje na swój sposób rozważaną w danym przypadku doskonałość: skrzela służą do oddychania w wodzie, tak jak płuca służą do oddychania w powietrzu; albo też w procesie oddychania serce ma się do skrzeli tak, jak nieobecność serca do tchawicy.... Na tym polega analogia proporcjonalności. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z podobieństwami, które różnią się między sobą na całej długości serii lub między jedną serią a drugą. W drugim przypadku mamy do czynienia z różnicami, które odzwierciedlają się w strukturze oraz między poszczególnymi strukturami. Pierwsza postać analogii uchodzi za rozsądniejszą i powszechniejszą, wymagającą użytku z wyobraźni; jednak chodzi tu o bardzo skrzętny rodzaj wyobraźni, zdający sprawę z wszelkich odgałęzień serii, znoszący pozorne zerwania,

283

t ys i ąc P l at e au

odrzucający fałszywe podobieństwa i strzegący tych prawdziwych, zważający równocześnie na postępy i regresje, obniżenie w skali. Druga postać analogii jest uznawana za szlachetniejszą, ponieważ wymaga raczej wykorzystania zasobów rozumowych, pozwalających ustanowić stosunki równoważności i odkryć już to zmienne niezależne, dające się włączyć w strukturę, już to odsyłające do siebie korelaty w każdej strukturze. Jednak bez względu na różnice zachodzące między motywem serii i struktury, choć pozornie tak odmienne, zawsze współistniały one w ramach historii naturalnej, tworząc mniej lub bardziej stabilny układ1. Dwie figury analogii współistnieją tak samo, w najróżniejszych stanach równowagi, wśród teologów. Dzieje się tak dlatego, że zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku Natura postrzegana jest jako bezgraniczna mimesis: czy to pod postacią łańcucha bytów, które nieprzerwanie się naśladują w sposób progresywny lub regresywny, dążąc ku wyższemu, boskiemu elementowi, naśladowanemu na drodze stopniowanego podobieństwa przez wszystkie bez wyjątku oraz będącemu wzorcem i uzasadnieniem serii; czy to pod postacią zwierciadlanego Naśladownictwa, w którym to przypadku nie ma już nic do naśladowania, ponieważ samo ono stanowi wzorzec naśladowany przez wszystko, tym razem wedle różnicy porządkowej... (to właśnie owa wizja naśladowcza czy też mimologiczna uniemożliwia w tym momencie ideę ewolucji-produkcji). Wcale nie pozbyliśmy się tego problemu. Idee nie umierają. Nie znaczy to, że mogą po prostu trwać jako archaizmy. W pewnym momencie mogą osiągnąć stadium naukowe, następnie zaś je stracić albo też przenieść się w obręb innych nauk. Mogą więc zmienić swoje zastosowanie i status, mogą nawet zmienić postać i treść; zachowują jednak coś ze swej istoty, zarówno w ramach owych przejść i przesunięć, jak i w ramach klasyfikacji w obrębie nowej dziedziny. Idee zawsze można wykorzystać ponownie, zawsze tak się nimi posługiwano, choć na różne, aktualne sposoby. Tak więc, z jednej strony, stosunki między zwierzętami nie są wyłącznie przedmiotem nauki, lecz również snu, symbolizmu, sztuki i poezji, przedmiotem praktyki i praktycznych zastosowań. Z drugiej strony, stosunki między zwierzętami są ujmowane w ramach stosunków między człowiekiem i zwierzęciem, mężczyzną a kobietą, dorosłym a dzieckiem, człowiekiem a żywiołami, człowiekiem a światem fizycznym i mikrofizycznym. Podwójna idea „serii-struktury” osiąga w pewnym momencie próg naukowy, jednak nie wynika zeń i nie zatrzymuje się na nim, raczej przenika do innych nauk, ożywia, na przykład, nauki 1

284

Na temat komplementarności między serią i strukturą, a także różnicy względem ewolucjonizmu por. H. Daudin, Cuvier et Lamarck: les classes zoologiques et l’idée de série animale, Alcan 1926, oraz Michel Foucault, Słowa i rzeczy, tłum. T. Komendant, słowo/obraz terytoria 2006, rozdział V.

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

społeczne, służąc badaniu snów, mitów i typów organizacji. Historia idei nie może być ciągła, musi strzec podobieństw, jak również pochodzenia czy rodowodu, aby móc wskazać progi przekraczane przez ideę, jej podróże, za sprawą których zmienia się jej natura lub przedmiot. W ten sposób obiektywne stosunki zachodzące między zwierzętami zostały odniesione do pewnych stosunków subiektywnych łączących, z punktu widzenia kolektywnej wyobraźni albo też w ujęciu społecznym, ludzi i zwierzęta. Jung wypracował teorię Archetypu jako zbiorowej nieświadomości; zwierzę odgrywa tu szczególnie istotną rolę w snach, mitach i wspólnotach ludzkich. Ściśle rzecz biorąc, zwierzę nie daje się oddzielić od serii, zawierającej podwójny aspekt progresji i regresji, w której każdy element odgrywa rolę potencjalnego transformatora libido (metamorfoza). Każde podejście do snu, w którym mamy do czynienia z jakimś niepokojącym obrazem, polega na jego włączeniu w serię archetypiczną. Taka seria może zawierać sekwencje żeńskie albo męskie czy też dziecięce, lecz również sekwencje zwierzęce, roślinne, a nawet żywiołowe, molekularne. W odróżnieniu od historii naturalnej, to nie człowiek jest najważniejszym elementem serii; może nim być zwierzę dla człowieka – lew, krab, drapieżny ptak, wesz – dzięki swojemu stosunkowi do danego działania czy funkcji, zgodnie z aktualnymi wymogami nieświadomego. Bachelard napisał wspaniałą jungowską książkę, rozbudowując rozgałęzioną serię Lautréamonta, zdając sprawę ze współczynnika prędkości przekształceń i stopnia doskonałości każdego elementu w odniesieniu do czystej agresji jako zasady serii: zęby węża, róg nosorożca, psi kieł i dziób sowy, a posuwając się dalej: szpon orła lub sępa, szczypce kraba, odnóże wszy, macka ośmiornicy. W całym dziele Junga wszelkie naśladownictwo łączy w swych powiązaniach naturę i kulturę zgodnie z analogią proporcji, gdzie serie i ich elementy, zwłaszcza zaś zwierzęta zajmujące pośrednią pozycję, zapewniają możliwość cykli konwersji natura-kultura­-natura: archetypy jako „analogiczne reprezentacje”2. Czy tylko przez przypadek strukturalizm tak silnie potępił owe złudzenia [prestiges] wyobraźni, polegające na usytuowaniu podobieństwa wzdłuż serii oraz naśladownictwie wykraczającym poza każdą serię i sprowadzającym się do utożsamienia z ostatnim elementem? Nic nie jest równie czytelne, jeśli idzie o tę kwestię, jak słynne teksty Lévi-Straussa, dotyczące totemizmu: przekroczyć zewnętrzne podobieństwa ku wewnętrznym homologiom3. Nie chodzi tu już o wprowadzenie seryjnej 2 3

Por. Carl Gustav Jung, zwłaszcza zaś Symbole przemiany, tłum. R. Reszke, Wrota 1998; Gaston Bachelard, Lautréamont, Corti 1939. Claude Lévi-Straus, Totemizm, tłum. A. Steinsberg, PWN 1968, s. 105.

285

t ys i ąc P l at e au

organizacji tego, co wyobrażeniowe, lecz o symboliczny i strukturalny porządek rozumienia. Nie chodzi już o stopniowanie podobieństw doprowadzające ostatecznie do utożsamienia Człowieka i Zwierzęcia na łonie mistycznego współuczestnictwa. Chodzi o ułożenie różnic w sposób pozwalający uchwycić odpowiedniość stosunków. Samo zwierzę rozkłada się wedle stosunków różnicujących lub wedle charakterystycznych opozycji gatunkowych, podobnie jak człowiek różnicuje się wedle danych grup. W instytucji totemicznej nie mówi się, że dana grupa ludzi utożsamia się z danym gatunkiem zwierzęcym, mówi się: tak jak grupa A ma się do grupy B, tak gatunek A’ ma się do gatunku B’. Jest to zupełnie inna metoda niż poprzednia: jeśli dane są dwie grupy ludzkie, z których każda ma swój zwierzęcy totem, należy ustalić, w jaki sposób ujmowane są oba te totemy w ramach stosunków analogicznych do tych, jakie zachodzą pomiędzy obydwiema grupami – Wrona ma się do Sokoła jak... Metoda ta odnosi się również do takich stosunków jak Człowiek-dziecko, Mężczyzna-kobieta itd. Stwierdzając na przykład, że wojownik znajduje się w pewnej relacji do młodej dziewczyny, należy powstrzymać się od ustanawiania wyobrażeniowej serii, która by ich łączyła; będziemy raczej szukać elementu, który umożliwia rzeczywistą ekwiwalencję stosunków. Dlatego też Vernant może stwierdzić, że małżeństwo jest dla kobiety tym, czym dla mężczyzny jest wojna, skąd wynika homologia dziewicy odmawiającej małżeństwa i wojownika przebierającego się za niewiastę4. Mówiąc krótko, rozum symboliczny zastępuje analogię proporcji analogią proporcjonalności; useryjnienie podobieństw – strukturyzacją różnic; utożsamienie elementów – równością stosunków; metamorfozy wyobraźni – metaforami zawartymi w pojęciu; wielką ciągłość pomiędzy naturą i kulturą zastępuje luką, która rozmieszcza połączenia bez uwzględniania podobieństwa między obydwiema stronami; w miejsce naśladownictwa źródłowego wzorca pojawia się pierwotny i pozbawiony modelu mimetyzm. Mężczyzna nigdy nie może powiedzieć: „jestem bykiem, wilkiem....”, może natomiast stwierdzić: jestem dla kobiety tym, czym byk dla krowy, jestem dla innego człowieka tym, czym wilk dla jagnięcia. Strukturalizm jest wielką rewolucją: cały świat staje się bardziej racjonalny. Rozważając dwa modele, serii i struktury, Lévi-Strauss nie zadowala się obdarzeniem drugiego z nich wszelkimi urokami prawdziwej klasyfikacji; odsyła on serię do mrocznej dziedziny ofiary, którą przedstawia jako iluzoryczną, a wręcz pozbawioną zdrowego rozsądku. Seryjny motyw ofiary musi ustąpić miejsca motywowi strukturalnemu odpowiednio rozumianej instytucji totemicznej. Lecz również tutaj między 4

286

Jean-Pierre Vernant, Problèmes de la guerre en Grèce ancienne, Mouton 1968, s. 15-16.

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

archetypicznymi seriami i strukturami symbolicznymi nadal zawieranych jest wiele kompromisów, tak jak w przypadku historii naturalnej5. Wspomnienia bergsonisty. Z ograniczonego punktu widzenia, jaki przyjmujemy, żadne z poprzednich ujęć nas nie zadowala. Wierzymy w istnienie szczególnego rodzaju stawania-się-zwierzęciem, przenikającego i przekraczającego człowieka w tym samym stopniu, co zwierzę. „Od 1730 do 1735 słyszy się tylko o wampirach…”. Oczywistą rzeczą jest, że strukturalizm nie zdaje sprawy z owego stawania się, ponieważ uprawia się go właśnie po to, aby je zanegować, a przynajmniej umniejszyć jego znaczenie: odpowiedniość relacji nie czyni jeszcze stawania się. Tak więc natrafiając na przykłady stawania się, przenikające społeczeństwo z każdej strony, strukturalizm dostrzega w nich jedynie zjawisko degradacji, wywracające rzeczywisty porządek i odsłaniające losy diachronii (relevent des aventures de la diachronie). Jednak Lévi-Strauss wciąż natrafia w swych badaniach nad mitem na gwałtowne działania, poprzez które człowiek staje się zwierzęciem w tym samym czasie, gdy zwierzę staje się… (staje się czym? człowiekiem czy może inną rzeczą?). Próba wyjaśnienia tych bloków stawania się poprzez odpowiedniość dwóch relacji jest zawsze możliwa, jednak niewątpliwie zubaża ona rozważane zjawisko. Czyż nie należy przyznać, że mit jako obramowanie klasyfikacji może rejestrować sposoby stawania się będące niczym fragmenty baśni? Czyż nie należy przyznać słuszności hipotezie Duvignauda, zgodnie z którą zjawiska „anomiczne” przenikają społeczeństwa nie jako degradacje porządku mitycznego, lecz jako nieredukowalne siły napędowe wyznaczające linie ujścia, prowadzące do innych niż mityczne form wyrażenia, nawet jeśli mity przejmują je, usiłując je zatrzymać6? Jest tak, jak gdyby obok tych dwóch modeli, ofiary i serii, instytucji totemicznej i struktury, było jeszcze miejsce na coś innego, bardziej tajemnego, podziemnego: czarownik i stawanie się, które wyraża się raczej w baśniach, niż w mitach lub rytuałach. Stawanie się nie jest odpowiedniością relacji. Ale tym bardziej nie jest ono podobieństwem, naśladownictwem prowadzącym aż do 5

Na temat przeciwstawienia serii ofiarnej i struktury totemicznej por. Lévi-Strauss, Myśl nieoswojona, tłum. A. Zajączkowski, PWN 1969, s. 334-342. Wbrew całej swej niechęci do pojęcia serii, Lévi-Strauss znajduje kompromis pomiędzy obydwoma motywami: rzecz w tym, że sama struktura wiąże się z bardzo konkretnym poczuciem pokrewieństwa (s. 58-61) i sama opiera się na dwóch seriach, pomiędzy którymi organizuje swe homologie stosunków. Zwłaszcza „stawanie-się-historycznym” może wywołać komplikacje czy też degradacje, które podstawiają pod owe homologie podobieństwa i utożsamienia elementów (s. 174 i dalej, a także to, co Lévi-Strauss określa mianem „odwrotnej strony totemizmu”). 6 Por. Jean Duvignaus, L’anomie, Éd. Anthropos 1973.

287

t ys i ąc P l at e au

utożsamienia. Strukturalistyczna krytyka serii zdaje się nieuchronna. Stawać się nie oznacza posuwać się wzdłuż serii, w przód czy w tył. Tym bardziej stawanie się nie dokonuje się w wyobraźni, nawet jeśli wyobraźnia zostaje wyniesiona do najwyższego, kosmicznego lub dynamicznego poziomu, jak u Junga czy Bachelarda. Stawanie-się-zwierzęciem to nie sen ani fantazja. Jest ono jak najbardziej realne. W jakiej jednak rzeczywistości się dokonuje? O ile stawanie-się-zwierzęciem nie polega na zachowywaniu się jak zwierzę ani na naśladowaniu go, jest równie oczywiste, że człowiek nie staje się „naprawdę” zwierzęciem, tak jak zwierzę nie staje się „naprawdę” czymś innym. Stawanie się nie wytwarza niczego poza sobą. Twierdzenie, zgodnie z którym albo się naśladuje, albo się jest, stanowi fałszywą alternatywę. Tym, co rzeczywiste, jest samo stawanie się, blok stawania się, a nie rzekomo stałe elementy tego stawania się. Stawanie się może i musi zostać określone jako stawanie-się-zwierzęciem, bez elementu pod postacią zwierzęcia, którym trzeba się stać. Ludzkie stawanie-się-zwierzęciem jest rzeczywiste, choć zwierzę, którym się stajemy, nie jest rzeczywiste; podobnie zwierzęce stawanie-się-innym jest rzeczywiste, choć samo to inne nie jest rzeczywiste. Oto punkt, który należy wyjaśnić: w jaki sposób stawanie się może nie posiadać podmiotu poza samym sobą; ale również, w jaki sposób nie ma elementów, skoro sam jego dany element istnieje jedynie o tyle, o ile ujęty jest w innym stawaniu się, którego podmiot stanowi, stawaniu się, które współistnieje, tworzy blok wraz z pierwszym. Jest to zasada rzeczywistości właściwej stawaniu się (bergsonowska idea współistnienia całkowicie odmiennych „trwań”, nadrzędnych i podrzędnych „naszemu”, połączonych ze sobą). Stawanie się nie jest też ewolucją – tym bardziej ewolucją ujmowaną poprzez pochodzenie i pokrewieństwo. Stawanie się nie wytwarza niczego za pomocą pokrewieństwa; wszelkie pokrewieństwo jest wyobrażeniowe. Stawanie się zawsze pochodzi z innego porządku, niż porządek pokrewieństwa. Jest przymierzem (alliance). Jeśli ewolucja obejmuje rzeczywiste stawania się, to tylko w obrębie rozległej domeny symbioz, które wprowadzają do gry byty z całkowicie odrębnych hierarchii i królestw, bez jakiegokolwiek pokrewieństwa. Istnieje blok stawania się, który obejmuje osę i orchideę, choć nie wyłania się zeń żadna osa-orchidea. Istnieje blok stawania się obejmujący kota i pawiana, których przymierze spełnia wirus żółtaczki typu C. Istnieje blok stawania się między młodymi korzeniami i niektórymi mikroorganizmami, gdzie przymierze jest dokonywane za sprawą materii organicznej syntetyzowanej w liściach (kłączosfera). Jeśli neoewolucjonizm może wykazać się oryginalnością, to częściowo dzięki odniesieniu do zjawisk, w których ewolucja nie przebiega od mniejszego do większego zróżnicowania, przestając

288

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

być ewolucją opartą na pokrewieństwie i dziedziczeniu oraz nabierając komunikatywnego czy też przygodnego charakteru. Wolimy więc określać tę formę ewolucji, która przebiega między heterogenicznymi obszarami, „inwolucją” – pod warunkiem, że nie będzie się mieszać inwolucji z regresją. Stawanie się jest inwolucyjne, inwolucja jest twórcza. Cofać się oznacza podążać w stronę mniejszego zróżnicowania. Z kolei inwoluować oznacza tworzyć blok, który biegnie wzdłuż własnej linii, „między” elementami odgrywającymi daną rolę i w ramach przypisywanych mu stosunków. Neoewolucjonizm wydaje się nam ważny z dwóch powodów: zwierzę nie określa się poprzez cechy (gatunkowe, rodzajowe itd.), lecz poprzez populacje, zmieniające się przy przechodzeniu od jednego do drugiego środowiska albo w tym samym środowisku; ruch zachodzi nie tylko, albo nie przede wszystkim, w ramach wytworów pokrewnych, lecz za sprawą poprzecznych łączeń między różnorodnymi populacjami. Stawanie się jest kłączem, nie zaś drzewem klasyfikacyjnym czy genealogicznym. Stawać się nie oznacza, z pewnością, naśladować albo utożsamiać się, nie oznacza już regresji-progresji, nie jest też już odpowiedniością, wprowadzaniem stosunków odpowiedniości, nie jest produkcją, wytwarzaniem rodowodu, wytwarzaniem poprzez rodowód. „Stawać się” to czasownik zawierający całą swą spójność, nie sprowadza się ani nie odsyła do „pozoru”, ani do „bytu”, do „równoważności” czy „wytwórczości”. Wspomnienia czarownika, I. W stawaniu-się-zwierzęciem zawsze mamy do czynienia ze sforą, bandą, populacją, zaludnieniem, pokrótce: z wielością. My, czarownicy, zawsze to wiedzieliśmy. Może być oczywiście tak, że różne instancje, całkiem odmienne od siebie, będą inaczej ujmowały zwierzę: można otrzymać, zachować albo wydobyć ze zwierzęcia pewne cechy, rodzaje i gatunki, formy i funkcje itd. Społeczeństwo i państwo mają potrzebę klasyfikacji ludzi za pośrednictwem cech zwierzęcych; historia naturalna i nauka potrzebują cech, aby klasyfikować same zwierzęta. Serializm i strukturalizm już to stopniują cechy ze względu na ich podobieństwo, już to porządkują je wedle właściwych im różnic. Cechy zwierzęce mogą być mityczne albo naukowe. Jednak to nie cechy nas interesują, lecz sposoby ekspansji, rozmnażania się, zajmowania, zakażania, zasiedlania. Moje imię legion. Fascynacja człowieka od wilków grupą wilków, które nań patrzą. Czymże byłby całkowicie samotny wilk? A wieloryb, wesz, szczur, mucha? Belzebub to diabeł, ale diabeł jako władca much. Wilk nie jest więc pewną cechą lub pewną liczbą cech, jest wywilczaniem się. Wesz jest wszeniem… itd. Czym jest krzyk w oderwaniu od populacji, do której się odwołuje, którą bierze na świadka?

289

t ys i ąc P l at e au

Virginia Woolf nie czuje się małpą czy rybą, lecz małpim stadem, ławicą ryb, wedle zmiennego stosunku stawania się łączącego ją z osobami, które napotyka. Nie chodzi nam o to, że niektóre zwierzęta żyją w sforach; nie chcemy wchodzić w śmieszne klasyfikacje ewolucjonistyczne à la Lorentz, gdzie istnieją podrzędne sfory i nadrzędne społeczeństwa. Twierdzimy, że każde zwierzę jest przede wszystkim stadem, sforą. Że ma ono nie tyle cechy, co raczej właściwe sobie tryby bycia sforą, nawet jeśli jest też miejsce na dokonanie wewnętrznych rozróżnień w ramach tych trybów. To właśnie tutaj człowiek nawiązuje relację ze zwierzęciem. Bez fascynacji sforą, mnogością nie możemy stać się zwierzęciem. Fascynacja zewnętrzem? A czy mnogość, która nas fascynuje, nie wiąże się z mnogością, która zamieszkuje od środka nas samych? W swym największym dziele H. P. Lovecraft opowiada historię Randolpha Cartera, który czuje, jak jego „ja” dygocze, doznając strachu większego, niż obawa unicestwienia : „[byli tam (...)] Carterzy o kształtach zarówno ludzkich, jak i nieludzkich, należący do kręgowców i bezkręgowców, istot rozumnych i bezrozumnych, mięsożernych i roślinożerców. Co więcej, byli również Carterzy nie mający nic wspólnego z ziemskim życiem, lecz poruszający się zuchwale pośród krajobrazów innych planet, systemów, galaktyk i kosmicznych kontinuów. (...) Stopienie z nicością jest spokojnym zapomnieniem, ale świadomość istnienia, połączona zarazem z przekonaniem, że nie oddzielasz już swej jaźni od niezliczonego mrowia identycznych jak ona”, ani też od wszystkich tych stawań się, które nas przenikają, „stanowi nieznaną, jedyną w swoim rodzaju apoteozę agonii, bólu i dojmującej grozy”7. Hofmannsthal, czy raczej lord Chandos, wpada w fascynację wobec konającego „szczurzego ludu“, i to w nim, poprzez niego, w szczelinach jego wzburzonego ja, „zwierzęca dusza szczerzy zęby wobec potwornego losu“: nie litość, lecz uczestnictwo wbrew naturze8. Tak więc rodzi się w nim dziwny imperatyw: albo zaprzestać pisania, albo też pisać jak szczur... Jeśli pisarz jest czarownikiem, to dlatego, że pismo jest stawaniem się, pisać to przenikać obce stawania się, które nie są stawaniem-się-pisarzem, lecz stawaniem-się-szczurem, owadem, wilkiem itd. Należy wyjaśnić dlaczego. Wiele samobójstw pisarzy daje się wyjaśnić poprzez tego typu uczestnictwo wbrew naturze. Pisarz jest czarownikiem, ponieważ postrzega on zwierzę jako jedyną społeczność, wobec której jest odpowiedzialny. Niemiecki pisarz okresu przedromantycznego, Karl Philipp Moritz, czuje się odpowiedzialny nie tyle wobec umierających cieląt, co wobec cieląt, które umierając wzbudzają w nim 7

Howard P. Lovecraft, Poprzez bramę srebrnego klucza, w: tenże, W poszukiwaniu nieznanego Kadath, tłum. R. Lipski, Wydawnictwo SR 1996, s. 172-173. 8 Hugo von Hofmannsthal, Lettres du voyageur à son retour, Mercure de France 1969.

290

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

niewiarygodne uczucie nieznanej Natury – afekt9. Ponieważ afekt nie jest osobistym uczuciem, nie jest on już cechą szczególną, lecz realizacją mocy sfory, która strząsa i rozchwiewa ja. Któż nie zna gwałtowności owych zwierzęcych sekwencji, które wyrywają się z człowieka, choćby tylko na chwilę, zmuszając go do skubania swego chleba niczym gryzoń albo przydają jego oczom kociej żółci. Straszliwa inwolucja, która odsyła ku niesłychanym stawaniom się. Nie są to regresje, choć fragmenty regresji, sekwencje regresji mogą się do nich przyłączyć. Należałoby wyróżnić trzy rodzaje zwierząt: zwierzęta jednostkowe (individues), zwierzęta domowe, emocjonalne, zwierzęta edypalne, historyjki, „mój” kot, „mój” pies; to one zapraszają nas to poddania się regresji, wprowadzają nas w stan narcystycznej kontemplacji, a psychoanaliza rozumie jedynie te zwierzęta, najlepiej odkrywając w nich obraz taty, mamy, młodszego brata (gdy psychoanaliza mówi o zwierzętach, te zdają się parskać śmiechem): Wszyscy, którzy kochają koty czy psy, są durniami. Następnie istnieje drugi rodzaj, zwierzęta posiadające cechy szczególne albo atrybuty, zwierzęta pewnego gatunku, podpadające pod klasyfikację albo przynależne państwu, o których traktują wielkie, święte mity, wydobywając z nich serie albo struktury, archetypy czy też wzorce (Jung jest tu wręcz bardziej głęboki niż Freud). Wreszcie, istnieją też zwierzęta bardziej demoniczne, właściwe sforom i afektom, tworzące mnogość, stawanie się, populację, baśń... Albo jeszcze inaczej – czyż każde zwierzę nie może przynależeć do każdego z trzech rodzajów? Zawsze istnieje możliwość, że dowolne zwierzę, wesz, gepard lub słoń będzie traktowane jak zwierzę domowe, moje maleńkie bydlątko. Ale z drugiej strony, każde zwierzę może być potraktowane w sposób właściwy sforze i rojowi, bliski nam, czarownikom. Nawet kot, nawet pies... pasterz, przewodnik, diabeł ma swe ulubione zwierzę w stadzie, choć z pewnością nie w sensie, o jakim mówiliśmy przed chwilą. Tak, każde zwierzę jest albo może być stadem, jednak wedle zmiennych stopni predyspozycji, ułatwiających lub utrudniających odkrycie mnogości albo zawartości mnogości, którą zawiera ono, czy to aktualnie, czy wirtualnie, w zależności od przypadku. Ławice, bandy, stada, populacje nie są podrzędnymi formami społecznymi, są afektami i władzami, inwolucjami, które poddają wszystkie zwierzęta stawaniu się równie mocnemu, jak to łączące człowieka ze zwierzęciem. J. L. Borges, autor znany ze swego nadmiaru kultury, spudłował w przypadku co najmniej dwóch książek, których jedynie tytuły są piękne: chodzi przede wszystkim o Powszechną historię nikczemności, 9 Por. J. C. Bailly, La légende dispersée, anthologie du romantisme allemand, Union Générale d’ Editions 1976, s. 36-43.

291

t ys i ąc P l at e au

ponieważ nie dostrzega on tam podstawowej różnicy, jaką czynią czarownicy między oszustwem a zdradą (same stawania się ulokowane są w niej po stronie zdrady). Chodzi też o jego Zoologię fantastyczną, gdzie czyni on z mitu obraz złożony i nieciekawy, eliminując przy tym wszelkie problemy związane ze sforą, a z punktu widzenia człowieka – powiązane ze stawaniem się zwierzęciem: „Wykluczyliśmy z owej książki legendy dotyczące przekształceń istot ludzkich, lobizón, wilkołak, itd.”10. Borges interesuje się jedynie cechami szczególnymi, nawet najbardziej fantastycznymi, podczas gdy czarownicy wiedzą, że wilkołaki tworzą stada, podobnie jak wampiry, i że stada te przekształcają się jedne w drugie. Jednak, po prawdzie, co to znaczy mówić o zwierzęciu jako o stadzie lub sforze? Czy nie oznacza to, że stado zakłada pokrewieństwo, odsyłające nas z kolei do reprodukcji pewnych cech szczególnych? Jak należy rozumieć – bez odwoływania się do pokrewieństwa czy dziedzicznego tworzenia – zaludnienie, rozmnażanie się, stawanie się? Wielość bez wspólnego przodka? To bardzo proste i wszyscy to wiedzą, nawet jeśli mówią o tym jedynie w tajemnicy. Pokrewieństwu przeciwstawiamy epidemię, dziedziczeniu – zakażenie, płciowej reprodukcji i produkcji zaś – zaludnienie przez kontakt zakaźny. Stada, ludzkie i zwierzęce, rozrastają się wraz z zakażeniami, epidemiami, polami bitwy i katastrofami. Podobnie hybrydy, same będąc bezpłodne, są zrodzone z seksualnego związku, który nie odtwarza się, lecz rozpoczyna za każdym razem od nowa, zdobywając coraz większy teren. Uczestnictwo, zaślubiny przeciw naturze: oto prawdziwa Natura, przenikająca wszystkie królestwa. Rozmnażanie poprzez epidemię, poprzez zakażenie, nie ma nic wspólnego z pokrewieństwem opartym na dziedziczeniu, nawet jeśli obydwa przypadki mieszają się ze sobą i potrzebują siebie nawzajem. Wampir nie spokrewnia się, lecz zaraża. Różnica polega na tym, że zakażenie czy epidemia obejmują całkowicie różnorodne elementy: na przykład człowiek, zwierzę i bakteria, wirus, cząsteczka, mikroorganizm. Można to również zaobserwować w przypadku trufli, drzewa, muchy i świni. Chodzi o kombinacje, które nie są ani genetyczne, ani strukturalne, o między-królestwa, uczestnictwo wbrew naturze, która działa właśnie w ten sposób, przeciw sobie samej. Znajdujemy się daleko od produkcji opartej na pokrewieństwie, dziedzicznej reprodukcji, gdzie jedyną pozostającą w mocy różnicą jest prosty dualizm płci w obrębie jednego gatunku oraz niewielkie modyfikacje na przestrzeni pokoleń. Dla nas, przeciwnie, istnieje tyle płci, ile elementów w ramach symbiozy, tyle różnic, ile elementów 10 J. L. Borges, Zoologia fantastyczna, tłum. Z. Chądzyńska, Czytelnik 1983 [w polskim przekładzie brak tego zdania – przyp. tłum.] Lobizón – w folklorze Argen­ tyny i Paragwaju wilkołak [przyp. red.].

292

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

biorących udział w procesie zakażenia. Wiemy, że pomiędzy mężczyzną i kobietą pojawia się wiele bytów, pochodzących z innych światów, przynoszonych przez wiatr, oplatających korzenie kłączem, bytów, których nie da się zrozumieć w kategoriach produkcji, a jedynie w kategoriach stawania się. Wszechświat nie działa poprzez pokrewieństwo. Twierdzimy więc jedynie, że zwierzęta są sforami, że sfory tworzą się, rozwijają i przekształcają poprzez zakażenie. Owe mnogości o różnorodnych członach i wspólnie funkcjonujące poprzez zakażenie wchodzą w pewne układy, i to właśnie w ich ramach człowiek przeprowadza swe stawania-się-zwierzętami. Nie należy jednak mieszać ze sobą owych mrocznych złożeń, poruszających w nas to, co najgłębsze, z takimi organizacjami, jak instytucja rodziny lub aparat państwa. Możemy przywołać tu różnego rodzaju stowarzyszenia, myśliwskie, wojenne, tajne lub przestępcze. Przynależy do nich również stawanie-się-zwierzęciem. Nie należy szukać wśród nich systemów pokrewieństwa typu rodzinnego ani też sposobów klasyfikacji i przypisywania typu państwowego albo przedpaństwowego, ani nawet urządzeń seryjnych typu religijnego. Wbrew pozorom i możliwym pomyłkom, mity ani nie wywodzą się z tego obszaru, ani też nie stosują się do niego. Są to baśnie, opowieści i relacje (enonces) ze stawania się. Absurdem byłoby także ustanawianie hierarchii między wspólnotami samych zwierząt z punktu widzenia urojonego ewolucjonizmu, gdzie sfory znajdowałyby się najniżej, ustępując miejsca społecznościom rodzinnym i państwowym. Przeciwnie, natura i pochodzenie sfor różni się całkowicie od natury oraz pochodzenia rodzin i państw, nieprzerwanie przepracowywanych przez sfory od spodu, podważanych od zewnątrz, za pomocą innych treści i form wyrażenia. Sfora jest równocześnie zwierzęcą rzeczywistością i rzeczywistością ludzkiego stawania-się-zwierzęciem; zakażenie jest równocześnie zwierzęcym zasiedleniem, rozprzestrzenieniem się ludzkich zwierząt. Maszyna myśliwska, maszyna wojenna czy maszyna przestępcza wprowadzają wszelkiego rodzaju przypadki stawania-się-zwierzęciem, które niemal w ogóle nie wybrzmiewają w micie, a jeszcze słabiej w totemizmie. Dumézil pokazał, w jaki sposób tego typu stawania się wydają się cechować wojownika, jednak o tyle, o ile jest on na zewnątrz rodziny i państwa, o ile zaburza pokrewieństwo i klasyfikacje. Maszyna wojenna jest zawsze zewnętrzna względem państwa, nawet wówczas, gdy państwo posługuje się nią albo ją przejmuje. Wojownik obdarzony jest wszelkim stawaniem się, skutkującym wielością, chyżością, wszechobecnością, metamorfozą i zdradą, siłą afektu. Ludzie-wilki, ludzie-niedźwiedzie, ludzie-drapieżnicy, ludzie wszelkiej zwierzęcości, tajne bractwa ożywiają pole bitwy. Podobnie jak zwierzęce sfory, służące ludziom w czasie bitwy albo idące w ślad za nią i ciągnące z niej zysk. Wszystkie

293

t ys i ąc P l at e au

one rozprzestrzeniają się poprzez zakażenie11. Istnieje pewien złożony zbiór obejmujący ludzkie stawanie-się-zwierzęciem, zwierzęce sfory, słonie i szczury, wiatry i burze, a także bakterie, które rozsiewają zarazę. Jeden jedyny Furor. Wojna zawierała sekwencje zoologiczne, zanim stała się wojną bakteriologiczną. To tu, wraz z wojną, głodem i epidemią mnożą się wilkołaki i wampiry. Dowolne zwierzę może zostać przyjęte do takich sfor i właściwych im stawań się; widziano już koty na polach bitew, stanowiące nawet część armii. Już choćby z tego powodu należy w mniejszym stopniu zwracać uwagę na zróżnicowanie zwierząt, niż na różnice stanów, jakie wnoszą one w obręb instytucji rodzinnych lub do aparatów państwa, maszyn wojennych itd. (a co z maszyną pisarską albo maszyną muzyczną, jaka jest ich relacja do stawania-się-zwierzęciem?). Wspomnienia czarownika, II. Jak mówi nasza pierwsza zasada: do stawania-się-zwierzęciem dochodzi za sprawą sfory i zakażenia, zakażenia sforą. Jednak druga zasada zdaje się mówić coś przeciwnego: wszędzie, gdzie istnieje wielość, można odkryć również wyjątkową jednostkę, i to zawsze z nią należy wejść w przymierze, aby stać-się-zwierzęciem. Być może nie ma całkowicie samotnego wilka, istnieje jednak wódz bandy, przywódca sfory albo nawet dawny wódz żyjący obecnie sam, istnieje Odludek, istnieje jeszcze Demon. Willard ma swego ulubieńca, szczura o imieniu Ben, i sam staje się szczurem jedynie poprzez stosunek do niego, w ramach czegoś na kształt miłosnego przymierza, następnie zaś z nienawiści. Cały Moby Dick to jedno z największych dzieł na temat stawania się; kapitana Ahaba cechuje przemożne stawanie-się-wielorybem, takie jednak, które przebiega obok sfory czy ławicy, przechodząc bezpośrednio poprzez potworne przymierze z Jedynym, z Lewiatanem, 11

294

Na temat wojownika, jego pozycji, zewnętrznej względem państwa, rodziny i religii, a także na temat relacji stawania-się-zwierzętami, drapieżnikami, w które człowiek ów wchodzi, zob. zwłaszcza Georges Dumézil, Mythes et dieux des Germains, E. Leroux 1939; Horace et les Curiaces, Gallimard 1942; Heur et malheur du guerrier, PUF 1969; Mythe et épopée, Gallimard 1968-1973, t. II. Można odnieść się też do studiów nad społeczeństwami ludzi-lampartów itp. w rdzennej Afryce: jest możliwe, że społeczności te mają swój początek w bractwach wojennych. Gdy państwo kolonialne zakazało wojen plemiennych, bractwa te przekształciły się w społeczności przestępcze, strzegące swego znaczenia politycznego i terytorialnego. Jednym z najlepszych studiów w tym przedmiocie jest: P. E. Joset, Les société secrètes des hommes-léopards en Afrique noire, Payot 1955. Stawania-się-zwierzętami charakterystyczne dla tych grup wydają się całkiem odmienne od symbolicznych stosunków łączących człowieka i zwierzę, które ujawniają się w ramach aparatów państwa, ale też w ramach przedpaństwowych instytucji typu totemicznego. Lévi-Strauss trafnie przedstawia sposób, w jaki już totemizm wiąże się z zarodkową formą państwa, wykraczając poza granice plemienne (C. Lévi-Strauss, Myśl nieoswojona, tłum. A. Zajączkowski, PWN 1969, s. 236).

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

Moby Dickiem. Zawsze istnieje pakt z demonem, a demon pojawia się już to jako przywódca bandy, już to jako Samotnik żyjący na jej uboczu, już to jako Moc, najwyższa Moc bandy. Jednostka wyjątkowa może zająć wiele pozycji. Kafka, również wielki autor rzeczywistych stawań-się-zwierzętami, opiewa społeczeństwo myszy; jednak Józefina, mysia śpiewaczka, zajmuje uprzywilejowaną pozycję w ramach stada, a nieraz poza nią, wślizgując się raczej i zatracając w anonimowości zbiorowych wypowiedzi bandy. Ujmując rzecz krótko: każde Zwierzę ma swoją Anomalność. Należy przez to rozumieć: każde zwierzę, w ramach swego stada albo wielości, przyjmuje swoją anomalność. Można zauważyć, że słowo „anomalny”, przymiotnik obecnie z rzadka używany, miał zupełnie inne pochodzenie niż „anormalny”: a-normalny, łaciński przymiotnik pozbawiony rzeczownika, określa to, co nie ma reguły albo przeciwstawia się regule, podczas gdy „an-omalia” rzeczownik grecki, który stracił swój przymiotnik, oznacza nierówny, szorstki, chropowaty punkt deterytorializacji12. Anormalne może określać się wyłącznie poprzez cechy gatunkowe lub rodzajowe; z kolei anomalne jest pozycją albo zbiorem pozycji określonych poprzez stosunek do wielości. Czarownicy posługują się więc starym przymiotnikiem „anomalny”, aby usytuować pozycję wyjątkowej jednostki w ramach sfory. To zawsze z tym, co Anomalne, z Moby Dickiem lub Józefiną zawiera się przymierze, aby stać się zwierzęciem. Wydaje się, że mamy tu do czynienia ze sprzecznością: między sforą a samotnikiem; między masowym zarażaniem i preferencyjnym przymierzem; między czystą mnogością i stanowiącą wyjątek jednostką; między przygodnym zbiorem i predestynowanym wyborem. Jest to rzeczywista sprzeczność: Ahab nie mógłby wybrać Moby Dicka, nie mógłby dokonać owego przekraczającego, pochodzącego skądinąd wyboru, nie łamiąc równocześnie prawa wielorybników, nakazującego podążać przede wszystkim za sforą. Pentezylea łamie prawo sfory, kobiecej sfory, sfory suk, wybierając sobie za przeciwnika Achillesa. Co więcej, to właśnie poprzez anomalny wybór każde z nich wchodzi w swe stawanie-się-zwierzęciem, Pentezylea w stawanie-się-psem, Ahab w stawanie-się-wielorybem. My, czarownicy, wiemy dobrze, że te sprzeczności są realne, jednak wiemy też, że rzeczywiste sprzeczności nie służą jedynie do zabawy. Cały problem tkwi wszak w tym: jaka jest, ściśle rzecz biorąc, natura tego, co anomalne? Jaką funkcję pełni ono względem bandy czy sfory? To oczywiste, że anomalność nie jest po prostu wyjątkową jednostką, co oznaczałoby sprowadzenie jej do zwierzęcia domowego, oswojonego, zedypalizowanego na sposób psychoanalityczny, do obrazu ojca...itd. 12

Georges Canguilhem, Normalne i patologiczne, tłum. P. Pieniążek, Słowo/obraz terytoria 2000, s. 100.

295

t ys i ąc P l at e au

Dla Ahaba Moby Dick nie jest czymś na kształt kotka albo pieska należącego do starszej pani, która wielbi go i rozpieszcza. Dla Lawrence’a stawanie-się-żółwiem nie ma nic wspólnego z sentymentalnym domowym stosunkiem. Lawrence należy do tych pisarzy, którzy sprawiają nam problem, wzbudzając w nas podziw, ponieważ byli oni w stanie powiązać swe pisanie z niebywałymi przypadkami rzeczywistego stawania-się-zwierzęciem. Ale słusznie można postawić Lawrence’owi zarzut: „pańskie żółwie nie są prawdziwe”, on zaś odpowie: to możliwe, jednak moje stawanie się jest, moje stawanie się jest rzeczywiste, nawet jeśli, a wręcz właśnie dlatego, że nie możecie mnie państwo osądzać, ponieważ jesteście zwykłymi domowymi pieskami...13. Anomalny, preferowany element sfory nie ma nic wspólnego z ulubioną jednostką, domową i psychoanalityczną. Jednak to, co anomalne, nie jest też nosicielem gatunku, który przedstawiałby sobą cechy gatunkowe i rodzajowe w najczystszej, wzorcowej, egzemplarycznej i jedynej postaci, będąc ucieleśnioną typową doskonałością, rzeczywistym członem serii albo podstawą absolutnie harmonijnej współzależności. Anomalny nie jest ani jednostką, ani gatunkiem, dysponuje on jedynie afektami i nie zawiera w sobie ani uczuć rodzinnych, ani subiektywnych, ani też cech rodzajowych czy znaczących. Zarówno czułość, jak i klasyfikacje właściwe ludziom są mu obce. Lovecraft określa ową rzecz czy też byt mianem Outsidera, tyleż linearnej, co mnogiej Rzeczy, która dociera aż do granicy i ją przekracza: „rojący się, bulgoczący, chwiejny, spieniony, szerzący się niczym zakaźna choroba, ów horror bez imienia”. Ani jednostka, ani gatunek. Czym jest więc to, co anomalne? To fenomen, a ściślej: fenomen brzegowy. Nasza hipoteza jest następująca: mnogość określa się nie poprzez składające się na nią elementy rozciągłe ani też poprzez cechy, które tworzą ją w porządku myślowym, lecz poprzez linie i wymiary, które zawiera ona w sobie „intensywnie”. Jeśli zmienicie wymiary, jeśli dodacie je albo ujmiecie, zmienicie samą mnogość. Stąd wynika istnienie obramowania biegnącego wzdłuż każdej mnogości, które w żadnym wypadku nie jest centrum, raczej okalającą linią lub skrajnym wymiarem, w odniesieniu do którego można przeliczyć pozostałe, wszystkie te, które w danym momencie ustanawiają sforę (poza tą linią mnogość zmienia swą naturę). To właśnie Ahab mówi swojemu pierwszemu oficerowi: nie mam żadnych osobistych spraw z Moby Dickiem, żadnej zemsty do spełnienia ani też mitu do 13

296

D. H. Lawrence: „Jestem zmęczony ciągłym słuchaniem, że zwierzęta te nie istnieją. (…) Jak gdybym był żyrafą, podczas gdy poczciwi Anglicy, którzy o mnie piszą byli grzecznymi, dobrze wychowanymi psami, o to właśnie chodzi, zwierzęta są różne (…) Nie kochacie mnie, nienawidzicie instynktownie zwierzęcia, którym jestem”. (The Collected Letters of D. H. Lawrence, t. 2, Viking 1962, s. 1154).

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

odtworzenia; jednak mam stawanie się! Moby Dick nie jest ani jednostką, ani gatunkiem, jest obramowaniem i muszę je rozerwać, aby dopaść całą sforę, aby dotrzeć do całej sfory i przekroczyć ją. Elementy sfory są jedynie wyobrażeniowymi „manekinami”, cechy sfory są wyłącznie bytami symbolicznymi, jedyną miarą obramowania – anomalii. „Dla mnie ten wieloryb jest jak mur stojący przede mną”, biała ściana, „niekiedy zdaje mi się, że poza tym nie ma nic, ale cóż z tego”14. Jeśli to, co anomalne, jest tego typu obramowaniem, można lepiej zrozumieć zarówno jego pozycję w stosunku do sfory albo mnogości, którą otacza, jak i zróżnicowane pozycje zafascynowanego Ja. Można nawet dokonać klasyfikacji sfor, unikając pułapek ewolucjonizmu, który widzi w nich jedynie pośledni stan kolektywny (zamiast rozważać szczególne układy realizowane przez sfory). W każdym razie z obramowaniem sfory i pozycją anomalną mamy do czynienia za każdym razem gdy, w ujęciu przestrzennym, zwierzę znajduje się na linii lub w trakcie wytyczania linii, względem której wszyscy inni członkowie sfory zlokalizowani będą po jednej z dwóch stron, na lewo albo na prawo: jest to pozycja peryferyjna, która sprawia, że nie wiadomo, czy to, co anomalne, stanowi jeszcze część stada, czy znajduje się już poza nim, czy może przekracza właśnie jego granicę. W niektórych przypadkach chodzi o każde zwierzę, które zbliża się do tej linii albo zajmuje ową dynamiczną pozycję, jak w roju komarów, gdzie „każda jednostka należąca do grupy przemieszcza się przygodnie aż do momentu, w którym spostrzega wszystkich swych ziomków w tej samej półprzestrzeni, podejmując się wówczas zmiany swej pozycji, tak aby móc ponownie dołączyć do grupy; stabilność w obliczu katastrofy gwarantowana jest przez granicę”15. Niekiedy z kolei chodzi o konkretne zwierzę, które wyznacza i zajmuje obramowanie, jak na przykład przywódca stada. Czasem wreszcie obramowanie jest podwajane przez byt innej natury, który nie przynależy już do sfory albo nawet nigdy do niej nie należał, a który posiada moc pochodzącą z innego porządku, działając już to jako zagrożenie, już to jako treser, outsider itd. W każdym razie nie istnieje stado pozbawione owego fenomenu obramowania czy też anomalności. To prawda, że stada są podkopywane również przez zupełnie inne siły, wprowadzające w ich obręb wewnętrzne centra typu małżeńskiego i rodzinnego albo typu państwowego, które odpowiadają za przejście do zupełnie innej formy stowarzyszania się, zastępując afekty sfory uczuciami rodzinnymi albo takimi, które są zrozumiałe dla państwa. Rolę przewodnią przyjmuje centrum 14 Herman Melville, Moby Dick czyli biały wieloryb, tłum. B. Zieliński, PIW 1961, s. 213. 15 René Thom, Stabilité structurelle et morphogenèse, Ed. W. A. Benjamin 1972, s. 319.

297

t ys i ąc P l at e au

lub wewnętrzne czarne dziury. Ewolucjonizm może dostrzec postęp właśnie w tym miejscu, w owym zdarzeniu, które ma miejsce zresztą także w obrębie band ludzkich, gdy zaczynają one odtwarzać rodzinny charakter grupy albo nawet autorytaryzm czy faszyzm sfory. Czarownicy zawsze znajdowali się w anomalnej pozycji, na granicy pól albo lasu. Nawiedzają jego skraje. Żyją na granicy wioski albo pomiędzy dwiema wioskami. Ważne jest ich powinowactwo z przymierzem, paktem, który nadaje im status przeciwny do statusu określanego przez pokrewieństwo. Z tym, co anomalne, można wejść w stosunki tylko poprzez przymierze. Czarownik zawiera przymierze z demonem jako mocą anomalną. Dawni teologowie ściśle rozróżniali dwa rodzaje przekleństwa, które stosowano wobec seksualności. Pierwsze dotyczyło seksualności jako procesu tworzącego pokrewieństwo, poprzez który przenosi ona grzech pierworodny. Drugie dotyczyło seksualności jako mocy zawierania przymierza, inspirującego chore związki albo szkaradne formy miłości; tym, co odróżnia drugi typ od pierwszego, jest przede wszystkim to, że stara się on przeszkodzić w prokreacji, a jako że demony nie potrafią się rozmnażać, muszą wykorzystywać zapośredniczenia (byłby to na przykład kobiecy sukkub w odniesieniu do mężczyzny, który następnie – w relacji do kobiety – staje się męskim inkubem, przekazując jej nasienie pozyskane od mężczyzny). To prawda, że przymierze i pokrewieństwo wchodzą w stosunki regulowane przez prawa małżeńskie, jednak nawet w takiej sytuacji przymierze zachowuje niebezpieczną i zaraźliwą moc. Jak pokazał Leach, wbrew wszystkim wyjątkom zdającym się zaprzeczać tej regule, czarownik przynależy przede wszystkim do grupy, która jest zjednoczona wyłącznie poprzez przymierze z tym, na kogo wywiera swój wpływ: a zatem w grupie matrylinearnej czarownika albo czarownicy należy szukać po stronie ojca. Co więcej, istnieje cała ewolucja czarownictwa, w zależności od tego, czy stosunek oparty na przymierzu będzie trwały, czy nabierze wymiaru politycznego16. Nie wystarczy przypominać wilka albo żyć jak wilk, aby w danej rodzinie pojawił się wilkołak: niezbędne jest, aby pakt z diabłem nałożył się na przymierze zawarte z inną rodziną; owo oddziaływanie drugiej rodziny na pierwszą wytworzy wilkołaka jako efekt feedbacku. O tradycji wiążącej się z tą złożoną sytuacją przypomina piękna opowieść Erckmanna-Chartiana Hugues le loup. Dostrzegamy, że sprzeczność pomiędzy tymi dwoma motywami – „zakażeniem zwierzęciem jako sforą” i „paktem z tym, co anomalne, jako wyjątkiem” – coraz bardziej się rozmywa. Leach może mieć rację, proponując połączenie dwóch koncepcji, przymierza i zakażenia, w formie 16 E. R. Leach, Rethinking Anthropology, Humanities Press 1971, s. 18-25.

298

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

epidemicznego paktu; analizując magię Kaczin, pisze on: „Uważano, że klątwa jest przenoszona przez żywność przygotowywaną przez kobietę (…). Czary Kaczin są raczej zaraźliwe niż dziedziczne, (…) łączą się z przymierzem, nie zaś z pochodzeniem”. Przymierze albo pakt są formą wyrażenia dla infekcji albo epidemii, których treść kształtują. W czarach krew przynależy zakażeniu i przymierzu. Mówi się, że stawanie-się-zwierzęciem jest czymś czarodziejskim, 1) ponieważ prowadzi ono do wejścia w przymierze z demonem; 2) ponieważ demon realizuje funkcję obramowania sfory zwierzęcej, przez którą człowiek przechodzi albo w której staje się, poprzez zakażenie; 3) ponieważ owo stawanie się samo wiąże się z drugim przymierzem zawieranym z inną grupą ludzką; 4) ponieważ nowe obramowanie pomiędzy dwiema grupami rządzi zakażeniem zwierzęcia i człowieka w ramach sfory. Istnieje cała polityka stawania-się-zwierzęciem, podobnie jak polityka czarów: owa polityka wypracowuje się w ramach układów, które nie są ani rodzinne, ani religijne, ani państwowe. Wyrażają one raczej grupy mniejszościowe czy opresjonowane, zakazane, zrewoltowane albo zawsze znajdujące się na granicy uznanych instytucji, bardziej tajemne niż zewnętrzne – mówiąc krótko, anomiczne. Jeśli stawanie-się-zwierzęciem przyjmuje postać Pokusy i potworów wzbudzanych w wyobraźni przez demona, to dlatego, że towarzyszy mu, zarówno u jego źródeł, jak i w działaniu, pewne zerwanie z instytucjami centralnymi, ustanowionymi albo zmierzającymi do ustanowienia się. Przywołajmy, pospiesznie i chaotycznie, kilka przykładów, nie tyle jako mającą powstać mieszaninę, ile raczej jako odrębne przypadki do analizy: stawanie-się-zwierzęciem w obrębie maszyny wojennej, wszelkiego rodzaju ludzie-drapieżnicy (wszak maszyna wojenna zawsze przychodzi z zewnątrz, jest zewnętrzna względem państwa, które traktuje wojownika jako siłę anomalną); stawania-się-zwierzętami w społecznościach przestępczych, ludzie-lamparty, ludzie-kajmany, pojawiający się wówczas, gdy państwo zakazuje lokalnych wojen plemiennych; stawania-się-zwierzętami w grupach zbuntowanych, gdy Kościół i państwo stają w obliczu ruchów chłopskich z elementem magicznym, które chcą stłumić, ustanawiając cały system trybunałów i prawa mającego zdemaskować pakty z demonem; stawania-się-zwierzętami w grupach ascetycznych (pustelnik żywiący się trawą lub pustelnik-dzikie zwierzę – maszyna ascetyczna znajduje się wszak w pozycji anomalnej, na linii ujścia z Kościoła, kwestionując jego dążenie do wzniesienia się na poziom instytucji imperialnej17); stawania-się-zwierzętami w społecznościach inicjacji seksualnej typu „defloracji sakralnej”, ludzie-wilki, ludzie-kozły 17 Jacques Lacarrière, Les hommes ivres de Dieu, Fayard 1975.

299

t ys i ąc P l at e au

itd., odwołujący się do nadrzędnego i zewnętrznego względem porządku rodziny przymierza, podczas gdy rodziny będą musiały zdobyć, walcząc z nimi, prawo do regulowania własnych przymierzy, do określania ich wedle stosunków pochodzenia uzupełniającego (descendance complementaire) i udomawiania owej rozpętanej siły przymierza18. Polityka stawania-się-zwierzętami pozostaje więc skrajnie dwuznaczna, ponieważ społeczeństwa, nawet pierwotne, wciąż przywłaszczają sobie owe stawania się, chcąc je nagiąć do stosunków totemicznej lub symbolicznej odpowiedniości. Państwa wciąż przywłaszczają sobie maszynę wojenną pod postacią armii narodowych, które ściśle ograniczają stawania się wojownika. Kościół bez przerwy pali czarowników i wpisuje pustelników w łagodny obraz serii świętych, pozwalając im jedynie na swojską, udomowioną relację ze zwierzętami. Rodziny nieprzerwanie wyklinają demoniczne, przerażające je Przymierze, aby regulować między sobą przymierza bardziej dla nich wygodne. Jak zobaczymy, czarownicy służą wodzom, oferują swoje usługi w służbie despotyzmu, dokonują kontrczarów, egzorcyzmów, przechodzą na stronę rodziny i pochodzenia. To jednak oznacza śmierć zarówno dla czarownika, jak i dla stawania się. Zobaczymy, że stawanie się zrodzi wyłącznie wielkiego 18 Pierre Gordon (L’initiation sexuelle et l’évolution religieuse, PUF 1964) badał rolę ludzi-zwierząt w rytuałach „defloracji sakralnej”. Ludzie-zwierzęta narzucają grupom pokrewieństwa sojusz rytualny, sami przynależąc do zewnętrznych albo granicznych bractw, jako władcy zakażenia, epidemii. Gordon analizuje reakcję wsi i miast w momencie, w którym podejmują one walkę z owymi ludźmi-zwierzętami, aby zdobyć prawo do przeprowadzania swoich własnych inicjacji i regulowania swoich linii pochodzenia (na tym, między innymi, polega walka ze smokiem). Ten sam temat pojawia się na przykład w: G. Calame-Griaule i Z. Ligers, L’homme-hyène dans la tradition soudanaise, „L’homme”, maj 1961): człowiek-hiena żyje na pograniczu wioski albo między dwiema wioskami, patrząc w dwie strony. Bohater albo nawet dwóch bohaterów, z których każdy ma narzeczoną w wiosce drugiego, pokonują człowieka-zwierzę. Wydaje się, że należałoby wyróżnić dwa całkiem odmienne stany przymierza: przymierze demoniczne, które narzuca się z zewnątrz, narzuca swoje prawo pokrewieństwu (wymuszone przymierze z potworem, z człowiekiem-zwierzęciem); oraz przymierze dobrowolne, odpowiadające, przeciwnie, prawu pokrewieństwa, zawierane, gdy mieszkańcy wioski pokonali potwora i zorganizowali właściwe sobie relacje. W tym ujęciu kwestia kazirodztwa może ulec przekształceniu. Nie wystarczy powiedzieć, że zakaz kazirodztwa wynika z pozytywnych wymogów przymierza w ogólności. Mamy do czynienia raczej z przymierzem tak bardzo wyobcowanym wobec pokrewieństwa, tak wrogim względem pokrewieństwa, że z konieczności zajmuje ono pozycję kazirodztwa (człowiek-zwierzę zawsze znajduje się w relacji do kazirodztwa). Drugie przymierze zakazuje kazirodztwa, ponieważ nie może ono poddać się prawom pokrewieństwa, sytuując się dokładnie pomiędzy odrębnymi rodowodami. Kazirodztwo przejawia się dwukrotnie, jako potworna moc przymierza, gdy to obala pokrewieństwo, ale również jako zakazana moc pokrewieństwa, gdy to poddaje się przymierzu i musi rozłożyć się pomiędzy dwiema odrębnymi liniami.

300

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

domowego psa, jak w potępieniu Henry’ego Millera („lepiej byłoby udawać, zrobić z siebie zwierzę, na przykład psa, łapać kość, którą rzucano by mi od czasu do czasu”) albo Fitzgeralda („będę próbował być tak poprawnym zwierzęciem jak tylko się da, a jeśli rzucicie mi kość z mięsem pod stołem, być może będę nawet w stanie polizać was po ręce”). Odwrócić formułę Fausta: byłoby to więc coś takiego, jakaś wariacja na temat wędrownego studenta? Zwykły pudel!19. Wspomnienia czarownika III. Nie trzeba przypisywać ważności wyłącznie stawaniom-się-zwierzętami. Są one raczej segmentami zajmującymi obszar środkowy. Natrafia się w nim na stawania-się-kobietą, stawania-się-dzieckiem (stawanie-się-kobietą może posiadać, poza wszystkimi innymi, również szczególną władzę inicjacyjną, i nie chodzi tu o to, że kobiety są czarownicami, lecz że czary przechodzą przez owo stawanie-się-kobietą). Znajdują się tu również stawania się pierwiastkowe, komórkowe, molekularne, a nawet stawania-się-niedostrzegalnym. W stronę jakiej nicości prowadzi je miotła czarownic? Dokąd Moby Dick, równie bezgłośnie, prowadzi Ahaba? Lovecraft tworzy sytuacje, w których jego bohaterowie natrafiają na obce zwierzęta, by zgłębić w końcu najdalsze obszary kontinuum zamieszkałe przez nienazywalne fale i nieodkrywalne cząstki. Science-fiction przeszło całą ewolucję, prowadzącą ten gatunek od stawania-się-zwierzętami, roślinami, minerałami do stawania-się-bakteriami, wirusami, molekułami i stawania-się-niedostrzegalnymi20. Właściwie także ściśle muzyczna treść muzyki przenikana jest przez stawania-się-kobietą, dzieckiem, zwierzęciem. Jednak we wszystkich rodzajach wpływów, również tych dotyczących instrumentów, daje się dostrzec coraz silniejsze dążenie do stania się rzeczą molekularną, zatopioną w czymś na kształt kosmicznego plusku, gdzie daje się posłyszeć to, co niesłyszalne, a to, co niedostrzegalne, pojawia się jako takie: już nie śpiew ptaków, lecz cząsteczka dźwiękowa. Jeśli eksperymenty z narkotykami odcisnęły ślad na wszystkich, również na tych, którzy nie używają narkotyków, stało się tak ze względu na zmianę percepcyjnych współrzędnych czasoprzestrzennych, a także ze względu na to, że pozwalają nam one wejść do świata mikropostrzeżeń, gdzie stawania-się-molekularnym zastępują stawania-się-zwierzętami. Książki Castanedy dobrze pokazują tę ewolucję czy raczej tę inwolucję, gdzie, na przykład, afekty stawania-się-psem są zastępowane przez afekty stawania-się-molekularnym, mikropostrzeżenia wody, powietrza itd. Człowiek słania się od 19 Goethe, Faust, tłum. Emil Zegadłowicz, PIW 1953, część I, wersy 1323-1324, s. 28-29. 20 Richard Matheson i Issac Asimov są szczególnie ważni dla tej ewolucji (Asimov znacznie rozwinął temat symbiozy).

301

t ys i ąc P l at e au

jednych drzwi do drugich, a następnie rozpływa w powietrzu: „Mogę ci jedynie powiedzieć, że jesteśmy płynnymi, świetlistymi istotami złożonymi z włókien”21. Wszystkie podróże określane mianem inicjacyjnych zawierają takie progi i drzwi, w których staje się samo stawanie się, i w których można zmieniać stawanie się wedle „godzin” świata, kręgów piekła i przesileń. Od wycia zwierząt, aż po kwilenie pierwiastków i cząstek. Tak więc sfory i wielości wciąż przekształcają się jedne w drugie, wciąż przechodzą w siebie nawzajem. Wilkołaki, gdy zostaną zabite, zmieniają się w wampiry. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro stawanie się i wielość są jedną i tą samą rzeczą. Wielość nie określa się poprzez swoje elementy ani przez centrum umożliwiające unifikację czy zrozumienie. Nie określa się ona przez liczbę swych wymiarów, nie dzieli się, nie traci ani nie zyskuje żadnego wymiaru bez zmiany swej natury. A jako że wariacje jej wymiarów są jej immanentne, przychodzi nam ponownie stwierdzić, że każda wielość jest już złożona z odmiennych symbiotycznych elementów albo że wciąż się przekształca w inne wielości, w nieprzerwanym ciągu, wedle swych progów i drzwi. To w ten sposób u Człowieka od wilków sfora wilków stała się również rojem pszczół i polem odbytów, jak i zbiorem małych dziur i owrzodzeń (wątek zakażenia): równie zasadnym jest twierdzenie, że wszystkie te heterogeniczne elementy składają się na „tę właśnie” wielość symbiozy i stawania się. Jeśli wyobraziliśmy sobie pozycję zafascynowanego Ja, to dlatego, że wielość, w stronę której się ono przechyla, rozpadając się wręcz, jest kontynuacją innej wielości, która je przepracowuje i rozciąga od wewnątrz. Co więcej, Ja jest jedynie progiem, drzwiami, stawaniem się między dwiema wielościami. Każda wielość jest określona przez obramowanie działające jak to, co Anomalne; jednak istnieje również amfilada obramowań, ciągła linia obramowań (włókno), wedle której wielość się zmienia. Na każdym progu lub w każdych drzwiach ma miejsce nowy pakt? Włókna ciągną się od człowieka do zwierzęcia, od człowieka albo zwierzęcia do molekuł, aż do tego, co niedostrzegalne. Każde włókno jest włóknem Wszechświata. Włókno w amfiladzie obramowań tworzy linię ujścia lub też deterytorializację. Jak wiadomo, to, co Anomalne, Outsider, ma wiele funkcji: nie tylko ogranicza każdą wielość, określając wraz z prowizorycznym maksymalnym wymiarem jej czasową albo lokalną stabilność; jest nie tylko warunkiem przymierza koniecznego do stawania się, ale przewodzi przekształcenia stawania się albo przejścia wielości zawsze dalej po linii ujścia. Moby Dick jest Białym murem, który obramowuje sforę, jest on również elementem demonicznego przymierza; jest wreszcie ową 21

302

Carlos Castaneda, Opowieści o mocy, tłum. Z. Zagajewski i M. Pilarska, Rebis 1996, s. 184.

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

straszliwą Linią grzechu skrajnej wolności, linią, która przenika mur, doprowadzając kapitana aż do…? Aż do nicości... Błąd, którego powinniśmy się wystrzegać, dotyczy wiary w pewien rodzaj porządku logicznego w ramach amfilady, w owych przejściach czy też przekształceniach. Czymś nadto jest już postulować pewien porządek biegnący od zwierzęcia do rośliny, następnie od cząstek do molekuł. Każda wielość jest symbiotyczna i łączy w swym stawaniu się zwierzęta, rośliny, mikroorganizmy, szalone cząstki, całą galaktykę. Nie ma również porządku logicznego w ramach rozmaitości, wilków, pszczół, odbytów i małych zabliźnień, przywoływanej przez człowieka od wilków. Z pewnością, czarownica wciąż kodyfikuje pewne przekształcenia stawania się. Weźmy powieść zanurzoną w czarodziejskich tradycjach, jak Władca wilków Aleksandra Dumas: w myśl pierwszego paktu, człowiek z marginesu uzyskuje od diabła zgodę na spełnienie swych życzeń, pod warunkiem, że za każdym razem pukiel jego włosów stanie się czerwony. Znajdujemy się w mnogości włosów, wraz z ich granicznym charakterem. Sam człowiek osadza się na obrzeżu wilków, jako przywódca sfory. Następnie, gdy nie ma już ani jednego ludzkiego włosa, drugi pakt sprawia, że sam staje się wilkiem, staje się bez końca, przynajmniej co do zasady, ponieważ podlega mu on jedynie przez jeden dzień w roku. Pomiędzy wielością włosów i wielością wilków – wiemy dobrze, że zawsze można przywołać porządek podobieństwa (czerwień jako wilcza sierść), jednak pozostaje on zawsze drugorzędny (wilk będący skutkiem przekształcenia będzie czarny, z jednym tylko białym włosem). W gruncie rzeczy istnieje pierwotna wielość włosów ujęta w stawaniu się czerwoną sierścią; a także druga wielość wilków, która przyjmuje ze swej strony postać stawania-się-zwierzęciem człowieka. Próg i włókno między obydwoma, symbioza w przejściu tego, co różnorodne. W ten sposób my, czarownicy, działamy – nie wedle porządku logicznego, lecz wedle zdolności lub treści, alogicznie. Powody po temu są proste. Nikt, nawet Bóg, nie może stwierdzić z góry, czy dwa obramowania zaplotą się, tworząc włókno, czy jedna wielość przejdzie w drugą, czy nie, czy dane, różnorodne elementy wejdą w symbiozę, stworzą spójną albo współdziałającą wielość, zdolną do przekształcenia. Nikt nie może powiedzieć, którędy przejdzie linia ujścia: czy dopuści ona osunięcie i upadek w stronę edypalnego zwierzęcia rodzinnego, jak pudel? Czy też może wpadnie w inne niebezpieczeństwo, jak zamiana w linie zniesienia, unicestwienia, samozniszczenia, Ahab, Ahab...? Zbyt dobrze znamy zarówno niebezpieczeństwa towarzyszące linii ujścia, jak i jej dwuznaczności. Ryzyko jest zawsze obecne, jednak zawsze istnieje też szansa jego uniknięcia: w każdym przypadku można stwierdzić, czy linia jest spójna, to znaczy czy różnorodności rzeczywiście działają w symbiotycznej mnogości, czy

303

t ys i ąc P l at e au

wielości rzeczywiście przekształcają się w stawania się przejścia. Weźmy następujący prosty przykład: x ponownie zaczyna ćwiczyć na pianinie…, czy jest to edypalny powrót do dzieciństwa? Czy jest to sposób umierania w swoistym zniesieniu dźwiękowym? Czy jest to nowe obramowanie, niczym linia czynna, mająca przedstawić stawania się całkiem odmienne od tych polegających na stawaniu się (albo ponownym stawaniu się) pianistą, wprowadzająca przekształcenie wszystkich wcześniejszych złożeń, których x był więźniem? Ujście? Pakt z diabłem? Schizoanaliza czy pragmatyka nie mają żadnego innego sensu: tworzycie kłącze, lecz nie wiecie, z kim można to uczynić, który podziemny pęd stworzy rzeczywiste kłącze czy też stawanie się wytworzy populacje na waszej pustyni. Eksperymentujcie więc. Łatwo powiedzieć. O ile jednak porządek logiczny nie poprzedza stawania się albo wielości, to jednak istnieją kryteria i ważne jest to, aby kryteria te nie pojawiały się po fakcie, lecz by stosowały się stopniowo, w trakcie procesu, prowadząc nas pośród niebezpieczeństw. Jeśli wielości definiują się i przekształcają poprzez obramowanie, które określa za każdym razem liczbę ich wymiarów, można uchwycić możliwość rozpięcia ich na tej samej płaszczyźnie, gdzie obramowania następują po sobie, wyznaczając linię połamaną. Płaszczyzna ta „redukuje” zatem liczbę wymiarów jedynie na pozór; łączy je wszystkie w tej mierze, w jakiej wpisuje płaskie wielości, mające niemniej wymiary wzrastające i malejące. Lovecraft w monumentalny i uproszczony sposób wygłasza te oto ostatnie słowa czarownictwa: „Potem fale przybrały na sile i zaczęły próbować podwyższyć jego poziom pojmowania, jednając go z wieloformacyjną Istotą, której jego obecny fragment był nieskończoną cząstką. Powiedziano mu, że każda figura przestrzenna jest rezultatem przecięcia przez płaszczyznę adekwatnej figury z wyższego wymiaru, tak jak kwadrat jest wycięty z sześcianu, a koło z kuli. Sześcian i kula, figury trójwymiarowe, są zatem wycięte z adekwatnych dla nich form czterowymiarowych, które ludzie znają jedynie dzięki przypuszczeniom i snom i tak dalej, w górę, po kolejnych szczeblach tej drabiny, ku oszałamiającym, nieosiągalnym wyżynom archetypicznej nieskończoności”22. Płaszczyzna spójności, daleka od sprowadzenia cechującej wielość liczby wymiarów do dwóch, przecina je wszystkie, umożliwiając tym samym współistnienie tyluż wielości w dowolnej ilości wymiarów. Płaszczyzna spójności jest przecięciem wszystkich konkretnych form. Również wszystkie stawania się, niczym rysunki czarowników, wpisują się w ową płaszczyznę spójności, w owe ostateczne Wrota, gdzie odnajdują swe wyjście. Jest to jedyne kryterium, które powstrzymuje je przed ugrzęźnięciem albo osunięciem się 22 Howard P. Lovecraft, Poprzez bramę srebrnego klucza, s. 176.

304

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

w nicość. Pozostaje jedno tylko pytanie: czy stawanie się posuwa się do tego momentu? Czy wielość może spłaszczyć w ten sposób wszystkie zachowane wymiary, niczym kwiat, zachowujący całe swe życie nawet zasuszony? Lawrence, w swym stawaniu-się-żółwiem, przechodzi od najbardziej zawziętego, zwierzęcego dynamizmu do czystej, abstrakcyjnej geometrii skorup i „części”, nie tracąc niemal niczego z samego dynamizmu: popycha on stawanie-się-żółwiem aż na płaszczyznę spójności23. Wszystko staje się niedostrzegalne, wszystko jest stawaniem-się-niedostrzegalnym na płaszczyźnie spójności – jednak to właśnie tam to, co niedostrzegalne, daje się dostrzec i usłyszeć. Jest to Planomen albo kłączosfera, Kryterium (można wymienić wiele innych nazw, wedle przyrostu wymiarów). Według n wymiarów określa się Hipersferę, Mechanosferę. Jest to Figura abstrakcyjna czy raczej, ponieważ nie ma ona formy, Maszyna abstrakcyjna, której każde urządzenie konkretne jest wielością, stawaniem się, segmentem, drganiem. Ona sama zaś jest częścią ich wszystkich. Fale są drganiami, ruchomymi ograniczeniami, wpisującymi się w płaszczyznę spójności, tak jak abstrakcje. Abstrakcyjna maszyna fal. Virginia Woolf, która wiedziała, jak uczynić z całego swego życia i swego dzieła przejście, stawanie się, wszelkiego typu stawania się między wiekami, płciami, żywiołami i królestwami, przeplata w Falach siedem postaci: Bernarda, Neville’a, Louisa, Jinny, Rhodę, Susan i Percivala; jednak każde z nich, wraz ze swym imieniem i indywidualnością, kreśli wielości (na przykład Bernard i ławica ryb); każde jest równocześnie w obrębie owej wielości i na jej granicy, przechodząc ku innym. Percival jest niczym ostateczna wielość, okalająca największą liczbę wymiarów. Jednak to nie on ustanawia płaszczyznę spójności. I nawet jeśli Rhoda wierzy, że widzi go wyłaniającego się z morza, to mimo wszystko nie jest on: „Kiedy białe ramię spoczywa na kolanie, tworzy trójkąt; teraz unosi się pionowo – jest kolumną, a teraz to opadające wody fontanny. (…) Za nią huczy morze. Jest poza naszym zasięgiem”24. Każdy posuwa się niczym fala, jednak na płaszczyźnie spójności jest to jedna i ta sama abstrakcyjna Fala, której drgania rozchodzą się wedle linii ujścia albo deterytorializacji, przebiegającej całą płaszczyznę (każdy rozdział powieści Virginii Woolf jest poprzedzony medytacją nad pewnym aspektem fal, nad ich szczęściem, nad ich stawaniami się). Wspomnienia teologa. Teologia bardzo ściśle określa następującą kwestię: nie ma wilkołaków, człowiek nie może stać się zwierzęciem. Oznacza to, że nie jest możliwe przekształcenie form istotowych, że nie dają 23 Por. D. H. Lawrence, pierwsze dwa poematy z Tortoises (T. Selzer 1921). 24 Virginia Woolf, Fale, tłum. L. Czyżewski, Wydawnictwo Literackie 2003, s. 128.

305

t ys i ąc P l at e au

się one wyobcować i wchodzą jedynie w stosunki analogii. Niemniej diabeł i czarownik są realni, ich pakt także, ponieważ istnieje rzeczywistość diabolicznego ruchu lokalnego. Teologia rozróżnia dwa przypadki służące za wzór inkwizycji, przypadek towarzyszy Ulissesa oraz przypadek towarzyszy Diomedesa: wyobrażeniowa wizja i czar. Niekiedy podmiot wierzy, że zmienił się w zwierzę, świnię, wołu lub wilka; wierzą w to również obserwatorzy; jednak istnieje tu wewnętrzny ruch lokalny, przywracający obrazy zmysłowe zwrócone ku wyobrażeniu oraz sprawiający, że odbijają się one od zewnętrznych znaczeń. Czasem zaś demon „zakłada” ciała rzeczywistych zwierząt, przenosząc nawet przypadłości i afekty, pochodzące z innych ciał (na przykład kot albo wilk, „założone” przez demona mogą otrzymać rany, które zostaną precyzyjnie odniesione do ciała ludzkiego)25. Jest to sposób mówienia, wedle którego człowiek nie staje się rzeczywiście zwierzęciem, lecz jest demoniczną rzeczywistością ludzkiego stawania-się-zwierzęciem. Jest również pewne, że demon działa za pomocą lokalnych przeniesień wszelkiego rodzaju. Diabeł jest nośnikiem, przenosi nastroje, afekty, a nawet ciała (inkwizycja nie ma wątpliwości co do tej diabelskiej mocy: miotła czarownicy albo powiedzenie „diabeł w ciebie wstąpił”). Jednak te przeniesienia nie przekraczają ani ograniczenia form istotowych, ani ograniczenia substancji lub podmiotu. Istnieje też kolejny problem, z dziedziny praw natury, nie dotyczący już demonologii, lecz alchemii, zwłaszcza zaś fizyki. Wiąże się on z formami przypadłościowymi, odrębnymi od form istotowych i od określonych podmiotów. Formy przypadłościowe są mniej lub bardziej podatne: mniej lub bardziej szczodre, lecz również mniej lub bardziej małe, bardziej lub mniej ciepłe. Stopień ciepła jest ciepłem doskonale zindywidualizowanym, które nie łączy się z substancją albo z otrzymującym to ciepło podmiotem. Stopień ciepła może składać się ze stopnia bieli albo z innego stopnia ciepła, aby ukształtować trzecią, wyjątkową jednostkowość, która nie będzie mieszać się z jednostkowością podmiotu. Czym jest jednostkowość dnia, pory roku albo wydarzenia? Dzień krótszy lub dzień dłuższy nie są, ściśle rzecz biorąc, rozciągłościami, lecz 25 Por. podręcznik inkwizycji Młot na czarownice (J. Sprenger, H. Kramer, tłum. S. Ząbkowic, XXL 2008), I, 10 oraz II, 8. Pierwszy, najprostszy przypadek odsyła do towarzyszy Ulissesa, którzy wierzą oraz którym wierzy się, że zostali zmienieni w świnie (albo król Nabuchodonozor, który został zamieniony w wołu). Drugi przypadek jest bardziej skomplikowany: towarzysze Diomedesa nie wierzą, że zmienili się w osły, ponieważ są martwi, lecz demony opętują ciała osłów, biorąc je za ciała towarzyszy Diomedesa. Konieczność rozróżnienia owego bardziej złożonego przypadku wiążę się ze zjawiskiem przenoszenia afektów: na przykład, feudalny łowca ucina łapę wilka i spotyka w drodze powrotnej swą żonę, która dopiero co wyszła z domu, z uciętą dłonią; albo też człowiek rani koty, które to rany znajdują się następnie na ciałach kobiet.

306

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

stopniami właściwymi rozciągłości, zupełnie jakby istniały stopnie właściwe ciepłu lub barwie itd. Forma przypadłościowa ma więc „szerokość” (latitude) ustanowioną przez dające się składać ze sobą jednostkowości. Stopień czy intensywność są jednostkami, istnościami, które składają się z innych stopni, innych intensywności, tworząc inną jednostkę. Czyż nie mówi się, że owa szerokość może się wyrażać, ponieważ podmiot uczestniczy w większym lub mniejszym stopniu w formie przypadłościowej? Jednak czyż owe stopnie uczestnictwa nie zawierają w samej swej formie pewnego migotania, drgania, które nie ogranicza się do własności podmiotu? Co więcej, jeśli owe intensywności ciepła nie zostają złożone na drodze zwykłego dodawania, to dlatego, że trzeba dodać odpowiednie podmioty, które skutecznie powstrzymają jeszcze większy wzrost ciepła całości. Kolejny powód, by tworzyć podziały intensywności, ustanawiać „niekształtnie niekształtne” szerokości, a także prędkości, powolności i stopnie wszelkiego rodzaju, odpowiadające ciału albo zbiorowi ciał ujmowanych jako długość: kartografia26. Mówiąc krótko, między formami substancjalnymi i określonymi podmiotami, między dwoma, nie zachodzą jedynie lokalne demoniczne przeniesienia, lecz również naturalna gra istności, stopni, intensywności, wydarzeń, przypadków, które składają się na indywiduacje, całkiem odmienne od indywiduacji dobrze uformowanych podmiotów, które je przyjmują. Wspomnienia spinozysty I. Formy istotowe albo substancjalne krytykowano na różne sposoby. Spinoza zdecydował się natomiast na radykalny krok: należy dotrzeć do elementów nie posiadających już ani formy, ani funkcji, a więc abstrakcyjnych, choć całkowicie realnych. Odróżniają się one jedynie poprzez ruch i spoczynek, powolność i szybkość. Nie są to atomy, to znaczy skończone elementy wciąż jeszcze obdarzone formą. Nie są one również nieskończenie podzielne. Są to ostateczne, nieskończenie małe części aktualnej nieskończoności, rozpostarte na tej samej płaszczyźnie spójności i kompozycji. Nie określają się one poprzez liczbę, ponieważ zawsze przejawiają się jako nieskończone. Jednak wedle stopnia prędkości albo stosunku ruchu i spoczynku, w który wchodzą, przynależą one do danej Jednostki, która sama może być częścią innej Jednostki, znajdującej się w innym, bardziej złożonym stosunku, i tak w nieskończoność. Istnieją więc nieskończoności większe i mniejsze, określane nie tylko wedle liczby, lecz również wedle kompozycji stosunku, w który wchodzą ich części. Każda jednostka jest zatem nieskończoną 26 Na temat problemu intensywności w średniowieczu oraz rozbudowy dotyczących go tez, jak też na temat ustanowienia kinematyki i dynamiki oraz szczególnie istotnej roli Mikołaja z Oresme, por. klasyczne dzieło Pierre’a Duhema, Le système du monde, t. VII, Hermann 1913.

307

t ys i ąc P l at e au

mnogością, cała zaś Natura jest mnogością mnogości, doskonale zindywidualizowaną. Płaszczyzna spójności Natury jest niczym ogromna Maszyna abstrakcyjna, jednakowoż realna i jednostkowa, której części są urządzeniami albo różnymi jednostkami, grupującymi każdą nieskończoność cząstek w nieskończoności stosunków mniej lub bardziej złożonych. Istnieje więc jedność płaszczyzny natury, która obejmuje zarówno rzeczy nieożywione, jak i ożywione, sztuczne, jak i naturalne. Owa płaszczyzna nie ma nic wspólnego z formą lub figurą, z projektem czy funkcją. Jej jedność nie ma nic wspólnego z jednością skrywającą się w głębi rzeczy, z celem czy projekcją boskiego Ducha. Jest to płaszczyzna rozprzestrzeniania, będąca raczej czymś na kształt przekroju wszystkich form, maszyną wszystkich funkcji, której wymiary przyrastają wraz z wymiarami mnogości, jak i jednostek, które przecina. To ustalona płaszczyzna, na której rzeczy dają się rozróżnić jedynie przez prędkość i powolność. Płaszczyzna immanencji lub jednoznaczności, przeciwstawiająca się analogii. Jedno wyrażające się w jednym tylko i tym samym sensie w odniesieniu do wszelkiej wielości. Byt wyrażający się w jednym tylko i tym samym sensie w odniesieniu do wszystkiego, co różnicuje. Nie mówimy tu o jedności substancji, lecz o nieskończoności modyfikacji, które są nawzajem swoimi częściami – na jednej i tej samej płaszczyźnie życia. Zawiła dyskusja między Cuvierem i Geoffreyem Saint-Hilaire’em: obaj zgadzają się mniej więcej co do tego, że istnieją podobieństwa czy też analogie zmysłowe, wyobrażeniowe. Jednak dla Cuviera określenie naukowe zakłada relacje między organami oraz między organami i funkcjami. Cuvier przenosi zatem do stadium naukowego analogię, analogię proporcjonalności. Jedność płaszczyzny może, według niego, być wyłącznie jednością analogiczną, a zatem transcendentną, realizującą się jedynie w podziale na odrębne rozgałęzienia, wedle różnorodnych, nieredukowalnych kompozycji. Baër doda: wedle niepołączonych typów rozwoju i zróżnicowania. Płaszczyzna jest zatem płaszczyzną skrytej organizacji. Punkt widzenia Geoffroya jest zupełnie inny, ponieważ wykracza on poza organy i funkcje, przechodząc ku abstrakcyjnym elementom, które nazywa „anatomicznymi” czy nawet ku cząstkom, czystym materiałom, które wchodzą w różne kombinacje, kształtując dany organ i przyjmując daną funkcję, wedle ich stopnia prędkości i powolności. Prędkość i powolność, ruch i spoczynek, spowolnienie i przyspieszenie podporządkowują sobie nie tylko formy strukturalne, lecz również typy rozwoju. Ten kierunek zostanie ponownie odkryty później, w znaczeniu ewolucjonistycznym, w zjawisku tachygenezy Perriera albo we wskaźniku przyrostu zróżnicowania oraz w allometrii: gatunki jako byty kinematyczne, przedwczesne albo opóźnione. Nawet pytanie o płodność dotyczy w mniejszym stopniu formy i funkcji, niż prędkości: czy ojcowskie

308

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

chromosomy przybywają dość wcześnie, by zostać wcielone do komórki jajowej? W każdym przypadku chodzi o czystą płaszczyznę immanencji, jednoznaczności, kompozycji, gdzie wszystko jest dane, gdzie poszczególne elementy spotykają się w tańcu, a nieukształtowane materiały odróżniają od siebie jedynie ze względu na prędkości, wchodzące w takie lub inne jednostkowe złożenia wedle sposobu, w jaki są połączone ich stosunki ruchu. Stała płaszczyzna życia, gdzie wszystko się porusza, kipi, zwalnia lub przyspiesza. Jedno abstrakcyjne Zwierzę dla wszystkich realizowanych przez nie układów. Jedna i ta sama płaszczyzna spójności, kompozycja głowonoga i kręgowca, ponieważ kręgowcowi, by stał się kalmarem lub ośmiornicą, wystarczy zgiąć się w pół wystarczająco szybko, by połączyć dwie części grzbietu i przysunąć miednicę do nasady karku oraz przesunąć członki na jedną z krawędzi ciała, niczym „kuglarz, przechylający ramiona i głowę w tył, by poruszać się na głowie i rękach”27. Plikacja. Pytanie nie dotyczy już wszystkich organów i ich funkcji ani przekraczającej je Płaszczyzny, która nie może kierować ich organizacją inaczej, niż poprzez stosunki analogiczne i różnorakie typy rozwoju. Pytanie nie dotyczy organizacji, lecz kompozycji; i to nie kompozycji rozwoju lub zróżnicowania, lecz ruchu i spoczynku, prędkości i powolności. Dotyczy ono elementów i cząstek, które nabierają prędkości (albo i nie), aby działać na rzecz przejścia, stawania się czy skoku ku czystej płaszczyźnie immanencji. Jeśli rzeczywiście istnieją skoki czy luki między układami, nie dzieje się to za sprawą ich istotowej nieredukowalności, lecz ze względu na to, że zawsze istnieją elementy, które nie docierają na czas albo docierają dopiero wtedy, gdy już wszystko dobiegło końca, tak, że muszą przedrzeć się przez mgły lub pustkę, przez przyspieszenia i opóźnienia, które same stanowią część płaszczyzny immanencji. Nawet porażki stanowią część płaszczyzny. Trzeba spróbować pomyśleć ten świat, gdzie sama stała płaszczyzna, którą nazwiemy nieruchomością albo ruchem absolutnym, okazuje się być poprzecinana nieformalnymi elementami względnej prędkości, wchodzącymi w takie lub inne indywidualne złożenie wedle stopni ich prędkości i powolności. Płaszczyzna spójności zamieszkana przez anonimową materię, przez kawałki nieuchwytnej materii wchodzące ze sobą w różnorakie połączenia. Dzieci są spinozystami. Gdy mały Hans mówi o „siusiaku”, nie chodzi ani o organ, ani o funkcję organiczną, lecz o pewien materiał, to znaczy zbiór elementów zróżnicowanych wedle połączeń, stosunków ruchu i spoczynku, różnych, jednostkowych układów, w które wchodzi ów 27 Etienne Geoffroy Saint-Hilaire, Principes de philosophie zoologique, Pictonet Didier 1930. Na temat cząstek oraz ich ruchów zob. tegoż, Notions synthétiques, Denain 1838.

309

t ys i ąc P l at e au

materiał. Czy dziewczynka ma siusiaka? Chłopiec mówi, że tak, i nie chodzi mu o analogię ani o przegnanie strachu przed kastracją. Najwyraźniej dziewczynki mają siusiaka, ponieważ rzeczywiście siusiają: chodzi raczej o funkcjonowanie maszyny, niż o funkcję organiczną. Po prostu ten sam materiał nie ma tych samych połączeń, tych samych stosunków ruchu i spoczynku, nie wchodzi w te same układy u chłopca i u dziewczynki (dziewczynka nie robi siku na stojąco ani w dal). Czy lokomotywa ma siusiaka? Tak, w innym jeszcze układzie maszynowym. Krzesła go nie mają: a to ze względu na to, że elementy krzesła nie mogły przyjąć tego materiału w obręb swoich stosunków albo zdołały poddać go wystarczającej dekompozycji, aby uczynić zeń zupełnie inną rzecz, na przykład nogę krzesła. Można było zauważyć, że organ, w przypadku dzieci, ma „tysiąc odchyleń”, które są „trudne do zlokalizowania i zidentyfikowania: jest kością, silnikiem, ekskrementami, niemowlęciem, sercem taty…”. Jednak nie dzieje się tak dlatego, że organ doświadczany jest jako obiekt częściowy. Dzieje się tak, ponieważ organ będzie właśnie tym, czym czynią go jego elementy w odniesieniu do relacji ruchu i spoczynku, na sposób, w jaki stosunek ten komponuje się lub dekomponuje z sąsiednimi elementami. Nie jest to animizm ani mechanicyzm, lecz powszechny maszynizm: płaszczyzna spójności zajmowana przez olbrzymią maszynę abstrakcyjną, z nieskończoną liczbą układów. Pytania dzieci są źle rozumiane, gdy nie dostrzega się w nich pytań-maszyn: stąd waga rodzajników nieokreślonych w tych pytaniach (jakiś brzuch, jakieś dziecko, jakiś koń, jakieś krzesło, „jak powstaje jakaś osoba?”). Spinozyzm jest stawaniem się dzieckiem przez filozofa. Długością ciała określa się zbiory cząstek przynależne ciału w danym stosunku, przy czym zbiory te są nawzajem swymi częściami zgodnie z kompozycją stosunku określającego jednostkowy układ owego ciała. Wspomnienia spinozysty II. Istnieje inny jeszcze aspekt filozofii Spinozy. Z każdym stosunkiem ruchu i spoczynku, prędkości i powolności, grupującym nieskończoność części, łączy się pewien stopień mocy. Ze stosunkami, które składają się na jednostkę, które ją rozkładają albo modyfikują, łączą się intensywności, pobudzające, poszerzające albo zmniejszające jej moc działania, intensywności pochodzące z części zewnętrznych albo też części właściwych jednostce. Afekty są stawaniami się. Spinoza pyta: do czego zdolne jest ciało? Szerokością ciała nazwiemy pobudzenia, do których jest ono zdolne wedle stopnia mocy czy raczej wedle ograniczeń tego stopnia. Szerokość powstaje z części intensywnych podpadających pod daną zdolność, podobnie jak długość powstaje za sprawą części rozciągłych (ekstensywnych) znajdujących się w danym stosunku. Tak samo jak unikaliśmy definiowana ciała poprzez organy i ich funkcje,

310

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

unikamy teraz definiowania go poprzez cechy gatunkowe czy rodzajowe: próbujemy zdać sprawę z tego, jakie są jego pobudzenia. Tego typu studium określa się mianem „etiologii” i to właśnie w tym sensie Spinoza pisze prawdziwą Etykę. Istnieje więcej różnic między rumakiem a koniem pociągowym, niż między koniem pociągowym a wołem. Gdy Von Uexküll definiował światy zwierzęce, poszukiwał czynnych i biernych afektów, do których zwierzę jest zdolne, w jednostkowym działaniu stanowiącym jego część. Na przykład, kleszcz, którego przyciąga światło, wspina się na gałąź; wrażliwy na zapach ssaka, spada, gdy ten przechodzi pod gałęzią; wbija się w skórę w jak najmniej owłosionym miejscu. Trzy afekty i to wszystko, przez resztę czasu kleszcz śpi, niekiedy nawet przez lata, całkowicie obojętny na wszystko, co dzieje się w olbrzymim lesie. Jego stopień mocy jest rozpostarty między dwiema granicami, granicą optymalną wyznaczaną przez ucztę, po której umiera, oraz granicą pesymalną wyznaczaną przez oczekiwanie, w trakcie którego głoduje. Powiemy, że trzy afekty kleszcza zakładają już cechy gatunkowe i rodzajowe, organy i ich funkcje, odnóża i narząd gębowy. Z fizjologicznego punktu widzenia jest to prawda; jednak nie z punktu widzenia Etyki, gdzie cechy organiczne wynikają, przeciwnie, z długości i jej stosunków, z szerokości i jej stopni. Nie wiemy nic o ciele, o ile nie wiemy, do czego jest ono zdolne, to znaczy jakie są jego afekty, w jaki sposób mogą one komponować się z innymi afektami, z afektami innego ciała, czy to niszcząc je lub zostając przez nie zniszczonym, czy to by wymienić z nim działania i namiętności, czy wreszcie, by ułożyć z nim ciało jeszcze potężniejsze. Powróćmy do dzieci. Warto zauważyć, jak mówią one o zwierzętach i ich poruszaniu się. Tworzą one listę afektów. Koń małego Hansa nie jest reprezentatywny, lecz afektywny. Nie jest on przedstawicielem gatunku, lecz elementem lub jednostką w układzie maszynowym: koń pociągowy-omnibus-droga. Definiuje się on przez listę afektów czynnych i biernych, funkcjonujących w ramach tego jednostkowego układu, którego stanowi część: posiadanie oczu zasłoniętych przez klapki, posiadanie wędzidła i uzdy, bycie dumnym, posiadanie wielkiego siusiaka, ciągnięcie olbrzymich ładunków, bycie smaganym batem, upadanie, robienie hałasu nogami, gryzienie… itd. Afekty te krążą i przekształcają się w łonie układu: wszystko to składa się na to, co „może” koń. Mają one również ograniczenie optymalne u szczytu mocy-konia, lecz także próg pesymalny: koń upada na ulicy! I nie może się podnieść pod zbyt dużym ciężarem i zbyt silnymi ciosami bicza; koń umiera! – było to dawniej zwykłym widokiem (opłakiwali go Nietzsche, Dostojewski, Niżyński). Czym zatem jest stawanie-się-koniem małego Hansa? Sam Hans również jest uwikłany w pewien układ, składający się z łóżka mamy, elementu ojcowskiego, domu, kawiarni naprzeciwko, pobliskiego magazynu, ulicy, prawa

311

t ys i ąc P l at e au

do bycia na ulicy, zdobycia owego prawa, dumy, ale i ryzyka związanego z jego zdobyciem, upadku, wstydu…, to nie fantazje czy subiektywne rojenia: nie chodzi o naśladowanie konia, o „udawanie” konia, o utożsamianie się z nim ani nawet o okazanie takich uczuć, jak litość albo współczucie. Nie jest to już kwestia obiektywnej analogii między układami. Chodzi o to, czy mały Hans może nadać swym elementom stosunki ruchu i spoczynku, afekty, które wytwarzają stawanie-się-koniem, niezależnie od form i podmiotów. Czy istnieje jeszcze nieznany układ, który nie byłby ani układem Hansa, ani układem konia, lecz stawaniem się koniem przez Hansa, w którym – na przykład – koń pokazałby zęby, Hans zaś pokazałby mu coś innego, swoje stopy, nogi, siusiaka albo cokolwiek innego? I w jaki sposób posunęłoby to naprzód problem Hansa, jaką zamkniętą wcześniej kwestię by to otworzyło? Gdy Hofmannsthal rozważa agonię szczura, to właśnie w nim zwierzę „szczerzy kły wobec potwornego przeznaczenia”. Nie jest to uczucie litości, podkreśla Hofmannsthal, ani tym bardziej utożsamienie, jest to kompozycja prędkości i afektów między całkowicie odmiennymi jednostkami, symbioza, coś, co sprawia, że szczur staje się myślą człowieka, myślą gorączkową, w tym samym momencie, w którym człowiek staje się szczurem, szczurem, który rzęzi i kona. Człowiek i szczur to całkowicie różne rzeczy, jednak Byt jest orzekany w jednym i tym samym sensie, w języku nie złożonym już ze słów, w materii nie składającej się już z form, w afektywności, która nie przynależy już podmiotom. Uczestnictwo wbrew naturze, ale tylko na płaszczyźnie spójności, płaszczyźnie Natury, przeznaczonej dla takiego właśnie uczestnictwa, które wciąż montuje i demontuje swe układy przy użyciu wszystkich dostępnych sztuczek. Nie jest to ani analogia, ani wyobrażenie, lecz kompozycja prędkości i afektów na owej płaszczyźnie spójności: płaszczyzna, program albo raczej diagram, problem, maszyna-pytanie. W niezwykle ciekawym tekście Władimir Slepian przedstawia następujący „problem”: jestem głodny, przez cały czas, człowiek nie powinien być głodny, muszę więc stać się psem, ale jak? Nie chodzi ani o naśladowanie psa, ani o podobieństwo stosunków. Muszę posunąć się do nadania częściom mojego ciała stosunków prędkości i powolności, które wytworzą stawanie-się-psem, w prawdziwym układzie, który nie opiera się na podobieństwie albo analogii. Nie mogę zatem stać się psem, o ile sam pies nie stanie się inną rzeczą. Aby rozwiązać ten problem, Slepian wpada na pomysł wykorzystania butów, sztuczki wykorzystującej buty. Jeśli moje dłonie zostaną obute, ich elementy wejdą w nowy stosunek, z którego wynika poszukiwany afekt czy też stawanie się. Jak jednak mogę włożyć but na drugą dłoń, skoro pierwsza jest już obuta? Za pomocą ust, które okazują się być zaangażowane w ten układ, stając się psim pyskiem w tej

312

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

mierze, w jakiej psi pysk służy teraz do zakładania obuwia. Na każdym etapie tego problemu trzeba nie tyle porównywać organy, ile sytuować elementy albo materiały w stosunku, który odrywa organ od jego specyfiki, aby wytworzyć jego stawanie się „z” innym organem. Jednak owo stawanie się, które już objęło stopy, dłonie oraz usta, i tak zawiedzie. Zawodzi ono na ogonie. Należałoby nadać ogonowi moc, zmusić go do wytworzenia elementów wspólnych organowi płciowemu i kości ogonowej tak, że ten pierwszy ujmowany byłby w ludzkim stawaniu-się-psem, podczas gdy drugi – w stawaniu się psa, w innym stawaniu się, które stanowiłoby część układu. Płaszczyzna zawodzi, Slepian nie dociera do tego punktu. Ogon pozostaje, z jednej strony, ludzkim organem, z drugiej, odrostkiem psa; Slepianowi nie udaje się złożyć owych stosunków w nowy układ. Wyłania się tu zatem psychoanalityczny dryf i powracają wszystkie kalki na temat ogona, matki, wspomnienie dzieciństwa, w którym matka szydełkuje, wszystkie konkretne figury oraz symboliczne analogie28. Jednak Slepian właśnie tego chce w owym doskonałym tekście. A to dlatego, że w pewien sposób fiasko planu jest jego częścią: płaszczyzna jest nieskończona i można ją rozpocząć na tysiąc sposobów, zawsze znajdując jakąś rzecz, która nadchodzi zbyt wcześnie albo zbyt późno, zmuszając do zmiany kompozycji wszystkich stosunków prędkości i powolności, wszystkich afektów oraz do przerobienia całego układu. Nieskończone przedsięwzięcie. Istnieje jednak jeszcze jeden sposób, w jaki plan zawodzi: tym razem, ze względu na to, że do głosu dochodzi inny plan, przerywając stawanie-się-zwierzęciem, ponownie zwijając zwierzę do zwierzęcia i człowieka do człowieka, rozpoznając jedynie podobieństwa między elementami i analogie między stosunkami. Slepian staje wobec obydwu zagrożeń. Chcemy tu powiedzieć jedną prostą rzecz na temat psychoanalizy: często napotykała ona, i to od początku, pytanie o ludzkie stawanie-się-zwierzętami – u dziecka, które wciąż przez nie przechodzi; w fetyszyzmie, a przede wszystkim w masochizmie, który nieprzerwanie zderza się z tym problemem. Najlepsze, co można powiedzieć, to to, że psychoanalitycy, nawet Jung, tego nie zrozumieli albo nie chcieli zrozumieć. Zarżnęli oni stawanie-się-zwierzęciem, u dorosłego i u dziecka. Niczego nie widzieli. Co do zwierzęcia, to widzą w nim przedstawienie popędów albo rodziców. Nie widzą rzeczywistości stawania-się-zwierzęciem, sposobu, w jaki ono samo w sobie jest już afektem, uosobieniem popędu, a nie przedstawieniem czegokolwiek. Jedynie układy są popędami. Jedyne, co odkrywa Freud w dwóch swoich klasycznych tekstach dotyczących stawania-się-koniem przez Hansa, to ojciec; podobnie Ferenczi 28 Vladimir Slepian, Fils de chien, „Minuit”, nr 7, styczeń 1974.

313

t ys i ąc P l at e au

w stawaniu-się-kogutem Arpada. Klapy na oczach konia są binoklami ojca, ciemność wokół pyska – wąsami ojca, wierzganie konia – to „kochanie się” przez rodziców. Ani słowa na temat stosunku Hansa do ulicy, na temat sposobu, w jaki ulica została mu zakazana, na temat tego, co dla dziecka jest spektaklem: „koń jest dumny, koń ciągnie na oślep, koń się przewraca, koń jest smagany biczem…”. Psychoanaliza nie ma żadnego wyczucia w kwestii uczestnictwa wbrew naturze ani w kwestii układów, które dziecko może złożyć – problem, którego rozwiązanie mu się uniemożliwia: Płaszczyzna, nie zaś fantazmat. Z tego samego względu mówiono by mniej głupot o bólu, upokorzeniu i trwodze w masochizmie, gdyby zauważono, że to właśnie stawania-się-zwierzętami prowadzą do niego, nie zaś odwrotnie. Zawsze wchodzą w grę jakieś aparaty, narzędzia, urządzenia, zawsze dokonuje się jakichś wybiegów i ograniczeń mających wydobyć pełnię Natury. Należy znieść organy, zamknąć je w jakiś sposób, aby ich wyzwolone elementy mogły wejść w nowe stosunki, z których wynikają stawania-się-zwierzęciem, a po stronie układu maszynowego – krążenie afektów. Mogliśmy to zauważyć, gdzie indziej, w odniesieniu do maski, uzdy, wędzidła, pokrowca na penisa w Equuseroticus: układ stawania-się-koniem polega na tym, że, paradoksalnie, człowiek oswaja właściwe sobie siły „instynktowne”, podczas gdy zwierzę przekazuje mu siły „nabyte”. Odwrócenie, uczestnictwo wbrew naturze. Z kolei buty kobiety-dominy służą do zniesienia nogi jako ludzkiego organu i do ułożenia jej części w stosunku zgodnym z całością układu: „tym, co mnie pobudza, nie będą już nogi kobiet…”29. Aby jednak przerwać stawanie-się-zwierzęciem, wystarczy jedynie wyodrębnić segment, wyabstrahować z niego jeden moment, nie brać pod uwagę wewnętrznych prędkości i powolności, zatrzymać krążenie afektów. Wtedy istnieją już tylko wyobrażone podobieństwa między poszczególnymi elementami albo analogie symboliczne między stosunkami. Dany segment powraca do ojca, dany stosunek ruchu i spoczynku – do sceny pierwotnej itd. Należy jeszcze zauważyć, że sama psychoanaliza nie wystarcza do sprowokowania takiego zerwania. Jedyne, czego ona dokonuje, to wydobycie na jaw zagrożenia obecnego w ramach stawania się. Zawsze istnieje ryzyko cofnięcia się, w trakcie „udawania” zwierzęcia, do edypalnego zwierzęcia domowego, do Millera robiącego „hau hau” i proszącego o kość, do Fitzgeralda liżącego waszą dłoń, Slepiana powracającego do swej matki albo starca udającego konia czy psa na erotycznej kartce pocztowej z 1900 roku („udawanie” dzikiego zwierzęcia nie byłoby lepsze). Stawanie-się-zwierzęciem wciąż napotyka te niebezpieczeństwa.

29 Zob. Roger Dupouy, Du masochisme, „Annales medico-psychologiques” 1929, II.

314

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

Wspomnienia istności (haecceitas). Ciało nie definiuje się przez określającą je formę ani też jako dana substancja czy podmiotowość, ani poprzez organy, jakie posiada, czy funkcje, jakie realizuje. Na płaszczyźnie spójności ciało określa się wyłącznie przez długość i szerokość: to znaczy przez całość materialnych elementów, które przynależą mu wedle danych stosunków ruchu i spoczynku, prędkości i powolności (długość); całość intensywnych afektów, do jakich jest zdolne, wedle danej władzy lub stopnia mocy (szerokość). Nie ma niczego poza afektami i lokalnymi ruchami oraz różnicującymi prędkościami. Odkrycie tych dwóch wymiarów ciała należy przypisać Spinozie, podobnie jak zdefiniowanie płaszczyzny Natury jako czystej długości i szerokości. Długość i szerokość są dwoma elementami jednej kartografii. Istnieje pewien tryb indywiduacji, całkiem odmienny od pojęć osoby, podmiotu, rzeczy czy substancji. Zachowujemy dlań nazwę istności (haecceitas)30. Pora roku, zima, lato, godzina czy data mają jednostkowość doskonałą, której nie brakuje niczego, nawet jeśli nie łączy się ona ani z pojęciem rzeczy, ani podmiotu. Są to istności, w tym znaczeniu, że wszystko w nich jest stosunkiem ruchu i spoczynku między molekułami i cząstkami, mocą pobudzania i doznawania. Demonologia, przedstawiając diaboliczną sztukę ruchów lokalnych i przenoszenia afektów, wskazuje także na znaczenie ulew, gradobić, wiatrów, cuchnących oparów albo zanieczyszczeń z ich szkodliwymi cząsteczkami, szczególnie nadających się do przenoszenia owych afektów. Baśnie muszą mieć istności, które nie są po prostu usytuowane w jakimś miejscu, lecz są konkretnymi indywidualnościami mającymi wartość same w sobie i kierującymi metamorfozą rzeczy i podmiotów. Jeśli chodzi o typy cywilizacji, Wschód ma więcej typów indywiduacji poprzez istność, niż przez subiektywność czy substancjalność: tak więc haiku musi zawierać w sobie zarówno wskaźniki pory roku, jak i wiele dryfujących linii ustanawiających złożoną jednostkę. U Charlotte Brontë wszystko jest wyrażane w kategoriach wiatru: rzeczy, osoby, twarze, miłości, słowa. „Piąta po południu” Lorki, gdy miłość upada, a faszyzm się podnosi. Jakże okrutna piąta po południu! Mówi się: co za historia, co za upał, co za życie!, aby podkreślić bardzo szczególną indywiduację. Pora dnia u Lawrence’a czy u Faulknera. Stopień upału, stopień bieli są doskonałymi jednostkami; stopień upału może komponować się w szerokości z ciałem, które odczuwa zimno tu, a ciepło tam wedle swej długości. Omlet po norwesku. 30 Używa się nieraz sformułowania „oto-istność”, wyprowadzając je od słowa „oto” (łac. ecce), to tu. Jest to błąd, ponieważ Duns Szkot stworzył to słowo i pojęcie wychodząc od łacińskiego Haec, „ta rzecz”. Jest to jednak błąd płodny, ponieważ sugeruje pewien tryb indywiduacji, który nie łączy się ściśle z pojęciem rzeczy lub podmiotu.

315

t ys i ąc P l at e au

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

Stopień ciepła może komponować się z intensywnością bieli, jak dzieje się to w przypadku niektórych białych oparów w upalne lato. Nie jest to w żadnym wypadku jednostkowość natychmiastowa, która przeciwstawiałaby się jednostkowości stałej lub ciągłej. Kalendarz jednoroczny nie ma wcale mniej czasu, niż kalendarz wieczny, choć nie ma go również tyle samo. Istnieją zwierzęta, które nie żyją dłużej niż dzień albo godzinę; i na odwrót, parę lat może być równie długie, co najbardziej długotrwały podmiot lub przedmiot. Czas abstrakcyjny można odnosić zarówno do istności, jak i podmiotów albo rzeczy. Spośród skrajnych długości i zawrotnych prędkości geologii i astronomii Michel Tournier wydobywa meteorologię, w której zjawiska atmosferyczne żyją naszym tempem: „Chmura powstaje na niebie niczym obraz w moim umyśle, podmuch wiatru jest niczym mój oddech, tęcza scala dwa horyzonty w czasie, jakiego moje serce potrzebuje, aby pojednać się z życiem, lato upływa tak, jak mijają wakacje”. Czy to jednak przypadek, że owa pewność może nawiedzić w powieści Tourniera jedynie bliźniaczego bohatera, zniekształconego i zdesubiektywizowanego, który nabawił się pewnego rodzaju wszechobecności?31. Nawet wówczas, gdy czasy są abstrakcyjnie równe, indywiduacja danego życia nie jest tym samym, co indywiduacja podmiotu, który ją prowadzi i wspiera. I nie jest to ta sama Płaszczyzna: w pierwszym przypadku jest to płaszczyzna spójności czy kompozycji istności, znająca jedynie prędkości i afekty, w drugim – całkiem odmienna płaszczyzna postaci, substancji i podmiotów. I nie jest to ten sam czas i ta sama czasowość. Eon jest czasem nieokreślonym wydarzenia, linią dryfującą, która zna jedynie prędkości i nieprzerwanie dzieli za jednym razem to, co nadchodzi na równoczesne już-tu i jeszcze-nie-tu, na zbyt-późno i zbyt-wcześnie, na rzecz, która zarówno ma się zdarzyć, jak i się już zdarzyła. Chronos jest z kolei czasem miary, ustalającym rzeczy i osoby, rozwijającym formę i określającym podmiot. Boulez rozróżnia w muzyce tempo i nie-tempo, „czas drgający” muzyki formalnej i funkcjonalnej, ufundowanej na wartościach, i „czas niepulsujący” dotyczący muzyki dryfującej, dryfującej i maszynowej, cechującej się już wyłącznie prędkościami albo różnicami dynamiki32. Mówiąc krótko, różnica nie zachodzi wyłącznie między efemerydą i czymś trwałym ani nawet między czymś regularnym i nieregularnym, lecz między dwoma trybami indywiduacji, dwoma trybami czasowości. W istocie należałoby unikać zbyt pochopnego zjednania, sugerującego jakobyśmy po jednej stronie mieli do czynienia z ukształtowanymi

podmiotami w rodzaju rzeczy i osób, po drugiej zaś z czasoprzestrzennymi współrzędnymi w rodzaju istności. Nie przydacie bowiem nic istnościom, o ile nie dostrzeżecie, że sami nimi jesteście – a także, iż nie jesteście niczym ponadto. Gdy twarz staje się istnością: „jest to intrygująca mieszanina, twarz kogoś, kto po prostu znalazł sposób, aby zadowolić się obecną chwilą, czasem w którym działa, obecnymi tu ludźmi”33. Jesteście długością i szerokością, zbiorem prędkości i powolności między nieukształtowanymi cząstkami, zbiorem niesubiektywnych afektów. Macie indywiduację dzienną, sezonową, roczną, życiową (niezależnie od trwania) – klimatu, wiatru, mgły, gromadną, stadną (niezależnie od regularności). A przynajmniej możecie ją mieć, możecie do niej dotrzeć. Chmura szarańczy przyniesiona przez wiatr o dziesiątej wieczorem; wampir grasujący w nocy, wilkołak przy pełni księżyca. Nie należy sądzić, że istność znajduje się po prostu w zdobieniu albo podstawie, która sytuowałaby podmioty, albo w dodatkach podtrzymujących na ziemi rzeczy i osoby. To zindywidualizowany układ w całości okazuje się być istnością; to on określa się przez długość i szerokość, przez prędkości i pobudzenia, niezależnie od form i podmiotów, które przynależą całkowicie do innej płaszczyzny. To sam wilk, koń albo dziecko przestaje być podmiotem, by stać się wydarzeniami, w układach, które nie rozróżniają między godziną, porą roku, pogodą, atmosferą i życiem. Droga składa się z konia, tak jak wystraszony szczur składa się z powietrza, a zwierzę i pełnia księżyca składają się z siebie nawzajem. Możemy co najwyżej rozróżnić istności układów (ciało rozważane wyłącznie jako długość i szerokość) oraz istności międzyukładowe, wskazujące również na potencjał stawania się u progu każdego układu (wypadkowa przyrostu długości i szerokości). Jednak są one ściśle nierozłączne. Okolica, wiatr, pora roku i godzina nie mają innej natury, niż zwierzęta lub postacie, które je zaludniają, przemierzają, które w nich śpią albo się budzą. To jest jedyny trop, którego należy się trzymać: zwierzę-poluje-o-dziesiątej. Stawać się wieczorną porą, stawać się nocą zwierzęcia, krwawymi godami. To zwierzę jest dziesiątą godziną! To zwierzę jest tym miejscem! „Chudy pies biegnie ulicą, ten chudy pies jest ulicą”34, woła Virginia Woolf. Trzeba odczuwać w ten sposób. Stosunki, czasoprzestrzenne określenia nie są orzecznikami rzeczy, lecz wymiarami wielości. Droga stanowi zarówno część układu konia pociągowego, jak i układu Hansa, który otwiera stawanie-się-koniem. Jest się w całości dziesiątą wieczorem albo też inną godziną czy raczej równocześnie dwiema godzinami, optymalną i pesymalną, północą rozłożoną

31 Michel Tournier, Les meteores, Gallimard 1975, rozdz. XXII, L’ame déppoyée. 32 Pierre Boulez, Par volonté et par hasard, Du Deuil 1975, s. 88-91 („przejawów tempa nie da się wprowadzić do muzyki w sposób oparty wyłącznie na elektronicznej kalkulacji, przez długość wyrażaną w sekundach albo minisekundach”).

33 Ray Bradbury, The Machineries of Joy, Simon and Schuster 1964, s. 53. 34 Por. Virginia Woolf, Bardzo wrażliwy umysł, w: tejże, Pochyła wieża, tłum. A. Ambros, E. Życieńska, Czytelnik 1977, s. 236 [przyp.red.]

316

317

t ys i ąc P l at e au

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

w sposób zmienny. Płaszczyzna spójności zawiera jedynie istności podążające wzdłuż przecinających się linii. Formy i podmioty nie pochodzą z tego świata. Spacer Virginii Woolf w tłumie, wśród taksówek; lecz spacer jest istnością; nigdy już pani Dalloway nie powie „jestem tym lub tamtym, on jest tym, on jest tamtym”. I „czuła się bardzo młoda i jednocześnie niewypowiedzianie stara”, szybko i powolnie, już tu, choć jeszcze nie teraz, „jak nóż przecinający wszystko, do samego środka, i jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała (...), zawsze uważała, że życie, nawet jeden dzień życia, jest czymś bardzo, bardzo niebezpiecznym”35. Istność, mgła, światło przyrasta. Istność nie ma ani początku, ani końca, ani źródła, ani punktu docelowego, jest zawsze pośrodku. Nie składa się z punktów, lecz wyłącznie z linii. Jest kłączem. Nie jest to ten sam język, a przynajmniej nie to samo użycie języka. Ponieważ jeśli płaszczyzna spójności jako treść posiada jedynie istności, cechuje się ona również całą właściwą sobie semiotyką, która pozwala jej na ekspresję. Płaszczyzna treści i płaszczyzna ekspresji. Semiotyka ta składa się głównie z nazw własnych, czasowników w formie bezokolicznika oraz rodzajników albo zaimków nieokreślonych. Rodzajnik nieokreślony + nazwa własna + czasownik w bezokoliczniku tworzą w ten sposób podstawowe ogniwo ekspresji, współzależne z mniej sformalizowanymi treściami – podstawowe z punktu widzenia semiotyki wyzwolonej od formalnych znaczących i osobowych subiektywizacji. Po pierwsze, czasownik w bezokoliczniku w ogóle nie określa się względem czasu; wyraża on czas niepulsujący, dryfujący, właściwy Eonowi, to znaczy czas czystego wydarzenia albo stawania się, wypowiadającego prędkości i powolności względne, niezależnie od wartości chronologicznych albo chronometrycznych, które czas przyjmuje w innych trybach. Nawet jeśli ktoś może przeciwstawić bezokolicznik jako tryb oraz czas stawania się wszystkim innym trybom i czasom odsyłającym do Chronosa poprzez tworzenie drgań czy też wartości bytu (czasownik „być” jest, ściśle rzecz biorąc, jedynym, który nie miałby bezokolicznika czy raczej którego bezokolicznik byłby jedynie nieokreślonym, pustym wyrażeniem, ujmowanym abstrakcyjnie w celu wyznaczenia całości trybów i czasów określonych36). Po drugie, nazwa własna pod żadnym względem nie wskazuje

podmiotu: próżnym trudem wydaje się nam wobec tego pytać, czy jej działanie przypomina, czy też nie wyznaczenie rodzaju, wedle którego podmiot rozpatrywany jest podług innej natury niż, cechująca klasyfikującą go Formę, czy też jedynie jako ostateczny akt owej Formy, granica klasyfikacji37. Ponieważ nazwa własna nie wskazuje podmiotu, nie pełni ona już funkcji formy albo rodzaju, poprzez które dana nazwa może przyjąć wartość nazwy własnej. Nazwa własna desygnuje pewną rzecz z porządku wydarzenia, stawania się lub istności. To wojskowi i meteorolodzy posiedli tajemnicę nazw własnych, które nadają strategicznym operacjom i tajfunom. Nazwa własna nie jest podmiotem czasu, lecz podmiotem (sprawczym) bezokolicznika. Wyznacza długość i szerokość. Jeśli Kleszcz, Wilk, Koń itd. są prawdziwymi nazwami własnymi, to nie ze względu na mianowniki rodzajowe i gatunkowe, które je charakteryzują, lecz ze względu na prędkości, z których się składają i afekty, które je wypełniają: wydarzenia, którymi są dla siebie samych i w układach, stawanie-się-koniem małego Hansa, stawanie-się-wilkiem Wilkołaka, stawanie-się-kleszczem Stoika (inne nazwy własne). Po trzecie, rodzajnik i zaimek nieokreślony nie są, ściśle rzecz biorąc, nieokreślone –nie bardziej niż czasownik w bezokoliczniku. Albo raczej: brakuje im określenia wyłącznie w tej mierze, w jakiej stosuje się je do samej nieokreślonej formy albo do dającego się określić podmiotu. Nie brakuje im niczego, o ile wprowadzają istności, wydarzenia, których indywiduacja nie przechodzi przez formę i nie dokonuje się poprzez podmiot. Nieokreśloność odmienia się zatem wraz z maksimum określenia: było to pewnego razu, dziecko jest bite, koń upada...Rzecz w tym, że działające tu elementy znajdują swoją indywiduację w układzie, którego są częścią, niezależnie od formy ich pojęcia i podmiotowości ich osoby. Kilkukrotnie wskazywaliśmy już na moment, w którym dzieci używają form nieokreślonych nie tyle w ich nieokreśloności, ile, przeciwnie, jako kolektywnego czynnika indywidualizującego. Dlatego też wciąż zadziwiają nas wysiłki psychoanalizy, chcącej za wszelką cenę odnaleźć ukryty za nieokreślonymi formami gramatycznymi rodzajnik określony, zaimek dzierżawczy albo osobowy: gdy dziecko mówi o „jakimś brzuchu”, „jakimś koniu”, pyta: „jak powstają jacyś ludzie,

35 Virginia Woolf, Pani Dalloway, tłum. K. Tarnowska, Znak 2003, s. 11. 36 Gustave Guillaume zaproponował bardzo interesującą koncepcję czasownika, w której wyróżnia czas wewnętrzny, zawarty w „procesie” oraz czas zewnętrzny, który odsyła do podziału na epoki (Epoques et niveaux temporels dans le système de la conjugaison française, „Cahiers de linguistique structurale”, Université de Laval 1955). Sądzimy, że te dwa bieguny odpowiadają, z jednej strony bezokolicznikowi-stawaniu się, Eonowi, z drugiej, obecnemu-bytowi, Chronosowi. Każdy czasownik przechyla się ku jednemu lub ku drugiemu, nie tylko wedle swej natury, lecz wedle niuansów jego trybu i czasu – poza „stawać się” i „być”,

które odpowiadają każdemu z dwóch biegunów. W swym studium na temat stylu Flauberta Proust pokazuje, w jaki sposób czas niedokonany u Flauberta przybiera wartość bezokolicznika-stawania się (Chroniques, Gallimard 1927, s. 197-199). 37 Na temat owego problemu nazw własnych (tj. w jakim sensie nazwa własna znajduje się poza granicami klasyfikacji i innej natury, czy też na granicy, wciąż jeszcze stanowiąc jej część?) zob. Alan Henderson Gardiner, The Theory of Proper Names, Oxford University Press 1957, oraz Claude Lévi-Strauss, Myśl nieoswojona, rozdz. VII.

318

319

t ys i ąc P l at e au

ludzie w ogóle?”, mówi: „(jakieś) dziecko jest bite” psychoanalityk słyszy „mój brzuch”, „ojciec” –„czy urosnę jak mój tata?”. Psychoanalityk pyta: kto jest bity i przez kogo?38. Nawet samo językoznawstwo nie uchroniło się przed tym samym uprzedzeniem, ponieważ jest ono nieodłączne od personologii; i to nie tylko rodzajnik i zaimek nieokreślony, lecz również trzecia osoba zaimka osobowego jawią się jej jako pozbawione określenia podmiotowego, właściwego dwóm wcześniejszym osobom, stanowiącego warunek wszelkiej wypowiedzi39. Sądzimy, że rzeczy mają się wprost przeciwnie, to znaczy nieokreślenie trzeciej osoby: ON, ONI nie prowadzi do jakiejkolwiek nieokreśloności z tego punktu widzenia i odnosi wypowiedzenie już nie do podmiotu wypowiedzenia, lecz do czynnika zbiorowego jako warunku. Blanchot ma rację mówiąc, że SIĘ oraz ON – umiera się, on jest nieszczęśliwy – w ogóle nie zakładają miejsca podmiotu, lecz usuwają wszelki podmiot na rzecz czynnika typu istnościowego, który niesie lub rodzi wydarzenie jako nieuformowane i niemożliwe do wytworzenia przez osoby tym, czego nie ukształtował (dans ce qu’il a de non formé), i nie urzeczywistnił przez zaimek („przydarza im się coś, co mogą uchwycić tylko o tyle, o ile zrezygnują z władzy mówienia ja”40). Zaimek ON nie reprezentuje przedmiotu, lecz diagramatyzuje układ. Nie nadkodowuje wypowiedzi, nie przekracza ich tak jak dwie pierwsze osoby, lecz, przeciwnie, nie dopuszcza, by zostały podporządkowane tyranii konstelacji znaczących albo podmiotowych, w porządku pustych redundancji. Wyrażają go takie łańcuchy ekspresji, których treści mogą być sprawcze w odniesieniu do maksimum wystąpień i stawań się. „Przychodzą jak przeznaczenie… skąd pochodzą, jak dotarli aż 38 Napotkaliśmy już problem związany z obojętnością psychoanalizy na użycie rodzajników albo zaimków nieokreślonych, w sposób, który pojawia się u dzieci: Freud, a bardziej jeszcze Melanie Klein (dzieci, które analizuje, zwłaszcza mały Ryszard, mówią w kategoriach „kogoś”, „się”, „ludzie”, ale Melanie Klein niewiarygodnie wprost forsuje sprowadzanie ich do wyrażeń rodzinnych, dzierżawczych i osobowych). W dziedzinie psychoanalizy, jak nam się zdaje, jedynie Laplanche i Pontalis mieli pewną świadomość szczególnej roli rodzajników i zaimków nieokreślonych i protestowali przeciwko całościowej i pochopnej redukcji interpretacyjnej: Jean Laplanche, Jean-Bertrand Pontalis, Fantasme originaire…, „Temps modernes”, nr 215, kwiecień 1964, s. 1861, 1868. 39 Zob. personalistyczna, lub też subiektywistyczna, koncepcja języka u Emile’a Beneviste’a: Problèmes de linquistique générale, N. R. F. 1966, rozdz. XX i XXI (zwłaszcza s. 255, 261). 40 Kluczowe teksty Maurice’a Blanchota są szczególnie cenne jako odrzucenie teorii „sprzężeń” oraz personologii w językoznawstwie: zob. L’entretien infini, Gallimard 1969, s. 556-567. Na temat różnicy pomiędzy dwoma zdaniami „jestem nieszczęśliwy” i „umiera się”, zob. La part du feu, Gallimard 1949, s. 29-30, oraz L’espace littéraire, Gallimard 1955, s. 105, 155, 160-161. Blanchot pokazuje w każdym z tych przypadków, że zaimek nieokreślony nie ma nic wspólnego z „codziennym banałem”, który znajduje się raczej po stronie zaimka osobowego.

320

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

tutaj…?41” – On albo się, rodzajnik nieokreślony, nazwa własna, bezokolicznik: JAKIŚ HANS STAJE SIĘ KONIEM, JAKIEŚ STADO NAZYWANE WILKIEM OBSERWUJE GO, UMIERA SIĘ, OSA SPOTYKA ORCHIDEĘ, NADCHODZĄ HUNOWIE. Ogłoszenia drobne, maszyny telegraficzne na płaszczyźnie spójności (przychodzą nam na myśl jeszcze metody stosowane w poezji chińskiej i zasady tłumaczenia, które proponują najlepsi komentatorzy)42. Wspomnienia planisty. Być może istnieją dwie płaszczyzny lub też dwa sposoby ujmowania płaszczyzny. Płaszczyzna może być ukrytą zasadą, która umożliwia dostrzeżenie tego, co się widzi, usłyszenie tego, co słychać…itd., sprawiającą w każdej chwili, że dane jest to, co jest dane, w tym stanie, w tym momencie. Lecz ona sama, płaszczyzna, nie jest dana. Jest ukryta z natury. Można ją jedynie wywnioskować, wyindukować, skonkludować, wychodząc od tego, co jest dane (równocześnie albo w porządku następstwa, synchronicznie albo diachronicznie). Taka płaszczyzna ma zarówno charakter organizacji, jak i rozwoju: jest strukturalna albo genetyczna, albo też ma obie te cechy naraz, strukturę i genezę, płaszczyznę strukturalną organizacji ukształtowanych zgodnie z ich rozwojem, płaszczyznę genetyczną różnych form rozwoju ewolucyjnego wraz z jej organizacjami. Są to jedynie niuanse owej pierwszej koncepcji płaszczyzny. Przywiązując się zbytnio do tych niuansów, tracimy z oczu coś znacznie ważniejszego – to mianowicie, że płaszczyzna, ujmowana w ten sposób lub też tak wytworzona, dotyczy w każdym przypadku rozwoju form i kształtowania się podmiotów. Ukryta struktura, niezbędna dla form; tajemne znaczące, konieczne podmiotom. Siłą rzeczy zatem sama płaszczyzna nie będzie dana. W rzeczywistości istnieje ona jedynie w wymiarze dodatkowym względem tego, co dzięki niej dane (n+1). Dlatego jest to płaszczyzna teleologiczna, szkic, zasada umysłowa. Jest to płaszczyzna transcendencji, płaszczyzna analogii, czy to dlatego, że faktycznie wskazuje na element rozwoju, czy też dlatego, że ustanawia proporcjonalne stosunki struktury. Może znajdować się w umyśle boga albo w nieświadomym życia, duszy czy języka; zawsze jednak stwierdza się jej istnienie na podstawie właściwych jej skutków. Zawsze jest wywnioskowana. Nawet jeśli nadaje się jej miano immanencji, jest ona taka jedynie poprzez nieobecność, analogicznie (metaforycznie, metonimicznie itd.). Drzewo jest dane w ziarnie, ale z perspektywy funkcji na płaszczyźnie, funkcji planistycznej – nie jest. To samo tyczy się muzyki, gdzie zasada organizacji czy rozwoju nie ujawnia się sama z siebie w bezpośrednim 41

Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, tłum. L. Staff, Zielona Sowa 2003, Rozprawa Druga, fr. 17, s. 63; [przyp. red.] 42 Na przykład: François Cheng, L’écriture poétique chinoise, Ed. Du Seuil 1977: jego analiza tego, co określa się mianem „metod pasywnych”, s. 30.

321

t ys i ąc P l at e au

stosunku do tego, co się rozwija albo organizuje: istnieje przekraczająca ją zasada kompozycyjna, która nie ma charakteru dźwiękowego, nie jest „słyszalna” sama z siebie albo poprzez siebie. Umożliwia to wszelkie możliwe interpretacje. Formy i ich rozwój, podmioty i ich procesy formacyjne odsyłają do płaszczyzny, która działa jako transcendentna jedność lub ukryta zasada. Można zawsze uwidocznić płaszczyznę, lecz tylko jako odrębną część, która nie jest dana w tym, co za jej sprawą dane. Czyż nie w ten sam sposób zarówno Balzak, jak i Proust przedstawiają płaszczyznę organizacji czy też rozwoju ich dzieła, jak gdyby w metajęzyku? Czy Stockhausen również nie miał potrzeby przedstawiania struktury form dźwiękowych niejako „z zewnątrz nich”, nie mogąc uczynić ich słyszalnymi? Płaszczyzna życia, plan muzyczny, plan pisma, są do siebie podobne: jest to płaszczyzna, nieobecna jako taka, która może być jedynie wywnioskowana, w funkcji form, które rozwija, i podmiotów, które kształtuje, ponieważ istnieje ona dla tych form i podmiotów. Istnieje także całkiem inna płaszczyzna czy też zupełnie inna koncepcja płaszczyzny. Tu nie ma już ani form, ani ich rozwoju; nie ma podmiotów ani formacji podmiotowych. Nie istnieje już struktura poza genezą. Istnieją jedynie istności, pobudzenia, indywiduacje bez podmiotu, które ustanawiają zbiorowe układy. Nic się nie rozwija, rzeczy przydarzają się z opóźnieniem lub zawczasu, tworząc takie lub inne układy wedle ich kompozycji prędkości. Nic się nie subiektywizuje, istności kształtują się wedle kompozycji sił albo wymykających się subiektywności afektów. Płaszczyznę tę, której właściwe są jedynie prędkości i istności, określamy mianem płaszczyzny spójności albo też kompozycji (przeciwstawiając ją płaszczyźnie organizacji i rozwoju). Jest to z konieczności płaszczyzna immanencji i jednoznaczności. Dlatego też określamy ją mianem płaszczyzny Natury, choć natura nie ma z nią nic wspólnego, ponieważ owa płaszczyzna nie robi żadnej różnicy między tym, co naturalne, i tym, co sztuczne. Cechuje ją niezwykły przyrost wymiarów; nigdy nie ma ona dodatkowego wymiaru, odnoszącego się do tego, co ją przekracza. Już tylko dzięki temu jest ona naturalna i immanentna. Rzecz ma się podobnie, jak z zasadą sprzeczności: można określać ją również mianem niesprzeczności. Płaszczyznę spójności można równie dobrze nazwać płaszczyzną niespójności. Jest to płaszczyzna geometryczna, odsyłająca do konstruktu nie tyle umysłowego, ile abstrakcyjnego. To płaszczyzna, której wymiary wciąż przyrastają, wraz z tym, co się przydarza, przy czym nie traci ona niczego ze swej pełni. To zatem płaszczyzna przyrostu, zaludnienia, zakażenia; jednak owo namnażanie się materiału nie ma nic wspólnego z ewolucją, z rozwojem formy albo pokrewieństwem form. W jeszcze mniejszym stopniu stanowi ona regresję skierowaną ku pewnej zasadzie. Jest to, przeciwnie, inwolucja,

322

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

w której forma jest wciąż rozkładana, przez co wyzwala ona czas i prędkości. To ustalona płaszczyzna, ustalona płaszczyzna dźwiękowa, wizualna albo pisemna itd. Ustalona nie znaczy tu jednak nieruchoma: jest to stan absolutności tak ruchu, jak i spoczynku, stan z którego biorą się wszystkie prędkości i powolności względne (i nic poza nimi). Bez wątpienia współcześni muzycy przeciwstawiają płaszczyźnie transcendującej organizacji, która, jak się sądzi, zdominowała całą zachodnią muzykę klasyczną, immanentną płaszczyznę dźwiękową, zawsze daną wraz z tym, co daje, umożliwiającą dostrzeżenie niedostrzegalnego i będącą nośnikiem wyłącznie zróżnicowanych prędkości i powolności w rodzaju molekularnego chlupotu: dzieło sztuki musi wyznaczać sekundy, dziesiąte i setne części sekundy43. Albo raczej: chodzi o wyzwolenie czasu, Eonu, czasu niepulsującego właściwego muzyce dryfującej, jak ujmuje to Boulez, muzyce elektronicznej, gdzie formy ustępują miejsca czystym modyfikacjom prędkości. To bez wątpienia John Cage jako pierwszy rozrysował najlepiej ową stałą płaszczyznę dźwiękową, przeciwstawiającą proces wszelkiej strukturze i genezie, czas dryfujący – czasowi pulsującemu lub tempu, eksperymentowanie przeciwstawiając wszelkiej interpretacji, na której cisza jako spoczynek dźwiękowy wyznacza również stan absolutny ruchu. Można to również powiedzieć o stałej płaszczyźnie wizualnej: stała płaszczyzna filmowa została rzeczywiście wprowadzona na przykład przez Godarda, w tym stanie, w którym formy ulegają rozpuszczeniu, pozwalając dostrzec już tylko minimalne, mikroskopijne wariacje prędkości między złożonymi ruchami. Nathalie Sarraute proponuje z kolei rozróżnienie dwóch płaszczyzn pisma: płaszczyzny transcendującej, która organizuje i rozwija formy (gatunki, tematy, motywy), która rozpisuje i rozwija podmioty (postaci, bohaterowie, uczucia); oraz zupełnie inną płaszczyznę, która wyzwala cząstki z anonimowej materii, pozwala na ich komunikację poprzez „obejmowanie” form i podmiotów oraz podtrzymywanie między cząstkami wyłącznie stosunków ruchu i spoczynku, prędkości i powolności, dryfujących pobudzeń tak, że sama płaszczyzna jest postrzegana w tym samym czasie, w jakim pozwala nam dostrzec niedostrzegalne (mikropłaszczyzna, płaszczyzna cząstkowa)44. W rzeczywistości, z punktu widzenia dobrze ufundowanej abstrakcji, możemy działać tak, jak gdyby dwie płaszczyzny, dwa pojęcia 43 Zob. wypowiedzi amerykańskich muzyków, określanych mianem „repetytywnych”, zwłaszcza Steve’a Reicha i Phila Glassa. 44 Nathalie Sarraute w L’ère du soupçon (Gallimard 1956) pokazuje, w jaki sposób, na przykład, Proust znajduje się między obydwiema płaszczyznami, jako że wydobywa on ze swych postaci „maleńkie kawałki niewyczuwalnej materii”, lecz również łączy wszystkie cząstki w jedną spójną formę, umieszczając je w tej lub tamtej postaci.

323

t ys i ąc P l at e au

płaszczyzny, przeciwstawiały się sobie jasno i absolutnie. Z tego względu powiemy: widzicie doskonale różnicę między dwoma następującymi rodzajami zdań: 1) formy się rozwijają, podmioty kształtują jako funkcje płaszczyzny, która może być jedynie wywnioskowana (płaszczyzna organizacji-rozwoju); 2) istnieją jedynie prędkości i powolności między nieukształtowanymi elementami oraz pobudzenia między siłami niezsubiektywizowanymi, jako funkcje na płaszczyźnie będącej z konieczności daną w tym samym czasie, w którym dane jest to, co się na niej znajduje (płaszczyzna spójności lub kompozycji)45. Weźmy trzy najważniejsze przypadki XIX-wiecznej literatury niemieckiej Hölderlina, Kleista i Nietzschego. Po pierwsze, niezwykła kompozycja Hyperiona u Hölderlina, zgodnie z analizą Roberta Rovini: znaczenie istności w odniesieniu do danej pory roku, które to istności ustanawiają równocześnie, na dwa różne sposoby, „część opowieści” (płaszczyzna) oraz szczegóły tego, co się przydarza (układ i między-układy46). Lecz również, w następstwie pór roku i w występowaniu tej samej pory w różnych latach, rozproszenie form i postaci, uwolnienie ruchów, prędkości, opóźnień, pobudzeń, jak gdyby jakaś rzecz wymykała się z nieuchwytnej materii w miarę, jak rozwija się opowieść. Być może również pewna relacja z „real-polityką”; z maszyną wojenną; z muzyczną maszyną dysonansu – Kleist: sposób, w jaki zarówno w jego pisarstwie, jak i w życiu wszystko staje się prędkością i powolnością. Następstwo katatonii i granicznych prędkości, omdleń i rozbłysków. Spać na swym koniu i przechodzić w galop. Przeskakiwać z jednego układu na drugi, poprzez omdlenia, przechodząc przez pustkę. Kleist mnoży swoje „płaszczyzny życia”, lecz jest to zawsze jedna i ta sama płaszczyzna, na której ujmuje swoje pustki i stawki, przeskoki, trzęsienia ziemi i plagi. Płaszczyzna nie jest zasadą organizacji, lecz środkiem transportu. Żadna forma nie rozwija się na niej, nie kształtuje się żaden podmiot, przemieszczają się jedynie afekty, stawanie się wybija i tworzy bloki – jak stawanie-się-kobietą przez Achillesa i stawanie-się-psem przez Pentezyleę. Kleist w cudowny sposób wyjaśnił, w jaki sposób formy i postaci są jedynie pozorami, wytworzonymi przez przesunięcia punktu ciężkości na abstrakcyjnej linii i przez połączenie tych linii na płaszczyźnie immanencji. Niedźwiedź jawi mu się jako fascynujące zwierzę, nie dające się zwieść, ze względu na swe okrutne oczka, które przenikają pozór kształtów, dostrzegając prawdziwą „naturę ruchu”, Gemüt albo niesubiektywny afekt: 45 Zob. rozróżnienie dwóch płaszczyzn u Artauda, z których jedna jest demaskowana jako źródło wszelkich iluzji: Les Tarahumaras, w: Oeuvres complètes, IX, Gallimard 1979, s. 34-35. 46 Wprowadzenie Roberta Rovini w: Friedrich Hölderlin, Hyperion, Union générale d’éditions 1968, s. 10-18.

324

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

stawanie-się-niedźwiedziem Kleista. Nawet śmierć może być pomyślana jedynie jako przyrost elementarnych reakcji charakterystycznych dla zbyt różnych prędkości. Czaszka eksploduje, obsesja Kleista. Całe dzieło Kleista przenika maszyna wojenna, powołana przeciw państwu, maszyna muzyczna przywołana przeciw malarstwu albo „obrazowi”. Ciekawe, jak wielką nienawiścią darzyli to nowe pisarstwo Goethe i Hegel. A to dlatego, że dla nich płaszczyzna musi być nie dającym się rozproszyć, harmonijnym rozwojem Formy i kształtowaniem się zasady Podmiotu, osobowości lub charakteru (szkoła uczuć, trwałość substancjalna i wewnętrzność charakteru, harmonia albo analogia form i ciągłość rozwoju, kult państwa itd.). To dlatego, że ich koncepcja Płaszczyzny jako całości przeciwstawia się proponowanej przez Kleista. Anty-goetheizm i anty-heglizm Kleista, ale także Hölderlina. Goethe trafia w sedno, gdy wytyka Kleistowi równoczesne ustanawianie czystego „procesu stacjonarnego” będącego w rzeczywistości ustaloną płaszczyzną, wprowadzenie pustek i skoków, uniemożliwiających jakikolwiek rozwój o scentralizowanym charakterze oraz wzbudzenie przemocy afektów, które wprowadzają wielkie pomieszanie uczuć47. W przypadku Nietzschego możemy zauważyć tę samą rzecz wyrażaną w inny sposób. Nie ma czegoś takiego, jak rozwój form czy kształtowanie się podmiotów. Nietzsche zarzuca Wagnerowi właśnie zbytnie przywiązanie do formy harmonicznej, zbyt wiele postaci pedagogicznych, „charakterów”: zbyt wiele Hegla i Goethego. Bizet to co innego, mawiał Nietzsche... Zdaje się nam, że u Nietzschego problem nie tkwi we fragmentaryczności pisania. To raczej problem prędkości albo powolności: nie tyle to, czy pisze się wolno, czy szybko, ile to, że pismo, podobnie jak cała reszta, byłoby wytwarzaniem prędkości i powolności między cząstkami. Żadna forma nie oprze się takiemu pisaniu, żaden charakter ani podmiot go nie przetrwa. Zaratustra cechuje się jedynie prędkościami i powolnościami, a wieczny powrót, życie wiecznego powrotu, jest pierwszym wielkim, konkretnym wyzwoleniem czasu niepulsującego. Ecce homo dysponuje jedynie indywiduacjami poprzez istności. Tak ujmowany Plan zawsze, siłą rzeczy, zawodzi, lecz zawód ten jest integralną częścią samej płaszczyzny: zob. wielość płaszczyzn w Woli mocy. W rzeczywistości w przypadku każdego aforyzmu zawsze będzie możliwe czy wręcz konieczne wprowadzenie między jego elementy nowych stosunków prędkości, szybkości oraz powolności, które zdołają rzeczywiście zmienić układ, przeskoczyć z jednego urządzenia na drugie (nie jest to zatem kwestia fragmentu). Jak mówi Cage, częścią

47 Posiłkujemy się tutaj niewydanym studium Mathieu Carrière’a na temat Kleista.

325

t ys i ąc P l at e au

planu jest to, że ów zawodzi48. Dzieje się tak dlatego, że nie jest on ani planem organizacji, ani rozwoju czy formacji, lecz niewolicjonalnych przekształceń. Warto też przywołać Bouleza, który powiada: „Zaprogramować maszynę tak, że za każdym razem, gdy zmienia się taśmę, nadaje jej ona różne cechy czasowe”. A zatem płaszczyzna czy plan, płaszczyzna życia, pisma, płaszczyzna muzyczna itp. może jedynie zawieść, ponieważ czymś niemożliwym jest dochować jej wierności; lecz porażki stanowią część planu, gdyż zwiększają one lub zmniejszają liczbę wymiarów tego, co każdorazowo się rozwija (płaszczyzna mająca n wymiarów). Dziwna maszyna, zarówno wojenna, jak i muzyczna, a także zaraźliwie-namnażająco-inwolucyjna. Dlaczego wszelako przeciwieństwo dwóch rodzajów płaszczyzny odsyła do jeszcze bardziej abstrakcyjnej hipotezy? Rzecz w tym, że wciąż przechodzi się od jednej do drugiej, bezwiednie i poprzez niewyczuwalne stopnie albo uświadamiając to sobie dopiero po fakcie. Jedną płaszczyznę ustanawia się na drugiej albo jedną z drugiej wydobywa – wciąż od nowa. Na przykład, wystarczy wzmocnić dryfującą płaszczyznę immanencji, skryć ją w głębinach Natury, zamiast pozwolić jej swobodnie brykać na powierzchni, aby przeszła od razu na drugą stronę, przyjmując rolę podstawy, która może być już wyłącznie zasadą analogii z punktu widzenia organizacji albo prawem ciągłości z punktu widzenia rozwoju49. Płaszczyzna organizacji albo rozwoju faktycznie pokrywa się z tym, co nazywamy stratyfikacją: formy i podmioty, organy i funkcje są „warstwami” albo stosunkami pomiędzy warstwami. W odróżnieniu od tego, płaszczyzna ujmowana jako płaszczyzna immanencji, spójności albo kompozycji prowadzi do destratyfikacji całej natury, do ujęcia jej za pomocą najbardziej sztucznych środków. Płaszczyzna spójności i Ciało bez Organów. Czyste stosunki prędkości i powolności zachodzące między cząsteczkami, o ile pojawiają się na płaszczyźnie spójności, wiążą się z ruchami deterytorializacji, podobnie jak czyste afekty 48 „Skąd wziął się pański tytuł, A Year from Monday?” „– Z planu, który mieliśmy z grupą przyjaciół, aby znaleźć się w Meksyku w rok od najbliższego poniedziałku. Spotkaliśmy się ponownie w sobotę, a naszego planu nigdy nie udało się zrealizować. Jest to pewna forma milczenia. (...) Z tego, że nasz plan się nie powiódł albo z tego, że nie byliśmy zdolni się spotkać, nie wynika, że wszystko zawiodło; plan nie okazał się porażką”; John Cage, Daniel Charles, For the Birds, Marion Boyers 1981, s. 116-117). 49 To dlatego mogliśmy obrać Goethego za przykład transcendentnej płaszczyzny. Goethe uchodzi raczej za spinozystę; jego studia botaniczne i zoologiczne odkrywają płaszczyznę immanentnej kompozycji, są bliskie koncepcji Geoffroya Saint-Hillaire’a (podobieństwo to było często sygnalizowane). Goethe jednak będzie zawsze bronił podwójnej idei rozwoju Formy i formacji-kształcenia Podmiotu: w ten sposób jego płaszczyzna immanencji zostaje wywrócona na drugą stronę, ku drugiemu biegunowi.

326

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

wiążą się z przedsięwzięciem desubiektywizacji. Co więcej, płaszczyzna spójności nie istnieje uprzednio względem ruchów deterytorializacji, które ją rozwijają, względem linii ujścia, które ją wytyczają i ukazują ją na powierzchni albo względem stawań się, z których się składa. Nawet jeśli płaszczyzna organizacji nieprzerwanie pracuje na płaszczyźnie spójności, cały czas usiłuje ona zatkać linie ujścia, zastopować albo przerwać ruchy deterytorializacji, obciążyć je, poddać restratyfikacji, ponownie ustanowić w głębi formy i podmioty. Zachodzi również odwrotna sytuacja: płaszczyzna spójności nieprzerwanie wydobywa się z płaszczyzny organizacji, wprawiając cząstki w ruch wirowy poza warstwami, mącąc formy uderzeniem prędkości albo powolności, łamiąc funkcje siłą układów i mikroukładów. Lecz tu także niezbędna jest ostrożność, by płaszczyzna spójności nie stała się czystą płaszczyzną zniesienia albo śmierci. Inwolucja nie może osuwać się wstecz ku niezróżnicowaniu. Czyż nie trzeba zachować pewnego minimum warstw, minimum form i funkcji, minimum podmiotu, aby wydobywać z nich materiały, afekty, układy? Tak więc, jeśli przeciwstawiamy sobie dwie płaszczyzny, to jako dwa abstrakcyjne bieguny: na przykład, zewnętrznej płaszczyźnie organizacyjnej właściwej muzyce zachodniej ufundowanej na formach dźwiękowych i ich rozwoju przeciwstawia się płaszczyzna wewnętrznej spójności muzyki orientalnej, wykonana z prędkości i powolności, ruchów i spoczynku. Jednak, wedle hipotezy konkretnej, wszelkie stawanie się muzyki zachodniej, wszelkie muzyczne stawanie się jest związane z minimum form dźwiękowych, a nawet funkcji harmonicznych i melodycznych, poprzez które przepuszcza się prędkości i powolności, sprowadzając je właśnie do minimum. Beethoven wytworzył zadziwiające bogactwo polifoniczne za pomocą względnie ubogich tematów złożonych z trzech lub czterech nut. Istnieje pewien materialny przyrost, który zachodzi wyłącznie wraz z rozproszeniem formy (inwolucja), łączącym się z jej nieprzerwanym rozwojem. Być może geniusz Schumanna jest najbardziej uderzającym przypadkiem: forma rozwija się tu wyłącznie poprzez stosunki prędkości i powolności, na które oddziałuje się materialnie i emocjonalnie. Muzyka zawsze poddawała swe formy i motywy przekształceniom czasowym, poszerzeniom i ścieśnieniom, opóźnieniom i przyspieszeniom, które powstają wyłącznie wedle praw organizacji, a nawet rozwoju. Mikro-interwały, zwiększane i zmniejszane, są ważne dla zakodowanych interwałów. Wagner i postwagneryści w jeszcze większym stopniu starali się wyzwolić wariacje na temat prędkości między cząstkami dźwiękowymi. Ravel i Debussy zachowują z formy właśnie tyle, ile trzeba, aby ją złamać, pobudzić, zmodyfikować poprzez prędkości i powolność. Bolero jest doprowadzonym niemal do karykatury przykładem układu zachowującego z formy minimum, doprowadzone

327

t ys i ąc P l at e au

do wybuchu. Boulez mówi o rozroście małych motywów, nagromadzeniach maleńkich nut, działających kinematycznie i afektywnie, niosących ze sobą prostą formę i dodających do niej wskaźniki prędkości oraz pozwalających wytworzyć skrajnie złożone stosunki dynamiczne poprzez wychodzenie od wewnętrznie prostych stosunków formalnych. Nawet rubato Chopina nie może zostać odtworzone, ponieważ za każdym razem tempo ma inne cechy szczególne50. To trochę tak, jak gdyby ogromna płaszczyzna spójności o zmiennej prędkości nieprzerwanie wprowadzała formy i funkcje, formy i podmioty, aby wydobywać z nich cząstki i afekty. Zegarek, który cechowałby się całą gamą prędkości. Czym jest młoda dziewczyna, czym jest grupa młodych dziewcząt? Proust pokazał to przynajmniej raz na zawsze: w jaki sposób ich indywiduacja, czy to zbiorowa, czy osobliwa, dokonuje się nie tyle poprzez subiektywność, ile poprzez istność, czystą istność. „Byty ujścia”. Są to czyste stosunki prędkości i powolności, nic innego. Młoda dziewczyna jest opóźnieniem prędkości: dokonała zbyt wielu rzeczy, przemierzyła zbyt wiele przestrzeni względem tego, kto na nią czekał. Tak więc powolność młodej dziewczyny przekształca się w szaloną szybkość naszego oczekiwania. Trzeba stwierdzić, zarówno w odniesieniu do tej kwestii, jak i do całego W poszukiwaniu straconego czasu, że Swann nie znajduje się wcale w tej samej sytuacji, co narrator. Swann nie jest szkicem czy prekursorem narratora, chyba że w kwestiach drugorzędnych i to tylko z rzadka. Nie znajdują się oni na tej samej płaszczyźnie. Swann wciąż myśli i czuje w kategoriach podmiotu, formy, podobieństwa między podmiotami, odpowiedniości między formami. Fałsz Odetty jest dlań formą, której tajemna, subiektywna treść musi zostać odkryta i poddana amatorskim czynnościom policyjnym. Muzyka Vinteuila jest dlań formą, która musi wskazywać na inną rzecz, nakładać się na inną rzecz, tworzyć echo odbijające się od innych form, malowideł, twarzy lub krajobrazów. Choćby narrator miał podążać śladami Swanna, czyni on to na innej płaszczyźnie, w innym żywiole. Kłamstwo Albertyny nie ma już nic z treści, dąży ono, przeciwnie, do połączenia się z emisją cząstki pochodzącej z oczu ukochanej, cząstki czerpiącej wartość z samej siebie, która przebiega zbyt szybko przez pole wzrokowe albo słuchowe narratora; to prędkość 50 W kwestii wszystkich tych zagadnień (przyrost-rozproszenie, nagromadzenie, wskazania prędkości, rola dynamiczna i afektywna) zob. Pierre Boulez, Par volonté et par hasard, s. 22-44, 88-91. W innym tekście Boulez nalega na pewien pomijany aspekt muzyki Wagnera: nie tylko lejtmotywy wyzwalają się z podporządkowania postaciom scenicznym, lecz również prędkości rozwijają się swobodnie za sprawą utrzymania „formalnego kodu” albo tempa (Le temps re-cherché w Das Rheingold Programmheft I, Bayreuth 1976, s. 3-11). Boulez składa hołd Proustowi, który pojął jako jeden z pierwszych ową przekształcalną i dryfującą rolę motywów wagnerowskich.

328

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

cząstkowa, niedająca się utrzymać w prawdzie, ponieważ wskazuje ona na dystans, na sąsiedztwo, w którym Albertyna chciałaby się znaleźć i w którym już jest51. Tak też popisy narratora nie będą już zasadniczo tymi, które cechują przesłuchującego policjanta; przywołują całkiem odmienną figurę, strażnika więziennego: jak stać się władcą prędkości, jak ją znieść nerwowo, jako ból głowy, czy też zmysłowo, jako rozbłysk, jak stworzyć więzienie dla Albertyny? I jeśli nie jest to już ta sama zazdrość, gdy przechodzi się od Swanna do narratora, to tym bardziej odmienne jest postrzeganie muzyki: Vinteuil stopniowo przestaje być rozpoznawany wedle form analogicznych i porównywalnych podmiotów, nabierając niebywałych prędkości i powolności, które łączą się na wariacyjnej płaszczyźnie pod postacią wariacji. Jest to jedna i ta sama sytuacja: dla muzyki i dla Poszukiwań (zupełnie jakby motywy wagnerowskie porzuciły wszelką stałość formy i wszelkie przypisanie do postaci). Można rzec, że opłakane skutki wysiłków Swanna, by zreterytorializować strumień rzeczy (Odettę w sekret, malarstwo w twarz, muzykę w lasek Buloński) ustąpiły miejsca przyspieszonemu ruchowi deterytorializacji, linearnemu przyspieszeniu maszyny abstrakcyjnej, porywającej ze sobą twarze i pejzaże, następnie zaś miłość, zazdrość, następnie malarstwo i samą muzykę, zgodnie z coraz silniejszymi współczynnikami, które będą karmić Dzieło, ryzykując, że wszystko rozsypie się i umrze. A zatem narrator, wbrew częściowym zwycięstwom, poniesie porażkę w swym przedsięwzięciu nie mającym nic wspólnego z odnalezieniem czasu ani wymuszeniem wspomnienia, lecz polegającym na stawaniu się władcą prędkości, w rytm jego astmy. Chodziło o to, by stawić czoło zagładzie. Możliwe jest też inne wyjście czy też raczej: Proust umożliwił jeszcze jedno wyjście. Wspomnienia molekuły. Stawanie-się-zwierzęciem jest tylko jednym przypadkiem spośród wielu. Okazujemy się być ujęci w segmenty stawania się, między którymi możemy ustanowić pewien rodzaj porządku albo pozornego postępu: stawanie-się-kobietą, stawanie-się-dzieckiem; stawanie-się-zwierzęciem, rośliną albo minerałem; wszelkiego rodzaju molekularne stawania się, stawania-się-cząstkami. Jedne włókna prowadzą do kolejnych, przekształcają jedne w drugie, przenikają drzwi i progi. Śpiewać albo komponować, malować, pisać – czynności te 51

Tematyka prędkości i powolności jest szczególnie rozbudowana w Uwięzionej: „Nawet będąc w naszych rękach, istoty te są nieujęte. Aby zrozumieć wzruszenia, które nam dają, a których nie dają inne, nawet piękniejsze, trzeba brać w rachubę, że one nie są nieruchome, ale w ruchu, i trzeba dodać do ich osoby znak oznaczający w fizyce szybkość (…) Tym właśnie istotom wymykającym się natura ich, nasz niepokój przyprawiają skrzydła” (Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. 5: Uwięziona, tłum. T. Żeleński (Boy), PIW 1974, s. 95-97).

329

t ys i ąc P l at e au

nie mają może żadnego innego celu, niż rozbudzenie owych stawań się. Przede wszystkim zaś muzyka; wszelkie stawanie-się-kobietą, jak i stawanie-się-dzieckiem przenika muzykę, nie tylko na poziomie głosu (głos angielski, włoski, kontratenor, kastrat), lecz również na poziomie wątków i motywów: refrenik (petite ritournelle), biesiadna pieśń, sceny dziecięce i zabawy dziecka. Instrumentacja i orkiestracja są przeniknięte stawaniami-się-zwierzętami, zwłaszcza ptakami, ale także innymi. Plusk, kwilenie, molekularne piski są tam obecne od początku, nawet jeśli instrumentalna ewolucja wraz z innymi czynnikami nadaje im dziś jeszcze większą wagę, uznając je, z punktu widzenia ściśle muzycznej treści, za cechę nowego progu dla treści swoiście muzycznej: molekuła dźwiękowa, stosunki prędkości i powolności między cząstkami. Stawania-się-zwierzętami podążają w głąb molekularnych stawań się. W związku z tym nasuwa się mnóstwo pytań. W pewnym sensie trzeba rozpocząć od końca: wszelkie stawania się są już molekularne. Rzecz w tym, że stawanie się nie polega na naśladowaniu kogoś lub jakiejś rzeczy, nie chodzi tu o utożsamienie się z nią. Nie chodzi również w dostosowanie stosunków formalnych. Żadna z tych dwóch figur z porządku analogii nie ma nic wspólnego ze stawaniem się, ani imitacja podmiotu, ani proporcjonalność formy. Stawać się to wychodzić poza właściwe sobie formy, poza podmiot, którym się jest, poza posiadane organy albo funkcje, jakie się pełni, wydobyć cząstki, między którymi ustanawia się stosunki ruchu oraz prędkości i spoczynku, najbliższe temu, czym się stajemy i poprzez co się stajemy. To właśnie w tym sensie stawanie się jest procesem pragnienia. Ta zasada bliskości jest faktycznie szczególna i nie wprowadza żadnej analogii. Wskazuje ona, w sposób najbardziej ścisły z możliwych, strefę sąsiedztwa lub współobecności cząstki, ruch, który porywa każdą cząstkę, gdy wchodzi ona w tę strefę. Louis Wolfson podejmuje się przedziwnego przedsięwzięcia: będąc schizofrenikiem, dokonuje jak najszybszego przekładu każdego zdania swego ojczystego języka na obce słowa, mające podobne brzmienie i sens; będąc anorektykiem, rzuca się do lodówki, rozrywa pudełka z jedzeniem, jak najszybciej napychając się ich zawartością52. Błędem byłoby wierzyć, że zapożycza on z obcych języków „przebrane” słowa, których potrzebuje. Napycha raczej swój własny język cząstkami werbalnymi, które nie mogą już przynależeć do formy tego języka, zupełnie tak samo, jak opycha się pożywieniem, które nie ma już odżywczej postaci: dwa rodzaje cząstek wchodzą ze sobą w sąsiedztwo. Można równie dobrze mówić o emisji cząstek, które przybierają takie właśnie stosunki ruchu i spoczynku, ponieważ wchodzą w taką strefę sąsiedztwa; albo: które 52 Louis Wolfson, Le schizo et les lanques, Gallimard 1970.

330

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

wchodzą w tę strefę, ponieważ przybierają te stosunki. Istność nie daje się oddzielić od mgły, która zależy od strefy cząstkowej, od strefy korpuskularnej. Sąsiedztwo jest pojęciem zarówno topologicznym, jak i kwantowym, wskazującym na przynależność do tej samej molekuły, niezależnie od rozważanych podmiotów i określonych form. Schérer i Hocquenghem podkreślali ten kluczowy punkt, gdy rozważali problem dzieci-wilków. Z pewnością, nie chodzi o rzeczywistą produkcję, traktowanie dziecka tak, jak gdyby „rzeczywiście” stawało się zwierzęciem; tym bardziej nie chodzi o podobieństwo, traktowanie dziecka tak, jak gdyby miało ono naśladować zwierzęta, które je rzeczywiście wychowały; jednak nie chodzi także o symboliczną metaforę, jak gdyby autystyczne dziecko, porzucone albo zaginione, miało stawać się jedynie „analogią” zwierzęcia. Schérer i Hocquenghem mają rację w tym, że wskazują na fałszywość tego rozumowania, zakorzenionego w kulturalizmie albo moralizmie, odwołujących się do nieredukowalności ludzkiego porządku: ponieważ dziecko nie przekształciło się w zwierzę, pozostanie ono wobec niego jedynie w relacji metaforycznej, wynikającej z niemocy dziecka lub jego porzucenia. Oni sami z kolei powołują się na obiektywną strefę nieokreślenia czy niepewności, „pewną wspólną albo niedającą się rozróżnić rzecz”, sąsiedztwo „uniemożliwiające nie tylko mówienie o granicy między zwierzęciem i człowiekiem”, nie tylko u dzieci autystycznych, lecz u wszystkich dzieci; tak jakby niezależnie od ewolucji prowadzącej ku dorosłości istniało miejsce na inne stawania się, „inne współczesne możliwości”, nie będące regresją, lecz twórczą inwolucją, świadczącą „o nieludzkości jako takiej, przeżywanej bezpośrednio w ciele”; śluby wbrew naturze, „poza zaprogramowanym ciałem”. Rzeczywistość stawania-się-zwierzęciem – bez stawania-się-zwierzęciem w rzeczywistości. Na nic zdaje się odtąd formułowanie zarzutu, że dziecko-pies jest psem jedynie w granicach swojej formalnej konstytucji i nie robi niczego psiego, niczego, czego inny człowiek nie mógłby zrobić, gdyby tylko chciał. Tym zatem, co trzeba wyjaśnić, jest właśnie to, że wszystkie dzieci, a także wielu dorosłych, czynią to w większym lub mniejszym stopniu i dają świadectwo raczej nieludzkiej zbieżności ze zwierzęciem, niż symbolicznej wspólnocie edypalnej53. Nie damy już wiary temu, że dzieci jedzące trawę, ziemię albo surowe mięso odnajdują w nim jedynie witaminy albo minerały, których brakuje ich organizmowi. Chodzi o to, by współdzielić ze zwierzęciem ciało, Ciało bez Organów 53

René Schérer oraz Guy Hocquenghem, Co-ire, „Recherches” nr 22, 1976, s. 76-82: zob. ich krytykę tezy Bettelheima, który w dziecięcych stawaniach-się-zwierzętami dostrzega jedynie autystyczną symbolikę, wyrażając w ten sposób raczej lęk rodziców niż dziecięcą rzeczywistość (zob. Bruno Bettelheim, La forteresse vide, Gallimard 1969).

331

t ys i ąc P l at e au

określane przez strefy intensywności i sąsiedztwa. Skąd zatem pochodzi to nieokreślenie, owa obiektywna nierozróżnialność, o których mówią Schérer i Hocquenghem? Chodziłoby na przykład o to, by nie naśladować psa, lecz skomponować swój organizm z inną rzeczą w sposób, który pozwoli uchwycić w skomponowanej tak całości cząstki, które byłyby psie w swej funkcji względem stosunku ruchu i spoczynku albo cząstkowego sąsiedztwa, w jakie wchodzą. Jest zrozumiałe, że owa inna rzecz może być bardzo różna i mieć większy lub mniejszy związek ze zwierzęciem, o którym mowa: może to być naturalne pożywienie zwierzęcia (ziemia i robaki), mogą to być jego zewnętrzne stosunki z innymi zwierzętami (staję się psem z kotami, staję się małpą z końmi), może być to aparat albo proteza, z której człowiek czyni użytek (kaganiec, lejce itd.), może to być dowolna rzecz, nawet taka, która nie ma już żadnego dającego się „zlokalizować” stosunku z danym zwierzęciem. W odniesieniu do tego ostatniego przypadku, mogliśmy zauważyć jak Slepian opiera swój wysiłek stania się psem na idei wzucia butów na dłonie, na zasznurowaniu ich swoimi ustami-pyskiem. Philippe Gavi przywołuje wyczyny Lolito, pożeracza butelek, ceramiki i porcelany, żelaza, a nawet rowerów, który mówi sam o sobie: „Uważam się w połowie za zwierzę, w połowie za człowieka. Raczej za zwierzę niż człowieka. Uwielbiam zwierzęta, zwłaszcza psy, czuję się z nimi związany. Moje uzębienie przystosowało się i w rzeczywistości, gdy nie jem szkła albo żelaza, swędzi mnie szczęka, tak jak u młodego psa, który ma chęć schrupać kość”54. Zinterpretowanie słowa „jak” metaforycznie albo doszukiwanie się w nim strukturalnej analogii (człowiek-żelazo = pies-kość) oznaczałoby, że niczego nie zrozumieliśmy ze stawania się. Słowo „jak” jest jednym z tych słów, które bardzo zmieniają swój sens i funkcję, gdy odniesie się je do istności, gdy uczyni się z nich wyrażenie stawania się, nie zaś stanów znaczonych albo stosunków znaczących. Może się zdarzyć, że pies zaciśnie szczęki na żelazie, lecz wówczas użyje swej szczęki jako organu molowego. Gdy Lolito je żelazo, rzecz ma się całkiem inaczej: komponuje on swą szczękę z żelazem w sposób, za sprawą którego sam staje się szczęką molekularnego psa. Aktor De Niro w jednej ze scen pewnego filmu porusza się „jak” krab; jednak nie chodzi mu, 54 Philippe Gavi, Les Philosophes du fantastique w: „Liberation”, 31 marca 1977. We wcześniejszych przypadkach należałoby uznać pewne czynności określane mianem neurotycznych za funkcję stawania się zwierzęciem, zamiast odnosić stawania się zwierzętami do interpretacji psychoanalitycznej owych czynności. Mogliśmy zaobserwować to w przypadku masochizmu (Lolito wyjaśnia, że źródło jego wyczynów tkwi w pewnych masochistycznych doświadczeniach; wspaniały tekst Christiana Maurela łączy stawanie-się-małpą i stawanie-się-koniem w masochistyczną parę). Należałoby również poddać pod rozwagę ano­reksję z punktu widzenia stawania się zwierzęciem.

332

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

jak mówi, o to, by naśladować kraba; chodzi o skomponowanie z obrazem, z prędkością obrazu, czegoś, co ma związek z krabem55. I to właśnie ma dla nas kluczowe znaczenie: nie stajemy się zwierzęciem ot tak, za pomocą dowolnych środków i elementów; emitujemy korpuskuły wchodzące w stosunek ruchu i spoczynku charakterystyczny dla cząstek zwierzęcych albo też – co sprowadza się do tego samego – w strefie sąsiedztwa cząstki zwierzęcej. Zwierzęciem stajemy się wyłącznie na sposób molekularny. Nie stajemy się molowym szczekającym psem, lecz poprzez szczekanie, jeśli wkładamy w to dość serca, konieczności i kompozycji, emitujemy molekularnego psa. Człowiek nie może stać się wilkiem czy wampirem tak, jakby po prostu zmienił gatunek molowy; jednak wampir i wilkołak są stawaniami się człowieka, to znaczy sąsiedztwem między molekułami złożonymi ze stosunków ruchu oraz stosunków prędkości i powolności, zachodzącym między emitowanymi cząstkami. Z pewnością istnieją wilkołaki i wampiry, jesteśmy o tym przekonani; jednak nie szukajcie u nich podobieństwa albo analogii ze zwierzęciem, ponieważ jest to stawanie-się-zwierzęciem w akcie, jest to wytwarzanie zwierzęcia molekularnego (podczas gdy „rzeczywiste” zwierzę” jest ujmowane pod swą postacią i podmiotowością molową). To w nas zwierzę szczerzy kły jak szczur Hoffmansthala, a kwiat prezentuje swe płatki – lecz dzieje się to na drodze emisji korpuskularnej, poprzez molekularne sąsiedztwo, nie zaś przez naśladownictwo albo proporcjonalność formy. Albertyna może w nieskończoność naśladować kwiat, lecz dopiero wówczas, gdy śpi i wchodzi w kompozycję z cząsteczkami słońca, jej pieprzyk i faktura jej skóry wchodzą w stosunek spoczynku i ruchu, który popycha ją ku strefie molekularnej rośliny: stawanie-się-rośliną Albertyny. I dopiero wówczas, gdy zostaje uwięziona, emituje cząstki ptaka. Gdy zaś ucieka, rzuca się ku linii ujścia, staje się koniem, nawet jeśli jest to rumak śmierci. Tak, wszystkie stawania się mają charakter molekularny; zwierzę, kwiat czy kamień, którymi się stajemy, są molekularnymi zbiorowościami, istnościami, nie zaś formami, przedmiotami lub podmiotami molowymi, które poznaje się poza nami i które rozpoznaje się siłą doświadczenia, nauki czy nawyku. Jeśli to prawda, podobnie ma się rzecz w odniesieniu do tego, co ludzkie: istnieją stawanie-się-kobietą i stawanie-się-dzieckiem, które nie przypominają kobiety czy dziecka jako wyraźnie odrębnych molowych jednostek (choć kobieta czy dziecko mogą mieć – nawet jeśli jest to tylko możliwość – uprzywilejowane pozycje względem owych stawań się). Tym, co nazywamy tu jednostką molową, jest na przykład kobieta o tyle, o ile jest ona ujmowana w dualnej maszynie, która przeciwstawia ją mężczyźnie, o tyle, o ile jest ona określona 55 Zob. „Newsweek”, 16 maja 1977, s. 57.

333

t ys i ąc P l at e au

przez swą formę i warunkowana przez organy i funkcje oraz przypisana do pewnej podmiotowości. Stawanie-się-kobietą nie polega na naśladowaniu owej jednostki ani nawet na przekształceniu się w nią. Nie zapominamy tu o znaczeniu naśladownictwa, o momentach naśladowania u niektórych homoseksualnych mężczyzn, ani tym bardziej, o niezwykłych próbach rzeczywistego przekształcenia podejmowanych przez niektórych transwestytów. Chcemy tylko powiedzieć, że owe aspekty, nieodłączne od samego stawania-się-kobietą, muszą być ujmowane jako funkcja czegoś innego: nie jest to ani naśladowanie, ani przybieranie formy kobiecej, lecz emitowanie cząstek wchodzących w stosunek ruchu i spoczynku lub w strefę sąsiedztwa mikrokobiecości, to znaczy wytwarzanie w nas samych kobiety molekularnej, tworzenie kobiety molekularnej. Nie chcemy powiedzieć, że tego typu tworzenie byłoby przywilejem mężczyzny, lecz, przeciwnie, że kobieta ma za jednostkę molową stawanie-się-kobietą, o ile mężczyzna również staje się kobietą lub może się nią stać. Oczywiście konieczne jest, by kobiety uprawiały politykę molową w celu zdobycia możliwości posługiwania się własnymi organizmami, tworzenia własnej historii czy podmiotowości – „my jako kobiety...” pojawia się jako podmiot wypowiedzenia. Jednak niebezpiecznie jest ograniczyć się tylko do takiego podmiotu, który działa jedynie o tyle, o ile osusza źródło lub tamuje strumień. Pieśń życia jest często intonowana przez najbardziej wyschnięte spośród kobiet, ożywiane resentymentem, wolą mocy i matczynym chłodem. Podobnie uschnięte dziecko jest o tyle lepsze, że nie wypływa z niego już żaden strumień dziecięcości. Tym bardziej nie wystarczy powiedzieć, że każda z płci zawiera w sobie drugą i musi rozwijać w sobie biegun przeciwny. Biseksualność nie jest wcale lepszym pojęciem, niż podział płci. Miniaturyzacja i interioryzacja binarnej maszyny jest równie nieznośna, jak jej rozjątrzanie; nie da się wyjść poza nią w ten sposób. Trzeba zatem zrozumieć kobiecą politykę molekularną, która wślizguje się do molowych konfrontacji i przechodzi pod nimi i poprzez nie. Gdy pytano Virginię Woolf o swoiście kobiece pisarstwo, wzdragała się ona przed ideą pisania „jako kobieta”. Pisarstwo powinno raczej wytwarzać stawanie-się-kobietą, atomy kobiecości zdolne do przemierzenia i wniknięcia w całe pole społeczne oraz zakażenia mężczyzn, pochwycenia ich w tym stawaniu się. Cząstki bardzo delikatne, lecz również solidne i zawzięte, nieusuwalne i nieposkromione. Pojawienie się kobiet w angielskiej prozie nie oszczędziło żadnego mężczyzny: również tych uchodzących za najbardziej męskich, najbardziej fallokratycznych, jak Lawrence czy Miller, bez przerwy pochwytujących i emitujących owe cząstki, wchodzących w sąsiedztwo albo w strefę nieodróżnialności od kobiet. Stają się oni kobietami pisząc. Nie jest to kwestia organizmu,

334

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

historii i podmiotu wypowiedzenia, który przeciwstawia męskość kobiecości w obrębie wielkich maszyn dualnych. Jest to raczej kwestia ciała – ciała, które kradnie się nam, aby fabrykować przeciwstawiające się sobie organizmy. Ciało to kradnie się przede wszystkim dziewczynie: przestań się tak zachowywać, nie jesteś już małą dziewczynką, nie jesteś chłopczycą itd. Dziewczynie kradnie się przede wszystkim jej stawanie się, aby nadać, narzucić jej historię albo prehistorię. Następny w kolejce jest chłopiec, choć jemu pokazuje się przykład dziewczyny, wskazuje mu się ją jako przedmiot jego pragnienia, fabrykując mu przeciwstawny organizm, podobnie jak dominującą historię. Dziewczyna jest pierwszą ofiarą, jednak musi służyć również za przykład i pułapkę. To dlatego, gdy spojrzeć na to z drugiej strony, odtworzenie ciała jako Ciała bez Organów, anorganizmu ciała, jest nieodłączne od stawania-się-kobietą lub od wytwarzania kobiety molekularnej. Bez wątpienia młoda dziewczyna staje się kobietą w znaczeniu organicznym albo molowym. Jednak z drugiej strony, stawanie-się-kobietą czy też kobieta molekularna jest właśnie młodą dziewczyną. Młoda dziewczyna z pewnością nie określa się poprzez dziewictwo, lecz poprzez stosunek ruchu i spoczynku, prędkości i powolności, poprzez kombinację atomów, emisję cząstek: istność. Nieprzerwanie biega ona po Ciele bez Organów. Jest linią abstrakcyjną albo linią ujścia. Młode dziewczęta nie przynależą również do żadnego określonego wieku, płci, porządku czy królestwa: raczej prześlizgują się one między porządkami, aktami, wiekami, płciami; wytwarzają n molekularnych płci na linii ujścia, dzięki swemu stosunkowi do dwoistych maszyn, które nieustannie przemierzają. Jedynym sposobem na wyjście poza dualizmy, bycie pomiędzy, przechodzenie między (intermezzo), jest to, co przeżywała Virginia Woolf z całych sił i w całym swym dziele: nieprzerwane stawanie się. Młoda dziewczyna jest niczym blok stawania się, który pozostaje współczesny każdemu elementowi przeciwstawnemu: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, dorosłemu. To nie młoda dziewczyna staje się kobietą, to stawanie-się-kobietą czyni młodą dziewczynę czymś uniwersalnym; to nie dziecko staje się dorosłym, lecz stawanie-się-dzieckiem czyni młodość czymś uniwersalnym. Trost, autor nader tajemniczy, nakreślił portret dziewczyny, z którym wiąże się pewien rodzaj rewolucji: prędkość, jej ciało wolne na sposób maszynowy, jej intensywności, jej linia abstrakcyjna czy też linia ujścia, jej molekularna wytwórczość, jej obojętność na wspomnienie, jej niefiguratywny charakter – „niefiguratywność pragnienia”56. Joanna d’Arc? Szczególna rola 56 Zob. Dolfi Trost, Visible et invisible, Arcanes 1953, oraz Librement mécanique, Mino­taure 1955: „znajdowała się równocześnie w swej zmysłowej rzeczywistości i idealnym przedłużeniu swych linii, niczym projekcja grupy ludzkiej mającej dopiero nadejść”.

335

t ys i ąc P l at e au

młodej dziewczyny w rosyjskim terroryzmie, młoda dziewczyna z bombą, strażniczka dynamitu? Z pewnością polityka molekularna przechodzi przez młodą dziewczynę i dziecko. Jest jednak równie pewne, że dziewczyny i dzieci nie czerpią sił z molowego statusu, który je poskramia, ani z organizmu i subiektywności, które się im nadaje; czerpią one wszystkie siły ze stawania-się-molekularnym, które umożliwia im przechodzenie poprzez płcie i wieki, stawanie-się-dzieckiem tak przez dorosłego, jak i przez dziecko, stawanie-się-kobietą zarówno przez mężczyznę, jak i przez kobietę. Dziewczyna i dziecko nie stają się, to samo stawanie się jest dzieckiem albo dziewczyną. Dziecko nie staje się dorosłym, tak jak dziewczyna nie staje się kobietą; jednak dziewczyna jest stawaniem-się-kobietą każdej płci, tak jak dziecko – stawaniem-się-młodym każdego wieku. Wiedzieć, jak się starzeć, nie jest tym samym, co pozostawać młodym; chodzi raczej o wydobywanie ze swego wieku cząstek, prędkości i powolności, przepływów ustanawiających młodość danego wieku. Wiedzieć, jak kochać, nie oznacza pozostawać mężczyzną albo kobietą, lecz wydobywać ze swej płci cząstki, prędkości i powolności, strumienie, n płci ustanawiających dziewczynę danej seksualności. To sam Wiek jest stawaniem się dzieckiem, podobnie jak Seksualność, nieważne jaka, jest stawaniem się kobietą, to znaczy dziewczyną – oto odpowiedź na głupie pytanie: dlaczego Proust zrobił z Alberta Albertynę? Jeśli zatem wszystkie stawania się, wliczając stawanie-się-kobietą, mają charakter molekularny, trzeba również stwierdzić, że wszystkie stawania się zaczynają się od stawania-się-kobietą i przez nie przechodzą. Jest to klucz do innych stawań się. Gdy wojownik przebiera się za kobietę, ukrywa się w kobiecym przebraniu, nie jest to chwilowy wstydliwy moment w jego karierze. Ukrywanie się, kamuflowanie jest jedną z funkcji wojownika; linia ujścia przyciąga zaś wroga, przenika coś i umożliwia temu czemuś ujście; to z nieskończoności linii ujścia wyłania się wojownik. Choć jednak kobiecość człowieka wojny nie jest przypadkowa, nie należy myśleć o niej jako czymś strukturalnym albo regulowanym przez odpowiedniość stosunków. Nie ma powodów, by sądzić, że odpowiedniość między dwoma stosunkami, „mężczyzna-wojna” i „kobieta-małżeństwo”, mogłaby wprowadzać ekwiwalencję między wojownikiem i dziewczyną jako kobietą, która odmawia małżeństwa57. Wojownik nie daje się oddzielić od Amazonek. Zjednoczenie młodej dziewczyny i wojownika nie wytwarza zwierząt, lecz stawanie-się-kobietą jednego z nich i stawanie-się-zwierzęciem drugiego, w jednym i tym samym „bloku”, gdzie wojownik staje się zwierzęciem, poprzez zarażenie się młodą 57 Zob. przykłady i wyjaśnienia zaproponowane przez Jean-Pierre’a Vernanta w Problèmes de la guerre en Grèce ancienne, s. 15-16.

336

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

dziewczyną, podczas gdy młoda dziewczyna staje się wojowniczką przez zakażenie się zwierzęciem. Wszystko zostaje ponownie zjednoczone w asymetrycznym stawaniu się, natychmiastowym zygzaku. Achilles i Pentezylea dokonują wzajemnego wyboru w serii oszołomień, wirów i cząsteczkowych omdleń za sprawą istnienia podwójnej maszyny wojennej, tej stworzonej przez Greków, która już wkrótce zostanie wyparta przez państwo, oraz maszyny Amazonek, która wkrótce się rozpadnie. Achilles i Pentezylea, ostatni wojownik i ostatnia królowa młodych dziewcząt, dokonują wzajemnego wyboru; Achilles w stawaniu-się-kobietą, Pentezylea w stawaniu-się-psem. Rytuałów transwestytyzmu w społeczeństwach pierwotnych, w trakcie których mężczyzna staje się kobietą, nie da się wyjaśnić przez organizację społeczną, zapewniającą odpowiedniość danych stosunków, ani też przez organizację psychiczną sprawiająca, że mężczyzna pragnąłby być kobietą, tak samo jak kobieta – mężczyzną58. Struktura społeczna i psychiczna identyfikacja pomijają wiele szczególnych czynników: zawiązanie, rozwiązanie i komunikacja stawań się, uruchamianych przez transwestytę; moc stawania-się-zwierzęciem, która z niego wypływa; przede wszystkim zaś przynależność tych stawań się do szczególnej maszyny wojennej. Rzecz ma się tak samo w przypadku seksualności: kiepsko wyjaśnia się ją przez binarną organizację płci czy przez biseksualną organizację każdej z nich. Seksualność wprowadza najróżniejsze stawania się, będące niczym n płci; to cała wojenna maszyna przenikana przez miłość. Nie oznacza to powrotu do mylących metafor łączących miłość i wojnę, uwodzenie i podbój, walkę płci i sceny z życia małżeńskiego czy wręcz wojnę strindbergowską: są one trafne wyłącznie wtedy, gdy miłość dobiegła już końca, a seksualność się zasuszyła. Liczy się to, że sama miłość jest maszyną wojenną obdarzoną obcymi, niemal przerażającymi mocami. Seksualność jest wytwarzaniem tysiąca płci, które tym samym są nieokiełznanymi stawaniami się. Seksualność przechodzi przez stawanie-się-kobietą mężczyzny i stawanie-się-zwierzęciem człowieka: emisja cząstek. Nie ma tu potrzeby zezwierzęcenia, nawet jeśli może się ono pojawić, o czym zaświadcza w bardzo interesujący sposób wiele anegdot psychiatrycznych, choć czynią to one zbyt prosto, a więc przewrotnie zbyt głupio. Nie chodzi o to, aby „udawać” psa, niczym stary jegomość na kartce pocztowej; nie chodzi też o to, by kochać się ze zwierzętami. Stawania-się-zwierzętami cechują się przede wszystkim inną mocą, ponieważ nie czerpią swej rzeczywistości ze zwierzęcia, które jest naśladowane lub do którego 58 W kwestii transwestytyzmu w społeczeństwach pierwotnych zob. Bruno Bettel­ heim, Symbolic Wounds, Free Press 1954 (gdzie przedstawia on identyfikacyjną interpretację psychologiczną) a zwłaszcza Gregory Bateson (który proponuje oryginalną interpretację strukturalną): Naven, Stanford University Press 1958.

337

t ys i ąc P l at e au

się odsyła, lecz z siebie samych, z tego, co porywa nas w całości w jednej chwili i sprawia, że się stajemy: sąsiedztwo, nierozróżnialność, która wydobywa ze zwierzęcia pewną rzecz wspólną, więcej niż mogłoby dokonać całe udomowienie, użytek czy imitacja: „Zwierz”. Jeśli stawanie-się-kobietą jest pierwszym kwantem czy też segmentem molekularnym i skoro stawania-się-zwierzętami wiążą się ze sobą, to ku czemu wszystkie one dążą? Bez cienia wątpliwości: ku stawaniu-się-niedostrzegalnym. Niedostrzegalność jest immanentnym końcem stawania się, jego kosmiczną formułą. W ten sposób Zmniejszający się człowiek Mathesona przechodzi przez królestwa, prześlizguje się między molekułami, aż do stopnia, w którym staje się niewykrywalną cząstką, rozmyślającą w nieskończoność o nieskończoności. Pan Zero Paula Moranda umyka z wielkich krain, przenika te najmniejsze, zstępuje w dół skali państw, aby ustanowić w Lichtensteinie anonimowe stowarzyszenie dla siebie samego i umrzeć niepostrzeżenie, formując za pomocą swych palców partykułę O: „Jestem człowiekiem, który umyka wijąc się między dwiema skrajnościami, do którego strzelają wszystkie strzelby świata. (...) nie należy być już więcej celem”. Co jednak oznacza stawanie-się-niedostrzegalnym, dotarcie do kresu wszystkich cząsteczkowych stawań się, które miały początek w stawaniu-się-kobietą? Niedostrzegalne stawanie się może oznaczać wiele rzeczy. Jaki jest stosunek między niedostrzegalnością (anorganiczną), nierozróżnialnością (nieznaczącą) i bezosobowością (asubiektywną)? Przede wszystkim powiemy: być jak wszyscy. To właśnie ma na myśli Kierkegaard w swej historii „rycerza wiary”, człowieka stawania się: można go obserwować i nic nie zauważyć, mieszczuch, nic poza mieszczuchem. To właśnie przeżył Fitzgerald: w przypadku prawdziwego zerwania, dociera się… tak naprawdę do bycia jak wszyscy. I nie dla każdego jest to proste: nie wyróżniać się. Być niepoznanym, nawet przez swego dozorcę i sąsiadów. Jeśli bycie „jak” wszyscy jest tak trudne, to dlatego, że dotyczy ono stawania się. Nie wszyscy stają się jak wszyscy, sprawiają, że wszyscy stają się wszystkim. Trzeba tu wiele ascezy, trzeźwości, twórczej inwolucji: angielskiej elegancji, angielskich tkanin, wtopienia się w ściany, eliminacji tego, co zbyt uchwytne, zbyt dostrzegalne. „Wyeliminować wszystko, co jest odpadem, co jest martwe lub zbyteczne”, skargi i zażalenia, niezaspokojone pragnienia, obronę i tłumaczenie się, wszystko to, co zakorzenia nas w nas samych, w naszej molowości. Jest tak dlatego, że „wszyscy” to molowa całość, choć stawanie-się-wszystkimi jest zupełnie inną sprawą, wprowadzającą do gry cały kosmos wraz ze składającymi się nań cząsteczkami. Stawanie-się-wszystkimi (tout le monde), to tworzenie świata, pewnego świata. Na mocy procesu eliminacji jest się już niczym więcej, niż abstrakcyjną linią czy też fragmentem układanki,

338

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

która sama w sobie jest abstrakcyjna. Świat ten tworzy się w ciągłym powiązaniu z innymi liniami, innymi fragmentami, tak, aby mógł przykryć ten pierwszy, niby przezroczysta warstwa. Zwierzęca elegancja, zakamuflowana ryba, skrytość: przebiega ona przez linie abstrakcyjne, które niczego nie przypominają ani nawet nie przebiegają wzdłuż swych podziałów organicznych; jednak ryba, zdezorganizowana i zdezartykułowana, tworzy świat wraz z wyraźnymi konturami skał, piasku, roślin, aby stać się niedostrzegalną. Ryba jest niczym chiński poeta-malarz: ani naśladowczy, ani strukturalny, lecz kosmiczny. François Cheng pokazuje, że poeta nie dąży do naśladownictwa ani tym bardziej nie wylicza „geometrycznych proporcji”. Utrzymuje on, wydobywa z natury tylko istotne linie i ruchy, posługuje się tylko „konturami” ciągłymi albo narzuconymi59. To w tym znaczeniu stawanie-się-wszystkimi, tworzenie świata stawania się, to światowienie, tworzenie świata, światów, to znaczy odkrywanie ich sąsiedztwa oraz stref nierozróżnialności. Kosmos jako maszyna abstrakcyjna, a także każdy świat jako konkretny układ, który się realizuje. Sprowadzać się do jednej albo kilku linii abstrakcyjnych, które będą się ciągnąć i przenikać z innymi, aby wytworzyć w sposób natychmiastowy, bezpośredni, pewien świat, w którym jest ten świat, który się staje, w którym stajemy się całym światem, wszystkimi. Pismo niczym linia chińskiego rysunku-poematu: było to marzenie Kerouaca, a nawet już Virginii Woolf. Mówiła ona, że trzeba „nasycić każdy atom”, a tym samym eliminować, eliminować wszystko to, co jest podobieństwem i analogią, lecz również „umieścić wszystko”: wyeliminować wszystko to, co wykracza poza moment, ale umieścić wszystko, co on zawiera – sam moment nie jest natychmiastowy, jest istnością, przez którą się prześlizgujemy i która prześlizguje się po innych istnościach, poprzez przezroczystość60. Być obecną u początków świata. Oto powiązanie między trzema cnotami: niedostrzegalnością, nierozróżnialnością, bezosobowością. Sprowadzić się do linii abstrakcyjnej, do konturu, i wejść w ten sposób w istność jako bezosobowość twórcy. Jest się wtedy niczym roślina: tworzy się świat lub też stawanie się ze wszystkiego i wszystkich, z całego świata, ponieważ tworzy się świat z konieczności połączony, usuwa się z siebie wszystko to, co przeszkadza nam prześlizgiwać się między rzeczami, przepchnąć się na poziom rzeczy. Łączy się „wszystko”: rodzajnik nieokreślony, nieskończone stawanie się oraz nazwę własną, do której jest się sprowadzonym. Nasycić, wyeliminować, umieścić wszystko. 59 François Cheng, L’écriture poétique chinoise, s. 20 i nast. 60 Virginia Woolf, The Diary of Virginia Woolf, Hogarth Press 1980, t. 3, s. 209, t. 1, 10-18, s. 230: „Przyszła mi do głowy myśl, że to, co chciałabym teraz zrobić, to nasycić każdy atom” – itd. W odniesieniu do wszystkich tych kwestii posługujemy się niewydanym studium Fanny Zavin dotyczącym Virginii Woolf.

339

t ys i ąc P l at e au

Ruch jest w istotny sposób powiązany z niedostrzegalnością, jest ze swej natury niedostrzegalny. Rzecz w tym, że percepcja nie może czuć ruchu inaczej, niż jako ruchomą translację albo rozwój formy. Ruchy oraz stawania się, to znaczy czyste stosunki prędkości i spoczynku, czyste afekty, znajdują się albo pod, albo ponad progiem percepcji. Bez wątpienia wszelkie progi percepcji są względne, zawsze istnieje zatem taki, który może uchwycić to, co wymyka się innemu: sokoli wzrok… Jednak adekwatny próg nie może działać inaczej, niż w funkcji postrzegalnej formy i postrzeganego czy też obserwowanego podmiotu. Dlatego sam ruch wciąż przechodzi gdzie indziej: jeśli ustanawia się postrzeżenie w serii, ruch dokonuje się zawsze poza maksymalnym progiem i poniżej progu minimalnego, w interwałach w ekspansji albo w kontrakcji (mikrointerwały). Tak jak wielcy japońscy zapaśnicy, którzy posuwają się naprzód zbyt wolno i wykonują chwyt zbyt szybko i nagle, by można było ich dostrzec: tym, co się ściera, są nie tyle zapaśnicy, ile nieskończona powolność oczekiwania (co się wydarzy?) oraz nieskończona prędkość wyniku (co się wydarzyło?). Należałoby osiągnąć próg fotograficzny czy też kinematograficzny, lecz, przez stosunek do zdjęcia, ruch i afekt znów wymykają się ponad albo pod nim. Odkąd Kierkegaard ukuł wspaniałą dewizę „przyglądam się jedynie ruchom”, może on uchodzić za niezwykłego prekursora kina, mnożącego wersje scenariusza miłosnego Agnieszki i człowieka morskiego61 wedle zmiennych prędkości i powolności. Ma on jeszcze więcej powodów, aby twierdzić, że istnieje jedynie ruch nieskończony; że ruch nieskończony może dokonywać się jedynie poprzez afekt, namiętność, miłość, w stawaniu się będącym młodą dziewczyną, lecz bez odniesienia do jakiegokolwiek „zapośredniczenia”; że, wreszcie, ruch ów jako taki wymyka się zapośredniczającej percepcji, ponieważ jest on już zrealizowany w każdym momencie i niczym tancerz lub kochanek odkrywa się już „w drodze”, w tej samej sekundzie, w której opada, a nawet w chwili, gdy skacze62. Podobnie jak młoda dziewczyna jako byt ujścia, ruch nie może być postrzeżony. Jednakże musimy od razu wprowadzić poprawkę: ruch również „musi” być postrzeżony, może być tylko postrzeżony, to, co niedostrzegalne, jest również pericpiendum. Nie ma tutaj sprzeczności. Jeśli ruch jest niedostrzegalny z natury, to zawsze przez stosunek do pewnego progu percepcji, któremu przynależy w sposób względny, grając w ten sposób rolę zapośredniczenia, na płaszczyźnie operującej dystrybucją 61 Zob. Søren Kierkegaard, Bojaźń i drżenie. Choroba na śmierć, tłum. J. Iwaszkiewicz, PWN 1972, s. 103-107. 62 Odnosimy się tu do Bojaźni i drżenia, książki, którą uważamy za największe dzieło Kierkegaarda, za sprawą sposobu, w jaki stawia ona problem ruchu i prędkości, nie tylko w swej treści, lecz również za sprawą swego stylu i kompozycji.

340

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

progów i postrzeżeń, nadającej formy postrzeżeniowe postrzegającym podmiotom. Jest to zatem płaszczyzna organizacji i rozwoju, płaszczyzna transcendencji, która nadaje to, co ma być postrzeżone, sama nie będąc postrzegana, nie mogąc być postrzeżoną. Jednak na innej płaszczyźnie, płaszczyźnie immanencji lub spójności, to sama zasada kompozycji musi być postrzeżona, nie może istnieć inaczej, niż jako postrzegana, równocześnie z tym, co przez nią dane czy też skomponowane. Tutaj ruch nie odnosi się już do zapośredniczenia we względnym progu, któremu ze swej natury wymyka się ku nieskończoności; osiągnął on, bez względu na swoją prędkość lub powolność, absolutny, ale i zróżnicowany próg, będący jednym i tym samym, co konstrukcja danego obszaru ciągłej płaszczyzny. Można również powiedzieć, że ruch przestaje być realizowany w ramach zawsze względnej deterytorializacji, aby stać się procesem deterytorializacji absolutnej. Różnica między dwiema płaszczyznami sprawia, że to, co nie może być postrzegane na jednej z nich, musi być postrzeżone na drugiej. To, co niedostrzegalne, staje się tutaj z konieczności dostrzegalne, skacząc z jednej płaszczyzny na drugą albo z progu względnego na współistniejący z nim próg absolutny. Kierkegaard pokazuje, że płaszczyzna nieskończoności, to, co nazywa on płaszczyzną wiary, musi stać się czystą płaszczyzną immanencji, która nieprzerwanie i bezpośrednio nadaje, oddaje, gromadzi to, co skończone: w przeciwieństwie do człowieka nieskończonej rezygnacji rycerz wiary, to znaczy człowiek stawania się, będzie miał młodą dziewczynę, całą skończoność i uchwyci to, co nieuchwytne, jako „bezpośredni dziedzic skończoności”. Percepcja nie znajduje się tu już w relacji z podmiotem i przedmiotem, lecz w ruchu, służącym za granicę tej relacji, w okresie, w jakim jest on z nimi związany. Postrzeżenie okazuje się konfrontować z właściwym sobie ograniczeniem; będzie ono znajdować się między rzeczami, w całości właściwego sobie sąsiedztwa, jako obecność jednej istności w drugiej, ujęcie (prehension) jednej przez drugą albo przejście od jednej do drugiej: należy przyglądać się wyłącznie ruchom. To ciekawe, że słowo „wiara” służy do opisu płaszczyzny, która zwraca się ku immanencji. Jednak jeśli rycerz jest człowiekiem stawania się, to istnieją rycerze wszelkiego rodzaju. Czy nie ma nawet rycerzy narkotykowych, w sensie, w jakim wiara jest narkotykiem, a więc w zupełnie innym znaczeniu, niż to, zgodnie z którym religia to opium? Rycerze ci twierdzą, że narkotyk, przy zachowaniu odpowiedniej dozy ostrożności i tylko w kontekście niezbędnych eksperymentów, nie daje się oddzielić od rozłożenia płaszczyzny. Na płaszczyźnie tej nie tylko dochodzi do koniugacji stawania-się-kobietą, stawania-się-zwierzętami, stawania-się-molekułami, stawania-się-niedostrzegalnym, lecz również sama niedostrzegalność staje się z konieczności postrzegana, podczas gdy

341

t ys i ąc P l at e au

postrzeżenie staje się z konieczności molekularne: dotrzeć do dziur, do mikrointerwałów między materiami, kolorów i dźwięków, w które wpadają linie ujścia, linie świata, linie przezroczystości i przekroju63. Zmienić percepcję; problem został postawiony we właściwych kategoriach, ponieważ czyni on całość brzemienną „tym” narkotykiem, niezależnie od drugorzędnych podziałów (narkotyki halucynacyjne czy też nie, twarde lub miękkie itp.). Wszystkie narkotyki dotyczą przede wszystkim prędkości i modyfikacji prędkości. Tym, co pozwala opisać działanie Narkotyku, niezależnie od jego odmiany, jest linia przyczynowości percepcyjnej, która sprawia, że 1) to, co niedostrzegalne, jest postrzegane, 2) postrzeżenie to jest cząstkowe, 3) pragnienie inwestowane jest bezpośrednio w postrzeżenie i to, co postrzegane. Już Amerykanie pokolenia beatu zdążyli wejść na tę drogę i mówili o molekularnej rewolucji charakterystycznej dla narkotyku. Następny był rodzaj wielkiej syntezy w stylu Castanedy. Leslie Fiedler oznaczył bieguny amerykańskiego snu: w potrzasku między dwoma koszmarami, ludobójstwa Indian i zniewolenia Czarnych, Amerykanie uczynili z Czarnego wyparty obraz siły afektu, pomnożenia afektów, z Indianina zaś stłumiony obraz subtelności postrzeżenia, postrzeżenia coraz doskonalszego, podzielonego, nieskończenie spowolnionego albo przyspieszonego64. W Europie Henri Michaux dążył do zwinnego uwolnienia się od rytuałów i cywilizacji, chcąc przyjąć zachwycające i chwilowe protokoły doświadczenia, wykluczyć pytanie o przyczynowość narkotyku, wyłuskać ją do maksimum, oddzielić deliria i halucynacje. Jednak właśnie w tym miejscu wszystko ponownie się łączy: znowu pojawia się wiara, a problem ten zostaje dobrze postawiony, gdy mówi się, że narkotyk prowadzi do utraty form i osób, pozwalając rozwinąć szaleńcze prędkości narkotyczne, chwytając jedne i drugie niczym zapaśnicy, nadaje postrzeżeniu cząstkową moc poznawania mikrofenomenów, mikrodziałań, a temu, co postrzegane – siłę emisji przyspieszonych albo spowolnionych cząsteczek, wedle dryfującego czasu, który nie jest już naszym czasem, oraz istności, które nie są już z tego świata: deterytorializacja, „jestem zdezorientowany…” (takie postrzeganie rzeczy, myśli, pragnień, gdzie pragnienie, myśl, rzecz podbiły wszelkie postrzeżenie; to, co niedostrzegalne, w końcu postrzeżone). Nic więcej ponad świat prędkości i długości bez formy, bez podmiotu, bez widoku. Nic ponad zygzak linii, niczym „rzemień bata rozwścieczonego 63 Carlos Castaneda, Opowieści o mocy, przede wszystkim zaś Podróż do Ixtlan (tłum. Z. Zagajewski i M. Pilarska, Rebis 1996, s. 228 i nast.). 64 Leslie Fiedler, The Return of the Vanishing American, Stein and Day 1968. Fiedler wyjaśnia sekretne przymierze białego Amerykanina z Czarnym lub z Indianinem przez pragnienie wymknięcia się formie i molowego utrzymania kobiety amerykańskiej.

342

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

furmana”, rozdzierający twarze i krajobrazy65. Jest to właśnie wszelka kłączasta praca postrzeżenia, moment, gdy pragnienie i postrzeżenie zlewają się ze sobą. Ów problem dotyczący specyficznej przyczynowości jest ważny. Jeśli przywołuje się przyczynowości zbyt ogólne lub zbyt zewnętrzne – czy to psychologiczne, czy socjologiczne – aby zdać sprawę z działania, to w istocie nie mówi się nic. Obecnie proponowany dyskurs na temat narkotyków oferuje jedynie banały dotyczące przyjemności albo nieszczęścia, trudności w komunikacji, przyczyn, które zawsze pochodzą skądinąd. Im mniej zdolnym jest się do poznania właściwej narkotykom przyczynowości, tym bardziej pozorancki charakter ma ich zrozumienie. Bez wątpienia układ nie obejmuje nigdy przyczynowej infrastruktury. Obejmuje raczej, i to na wyższym poziomie, abstrakcyjną linię specyficznej czy też twórczej przyczynowości, swoją linię ujścia, deterytorializacji, która może realizować się jedynie w odniesieniu do ogólnych przyczynowości albo do innej natury, choć nie daje się w żaden sposób przez nie wyjaśnić. Mówimy, że problemów z narkotykami nie da się poznać poza poziomem, na którym pragnienie staje się cząsteczkowe, to zaś, co niedostrzegalne, zostaje postrzeżone. Narkotyk jawi się zatem jako sprawca tego stawania się. To właśnie w tym miejscu sytuuje się farmakoanaliza, którą należy równocześnie porównać z psychoanalizą i jej przeciwstawić. A to dlatego, że psychoanaliza może posłużyć jednocześnie za wzorzec, za coś przeciwstawnego oraz zdradę. Psychoanaliza może być ujmowana jako punkt odniesienia, ponieważ przez stosunek do zjawisk ze swej istoty afektywnych udało się jej skonstruować schemat szczególnej przyczynowości, odrębnej od zwykłych generalizacji psychologicznych albo społecznych porządków przyczynowych. Lecz schemat przyczynowy jest zależny od płaszczyzny organizacji, która nie może być poznana ze względu na siebie samą i zawsze stwierdzana jest w innej rzeczy, wyprowadzana z systemu postrzegania, otrzymując nazwę Nieświadomego. Płaszczyzna Nieświadomości opiera się zatem na płaszczyźnie transcendencji, która musi zagwarantować, usprawiedliwić istnienie psychoanalizy i konieczność dostarczanych przez nią interpretacji. Owa płaszczyzna Nieświadomego przeciwstawia się molowo systemowi percepcji-postrzeżenia i jako pragnienie musi być przełożona na tę płaszczyznę, jest sama uwikłana w olbrzymie molowości niczym 65 Henri Michaux Misérable miracle, Gallimard 1972, s. 126: „Najbardziej przerażające było to, że nie byłem niczym poza linią. W normalnym życiu jest się sferą, sferą, która pokrywa panoramy. (...) Tutaj tylko linia. (...) linearne przyspieszenie, którym się stałem…”. Zob. linearne rysunki Michaux. Jednak w Les grandes éprouves de l’esprit, (Gallimard 1966) na pierwszych osiemdziesięciu stronach tej książki, Michaux posuwa się najdalej w analizie prędkości, postrzeżeń cząstkowych i „mikrozjawisk” lub „mikrodziałań”.

343

t ys i ąc P l at e au

ukryta pod wodą część góry lodowej (struktura edypalna lub skała kastracji). To, co niedostrzegalne, jest niedostrzegalne o tyle, o ile przeciwstawia się postrzeżeniu w ramach maszyny dualnej. Wszystko zachodzi na płaszczyźnie spójności lub immanencji, która sama okazuje się z konieczności postrzegana równocześnie z momentem, w którym jest konstruowana: miejsce interpretacji zajmuje eksperyment; nieświadome stało się molekularne, niefiguratywne i niesymboliczne, zostało, jako takie, dane w mikropostrzeżeniach; pragnienie zainwestowane zostało bezpośrednio w pole postrzeżeniowe, gdzie to, co niedostrzegalne, jawi się jako sam postrzegany przedmiot pragnienia, „niefiguratywność pragnienia”. Nieświadome nie wyznacza już ukrytej zasady transcendującej płaszczyzny organizacji, lecz proces płaszczyzny immanentnej, jawiąc się samo sobie w miarę swego powstawania. Nieświadome polega na działaniu, nie zaś na odkrywaniu. Nie mamy już do czynienia z dualną maszyną świadome-nieświadome, ponieważ to, co nieświadome, znajduje się czy raczej wytwarzane jest tam, gdzie dociera świadomość przeniesiona przez ową płaszczyznę. Narkotyk nadaje nieświadomemu immanencję oraz płaszczyznę, którą psychoanaliza bez przerwy pomija (możliwe, że pod tym względem słynny epizod z kokainą wyznaczył punkt zwrotny u Freuda, skłaniając go do wykluczenia możliwości bezpośredniego podejścia do nieświadomego). Jednak jeśli prawdą jest, że narkotyk odsyła do owej postrzeżeniowej, cząstkowej, immanentnej przyczynowości, to nadal pozostaje pytanie dotyczące tego, czy udaje się mu skutecznie wyznaczyć płaszczyznę warunkującą jego użycie. Narkotyczna linia przyczynowa czy też linia ujścia, jest zatem nieprzerwanie segmentowana pod najbardziej trwałą postacią – uzależnienia, od strzału i dawki oraz od dealera. Co może nam dać postrzeganie z ptasią bystrością, jeśli prędkość i ruch wciąż umykają gdzie indziej? Deterytorializacje pozostają względne, kompensowane przez najbardziej odrzucające reterytorializacje, w taki sposób, że to, co niedostrzegalne, i postrzeżenie nie przestają nas prześladować albo gnać jedno za drugim, nigdy tak naprawdę nie idąc w parze. Zamiast dziur w świecie pozwalających ujść samym liniom świata, linie ujścia skręcają się i zaczynają przekształcać w czarne dziury, każdy narkotyk we własnej dziurze, grupa albo jednostka, niczym kowadło. Raczej wklęsłe niż wypukłe. Molekularne mikropostrzeżenia są z góry pokryte, zależnie od narkotyku, już to halucynacjami, już to deliriami czy fałszywymi postrzeżeniami, fantazjami, napadami paranoicznymi, odnawiając w każdej chwili postaci i podmioty, takie jak liczne fantomy albo sobowtóry, które nieprzerwanie blokują konstrukcję płaszczyzny. Co więcej (jak zauważyliśmy już wcześniej, wyliczając niebezpieczeństwa): płaszczyzna spójności nie tylko naraża się na możliwość bycia zdradzoną albo obaloną

344

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

pod wpływem innych przyczynowości, które interweniują w takim działaniu; sama płaszczyzna rodzi właściwe sobie zagrożenia, za sprawą których demontuje się ona w miarę swej konstrukcji. Nie jesteśmy już, tak jak i ona sama nie jest, władcami prędkości. Zamiast tworzyć Ciało bez Organów wystarczająco bogate lub pełne, aby przechodziły przez nie intensywności, narkotyki tworzą ciało puste czy też zeszklone, ciało rakowate: linia przyczynowości, linia twórcza lub linia ujścia obraca się na nim natychmiast w linię śmierci i zniesienia. Wstrętne zeszklenie żył albo ropa cieknąca z nosa, sztywne ciało narkotyczne. Czarne dziury i linie śmierci; przestrogi Artaud i Michaux łączą się ze sobą (bardziej techniczne, bardziej spójne, niż dyskurs socjopsychologiczny, psychoanalityczny lub też informacyjny język ośrodków pomocy i terapii). Jak mówił Artaud: nie unikniecie halucynacji, błędnych postrzeżeń, bezwstydnych złudzeń lub złych uczuć, tak jak i czarnych dziur na płaszczyźnie spójności, ponieważ wasza świadomość również będzie zmierzała w tym niedobrym kierunku66. Michaux powiedział: nie będziecie już panować nad własną prędkością, wejdziecie w szalony wyścig niedostrzegalności i postrzeżenia, który tym bardziej kręci się w kółko, że wszystko w nim jest względne67. Napuszycie się, stracicie kontrolę, będziecie ponad płaszczyzną spójności, w Ciele bez Organów, choć w miejscu, gdzie wciąż będziecie ich chybiać, unikać ich i niszczyć to, co zrobicie, jak bezwładne łachmany. Jakież słowa mogą być trafniejsze niż „błędne postrzeżenia” (Artaud), „złe uczucia” (Michaux), dla sformułowania tej najbardziej technicznej z kwestii: w jaki sposób przyczynowość immanentna pragnienia, zarówno molekularna, jak i postrzeżeniowa, zapada się w urządzenie narkotyczne. Narkomani wciąż osuwają się w to, od czego chcieliby uciec: w segmentowość tym trwalszą, że marginalną, deterytorializację o tyle sztuczną, że opierającą się na substancjach chemicznych, formach halucynacyjnych i fantazmatycznych subiektywizacjach. Narkomani mogą być ujmowani jako prekursorzy albo eksperymentatorzy, którzy niezmordowanie wytyczają nową drogę życia; lecz nawet ich rozwaga nie ma właściwych podstaw rozwagi. Dlatego albo dołączają do kohorty fałszywych bohaterów, podążających konformistyczną drogą małej śmierci i długiego zmęczenia, albo jeszcze gorzej, udaje im się jedynie podjąć próbę działania, które może zostać uchwycone i przynieść pożytek tylko komuś, kto nie używa albo już nie używa narkotyków, zdolny do poprawienia zawsze wybrakowanej płaszczyzny narkotyku, odkrycia w narkotykach tego, czego im brak do utworzenia płaszczyzny spójności. Czy błąd narkomanów tkwiłby w tym, że za każdym razem zaczynają 66 Antonin Artaud, Les Tarahumaras, s. 34-36. 67 Henri Michaux, Misérable miracle, s. 164 („Pozostawać władcą swej prędkości”).

345

t ys i ąc P l at e au

oni od zera, czy to biorąc narkotyk, czy to go rzucając, podczas gdy powinni raczej uczynić go przerwą w podróży, wyjść „od środka”, rozgałęzić się w środku? Upić się, ale czystą wodą (Henry Miller). Naćpać się, ale wstrzemięźliwością; „przyjąć i się wstrzymać, przede wszystkim się wstrzymać”; upijam się wodą (Michaux). Dotrzeć do punktu, w którym pytanie nie brzmi już: „naćpać się czy nie”, lecz: czy narkotyk wystarczająco zmieni ogólne warunki postrzegania przestrzeni i czasu, aby ci, którzy go nie używają, mogli przejść przez dziury w świecie po liniach ujścia, ku miejscu, gdzie potrzebne są inne środki niż narkotyk. To nie narkotyk zapewnia immanencję, to immanencja narkotyku pozwala przezeń przejść. Tchórzostwo, żądza zysku, oczekiwanie, aż inni podejmą ryzyko? Nie, raczej podejmowanie wciąż na nowo przedsięwzięcia, od środka, zmieniając środki. Konieczność wyboru, doboru odpowiedniej molekuły, molekuły wody, wodoru albo helu: trzeba określić cząstki i molekuły, poprzez stosunek do których „sąsiedztwa” (nierozróżnialności, stawania się) wyłaniają się i definiują. Nie chodzi tu o modele, wszystkie modele są molowe; chodzi o określenie molekuł i cząstek, w odniesieniu do których wytwarzają się i określają sąsiedztwa (nierozróżnialności, stawania się). Żywotny układ, układ-życie jest teoretycznie i logicznie możliwy w połączeniu ze wszystkimi molekułami, na przykład, z molekułami krzemu. Jednak okazuje się, że układ ten nie jest maszynowo możliwy z krzemem: maszyna abstrakcyjna nie pozwala mu przejść, ponieważ nie rozprowadza ona stref sąsiedztwa, które mogłyby skonstruować płaszczyznę spójności68. Przekonamy się, że racje maszynowe są całkiem inne, niż racje możliwości logicznych. Nie dopasowujemy się w ich przypadku do wzorca, lecz dosiadamy konia. Narkomani nie wybrali dobrej cząstki czy też dobrego konia. Zbyt opaśli, by wejść w stan niedostrzegalny i by stać się niedostrzegalnymi, krzyczą, że narkotyk wyznacza im płaszczyznę, podczas gdy to płaszczyzna musi wydestylować swoje własne narkotyki, pozostać władcą prędkości i sąsiedztw. Wspomnienia tajemnicy. Tajemnica znajduje się w uprzywilejowanej, choć bardzo zmiennej relacji względem percepcji i tego, co niedostrzegalne. Treść jest zbyt duża dla jej formy... albo też treści mają same w sobie formę, lecz taka forma jest zakryta, zdublowana albo zastąpiona przez proste naczynie, powłokę lub pojemnik, którego rola polega na usunięciu relacji formalnych. Chodzi tu o treści, które uznaje się, z różnych względów, za warte takiej izolacji. Jednak samo sporządzenie listy takich powodów (nawiedzenie, skarb, boskość itp.) jest mało interesujące, 68 Na temat możliwości krzemu i jego stosunku do węgla z punktu widzenia chemii organicznej zob. hasło Silicum w Encyclopedia Universalis.

346

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

o ile przeciwstawia się w ten sposób tajemnicę i jej przykrywkę, niczym w binarnej maszynie, w której istniałyby tylko dwa elementy, tajemnica i ujawnienie, tajemnica i profanacja. Ponieważ, z jednej strony, tajemnica jako treść przechodzi ku postrzeżeniu tajemnicy, które wcale nie jest mniej tajemnicze, niż sama tajemnica. Cele są tu mało istotne, podobnie jak to, czy postrzeżenie ma za cel denuncjację, ostateczne ujawnienie, wydobycie na jaw. Z punktu widzenia anegdoty, dostrzeżenie tajemnicy jest jej przeciwne, lecz z punktu widzenia pojęcia stanowi jego część. Istotne jest to, że postrzeżenie tajemnicy samo może być jedynie tajemne: szpieg, podglądacz, szantażysta, autor anonimów są równie tajemniczy jak to, co odkryli, jaki by nie był ich późniejszy cel. Zawsze będzie to kobieta, dziecko lub ptak, potajemnie dostrzegający tajemnicę. Zawsze będzie to postrzeżenie bardziej delikatne niż wasze, postrzeżenie tego, co w was niedostrzegalne, postrzeżenie tego, co jest w waszym pudełku. Przewiduje się nawet kategorię tajemnicy zawodowej dla tych, którzy znajdują się w sytuacji postrzegania tajemnicy. Ten zaś, kto chroni tajemnicę, niekoniecznie jest na bieżąco, lecz sam również odwołuje się do postrzeżenia, ponieważ musi on dostrzegać i wykrywać tych, którzy chcą odkryć tajemnicę (kontrwywiad). Dany jest zatem pierwszy kierunek, gdzie tajemnica zmierza ku nie mniej tajemniczemu postrzeżeniu, postrzeżeniu, które samo chciałoby zostać niepostrzeżone. Najróżniejsze rodzaje figur mogą pojawić się wokół tego pierwszego punktu. Następnie, mamy też drugi punkt, który jest nierozdzielny od tajemnicy jako treści: sposób, w jaki narzuca się ona i rozprzestrzenia. Tu ponownie, jakie by nie były jej efekty końcowe czy skutki, tajemnica ma pewien sposób rozchodzenia się, który sam również przyjmowany jest w tajemnicy. Tajemnica jako wydzielina (secretion). Niezbędne jest, by tajemnica układała się, wślizgiwała, wsuwała się między formy publiczne, wywierała na nie presję i skłaniała do działania znane podmioty (wpływ w rodzaju „lobby”, nawet jeśli nie jest to, ściśle rzecz biorąc, tajne stowa­rzyszenie). Mówiąc krótko, tajemnica, rozumiana jako treść, która skryła swą formę w prostym naczyniu, jest nieoddzielna od dwóch ruchów, które mogą przypadkiem zakłócić jej bieg lub ją zdradzić, choć stanowią jej istotną część: coś musi wyciec z pojemnika, coś zostanie dostrzeżone poprzez jego ściankę albo uchylone wieko. Tajemnica została wynaleziona przez społeczeństwo, jest to pojęcie społeczne czy też socjologiczne. Wszelka tajemnica jest urządzeniem (agencement) zbiorowym. Tajemnica nie jest wcale statycznym czy też nieruchomym pojęciem, złożona jest jedynie ze stawań się, będących tajemnicami; tajemnica ma stawanie się. Ma ona swe źródła w maszynie wojennej, która wprowadziła tajemnicę, wraz z jej stawaniami-się-kobietą, stawaniami-się-dzieckiem

347

t ys i ąc P l at e au

i stawaniami-się-zwierzętami69. Tajne stowarzyszenie działa zawsze w społeczeństwie jako maszyna wojenna. Socjolodzy, którzy zajmują się tajnymi stowarzyszeniami, wyprowadzili wiele praw dotyczących tych społeczeństw: ochrony, równości i hierarchii, ciszy, rytuału, dezindywidualizacji, centralizacji, autonomii, grodzenia itd.70. Być może jednak nie nadali oni wystarczającego znaczenia dwóm podstawowym prawom, które rządzą ruchem treści: 1) każde tajne stowarzyszenie zakłada inne, działające na zapleczu, jeszcze bardziej tajne stowarzyszenie, czy to mające pieczę nad tajemnicą, czy to ją chroniące, czy też stosujące sankcje za jej ujawnienie (nie trzeba stąd wyciągać wniosku, że należy definiować tajne stowarzyszenie poprzez jego tajne stowarzyszenie zaplecza: stowarzyszenie jest tajne wówczas, gdy obejmuje to rozdwojenie, ów szczególny podział); 2) każde tajne stowarzyszenie ma własny sposób działania, sam również tajny, poprzez wpływ, prześlizgiwanie się, insynuację, sączenie, oczernianie, co rodzi „hasła” i tajemne języki (i nie ma tu sprzeczności, tajne stowarzyszenie nie może funkcjonować niezależnie od projektu przeniknięcia całego społeczeństwa, wślizgnięcia się we wszystkie formy społeczeństwa, zaburzania hierarchii i segmentacji: tajemna hierarchia łączy się ze sprzysiężeniem równych, tajne stowarzyszenie nakazuje swym członkom czuć się w społeczeństwie jak ryby w wodzie, lecz ono również musi być niczym woda pośród ryb; potrzebuje złożoności całego otaczającego społeczeństwa). Widać to dobrze w tak odmiennych przypadkach, jak stowarzyszenia gangsterów w Stanach Zjednoczonych czy stowarzyszenia ludzi-zwierząt w Afryce: z jednej strony, świat wpływu tajnego stowarzyszenia i bossów na osoby publiczne lub okolicznych polityków, z drugiej strony, sposób podwajania tajnego stowarzyszenia w pod-stowarzyszeniu, które może stworzyć zarówno specjalną sekcję morderców, jak i strażników71. Wpływ i podwojenie, wydzielina i złóg – w ten sposób każda tajemnica porusza się między dwiema „dyskretnościami” (discrets), które mogą między innymi łączyć się, zlewać w pewnych 69 Luc de Heusch pokazał, w jaki sposób to wojownik wprowadził tajemnicę: myśli on, je, kocha, ocenia, pojawia się w tajemnicy, podczas gdy człowiek państwa działa publicznie (Le roi ivre ou l’origine de l’Etat, Gallimard 1972). Pojęcie tajemnicy państwowej jest późniejsze i zakłada wchłonięcie maszyny wojennej przez aparat państwowy. 70 Zwłaszcza Georg Simmel; zob. The Sociology of Georg Simmel, tłum. K. H. Wolff, Free Press 1950, rozdz. III. 71 P.E. Joset zaznaczył wyraźnie te dwa aspekty tajnego stowarzyszenia inicjacyjnego, Mambela z Kongo: z jednej strony jej wpływ na zwyczajowych przywódców politycznych, dochodzący aż do przekazywania obowiązków społecznych; z drugiej strony, jego faktyczny związek z Anioto, pod-tajnym podstowarzyszeniem zbrodni czy też ludzi-lampartów (nawet jeśli Anioto mają inne źródła niż Mambela). Zob. P. E. Joset, Les sociétés secrètes des hommes léopards en Afrique noire, rozdz. v.

348

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

przypadkach. Tajemnica dziecka w cudowny sposób łączy ze sobą te elementy: tajemnicę jako treść w pudełku, wpływ albo rozrost skrytości tajemnicy, tajemne postrzeżenie tajemnicy (tajemnica dziecka nie składa się z miniaturowych tajemnic dorosłych, lecz z konieczności towarzyszy tajemnemu postrzeżeniu tajemnicy dorosłego). Dziecko odkrywa tajemnicę… Jednak stawanie się tajemnicy popycha ją do tego, że nie zadowala się ona skryciem swej formy w zwykłym naczyniu albo wymianie na naczynie. Teraz niezbędne jest, aby tajemnica pozyskała swą właściwą postać, jako tajemnica. Tajemnica rozpościera się od skończonej treści do formy nieskończonej tajemnicy. To właśnie tu tajemnica uzyskuje absolutną niedostrzegalność, zamiast odsyłać do całej gry postrzeżeń i względnych reakcji. Jest to ruch od dobrze określonej treści, usytuowanej albo minionej, ku ogólnej formie a priori czegoś minionego, nie dającego się zlokalizować. Przechodzi się tu od tajemnicy rozumianej jako dziecięca treść histeryczna do tajemnicy rozumianej jako swoiście męska forma paranoiczna. W tej samej formie odkryć można co najmniej dwie współwystępujące cechy tajemnicy: tajemne postrzeżenie oraz tryb działania, tajemny wpływ. Cechy te są jednak stawaniami się „śladów” formy, którą nieprzerwanie ustanawiają i kształtują na nowo. Z jednej strony, paranoik wykrywa międzynarodowy spisek uknuty przez tych, którzy chcą zdobyć jego tajemnice, dostać się do jego najskrytszych myśli; albo też przypisuje sobie dar dostrzegania tajemnic innego, zanim jeszcze zdołały się one uformować (zazdrosny paranoik nie jest w stanie uchwycić innego jako kogoś, kto mu się wymyka, lecz, przeciwnie, odgaduje lub przewiduje jego najdrobniejsze zamiary). Z drugiej strony, paranoik działa albo też doznaje cierpienia poprzez promieniowanie, które emituje lub odbiera (od promieni Raymonda Roussela po promienie Schrebera). Wpływ przez promieniowanie i podwojenie, poprzez przelot lub echo są teraz tym, co nadaje tajemnicy jej nieskończoną postać, w której postrzeżenia jako działania przechodzą w niedostrzegalność. Paranoiczny osąd jest niczym antycypacja postrzeżenia, która zastępuje empiryczne badanie pojemników i ich zawartości: winny a priori i na wszystkie sposoby! (to samo dotyczy ewolucji narratora w Poszukiwaniu straconego czasu, jeśli chodzi o stosunek do Albertyny). Można to podsumować, stwierdzając, że psychoanaliza przeszła od histerycznej koncepcji tajemnicy do koncepcji coraz bardziej paranoicznej72. Niekończąca się psychoanaliza: nieświadome otrzymuje coraz trudniejsze zadanie bycia nieskończoną formą tajemnicy, zamiast być wyłącznie pojemnikiem 72 Na temat psychoanalitycznych koncepcji tajemnicy zob. Bernard Pingaut, Du secret, „Nouvellerevue de psychanalyse”, nr 14, 1976; z kolei na temat ewolucji Freuda zob. artykuł Claude Girard, Le secret aux origines (tamże).

349

t ys i ąc P l at e au

na tajemnice. Mówicie wszystko, lecz mówiąc wszystko, nie mówicie niczego, ponieważ potrzeba całej „sztuki” psychoanalityka, aby zmierzyć waszą treść wobec czystej formy. Jednakże jeszcze w tym miejscu, gdy tajemnica zostaje z konieczności wyniesiona do poziomu formy, przydarza się nieuchronna przygoda. Gdy pytanie „co się stało?” przyjmie ową nieskończenie męską formę, odpowiedź siłą rzeczy musi brzmieć „nic się nie stało”, niszcząc formę i treść. Szybko rozchodzi się wieść, że męska tajemnica jest niczym, doprawdy niczym. Edyp, fallus, kastracja, „oścień dla ciała73”, to miałaby być ta tajemnica? Wzbudza ona śmiech wśród kobiet, dzieci, szaleńców i molekuł. Im bardziej robi się z tajemnicy strukturyzującą, organizującą postać, tym słabsza i bardziej rozpowszechniona staje się tajemnica, tym bardziej molekularna staje się jej treść, podczas gdy forma rozpuszcza się. To było naprawdę niewiele, jak mawiała Jokasta. Tajemnica nie znika przez to, lecz przybiera teraz status bardziej kobiecy. I z czym mieliśmy do czynienia w przypadku paranoicznej tajemnicy przewodniczącego Schrebera, jeśli nie z kobiecym stawaniem się, stawaniem się kobietą? Rzecz w tym, że kobiety w ogóle nie obchodzą się z tajemnicami w ten sam sposób, jak mężczyźni (poza sytuacją, gdy ponownie ustanawiają one odwrócony obraz męskiej tajemnicy, pewien typ tajemnicy gineceum). Mężczyźni zarzucają im niekiedy niedyskrecję, gadulstwo, niekiedy zaś brak solidarności, zdradę. Jednak to ciekawe, że kobieta może być tajemnicza, nie skrywając niczego, mocą przejrzystości, niewinności i prędkości. Złożone urządzenie tajemnicy w miłości dworskiej jest ściśle kobiece i działa w najwyższej jawności. Chyżość przeciw ociężałości. Chyżość maszyny wojennej przeciw ociężałości aparatu państwa. Mężczyźni, rycerze tajemnicy, przyjmują poważne nastawienie: „spójrzcie, pod jakim ciężarem się uginam, moja powaga, moja dyskrecja”, lecz kończą mówiąc wszystko, czyli nic. Kobiety natomiast, przeciwnie, mówią wszystko, mówią nawet o zbędnych technikaliach, sprawiając, że nie da się już stwierdzić, gdzie jest koniec, a gdzie początek; skrywają one wszystko za sprawą chyżości, przezroczystości. Nie mają tajemnic, ponieważ same są stawaniem się tajemnicy. Czy są bardziej polityczne niż my? Ifigenia. Niewinna a priori, tego właśnie młoda dziewczyna domaga się ze swej strony przeciw sądowi rzucanemu przez mężczyzn: „winny a priori”... Tajemnica wchodzi tutaj w ostatni stan: jej treść jest molekularna, jest stawaniem się molekularną, podczas gdy jej forma cofa się, stając się czystą, ruchomą linią – w znaczeniu, w jakim o linii tej można powiedzieć, że jest „tajemnicą” malarza albo danej komórki rytmicznej, danej cząstki dźwiękowej, która nie ustanawia motywu czy formy, „tajemnicą” muzyka. 73 2 Kor 12,7.

350

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

Jeśli jakiś pisarz znał się kiedykolwiek na tajemnicach, to był to Henry James. Przeszedł on pod tym względem całą ewolucję, która oddaje doskonałość jego sztuki. Tajemnicy szuka on najpierw w treściach, choćby nieznaczących, na wpół otwartych, postrzeżonych przelotnie. Następnie przywołuje możliwość nieskończonej formy tajemnicy, która nie potrzebowałaby już nawet treści i która podbiłaby to, co niedostrzegalne. Jednak przywołuje on tę możliwość jedynie w celu postawienia pytania: czy tajemnica jest zawarta w treści, czy też w formie? – a odpowiedź jest już dana: ani tu, ani tam74. Tym samym James należy do pisarzy porwanych przez nieodparte stawanie-się-kobietą. Nieprzerwanie zmierza on do celu, wynajdując niezbędne środki techniczne. Zmolekularyzować treść tajemnicy, ulinearnić formę. James wszystko to przebadał, od stawania-się-dzieckiem tajemnicy (zawsze dzieckiem odkrywającym tajemnice: O czym wiedziała Maisie) aż po stawanie-się-kobietą tajem­nicy (tajemnica poprzez jawność, nie będąca już niczym ponad czystą linię pozostawiającą ledwie ślad swego przejścia, wspaniała Daisy Miller). James wcale nie jest tak blisko Prousta, jak się nieraz mówi; to on właśnie dowartościował okrzyk „niewinna a priori!” (Daisy domagała się jednie odrobiny szacunku, oddała za to swoją miłość…) przeciw „winna a priori”, skazujący Albertynę. W tajemnicy ważne są nie tyle trzy stany: treść dziecka, nieskończona, męska forma i czysta, kobieca linia, ile przypisane do nich stawania się, stawanie-się-dzieckiem tajemnicy, jej stawanie-się-kobiecą, jej stawanie-się-molekularną – tam, gdzie, ściśle rzecz biorąc, tajemnica nie ma już ani treści, ani formy, wreszcie pojawia się to, co niedostrzegalne, tajemne, co nie ma już nic do ukrycia. Od szarej eminencji ku szarej immanencji. Edyp przechodzi przez trzy tajemnice, tajemnicę sfinksa, którego skrzynię przebija, tajemnicę, która zaważy na nim jako nieskończona forma jego winy, wreszcie tajemnicę Kolonu, która czyni go niedostępnym i sprawia, że zlewa się on z czystą linią swego ujścia i wygnania, nie mając już nic do ukrycia, czy też, niczym stary aktor teatru Nō , nie mając już nic poza maską młodej dziewczyny, 74 Bernard Pingaud, opierając się na przykładowym tekście Jamesa The Figure in the Carpet (The Novels and Tales of Henry James, C. Scribner’s Sons, 1907-1917, t.15) pokazuje, jak tajemnica przeskakuje z treści na formę i wymyka się obojgu: Du secret, s. 247-249. Często komentowano ten tekst Jamesa z punktu widzenia, który interesuje psychoanalizę; przede wszystkim: Jean-Bertrand Pontalis, Après Freud, Gallimard 1968. Jednak psychoanaliza pozostaje więźniem treści koniecznie ucharakteryzowanej na z konieczności symboliczną formę (struktura, nieobecna przyczyna); na poziomie tym określa ona równocześnie nieświadome i język. To dlatego w swoich literackich albo estetycznych zastosowaniach śledzi w równym stopniu tajemnicę u autora, co tajemnicę autora. Zupełnie jak w przypadku tajemnicy Edypa: zajmuje się dwiema pierwszymi tajemnicami, ale nie trzecią, która jest najważniejsza.

351

t ys i ąc P l at e au

pozwalającą ukryć nieobecność jego własnej twarzy. Niektórzy mogą mówić, niczego nie ukrywać, nie kłamać: mamy wówczas do czynienia z tajemnicą skrytą w przejrzystości, nieprzeniknioną niczym woda, niezrozumiałą w swej prawdzie; inni z kolei mają tajemnicę, którą można przejrzeć, nawet jeśli otoczą ją grubą ścianą albo wyniosą do poziomu nieskończonej formy. Wspomnienia i stawania się, punkty i bloki. Dlaczego istnieje tyle typów stawania się przez człowieka, ale nie stawanie-się-człowiekiem? Przede wszystkim ze względu na to, że człowiek jest w najwyższym stopniu większościowy, podczas gdy stawania się są mniejszościowe, wszelkie stawanie się jest stawaniem-się-mniejszościowym. Przez większość nie rozumiemy względnie największej ilości, lecz określenie stanu albo wzorca, przez stosunek do którego zarówno największe, jak i najmniejsze ilości będą określane jako mniejszościowe: biały dorosły mężczyzna itp. Większość zakłada stan dominacji, nie zaś odwrotnie. Nie chodzi o to, aby ustalić, czy istnieje więcej komarów albo much niż ludzi, lecz o to, w jaki sposób „człowiek” ustanowił w świecie wzorzec, przez stosunek do którego ludzie tworzą w sposób konieczny (analitycznie) większość. Podobnie jak „większość” w mieście zakłada istnienie prawa głosu i nie ustanawia się wyłącznie między tymi, którzy je mają, lecz jest egzekwowana na tych, którzy go nie mają, jaka by nie była ich liczba, większość w danym uniwersum zakłada już nadanie prawa lub władzy człowiekowi, to znaczy mężczyźnie75. To w tym znaczeniu kobiety, dzieci, a także zwierzęta, rośliny czy też molekuły są mniejszościami. Być może nawet szczególna sytuacja kobiety w relacji do mężczyzny-wzorca stwarza wszystkie stawania się, bycie mniejszościami, przechodzenie przez stawanie-się-kobietą. Nie trzeba dodatkowo mieszać „mniejszości” jako stawania się czy też procesu z „mniejszością” jako całością albo stanem. Żydzi, Cyganie itp. mogą w takich lub innych warunkach tworzyć mniejszości; nie wystarczy to jednak, by wywołać stawanie się. Nie reterytorializujemy się albo pozwalamy reterytorializować mniejszości rozumianej jako stan, lecz deterioralizujemy w toku stawania się. Nawet Czarni określani mianem Czarnych Panter muszą stać się Czarnym. Nawet kobiety muszą stać się kobietą, nawet Żydzi – stać się Żydem (z pewnością nie wystarczy do tego państwo). Jednak w ten sposób również stawanie-się-Żydem dotyczy z konieczności nie-Żyda podobnie jak Żyda...itd. Stawanie-się-kobietą dotyka z konieczności tak mężczyzn, jak i kobiety. W pewnym sensie to zawsze „mężczyzna” jest podmiotem stawania się; jednak jest 75 Na temat niejasności związanych z ideą większości zob. dwa znane motywy „efektu Condorceta” oraz „teorematu wspólnej decyzji” Arrowa.

352

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

on nim jedynie wchodząc w mniejszościowe stawanie się, które odziera go z jego większościowej tożsamości. Tak jak w powieści Artura Millera Focus albo filmie Loseya M. Klein, to nie-Żyd staje się Żydem, jest ujmowany, niesiony przez owo stawanie się, podczas gdy odziera go ono z jego wzorcowej miary. Odwrotnie, jeśli sami Żydzi mają stawanie-się-Żydem, a Czarni – stawanie-się-Czarnym, to tylko w tej mierze, w jakiej sama mniejszość może służyć za czynne medium stawania się, pod warunkiem, że przestanie ona być całością określaną przez stosunek do większości. Stawanie-się-Żydem, stawanie-się-kobietą itp., wiążą się zatem z równoczesnością podwójnego ruchu, w którym, po pierwsze, element (podmiot) wydobywa się lub odrywa się od większości, po drugie, element (medium albo czynnik) wyłania się z mniejszości. Istnieje zatem blok stawania się, nierozerwalny i asymetryczny, blok przymierza: dwóch „Panów Klein”, Żyd i nie-Żyd, wchodzi w stawanie-się-Żydem (tak samo w Focus). Kobieta ma stać się kobietą, ale w stawaniu-się-kobietą każdego mężczyzny. Żyd staje się Żydem, lecz w stawaniu-się-Żydem nie-Żyda. Stawanie-się-mniejszościowym istnieje jedynie dzięki zdeterytorializowanemu medium i podmiotowi, które są niczym jego elementy. Podmiot stawania się istnieje wyłącznie jako zdeterytorializowana zmienna większości, medium stawania się istnieje zaś wyłącznie jako deterytorializująca zmienna mniejszości. W stawanie może nas wtrącić cokolwiek, najbardziej nieoczekiwana, najmniej znacząca rzecz. Nie zaczniecie odbiegać od większości, o ile nie pojawi się jakiś drobny szczegół, który będzie rósł i który was poniesie. Bohater filmu Focus, przeciętny Amerykanin, potrzebuje okularów, które nadadzą jego nosowi nieco semicki wygląd; „przez okulary” zostanie on wplątany w dziwną przygodę stawania się Żydem nie-Żyda. Nieważne, co wywołuje aferę, i tak okazuje się ona polityczna. Stawanie-się-mniejszościowym jest sprawą polityczną i odwołuje się do całej pracy władzy, do czynnej mikropolityki. To przeciwieństwo makropolityki czy nawet Historii, w której chodzi przede wszystkim o to, w jaki sposób dochodzi do podboju lub zdobycia większości. Jak mawiał Faulkner, nie ma innego wyboru, niż stać się Czarnym, aby nie okazać się faszystą76. W przeciwieństwie do Historii, stawanie-się-rewolucyjnym pozostaje obojętne na kwestie przyszłości i przeszłości rewolucji; zdarza się między nimi dwiema. Wszelkie stawanie się jest blokiem współistnienia. Społeczeństwa, którym odmawia się historyczności znajdują się poza historią nie dlatego, że zadowalają się odtwarzaniem 76 Zob. Faulkner, Intruder in the Dust, Vintage 1948, s. 216. O białych z Południa przed wojną secesyjną, nie tylko biednych, lecz również o starych bogatych rodzinach, Faulkner pisał: „Jesteśmy w sytuacji Niemców po 1933, którzy nie mają innej alternatywy poza byciem nazistą albo Żydem”.

353

t ys i ąc P l at e au

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

niezmiennych modeli albo są rządzone przez ustaloną strukturę, lecz ponieważ są to społeczeństwa stawania się (stowarzyszenia wojenne, tajne itd.). Nie ma innej historii niż większościowa albo historii mniejszości określonych przez stosunek do większości. To, „w jaki sposób dokonać podboju większości”, jest problemem całkiem drugorzędnym w odniesieniu do ścieżek przemierzanych przez to, co nie­dostrzegalne. Spróbujmy ująć to inaczej: nie istnieje stawanie-się-mężczyzną, ponieważ mężczyzna jest bytem w najwyższym stopniu molowym, podczas gdy stawanie się jest molekularne. Funkcja twarzowości pokazała nam, pod jaką postacią mężczyzna ustanawia większość czy raczej jak wzorzec warunkuje to, co następuje: biały, mężczyzna, dorosły, „racjonalny” itd. Mówiąc krótko – dowolny przeciętny Europejczyk, podmiot wypowiedzenia. Zgodnie z prawem drzewiastości jest to centralny punkt, który przemieszcza się w całej przestrzeni albo na całym ekranie, za każdym razem podsycając odrębne przeciwieństwo wedle stałego rysu twarzowości: mężczyzna-(kobieta); dorosły-(dziecko); biały-(czarny, żółty lub czerwony); istota rozumna-(zwierzę). Punkt centralny albo trzecie oko ma zatem zdolność organizowania dystrybucji binarnych w dualnych maszynach i reprodukowania się w głównym członie opozycji, podczas gdy cała opozycja rezonuje w tym punkcie. Ustanowienie „większości” jako redundancji. Człowiek ustanawia się w ten sposób jako olbrzymia pamięć: zajmuje pozycję centralnego punktu, mającego określoną częstotliwość o tyle, o ile jest on odtwarzany w sposób konieczny przez każdy z punktów dominujących, a także wytwarzających rezonans, o ile całość punktów odnosi się do niego. Każda linia przebiegająca przez całość systemu molowego, z jednego punktu do drugiego i określająca się w związku z tym przez punkty odpowiadające owym pamięciowym warunkom częstotliwości i rezonansu, stanowić będzie część drzewiastej sieci77. 77 W kwestii poddania linii punktowi przynależącemu ściśle do schematów drzewiastości: zob. Julien Pacotte, Le Roseau arborescent, Hermann 1936; zaś w kwestii statusu systemów hierarchicznych albo centrów: P. Rosenstiehl i J. Petitot, Automate asocial et systèmes acentrés („Communications” nr 22, 1974). Można przedstawić ten drzewiasty schemat większości w następującej postaci: [od góry i od lewej:] dorosły (punkt dominujący); dziecko; Człowiek (punkt centralny); kobieta; mężczyzna (punkt dominujący)

354

To podporządkowanie linii punktowi ustanawia drzewiastość. Z pewnością dziecko, kobieta, Czarny mają wspomnienia; jednak Pamięć, która je gromadzi, jest nadal niczym więcej, niż męską instancją większościową, która ujmuje je jako „dziecięce wspomnienia”, wspomnienia małżeńskie albo kolonialne. Można działać raczej przez koniunkcję albo przez dopowiedzenie przyległych punktów, niż poprzez związek punktów odległych: wtedy mamy do czynienia raczej z fantazjami niż ze wspomnieniami. W ten sposób kobieta może dysponować połączonymi punktem kobiecym i punktem męskim, mężczyzna zaś – punktem męskim i kobiecym. Ustanowienie tych hybryd nie zbliża nas do prawdziwego stawania się (na przykład biseksualność, jak zaznaczają to psychoanalitycy, nie przeszkadza wcale w zachowaniu męskości lub większości „fallusa”). Nie zrywamy ze schematem drzewiastości, nie utrzymujemy w stawaniu się ani w molekularności, póki linia odnosi się do dwóch odległych punktów albo jest złożona z punktów przyległych. Linia stawania się nie jest określana ani przez punkty, które łączy, ani przez punkty, które się na nią składają; przeciwnie, przechodzi ona między punktami, wyrasta właśnie przez środek i podąża w kierunku prostopadłym do punktów przyległych albo odległych78. Punkt jest zawsze początkiem. Jednak linia stawania się nie ma ani początku, ani końca, wyjścia, ani punktu końcowego, źródła, ani celu; mówić o nieobecności początku, umieszczać u źródła nieobecność źródła, to kiepska gra słów. Linia stawania się ma wyłącznie środek. Środek nie jest średnią, lecz przyspieszeniem; to prędkość absolutna ruchu. Stawanie się zawsze dokonuje się pośrodku, nie można ująć go inaczej niż w środku. Stawanie się nie jest jednym ani drugim, ani też stosunkiem dwojga, lecz między-dwoma, granicą albo linią ujścia, linią spadku biegnącą prostopadle do obu lokalizacji. Jeśli stawanie się jest blokiem (blokiem-linią), to dlatego, że ustanawia ono strefę sąsiedztwa i nierozróżnialności, ziemię niczyją, niedającą się zlokalizować relację przeprowadzoną przez dwa punkty, odległe lub przyległe, niosącą jeden ku sąsiedztwu drugiego – sąsiedztwo, granica są obojętne tak na przyległość, jak i odległość. W linii albo bloku stawania się, jednoczącym osę i orchideę, wytwarza się 78 Linia stawania się w relacji do dającego się zlokalizować powiązania A i B (odleg­łość oraz przez stosunek do jej przyległości:

355

t ys i ąc P l at e au

wspólna deterytorializacja; osa o tyle staje się wolnym elementem aparatu reprodukcji orchidei, o ile również orchidea staje się przedmiotem orgazmu osy, wyzwolonej ze swej normalnej reprodukcji. Współistnienie dwóch asymetrycznych ruchów tworzące blok na linii ujścia, która pochłania presję selekcyjną. Ta linia czy blok nie łączy osy i orchidei, nie bardziej, niż prowadzi do ich koniunkcji i wymieszania: przechodzi ona między nimi dwiema, prowadząc ku sąsiedztwu, w którym znika rozróżnialność punktów. System-linia (lub blok) stawania się przeciwstawia się systemowi-punktowi pamięci. Stawanie się jest ruchem, przez który linia wyzwala się z punktu i czyni punkty nierozróżnialnymi: kłącze, przeciwstawione drzewiastości, wyradza się z drzewiastości. Stawanie się jest antypamięcią. Bez wątpienia istnieje coś takiego, jak wspomnienie molekularne, lecz jest ono czynnikiem integracji z systemem molowym czy też większościowym. Wspomnienie ma zawsze funkcję reterytorializacji. Wektor deterytorializacji, przeciwnie, wcale nie jest nieokreślony, lecz pozostaje umocowany bezpośrednio w wymiarach molekularnych; im bardziej jest w ten sposób umocowany, tym bardziej jest zdeterytorializowany: to deterytorializacja „utrzymuje razem” całość molekularnych elementów składowych. Z tego punktu widzenia blok dzieciństwa lub stawanie-się-dzieckiem przeciwstawione jest wspomnieniu dzieciństwa: wytworzono „jakieś” dziecko molekularne… „jakieś” dziecko współistnieje z nami w strefie sąsiedztwa czy bloku stawania się, na linii deterytorializacji, która niesie oboje – przeciwnie do dziecka, którym byliśmy, które przypomina nam się albo o którym fantazjujemy, dziecka molowego, którego przyszłością jest dorosły. „Będzie to dzieciństwo, lecz nie może to być moje dzieciństwo”, pisała Virginia Woolf (Orlando nie działa już poprzez wspomnienia, lecz poprzez bloki: bloki wieków, epok, bloki królestw, płci, wytwarzając w ten sposób procesy stawania się między rzeczami lub też linie deterytorializacji79). Zawsze, gdy na poprzednich stronach używaliśmy słowa wspomnienie, był to błąd; chcieliśmy bowiem powiedzieć „stawanie się”, mówiliśmy: stawanie się. Jeśli linia przeciwstawia się punktowi (albo blok – wspomnieniu, stawanie się – pamięci), to nigdy w sposób absolutny: system punktowy zakłada pewne użycie linii, blok przypisuje zaś punktom pewne nowe funkcje. W systemie punktowym punkt odsyła przede wszystkim do współrzędnych linearnych. Nie tylko reprezentuje się tu linię poziomą i linię pionową, lecz również linia pionowa przemieszcza się 79 Virginia Woolf, The Diary of Virginia Woolf, t. 3 s. 236. To samo dotyczy Kafki, u którego bloki dzieciństwa funkcjonują jako przeciwieństwa wspomnień dzieciństwa. Przypadek Prousta jest bardziej skomplikowany, ponieważ dokonuje on wymieszania obu. Psychoanaliza poszukuje wspomnień i fantazji, lecz nigdy bloków dzieciństwa.

356

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

równolegle do siebie samej, pozioma zaś nakłada się na inne linie poziome, tak jak wszelki punkt jest określony przez stosunek do dwóch współrzędnych podstawowych, lecz także zaznaczony na poziomej linii superpozycji oraz na pionowej linii albo płaszczyźnie przemieszczenia. Wreszcie, dwa punkty są połączone, jeśli od jednego do drugiego zostanie wytyczona dowolna linia. System będzie określony mianem punktowego, o ile jego linie będą rozważane w ten sposób: jako koordynaty albo jako dające się zlokalizować połączenia. Na przykład, systemy drzewiaste albo systemy molowe i wspomnienia są, ogólnie rzecz biorąc, punktowe. Wspomnienie ma organizację punktową, ponieważ wszystko, co obecne, odsyła równocześnie do linii poziomej upływu czasu (kinematyka), która biegnie od dawnej teraźniejszości do obecnej, oraz do linii pionowej porządku czasu (stratografia), która biegnie od teraźniejszości ku przeszłości albo ku reprezentacji dawnej teraźniejszości. Bez wątpienia jest to schemat podstawowy, który nie daje się rozwinąć bez znacznych komplikacji, który jednak jest odkrywany w przedstawieniach artystycznych, kształtujących „dydaktykę”, to znaczy mnemotechnikę. Przedstawienie muzyczne wytycza poziomą linię melodyczną, linię basu, na którą nakładają się inne linie melodyczne albo też określane są punkty, przechodzące z jednej linii na drugą w relacji kontrapunktu; z drugiej strony, wytycza linię albo płaszczyznę pionową, harmoniczną, która przesuwa się wzdłuż linii poziomej, lecz już od niej nie zależy, przechodząc z góry na dół, ustalając akord zdolny do powiązania z kolejnymi. Przedstawienie obrazowe ma analogiczną formę wraz z właściwymi sobie środkami: nie tylko dlatego, że obraz ma pion i poziom, lecz ponieważ kontury i kolory, każdy na swój sposób, odsyłają do pionów przesunięcia i do poziomów superpozycji (w ten sposób pion to zimna forma albo biel, światło albo tonalność; poziom to forma ciepła, czerń, chromatyczność, modalność itd.). Doskonale widać to – ograniczmy się jedynie do najnowszych przykładów – w systemach dydaktycznych czy to Kadinsky’ego, Klee, czy Mondriana, które implikują konieczną konfrontację z muzyką. Podsumujmy podstawowe cechy systemu punktowego: 1) systemy takie obejmują dwie linie podstawowe, poziomą i pionową, służące za współrzędne umożliwiające określanie punktów; 2) linia pozioma może nałożyć się pionowo, linia pionowa może się przemieścić poziomo, w sposób, za sprawą którego nowe punkty byłyby wytwarzane albo odtwarzane w warunkach poziomej częstotliwości i pionowego rezonansu; 3) od jednego punktu do drugiego może (choć nie musi) zostać wytyczona linia, lecz przybiera ona postać dającego się zlokalizować powiązania; przekątne grają zatem rolę powiązań dla punktów z różnych poziomów i momentów, wprowadzając częstotliwości i rezonanse z tymi

357

t ys i ąc P l at e au

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

zmiennymi punktami poziomu i pionu, przyległymi i odległymi80. Systemy te są drzewiaste, pamięciowe, ustrukturyzowane, są systemami terytorializacji albo reterytorializacji. Linia oraz przekątna pozostają całkowicie poddane punktowi, ponieważ służą one za współrzędne punktu albo dające się zlokalizować połączenia dla jednego i drugiego punktu, od jednego punktu do drugiego. Systemowi punktowemu przeciwstawiają się systemy linearne czy raczej multilinearne. Wyzwolić linię, wyzwolić przekątną: nie ma muzyka ani malarza, który nie miałby takiego zamiaru. Rozwija się system punktowy czy też dydaktyczne przedstawienie, lecz celem jest doprowadzenie do ich pęknięcia, wywołanie wstrząsu sejsmicznego. System punktowy byłby tym bardziej interesujący, że muzyk, malarz, pisarz, filozof przeciwstawiają mu się, a nawet wytwarzają go po to, aby mu się przeciwstawić, jak gdyby ustawiając trampolinę do skoków. Historię tworzą ci, którzy się jej przeciwstawiają (nie zaś ci, którzy się w nią wpasowują czy też ją zmieniają). Nie dzieje się tak ze względu na prowokację, lecz ponieważ system punktowy, który odkryli oni czy nawet wynaleźli, pozwalał na takie działanie: wyzwolić linię i przekątną, wytyczyć linię zamiast tworzyć punkt, wytworzyć niedostrzegalną przekątną, zamiast trzymać się pionu i poziomu, nawet jeśli są one złożone czy poprawione. Takie działanie zawsze osuwa się w Historię, chociaż się z niej nie wywodzi. Historia może próbować zerwać swe więzy z pamięcią; może ona komplikować schematy pamięci, nakładać i przemieszczać współrzędne, podkreślać powiązania albo pogłębiać zerwania. Granica nie przebiega jednak tutaj. Granica nie przebiega między historią i pamięcią, lecz między systemami punktowymi „historii-pamięci” oraz urządzeniami multilinearnymi lub diagonalnymi, które nie przynależą wcale do wieczności, lecz do stawania się, odrobiny stawania się w stanie czystym, 80 Na przykład w systemie pamięci formacja wspomnienia zakłada przekątną, która przekształca teraźniejszość A w reprezentacji A’ przez stosunek do nowej teraźniejszości B, w A’’ przez stosunek do C itd.:

[od góry]: bieg czasu; porządek czasu.

358

Zob. Edmund Husserl, Wykłady z fenomenologii wewnętrznej świadomości czasu, tłum. J. Sidorek, PWN 1989.

transhistorycznym. Nie ma aktu stworzenia, który nie byłby transhistoryczny i który nie zakradałby się od tyłu albo nie przechodził przez wyzwoloną linię. Nietzsche przeciwstawia historię nie tylko wieczności, lecz również subhistoryczności albo nadhistoryczności. Niewczesność, inne imię dla istności, stawania się, niewinności stawania się (to znaczy zapomnienie przeciw pamięci, geografia przeciw historii, mapa przeciw rachunkowi, kłącze przeciw drzewiastości). „Niehistoryczność podobna jest otaczającej atmosferze, w której jedynie wytwarza się życie, by ze zniszczeniem tej atmosfery znów zniknąć (…) Gdzie są czyny, które by człowiek mógł zdziałać nie wszedłszy wprzód w ową warstwę mgły żywiołu niehistorycznego?”81. Stworzenia są niczym zmutowane linie abstrakcyjne, wyzwolone od swych obowiązków polegających na przedstawianiu świata, dlatego właśnie, że wytwarzają one nowy typ rzeczywistości, który historia może jedynie ująć w systemie punktowym. Gdy Boulez czyni się historykiem muzyki, robi to po to, aby pokazać w jaki sposób, za każdym razem inaczej, wielki muzyk wynajduje i wprowadza pewien rodzaj przekątnej między pionową harmonią i poziomą linią melodyczną. Za każdym razem jest to inna przekątna, inna technika i inne tworzenie. Na owej poprzecznej linii, która jest w rzeczywistości linią deterytorializacji, porusza się zatem blok dźwiękowy, nie mający już punktu pochodzenia, ponieważ jest on zawsze już w środku linii, która nie ma współrzędnych poziomych i pionowych, ponieważ tworzy swe własne współrzędne, których nie formuje już z lokalizowalnych powiązań między jednym a drugim punktem, gdyż znajduje się w „czasie niepulsującym”: jest to zdeterytorializowany blok rytmiczny, porzucający punkty, współrzędne i miarę, niczym pijany statek, który zlewa się z linią albo wytycza płaszczyznę spójności. Prędkości i powolności wsuwają się w formę muzyczną, pchając ją już to do rozrostu, już to do mikrorozrostów linearnych, już to ku zagładzie, zniesieniu dźwięku, inwolucji – i obu naraz. Muzyk może powiedzieć wprost: „nienawidzę pamięci, nienawidzę wspomnienia”, a to dlatego, że afirmuje on moc stawania się. Przypadek egzemplaryczny takiej przekątnej, linii-bloku, można odkryć w szkole wiedeńskiej. Jednak można również mówić, że szkoła wiedeńska odkrywa nowy system terytorializacji, punktów, pionów oraz poziomów, który sytuuje ją w Historii. Inny wysiłek, inny akt twórczy pojawił się później. Ważne jest jednak to, że każdy muzyk zawsze działał w ten sposób: wyznaczyć przekątną, nawet nietrwałą, poza punktami, poza współrzędnymi i dającymi się zlokalizować powiązaniami, by spławić blok dźwiękowy wzdłuż wyzwolonej linii, puścić w przestrzeń 81 Fryderyk Nietzsche, Pożyteczność i szkodliwość historii dla życia w: Niewczesne rozważania, tłum. L. Staff, Zielona Sowa 2003, s. 67.

359

t ys i ąc P l at e au

ów blok ruchomy i poruszający się, istność (na przykład, chromatyzm, agregaty i złożone nuty, a nawet wszystkie zasoby i możliwości polifonii itd.82). W przypadku organów można było mówić o „wektorach ukośnych”. Przekątna jest często tworzona ze skrajnie złożonych linii i przestrzeni dźwiękowych. Czy to tajemnica małej frazy albo bloku rytmicznego? Bez wątpienia, punkt zyskuje nową funkcję, z istoty twórczą: nie chodzi tu po prostu o nieuchronny szkic, który ustanawia ponownie system punktowy; przeciwnie, teraz to punkt okazuje się poddany linii i to właśnie on wyznacza przyrost linii albo jej gwałtowny zwrot, jej pośpiech, jej spowolnienie, jej furię i agonię. „Mikro-bloki” Mozarta. Blok może nawet zostać sprowadzony do punktu, jakby do pojedynczej nuty (blok-punkt): si, Berga w Wozzecku, la Schumanna. Hołd dla Schumanna, szaleństwo Schumanna: przemoc błądzi poprzez rusztowanie orkiestracji i wytycza swą przekątną tam, gdzie przechodzi zdeterytorializowany blok dźwiękowy; albo też pewien typ niezwykle prostego refrenu zostaje „wyty­czony” przez linię melodyczną i architekturę polifoniczną – obie bardzo rozbudowane. W systemie multilinearnym wszystko dzieje się równocześnie: linia wyzwala się z punktu rozumianego jako źródło; przekątna wyzwala się z pionu i poziomu jako współrzędnych; również linia poprzeczna wyzwala się z przekątnej jako dającego się zlokalizować połączenia między dwoma punktami; mówiąc krótko, linia-blok przechodzi przez środek dźwięków, sama ciągniona przez swój właściwy, niedający się zlokalizować środek. Blok dźwiękowy to intermezzo. Ciało bez Organów, antypamięć, która przechodzi przez muzyczną organizację i o tyle jest bardziej 82 Na temat wszystkich tych motywów zob. Pierre Boulez: 1) w jaki sposób, za każdym razem, przekątne dążą do wymknięcia się muzycznym współrzędnym pionowym i poziomym, wytyczając nawet niekiedy „linie wirtualne” (Relevés d’apprenti, Éd. du Seuil 1966, s. 230, 290-297, 372.; 2). Na temat idei bloku dźwiękowego albo „bloku trwania”, w stosunku do owej przekątnej: Penser la musique aujourd’hui, Gallimard 1987, s. 59-63; na temat rozróżnienia punktów i bloków, „całości punktowych i „całości agregatywnych” oraz zmiennej jednostkowości: Sonateque me veux-tu?, „Méditations” nr 7, 1964. Nienawiść do pamięci pojawia się często u Bouleza: zob. Eloge de l’amnésie („Musique en jeu”, nr 4, 1971), J’ai horreur du souvenir (w Roger Desormière et son temps, Ed. Du Rocher 1966). Trzymając się przykładów współczesnych, można znaleźć podobne deklaracje u Strawińskiego, Cage’a, Berio. Z pewnością, istnieje pamięć muzyczna związana ze współrzędnymi, która realizuje się w ramach społecznych (wstawać, kłaść się, wycofywać się). Jednak postrzeżenie „frazy” muzycznej w mniejszym stopniu odwołuje się do pamięci, nawet pamięci typu reminiscencji, niż do rozciągłości czy też skurczu percepcji typu spotkania. Należałoby zbadać, w jaki sposób każdy muzyk uruchamia prawdziwe bloki zapomnienia: na przykład to, co Barraqué określa mianem „plastrów zapomnienia” oraz „nieobecne rozwinięcia” u Debussy’ego (Debussy, s. 169-171). Odnosimy się tu do ogólnego studium Daniela Charlesa, La musique et l’oubli, „Traverses”, nr 4, 1976.

360

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

dźwiękowa: „ciało schumannowskie nie pozostaje w miejscu. (…) Intermezzo jest współistotne wszelkiemu dziełu. (…) u kresu nie ma nic poza intermezzami. (…) Ciało schumannowskie zna jedynie rozgałęzienia: nie składa się ono, lecz rozchodzi, w sposób stały, dzięki akumulacji intermediów. (…) Schumannowski trzepot jest oszalały, lecz również zakodowany; a ponieważ oszołomienie uderzeń pozornie utrzymuje się w granicach rozsądnego języka, zwykle przechodzi niezauważone. (…) Wyobrażenia dotyczące tonalności dwóch sprzecznych, choć przecież równoległych stanów: z jednej strony, ekran (…), język przeznaczony do wyrażenia ciała wedle znanej organizacji (…), z drugiej strony, przeciwnie, tonalność staje się sprytną sługą uderzeń, które usiłuje ona udomowić na innym poziomie”83. Czy to samo, dokładnie to samo, dotyczy malarstwa? W rzeczywistości to nie punkt tworzy linię, to linia niesie zdeterytorializowany punkt, utrzymując go pod swym wpływem, który pochodzi z zewnątrz: a zatem linia nie biegnie z jednego punktu do drugiego, lecz między punktami, ciągnie się w innym kierunku, który czyni ją nierozróżnialną. Linia stała się przekątną, która wyzwala się od pionu i poziomu; przekątna jednak już stała się linią poziomą, półprzekątną albo swobodną prostą, linią złamaną lub kątową albo nawet krzywą, zawsze pośrodku nich samych. Między białą pionową linią i czarną poziomą leży szarość Paula Klee, czerwień Kandinskiego, fiolet Moneta; każda formuje blok koloru. Linia bez początku, ponieważ zaczyna się poza obrazem, który ujmuje ją wyłącznie od środka; bez współrzędnych, ponieważ miesza się ona z płaszczyzną spójności, na której się unosi i jest tworzona, bez dającego się zlokalizować związku, ponieważ straciła nie tylko swą funkcję przedstawieniową, lecz również wszelką funkcję tworzenia jakiejkolwiek formy – linia sama przez się stała się abstrakcyjna, prawdziwie abstrakcyjna i zmutowana staje się blokiem wizualnym, a punkt, w swych współrzędnych, odkrywa na nowo funkcje twórcze jako punkt-barwa albo punkt-linia84. Linia znajduje się między punktami, pośrodku 83 Roland Barthes, Rasch, w: Langue, discours, société, Éd. du Seuil 1975, s. 217-228. 84 Istnieje wiele różnic pomiędzy malarzami, i to pod wszelkimi względami, jednak zachodzi również pewien wspólny ruch: zob. Wassily Kandinsky, Punkt i linia, płaszczyzna, tłum. S. Fijałkowski, PIW 1986; Paul Klee, Théorie de l’art moderne, Gallimard 1998. Deklaracje, takie jak ta złożona przez Mondriana, na temat wyłącznej wartości linii pionowych i poziomych mają na celu wskazanie, w jakich warunkach wystarczą one do wyprowadzenia przekątnej, która sama nie musi być kreślona: na przykład, ponieważ współrzędne nierównej grubości wcinają się we wnętrze kadru i przedłużają poza kadr tworząc „dynamiczną oś” przebiegającą w linii poprzecznej (zob. komentarze Michela Butora w Le carré et son habitat w: Répertoire III, Éd. de Minuit 1960). Warto również zajrzeć do artykułu Michaela Frieda na temat linii Pollocka: Three American Painters, Fogg Art Museum 1965), oraz fragmentów u Henry’ego Millera poświęconych linii u Nasha (On Turning Eighty, Village Press 1973).

361

t ys i ąc P l at e au

punktów, nie przebiega już między jednym punktem a drugim. Nie wytycza już konturu. „Nie maluje samych rzeczy, lecz to, co między rzeczami”. W malarstwie nie ma bardziej fałszywego problemu, niż ten dotyczący głębi, a ściśle rzecz biorąc, perspektywy. Perspektywa jest bowiem jedynie historycznie określonym sposobem zajmowania przekątnych albo poprzecznych czy linii ujścia, to znaczy reterytorializacji ruchomego bloku wizualnego. Mówimy „zajmować” – w znaczeniu: dawać zajęcie, ustalać pamięć i kod, przypisywać funkcję. Jednak linie ujścia, linie poprzeczne, mogą przyjmować wiele innych funkcji poza funkcją molową. Linie ujścia nie są tworzone po to, aby przedstawiać głębię; to one wynajdują możliwość takiego właśnie przedstawienia, które zajmuje je jedynie przez chwilę, w danym momencie. Perspektywa, a nawet głębia, są reterytorializacją linii ujścia; one same stwarzają obraz, przenosząc go dalej. Co istotne, perspektywa określana mianem centralnej wytrąca w czarną dziurę punktową mnogość ujść i dynamizm linii. Prawdą jest jednak także rzecz przeciwna: problemy z perspektywą rozbudziły całą obfitość linii twórczych, całe bogactwo bloków wizualnych, w tym samym momencie, w którym usiłowano je opanować. Czy obraz, w każdym ze swych aktów twórczych, jest zaangażowany w stawanie się tak intensywne, jak stawanie się muzyki? Stawanie się muzyką. W odniesieniu do muzyki zachodniej (choć inne rodzaje muzyki stają przed podobnym problemem, pod innymi warunkami, a także rozwiązują je inaczej), staraliśmy się zdefiniować blok stawania się na poziomie wyrażenia, blok wyrażenia, za pomocą linii poprzecznych, które wciąż wymykają się współrzędnym czy systemom punktowym funkcjonującym w danym momencie jako kody muzyczne. Oczywiste jest, że owemu blokowi wyrażenia odpowiada blok treści. Nie jest to nawet odpowiedniość; ruchomy blok nie istniałby, gdyby treść, sama mająca charakter muzyczny (nie będąca zaś tematem ani motywem), nie nachodziła wciąż na wyrażenie. O co chodzi w muzyce, co to za treść nieoddzielna od wypowiedzi dźwiękowej? Trudno to wyjaśnić, jednak jest to coś takiego: jakieś dziecko umiera, jakieś dziecko się bawi, jakaś kobieta się rodzi, jakaś kobieta umiera, nadlatuje jakiś ptak, jakiś ptak odlatuje. Chcemy powiedzieć, że nie ma przypadkowych motywów muzycznych, nawet jeśli można mnożyć ich przykłady; tym bardziej nie ma działań naśladowczych, lecz raczej działania istotowe. Dlaczego mowa o dziecku, kobiecie czy ptaku? Dlatego, że wyrażenie muzyczne jest nieoddzielne od stawania-się-kobietą, stawania-się-dzieckiem, stawania-się-zwierzęciem; to one ustanawiają jego treść. Dlaczego dziecko umiera, a ptak spada niczym przeszyty strzałą? Z tego samego powodu, dla którego każdej wymykającej się linii, wszelkiej linii ujścia lub twórczej

362

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

deteterytorializacji towarzyszy niebezpieczeństwo: może się ona obrócić w zniszczenie, zniesienie. Melisanda, kobieta-dziecko, tajemnica, umiera dwa razy („teraz kolej biednego maleństwa”). Muzyka nigdy nie jest tragiczna, muzyka jest radością. Jednak z konieczności dochodzi do tego, że nadaje nam ona posmak śmierci, nie tyle śmierci ze szczęścia, ile radosnej śmierci, zamarcia. Pobudza nas ona nie na mocy popędu śmierci, lecz poprzez swój układ dźwiękowy, swoją maszynę dźwiękową, moment, któremu trzeba stawić czoło, tam gdzie linia poprzeczna przechodzi w linię zniesienia. Spokój i złość85. Muzyka pragnie zniszczenia, wszelkich jego rodzajów, wymarcia, złamania, przetrącenia. Czyż nie w tym tkwi jej potencjalny „faszyzm”? Jednak za każdym razem, gdy muzyk pisze In memoriam, chodzi mu nie o motyw inspiracji, nie o wspomnienie, lecz, przeciwnie, o stawanie się, które zdoła stawić czoła swemu właściwemu zagrożeniu, wymknąć się upadkowi, aby się odrodzić: stawanie-się-dzieckiem, stawanie-się-kobietą, stawanie-się-zwierzęciem, o ile są one samą treścią muzyki i pozostaną nią aż do śmierci. Mówimy, że śpiewka (ritournelle) jest treścią ściśle muzyczną, blokiem treści właściwym muzyce. Dziecko chce się uspokoić będąc w ciemności, klaszcze albo też wymyśla chód dopasowany do pęknięć płyt chodnikowych lub odśpiewuje „Fort-Da” (psychoanalitycy bardzo nietrafnie wypowiadają się na temat Fort-Da, próbując odkryć w nim fonologiczną opozycję albo komponentę symboliczną nieświadomości-języka, podczas gdy jest to śpiewka). Tra la la. Kobieta nuci, „słyszałem, jak cicho nuci”. Ptak wznosi swój świergot. Pieśń ptaków przenika całą muzykę, na tysiąc sposobów, od Jannequina po Messiaena. Frrr, Frrr. Muzyka przeniknięta jest przez bloki dzieciństwa i kobiecości, przez wszystkie mniejszości, a jednak ma ona wielką moc. Szwargot dzieci, kobiet, grup etnicznych, terytoriów, miłości i zniszczenia: narodziny rytmu. Dzieło Schumanna składa się ze śpiewek, bloków dzieciństwa, z których czyni on szczególny użytek: swoiste dla niego stawanie-się-dzieckiem albo stawanie–się-kobietą, Klarą. Można by stworzyć katalog przekątnego lub poprzecznego użytku, jaki czyniono z refrenu w historii muzyki – wszystkie dziecięce Zabawy i Kinderszenen, wszystkie śpiewy ptaków. Katalog taki byłby jednak bezużyteczny, ponieważ zdawałby się on nagromadzeniem przykładów motywów, tematów, wątków, podczas gdy chodzi tu o najistotniejszą i najbardziej niezbędną dla muzyki treść. Motywem refrenu może być lęk, strach, radość, miłość, praca, marsz, terytorium…, ale treść muzyki stanowi sama śpiewka. 85 „Było coś napiętego, dochodzącego aż do nieznośnego gniewu rodzącego się w jego dzielnej piersi, gdy grał muzykę. Im bardziej wyborna była muzyka, z tym większą doskonałością i pełnią szczęścia ją odgrywał; równocześnie rosła w nim jednak szaleńcza złość”, D. H. Lawrence, Aaron’s Rod, Thomas Seltzer 1922, s. 16.

363

t ys i ąc P l at e au

Wcale nie twierdzimy, że refren (ritournelle) jest źródłem muzyki albo że muzyka zaczyna się wraz z nim. Nie wiemy tak naprawdę, skąd wzięła się muzyka. Śpiewka jest raczej środkiem powstrzymującym albo pozwalającym odegnać muzykę, wydostać się z niej. Muzyka istnieje jednak, ponieważ istnieje również śpiewka, ponieważ muzyka przyjmuje, obejmuje we władanie śpiewkę jako treść zawartą w formie wyrażenia, ponieważ tworzą one razem blok, pozwalający jej przenosić się gdzie indziej. Dziecięca śpiewka, nie będąca muzyką, tworzy blok wraz ze stawaniem-się-dzieckiem muzyki: raz jeszcze natrafiamy na tę asymetryczną kompozycję. Mozartowskie wariacje na temat Ah vous dirai-je maman, jego refreny. Temat w C-dur, po którym następuje dwanaście wariacji: nie tylko każda nuta tego tematu jest podwojona, lecz sam temat dwoi się wewnątrz. Muzyka czyni szczególny użytek ze śpiewki, poddając ją przekątnym i poprzecznym, wyrywając ją z jej terytorialności. Muzyka jest działaniem czynnym, twórczym, które polega na deterytorializowaniu refrenu. Podczas gdy refren jest ściśle terytorialny, terytorializujący albo reterytorializujący, muzyka czyni zeń zdeterytorializowaną treść dla deterytorializującej formy wyrażenia. Jeśli wybaczycie nam to sformułowanie, chodziłoby o to, aby muzyka, czyli to, co robią muzycy, samo było muzykalne, pisane w języku muzyki. Posłużmy się raczej figuratywnym przykładem: Kołysanka Musorgskiego w Pieśniach i tańcach śmierci przedstawia wyczerpaną matkę, czuwającą przy chorym dziecku; zastępuje ją Śmierć, która składa jej wizytę i śpiewa kołysankę – każda jej zwrotka kończy się zwartym i natarczywym refrenem, powtarzającym się rytmem jednej nuty, blok-punkt: „cichutko, maleństwo, śpij maleństwo” (nie tylko dziecko umiera, lecz również deterytorializacja śpiewki zostaje podwojona przez Śmierć we własnej osobie, która zastępuje matkę). Czy, i w jaki sposób, sytuacja obrazu jest podobna? Nie wierzymy w system sztuk pięknych, lecz w problemy zupełnie innej natury, które znajdują rozwiązanie w różnorodnych sztukach. Sztuka jawi nam się jako fałszywe, wyłącznie nominalne pojęcie; nie staje to jednak na drodze możliwości czynienia równoczesnego użytku ze sztuk w ramach określonej mnogości. Malarstwo wpisuje się w „problem” określany mianem twarzy-pejzażu. Muzyka zaś – w zupełnie inny problem, mianowicie problem śpiewki. Każde z nich rodzi się w określonym momencie i w pewnych warunkach, na linii swego problemu; jednak żadna symboliczna lub strukturalna odpowiedniość nie jest możliwa między tymi dwoma przypadkami, o ile nie przełoży się ich na systemy punktowe. Po stronie problemu twarzy-pejzażu wyróżniliśmy trzy stany: 1) semio­tyki cielesności, sylwetki, kształty, barwy i linie, owe semiotyki są obecne i funkcjonują już u zwierząt, u których głowa stanowi część ciała, ciało

364

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

zaś ma za swój korelat środowisko, biotop; można dostrzec, jak rodzi ono linie już od razu czyste, niczym w rytuałach ze „źdźbłem trawy”; 2) organizacja twarzy, biała ściana-czarne dziury, twarz-oczy albo też twarz oglądana z profilu oraz oczu spoglądających z ukosa (ta semiotyka twarzowości ma za swój korelat organizację pejzażu: utwarzowienie całego ciała oraz upejzażowienie wszystkich środowisk, Chrystus jako europejski punkt centralny); 3) deterytorializacja twarzy i pejzaży na korzyść głowic poszukiwawczych, z liniami, które nie zarysowują już żadnej formy, które nie kształtują już żadnego konturu, barwami, które nie wypełniają już pejzażu (oto semiotyka piktoralna: umożliwić ujście twarzy i pejzażowi. Przykładem może być to, co Mondrian słusznie określa mianem „pejzażu”, czystego pejzażu zdeterytorializowanego w sposób absolutny). – Dla wygody przedstawiamy trzy całkiem odrębne i następujące po sobie stany, lecz jest to czysto prowizoryczne rozróżnienie. Nie możemy określić, czy przypadkiem już zwierzęta nie tworzą obrazów, nawet jeśli nie malują one na płótnach i nawet jeśli to hormony decydują o ich barwach i liniach: nawet tu rozróżnienie przeprowadzone między człowiekiem i zwierzęciem nie rozpoczyna się wraz ze sztuką określaną mianem abstrakcyjnej, lecz z odtworzeniem sylwetki i kształtu ciała, a także działa już w pełni w organizacji twarzy-pejzażu (tak jak malarze, którzy „wypracowują” oblicze Chrystusa i sprawiają, że uchodzi ono we wszystkich kierunkach poza kod religijny). Malarstwo nigdy nie przestało mieć za cel deterytorializacji twarzy oraz pejzaży, czy to przez ponowne uruchomienie cielesności, czy to przez wyzwolenie linii albo barw, albo obydwu tych procesów naraz. W malarstwie istnieje wiele stawań się zwierzętami, kobietą i dzieckiem. Problem muzyki jest więc odmienny, o ile prawdą jest, że dotyczy on refrenu. Deterytorializowanie śpiewki, wynajdywanie dla niej linii deterytorializacji wiąże się ze sposobami postępowania i konstrukcjami, które nie mają nic wspólnego z działaniami związanymi z malarstwem (co najwyżej niewyraźne analogie, do których odwoływali się niekiedy malarze). Bez wątpienia, znów nie jest tu jasne, czy można przekroczyć granicę między zwierzęciem a człowiekiem: czyż, jak zauważa Messiaen, nie ma ptaków-muzyków, różniących się od ptaków niemuzykalnych? Czy świergot ptaka jest siłą rzeczy terytorialny, czy może znajduje się on już w stanie bardzo subtelnych deterytorializacji, selekcyjnych linii ujścia? Różnica między hałasem a dźwiękiem z pewnością nie jest tym, co pozwala zdefiniować muzykę, ani nawet tym, co pozwala odróżnić ptaki muzykalne od niemuzykalnych; pozwala na to jednak praca śpiewki. Czy pozostaje ona terytorialna i terytorializująca, czy też może zostaje uniesiona przez ruchomy blok, wytyczający linię poprzeczną poprzez wszystkie współrzędne? A co ze wszystkimi stanami pośrednimi pomiędzy

365

t ys i ąc P l at e au

tymi dwoma? Muzyka jest przygodą śpiewki: sposobem, za pomocą którego muzyka osuwa się ponownie w świergot (w naszej głowie, w głowie Swanna, w głowach pseudonaukowców z telewizji i radia, wielki muzyk jako radiowy przerywnik albo szlagier); sposób, w jaki chwyta się ona świergotu, czyniąc go coraz prostszym, ograniczonym do kilku nut, przenoszących go na jeszcze bogatszą linię twórczą, której źródeł ani celu nie znamy... Leroi-Gourhan ustanowił rozróżnienie i korelację między dwoma biegunami, „dłoń-narzędzie” oraz „twarz-język”. Chodzi tu jednak o to, aby rozróżnić formę treści oraz formę wyrażenia. Teraz, gdy rozważamy wyrażenia mające treści w sobie samych, posługujemy się innym rozróżnieniem: twarz z jej wizualnymi korelatami (oczy) odsyła do obrazu, głos odsyła do muzyki wraz ze swymi korelatami słuchowymi (ucho samo jest świergotem, ma jego formę). Muzyka jest przede wszystkim deterytorializacją głosu, który staje się coraz słabiej związany z językiem, zupełnie tak, jak obraz jest deterytorializacją twarzy. Cechy głosowości (vocabilité) mogą być więc całkiem dobrze zindeksowane na rysach twarzowości, jak w sytuacji, gdy ktoś odczytuje słowa z ruchu warg, jednak nie są one zgodne, tym mniej jeśli są niesione za pomocą ruchów muzycznych albo malarskich. Głos znacznie wyprzedza twarz, jest na przedzie. Zatytułowanie dzieła muzycznego Twarz zdaje się z tej perspektywy jednym z największych paradoksów dźwiękowych86. Odtąd jedyny sposób „ułożenia” obu problemów, malarstwa i muzyki, polega na przyjęciu kryterium zewnętrznego względem fikcji sztuk pięknych, to znaczy na porównaniu sił deterytorializacji obecnych w obydwu przypadkach. Zdaje się, że muzyka ma znacznie większą, bardziej intensywną i jednocześnie zbiorową siłę deterytorializującą, głos zaś – znacznie większą siłę bycia zdeteryterializowanym. Być może cecha ta wyjaśnia powszechną fascynację wzbudzaną przez muzykę, a nawet możliwość „faszystowskiego” zagrożenia, o którym wspominaliśmy wcześniej: muzyka, bębny, trąby, wprowadzają ludy i armie na tor mogący prowadzić aż ku otchłani i czynią to o wiele silniej, niż sztandary i chorągwie, które są obrazami, 86 Chociaż Berio wskazuje na co innego, zdaje nam się, że jego utwór Visage (Twarz) jest skomponowany wedle trzech etapów twarzowości: przede wszystkim mnogość ciała i postaci dźwiękowych, następnie krótka dominująca i symfoniczna organizacja twarzy, wreszcie zaś wystrzelenie głowic we wszystkich kierunkach. Nie chodzi tutaj z pewnością o muzykę, która „naśladowałaby” twarz i jej przemiany, czy też o głos stanowiący metaforę. Dźwięki przyspieszają deterytorializację twarzy, nadając jej ściśle akustyczną moc, twarz zaś reaguje muzycznie, wywołując deterytorializację głosu. Jest to twarz molekularna wytworzona przez muzykę elektroniczną. Głos poprzedza twarz, formuje ją natychmiast, trwa poza nią zwiększając prędkość – pod warunkiem, że pozostaje niewyartykułowany, a-znaczący, a-subiektywny.

366

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

narzędziami klasyfikacji i łączenia. Możliwe, że muzycy byliby, w ujęciu jednostkowym, bardziej reakcyjni niż malarze, bardziej religijni, mniej „społeczni”; niemniej jako zbiorowość dysponują oni nieskończenie potężniejszą siłą, niż ta właściwa malarstwu: „więź, którą tworzy chór zawiązany przez zgromadzenie ludzi, jest potężna...”. Można zawsze wyjaśnić tę siłę poprzez materialne warunki emisji i muzycznej recepcji, lecz częściej stosowany jest zabieg odwrotny: to raczej warunki wyjaśnia się przez siłę deterytorializacji właściwą muzyce. Można powiedzieć, że z punktu widzenia zmutowanej maszyny abstrakcyjnej obraz i muzyka nie korespondują z tymi samymi progami albo że maszyna obrazkowa (machinepicturale) i maszyna muzyczna nie mają tego samego oznaczenia. Istnieje pewna „wsteczność” obrazu względem muzyki, co zauważył Klee, najbardziej muzyczny z malarzy87. Być może dlatego właśnie wielu ludzi woli malarstwo, a estetyka przyjęła malarstwo za uprzywilejowany model: pewnym jest, że wzbudza ono mniejszy „strach”. Nawet jego relacje z kapitalizmem i z formacjami społecznymi nie są wcale tego samego rodzaju. Bez wątpienia, w każdym z przypadków odnosimy się do terytorialności, deterytorializacji, lecz również reterytorializacji. Śpiewki zwierzęcia i dziecka zdają się być terytorialne: nie są zatem przynależne „muzyce”. Lecz gdy muzyka bierze w posiadanie refren, aby rozwinąć go w rytmiczny blok dźwiękowy, gdy śpiewka „staje się” Schumannem albo Debussy’m, to dzieje się to za sprawą systemu harmonicznych i melodycznych współrzędnych, w którym muzyka reterytorializuje się w sobie samej, jako muzyka. I na odwrót, zobaczymy, że nawet zwierzęcy zaśpiew w pewnych przypadkach miałby już znacznie intensywniejszą moc deterytorializacji, niż zwierzęce sylwetki, kształty i barwy zwierzęce. Należy zatem wziąć pod uwagę wiele czynników: terytorialności względne, wzajemne deterytorializacje, lecz również współzależne reterytorializacje, i to wiele ich typów, na przykład, wewnętrzne, jak współrzędne muzyczne albo zewnętrzne, jak osunięcie się śpiewki we frazes, albo muzyki w szlagier. To, że nie istnieje deterytorializacja bez szczególnej reterytorializacji, zmusza nas do przemyślenia na nowo korelacji tego, co molowe, i tego, co molekularne: żaden strumień, żadne stawanie-się-molekularnym nie umyka formacji molowej bez jednoczesnego procesu, za sprawą którego molowe składowe schodzą się, pozwalając na ukształtowanie przejścia albo postrzegalne wytyczne dla procesów niedostrzegalnych. 87 Paul Gorhmann, Paul Klee, Flammarion 1955: „powiedział na wpół przekonany, na wpół rozbawiony, że można go uznać za szczęściarza, skoro doprowadził obraz, przynajmniej pod względem formalnym, do poziomu, do jakiego Mozart wyniósł muzykę przed śmiercią”, s. 66-67.

367

t ys i ąc P l at e au

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

Stawanie-się-kobietą, stawanie-się-dzieckiem muzyki daje o sobie znać w problemie maszynowania głosu. Maszynowanie za pomocą głosu to jedno z pierwszych działań muzycznych. Wiadomo, jak – na dwa różne sposoby – problem ten rozwiązano w muzyce zachodniej, w Anglii i we Włoszech: z jednej strony, śpiew w rejestrze głowowym, kontratenoru, „ponad swym głosem”, czy też ten, w którym głos pracuje w zatokach, gardle i podniebieniu, nie opierając się na przeponie ani nie przekraczając granicy oskrzeli; z drugiej strony, głos przeponowy u kastratów, „potężniejszy, głębszy i bardziej ospały”, jak gdyby nadawali oni cielesną materię temu, co niedostrzegalne, nieuchwytne i ulotne. Dominique Fernandez napisał na ten temat wspaniałą książkę, w której wystrzegając się na szczęście psychoanalitycznego ujęcia związku muzyki i kastracji, pokazał, że muzyczny problem operowania głosem wiąże się z konieczności ze zniesieniem maszyny dualnej, to znaczy formacji molowej, która rozdziela głosy między „mężczyznę i kobietę”88. W muzyce nie ma już miejsca na bycie mężczyzną albo kobietą. Jednak nie jest w pełni pewne, czy przywoływany przez Fernandeza mit androgynii jest wystarczający. Nie chodzi bowiem o mit, lecz o rzeczywiste stawanie się. Głos sam musi osiągnąć stawanie-się-kobietą albo stawanie-się-dzieckiem. To tu zawiera się cudowna treść muzyki. Odtąd, jak zauważa Fernandez, nie chodzi o naśladowanie kobiety lub naśladowanie dziecka, nawet jeśli jest to śpiewające dziecko. To sam głos muzyczny staje się dzieckiem, jednak równocześnie dziecko staje się dźwiękiem, nabiera charakteru czysto dźwiękowego. Żadne dziecko nigdy nie mogło tego dokonać, a jeśli nawet, to tylko poprzez stawanie się również inną rzeczą, niż dziecko, dzieckiem z innego świata, dziwnie niebiańskiego albo zmysłowego. Mówiąc krótko, deterytorializacja jest tu podwójna: głos deterytorializuje się w stawaniu-się-dzieckiem, lecz dziecko, którym się on staje, samo zostaje zdeterytorializowane, stające się. „Dziecku wyrosły skrzydła”, mówi Schumann. Ten sam zygzakowaty ruch odnajdujemy w stawaniach się zwierzętami przez muzykę: Marcel Moré pokazuje, jak muzyka Mozarta jest przenikana przez stawanie-się-koniem albo stawanie-się-ptakiem. Jednak żadnego muzyka nie bawi „udawanie” konia albo ptaka. Blok dźwiękowy nie ma za swą treść stawania się zwierzęciem, o ile zwierzę równocześnie nie stało się w sensie dźwiękowym jakąś inną rzeczą, jakąś rzeczą absolutną, nocą, śmiercią, radością – z pewnością nie

mamy tu do czynienia z uogólnieniem i prostotą, lecz z istnością, śmierć, która jest tu oto, ta oto noc. Muzyka obiera za swą treść stawanie-się-zwierzęciem; jednakże na przykład koń przyjmuje ze swe wyrażenie lekkie uderzenia kotłów, uskrzydlonych niczym niebiańskie lub piekielne kopyta; z kolei ptaki zyskują wyrażenie z pomocą ozdobników: gruppettów, appogiatury, staccata, przekształcających je w wielość dusz89. Tym, co kształtuje formę diagonalną u Mozarta są akcenty, przede wszystkim akcenty. Gdyby nie akcenty, gdyby ich nie zauważano, osunięto by się we względnie ubogi system punktowy. Muzyk będący człowiekiem deterytorializuje się w ptaku, lecz to sam ptak jest zdeterytorializowany: „przemieniony”, niebiański ptak, który staje się w tym samym stopniu jak to, czym się staje. Kapitan Ahab jest uwikłany w nieodparte stawanie-się-wielorybem wraz z Moby Dickiem; jednak konieczne jest, aby w tym samym czasie zwierzę, Moby Dick, stawało się czystą, nieznośną bielą, jaśniejącą białą ścianą, włóknem czystego srebra, które ciągnie się i wije „niczym” młoda dziewczyna, skręca niczym bicz albo ustawia się jak wał obronny. Czy jest możliwe, aby literatura mogła pochwycić równocześnie malarstwo, a nawet muzykę (Moré przywołuje ptaki Paula Klee, jednak z drugiej strony, nie rozumie tego, co Messiaen mówi na temat ich śpiewu)? Żadna sztuka nie ma naśladowczego charakteru, żadna nie może być naśladowcza czy też figuratywna: załóżmy, że obraz „przedstawia” ptaka; w rzeczywistości, to stawanie-się-ptakiem może się wydarzyć jedynie w mierze, w jakiej sam ptak jest w trakcie stawania się inną rzeczą, czystą barwą, czystą linią. Tak więc imitacja, naśladownictwo niszczy samo siebie, jako że to, co naśladuje, wchodzi bezwiednie w stawanie się, które wiąże się z bezwiednym stawaniem się tego, co naśladowane. Naśladuje się jedynie o tyle, o ile się zawodzi, gdy się zawodzi. A zatem malarz albo muzyk nie tyle naśladują zwierzę, ile raczej stają się zwierzęciem, podczas gdy zwierzę staje się tym, czym chcieliby oni, żeby było, w głębi ich zgody z Naturą90. Blok jest ruchomy i nigdy nie osiąga stanu równowagi właśnie za sprawą faktu, że tworzące go stawanie się jest zawsze podwójne, ponieważ to, czym ktoś się staje, staje się w tym samym stopniu, jak to, co się staje. Doskonały kwadrat, czyli kwadrat Mondriana, rozchwiewa się na jednym wierzchołku i wydobywa przekątną otwierającą jego domknięcie, uchylającą go z obu stron.

88 Dominique Fernandez, La rose des Tudors, Julliard 1976 (a także powieść Porporino, Grasset 1974). Fernandez powołuje się na muzykę pop jako nieśmiały powrót do wielkiej angielskiej muzyki wokalnej. Należałoby tu rozważyć techniki oddechu cyrkulacyjnego, gdzie śpiewa się na wdechu i wydechu albo filtracji dźwięku wedle sfer rezonansu (nos, czoło, kości policzkowe – ściśle muzyczny użytek z twarzy).

89 Marcel Moré, Le dieu Mozart et le monde des oiseaux, Gallimard 1971. 90 Jak widzieliśmy, naśladownictwo może być ujmowane jako podobieństwo elementów kulminujące w archetypie (seria) albo jako odpowiedniość stosunków ustanawiających porządek symboliczny (struktura); jednak stawanie się nie daje się sprowadzić ani do jednego, ani do drugiego. Pojęcie naśladownictwa jest nie tyle niewystarczające, co fałszywe u samej swej podstawy.

368

369

t ys i ąc P l at e au

Stawanie się nigdy nie jest naśladownictwem. Gdy Hitchcock „odgrywa” ptaka, nie odtwarza on żadnego ptasiego krzyku, lecz wytwarza elektroniczny dźwięk niczym pole intensywności lub niewyraźnych wibracji, ciągłą wariację, będącą niczym straszliwe zagrożenie, którego doświadczamy w nas samych91. Rzecz nie odnosi się wyłącznie do „sztuk”: również stronice Moby Dicka zawierają czyste przeżycie podwójnego stawania się, co przesądza o pięknie tej książki. Tarantela jest dziwacznym tańcem, który zaklina i egzorcyzmuje rzekome ofiary ugryzienia tarantuli; gdy jednak ofiara wykonuje swój taniec, to czy można powiedzieć, że naśladuje ona tarantulę, że identyfikuje się z nią, choćby w utożsamieniu „agonistycznym”, „archetypicznym”? Nie, ponieważ ofiara, pacjent, chory, stają się tańczącym pająkiem jedynie o tyle, o ile sam pająk ma stać się czystym kształtem, czystą barwą i czystym dźwiękiem, do których ktoś inny tańczy92. Nie naśladuje się: ustanawia się blok stawania się, naśladownictwo wkracza jedynie po to, aby umożliwić dostosowanie do tego bloku, niczym ostatnie pociągnięcie pędzla, mgnienie oka, podpis. Jednak wszystko, co ważne, rozgrywa się gdzie indziej: stawanie-się-pająkiem tańca, pod warunkiem, że pająk sam staje się dźwiękiem i barwą, orkiestrą i obrazem. Weźmy przykład bohatera z lokalnego folkloru: Alexis Kłusak, który biegał „jak” koń, z niezwykłą prędkością, smagał się małą laseczką, rżał, unosił nogi, wierzgał nimi, machał i opuszczał w koński sposób, stawał do wyścigów z końmi, ścigał się też z cyklistami i pociągami. Naśladował konia dla zabawy. Jednak miał on też głębszą strefę sąsiedztwa albo nierozróżnialności. Wedle przekazów, nigdy nie był koniem bardziej niż w chwilach, gdy grał na harmonijce: właśnie dlatego, że nie miał potrzeby wtórnego czy też regulatywnego naśladownictwa. Mówią, że nazywał on harmonijkę swoim „starym gratem” (ruine-babines) oraz, że podwajał wszystko za pomocą tego instrumentu, podwajał czas akordu, narzucał nieludzkie tempo93. Alexis stawał się tym samym koniem tak, jak harmonijka jego wędzidłem, a koński kłus – podwójną miarą. Trzeba to też powiedzieć, jak zawsze, o samych zwierzętach. Ponieważ zwierzęta nie tylko mają własne barwy i dźwięki, lecz także nie wymagają malarza czy muzyka, którzy mogliby stworzyć obraz albo utwór muzyczny pozwalający im wejść w stawania się określonymi 91 François Truffaut, Le cinéma selon Hitchcock, Seghers 1975, s. 332-333 („na potrzeby dramatyzmu zdecydowałem się nie odtwarzać głosu ptaków…”). 92 Zob. E. de Martino, La terre du remords, Gallimard 1966, s. 142-170. Martino trzyma się raczej interpretacji opartej na archetypie, imitacji i utożsamieniu. 93 J. C. Larouche, Alexis le trotteur, Éd. du Jour 1971. Przywoływane świadectwo: „Grał ustami muzykę inaczej, niż którykolwiek z nas; miał bardzo dużą harmonijkę, na której nikt z nas nie mógł grać. (...) Gdy grał z nami, nagle postanawiał nas dublować. To znaczy podwoić tempo akordu; jeśli my graliśmy jedno tempo, on grał je podwójnie, co wymagało niezwykłego tchu” (s. 95).

370

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

barwami i dźwiękami (przejdziemy do tego później) poprzez komponenty i deterytorializacje. Etiologia jest wystarczająco zaawansowana, by zająć się tą dziedziną. Nie walczymy tu wcale o estetykę jakości, jak gdyby czysta jakość (barwa, dźwięk, itd.) zawierały tajemnicę bezmiernego stawania się, jak w Filebie. Jakości czyste jawią się nam jeszcze jako systemy punktowe: są to reminiscencje, czy to dryfujące albo transcendujące wspomnienia, czy to zarodki fantazji. Ujęcie funkcjonalistyczne cechuje przeciwne podejście, które nie dostrzega w jakości niczego poza funkcją, spełnianą przez nią w konkretnym układzie albo w przejściu z jednego układu do drugiego. Jest to jakość, która musi być rozważana w uchwytującym ją stawaniu się, nie zaś jako element stawania się jakości wewnętrznych, które miałyby walor archetypu albo filogenetycznego pragnienia. Na przykład biel, barwa, jest ujmowana w stawaniu-się-zwierzęciem, które może być przynależne malarzowi albo kapitanowi Ahabowi, znajdując się równocześnie w stawaniu-się-barwą, stawaniu się samą bielą, która może przynależeć samemu zwierzęciu. Biel Moby-Dicka jest specjalnym wskaźnikiem jego stawania-się-samotnym. Zwierzęce barwy, sylwetki i śpiewy są wskaźnikami stawania-się-połączonym albo stawania-się-społecznym, wiążącymi się również z elementami składowymi deterytorializacji. Jakość działa wyłącznie jako linia deterytorializacji układu, albo też przechodząc od jednego układu do drugiego. To właśnie w tym sensie blok zwierzęcy jest czymś innym, niż wspomnienie filogenetyczne, blok dziecięcy jest zaś czymś innym, niż wspomnienie dzieciństwa. U Kafki żadna jakość nie działa sama przez się ani jako wspomnienie, lecz poprawia układ, w którym tworzy linię deterytorializacji: w ten sposób rodzinna wioska z czasów dzieciństwa staje się wieżą zamku, wynosi ją na poziom swej strefy nierozróżnialności („niepewne blanki”), aby wystrzelić ją ponad linią ujścia (jakby jakiś mieszkaniec „rozpruł” dach). Jeśli jest to bardziej skomplikowane i mniej trzeźwe w przypadku Prousta, to dlatego, że jakości zachowują u niego klimat reminiscencji albo fantazji; a jednak są to również funkcjonalne bloki, działające nie jako wspomnienia i fantazje, lecz jako stawanie-się-dzieckiem, stawanie-się-kobietą, jako elementy składowe deterytorializacji, przechodzące od jednego układu do drugiego. Do twierdzeń dotyczących deterytorializacji prostej, które przytaczaliśmy przy okazji twarzy, możemy obecnie dodać jeszcze kilka innych, dotyczących uogólnionej podwójnej deterytorializacji. Twierdzenie piąte: deterytorializacja jest zawsze podwójna, ponieważ zakłada ona współistnienie zmiennej większej i zmiennej mniejszej, stających się w tym samym czasie (w stawaniu się oba elementy nie wymieniają się, nie utożsamiają się ze sobą, lecz są wpasowywane w asymetryczny blok,

371

t ys i ąc P l at e au

w którym jeden zmienia się wyłącznie o tyle, o ile zmienia się również drugi, co ustanawia strefę sąsiedztwa). Twierdzenie szóste: podwójna niesymetryczna deterytorializacja pozwala przypisać siłę deterytorializującą i siłę deteterytorializowaną, nawet jeśli ta sama siła przechodzi od jednej wartości do drugiej w zależności od danego „momentu” lub aspektu; co więcej, najsłabiej zdeterytorializowany element wywołuje zawsze deterytorializację elementu najbardziej deterytorializującego, który z kolei reaguje nań zwrotnie jeszcze silniej. Twierdzenie siódme: element deterytorializujący odgrywa względną rolę wyrażenia, deterytorializowany zaś – względną rolę treści (co widać wyraźnie w sztuce); a zatem nie tylko treść nie ma nic wspólnego z przedmiotem lub podmiotem zewnętrznym, ponieważ tworzy asymetryczny blok z wyrażeniem, lecz również deterytorializacja przenosi ekspresję i treść w takie sąsiedztwo, w którym ich rozróżnienie przestaje być istotne, albo w którym deterytorializacja tworzy ich nierozróżnialność (przykład: przekątna dźwiękowa jako forma wyrażenia muzycznego oraz stawania się kobietą, dzieckiem, zwierzęciem jako treści ściśle muzyczne, śpiewki). Ósme twierdzenie: dany układ nie ma tych samych sił lub tych samych prędkości deterytorializacji, co inny układ; należy za każdym razem obliczyć wskaźniki i współczynniki wedle rozważanych bloków stawania się, a także mutacji maszyny abstrakcyjnej (na przykład, pewna powolność, pewna kleistość obrazu w stosunku do muzyki; jednakże nadal nie można przekroczyć symbolicznej granicy między człowiekiem i zwierzęciem, można jedynie obliczyć i porównać moce deterytorializacji). Fernandez pokazał obecność stawań-się-kobietą czy stawań-się-dzieckiem w muzyce wokalnej. Protestuje on przeciw wprowadzeniu muzyki instrumentalnej i orkiestrowej; zwłaszcza Verdiemu i Wagnerowi wyrzuca, że zreseksualizowali głos, przywrócili maszynę binarną, idąc na kompromis z wymaganiami kapitalizmu, który chciałby, by mężczyzna był mężczyzną, kobieta – kobietą i by każdy miał swój głos: głos-Verdi, głos-Wagner są reterytorializowane na mężczyźnie i kobiecie. Wyjaśnia on przedwczesne odejście Rossiniego i Belliniego (wycofanie się z muzyki pierwszego i śmierć drugiego) uczuciem rozpaczy wynikającej z tego, że wokalne stawania się opery nie były już możliwe. Jednakże Fernandez nie pyta z korzyścią dla kogo i dla jakich nowych typów przekątnej to nastąpiło. To prawda, że głos przestaje być maszynowany dla samego siebie, wraz z prostym akompaniamentem instrumentalnym: przestaje być on warstwą albo linią wyrażenia mającą własną wartość. Z jakiego jednak powodu? Muzyka przekroczyła kolejny próg deterytorializacji, gdzie to instrument umaszynawia głos, gdzie głos i instrument są niesione na tej samej płaszczyźnie, już to w stosunku konfrontacyjnym, już to zastępstwa, już to wymiany i uzupełnienia. Prawdopodobnie

372

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

to w pieśniach, zwłaszcza zaś w pieśni Schumanna, pojawia się po raz pierwszy ów czysty ruch, wprowadzający głos i pianino na tę samą płaszczyznę spójności i tworzący z pianina instrument szaleństwa stanowiącego przygotowanie do opery wagnerowskiej. Nawet w wypadku Verdiego często mówiło się, że jego opera pozostaje liryczna i wokalna, mimo rozkładu bel canta, jakiego dokonuje, a także na przekór wadze orkiestracji w ostatnich jego dziełach; wystarczy rzec, że głosy są instrumentalizowane i zyskują pojedynczość oraz zakres czy też rozciągłość (wytworzenie barytonu-Verdiego, sopranu-Verdiego). Nie chodzi jednak o tego konkretnego kompozytora, zwłaszcza nie o Verdiego, ani o ten czy inny gatunek, lecz o najbardziej ogólny ruch oddziałujący na muzykę, o powolną mutację maszyny muzycznej. Jeśli głos odkrywa binarną dystrybucję płci, czyni to w relacji do skupisk binarnych instrumentów w orkiestracji. W muzyce zawsze istnieją systemy molowe jako współrzędne; od kiedy jednak odkrywa się na poziomie głosu płciowy system dualny, owo rozmieszczenie punktowe i molowe okazuje się warunkiem dla nowych strumieni molekularnych, które przyrastają, łączą się, roznoszą poprzez instrumentację i orkiestrację, dążące do stania się częścią samej twórczości. Głosy mogą być reterytorializowane na dystrybucji dwóch płci, jednak strumień dźwiękowy i ciągły przechodzi między nimi oboma jak poprzez różnicę potencjału. I to właśnie tutaj znajduje się drugi punkt, który należy zaznaczyć: jeśli, wraz z nowym progiem deterytorializacji głosu, problemem zasadniczym nie jest już stawanie się ściśle wokalną kobietą albo dzieckiem, to dlatego, że zasadniczy okazuje się obecnie problem stawania-się-molekularnym, gdzie sam głos jest instrumentem. Z pewnością stawania się kobietą i dzieckiem zachowują całą swą wagę, a nawet okazują się istotne z innego względu, jednak tylko w mierze, w jakiej wyzwalają one inną prawdę: to, co zostało wytworzone, było już dzieckiem molekularnym, molekularną kobietą… Wystarczy pomyśleć o Debussym: stawanie-się-dzieckiem, stawanie-się-kobietą są intensywne, jednak nie dają się już oddzielić od molekularyzacji motywu – prawdziwa „chemia”, która tworzy się wraz z orkiestracją. Dziecko i kobieta nie dają się już oddzielić od morza, od molekuły wody (Syreny przedstawiają właśnie owe pierwsze całościowe usiłowania zmierzające do integracji głosu i orkiestry). Już Wagnerowi czyniono wyrzuty, zwracając uwagę na „elementarny” charakter tej muzyki, jej wodnistość czy też „atomizację” motywu, „podział na nieskończenie małe jednostki”. Widać to jeszcze lepiej, gdy weźmie się pod uwagę stawanie-się-zwierzęciem: ptaki zachowały całą swą wagę, a jednak zdaje się, że panowanie ptaków ustąpiło miejsca epoce owadów, wraz z ich bzyczeniem, cykaniem, drganiem, brzęczeniem, trzaskiem, skrobaniem, tarciem, dźwiękami znacznie bardziej molekularnymi.

373

t ys i ąc P l at e au

Ptaki są wokalne, owady zaś – instrumentalne, bliższe bębnom i skrzypcom, gitarom i cymbałom94. Stawanie-się-ptakiem zostało zastąpione stawaniem-się-owadem albo też stworzyło wraz z nim blok. Owad jest bliższy, umożliwia usłyszenie owej prawdy, zgodnie z którą wszystkie stawania się są molekularne (zob. fale Martenota, muzyka elektroniczna). Rzecz w tym, że molekularność ma możliwość połączenia tego, co elementarne i tego, co kosmiczne: ściśle rzecz biorąc, dlatego, że działa ona poprzez rozproszenie formy, które ustanawia stosunek między najróżniejszymi długościami i szerokościami, prędkościami i powolnościami najróżniejszego rodzaju, zapewniając tym samym ciągłość i poszerzenie wariacji daleko poza jej formalne ograniczenia. Trzeba ponownie odkryć Mozarta oraz to, że już „temat” był wariacją. Varèse wyjaśnia, że cząstka dźwiękowa (blok) rozkłada się na elementy, rozmieszczone rozmaicie wedle stosunków prędkości, a także niczym niezliczone fale i strumienie energii dźwiękowej promieniujące w całym wszechświecie – ogromna oszalała linia ujścia. To w ten sposób zasiedlił on pustynię Gobi owadami i gwiazdami, które uformowały stawanie się muzyką świata, przekątną dla kosmosu. Messiaen przedstawił liczne trwania chromatyczne w koalescencji, „na zmianę największe i najmniejsze, proponując ideę relacji między nieskończenie długimi czasami gwiazd i gór oraz nieskończenie krótkimi czasami owadów i atomów: moc elementarna, kosmiczna, która (...) nadchodzi przed wszelką pracą rytmu”95. To, co pozwala muzykowi odkryć ptaki, pozwala mu również odkryć to, co elementarne i kosmiczne. Jedno i drugie tworzy blok, włókno wszechświata, linię przekątną albo złożoną przestrzeń. Muzyka wysyła molekularne przepływy. Z pewnością, jak mówi Messiaen, muzyka nie jest 94 AndréeTétry, Les outils chez les êtres vivants, Gallimard 1948, rozdział poświęcony „instrumentom muzycznym” oraz bibliografia: hałas może być skutkiem ruchu albo pracy zwierzęcia, jednak o instrumentach muzycznych mowa zawsze, gdy zwierzęta dysponują aparatami, których jedyną funkcją jest wytworzenie różnych dźwięków (charakter owej muzyki, o ile w ogóle daje się określić, jest bardzo zróżnicowany, co odnosi się również do aparatu głosowego ptaków; wśród insektów znajdują się prawdziwi wirtuozi). Z tego punktu widzenia daje się wyróżnić: 1) aparaty cykające jak instrumenty strunowe, polegające na pocieraniu jednej sztywnej płaszczyzny o drugą (insekty, skorupiaki, pająki, skorpiony, nogogłaszczki) 2) aparaty perkusyjne, takie jak bęben cymbały, ksylofon, polegające na bezpośrednim działaniu mięśni na wibrującą membranę (świerszcze i niektóre ryby). Zachodzi tu nie tylko różnorodność aparatów i dźwięków, lecz również samo zwierzę różnicuje swój rytm, tonalność, intensywność, stosownie do okoliczności albo jeszcze bardziej tajemniczych wymogów. „Jest to zatem pieśń gniewu, lęku, strachu, triumfu, miłości. Pod wpływem żywej ekscytacji rytm cykania ulega zmianie: w przypadku Criceris Lilii częstotliwość potarć waha się od 228 do 550 uderzeń na minutę”. 95 Gisèle Brelet, Musique contemporaine en France, w: Histoire de la musique, II, Gallimard 1977, s. 1166.

374

/ 1 0 / 1 7 3 0 : S tawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , s tawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m , s tawa n i e - s i ę - n i e d o s t r z eg a l n y m

przywilejem człowieka: wszechświat, Kosmos jest złożony ze śpiewów; pytanie o muzykę jest pytaniem o moc deterytorializacji, która przenika Naturę, zwierzęta, elementy i pustynie w równym stopniu, co człowieka. Chodzi przede wszystkim o to, co nie jest muzyczne w człowieku, i o to, co jest takie już w naturze. Co więcej, to samo, co etiolodzy odkryli u zwierząt, Messiaen odnalazł w muzyce: człowiek nie ma żadnego przywileju, poza środkami nadkodowania, jeśli chodzi o tworzenie systemów punktowych. Jest to wręcz przeciwieństwo przywileju: poprzez stawania-się-kobietą, dzieckiem, zwierzęciem czy molekułą, natura przeciwstawia swą moc oraz moc muzyki maszynom człowieka, zgiełkowi fabryk i bombowców. I trzeba przejść aż tu, trzeba, by niemuzyczny dźwięk człowieka utworzył blok ze stawaniem się muzyką dźwięku, konfrontując się ze sobą lub obejmując z nią, niczym dwaj wojownicy, którzy nie mogą już poluzować chwytów, i prześlizgnąć na linię spadku: „Chór przedstawia ocalałych (...). Słychać słabe cykanie świerszczy. Następnie trele skowronka, następnie śpiew przedrzeźniacza. Ktoś się śmieje, kobieta wpada w szloch. Mężczyzna wznosi lament: »Jesteśmy zgubieni!« Głos kobiety: »Jesteśmy ocalone!« Krzyki dochodzą ze wszystkich stron »Zgubieni! Ocaleni! Zgubieni! Ocaleni!«”96.

96 Tekst Henry’ego MilleradlaVarèsa, Le cauchemar climatisé, Gallimard 1954, s. 189-199.

/ 11 /

1837 – O refrenie

Paul Klee, Maszyna do świergotania

t ys i ąc P l at e au

I. Dziecko błądzące w ciemności, po omacku, owładnięte strachem, dodaje sobie otuchy nucąc pod nosem. Posuwa się i zatrzymuje w takt swej piosenki. Zagubione, szuka dla siebie schronienia, gdzie tylko się da, usiłując w miarę możliwości kierować się swoją piosenką. Przypomina ona szkic jakiegoś stałego i stabilnego centrum spokojnego ośrodka, uspokajającego, dającego poczucie stałości pośród zamętu. Bywa, że dziecko podskakuje w rytm nuconej piosenki, przyspiesza kroku bądź zwalnia, lecz piosenka jest już sama w sobie takim podskokiem, wyskakuje z zamętu jako zaczyn ładu, choć sama niekiedy sięga granicy załamania. Nić Ariadny zawsze dźwięczy, śpiew Orfeusza nigdy nie milknie. II. Teraz przeciwnie, jesteśmy u siebie. „U siebie” nie jest jednak czymś zastanym: należało wytyczyć okrąg wokół pewnego kruchego i nieznanego środka, uporządkować odgraniczoną przestrzeń, z pomocą wielu rozmaitych składowych, punktów orientacyjnych i wszelkiego rodzaju oznaczeń. Podobnie było w poprzednim przypadku. Teraz jednak składowe służą uporządkowaniu pewnej przestrzeni, nie zaś natychmiastowemu wyznaczeniu jakiegoś centrum. Tym sposobem siły zamętu trzymane są na zewnątrz tak długo, jak to tylko możliwe, wewnętrzna przestrzeń zaś chroni zarodkowe siły będące częścią pewnego zadania do wykonania, pewnego dzieła do stworzenia. Ogromnej pracy doboru, eliminacji czy wyłączania, potrzeba, by ukryte ziemskie siły, siły tkwiące we wnętrzu Ziemi, nie zostały wchłonięte, by zachowały moc stawiania oporu, a wręcz zdolność czerpania z chaosu z pomocą filtra czy sita wytyczonej wcześniej przestrzeni. Składowe głosowe i dźwiękowe mają tutaj zasadnicze znaczenie: ściana dźwięku, a w każdym razie ściana, której pewne cegły dźwięczą. Dziecko nuci pod nosem, by zebrać siły do wymaganej od niego w szkole pracy. Gospodyni domowa podśpiewuje sobie bądź włącza radio, zaprzęgając w swej pracy wszelkie siły do walki z chaosem. Radiowe i telewizyjne odbiorniki w każdym domu są niczym dźwiękowa ściana, wyznaczając swoje terytoria (sąsiad awanturuje się, gdy nastawione są zbyt głośno). W przypadku bardziej wzniosłych przedsięwzięć, takich jak założenie miasta czy ulepienie Golema, należy wyrysować krąg, a przede wszystkim zataczać koła jak w dziecięcej zabawie, zestawiając przy tym spółgłoski z samogłoskami w rytmie odpowiadającym wewnętrznym siłom twórczym, będącym niczym zróżnicowane części pewnego organizmu. Jakikolwiek błąd w prędkości, rytmie czy zestroju byłby katastrofalny w skutkach, druzgocząc wytwórcę wraz z jego wytworem i dając na powrót dostęp siłom chaosu. III. Wreszcie odmykamy krąg, otwieramy go, dając czemuś dostęp, kogoś doń przyzywamy bądź sami zeń wychodzimy, wyrywamy się zeń. Nie otwieramy kręgu od strony, od której napierają dawne siły chaosu, lecz w całkiem innym obszarze, samoistnie przezeń wytworzonym. Jak

378

/ 11 / 1837 – O refrenie

gdyby ów krąg sam dążył do otwarcia się na przyszłość, dzięki działającym w nim, a chronionym w jego wnętrzu, siłom. Tym razem po to, by złączyć je z siłami przyszłości, siłami kosmicznymi. Wyrywając się, zmuszeni jesteśmy niekiedy improwizować. Improwizacja to jednak złączenie się ze Światem, zlanie się z nim. Opuszczamy własne miejsca z pomocą piosenki. Wzdłuż ruchowych, gestowych i dźwiękowych linii, znaczących codzienną wędrówkę dziecka, wszczepiać się bądź kiełkować zaczynają „linie tropów” z właściwymi im pętlami, zawęźleniami, różnorodnymi prędkościami, ruchami, gestami i dźwiękami1. Nie należy rozpatrywać powyższych punktów jako trzech następujących po sobie stadiów ewolucji. Są one raczej trzema aspektami jednego i tego samego – Refrenu (ritournelle). Odnajdziemy go w opowieściach grozy i w bajkach, a także w lieder (pieśniach). W refrenie występują równocześnie, bądź w postaci mieszanej, wszystkie te trzy aspekty: raz…, raz…, raz. Raz chaos jest niczym ogromna czarna dziura, w której usiłujemy ustalić jakiś tymczasowy punkt ośrodkowy. Raz wokół tego punktu staramy się zbudować pewną „postać” (raczej aniżeli formę), spokojną i trwałą: w ten sposób czarna dziura przekształca się w pewne „u siebie”. Raz zaś, wszczepiamy w ową postać pewien wyłom, umożliwiający ujście z czarnej dziury. Paulowi Klee udało się dogłębnie ująć te wszystkie trzy aspekty wraz z zachodzącymi między nimi związkami. Z czysto malarskich powodów czarną dziurę zwie on „szarym punktem”. Jest ona jednak przede wszystkim bezwymiarowym, niedającym się umiejscowić chaosem, potęgą chaosu, pogmatwaną wiązką odchylających się linii. Punkt ten następnie „przeskakuje siebie” i wypromieniowuje przestrzeń wymiarową, z jej poziomymi warstwami, pionowymi przekrojami, niezapisanymi zwykłymi liniami – całą swą wewnętrzną ziemską mocą (moc ta przejawia się również w bardziej rozproszonej postaci, w powietrzu i wodzie). Szary punkt (czarna dziura) wydobył się zatem z zastoju i przedstawia odtąd nie tyle chaos, ile zamieszkiwanie i bycie u siebie. Wreszcie punkt wyrywa się i wydobywa z siebie samego pod wpływem odśrodkowych sił wędrownych, które rozpościerają się aż ku granicom Kosmosu. „Podejmujemy zrywami wysiłek oderwania się od ziemi, na kolejnym szczeblu jednak naprawdę udaje się nam z niej unieść (…) pod naporem odśrodkowych sił, pokonujących siłę ciążenia”2. Po wielokroć podkreśla się rolę refrenu: jest on terytorialny, jest terytorialnym układem. Ptasi śpiew. Swym świergotem ptaki wyznaczają 1 2

Zob. Fernand Deligny, Voix et voir, „Recherches” nr 8, kwiecień 1975: Cahiers de l’immuable: sposób, w jaki „linia tropienia” u dzieci dotkniętych autyzmem zbacza z ustalonego toru, „rozchwiewa się”, „rwie się”, „gwałtownie skręca”… Paul Klee, Théorie de l’art moderne, Gallimard, s. 56, 27. Zob. komentarz Henri’ego Maldineya, Regard, parole, espace, L’Âge d’homme 1973, s. 149-151.

379

t ys i ąc P l at e au

terytorium. Greckie skale, indyjskie rytmy same w sobie są terytoriami, prowincjami, regionami. Refren przybierać może inne jeszcze funkcje: miłosną, zawodową czy społeczną, liturgiczną bądź kosmiczną. Zawsze jednak ciągnie za sobą pewną ziemię. Ziemia, choćby w duchowej postaci, towarzyszy mu zawsze, jest on bowiem ściśle związany z tym, co rodzinne, rodzime. Muzyczny nomos to melodyjka, krótki wzorzec melodyczny, łatwy do rozpoznania i zapamiętania, będący podstawą i gruntem dla polifonii (jako cantus firmus). Nomos w znaczeniu zwyczajowego, niepisanego prawa nieodłączny jest od pewnego podziału przestrzeni, rozmieszczenia w przestrzeni, przez co jest również ethosem, ethos jednak to zarazem zamieszkiwanie3. Raz zmierza się z chaosu ku pewnemu progowi terytorialnego układu: składowe kierunkowe, podukłady. Raz buduje się układ: składowe wymiarowe, układ wewnętrzny. Raz zaś porzuca się układ terytorialny na rzecz innych układów bądź zmierza jeszcze gdzie indziej: międzyukłady, składowe przejścia, a nawet ucieczki. Wszystkie trzy razem: siły chaosu, siły ziemskie i siły kosmiczne – ścierają się ze sobą i zbiegają w refrenie. Z chaosu rodzą się Środowiska i Rytmy. Świadczą o tym już najstarsze kosmogonie. Chaos nie jest pozbawiony składowych kierunkowych, będących jego własnymi ekstazami. Przy innej okazji przekonaliśmy się, w jaki sposób wszelkiego rodzaju środowiska prześlizgują się między sobą i w siebie nawzajem wślizgują, każde z nich jest zaś określone przez pewną składową. Każde środowisko wprawiane jest w drganie, co oznacza, że stanowi czasoprzestrzenny blok, złożony wskutek okresowej powtarzalności pewnej składowej. Dlatego to, co żywe, osadzone jest w pewnym środowisku zewnętrznym, powiązanym z materią; ma też swoje środowisko wewnętrzne, powiązane z elementami składowymi i złożonymi substancjami; ma swe środowisko pośrednie, wiążące się z błonami i granicami; na koniec, ma środowisko powiązane, stanowiące źródło energii i powiązane z postrzeżeniami oraz czynnościami. Każde środowisko rządzi się kodem, który znamionuje okresowa powtarzalność, każdy kod jednak jest nieustannie przekodowywany i przenoszony. Przekodowywanie i przenoszenie jest sposobem, w jaki pewne środowisko służy za podstawę innemu środowisku albo, na odwrót, osadza się w innym środowisku, rozprasza się w nim bądź rozbudowuje. Pojęcie środowiska nie jest bowiem jednoznaczne: nie tylko istoty żywe 3

380

Na temat muzycznego nomosu oraz gleby i ziemi, zwłaszcza w kontekście polifonii, zob. Joseph Samson, Histoire de la musique, Gallimard 1977, t. 1, s. 1168-1172. W przypadku muzyki arabskiej uwzględnić tutaj należy również rolę makamu jako zarazem skali modalnej i wzorca melodycznego: Simon Jargy, La musique arabe, PUF 1971, s. 55 i nast.

/ 11 / 1837 – O refrenie

nieustannie przemieszczają się między środowiskami, również środowiska nieustannie wzajemnie w siebie przechodzą i łączą się ze sobą. Jednocześnie zaś zagraża im wdarcie się chaosu, który doprowadzić może do ich unicestwienia. Odpowiedzią środowisk na to zagrożenie ze strony chaosu jest rytmizacja. Wspólna chaosowi i rytmowi jest właściwość bycia pomiędzy – między dwoma środowiskami: zrytmizowany chaos – chaosmos. „Między nocą a dniem, między tym, co zbudowane, a tym, co samoistnie wzrasta, między nieorganicznymi przeobrażeniami a organizmami, od rośliny do zwierzęcia, od zwierzęcia do gatunku ludzkiego, przy czym ciągowi temu daleko jest od postępu”. W tym byciu pomiędzy chaos przeobraża się w rytm, nie w sposób nieuchronny, lecz korzystając z nadarzającej się okazji. Chaos nie jest przeciwieństwem rytmu, jest on raczej środowiskiem wszystkich innych środowisk. Rytm pojawia się wraz z przekodowanym przejściem jednego środowiska w drugie, z ich połączeniem, skoordynowaniem niejednorodnych czasoprzestrzeni. Wyczerpywanie się, śmierć, wdzieranie się przybierają pewien rytm. Wiadomo, że rytm nie jest taktem ani tempem, choćby nieregularnym. Metrum tam-tamu nie jest 2/4, walca – 3/4, muzyka nie jest dwudzielna ani trójdzielna, jest raczej 47-miarowa w podstawowych odmianach, jak w muzyce tureckiej. Takt bowiem, czy to regularny, czy nie, zakłada pewną zakodowaną formę, w której jednostka metryczna może się wprawdzie zmieniać, lecz tylko w środowisku niepołączonym z żadnym innym; rytm natomiast jest tym, co nierówne i niewspółmierne, będąc zawsze w toku przekodowywania. Metrum jest dogmatyczne, rytm zaś – krytyczny, splata ze sobą krytyczne momenty bądź wplata się w przejścia między środowiskami. Nie wybija się w jednorodnej czasoprzestrzeni, lecz w niejednorodnych blokach. Zmienia kierunek. Jak trafnie zauważa Bachelard, „powiązanie momentów prawdziwie czynnych (rytm) dokonuje się zawsze na płaszczyźnie innej niż ta, na której przebiega działanie”4. Rytm nigdy nie jest na tej samej płaszczyźnie, na której mieści się to, co rytmizowane. Działanie przebiega bowiem w środowisku, rytm zaś umieszcza się między dwoma środowiskami bądź dwoma między-środowiskami, niczym między wodami, godzinami, między psem a wilkiem, między twilight a zwielicht: istność. Zmiana środowiska na gorąco to właśnie rytm. Lądowanie, wodowanie, odlot… Tym sposobem bez trudu pozbywamy się aporii, która groziła sprowadzeniem metrum do rytmu, wbrew wszelkim deklaracjom dobrej wiary. W istocie, w jaki sposób można postulować zasadniczą nierównomierność rytmu, zarazem skrycie zakładając jako jego podstawę drgania, okresową powtarzalność składowych (harmonicznych)? Środowisko faktycznie istnieje 4

Gaston Bachelard, La dialectique de la durée, Boivin 1936, s. 128-129.

381

t ys i ąc P l at e au

dzięki okresowej powtarzalności, jej skutkiem jednak jest wyłącznie wytwarzanie różnicy, dzięki której przechodzi ono w kolejne środowisko. To różnica jest rytmiczna a nie powtarzalność, która ją wprawdzie wytwarza. To wytwórcze powtórzenie okazuje się jednak ostatecznie nie mieć nic wspólnego z odtwórczym metrum. Oto „krytyczne rozwiązanie antynomii”. Jeden ze szczególnie ważkich przypadków przekodowania zachodzi wówczas, gdy dany kod nie poprzestaje na odebraniu czy przejęciu inaczej zakodowanych składowych, lecz odbiera bądź przejmuje fragmenty innego kodu jako takiego. Pierwszy przypadek dotyczy stosunku liść – woda, drugi zaś stosunku pająk – mucha. Wielokrotnie zauważano, że pajęczyna zawiera w swym kodzie sekwencje kodu samej muchy, przez co pająk ma niejako, można by tak to ująć, muchę na myśli – w jego głowie rozbrzmiewa pewien „motyw muchy”, muszy „refren”. Relacja ta może być wzajemna, jak w przypadku osy i storczyka, lwiej paszczy i trzmiela. Jakob von Uexküll opracował zdumiewającą teorię przekodowań, odkrywając w składowych niezliczone kontrapunktujące ze sobą melodie, z których jedna służyć może drugiej za motyw i na odwrót: natura jako muzyka5. Ilekroć zachodzi przekodowanie, możemy być pewni, że nie odbywa się ono wyłącznie w trybie dołączania, lecz że pociąga za sobą skonstruowanie nowej płaszczyzny, niejako pewnej wartości dodatkowej. Płaszczyzna rytmiczna i melodyczna, wartość dodatkowa w postaci przejścia czy pomostu – oba te zjawiska nie występują jednak nigdy w czystej postaci, w rzeczywistości zawsze są ze sobą zmieszane (stąd liść wiąże się nie tyle z wodą w ogóle, ile z deszczem…). Wszelako nie zajęliśmy jeszcze Terytorium, nie jest ono bowiem jakimś środowiskiem; nie jest też środowiskiem dodatkowym ani rytmem, ani przejściem między środowiskami. Terytorium jest w istocie pewnym działaniem, wpływającym na środowiska i rytmy, środkiem ich „terytorializacji”. Stanowi wynik terytorializacji środowisk i rytmów. Do jednego sprowadza się pytanie o to, kiedy środowiska i rytmy ulegają terytorializacji, i o to, na czym polega różnica między zwierzęciem pozbawionym terytorium a zwierzęciem terytorialnym. Dane terytorium zapożycza się u wszystkich środowisk, żeruje na nich, chwyta je wpół (mimo że samo również pozostaje podatne na kontratak z ich strony). Buduje się ono z aspektów czy elementów środowisk. Zawiera w sobie pewne środowisko zewnętrzne, środowisko pośrednie i środowisko powiązane. Obejmuje sobą strefę wewnętrzną jako swą siedzibę czy schronienie, zewnętrzną strefę domeny, granice i mniej lub bardziej kurczliwe błony, strefy pośrednie czy wręcz obojętne, zapasy i dodatki 5

382

Jacob von Uexküll, Mondes animaux et monde humain, Gonthier 1965.

/ 11 / 1837 – O refrenie

energii. Jest z zasady oznakowane pewnymi „wskaźnikami”, zapożyczonymi z kolei od składników wszystkich środowisk: substancjami, produktami organicznymi, stanami błon i skóry, źródłami energii, zagęszczeniami postrzegania-działania. Ujmując ściśle, terytorium pojawia się wówczas, gdy składniki środowisk tracą swą kierunkowość na rzecz wymiarowości, a z funkcjonalnych stają się wyrażeniowe. Terytorium pojawia się wraz z uzyskaniem przez rytm swego wyrażenia. To wyłonienie się materii wyrażenia (jakości) przesądza o zaistnieniu terytorium. Za przykład niech posłuży nam tutaj ubarwienie ptaków i ryb: ubarwienie jest pewnym stanem błony, który z kolei stanowi przejaw wewnętrznych stanów hormonalnych. Ubarwienie zachowuje jednak funkcjonalny i przejściowy charakter, gdyż jest związane z pewnym typem zachowania (seksualność, agresja, ucieczka). Zyskuje zaś charakter wyrażeniowy, gdy przejawia pewną stałość w czasie oraz przybiera określony zasięg przestrzenny, przekształcający je w oznaczenie terytorium, a raczej w oznakę terytorializującą – swoisty podpis6. Nie chodzi o to, by rozstrzygnąć, czy ubarwienie przejmuje jakieś funkcje, czy też pełnić zaczyna nowe w obrębie tego samego terytorium. To oczywiste, że powyższe zmiany mają miejsce; wszelako owa zmiana funkcji wymaga przede wszystkim tego, by rozważana składowa zyskała charakter wyrażeniowy, a jej sensem z tego punktu widzenia stało się oznakowanie pewnego terytorium. Ten sam gatunek ptaków może niekiedy prezentować dane ubarwienie, niekiedy zaś nie; osobniki ubarwione są terytorialne, białawe zaś – stadne. Znana jest rola moczu i odchodów w oznakowywaniu terytorium; właśnie dlatego jednak służące oznaczeniu terytorium odchody, przykładowo u królików, wydzielają specyficzną woń dzięki posiadanym przez króliki wyspecjalizowanym gruczołom zlokalizowanym wokół odbytu. Wiele gatunków małp, stojąc na czatach, eksponuje swe jaskrawo ubarwione narządy rozrodcze: penis staje się u nich wyrażeniowym i zrytmizowanym nośnikiem barw, wyznaczającym granice terytorium7. Składnik środowiska staje się zarazem jakością i własnością, quale 6 Konrad Lorenz, Tak zwane zło, tłum. A. D. Tauszyńska, Z. Stromenger, PIW 1972, s. 42-43: „Ich wspaniałe szaty są tak trwałe (…) Wyzywająco jaskrawy – jakby plakatowy – układ barw, występujących w stosunkowo dużych kontrastujących ze sobą płaszczyznach, różni się od sposobu ubarwienia nie tylko większości ryb słodkowodnych, ale w ogóle większości mniej agresywnych i w mniejszym stopniu osiadłych gatunków (…) Zarówno ubarwienie ryb koralowych, jak pieśń słowika, szeroko głoszą współplemieńcom – bo tylko ich to dotyczy – że w tym rewirze znajduje się mocno zasiedziały i gotowy do walki posiadacz”. 7 Irenäus Eibl-Eibesfeld, Éthologie, Éd. Scientifiques 1972: na temat małp, s. 449; królików, s. 325; ptaków, s. 151: „Zeberki timorskie, o nader strojnym jaskrawym upierzeniu, trzymają się od siebie na pewną odległość, te zaś o upierzeniu bardziej białawym częściej się do siebie zbliżają”.

383

t ys i ąc P l at e au

i proprium. W wielu wypadkach zauważyć da się nawet prędkość owego stawania się, tempo tworzenia terytorium i równoczesnego z nim doboru czy wytwarzania jakości wyrażeniowych. Ptak z gatunku scenopoietes dentirostris ustala swe punkty orientacyjne, strącając codziennie z drzewa oderwane przez siebie liście, a następnie odwracając je na drugą stronę, by ich wewnętrzna powierzchnia odcinała się od tła gleby: odwrócenie wytwarza materię wyrażeniową8… Terytorium nie jest pierwotne wobec jakościowego oznakowania, to oznakowanie stwarza terytorium. Funkcje w obrębie danego terytorium nie są pierwotne, lecz zakładają uprzednią wyrażeniowość, która to terytorium wyznacza. W tym sensie terytorium, wraz ze sprawowanymi w nim funkcjami, jest wytworem terytorializacji. Terytorializacja z kolei jest efektem nadania wyrażenia rytmowi, a składnikom środowiska – jakościowego charakteru. Oznakowanie terytorium wyraża się wymiarowo, nie jest ono jednak jego miarą ani metrum, jest rytmem. Zachowuje najogólniejszą właściwość rytmu, polegającą na tym, że wpisuje się w inną płaszczyznę niż płaszczyzna działań. Teraz jednak obie płaszczyzny różnią się od siebie tak, jak płaszczyzna terytorializujących wyrażeń różni się od płaszczyzny sterytorializowanych funkcji. Z tego powodu nie możemy przyjąć tezy Lorenza, który skłania się ku uznaniu agresji za podstawę terytorialności: zgodnie z nią gatunkowa ewolucja pewnego instynktu agresji miałaby prowadzić do wykształcenia się terytorium z chwilą, w której instynkt ten zyskiwałby wewnątrzgatunkowy charakter, jako zwrócony przeciw pobratymcom. Zwierzęciem osiadłym, terytorialnym, byłoby takie zwierzę, które kieruje swą agresję przeciw innym przedstawicielom własnego gatunku, co zapewnić miałoby gatunkowi jako takiemu selektywną przewagę polegającą na rozmieszczeniu się w przestrzeni, w której każdy, tak jednostka, jak i grupa, miałby zapewnione własne miejsce9. Ta dwuznaczna teza, wyposażona w niebezpieczny wydźwięk polityczny, wydaje nam się pozbawiona większych podstaw. Jest oczywiste, że funkcja agresji przyjmuje nową postać w obrębie jednego gatunku. Wszelako tego rodzaju zmiana wymaga terytorium, zamiast objaśniać jego powstanie. W łonie terytorium zachodzi wiele tego rodzaju zmian, wpływających na seksualność, sposób polowania itp.; wykształcają się w nim również nowe funkcje, takie jak budowa siedlisk. Funkcje te jednak porządkowane są bądź wykształcane jako już same w sobie sterytorializowane, nie zaś na odwrót. Czynnika T – czynnika terytorializującego – doszukiwać się należy gdzieś indziej, właśnie w owym stawaniu-się-wyrażeniowym przez 8 Zob. W. H. Thorpe, Learning and Instincts in Animals, Methuen and Co. 1956, s. 364. 9 Lorenz nieustannie przedstawia terytorialność jako skutek agresji wewnątrz­ gatunkowej. Zob. Konrad Lorenz, Tak zwane zło.

384

/ 11 / 1837 – O refrenie

rytm i melodię, czyli w wyłanianiu się własnych jakości (barwa, zapach, dźwięk, postawa…). Czy owo stawanie się, owo wyłanianie się godne jest miana sztuki? Terytorium byłoby wówczas dziełem sztuki. Artystą zaś – pierwszy człowiek, który stawia kamień graniczny, który pozostawia po sobie oznaki… Stąd bierze się grupowa i indywidualna własność, nawet jeśli służyć ma jedynie wojnie i uciskowi. Własność ma pierwotnie charakter artystyczny, sztuka bowiem jest pierwotnie plakatem, afiszem. Jak powiada Lorenz, ryby z mórz koralowych są plakatami. Wyrażeniowość jest wcześniejsza od dzierżenia, jakości wyrażeniowe zaś bądź materie wyrażenia, z konieczności mają charakter przywłaszczenia, wiążą się w znacznie większym stopniu z posiadaniem, niż z istnieniem10. Czynią to nie jako przynależne pewnemu podmiotowi, lecz jako coś, co wytycza pewne terytorium przynależne podmiotowi w tej mierze, w jakiej jest ich nośnikiem bądź wytwórcą. Jakości te są sygnaturami, sygnatura jednak, imię własne, nie jest oznaką ustanowioną przez podmiot, lecz oznaką ustanawiającą pewną dziedzinę, pewien obszar do zamieszkania. Sygnatura nie jest oznaczeniem jakiejś osoby, lecz ryzykownym aktem wydzielenia pewnego obszaru. Siedziby, siedliska noszą własne imiona i są natchnione. „Natchnieni i ich siedziby…”, lecz to właśnie z siedziby czerpie się natchnienie. Kochając pewną barwę, czynię z niej równocześnie własny sztandar, swoją deklarację. Podpisuję przedmiot tak, jak zatyka się w ziemi flagę. Główny przełożony liceum stemplował wszystkie liście, którymi usłany był szkolny dziedziniec, by następnie odnieść je na miejsce. Podpisywał je. Terytorialne oznaki są ready-mades. Również to, co zwiemy art brut, nie kryje w sobie nic patologicznego czy prymitywnego, to jedynie budowanie, wyzwalanie materii wyrażeniowych w ruchu terytorialności: piedestał i podglebie sztuki. Czynić ze wszystkiego, co napotkane, materię wyrażenia. Wspomniany scenopoietes tworzy dzieła w stylu art brut. Każdy artysta jest takim scenopoietesem, o ile nie pozdziera własnych plakatów. Rzecz jasna, z tego samego powodu sztuka nie jest apanażem człowieka. Messiaen nie bez racji powiada, że wiele ptaków jest nie tylko wirtuozami, lecz również artystami, przede wszystkim z powodu swego terytorialnego śpiewu (gdy jakiś rabuś „chce bezprawnie zająć miejsce mu nieprzynależne, jego prawdziwy właściciel wyśpiewuje swe pieśni tak pięknie, że tamten zmuszony jest w końcu się wynieść. Jeśli jednak rabuś przewyższa go w śpiewie, właściciel ustępuje mu miejsca”11). 10 Na temat życiowego i estetycznego prymatu „posiadania”, zob. Gabriel Tarde, L’opposition universelle, Alcan 1897. 11 Szczegóły dotyczące koncepcji Messiaena odnoszących się do ptasiego śpiewu, oceny jego jakości estetycznych, jego własnych metod, wiążących się z próbami zarówno jego odtworzenia, jak i posłużenia się nim jako materiałem

385

t ys i ąc P l at e au

Refren to rytm i melodia, które uległy terytorializacji, zyskały bowiem wyrażeniowość. A zyskują wyrażeniowość dlatego, że dokonują terytorializacji. Nie kręcimy się tutaj w kółko. Chcemy przez to jedynie powiedzieć, że zachodzi pewien samoczynny ruch jakości wyrażeniowych. Wyrażeniowość nie sprowadza się do bezpośrednich skutków jakiegoś bodźca, który wywołuje pewną czynność w danym środowisku; tego rodzaju skutki są jedynie subiektywnymi wrażeniami czy emocjami, a nie wyrażeniami (stąd ubarwienie, jakie tymczasowo przybiera ryba słodkowodna pod wpływem takiego bodźca). Jakości wyrażeniowe z kolei, takie jak ubarwienie ryb koralowych, są samoobiektywne, czyli zyskują obiektywność w obrębie terytorium, które same wyznaczają. Na czym polega tego rodzaju obiektywny ruch? Co takiego sprawia, że pewna materia staje się materią wyrażeniową? Początkowo jest ona plakatem i afiszem, choć na tym nie poprzestaje. Przekracza je, to wszystko. Sygnatura jednak zmienia się w styl. Faktycznie, jakości wyrażeniowe czy materie wyrażenia nawiązują ze sobą zmienne stosunki, które wyrażać będą relację między wyznaczanym przez nie terytorium a wewnętrznym środowiskiem pobudzeniowym oraz środowiskiem warunków zewnętrznych. Wyrażanie nie oznacza jednak zależności; wyrażenie cieszy się pewną samodzielnością. Z jednej strony, jakości wyrażeniowe nawiązują ze sobą stosunki o charakterze wewnętrznym, stanowiące motywy terytorialne: niekiedy te ostatnie dominują nad pobudzeniami wewnętrznymi, niekiedy się na nie nakładają, niekiedy zaś umocowują jedno pobudzenie w innym; czasem z kolei przekazują bądź wspomagają przenoszenie pobudzeń, wślizgują się między nie, same jednak nie będąc pulsujące. Niekiedy te niepulsujące motywy przejawiają się w trwałej formie, a przynajmniej zdają się tak przejawiać, innym razem zaś ich prędkości, powiązania i przejawy, a także prędkości motywów pozostałych, różnią się od siebie. Ich zmienność, w równym stopniu, co ich stałość, przesądza o ich niezależności od popędów, które zestawiają czy hamują. „Wiemy, że nasze psy wykonują namiętnie szereg takich ruchów, jak węszenie, myszkowanie, bieganie, ściganie, chwytanie i uśmiercanie zdobyczy przez potrząsanie, również i wtedy, gdy nie są głodne”12. Podobnie jest w tańcu ciernika – wykreślane przez niego zygzaki stanowią motyw, w którym zyg łączy się z popędem agresji skierowanym na partnera, zak zaś z popędem seksualnym skierowanym ku gniazdu, przy czym zyg dźwiękowym, znaleźć można w: Claude Samuel, Entretiens avec Olivier Messiaen, Belfond 1967 oraz Antoine Goléa, Rencontres avec Olivier Messiaen, Julliard 1960 – zwłaszcza, jeśli idzie o odpowiedź na pytanie, dlaczego Messiaen nie posługiwał się w tym celu zwyczajowymi narzędziami ornitologów, takimi jak magnetofon czy sonograf. 12 Konrad Lorenz, Tak zwane zło, s. 118.

386

/ 11 / 1837 – O refrenie

i zak są odmiennie akcentowane, a wręcz różnie ukierunkowane. Z drugiej strony, jakości wyrażeniowe nawiązują również inne stosunki wewnętrzne, stanowiące terytorialne kontrapunkty: odnosi się to do sposobu, w jaki na danym terytorium wyznaczają one punkty, które w warunkach zewnętrznych znajdują dla siebie kontrapunkt. Przykładowo, nadciąganie wroga, atak z jego strony, opady deszczu, wschód słońca, zachód słońca… W tym przypadku także punkty i kontrapunkty cieszą się samodzielnością, są stałe bądź przemieszczają się w zależności od warunków środowiska zewnętrznego, którego związek z terytorium same wyrażają. Związek ten może być dany, mimo że warunki nie są znane, podobnie jak związek z pobudzeniami może być dany nawet mimo to, że samo pobudzenie dane nie jest. A nawet, gdy dane są pobudzenia i warunki, związek ten jest pierwotny wobec tego, co sam wiąże. Stosunki między materiami wyrażenia są wyrazem związków terytorium z wewnętrznymi pobudzeniami i zewnętrznymi warunkami: w obrębie samego tego wyrażenia cieszą się one samodzielnością. Prawdę mówiąc, terytorialne motywy i kontrapunkty wypróbowują możliwości tkwiące w środowisku zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Etologowie ujęli zespół owych zjawisk w postaci pojęcia „rytualizacji”, pokazując związki łączące zwierzęce rytuały z terytorium. Słowo to nie jest jednak całkowicie zdolne do uchwycenia owych niepulsujących motywów, niedających się umiejscowić kontrapunktów, nie oddaje również w pełni ani ich zmienności, ani trwałości. Nie jest to bowiem alternatywa rozłączna, relacja albo-albo: albo trwałość, albo zmienność; niektóre motywy i punkty są bowiem stałe o tyle jedynie, o ile inne się zmieniają bądź zostają ustalone w pewnych okolicznościach o tyle, o ile w innych są zmienne. Należałoby wobec tego rzec, że terytorialne motywy stanowią oblicza bądź postaci rytmiczne, terytorialne kontrapunkty zaś – krajobrazy melodyczne. Z rytmiczną postacią mamy do czynienia wówczas, gdy nie sposób już w prostej sytuacji rozpoznać rytmu, który wiązałby się z pewną postacią, podmiotem bądź pobudzeniem. Wówczas to sam rytm stanowi całą postać, a z racji tego może zachować stałość, lecz również ulec zwiększeniu bądź zminiejszeniu, poprzez dodanie bądź ujęcie dźwięków, wydłużanie się bądź skracanie trwań, wzmocnienie bądź usunięcie, przesądzające o zamieraniu lub odradzaniu się, pojawianiu się i zanikaniu. Podobnie melodyczny krajobraz nie jest już melodią związaną z jakimkolwiek krajobrazem; jest to melodia sama w sobie i z siebie wyłaniająca dźwiękowy krajobraz, w kontrapunkcie ujmująca wszelkie relacje z krajobrazem wirtualnym. Tym sposobem przekraczamy stadium plakatu. Nawet bowiem jeśli każda jakość wyrażeniowa, każda materia wyrażenia ujmowana z osobna jest plakatem czy afiszem, ich ujęcie pozostaje w domenie abstrakcji. Jakości wyrażeniowe nawiązują ze

387

t ys i ąc P l at e au

sobą wzajemne relacje stałe bądź zmienne (tego właśnie dokonują materie wyrażenia) już nie w celu sporządzenia plakatów oznakowujących jakieś terytorium dla zbudowania motywów i kontrapunktów, wyrażających związek terytorium z wewnętrznymi pobudzeniami bądź warunkami zewnętrznymi, nawet jeśli te ostatnie nie są dane. To już nie sygnatury, to styl. Tym, co obiektywnie odróżnia ptasiego muzyka od ptasiego dyletanta, jest właśnie owo zamiłowanie do motywów i kontrapunktów, które, niezależnie od tego, czy są one stałe czy zmienne, sprawia, że stają się czymś więcej niż plakat, tworzą pewien styl, wybijają bowiem rytm i harmonizują melodię. Można zatem uznać, że ptasi muzyk przechodzi od uczucia smutku do radości bądź wita wschód słońca, a także, że sam wystawia się na niebezpieczeństwo swym śpiewem, śpiewa piękniej niż pozostałe ptaki itp. Żadne z tych sformułowań nie naraża się na zarzut antropomorfizmu i nie wymaga jakiejkolwiek interpretacji. To w motywie i kontrapunkcie przejawia się więź z radością i smutkiem, ze słońcem, niebezpieczeństwem, doskonałością, nawet jeśli żaden z członów owych relacji nie jest dany. To w motywie i kontrapunkcie słońce, radość bądź smutek, niebezpieczeństwo zostają udźwięcznione, obdarzone rytmem i melodią13. W podobny sposób działa muzyka u ludzi. Dla Swanna, miłośnika sztuki, króciutka fraza z Vinteuila jest niczym plakat nawiązujący do krajobrazu Lasku Bulońskiego, twarzy i postaci Odetty – jak gdyby niosła ona Swannowi gwarancję tego, że Lasek Buloński jest jego terytorium, Odetta zaś – jego własnością. W tym sposobie słuchania muzyki kryje się wiele ze sztuki. Debussy potępił Wagnera, porównując jego lejtmotywy do drogowskazów, wskazujących ukryte uwarunkowania danej sytuacji, potajemne pobudki, jakimi kierują się postaci. I rzeczywiście tak jest, przynajmniej na pewnym poziomie i w pewnych momentach. Wraz jednak z rozwojem dzieła, motywy zaczynają się ze sobą łączyć, by następnie zdobyć dla siebie własną płaszczyznę, następnie zaś usamodzielniają się w stosunku do akcji dramatycznej, pobudek, sytuacji, dalej – uniezależniają się od postaci i krajobrazów, by następnie same przerodzić się w melodyjne krajobrazy, przybrać rytmiczną postać, wzbogacając nieustannie swe wewnętrzne relacje. Z tego powodu mogą zachować względną trwałość, zwiększając się bądź zmniejszając, wzrastając i kurcząc się jednocześnie, zmieniając prędkość swego rozwoju. W obu przypadkach nie są już one niczym wzbudzane ani nie dają się nigdzie umiejscowić, nawet ich stałość ciąży ku zmianie; utrwalają się tym bardziej, im 13

388

Omówienie wszystkich tych kwestii znaleźć można u Claude Samuela w: tegoż, Entretien avec Olivier Messiaen, rozdz. IV, w szczególności pojęcia „postaci rytmicznej” na stronach 70-74.

/ 11 / 1837 – O refrenie

bardziej są tymczasowe, uwydatniając swą ciągłą zmienność, której się opierają14. To Proust jako jeden z pierwszych podkreślił ową żywotność wagnerowskiego motywu: w miejsce motywu, który byłby powiązany z pojawiającą się postacią, to raczej każde pojawienie się motywu samo w sobie stanowi postać rytmiczną, w „muzycznej pełni wypełnioną niezliczonymi melodiami, z których każda jest bytem”. Nie przez przypadek w okresie przygotowań, przedstawionym we W poszukiwaniu straconego czasu, dokonuje się podobne odkrycie, w związku z króciutkimi frazami z Vinteuila: nie nawiązują już one do żadnego krajobrazu, lecz w sobie samych niosą i rozpościerają krajobrazy, nieistniejące już nigdzie na zewnątrz (biała sonata i czerwony septet…). Odkrycie ściśle melodycznego krajobrazu i ściśle rytmicznej postaci wyznacza ten moment w sztuce, w której przestaje być ona milczącym ściennym malowidłem. Nie jest to, być może, jej ostatnie słowo, lecz sztuka uleciała w tę stronę, niczym ptak, wypracowując motywy i kontrapunkty stanowiące rodzaj samodzielnego rozwinięcia, czyli pewien styl. U Liszta znajduje równie wzorcową formę uwewnętrznienia krajobrazu dźwiękowego i melodycznego, co uwewnętrznienie postaci rytmicznej u Wagnera. Ogólniej, lied jest muzyczną sztuką krajobrazu, najbardziej malarską, najbardziej impresjonistyczną formą muzyki. Oba te bieguny są jednak na tyle ściśle ze sobą powiązane, że również w przypadku lied natura objawia się w rytmicznej postaci, ulegającej niezliczonym przekształceniom. Terytorium to przede wszystkim krytyczny dystans między dwoma okazami tego samego gatunku: wyznaczanie dystansu. Tym, co do mnie należy, jest wpierw dystans, nie mam nic, prócz niego. Nie chcę, by mnie dotykano, warczę, gdy ktoś narusza moje terytorium, rozstawiam wokół niego plakaty. Krytyczny dystans jest stosunkiem wynikającym z materii wyrażenia. Stawką jest trzymanie na dystans sił chaosu, pukających do mych drzwi. Manieryzm: ethos to zarazem siedziba i maniera, ojczyzna i styl. Uwidacznia się to wyraźnie w terytorialnych tańcach, zwanych barokowymi czy manierystycznymi, w których każda poza, każdy ruch zaprowadza taki dystans (sarabanda, allemande, bourré, gawot…15). Istnieje cała sztuka przybierania póz, postaw, sylwetek, sztuka kroków i głosów. Dwoje schizofreników rozmawiających ze sobą, kroczących podług praw granicy i terytorium, które mogą nam umykać. Jak ważne jest, w obliczu zagrażającego chaosu, móc wyznaczyć przenośne, nadmuchiwane terytorium! W razie potrzeby będę nosił moje terytorium ze sobą, wezmę je na siebie, sterytorializuję własne ciało: skorupa żółwia, pustelnia 14 Pierre Boulez, Le temps re-cherché, w: Das Rheingold, Bayreuth 1976, s. 5-15. 15 Na temat manieryzmu i chaosu, tańców barokowych oraz związku schizofrenii z manieryzmem i tańcem zob. Évelyne Sznycer, Droit de suite baroque, w: Léo Navratil (red.), Schizophrénie et art, Complexe 1978.

389

t ys i ąc P l at e au

skorupiaka, a także wszelkiego rodzaju tatuaże, zmieniające w terytorium samo ciało. Krytyczny dystans to nie metrum, to rytm. Jednak właśnie ów rytm schwytany jest w pewne stawanie, unoszące ze sobą dystanse między postaciami, by uczynić z nich postaci rytmiczne, mniej lub bardziej od siebie odległe, łatwiejsze czy trudniejsze do zestawienia (interwały). Starcie dwóch przedstawicieli tej samej płci i tego samego gatunku zwierzęcego: rytm jednego „przyspiesza” wraz ze zbliżaniem się przezeń do jego własnego terytorium czy jego ośrodka, rytm drugiego zaś zwalnia wraz z oddalaniem się przez niego od własnego terytorium, między nimi zaś, na pograniczu obu terytoriów, zachodzi nieustanne wahanie: rytm czynny, zrytmizowanie, rytm jako świadectwo. Z kolei wówczas, gdy zwierzę odmyka swe terytorium, dając do niego dostęp partnerowi innej płci, wykształca się złożona postać rytmiczna, w formie duetu, naprzemiennego czy antyfonalnego śpiewu, jak u dzierzby afrykańskiej. Ponadto, objaśnienia wymagają jednocześnie dwa aspekty terytorium: nie tylko zapewnia ono podstawy i zasady współistnienia przedstawicieli tego samego gatunku, oddzielając ich od siebie, lecz umożliwia również współistnienie maksymalnej liczby różnorodnych gatunków w tym samym środowisku, prowadząc do ich wyspecjalizowania. Równocześnie przedstawiciele tego samego gatunku włączają się w postaci rytmiczne, a różnorodne gatunki wpisują w krajobrazy melodyczne: krajobrazy zaludnione są przez postaci, postaci zaś przynależą do krajobrazów. Oto źródło Chronochromii Messiaena, złożonej z osiemnastu ptasich śpiewów, tworzących zarazem samodzielne postaci rytmiczne i rozpościerające nadzwyczajny krajobraz o złożonym kontrapunkcie, z wynajdowanymi nowymi bądź dającymi się wyprowadzić współbrzmieniami. Sztuka nie tylko nie oczekuje człowieka, by się narodzić, lecz można wręcz zapytywać, czy tak naprawdę kiedykolwiek wykształciła się ona w naszym gatunku w formie innej niż późna i sztuczna. Wielokroć zauważano, że sztuka przez długi czas zaprzęgana była przez człowieka do prac i rytuałów innej niż ona sama natury. Wszelako teza ta wydaje się równie chybiona, jak teza o narodzinach sztuki wraz z człowiekiem. Na danym terytorium zachodzą bowiem dwojakiego rodzaju zjawiska: przemiana funkcji i przegrupowanie sił. Z jednej strony, czynności funkcjonalne nie mogą ulec terytorializacji, nie przybierając nowej postaci (tworzenie nowych funkcji na wzór budowy siedliska, przekształcenie dawnych funkcji, jak w przypadku agresji, która zmienia swą naturę i staje się zjawiskiem wewnątrzgatunkowym). Dostrzec w tym można coś na kształt tematu rodzącego się ze specjalizacji czy profesjonalizacji: jeśli terytorialny refren tak często przechodzi w refreny zawodowe, to dlatego, że zawodowstwo wymaga, by zróżnicowane funkcjonalnie czynności wykonywane były w jednym i tym samym środowisku, ale również, by

390

/ 11 / 1837 – O refrenie

jedna czynność nie miała innych wykonawców na tym samym terytorium. Refreny zawodowe krzyżują i splatają się ze sobą w tym samym środowisku, na wzór kupieckich nawoływań, każdy z nich wyznacza jednak pewne terytorium, gdzie nie wolno wykonywać innej czynności ani nawoływać do czegoś innego. U zwierząt, podobnie jak u człowieka, obowiązują pewne reguły krytycznego dystansu kierujące współzawodnictwem: to mój kawałek chodnika! Jednym słowem, terytorializacja funkcji jest warunkiem ich przemiany w „prace” czy „zawody”. W tym znaczeniu wewnątrzgatunkowa czy wyspecjalizowana agresja siłą rzeczy jest przede wszystkim agresją sterytorializowaną, która nie objaśnia terytorium, sama bowiem się z niego wywodzi. Okazuje się więc, że na danym terytorium wszelkie czynności przybierają nową praktyczną postać. Nie należy stąd jednak wnioskować, że sztuka nie istnieje na nim sama dla siebie, jest bowiem obecna w czynniku terytorializacji, warunkującym wyłonienie się funkcji-pracy. Do podobnych wniosków dojść można rozważywszy drugie zjawisko terytorializacji, wiążące się już nie z pracą, lecz z rytuałami i religią, polegające zaś na tym, że jedno terytorium przegrupowuje i łączy wszystkie siły z różnych środowisk w jedną wiązkę, powiązaną przez siły ziemi. Jedynie na najgłębszym poziomie każdego terytorium wszelkie rozproszone siły przydzielone mogą zostać ziemi jako naczyniu czy podstawie. „Ponieważ otaczające środowisko przeżywano jako całość, z trudnością w tych pierwotnych intuicjach można odróżnić to, co ściśle odnosi się do ziemi jako takiej, od tego, co jest objawione tylko za jej pośrednictwem: od gór, lasów, wód, roślinności”16. Siły powietrza i wody, ptak i ryba, stają się tym sposobem siłami ziemi. Ponadto, inaczej niż w swej rozciągłości, skutkiem której terytorium oddziela wewnętrzne siły ziemi od zewnętrznych sił chaosu, w swej intensywności, w swej głębi, te dwa typy sił tkwią w nierozerwalnym uścisku, wzajemnie się przenikając i zespalając w walce, której jedynym arbitrem, a zarazem stawką, jest sama ziemia. Na danym terytorium istnieje zawsze takie miejsce, drzewo czy zagajnik, w którym dochodzi do połączenia wszystkich sił, w starciu wręcz i zwarciu energii. Ziemia jest niczym innym, jak owym starciem wręcz. Ów ośrodek intensywności tkwi w terytorium, a zarazem mieści się poza rozlicznymi terytoriami, które zbiegają się ku niemu u kresu niekończącej się wędrówki (stąd wieloznaczność ojczystości). W sobie czy poza sobą, terytorium wiąże się z pewnym ośrodkiem intensywności, który jest niczym nieznana ojczyzna, ziemskie źródło wszystkich sił, tak przyjaznych,

16 Mircea Eliade, Traktat o historii religii, tłum. J. Wierusz-Kowalski, Książka i Wiedza 1966, s. 241.

391

t ys i ąc P l at e au

jak i wrogich, gdzie wszystko się rozstrzyga17. Również w odniesieniu do tego stwierdzić należy, że religia, jako rzecz wspólna człowiekowi i zwierzęciu, zajmuje dane terytorium tylko dlatego, że jest zależna od surowego, warunkującego ją pierwotnego czynnika estetycznego, czynnika terytorializującego. To on w całości zmienia funkcje środowiska w prace i wiąże siły chaosu w rytuał i religię, siły ziemi. Terytorializujące oznaczenia przemieniają się w motywy i kontrapunkty, a równocześnie zmieniają one funkcje i przegrupowują siły. Tym samym jednak terytorium wyzwala już coś, co je przekroczy. Zawsze powracamy do tego samego „momentu”: uwyrażeniowienia się rytmu, wyłonienia się właściwych jakości wyrażeniowych, wykształcenia się materii wyrażeniowych, rozwijających motywy i kontrapunkty. Potrzeba nam zatem pewnego pojęcia, choćby na pierwszy rzut oka negatywnego, by uchwycić ten surowy czy fikcyjny moment. Istota tkwi w odstępie między kodem a terytorium. Terytorium wyłania się na uboczu swobodnego kodu, nie tyle nieuwarunkowanego, ile uwarunkowanego inaczej. Jeśli to prawda, że każde środowisko ma własny kod, a między środowiskami zachodzi nieustanny proces przekodowywania, wydaje się, że terytorium, na odwrót, kształtuje się na poziomie pewnego zdekodowania. Biologowie podkreślają wagę owego uwarunkowanego ubocza, którego jednak nie należy mylić z mutacjami, czyli z wewnętrznymi zmianami kodu: w tym przypadku chodzi o podwojenie niektórych genów czy nadliczbowe chromosomy, których nie uwzględnia kod genetyczny, a które przez to są funkcjonalnie niezależne i dostarczają materii mogącej podlegać dowolnym zmianom18. Nadal pozostaje jednak wielce nieprawdopodobne, by tego rodzaju materia powołać mogła do istnienia nowe gatunki, niezależnie od wszelkich mutacji, jeśli nie będą temu towarzyszyć zdarzenia innego rodzaju, zdolne zwielokrotnić możliwości i szanse współdziałania organizmu z jego środowiskami. Terytorializacja jest właśnie tego rodzaju czynnikiem, działającym na uboczu kodu jednego gatunku, zapewniającym jego przedstawicielom z osobna możliwość różnicowania się. Z racji pewnego odstępu między terytorialnością a kodem gatunkowym, terytorialność może w bezpośredni sposób wprowadzić 17 Na temat „pierwotnej intuicji ziemi jako »formy« religijnej” tamże, s. 241; na temat ośrodka terytorium zob. tamże, Centrum świata, s. 368 i nast. oraz Symbolizm centrum, s. 373 i nast. Eliade trafnie podkreśla, że ośrodek mieści się poza terytorium i jest nader trudny do osiągnięcia, a zarazem tkwi w jego obrębie, jest w naszym bezpośrednim zasięgu. 18 Biologowie częstokroć odróżniają od siebie dwa rodzaje czynników transformacyjnych: jeden o typie mutacji, drugi zaś oddzielenia czy odłączenia, które może mieć charakter nie tylko genetyczny, ale również geograficzny, a nawet psychiczny: terytorialność byłaby zatem czynnikiem typu drugiego. Zob. Lu­cien Cuénot, L’espèce, Doin 1936.

392

/ 11 / 1837 – O refrenie

nowe gatunki. Wszędzie tam, gdzie pojawia się terytorialność, wprowadza ona wewnątrzgatunkowy krytyczny dystans między przedstawicielami tego samego gatunku. Z racji zaś istnienia odstępu między nią samą a różnicami gatunkowymi, staje się ona pośrednim i zależnym środkiem różnicowania. We wszystkich tych znaczeniach zdekodowanie jawi się jako „negatyw” terytorium, a najbardziej oczywiste rozróżnienie na zwierzęta osiadłe, czyli terytorialne, i pozbawione terytorium, sprowadza się do tego, że pierwsze z nich są w znacznie mniejszym zakresie podległe kodowi aniżeli drugie. Wystarczająco wiele krytycznych uwag wypowiedzieliśmy już pod adresem terytorium, dlatego przyszła teraz pora, by docenić wszelkie możliwe wytwory, które ku niemu dążą, w nim powstają i z niego się wydobywają, a lepiej jeszcze – wydobędą. Od sił chaosu przeszliśmy do sił ziemi. Środowiska przywiodły nas ku terytorium. Funkcjonalne rytmy – ku uwyrażeniowieniu rytmu. Zjawiska przekodowywania – ku zjawiskom dekodowania. Funkcje środowiska – ku funkcjom sterytorializowanym. Mamy przy tym do czynienia nie z ewolucją, lecz z przejściami, pomostami, tunelami. Same środowiska nieustannie wszak w siebie nawzajem przechodziły. Teraz jednak to środowiska przechodzą w terytorium. Jakości wyrażeniowe, zwane przez nas estetycznymi, nie są z pewnością jakościami „czystymi” ani symbolicznymi, lecz jakościami-właściwymi, czyli własnościowymi, przejściami prowadzącymi od składników środowiska ku składnikom terytorium. Samo terytorium jest obszarem przejściowym. Terytorium jest pierwszym z układów, pierwszą rzeczą budującą układ, układ zaś ma pierwotnie charakter terytorialny. Jakim jednak sposobem nie miałby on przechodzić nieustannie w coś innego, w inne układy? Dlatego nie sposób mówić o ustanawianiu terytorium bez uprzedniego omówienia jego wewnętrznej organizacji. Niepodobna opisać podukładu (plakaty, afisze) nie ująwszy wcześniej układu wewnętrznego (motywy i kontrapunkty). Nie sposób również powiedzieć czegokolwiek o układzie wewnętrznym, nie podążywszy wcześniej drogą wiodącą nas ku innym układom bądź wyprowadzającą jeszcze gdzie indziej. Przejście refrenu. Refren zmierza bowiem ku układowi terytorialnemu, sadowi się w nim bądź zeń wydostaje. W najogólniejszym sensie: refrenem zwiemy zespół materii wyrażenia, wyznaczający pewne terytorium i rozwijający się do postaci terytorialnych motywów i krajobrazów (istnieją refreny ruchowe, gestowe, wzrokowe itp.). W sensie węższym o refrenie mówić można w odniesieniu do układu dźwiękowego bądź „zdominowanego” przez dźwięk – skąd jednak tego rodzaju jawne uprzywilejowanie? Znajdujemy się teraz w układzie wewnętrznym, który przejawia nader bogatą i złożoną budowę. Obejmuje nie tylko układ terytorialny, lecz

393

t ys i ąc P l at e au

również ułożone, sterytorializowane funkcje. Weźmy za przykład strzyżyki, rodzinę ptaków z rzędu wróblowatych: samiec, obejmując w posiadanie terytorium, wydaje z siebie „świergot przypominający dźwięk pozytywki” jako środek obrony przez możliwymi intruzami; sam buduje na tym terytorium kolejne gniazda, czasem dochodząc do liczby dwunastu, a gdy przybywa samica, staje u wejścia do gniazda i zaprasza ją do odwiedzin, zwija skrzydła, obniża natężenie swego śpiewu, który ostatecznie ogranicza się do pojedynczego trylu19. Wydaje się, że funkcja budowania gniazd jest ściśle sterytorializowana, gniazda bowiem przygotowywane są samodzielnie przez samca jeszcze przed przylotem samicy, która je jedynie odwiedza i wykańcza. Funkcja „zalotów” jest również sterytorializowana, jednak w mniejszym stopniu, terytorialny świergot bowiem zmienia swe natężenie, by przybrać bardziej kuszącą postać. W podukładzie występują wszelkiego rodzaju niejednorodne składowe, nie tylko oznaki układu, wiążące materiały, barwy, wonie, dźwięki, postawy itp., lecz również rozmaite elementy tego czy innego ułożonego zachowania, należące do pewnego motywu. Przykładowo, ptasie rytuały godowe, zwane tokami, składają się z tańców, odgłosów wydawanych dziobem, prezentowania ubarwienia, wyciągania szyi, gładzenia piór, ukłonów, świergotu… Należałoby tutaj przede wszystkim ustalić, co łączy ze sobą wszystkie te terytorializujące oznaki, terytorialne motywy, sterytorializowane funkcje w obrębie jednego układu wewnętrznego. To kwestia spójności: spajania niejednorodnych elementów. Początkowo bowiem stanowią one jedynie luźny, odrębny zespół, który dopiero z czasem nabiera spójności… Kolejne pytanie zdaje się przekreślać i przecinać pytanie powyższe. W wielu przypadkach bowiem ułożona, sterytorializowana funkcja zyskuje pewną niezależność, samodzielnie tworząc pewien nowy układ, w mniejszym lub większym stopniu sterytorializowany. Nie trzeba faktycznie opuszczać terytorium, by podążyć tym szlakiem: to, co poprzednio było jeszcze funkcją wykształconą w obrębie terytorialnego układu, staje się teraz elementem tworzącym inny układ, elementem prowadzącym do innego układu. Podobnie jak w wypadku miłości dworskiej, pewna barwa zatraca swą terytorialność, by włączyć się w układ dworski. W ten sposób układ terytorialny otwiera się na układ dworski, stanowiący społeczny układ usamodzielniony. Do tego właśnie dochodzi w przypadku swoistego rozpoznania partnera seksualnego czy członków własnej grupy, co nie pokrywa się z rozpoznawaniem terytorium. Powiada się wówczas, że partner jest Tier mit der Heimvalenz, „zwierzęciem mającym

19 Paul Géroudet, Les passereaux, Delachaux et Niestlé 1951-1957, t. II, s. 88-94.

394

/ 11 / 1837 – O refrenie

walor domu rodzinnego”20. W obrębie grup bądź w parach wyróżnić zatem można grupy i pary środowiskowe, nierozpoznające się jednostkowo, grupy i pary terytorialne, w których rozpoznanie dokonuje się wyłącznie w ramach danego terytorium, a na koniec grupy społeczne i pary zakochanych, w przypadku których rozpoznanie dokonuje się niezależnie od umiejscowienia21. Dwór czy grupa nie należą już do układu terytorialnego, to układ dworski i grupowy ulegają autonomizacji – nawet jeśli pozostają wewnątrz terytorium. Z kolei w obrębie nowego układu dokonuje się reterytorializacja w jednym z osobników z pary bądź w członkach danej grupy, którzy „mają walor dla czegoś” (wartościowanie). Tego rodzaju otwarcie terytorialnego układu na inne układy wymaga szczegółowego rozważenia i przybiera wiele nader zróżnicowanych form. Przykładowo, samiec, który nie wije gniazda i poprzestaje na zgromadzeniu potrzebnych do tego surowców, a czasem wręcz pozoruje jego budowę, jak u zięb australijskich, niekiedy zaleca się do samicy, trzymając w dziobie źdźbło trawy (ptaki z rodzaju Bathilda), niekiedy wykorzystuje innego rodzaju materiał niż ten, z którego zrobione jest gniazdo (u rodzaju Neochmia), niekiedy posługuje się źdźbłem trawy jedynie w początkowej fazie zalotów, a czasem jeszcze zanim do nich przystąpi (u rodzaju Aidemosyne i Lonhura), czasem zaś tylko go szuka, niczego samicy nie ofiarowując (ptaki z rodzaju Emblema)22. Można by uznać, że owe zachowania wiążące się z użyciem źdźbła trawy są jedynie reliktem, pozostałością rytuału budowania gniazda. Wszelako samo pojęcie zachowania wydaje się w tym przypadku niewystarczające w porównaniu z pojęciem układu. W wypadku bowiem, gdy gniazdo nie zostanie uprzednio uwite przez samca, jego budowanie przestaje być składnikiem terytorialnego układu, odkleja się niejako od terytorium. Ponadto, rytuał zalotów, występujący tutaj przed przystąpieniem do budowy gniazda, sam staje się względnie samodzielnym układem. Z kolei materia wyrażeniowa, jaką jest owo źdźbło trawy, działa tutaj w charakterze składnika przejściowego między układem terytorialnym a układem zalotów. Fakt, że w tym wypadku rola źdźbła trawy u pewnych gatunków ulega ograniczeniu, a niekiedy stopniowo wręcz usunięciu, jak w rozważanym przez nas ciągu, nie wystarcza do tego, by uznać je za pozostałość, a tym bardziej za symbol. 20 Określenie zapożyczone od Moniki Meyer-Holzapfel, zob. Konrad Lorenz, Tak zwane zło, s 249. 21 W swej pracy Tak zwane zło Lorenz odróżnia „anonimowe stada”, takie jak ławice ryb, stanowiące bloki środowiskowe, „grupy lokalne”, w których rozpoznanie odbywa się wyłącznie w granicach terytorium i odnosi się w największym stopniu do „sąsiadów” oraz społeczności oparte na samodzielnej „więzi”. 22 K. Immelmann, Beiträge zu einer vergleichenden Biologie australicher Prachtfinken, „Zoologische Jahrbücher” nr 90, 1962.

395

t ys i ąc P l at e au

Materia wyrażeniowa nie jest niczym szczątkowym ani symbolicznym. Źdźbło trawy jest składnikiem zdeterytorializowanym albo w trakcie deterytorializacji. Nie jest żadnym reliktem ani też obiektem częściowym czy przejściowym. Jest czynnikiem sprawczym, nośnikiem. To przetwornik układu. I właśnie z racji tego, że jest takim składowym czynnikiem sprawczym przechodzenia od jednego układu do drugiego, stopniowo zanika. Potwierdza owo przekonanie choćby to, że nie zanika ono bez równoczesnego pojawienia się w jego miejsce kolejnego składnika, zyskującego stopniowo na znaczeniu, czyli refrenu – świergotu o charakterze nie tylko terytorialnym, lecz również z czasem w coraz większym stopniu miłosnym i społecznym, wywołującym innego rodzaju skutki23. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego dźwiękowa składowa refrenu w budowie nowych układów ma mocniejszą wartość, niż składowa wykorzystująca gesty, czyli „źdźbło trawy”, udzielić będziemy mogli dopiero później. Na razie wystarczające wydaje się samo stwierdzenie faktu wykształcenia się nowych układów w obrębie układu terytorialnego, czyli przejścia od układu wewnętrznego do międzyukładów z pomocą składników przejścia i wymiany. Nowatorskiego otwarcia terytorium na samiczkę, a także grupę. Dobór dokonuje się pod naciskiem między­układów. Jak gdyby siły deterytorializacji działały już wewnątrz samego terytorium, wymuszając przejście od układu terytorialnego do układów innego typu – zalotów czy godów, układów grupowych czy społecznościowych. Źdźbło trawy wraz z refrenem są dwoma sprawczymi czynnikami owych sił, dwoma sprawczymi czynnikami deterytorializacji. Układ terytorialny nieustannie przechodzi w inne układy. Tak samo, jak podukładu nie da się oddzielić od układu wewnętrznego, a tym bardziej układu wewnętrznego od międzyukładów, przy czym przejścia nie są niczym koniecznym i dokonują się „w zależności od okoliczności”. Powód tego jest prosty: układ wewnętrzny, układ terytorialny terytorializuje funkcje i siły, seksualność, agresywność, stadność itp., i przekształca je, poddając terytorializacji. Wszelako owe sterytorializowane funkcje i siły mogą w sposób nieprzewidywalny się usamodzielnić, co pchnie je ku innym układom, do stworzenia innych zdeterytorializowanych układów. Seksualność może przejawiać się jako funkcja sterytorializowana 23

396

Irenäus Eibl-Eibesfeld, Éthologie, s. 201. „Z zachowań służących gromadzeniu materiału na budowę gniazda, w rytuałach godowych samca rozwinęły się działania z wykorzystaniem źdźbeł trawy. U niektórych gatunków uległy one stopniowemu ograniczeniu, a funkcja ptasiego śpiewu, pierwotnie służącego wyznaczeniu terytorium, znaczącej zmianie, ptaki te stały się bowiem nader towarzyskie. Samczyki, w miejsce zalotów z użyciem źdźbła trawy, słodko świergoczą do ucha samiczce”. Eibl-Eibesfeld interpretuje jednak użycie źdźbła trawy jako zachowanie szczątkowe.

/ 11 / 1837 – O refrenie

w układzie wewnętrznym, zarazem jednak może ona wytyczać linię deterytorializacji opisującą inny układ. Stąd bierze się rozmaitość stosunków między seksualnością a terytorium, jak gdyby ta się od niego „dystansowała”… Fach, zawód, specjalizacja wymagają czynności sterytorializowanych, mogą jednak czasami odrywać się od swego terytorium, by wytworzyć wokół siebie i między sobą jakiś nowy układ. Terytorialna czy sterytorializowana składowa może zacząć kiełkować i wytwarzać: do tego stopnia dotyczy to refrenu, że być może wszystko w tym wypadku należałoby nazywać refrenem. Trudność w odróżnieniu terytorialności od deterytorializacji dorównuje wieloznaczności tego, co ojczyste. Łatwiej być może byłoby je zrozumieć, gdyby uznać, że terytorium wiąże się z jakimś tkwiącym w jego głębi ośrodkiem intensywności, wszelako przekonaliśmy się już, że ów ośrodek intensywności może mieścić się poza terytorium, u zbiegu nader różnych i odległych od siebie terytoriów. Rodzimość jest na zewnątrz. Przytoczyć by tutaj można pewną liczbę słynnych i niepokojących, bardziej lub mniej tajemniczych przykładów, obrazujących przypadki cudownego odklejenia się od terytorium, pokazujących nam potężne ruchy deterytorializacji obejmujące całe terytoria i dogłębnie nimi wstrząsające: 1) płynięcie ku źródłom, jak u łososi; 2) nadliczbowe skupiska, jak w przypadku chmary szarańczy czy stad zięb itp. (dziesiątki milionów zięb w okolicach Thun w latach 19501951); 3) długie wędrówki, jak u langust24. Niezależnie od przyczyn każdego z tych ruchów, widać wyraźnie, że ich natura jest różna. Nie wystarczy nawet stwierdzić, że mamy tutaj do czynienia z układem wewnętrznym, przejściem od jednego układu terytorialnego do drugiego, należałoby raczej zauważyć, że opuszczamy 24 Zob. L’Odyssée sous-marine de l’équipe Cousteau, film nr 36, commentaire Cou­ steau-Diolé, La Marche des langoustes: kolczaste langusty, zamieszkujące wzdłuż północnych wybrzeży Jukatanu, porzucają swe terytoria. Gromadzą się one wówczas na początku w małe grupy, przed pierwszymi zimowymi burzami, zanim jeszcze człowiekowi uda się wykryć na swych urządzeniach jakikolwiek ich zwiastun. Następnie, wraz z nadejściem burzy, ustawiają się w długie szeregi gotowe do wędrówki, gęsiego, z langustą – przewodnikiem na czele, u końca szeregu zaś z grupą stanowiącą straż tylną (prędkość pochodu wynosi 1 km na godzinę, na szlaku przeszło 100 km). Ich wędrówka nie wydaje się być związana ze składaniem jaj, które występuje zwykle dopiero pół roku później. Herrnkind, specjalista od langust, zakłada, że mamy tutaj do czynienia z jakąś „pozostałością” po epoce lodowcowej (ponad dziesięć tysięcy lat temu). Cousteau jednak skłania się ku bardziej aktualnej interpretacji, dopuszczającej wręcz, że chodzi tutaj o zapowiedź nowego zlodowacenia. Faktycznie jednak mamy tu do czynienia z otwarciem się terytorialnego układu langust w wyjątkowy sposób na układ społeczny, ten zaś powiązany jest z siłami Kosmosu lub, jak powiada Cousteau, z „tętnieniem ziemi”. Niemniej „zagadka pozostaje nierozwiązana”, tym bardziej, że ów pochód langust daje rybakom możliwość ich wytrzebienia, ponadto zwierząt tych nie da się oznakować z racji zrzucania przez nie pancerza.

397

t ys i ąc P l at e au

tutaj wszelki układ, wykraczamy poza możliwości układu jako takiego, by przenieść się na całkiem inną płaszczyznę. Nie jest to już w istocie nawet ruch czy rytm środowiska, a tym bardziej ruch czy rytm terytorializujący czy sterytorializowany, w tych ruchach o ogromnym zasięgu bowiem przejawia się Kosmos. Mechanizmy umiejscawiania działają tutaj z niezrównaną precyzją, lecz samo umiejscowienie zyskuje wymiar kosmiczny. To już nie są siły sterytorializowane, złączone w postaci sił ziemi, to odnalezione i wyzwolone siły zdeterytorializowanego Kosmosu. Migracjami rządzi już nie ziemskie słońce, panujące nad terytorium, choćby powietrznym, lecz niebiańskie słońce Kosmosu, niczym w opowieści o dwóch Jerozolimach z Apokalipsy. Poza tymi wyjątkowymi sytuacjami jednak, w których deterytorializacja sięga stopnia absolutnego, nie tracąc nic na swej precyzji (obejmuje ona bowiem zmienne kosmiczne), terytorium, co należy zauważyć, nieustannie podlega ruchom deterytorializacji względnej, a niekiedy wręcz deterytorializacji w bezruchu, w której zachodzi przejście od układu wewnętrznego do międzyukładów, bez konieczności opuszczenia terytorium ani porzucenia układów, by pojednać się z Kosmosem. Terytorium jest zawsze w toku deterytorializacji, przynajmniej potencjalnie, w przejściu ku innym układom, o ile reterytorializacji nie dokona jakiś inny układ (coś, co ma „walor domu rodzinnego”). Przekonaliśmy się, że terytorium buduje się na uboczu dekodowania oddziałującego na środowisko; teraz widzimy, że owo ubocze deterytorializacji oddziałuje na terytorium samo w sobie. Jest to szereg oderwań. Terytorium nie sposób oddzielić od pewnych współczynników deterytorializacji, dających się oszacować w każdym przypadku, które wpływają na zmianę relacji każdej ze sterytorializowanych funkcji do terytorium, a zarazem relacji terytorium do każdego zdeterytorializowanego układu. Ta sama „rzecz” pojawia się tutaj jako sterytorializowana funkcja, schwytania w układ wewnętrzny, tam zaś – jako układ samodzielny czy zdeterytorializowany, międzyukład. Jeśli to uwzględnić, klasyfikacja refrenów mogłaby wyglądać następująco: 1) refreny terytorialne, wyszukujące, oznakowujące i układające pewne terytorium; 2) refreny funkcji sterytorializowanych, przybierające szczególną funkcję w ramach układu (kołysanka terytorializująca zasypianie dziecka, pieśń miłosna terytorializująca seksualność i oblubieńca/oblubienicę, przyśpiewka robocza, terytorializująca wykonywany zawód i pracę, przyśpiewka kupiecka, terytorializująca podział i dobra; 3) refren jako coś, co oznakowuje teraz nowe układy, co przechodzi do nowych układów na drodze deterytorializacji – reterytorializacji (czego nader skomplikowanym przykładem są dziecięce wyliczanki – są one refrenami terytorialnymi, różniącymi się od siebie znacznie w zależności od miejsca – dzielnicy, a czasem nawet ulicy; rozdzielającymi role

398

/ 11 / 1837 – O refrenie

i funkcje w grze w obrębie terytorialnego układu, a zarazem przenoszące terytorium ku układowi zabawy, który sam się usamodzielnia25); 4) refreny zbierające czy gromadzące siły, bądź w obrębie terytorium, bądź w celu jego opuszczenia (to śpiewki starcia bądź śpiewki do odejścia, niekiedy torujące drogę absolutnej deterytorializacji: „Żegnajcie, odchodzę nie oglądając się za siebie!”. Śpiewki te w nieskończoność wtórują pieśniom Molekuł, kwileniu nowonarodzonych pierwotnych Żywiołów, jak mawia Millikan. Zrzucają swą cielesną postać, by przybrać kosmiczną: gdy religijny Nomos rozlega się i cichnie gdzieś w oddali molekularnego panteistycznego Kosmosu, gdy ptasi śpiew ustępuje miejsca zespoleniu wody, wiatru, obłoków i mgieł. „Na zewnątrz wicher i słota…”. Kosmos niczym niekończąca się zdeterytorializowana śpiewka). Problem spójności dotyczy przede wszystkim sposobu zespolenia składowych terytorialnego układu. Dotyczy on również jednak sposobu, w który spajają się ze sobą różne od siebie układy, z ich składowymi przejścia i wymiany. Być może jest nawet tak, że spójność znajduje całkowity zespół swych warunków jedynie na planie ściśle kosmicznym, na którym przywołane zostają wszystkie rozproszone i niejednorodne jej elementy. Wszelako, ilekroć niejednorodne składowe zespolone są ze sobą w ramach pewnego układu czy w międzyukładach, pojawia się problem spójności jako współistnienia bądź następstwa lub obu równocześnie. Nawet w ramach układu terytorialnego, to być może najbardziej zdeterytorializowana ze składowych, nośnik deterytorializacji taki jak refren, zapewnia terytorium spójność. Gdybyśmy ujęli to zagadnienie, w najogólniejszej postaci, w pytaniu: „Co odpowiada za zespolenie”?, najjaśniejszej, najłatwiejszej odpowiedzi na nie dostarczyłby model drzewiasty, scentralizowany, zhierarchizowany, liniowy i formalizujący. Przykładowo, schemat Tinbergena, pokazujący zakodowane uszeregowanie form czasoprzestrzennych w ośrodkowym układzie nerwowym: pewien wyższy ośrodek czynnościowy zaczyna działać samoczynnie, wywołując reakcje popędowe, służące wyszukiwaniu swoistych bodźców (ośrodek migracji); skutkiem bodźca kolejny ośrodek, dotąd zahamowany, ulega wyzwoleniu, wywołując kolejną reakcję popędową (ośrodek terytorium); następnie włączają się kolejne niższe ośrodki – walki, budowania 25 Najlepszym zbiorem wyliczanek, a zarazem najlepszą pracą na ten temat [w języku francuskim] wydaje nam się: Jean Beaucomont, Franck Guibat (red.), Les comptines de langue française, Seghers 1970. Terytorialny charakter najwyraźniej przejawia się w wyliczance Pimpanicaille, która występuje w dwóch różnych odmianach w Gruyères, „po dwóch stronach ulicy” (s. 27-28), wyliczanka w sensie ścisłym wymaga jednak podziału na wyspecjalizowane role w grze oraz ukształtowania pewnego samodzielnego układu zabawy, zmieniającego sposób uporządkowania danego terytorium.

399

t ys i ąc P l at e au

gniazda, zalotów, aż po pojawienie się bodźców wywołujących działania służące wykonaniu odpowiednich czynności26. Tego rodzaju wizja opiera się jednak na uproszczonych binarnościach: zahamowanie-wyzwolenie, wrodzone-nabyte itp. Etologowie mają wielką przewagę nad etnologami: nie ulegają oni strukturalnej pokusie dzielenia swego „terenu” na formy pokrewieństwa, polityki, ekonomii, mitu itp. Etologowie zachowują w nietkniętej postaci pewien niepodzielny „teren”. Wszelako, usiłując na siłę ukierunkować go za pomocą osi zahamowania-wyzwolenia, wrodzonego-nabytego, ryzykują powtórne danie dostępu do każdego miejsca i w każdym powiązaniu takim elementom, jak dusze czy ośrodki. Dlatego nawet autorom, którzy kładą ogromny nacisk na rolę tego, co obwodowe i nabyte na poziome bodźców wyzwalających, nie udaje się tak naprawdę zburzyć tego liniowego drzewiastego schematu, nawet jeśli dają radę zmienić czasem zwrot jego wektorów. Ważniejsze zdaje nam się podkreślenie niektórych czynników mogących podsunąć całkiem inny schemat funkcjonowania, o charakterze w większym stopniu kłączastym, aniżeli drzewiastym, nie wymagający już udziału tego rodzaju dualizmów. Po pierwsze, to, co nazywamy ośrodkiem czynnościowym, dokonuje nie tyle rozmieszczenia, ile rozproszenia danej populacji wyspecjalizowanych neuronów w całym ośrodkowym układzie nerwowym, na wzór „sieci kablowej”. Odtąd w odniesieniu do całości takiego układu, rozważanego przez wzgląd na niego samego (doświadczenie z sekcją dróg dośrodkowych), mówić będziemy nie tyle w kategoriach samoczynności pewnego wyższego ośrodka, ile w kategoriach wzajemnego koordynowania się ośrodków, zbiorowisk komórek oraz molekularnych populacji, dokonujących owych sprzężeń. Nie ma tu jakiejkolwiek koniecznej formy czy właściwej struktury, narzuconej z zewnątrz czy odgórnie, mamy raczej do czynienia z powiązaniem oddolnym, jak gdyby drgające cząsteczki, niejako oscylatory, wahadłowym ruchem przemieszczały się między dwoma różnorodnymi ośrodkami, nawet jeśli tylko po to, by zapewnić przewagę wyłącznie jednemu z nich27. Wyklucza to, rzecz jasna, możliwość jakiejkolwiek relacji 26 Nikolaas Tinbergen, The Study of Instinct, The Clarendon Press 1969. 27 Z jednej strony, doświadczenia W. R. Hessa dowiodły, że istnieje nie tyle jakiś pojedynczy ośrodek mózgowy, ile wielość punktów, skupionych w pewnym obszarze, rozsianych w innym, a zdolnych wywołać ten sam skutek, z kolei skutek ten może być inny w zależności od długości trwania i natężenia pobudzenia jednego i tego samego punktu. Z drugiej strony, doświadczenia Von Holsta na rybach pozbawionych dróg dośrodkowych, wskazują na znaczenie ośrodkowej koordynacji nerwowej w przypadku rytmu, w jakim poruszają one płetwami, czyli interakcje, które schemat Tinbergena uwzględnia jedynie w ograniczonym zakresie. Wszelako to w odniesieniu do problematyki rytmów dobowych najbardziej wiarygodna staje się hipoteza pewnej „populacji wahadłowej”,

400

/ 11 / 1837 – O refrenie

linowej wiążącej ośrodki, zakłada za to istnienie pewnych pakietów relacji sterowanych przez molekuły: współdziałanie i koordynacja mogą mieć charakter pozytywny albo negatywny (wywołanie albo zahamowanie), nigdy zaś bezpośredniego oddziaływania, jak w reakcji liniowej czy chemicznej, wiążą zaś zawsze molekuły o dwóch przynajmniej głowach, w każdym ośrodku z osobna28. Uwidacznia się tutaj cała „maszynowość” biologiczno-behawioralna, cała molekularna inżynieria, która powinna pozwolić nam lepiej pojąć problem natury spójności. Filozof Eugène Dupréel opracował teorię zestalenia, pokazując, że życie nie rozwija się od pewnego środka na zewnątrz, lecz z zewnątrz ku pewnemu wnętrzu, a ściślej, na drodze zestalenia pewnego rozmytego albo wyodrębnionego zbioru. Pociąga to za sobą trzy kwestie. Po pierwsze, nie ma początku, z którego wywodziłby się jakiś liniowy ciąg, zachodzą jedynie spadki i wzrosty natężenia, procesy wzmocnienia, wnikania, szpikowania, niezliczone włączenia („nie ma wzrostu innego, niż przez włączenie”). Po drugie, co nie przeczy pierwszemu, konieczne jest wygospodarowanie odstępów, nierówności w przydziale, zestalenie wymaga bowiem czasem przebicia dziury. Po trzecie, ma miejsce nakładanie się różnorodnych rytmów, dokonujące się od wewnątrz zestrojenie rytmów w postaci swoistej międzyrytmiczności, jednak bez narzucenia jakiegokolwiek wspólnego metrum czy tempa29. Zestalenie nie jest czymś, co dokonuje się post factum, jest twórcze. Początek rozpocząć się może bowiem jedynie między czymś a czymś, jako intermezzo. Spójność jest właśnie takim zestaleniem (działaniem wytwarzającym to, co zestalone) następstwa ze współistnieniem przy udziale trojakiego rodzaju czynników: włączeń, odstępów oraz nakładania się-powiązania. Architektura jako sztuka budowania domostw „zespołu wahadłowych cząsteczek”, które miałyby tworzyć systemy powiązań od wewnątrz, niezależnie od jakiejkolwiek wspólnej miary. Zob. A. Reinberg, „La chronobiologie”, w: Sciences, I, 1970; T. van Driessche, A. Reinberg, Rythmes biologiques, w: Encyclopaedia Universalis, t. XIV, s. 572: „Niemożliwe wydaje się sprowadzenie mechanizmu rytmiki dobowej do jakiegokolwiek prostego następstwa procesów podstawowych”. 28 Jacques Monod, Przypadek i konieczność: esej o filozofii biologii współczesnej, tłum. J. Bukowski, Głos 1979: na temat pośrednich interakcji i ich nieliniowego charakteru s. 48 oraz 51-52; na temat dwugłowości cząsteczek s. 46-47, zaś na temat hamującego lub wyzwalającego charakteru owych interakcji s. 48. Rytmy dobowe również są uwarunkowane tego rodzaju właściwościami (zob. tablica w: Encyclopedia Universalis pod hasłem Rythmes biologiques). 29 Eugène Dupréel wypracował zespół oryginalnych pojęć takich jak „spójność” (w powiązaniu z „tymczasowością”), „zestalenie”, „odstęp”, „włączenie”. Zob. tegoż, Théorie de la consolidation: La cause et l’intervalle (M. Lamertin 1933), La consistance et la probabilité objective (Académie Royale de Belgique 1961); Esquisse d’une philosophie des valeurs, Alcan 1939. Bachelard powołuje się na niego w swej pracy La dialectique de la durée, Les Presses universitaires de France 1963.

401

t ys i ąc P l at e au

i siedlisk – sztuka terytorialna – jest tego najdobitniejszym świadectwem: jeśli istnieją zespolenia post factum, istnieją również zespolenia stanowiące nieodłączne elementy pewnej całości w rodzaju zwornika. Ostatnio wykorzystywane materiały budowlane w rodzaju zbrojonego betonu dają jednak architekturze możliwość zerwania z jej drzewiastopodobnymi modelami, w których dominują słupy przypominające drzewa, belkowania niczym gałęzie oraz sklepienia na kształt listowia. Beton nie tylko okazuje się niejednorodnym materiałem, którego spoistość waha się w zależności od proporcji składników mieszaniny; w pewnym rytmie wciska się weń również żelazo, tworząc pewną złożoną postać rytmiczną w samonośnych płytach, których pręty mają odmienne przekroje, odstępy zaś – różniące się wymiary, zależnie od natężenia i kierunku siły nośnej (uzbrojenie kontra struktura). W tym sensie dzieło muzyczne i literackie również ma budowę architektoniczną: „nasycić każdy atom”, jak mawiała Virginia Woolf czy, jak pisał Henry James, należy „rozpoczynać w oddali, tak daleko, jak to tylko możliwe”, wykorzystując do tego „bloki obrabianego tworzywa”. Rzecz już nie w tym, by narzucić pewnej materii formę, lecz w tym, by wzbogacić materiał tak dalece, jak to tylko możliwe, nadać mu w obróbce taką spoistość, by zdolny był od tej pory wychwytywać i przenosić najpotężniejsze nawet siły. Tym, co wzbogaca materiał, tym, co spaja niejednorodne elementy, nie ujednorodniając ich zarazem, tym, co utrzymuje je wspólnie, są zatem oscylatory, dołączające syntetyzatory, przynajmniej dwugłowe, analizatory odstępów – synchronizatory rytmów (przy czym określenie „synchronizator” jest nieco dwuznaczne, gdyż owe synchronizatory molekuł nie stosują jakiejkolwiek ujednolicającej czy ujednorodniającej miary, działają od wewnątrz, między dwoma rytmami). Czy zestalenie nie jest ziemskim mianem spójności? Terytorialny układ jest środowiskowym zestaleniem, zestaleniem czasoprzestrzeni, współistnienia i następstwa. Refren zaś korzysta ze wszystkich tych trzech czynników. Materie wyrażeniowe muszą jednak same zyskać takie cechy, które umożliwią tego rodzaju uspójnienie. Przekonaliśmy się już o ich skłonności do wchodzenia ze sobą w relacje wewnętrzne, tworzących motywy i kontrapunkty: terytorializujące oznaki stają się motywami bądź kontrapunktami terytorialnymi, sygnatury i plakaty zaś tworzą pewien „styl”. Były to elementy rozmytego albo wyodrębnionego zbioru, teraz natomiast się zestalają, zyskują spójność. W równej mierze wywołują także skutki pod postacią zmian funkcji i gromadzenia sił. By lepiej uchwycić tego rodzaju skłonność, możemy ustalić pewne warunki jednorodności i rozważyć na początek oznakowania i materie tego samego rodzaju: przykładowo, zespół oznakowań dźwiękowych w postaci ptasiego śpiewu. W śpiewie zięby zwykle występują trzy odrębne frazy: pierwsza

402

/ 11 / 1837 – O refrenie

obejmuje grupę od czterech do czternastu nut o narastającej dynamice, a malejącej częstotliwości, druga – grupę składającą się z dwóch do ośmiu nut, o stałej częstotliwości, niższej jednak od poprzedniej, trzecia zaś kończy się fioryturą czy innym skomplikowanym ozdobnikiem. Z punktu widzenia nabywania cech, ów pełny śpiew (full song) poprzedzony jest podśpiewem (subsong), który w typowych warunkach wymaga dysponowania jakąś uniwersalną tonacją, określonej długości trwania całości, także treści zwrotek, a nawet ciążenia ku kończeniu wyższą nutą30. Podział na trzy zwrotki, ich uporządkowanie czy szczegółowe opracowanie ozdobników nie są jednak czymś danym. Można by rzec właśnie, że to, czego tutaj brakuje, to wewnętrzne powiązania, interwały, nuty wtrącone, wszystko to, co buduje motywy i kontrapunkty. Rozróżnienie na podśpiew i śpiew pełny można by przedstawić następująco: podśpiew jako oznakowanie czy plakat, śpiew pełny jako styl czy motyw oraz skłonność do przechodzenia od jednego do drugiego, skłonność jednego do zestalania się w drugim. Jest zrozumiałe samo przez się, że ich sztuczne oddzielenie nieść będzie nader odmienne skutki w zależności od tego, czy nastąpi przed, czy po nabyciu składowych podśpiewu. Tym, co na razie zajmuje nas bardziej, jest raczej rozstrzygnięcie, co dzieje się wówczas, gdy składowe te rzeczywiście rozwijają się w motywy i kontrapunkty w śpiewie pełnym. Wychodzimy jednak teraz z konieczności poza warunki jakościowej jednorodności, które przedstawiliśmy. Ograniczając się bowiem do oznak, stwierdzić można tylko tyle, że oznaki jednego rodzaju współistnieją z oznakami innego rodzaju, nie więcej: dźwięki współistnieją z barwami, gestami, postawami u jednego i tego samego zwierzęcia, bądź dźwięki jednego gatunku współistnieją z dźwiękami wydawanymi przez inne gatunki, niekiedy nader od siebie różnie, lecz lokalnie ze sobą sąsiadujące. Z kolei uporządkowanie określonych oznakowań w postaci motywów i kontrapunktów siłą rzeczy pociągać będzie za sobą uspójnienie, czyli wychwycenie oznakowań innej jakości, wzajemne podłączenie się do siebie brzmień-barw-gestów bądź dźwięków różnych gatunków… itp. Uspójnienie dokonuje się z konieczności na drodze wiodącej od jednego niejednorodnego elementu do drugiego. Nie dlatego, że zapoczątkowuje się tutaj jakieś różnicowanie, lecz dlatego, że niejednorodne elementy, które wcześniej zadowalały się współwystępowaniem czy następowaniem po sobie, nawzajem się teraz chwytają, na drodze „zestalenia” ich wcześniejszego współwystępowania z następstwem. Odstępy, włączenia i powiązania, jako nieodzowne dla motywów i kontrapunktów w porządku pewnej wyrażeniowej 30 Na temat śpiewu zięby oraz rozróżnienia na subsong i full song zob. W. H. Thorpe, Learning and Instinct in Animals, s. 420-426.

403

t ys i ąc P l at e au

jakości, obejmują również inne jakości z innego porządku bądź jakości z tego samego porządku, innej zaś płci, a nawet innego gatunku zwierząt. Pewna barwa „odpowiadać” będzie pewnemu brzmieniu. Nie będzie motywów ani kontrapunktów danej jakości, rytmicznych postaci i melodycznych krajobrazów w danym porządku, jeśli nie skomponuje się zarazem cała maszynowa opera łącząca niejednorodne porządki, gatunki i jakości. Maszynowością zwiemy tę właśnie syntezę niejednorodnych elementów jako taką. Ponieważ owe niejednorodne elementy są materiami wyrażenia, naszym zdaniem, sama ich synteza, ich spójność czy chwytliwość tworzą pewną „wypowiedź”, pewne ściśle maszynowe „wypowiedzenie”. Zmieniające się stosunki, jakie nawiązują ze sobą barwa, dźwięk, gest, ruch czy postawa w obrębie jednego gatunku i u różnych gatunków, również tworzą tego rodzaju maszynowe wypowiedzenia. Powróćmy do scenopoietesa, magicznego, operowego wręcz ptaka. Pozbawiony jest on jaskrawo barwnego upierzenia (jak gdyby w grę wchodziło tutaj jakieś hamowanie). Jego śpiew, jego refren, słychać jednak nawet z oddali (czy jest to rodzaj kompensacji, czy też czynnik pierwotny?). Wyśpiewuje on pieśni uczepiony swej pałeczki (singing stick), liany bądź gałązki tuż nad szykowaną przez siebie do pokazu sceną (display ground), oznakowaną odciętymi przez siebie i odwróconymi na drugą stronę listkami, odcinającymi się od podłoża. Śpiewając, równocześnie odsłania żółtą nasadę niektórych piór u dołu dzioba – zarazem się uwidacznia i udźwięcznia. Jego śpiew zaś tworzy złożony i zróżnicowany motyw, utkany z nut jemu właściwych oraz nut cudzych, zapożyczonych od innych ptaków, które naśladowuje w interwałach31. Dokonuje się w ten sposób swego rodzaju zestalenie, „spojenie” złożone z dźwięków swoistych, dźwięków pochodzących od innych gatunków, barwy liści, ubarwienia szyi: maszynowa wypowiedź bądź układ wypowiedzenia scenopoietesa. Niezliczone ptaki „naśladują” śpiew innych ptaków. Nie jest jednak pewne, czy naśladownictwo to najlepsze pojęcie dla określenia zjawisk, które zmieniają się w zależności od tego, w jaki układ się włączają. Subsong zawiera elementy, które należeć mogą do organizacji rytmicznych i melodycznych różnych od tych, jakie właściwe są danemu gatunkowi, obdarowując w ten sposób śpiew pełny prawdziwie obcymi i wtrąconymi nutami. Jeśli niektóre gatunki, takie jak zięba, wydają się wzbraniać przed naśladownictwem, dzieje się tak o tyle, o ile obce dźwięki usuwane są ze śpiewu pełnego gwoli spójności. Z kolei w wpadku, kiedy dołączone frazy schwytane zostają przez śpiew pełny, powodem może być istnienie pewnego układu międzygatunkowego rodzaju pasożytniczego, bądź też to, że ów ptasi układ sam buduje kontrapunkt 31

404

Zob. A. J. Marshall, Bower birds, Clarendon Press, 1954.

/ 11 / 1837 – O refrenie

do swej melodii. Jak słusznie zauważa Thorpe, pojawia się tutaj podobny problem, jak w przypadku fal radiowych – problem zajmowania częstotliwości (dźwiękowy aspekt terytorialności)32. Sedno tkwi nie tyle w naśladowaniu jakiegoś śpiewu, ile w zajmowaniu odpowiadających mu częstotliwości, niekiedy bowiem bardziej korzystne może okazać się ograniczanie do pewnej ściśle określonej wąskiej strefy, gdy kontrapunkty pozyskiwane są z innego miejsca; innym razem zaś – poszerzanie i pogłębienie owej strefy celem samodzielnego zapewnienia sobie owych kontrapunktów i wynalezienie akordów, które będą się rozprzestrzeniać bez przeszkód, jak w lasach deszczowych, gdzie napotkają jak największą liczbę ptasich „naśladowców”. Z perspektywy spójności materii wyrażenia nie należy rozpatrywać wyłącznie w powiązaniu z ich zdolnością do budowania motywów i kontrapunktów, lecz również z działającymi na nie hamowaczami i wyzwalaczami oraz z mechanizmami wrodzoności i uczenia się, dziedziczenia i nabywania, które je modulują. Tyle, że błędem etologii jest poprzestawanie na dwudzielności owych czynników, zwłaszcza i przede wszystkim wtedy, gdy stwierdza się konieczność jednoczesnego ich objaśnienia oraz uwzględnienia ich występowania w mieszanej postaci na wszystkich poziomach „drzewa zachowań”. Należałoby raczej obrać za punkt wyjścia pewne pojęcia pozytywne, zdolne zdać sprawę z nader szczególnych cech, jakich nabiera to, co wrodzone, i to, co nabyte w splocie kłącza, co zarazem stanowiłoby niejako rację ich zmieszania. Uzyskamy te pojęcia, umieszczając je nie w kontekście zachowań, lecz w kontekście układów. Niektórzy autorzy podkreślają rolę samoistnych przebiegów zakodowanych w pewnych ośrodkach (wrodzoność), inni zaś – rolę nabytych ciągów reakcji regulowanych przez wrażenia obwodowe (uczenie się). Raymond Ruyer pokazał jednak, że zwierzę wydane jest raczej na pastwę „muzycznych rytmów”, „tematów rytmicznych i melodycznych”, których nie sposób wyjaśnić ani przez analogię do informacji zakodowanych na nagranej płycie fonograficznej, ani jako reakcji służących ich wykonaniu, które zarazem dostosowują je do warunków/okoliczności33. Przeciwnie, rytmiczne i melodyczne tematy poprzedzają samo ich wykonanie i zarejestrowanie. Wpierw występuje spójność refrenu, jakiejś krótkiej pieśni, czy to w postaci dającej się zapamiętać melodii, która obywa się bez potrzeby lokalnego wpisania w jakiś ośrodek, czy to w postaci swobodnie traktowanego motywu, który nie wymaga ani taktowania, ani wzbudzania. Poetyckie i muzyczne pojęcie na kształt pojęcia Rodzimości – w lied, 32 W. H. Thorpe, Learning and Instinct in Animals, s. 426. Śpiew nastręcza pod tym względem całkiem inne problemy, aniżeli odgłosy, które zwykle mało się od siebie różnią i u wielu gatunków są do siebie podobne. 33 Raymond Ruyer, La genèse des formes vivantes, Flammarion 1958, rozdz. VII.

405

t ys i ąc P l at e au

czy u Hölderlina, a w jeszcze większym stopniu u Thomasa Hardy’ego – więcej mogłoby nas nauczyć, aniżeli wyświechtane i pogmatwane kategorie tego, co wrodzone, i tego, co nabyte. Odkąd bowiem mamy układ terytorialny, rzec można, że to, co wrodzone, przybiera wysoce szczególną postać, okazuje się bowiem nieodłączne od przebiegu dekodowania, umiejscawia się na uboczu kodu, w przeciwieństwie do tego, co wrodzone i jednocześnie zanurzone w środowisku wewnętrznym. Nabywanie w tym przypadku również przybiera nader szczególną postać, ulega bowiem terytorializacji, innymi słowy, kształtowane jest w oparciu na materiach wyrażenia, a nie na podstawie bodźców płynących ze środowiska zewnętrznego. Rodzimość to właśnie wrodzoność, taka jednak, która uległa już zdekodowaniu – tym samym wszakże jest zarazem to, co nabyte, wszelako w sterytorializowanej postaci. Rodzimość jest nową postacią, jaką przybiera to, co wrodzone, i to, co nabyte, w obrębie układu terytorialnego. Stąd afekt właściwy rodzimości, pobrzmiewający w lied, uczucie wiecznego zagubienia bądź odnalezienia się, a także ten, kto wiąże się z poszukiwaniem nieznanej ojczyzny. W rodzimości to, co wrodzone, na ogół się przemieszcza: jak powiada Ruyer, w pewnym sensie jest u przodu, u ujścia działania. Odnosi się nie tyle do czynności czy zachowania, ile do samych materii wyrażenia, rozpoznających je, selekcjonujących je postrzeżeń, gestu, który je funduje, samoczynnie buduje (stąd pojawianie się „krytycznych okresów”, w trakcie których zwierzę oszacowuje pewien przedmiot czy sytuację, „przesiąkając” niejako materią wyrażenia, jeszcze zanim stanie się zdolne do podjęcia odpowiedniej dla nich reakcji). Nie oznacza to wszak, że zachowania zdane są na przypadek wiążący się z procesem uczenia, są one bowiem uprzednio już zdeterminowane przez owo przemieszczenie i z własnej terytorializacji czerpią reguły rządzące ich układem. Na rodzimość składają się zatem dekodowanie wrodzoności oraz terytorializacja uczenia się, nakładające się na siebie i przebiegające równocześnie. Spójności tego, co rodzime, nie sposób wyjaśnić jakąś mieszanką tego, co wrodzone, i tego, co nabyte, to rodzimość bowiem wyjaśnia ów splot w obrębie terytorialnego układu oraz układów wewnętrznych. Jednym słowem, pojęcie zachowania okazuje się niewystarczające, nazbyt liniowe w stosunku do pojęcia układu. Rodzimość rozciąga się od tego, co zachodzi w układzie wewnętrznym, ku ośrodkowi, który rzutuje się na zewnątrz, przebiegając kolejne międzyukłady na swej drodze wiodącej ku bramom Kosmosu. Dlatego układu terytorialnego niepodobna oddzielić od linii czy współczynników deterytorializacji, przejść i wymian prowadzących ku innym układom. Prześledziliśmy już wielokrotnie wpływ sztucznych czynników na ptasi śpiew, jego rezultaty różnią się jednak częściowo w zależności od gatunku, częściowo zaś – od rodzaju i stanu owych

406

/ 11 / 1837 – O refrenie

sztucznych czynników. Wiele gatunków ptaków daje się przenikać śpiewom innych ptaków, obcym śpiewom zasłyszanym przez nie w okresie krytycznym, a następnie przez nie podchwytywanym i odtwarzanym. Zięba jednak wydaje się wykazywać zamiłowanie przede wszystkim do własnych materii wyrażenia, a wystawiona na działanie obcych syntetycznych dźwięków, zachowuje wrodzony zmysł swej własnej tonacji. Wszystko zależy od momentu, w którym oddziela się od siebie ptaki, czy to po okresie krytycznym, czy też przed nim, w pierwszym wypadku bowiem zięby rozwijają śpiew w typowym kształcie, w drugim zaś osobniki z oddzielonej grupy, które słyszeć mogą tylko same siebie, wykształcają nietypową jego formę, nieswoistą, a zarazem wspólną dla tej grupy (zob. Thorpe). Dlatego należy tak czy owak uwzględnić wpływ deterytorializacji oraz odrodzinnienia na dany gatunek w danym okresie czasu. Ilekroć układ terytorialny włączony zostaje w deterytorializujący go proces (w tak zwanych warunkach naturalnych albo, przeciwnie, w warunkach sztucznych), w ruch wprawiona zostaje pewna maszyna. W tym tkwi różnica między maszyną a układem, którą chcielibyśmy tutaj zaproponować: maszyna jest niczym zbiór ostrzy wciskających się w układ będący w toku deterytorializacji, celem dokonania w nim zmian i mutacji. Nie istnieją bowiem żadne skutki mechaniczne, skutki są zawsze maszynowe, czyli zależne od pewnej maszyny chwytającej układ i odpalanej przez deterytorializację. To, co zwiemy wypowiedziami maszynowymi, jest w istocie niczym innym, jak owymi skutkami działania maszyny, określającymi spójność obejmującą materie wyrażenia. Skutki te mogą się od siebie znacznie różnić, nigdy jednak nie są symboliczne ani wyobrażeniowe, zawsze zaś obdarzone są rzeczywistą wartością służącą przejściu i wymianie. Na ogół i z reguły maszyna podłącza się do swoistego układu terytorialnego i otwiera na inne układy, zmuszając je do przejścia przez międzyukłady tego samego gatunku. Przykładowo, układ terytorialny jednego gatunku ptaków otwiera się na międzyukłady zalotów i stadności, prowadząc w kierunku doboru partnerów oraz budowania socius. Maszyna jednak równie dobrze może otworzyć układ terytorialny danego gatunku na układy międzygatunkowe, jak w przypadku ptaków zapożyczających obce śpiewy, co jeszcze silniej uwydatnia się w przypadku pasożytnictwa34. W tym wypadku również maszyna może wykroczyć poza wszelkie układy celem doprowadzenia do otwarcia na Kosmos. Bądź na odwrót, zamiast otworzyć zdeterytorializowany układ na coś innego, 34 Świadczy o tym zwłaszcza przykład rodziny wdówek (Viduidae), pasożytujących ptaków o swoistym śpiewie terytorialnym oraz śpiewie wykonywanym podczas zalotów, którego uczą się one od swych przybranych gospodarzy. Zob. J. Nicolai, Der Brutparasitismus der Viduidae, Z. Tierps, t. XXI, 1964.

407

t ys i ąc P l at e au

może ona wywołać jego domknięcie, w sytuacji, w której cały zbiór wpada w swego rodzaju czarną dziurę, gdzie nieustannie się obraca – tak właśnie dzieje się w warunkach przedwczesnej i gwałtownej deterytorializacji i gdy zagrodzone zostają swoiste, międzygatunkowe i kosmiczne drogi ujścia. Maszyna wywołuje wówczas „jednostkowe” skutki w grupie, kręcącej się w kółko, jak w przypadku przedwcześnie oddzielonych od siebie zięb, w których zubożałym, uproszczonym śpiewie pobrzmiewają już tylko odgłosy czarnej dziury, w niej bowiem zostały one schwytane. Warto tutaj uwypuklić znów ową funkcję „czarnej dziury”, pozwoli ona bowiem lepiej zrozumieć zjawiska hamowania oraz zerwać z nazbyt ścisłym dualizmem hamowacza-wyzwalacza. Czarne dziury przynależą w istocie do układów w równym stopniu, jak linie deterytorializacji. Przekonaliśmy się wcześniej, że pewien układ wewnętrzny może zawierać w sobie linie zubożenia i utrwalenia, prowadzące ku czarnej dziurze, o ile wymienią się one na linię bogatszej i pozytywnej deterytorializacji (tak składowa „źdźbła trawy” u zięb australijskich wpada w czarną dziurę, póki nie zostanie wymieniona na składową „refrenu”35. Z tego względu czarna dziura okazuje się być skutkiem działania maszyny w układach, pozostającym w złożonej relacji z innymi skutkami. Bywa, że wywołanie procesów wprowadzających pewną nowość wymaga wpadnięcia w czarną dziurę, prowadzącego do katastrofy. Zastoje wynikające z zahamowania towarzyszą pojawianiu się zachowań krzyżowych. Z kolei w przypadku współbrzmienia czarnych dziur i wiązania się współdźwięczących hamowań, jesteśmy świadkami domknięcia się układu jako zdeterytorializowanego w próżni, zamiast otwarcia się go na spójność, jak w przypadku oddzielonych od siebie grup młodych zięb. Maszyny są zawsze niepodrabialnymi kluczami otwierającymi bądź zamykającymi pewien układ czy terytorium. Ponadto, nie wystarczy włączenie maszyny w określony układ terytorialny, działa ona już bowiem od początku w materiach wyrażenia, czyli w samej budowie owego układu oraz w pracujących w nim od początku nośnikach deterytorializacji. Spójność materii wyrażenia wiąże się zatem, z jednej strony, z ich dążnością do tworzenia melodycznych i rytmicznych tematów, z drugiej 35

408

Przynależność czarnej dziury do układu przejawia się w rozlicznych przykładach hamowania czy oczarowania-ekstazy, zwłaszcza w przypadku pawia: „Samiec rozpościera swój ogon (…) następnie ugina go do przodu i z wyprostowaną szyją dziobem wskazuje na ziemię. Nadbiega samica, szukając pożywienia dokładnie w miejscu, w którym mieści się ognisko określone przez odbicie wklęsłości pawiego ogona. Samiec w ten sposób swym ogonem oświetla niejako wyobrażone pożywienie”. (Irenäus Eibl-Eibesfeld, Éthologie, s. 109). Wszelako podobnie jak źdźbło trawy u zięb nie jest pozostałością ani symbolem, ognisko pawiego ogona nie ma w sobie nic wyobrażonego – jest przetwornikiem układu, przejściem ku układowi zalotów, dokonanym tutaj z pomocą czarnej dziury.

/ 11 / 1837 – O refrenie

zaś, z mocą rodzimości. Kryje się tutaj jednak jeszcze pewien inny aspekt – ich nader szczególny związek z molekularnością (maszyna naprowadza nas właśnie na tę drogę). Samo pojęcie „materii wyrażenia” oznacza, że wyrażenie łączy wyjątkowa więź z materią. W miarę, jak materie wyrażenia zyskują spójność, budują one semiotyki, składowe semiotyczne są jednak nieodłączne od składowych materialnych i pozostają w wyjątkowo bliskim kontakcie z poziomami molekularnymi. Rzecz zatem w tym, by przekonać się, czy stosunek molowe-molekularne nie przybiera tutaj nowego kształtu. Rzeczywiście, można na ogół wyróżnić zestawienia „molowe-molekularne” różniące się znacznie między sobą w zależności od obranego kierunku. Po pierwsze: jednostkowe zjawiska atomowe mogą tworzyć statystyczne czy probabilistyczne skupiska, które ciążą ku zatarciu ich jednostki, na początku w obrębie molekuły, następnie zaś – całego zespołu molowego. Mogą one jednak ulegać również komplikacji skutkiem rozmaitego rodzaju wzajemnych oddziaływań, zachowując jednak swą jednostkowość w obrębie molekuły, następnie makromolekuł itd., tworząc bezpośrednie połączenia jednostek różnego rodzaju36. Po drugie, doskonale wiadomo, że różnica nie zachodzi między tym, co jednostkowe, a tym, co statystyczne; w rzeczywistości zawsze mamy do czynienia z populacjami, a statystyka odnosi się do zjawisk jednostkowych, tak jak antystatystyczna jednostkowość działa wyłącznie poprzez populacje cząsteczkowe. Różnica zachodzi zatem między dwoma rodzajami ruchu grupowego, jak w równaniu d’Alemberta, w którym jedna grupa dąży ku stanom o coraz większym prawdopodobieństwie, wyższym stopniu ujednorodnienia i bardziej zrównoważonym (fala rozbieżna i opóźniony potencjał), druga grupa zaś – ku stanom skupienia o coraz mniejszym prawdopodobieństwie wystąpienia (fala zbieżna i potencjał przyspieszony)37. Po trzecie, wewnętrzne, wewnątrzmolekularne siły, nadające pewnemu zespołowi jego molową formę, mogą być dwojakiego typu: albo są to dające się wyznaczyć, liniowe, mechaniczne, drzewiaste, kowalentne relacje, podlegające chemicznemu uwarunkowaniu jako akcje i reakcje, reakcje sprzężone, albo też są to reakcje nie dające się wyznaczyć, nadliniowe, maszynowe, nie zaś mechaniczne, niekowalentne, pośrednie i zachodzące raczej w trybie stereotypowego rozróżniania czy odróżniania, aniżeli szeregowania38. Istnieje wiele sposobów wyrażenia tej samej różnicy, wydaje się ona jednak o wiele szersza w swym zakresie, aniżeli ta, której poszukujemy: dotyczy ona w rzeczywistości materii i życia, a raczej nawet, jako że 36 Raymond Ruyer, La gènese des formes vivantes, s. 54 i nast. 37 François Meyer, Problématique de l’évolution, PUF 1954. 38 Zob. Jacques Monod, Przypadek i konieczność.

409

t ys i ąc P l at e au

istnieje jedna tylko materia, dotyczy ona dwóch stanów, dwóch rodzajów dążności atomowej materii (przykładowo, istnieją takie wiązania, które unieruchamiają połączone ze sobą atomy oraz takie, które dopuszczają ich swobodny ruch obrotowy). Jeśli mielibyśmy ująć tę różnicę w jej najogólniejszej postaci, rzeklibyśmy, że wprowadza ona między uwarstwione systemy, z jednej strony, systemy uwarstwienia, z drugiej zaś, zespoły spójne, samospoiste. Spójność ta wszelako nie jest bynajmniej zarezerwowana dla złożonych form życiowych, lecz dotyczy już nawet samych atomów i najbardziej elementarnych cząstek. Zakodowany system uwarstwienia pojawia się wówczas, ilekroć, w poziomie zachodzą linearne związki przyczynowe między elementami, w pionie istnieje hierarchia stopni między zgrupowaniami, celem zaś zespolenia w głąb zachodzi następstwo form obramowujących, z których każda formuje pewną substancję, służąc następnie za substancję innym. Owa przyczynowość, warunkowania, hierarchie i obramowania równocześnie budują pewną warstwę, jak umożliwiają przejście między warstwami oraz uwarstwione zespolenie tego, co cząsteczkowe, z tym, co molowe. Z kolei o złożeniach spójności/spójnych mówić można wówczas, gdy w miejsce uporządkowanego następstwa form-substancji natrafiamy na zestalenia nader niejednorodnych elementów, sprzężenia stopni, a nawet warunkowanie wsteczne, wzajemne pochwytywanie się materiałów i sił różnej natury: jak gdyby jakaś maszynowa gromada, rozsadzająca warstwy poprzeczność przecinała wszystkie elementy, porządki, stopnie, formy i substancje, zarazem to, co molowe, i to, co molekularne, celem wyzwolenia materii i wychwytu sił. Wszelako, jeśli zadać sobie pytanie o „miejsce życia” w ramach powyższego rozróżnienia, bez najmniejszych trudności przekonamy się, że życie pociąga za sobą pewien przyrost spójności, innymi słowy, pewną wartość dodatkową (wartość dodatkową wiążącą się z rozbiciem warstw). Przykładowo, obejmuje ono większą liczbę samospoistych zespołów, procesów zespalania, i nadaje im molowy zasięg. Samo w sobie obdarzone jest już ono mocą rozsadzania warstw, jego kod bowiem nie jest rozproszony po całej warstwie, lecz zajmuje wysoce wyspecjalizowaną linię genetyczną. Pytanie to kryje jednak w sobie niejaką sprzeczność, gdyż zapytywanie o miejsce życia oznacza traktowanie go jak jakiejś szczególnej warstwy, odpowiednio uporządkowanej i swemu uporządkowaniu podporządkowanej, obdarzonej własnymi formami i substancjami. Prawdą zaś jest to, że jest ono czymś dwoistym: zarazem pewnym systemem o szczególnie złożonym uwarstwieniu i zespołem uspójnienia, wywracającym wszelkie porządki, formy i substancje. Widzieliśmy, jak życie dokonuje przekodowania swego środowiska, które można uznać zarówno za utworzenie pewnej warstwy, jak też za warunkowanie

410

/ 11 / 1837 – O refrenie

wstecz i przecinanie w poprzek. To samo pytanie pojawia się jednak również wówczas, gdy życie nie poprzestaje już na obejmowaniu środowisk, lecz buduje układy terytoriów. Układ terytorialny zakłada zdekodowanie, sam zaś jest nieodłączny od oddziałującej nań deterytorializacji (dwa nowe typy wartości dodatkowej). Zrozumiałe teraz stają się powody, dla których „etologię” uznać należy za dziedzinę nadzwyczaj zdatną do ukazania sposobu, w jaki najrozmaitsze składowe: biochemiczne, behawioralne, postrzeżeniowe, dziedziczne, nabyte, wytworzone na poczekaniu, społeczne – mogą skrystalizować się w postaci układów, które ani nie przestrzegają rozróżnienia porządków, ani nie uwzględniają hierarchii form. Tym, co spaja wszystkie składowe, są poprzeczne, poprzeczna zaś sama w sobie jest jedną ze składowych, która przyjmuje na siebie wyspecjalizowany nośnik deterytorializacji. W rzeczywistości bowiem, to nie dzięki grze obramowujących form ani linearnych związków przyczynowych układ się utrzymuje, lecz dzięki swej, w największym stopniu zdeterytorializowanej składowej, wierzchołkowi deterytorializacji, w akcie bądź w możności, o czym świadczyć może przykład refrenu, bardziej zdeterytorializowanego, aniżeli źdźbło trawy, co nie przeszkadza mu być „uwarunkowanym”, czyli pozostawać w bezpośrednim kontakcie ze składowymi biochemicznymi i cząsteczkowymi. Układ utrzymuje się dzięki najbardziej zdeterytorializowanej ze swych składowych, ta jednakże nie jest z tego powodu bynajmniej nieuwarunkowana (refren może ściśle wiązać się z męskimi hormonami39). Tego rodzaju składowa zawierająca się w układzie może być najściślej uwarunkowana, a nawet zmechanizowana, z tego powodu jednak dopuszcza nie mniejszy zakres swobody i „gry” w tym, na co się składa, ułatwia wręcz włączenie się nowych wymiarów środowisk i uruchamia procesy rozpoznawania, specjalizacji, kurczenia się, przyspieszania, dające nowe możliwości i otwierające terytorialny układ na międzyukłady. Powróćmy znów do scenopoietesa: jego zachowanie, jedno z jego działań, polega na rozpoznawaniu i skłonieniu do rozpoznania dwóch stron liścia. Zachowanie to wiąże się z trwałym uwarunkowaniem w postaci ząbkowanego dzioba. W rzeczywistości tym, co określa układy, są zarazem materie wyrażenia, które nabierają spójności niezależnie od stosunku między formą a substancją; przyczynowość działająca wstecz bądź warunkowanie działające w przód, zdekodowane cechy wrodzone, odnoszące się do uszeregowanych reakcji; cząsteczkowe zestawienia, dokonujące się na drodze niekowalentnych wiązań, a nie stosunków liniowych, jednym słowem, pewna 39 Samiczki ptaków, które w normalnych warunkach są nieme, zaczynają śpiewać wskutek podania im męskich hormonów płciowych i „odtwarzają śpiew gatunku, który sobie wdrukowały” (EiIrenäus Eibl-Eibesfeld, Éthologie, s. 241).

411

t ys i ąc P l at e au

nowa „postać” wytworzona skutkiem zachodzenia na siebie tego, co semiotyczne, i tego, co materialne. W tym znaczeniu spójność układów przeciwstawiać można temu, co wiązało się jeszcze z uwarstwieniem środowisk. Przeciwstawienie to jednak nadal ma jedynie charakter względny, w dodatku całkowicie względny. Tak jak środowiska, które wahają się między stanem warstwowym a ruchem rozbijającym warstwy, tak układy wahają się między terytorialnym domknięciem, które dąży do ich ponownego uwarstwienia a deterytorializującym otwarciem, podłączającym je z kolei do Kosmosu. Nic dziwnego zatem, że różnica, której dociekamy, zachodzi, jak się okazuje, nie tyle między układami a czymś innym, ile między dwiema granicami wszelkiego możliwego układu, czyli między systemem warstw a płaszczyzną spójności. I nie należy zapominać, że to na płaszczyźnie spójności warstwy się osadzają i twardnieją, w warstwach zaś buduje się i pracuje płaszczyzna spójności – w obu przypadkach kawałek po kawałku, krok po kroku, działanie po działaniu. Od uwarstwionych środowisk przeszliśmy do sterytorializowanych układów, jednocześnie zaś od sił chaosu, rozprowadzanych, kodowanych i przekodowywanych przeskoczyliśmy do sił ziemi, gromadzonych w układach. Następnie od terytorialnych układów podążyliśmy ku międzyukładom, ku otwarciom układów dokonującym się wzdłuż linii deterytorializacji, a jednocześnie przeszliśmy od sił zgromadzonych w ziemi do sił zdeterytorializowanego, a raczej deterytorializującego Kosmosu. Jak to ostatnie przejście obrazuje Paul Klee, przejście, które nie jest już ziemską „postacią”, lecz kosmicznym prześwitem, ucieczką, ujściem? Dlaczego potrzeba takich wielkich słów, jak Kosmos, by mówić o dość precyzyjnej wszak operacji? Klee pisze, że „podejmujemy ogromny wysiłek, zrywami, by oderwać się od ziemi”, że „wznosimy się ponad ziemię pod naporem odśrodkowych sił, pokonujących ziemskie ciążenie”. Dodaje również, że artysta rozpoczyna od rozejrzenia się wokół siebie, po otaczającym go świecie, by wytropić w nim ślady tworzenia w stworzeniu, natury tworzącej w naturze stworzonej, a następnie, stając „na rubieżach ziemi”, zasiada za mikroskopem, by przyjrzeć się kryształom, molekułom, atomom i najmniejszym cząstkom, nie z jakiegoś konformistycznego zamiłowania do nauki, bynajmniej, lecz ze względu na ruch, wyłącznie dla immanentnego ruchu. Artysta mówi sobie, że ten świat miał rozmaite strony, będzie miał ich jeszcze więcej i jeszcze inne na innych planetach. Wreszcie otwiera się na Kosmos, by wychwycić jego siły i zamknąć je w „dziele” (bez którego otwarcie na Kosmos byłoby jedynie mrzonką, niezdolną do rozepchnięcia granic ziemi); stworzenie go wymaga zaś dość prostych środków, nader czystych, niemal dziecinnych, lecz wymaga również sił pewnego ludu i tego jeszcze nam brakuje: „brak

412

/ 11 / 1837 – O refrenie

nam jeszcze tej ostatecznej mocy, szukamy nadal ludowego wsparcia, rozpoczęliśmy w Bauhasie, ale nie możemy już dłużej za nim podążać…”40. Przez klasycyzm rozumiemy stosunek formy i materii, a raczej formy i substancji, przy czym ta ostatnia jest właśnie nieuformowaną materią. Następstwo oddzielonych od siebie, scentralizowanych, zhierarchizowanych względem siebie form porządkuje i organizuje materię, każda z nich zaś bierze na siebie mniej czy bardziej znaczącą część. Każda forma przypomina kod pewnego środowiska, przejście zaś między jedną a drugą formą jest prawdziwym przekodowaniem. Nawet pory roku są środowiskami. Zachodzą tutaj równocześnie dwie operacje: jedna, w toku której forma się różnicuje w oparciu na binarnych rozróżnieniach, druga zaś, w trakcie której nieuformowane części substancjalne, środowiska czy pory włączają się w pewien porządek następstwa, który w obu kierunkach może być taki sam. W toku owych operacji artysta klasycystyczny zapuszcza się jednak na odległe i skrajnie niebezpieczne tereny. Rozdziela środowiska, odrywa je od siebie i zgrywa ze sobą na powrót, przesiewa ich mieszaniny, przemieszcza się między nimi. Tym, co napotyka na swej drodze, jest bowiem chaos, siły zamętu, siły surowej nieposkromionej materii, wymagające wtłoczenia je w Formy, by obrócić je w substancje, i Kody, by stworzyć z nich środowiska. Cóż za niebywała zwinność! W tym sensie nigdy nie jesteśmy w stanie wytyczyć granicy między barokowością a klasycyzmem41. W głębinach klasycyzmu zawsze już kłębi się barok, jego jedynym zawołaniem jest zaś Tworzenie! Twórczość! Drzewo Stworzenia! Brzmienie drewnianego fletu porządkuje chaos, ten jednak przypomina raczej Królową Nocy. Artysta klasyczny postępuje zawsze z wykorzystaniem Jednego-Dwojga: jedno-dwoje różnicowania się formy jako podzielnej na dwa (mężczyzna-kobieta, rytmy męskie i żeńskie, głosy, rodziny instrumentów, wszelkie możliwe dwoistości artis novae), jedno-dwoje podziału na odpowiadające sobie części (czarodziejski flet i cudowne dzwoneczki). Piosnka, ptasi śpiew to dwoista jedność tworzenia, różnicująca jednostka czystego zapoczątkowywania: „Najpierw samotny fortepian skarżył się niby ptak opuszczony przez towarzyszkę; skrzypce usłyszały go, odpowiedziały mu jak gdyby z sąsiedniego drzewa. Było to jakby na początku świata; jak gdyby było tylko ich dwoje na Ziemi lub raczej w owym świecie zamkniętym wszystkiemu innemu, wzniesionym logiką twórcy i gdzie będzie zawsze tylko ich dwoje. Światem tym — sonata”42. 40 Paul Klee, Théorie de l’art moderne, Gallimard 1998, s. 27-33. 41 Zob. Renaissance, maniérisme, baroque, materiały z XI stażu w Tours, Vrin 1972, cz. I poświęcona periodyzacjom. 42 Marcel Proust, W stronę Swanna, tłum. T. Boy-Żeleński, https://wolnelektury.pl/ media/book/pdf/w-strone-swanna.pdf (data dostępu: 8.06.2015), s. 169-170.

413

t ys i ąc P l at e au

Podejmując próbę równie zwięzłego zdefiniowania romantyzmu, przekonujemy się jednak, że wszystko tutaj ulega zmianie. Wybrzmiewa nowe zawołanie: Ziemia, terytorium i Ziemia! Wraz z nadejściem romantyzmu artysta wyrzeka się roszczeń do formalnej uniwersalności oraz statusu twórcy: terytorializuje siebie samego, przyłącza się do terytorialnego układu. Pory roku teraz również się terytorializują. Ziemia zaś nie jest zgoła tym samym, co terytorium. Ziemia jest bowiem tym punktem intensywności, który tkwi w najgłębszej głębi terytorium, bądź który rzutowany jest poza niego jako jego ognisko, a w nim, w bezpośrednim starciu, gromadzą się wszystkie siły. Ziemia nie jest już jedną z wielu sił, nie jest bezforemną substancją ani zakodowanym środowiskiem, które czekałoby na swą kolej i dysponowało swoim udziałem. Ziemia staje się owym zwarciem wszystkich sił, zarówno ziemskich, jak sił wszystkich innych substancji, toteż artysta nie mierzy się już z chaosem, lecz z piekłem i podziemnymi głębiami, z bezdennością. Nie grozi mu już rozproszenie się w środowisku, lecz pogrążenie się zbyt głęboko w ziemi. Empedokles. Nie utożsamia się on już z Tworzeniem, lecz z gruntem, z podwalinami – to one zyskują moc twórczą. Nie jest on już Bogiem, lecz Bohaterem rzucającym Bogu wyzwanie: Kładźmy grunt i podwaliny, a nie twórzmy! Faust, zwłaszcza Faust z drugiej części, ulega tej skłonności. Miejsce dogmatyzmu, środowiskowego katolicyzmu (kodu) zajmuje krytycyzm, ziemski protestantyzm. Ziemia zaś, to pewne, jest niczym intensywny punkt, tkwiący w głębi bądź rzutowany, jako racja bytu zaś zawsze odstaje od terytorium, terytorium z kolei, jako racja poznania, zawsze odstaje od ziemi. Terytorium jest niemieckie, Ziemia zaś – grecka. I właśnie owo odstawanie przesądza o statusie artysty romantycznego jako kogoś, kto nie pławi się już w błogości chaosu, lecz ciąży ku podstawie. Piosnka i ptasi świergot zmieniają postać: nie są już zaraniem świata, lecz wyrysowują na ziemi układ terytorialny. Refren nie składa się odtąd z dwóch współbrzmiących części, poszukujących siebie i sobie odpowiadających, lecz zwraca się ku bardziej głębinowemu śpiewowi, który tkwi u jego podwalin, lecz również się z nim zderza, porywa go i wprawia w rozdźwięk. Refren nierozerwalnie łączy się z piosnką terytorialną, komponuje się zawsze z pieśni ziemi, wznoszącą się, by go pochłonąć. Stąd w Pieśni o Ziemi Mahlera, pod sam jej koniec współistnieją ze sobą dwa motywy – jeden melodyczny, przywołujący ptasi układ, drugi zaś rytmiczny, głęboki, odwieczny i wiekuisty oddech ziemi. Mahler powiada, że ptasi śpiew, barwy kwiatów, woń lasów nie wystarczą, by oddać Naturę, trzeba do tego jeszcze boga Dionizosa i bożka Pana. Pierwotny refren ziemi wychwytuje wszystkie terytorialne i nieterytorialne śpiewki, wszelkie śpiewki środowiska. W Wozzecku Berga refren-kołysanka, śpiewka wojskowa, śpiewka pijacka, śpiewka myśliwska

414

/ 11 / 1837 – O refrenie

i śpiewka dziecięca pod koniec stanowią niezliczone niebywałe układy, napędzane potężną machiną ziemi i jej trybami. Głos Wozzecka, dzięki któremu brzmienie zyskuje ziemia, jęk umierającej Marii, rozchodzący się po stawie, podwojony dźwięk si, wydobywający się z ryku ziemi… Ów rozdźwięk, owo zdekodowanie nadają kształt doświadczeniu terytorium, jakie dane jest artyście romantycznemu, doświadcza on go jednak zawsze jako czegoś utraconego, siebie samego zaś zawsze jako wygnańca, wędrowca, na szlaku deterytorializacji, zepchniętego ku środowiskom, niczym Latający Holender czy król Waldemar (w odróżnieniu od artysty klasycznego, który zamieszkiwał środowisko). Równocześnie jednak to nadal Ziemia kieruje owym ruchem, to ciążenie Ziemi odpowiada za odpychanie od terytorium. Drogowskaz wskazuje już tylko drogę bez powrotu. W tym tkwi dwuznaczność rodzimości, przejawiająca się w lied, lecz również w symfonii i w operze: lied jest zarazem terytorium, terytorium utraconym i ziemią nosicielką. Na znaczeniu zyskuje intermezzo, gra bowiem na wszystkim, rozdźwiękach między ziemią a terytorium, wślizguje się między nie, wypełnia na swój sposób, „między jedną porą a drugą”, „między południem a północą”. Z tego punktu widzenia rzec można, że zasadnicze nowatorstwo romantyzmu sprowadza się do tego, że nie uznaje on już jakichkolwiek substancjalnych części odpowiadających formom, środowisk odpowiadających kodom, chaotycznej materii, w której porządek, zaprowadzony przez kod, ziszczałby się w formie. Części uznaje się tutaj raczej za układy budujące się i rozpadające na powierzchni. Sama forma zaś staje się ciągłym rozwojem wielkiej formy, zbiorem sił ziemi, wiążących ze sobą wszystkie części. Materia zaś nie jest już wymagającym poskromienia i uporządkowania chaosem, lecz jest materią w toku ciągłej zmiany. Stosunek i zmienność zyskują rangę uniwersalności. Ciągłe zmiany materii i ciągły rozwój formy. Poprzez układy materia i forma nawiązują tym samym ze sobą nowy stosunek: materia przestaje być materią treści, by przemienić się w materię wyrażenia, forma zaś przestaje być poskramiającym siły chaosu kodem, by samej przedzierzgnąć się w siłę, zespół sił ziemi. Tym samym nawiązuje się nowy stosunek z niebezpieczeństwem, szaleństwem, pograniczem: romantyzm nie dotarł dalej niż barokowy klasycyzm, lecz zdołał sięgnąć czegoś innego, z pomocą innych danych i innych nośników. Romantyzmowi najbardziej zabrakło ludu. Terytorium nawiedzane jest przez samotniczy głos, któremu głos ziemi jeszcze nie odpowiada, jest dlań jedynie pogłosem i odbiciem. Nawet jeśli pojawia się jakiś lud, zapośredniczony jest on przez ziemię, wyłania się z jej trzewi gotów natychmiast powrócić do jej łona – to podziemny, nie ziemski lud. Bohaterem jest tu bohater ziemski, mityczny, a nie z ludu, historyczny. W niemieckim duchu, w duchu niemieckiego romantyzmu tkwi przeżywanie

415

t ys i ąc P l at e au

terytorium nie jako pustkowia, lecz jako „samotni”, niezależnie od zagęszczenia ludności, ta bowiem jest jedynie emanacją ziemi i liczy się za Tylko-Jedno. Terytorium nie otwiera się na lud, lecz odmyka na Przyjaciela, Ukochaną; Ukochana jednak już nie żyje, Przyjaciel zaś nie jest spolegliwy i niepokoi43. Niczym w lied, poprzez terytorium wszystko rozgrywa się między Tylko-Jednym duszy a Jedno-Wszystkim ziemi. Dlatego romantyzm przybiera inną postać i domaga się wręcz dla siebie innego imienia, innego plakatu w krajach romańskich i w krajach słowiańskich, gdzie z kolei wszystko rozgrywa się wokół tematu ludu i jego sił. Tutaj ziemia zapośredniczona jest przez lud i istnieje tylko dzięki niemu. Tutaj ziemią może być „pustkowie”, jałowy step, rozebrane, spustoszone terytorium, ziemia nie jest nigdy samotnią, zawsze przepełniona jest koczującą ludnością, odłączającą się i nieustannie przegrupowującą, domagającą się czegoś bądź cierpiącą, powstającą i poddającą się na zmianę. Tutaj bohater wywodzi się z ludu, a nie z ziemi, wiąże się z Jedno-Tłumem a nie z Jedno-Wszystkim. Nie posuniemy się, rzecz jasna, do rozstrzygnięcia, po której stronie kwitnie więcej nacjonalizmu, nacjonalizm bowiem gnieździ się we wszystkich odmianach romantyzmu, niekiedy jako jego siła napędowa, niekiedy zaś jako jego czarna dziura (faszyzm w o wiele mniejszym stopniu czerpał z Verdiego, aniżeli nazizm z Wagnera). Problem ten jest z gruntu muzyczny, techniczny wręcz, przez co tym bardziej jest on natury politycznej. Romantyczny bohater, jego romantyczny głos, działa jako podmiot, jako upodmiotowiona jednostka, obdarzona „uczuciami”, jednakże ów głosowy podmiotowy element znajduje swe odbicie w zespole instrumentalnym i orkiestrze, wydobywających z kolei nieupodmiotowione „afekty”, co nabiera pełni znaczenia wraz z nadejściem romantyzmu. Nie jest jednak tak, że te dwa elementy, głos i zespół orkiestrowy, pozostają ze sobą wyłącznie w stosunku zewnętrznym: orkiestracja bowiem narzuca głosowi ściśle określoną rolę, głos zaś wymaga ściśle określonej orkiestracji. Orkiestracja – instrumentacja łączy albo oddziela, gromadzi albo rozprasza dźwiękowe siły, sama jednak również się zmienia, a wraz z nią zmienia się rola głosu w zależności od tego, czy siły te przynależą Ziemi czy Ludowi, Jednemu-Wszystkiemu czy też Jednemu-Tłumowi. W jednym przypadku sednem 43 Zob. niejednoznaczna rola przyjaciela pod koniec Pieśni o Ziemi Mahlera, a także wykorzystany w pieśni Schumanna Zwielicht (opus 39) wiersz Eichendorffa Półmrok: „Gdy przyjaciela nosisz w sercu / To mu nie ufaj w tej godzinie: / Choć miłe słowo z ust mu płynie, / Gotuje wojnę myśl zdradziecka”, w: Joseph von Eichen­dorff, Wiosna i miłość: poezje, tłum. Andrzej Lam, Elipsa 2004, s. 35; w kwestii problematyki Tylko Jednego i „samotnego bytu” w niemieckim romantyzmie odsyłamy do Hölderlina: Le cours et la destination de l’homme en général, tłum. Emmanuel Marineau, „Poésie” nr 4, 1978.

416

/ 11 / 1837 – O refrenie

jest zgrupowanie mocy, stanowiących w sensie ścisłym afekty, w drugim zaś, to grupowe ujednostkowienia ustanawiają afekty i podlegają zorkiestrowaniu. Ugrupowania mocy są dogłębnie zróżnicowane, lecz właśnie jako stosunki właściwe Uniwersalności, podczas gdy w odniesieniu do grupowych ujednostkowień należałoby zastosować inny termin, Podzielności, na określenie tego innego typu stosunków muzycznych i przejść wewnątrz- i międzygrupowych. Rola i miejsce podmiotowego i uczuciowego elementu głosu zmieniają się w zależności od tego, czy napotykają one od wewnątrz nieupodmiotowione zgrupowania mocy, czy też nieupodmiotowione grupowe ujednostkowienia, stosunki uniwersalności czy też stosunki „podzielności”. Debussy trafnie sformułował problem Jednego-Tłumu zarzucając Wagnerowi, że nie potrafi „powołać do istnienia” ani tłumu, ani ludu. Tłum musi być w pełni ujednostkowiony, lecz jedynie na drodze ujednostkowień grupowych, nie dających się sprowadzić do jednostkowości tworzących go podmiotów44. Lud wymaga ujednostkowienia, jednak nie jako podziału na osoby, lecz wedle afektów, jakich doznaje jednocześnie bądź po kolei. Zaprzepaszczamy więc i Jedno-Tłum, i Podzielne, sprowadzając lud do pewnego zestawienia bądź pewnej mocy uniwersalności. Istnieją zatem niejako dwie zasadniczo różniące się od siebie koncepcje orkiestracji i stosunku między głosem a instrumentem ze względu na to, czy kierujemy się ku siłom Ziemi, czy też ku siłom Ludu, by obdarzyć je dźwiękiem. Najprostszym w tym kontekście przykładem byłaby bez wątpienia różnica między Wagnerem a Verdim, w tej mierze, w jakiej Verdi coraz większe znaczenie nadawał związkowi głosu z instrumentacją i orkiestracją. Również dzisiaj, przykładowo u Stockhausena czy u Berio, mamy do czynienia z wypracowaniem nowej odmiany owej różnicy, mimo że borykają się oni z innymi problemami muzycznymi, aniżeli romantycy (Berio poszukuje wielorakiego krzyku, jęku ludności w podzielności Jedno-Tłumu, a nie ryku ziemi w uniwersalności Jedno-Wszystkiego). Koncepcja Opery świata czy muzyki kosmicznej wraz z rolą odgrywaną w nich przez głos, zmienia się zatem szczególnie w zależności od tego, który z biegunów orkiestracji 44 „Lud u Musorgskiego w jego Borysie Godunowie nie tworzy prawdziwego tłumu, raz śpiewa w nim jedna grupa, raz druga, nigdy zaś trzecia, zawsze w kolejności, na przemian, najczęściej jednak unisono. Jeśli idzie o Śpiewaków Norymberskich Wagnera, nie stanowią oni tam tłumu, lecz armię, zorganizowaną silną ręką, po niemiecku, maszerującą w szeregach. Pragnąłbym czegoś bardziej rozproszonego, oddzielonego, bardziej swobodnego, nieuchwytnego, czegoś z pozoru nieorganicznego, w istocie zaś ułożonego”. (cyt za J. Barraqué, Debussy, Seuil 1977, s. 159). Problem ten – problem uformowania tłumu – znaleźć można również w innych dziedzinach sztuki, w malarstwie czy kinie. Odwołać się tutaj należałoby przede wszystkim do Eisensteina, który w swych filmach wykorzys­ tuje właśnie ten nader szczególny rodzaj grupowych ujednostkowień.

417

t ys i ąc P l at e au

przeważa45. Nie poprzestając na prostym przeciwstawieniu Wagnera Verdiemu, należałoby pokazać, w jaki sposób orkiestracja u Berlioza z niebywałą łatwością przemieszcza się, a wręcz waha nieustannie, między tymi biegunami – dźwięczną Naturą a brzmiącym Ludem. W jaki też sposób muzyka kompozytorów pokroju Musorgskiego była zdolna wyłonić tłum (wbrew temu, co twierdzi Debussy). Jak z kolei muzyka kompozytorów pokroju Bartóka w oparciu o ludowe czy ludnościowe przyśpiewki sama udźwięczniła ową ludność, sporządzając dla niej swoistą instrumentację i orkiestrację, wprowadzające nową gamę Podzielności, nową cudowną postać chromatyczności46. Zespół niewagnerowskich głosów… Jeśli istnieje jakąś epoka nowoczesna, jest to z pewnością epoka kosmiczności. Paul Klee w następujących słowach ogłasza swą antyfaustowską postawę: „zwierzęta i wszelkie inne stworzenia, nie obdarzam was ziemską miłością, rzeczy ziemskie bowiem interesują mnie znacznie mniej, niż kosmiczne”. Układ nie ściera się tutaj już z napierającymi siłami chaosu, nie tonie już głębiej w siłach ziemi ani w siłach ludu, otwiera się bowiem teraz na siły Kosmosu. Wszystko to wydawać by się mogło skrajnym, z gruntu heglowskim uogólnieniem, przejawianiem się wręcz Ducha absolutnego. Wszelako koncepcja ta jest ściśle techniczna, tylko i wyłącznie techniczna. Zasadniczy stosunek nie łączy tu już bowiem materii z formami (ani substancji z jej atrybutami), a tym bardziej nie sprowadza się do ciągłego rozwoju formy i ciągłej zmienności materii. Przejawia się on tutaj w postaci bezpośredniego stosunku materiału i sił. Materiał to materia przemieniona w cząstki, a z tego powodu zdolna „wychwytywać” siły, którymi odtąd mogą już być wyłącznie siły kosmiczne. Nie ma tu już miejsca na materię, która w formie odnajdywałaby odpowiednią dla siebie zasadę zrozumiałości. Teraz chodzi o obrobienie materiału obdarzonego mocą przechwytywania sił pochodzących z innego porządku: widzialny materiał wychwytywać powinien niewidzialne siły. Uczynić widzialnym – jak mawiał Klee, nie zaś oddać czy odtworzyć to, co widzialne. W tym ujęciu filozofia okazuje się podążać tą samą drogą, co innego rodzaju działania. W odróżnieniu od filozofii romantycznej, powołującej się jeszcze na formalną syntetyczną tożsamość, gwarantującą ciągłą zrozumiałość materii (synteza a priori), filozofia nowoczesna dąży 45 Na temat związku krzyku, głosu, instrumentu i muzyki rozumianych jako „teatr” zob. komentarze L. Berio prezentujące nagrania jego utworów. Przywołać tutaj należałoby również, rzecz jasna, nietzscheański, w najwyższym stopniu muzyczny temat jednego, acz wielorakiego, krzyku wszystkich wyższych Ludzi, pojawiający się pod koniec To rzekł Zaratustra Nietzschego. 46 Na temat chromatyczności brzmienia u Bartóka, zob. praca Gisèle Brelet, w: Histoire de la musique, t. II, s. 1036-1072.

418

/ 11 / 1837 – O refrenie

do obrobienia materiału myślenia tak, by wychwycił on siły nie do pomyślenia same w sobie. To filozofia-Kosmos, w stylu Nietzschego. Molekularny materiał jest do tego stopnia zdeterytorializowany, że nie sposób już nawet mówić o materiach wyrażenia, jak w ramach terytorialności romantycznej. Materie wyrażenia ustępują miejsca materiałowi chwytnemu. Odtąd siłami do wychwycenia nie są już siły ziemi, tworzące jakąś ogromną wyrażeniową Formę, lecz siły pewnego energetycznego Kosmosu, bezforemnego i niematerialnego. Milletowi zdarzało się powiedzieć, że tym, co liczy się w malarstwie, nie jest bynajmniej to, co taszczy ze sobą jakiś chłop, nie ma znaczenia, czy to jakaś świętość, czy worek ziemniaków, liczy się tylko ciężar tego, co dźwiga na swych barkach. Na tym polega zwrot postromantyczny – rzecz odtąd nie w formach i materiach, ani też w tematach, ale w siłach, gęstościach i natężeniach. Sama ziemia drży w posadach, chwieje się pod nogami, licząc się coraz częściej tyle, co czysty materiał siły ciążenia czy przyciągania. Być może czekać trzeba będzie aż na Cézanne’a, by skały mogły zawdzięczać swe istnienie jedynie wychwyconym przez siebie siłom fałdowym, krajobrazy – siłom magnetycznym i termicznym, jabłka zaś – siłom kiełkowania: siłom niewidzialnym, lecz uczynionym widzialnymi. Z konieczności siły zyskują wymiar kosmiczny tak, jak materiał – wymiar molekularny: potężna moc działa w nieskończenie małej przestrzeni. Problemem nie jest już tutaj początek, a tym bardziej ugruntowanie-podwalina. Problemem staje się spoistość i zestalenie: jak zestalić materiał, jak nadać mu spoistość, by w ten sposób był on zdolny do wychwycenia milczących, niewidzialnych, nie do pomyślenia sił? Nawet refren urasta do rangi molekularnej i kosmicznej, jak u Debussy’ego. Muzyka rozbija dźwiękową materię na cząsteczki, tym samym jednak zyskuje zdolność wychwytywania bezdźwięcznych sił, takich jak Trwanie czy Natężenie47. Udźwięcznić Trwanie. Przywołajmy tutaj jedną z idei Nietzschego – ideę wiecznego powrotu jako krótkiego refrenu, jako śpiewki, wychwytującej jednak milczące i nie dające się pomyśleć siły Kosmosu. Opuszczamy tym samym układy, by wkroczyć w epokę Maszyny, bezmiar maszynosfery, rozmieścić się na płaszczyźnie ukosmicznienia wychwytywanych sił. Wzorcowe pod tym względem okazują się środki podjęte przez Varèse’a u zarania naszej epoki: muzyczna maszyna spójności, maszyna dźwiękowa (nie zaś odtwarzająca dźwięki), molekularyzująca i atomizująca, jonizująca 47 Barraqué, w swej pracy poświęconej Debussy’emu, rozważa m.in. „rozmowę wiatru z morzem” w kategoriach sił, a nie tematów: J. Barraqué, Debussy, s. 153154. Zob. wypowiedzi Messiaena na temat jego własnych dzieł: dźwięki jego zdaniem nie są już niczym więcej niż „pospolitymi środkami wyrazu dającymi możliwość oszacowania długości ich trwania” (w: Antoine Gola, Rencontres avec Olivier Messiaen, s. 211).

419

t ys i ąc P l at e au

dźwiękową materię i wychwytująca energię z Kosmosu48. Jeśli maszynie tej potrzeba jakiegoś układu, to wyłącznie w postaci syntetyzatora. Składając ze sobą moduły, elementy pochodzące ze źródła i poddawane obróbce, oscylatory, generatory i transformatory, budując mikrointerwały, czyni on słyszalnym sam proces dźwiękowy, przebieg owego procesu od początku do końca, podłączając nas jednocześnie do innych jeszcze elementów, wykraczających poza materię dźwiękową49. Włącza on odrębne i różnorodne elementy w pewien materiał, przestawiając parametry między formułami. Syntetyzator, dzięki swym operacjom uspójniania, zajmuje miejsce podstawy sądu syntetycznego a priori: syntetyzuje to, co molekularne, z tym, co kosmiczne, materiał z siłą, nie zaś formę z materią i Grund z terytorium. Filozofia z generatora sądów syntetycznych zmienia się w syntetyzator myśli, by myśl wyprawić w podróż, wprawić ją w ruch, zmienić w siłę kosmiczną (podobnie jak dźwięk…). Tego rodzaju synteza różnorodnych elementów budzi jednak pewne wątpliwości. Być może takiego samego rodzaju, jakie budzi współczesne docenienie dziecięcych bazgrołów, tekstów pisanych przez szaleńców, koncerty szumów i hałasów. Bywa, że popadamy w przesadę, pogrążając się w owym nadmiarze, bezładzie i gmatwaninie linii i dźwięków, zamiast bowiem zbudować w ten sposób kosmiczną maszynę, obdarzoną mocą „udźwięczniania”, otrzymujemy ostatecznie jedynie maszynę do odtwarzania, powielającą gryzmoły zacierające wszelkie linie, zakłócenie i szum, zamazujące jakiekolwiek dające się wyróżnić dźwięki. Stawiając sobie za zadanie otwarcie muzyki na wszystkie możliwe zdarzenia, na działanie dowolnych przypadkowych elementów zewnętrznych, ostatecznie odtwarzamy tylko magmę, stojącą na przeszkodzie jakiegokolwiek wydarzenia. Pozostajemy w ten sposób jedynie z komorą pogłosową, przemieniającą się w czarną dziurę. Materiał nazbyt bogaty to materiał nadal nazbyt „sterytorializowany” w źródłach szumu, w naturze przedmiotu (dotyczy to również preparowanego fortepianu Cage’a)… Zbiór można rozmyć, ale nie da się zdefiniować rozmytego zbioru przez 48 W swej pracy Varèse (Seuil 1973), Odile Vivier przedstawia w następujący sposób zabiegi Varèse’a służące obróbce materii dźwiękowej: użycie czystych tonów w charakterze pryzmatu (s. 36), mechanizmy rzutowania na płaszczyznę (s. 45, 50), skale nieoktawowe (s. 75), zabieg „jonizacji” (s. 98 i nast.). Wszędzie również przewija się tam temat cząsteczek dźwiękowych, których przekształ­ cenia określone są przez siły i energie. 49 Zob. wywiad ze Stockhausenem na temat roli syntetyzatorów i faktycznie „kosmicznego” wymiaru muzyki w „Le Monde”, 21 lipca 1977: „Pracuję na nader ograniczonym materiale po to, by weń włączyć cały wszechświat za pomocą ciągłych przekształceń”. Richard Pinhas przeprowadził znakomitą analizę możliwości, jakie pod tym względem dają syntetyzatory w dziedzinie muzyki popularnej w: Input, Output, „Atem”, nr 10, 1977.

420

/ 11 / 1837 – O refrenie

odnoszące się do niego operacje uspójnienia czy zespolenia. Zasadnicze znaczenie ma bowiem to, że zbiór rozmyty, synteza różnorodnych elementów określone są jedynie przez stopień spójności, umożliwiający samo rozróżnienie różnorodnych elementów, które doń przynależą (rozpoznawalność)50. Materiał bowiem musi być w wystarczającym zakresie zdeterytorializowany, by można go było rozbić na cząstki i otworzyć na kosmiczność, nie popadając przy tym na powrót w wyłącznie statystyczne skupisko. Spełnić ten warunek można jedynie za cenę pewnej prostoty w niejednolitym materiale: maksimum obrachowanego umiaru w stosunku do różnorodnych elementów i parametrów. Właśnie ów umiar przynależny układom decyduje o potencjalnym bogactwie działań maszynowych. Wykazujemy się nazbyt silną skłonnością do reterytorializowania się na dziecku, szaleńcach, na szumie. Tym samym jedynie rozmywamy, zamiast nadawać spójność rozmytemu zbiorowi czy chwytać kosmiczne siły w zdeterytorializowany materiał. Stąd wściekłość, w jaką wpadał Paul Klee, słysząc zarzuty o „infantylizm” kierowane wobec jego rysunków (podobnie jak Varèse, gdy jego kompozycje nazywano szumowymi). Zdaniem Paula Klee, „uczynienie widzialnym” i schwytanie Kosmosu wymaga tylko czystej prostej linii, połączonej z pewną ideą przedmiotu, niczego więcej: mnożąc linie i podejmując każdy napotkany przedmiot, nie uzyskujemy niczego więcej, prócz zakłócenia, wizualnego szumu51. Wedle Varèse’a, do tego, by rzutowanie ukształtowało wysoce złożoną formę, bliską rozkładowi zmiennych w Kosmosie, potrzeba prostej ruchliwej figury oraz równie ruchomej płaszczyzny, inaczej uzyskujemy jedynie szum. 50 W rzeczywistości zdefiniowanie zbiorów rozmytych nasuwa cały szereg rozmaitego rodzaju trudności, nie sposób bowiem nawet powołać się w tym celu na lokalne określenie: „Zbiór dowolnych obiektów znajdujących się na tym oto stole” z pewnością nie jest zbiorem rozmytym. Dlatego matematycy zainteresowani tą kwestią posługują się jedynie pojęciem „podzbiorów rozmytych”, za zbiór odniesienia uznając z konieczności zbiór normalny (zob. Arnold Kaufmann, Introduction à la théorie des sous-ensembles flous, Masson 1975 oraz Hourya Sinaceur, Logique et mathématique du flou, „Critique”, maj 1978.). Celem rozważenia kategorii „rozmycia” jako właściwości pewnych zbiorów postąpiliśmy odwrotnie, wychodząc od definicji funkcjonalnej, nie zaś lokalnej: zbiór rozmyty to zbiór niejednorodnych elementów pełniących funkcję terytorialną, a raczej terytorializującą. Była to jednak definicja tylko nominalna, nie wyjaśniająca tego, „co się w nim dzieje”. Jego definicję realną sformułować można jedynie na poziomie procesów, które toczą się w rozmytym zbiorze: zbiór jest rozmyty wówczas, gdy jego elementy przynależą do niego jedynie na mocy swoistych działań uspójnienia i zespolenia, rządzących się zatem własną, szczególną logiką. 51 Paul Klee, Théorie de l’art moderne, s. 31: „Opowieści o infantylizmie mojej kreski brać się muszą z moich prac z wykorzystaniem linii, w których starałem się powiązać ideę przedmiotu, przykładowo postaci ludzkiej, z czystym przedstawieniem elementu liniowego. Do przedstawienia człowieka takim, jakim jest, potrzebowałbym oszałamiającej gmatwaniny linii. Wówczas jednak osiągnąłbym nie czyste przedstawienie tego elementu, a jedynie nieprzeniknioną plątaninę”.

421

t ys i ąc P l at e au

Wstrzemięźliwość i oszczędność – oto wspólny warunek deterytorializacji materii, molekularyzacji materiału, kosmizacji sił. Być może udaje się to osiągnąć dzieciom. To wstrzemięźliwość właściwa stawaniu-się-dzieckiem, nie będąca wszak z konieczności tym samym, co stawanie się dziecka, wręcz przeciwnie, to również wstrzemięźliwość właściwa stawaniu-się-szaleńcem, które nie jest wszak koniecznie tym samym, co stawanie się szaleńca, wręcz przeciwnie. Co oczywiste, trzeba nader czystego i prostego tonu, emisji i fali pozbawionej składowych harmonicznych, by wysłać dźwięk w podróż, by móc podróżować wokół niego (co udało się La Monte Youngowi). Im bardziej rozrzedzona atmosfera, tym więcej można w niej znaleźć różnorodnych elementów. Ich synteza zaś będzie tym potężniejsza, im oszczędniejszym gestem zostanie dokonana, jako akt uspójnienia, wychwycenia bądź wydobycia w obróbce materiału nie tyle zwięzłego, ile cudownie uproszczonego, twórczo zawężonego i dobranego. Wyobraźnia bowiem schronienie znaleźć może jedynie w technice. Na wskroś nowoczesna nie jest figura dziecka ani szaleńca, tym mniej figura artysty; na wskroś nowoczesna jest figura kosmicznego rzemieślnika – rzemieślnicza bomba atomowa, to nader proste tak naprawdę, zostało to już dowiedzione, zostało dokonane. Być rzemieślnikiem, już nie artystą, twórcą czy założycielem – oto jedyny sposób, by stać się kosmicznym, opuścić środowisko, porzucić ziemię. Zawezwanie Kosmosu nie jest metaforą, przeciwnie, jest skuteczną operacją artysty, który wiąże napotkany materiał z siłami spójności i zestalenia. Materiał wykazuje się zatem trzema zasadniczymi właściwościami: jest materią rozbitą na molekuły, wiąże się z siłami, które ma wychwycić, określa się zaś przez obejmujące go operacje uspójnienia. Oczywiste w końcu staje się to, że więź z ziemią i ludem ulega tutaj całkowitej zmianie i nie przypomina już więzi typu romantycznego. Ziemia jest odtąd tym, co w najwyższym stopniu zdeterytorializowane – nie tylko jako punkt w galaktyce, lecz także jako galaktyka pośród innych galaktyk. Lud zaś teraz jest tym, co najbardziej molekularne – molekularna ludność, lud oscylatorów, stanowiący nieprzeliczoną wielość współdziałających ze sobą sił. Artysta odrzuca romantyczne maski, wyrzeka się sił ziemi w równym stopniu, co sił ludu. Walka bowiem, jeśli w ogóle się toczy, toczy się gdzie indziej. Panujące władze zajmują ziemię i zaprowadzają porządek w ludach. Środki masowego przekazu, wielkie organizacje ludności typu partyjnego czy związkowego są maszynami reprodukcji, maszynami zamazywania, zakłócającymi skutecznie wszelkie ludowe siły ziemi. Panujące władze zmuszają nas do walki zarazem atomowej i kosmicznej, galaktycznej. Wielu artystów świadomych jest tej sytuacji już od dawna, jeszcze zanim do niej doszło (o czym świadczy przykład Nie­tzschego). Mogli ją sobie uświadomić dlatego, że ten sam wektor przecinał ich

422

/ 11 / 1837 – O refrenie

własną dziedzinę: wektor rozbijający na cząstki, wektor atomizacji materiału w powiązaniu z kosmizacją sił przez ten materiał wychwyconych. Odtąd zasadniczym pytaniem jest, czy wszelkiej maści atomowe i molekularne „populacje” (środki masowego przekazu, środki kontroli, komputery, pozaziemskie armie) nadal będą bombardować żywy lud celem jego wytresowania, poddania go kontroli, a może wręcz gwoli jego unicestwienia, czy też jakieś inne molekularne populacje są możliwe – populacje, które będą w stanie wślizgnąć się w obecne i powołać do istnienia w przyszłości jakiś nowy lud. Jak zapytuje Virilio w swej nader surowej analizie wyludnienia ludu i deterytorializacji ziemi, „zamieszkiwać jako poeta czy jako zabójca”52? Zabójcą jest ten, kto bombarduje żywy lud molekularnymi populacjami, domykającymi wszelkie układy i pchającymi je ku czarnej dziurze, coraz obszerniejszej i coraz szerzej rozwierającej się ku niemu. Poetą z kolei jest ktoś, kto wypuszcza molekularne populacje na wolność w nadziei, że zapłodnią, a wręcz zrodzą lud, który nadejdzie, przenikną go, otwierając zarazem dlań Kosmos. Również w tym przypadku jednak nie należy traktować poety tak, jak gdyby karmił się on wyłącznie metaforami: nie jest bynajmniej pewne, czy dźwiękowe molekuły muzyki pop nie wydają już z siebie, tu i ówdzie, jakiegoś rojnego ludu nowego typu, szczególnie obojętnego na nakazy płynące z radia, opornego na kontrolę ze strony komputerów, śmiejącego się z zagrożenia wojną atomową. W tym sensie znacząco zmienił się związek artystów z ludem: artysta przestał być Tylko-Jednym, wycofanym i zamkniętym w sobie, zarazem przestał jednak również zwracać się do ludu, przywoływać go jak jakąś ustanowioną siłę. Nigdy bardziej tego ludu nie potrzebował, lecz u swego szczytu przekonuje się, że ludu brak – że ludu najbardziej brakuje. Artyści tacy nie są bynajmniej popularni, nie są to też populiści – wszak to Mallarmé już zauważył, że Księga potrzebuje ludu, Kafka – że literatura jest sprawą ludu, Paul Klee zaś, że lud, choć zasadniczy, jest jednak tym, czego brakuje. Problemem artysty jest zatem to, że nowoczesne wyludnienie ludu wiedzie ku otwartej ziemi z pomocą środków właściwych sztuce bądź takich, do których wytworzenia ona sama się przyczynia. Zamiast bombardować lud i ziemie zewsząd w otaczającym je Kosmosie, trzeba je zmienić w nośniki porywającego je Kosmosu, wówczas sam Kosmos przemieni się w sztukę. Z wyludnienia wyłonić kosmiczny lud, z deterytorializacji zaś kosmiczną ziemię – oto życzenie 52 Paul Virilio, L’insécurité du territoire, Stock 1975, s. 49. Temat ten rozwinął również Henry Miller w pracy The Time of the Assassins. A Study of Rimbaud, Norfolk, Conn. J. Laughlin 1956 oraz w tekście napisanym dla Varèse’a, Lost! Saved! The Air-Conditioned Nightmare, New York: New Directions 1945. Millerowi bez wątpienia udało się najszerzej rozwinąć typowo nowoczesną figurę pisarza jako kosmicznego rzemieślnika, zwłaszcza w Sexusie.

423

t ys i ąc P l at e au

artysty-rzemieślnika, przejawiające się już tu i ówdzie, miejscowo. Skoro nasze rządy wtrącają się w to, co molekularne i kosmiczne, nasza sztuka również powinna się zająć ich sprawą, tocząc grę o tej samej stawce, o lud i ziemię, z użyciem nieporównywalnych wprawdzie, acz stanowiących dla nich konkurencję środków. Czy właściwe twórczości nie jest działanie w milczeniu, miejscowo, doszukiwanie się wszędzie możliwości zestalenia, podążenie z poziomu molekuł ku nieprzewidywalnemu Kosmosowi, podczas gdy procesy niszczenia i zachowywania przebiegają w sposób jawny, na proscenium, zajmując cały Kosmos po to, by poskromić to, co molekularne, zakonserwować i zamknąć co najwyżej w bombie? Tych trzech „epok”, klasycyzmu, romantyzmu i nowoczesności (z braku lepszej nazwy) nie należy interpretować jako stadiów ewolucji ani jako struktur, między którymi zachodzą znaczące cięcia. Są one bowiem układami obejmującymi różne Maszyny bądź też różnymi związkami z Maszyną. W pewnym sensie wszystko, co przypisujemy danej epoce, obecne było już w poprzedniej. Dlatego zawsze chodzi o siły, a podstawowe pytanie brzmi, czy przynależą one do chaosu, czy też są to siły ziemi. Podobnie rzecz ma się z malarstwem, które zawsze usiłowało uczynić widzialnym, nie zaś odtwarzać to, co widzialne, oraz z muzyką, która chciała uczynić dźwięcznym, nie zaś odtwarzać brzmienia. Zbiory rozmyte nieustannie powstają, wynajdując swoiste procesy zestalenia. Wyzwalanie molekuł zaś odnajdujemy już w klasycznych materiach treści, działających w trybie rozbijania warstw, oraz w romantycznych materiach wyrażenia, działających w trybie dekodowania. Wszystko, co można tutaj rzec, sprowadza się do stwierdzenia, że siły wyłaniające się z ziemi czy z chaosu nie są ujmowane bezpośrednio jako siły, lecz jedynie odzwierciedlane w stosunkach między materią a formą. Chodziłoby nam jednak raczej o progi postrzeżenia, progi rozpoznawalności, przynależne danemu układowi. Tylko w dostatecznie zdeterytorializowanej postaci materia sama przejawiać się może w sposób molekularny i wyłaniać z siebie siły, które przypisać można odtąd wyłącznie Kosmosowi. Działo się tak „od zawsze”, wszelako w innych warunkach postrzeżeniowych. Potrzeba jednak nowych warunków, by to, co było pogrążone gdzieś w głębi i skryte, domniemane jedynie i wyprowadzalne, wynurzyło się teraz na powierzchnię. To, co złożone, w układzie, co jak dotąd tylko było złożone, staje się czymś, co składa się na nowy układ. W tym znaczeniu cała historia sprowadza się do historii percepcji, tym zaś, z czego się ona składa, jest materia pewnego stawania, nie zaś przedmiot opowieści. Stawanie się jest niczym maszyna, obecna na różne sposoby w każdym układzie, przemieszczająca się jednak zarazem między nimi, otwierająca je na siebie, bez względu na jakąkolwiek stałość porządku czy określoność następstwa.

424

/ 11 / 1837 – O refrenie

Teraz powrócić możemy do refrenu, proponując inną jeszcze klasyfikację jego odmian: śpiewki środowiskowe, przynajmniej dwuczęściowe, w których części wzajemnie sobie odpowiadają (fortepian i skrzypce); śpiewki rodzime, terytorialne, w których wszystko wiąże się z ojczyzną, łącznie z wielką pieśnią ziemi stanowiącą refren zmieniający się ciągle wraz ze zmianą stosunków, za każdym razem wyznaczających odstęp między ziemią a terytorium, ich nieustanny rozdźwięk (kołysanka, pijacka przyśpiewka, pieśni myśliwskie, przyśpiewki robocze i pieśni wojskowe); śpiewki ludowe i folklorystyczne, powiązane z potężnym śpiewem ludu, kształtujące się podług zmiennych relacji jednostkowienia tłumu, grające jednocześnie na afektach i narodach (polka, owerniaczka, almandka, madziarka, rumunka, lecz również patetyczka, paniczka, mścicielka… itp.); śpiewki cząsteczkowe (morze, wiatr) powiązane z siłami kosmicznymi, ze śpiewką Kosmosu. Sam Kosmos bowiem jest śpiewką, podobnie jak ucho (wszystko, co dotąd braliśmy za błędność i błądzenie, błędnik i labirynt, jest nawracającą śpiewką). Z jakich jednak powodów właśnie refren ma mieć charakter przede wszystkim dźwiękowy? Skąd owo uprzywilejowanie, skoro już same zwierzęta, zwłaszcza ptaki, prezentują nam tyle niezliczonych śpiewek w postaci gestów czy postaw, śpiewek chromatycznych i wizualnych? Czy malarz dysponuje mniejszą liczbą śpiewek, aniżeli muzyk? Czy u Cézanne’a czy Klee jest mniej śpiewek, niż u Mozarta, Schumanna i Debussy’ego? A w przykładach z Prousta, czy niewielki fragment żółtej ściany z Vermeera, kwiaty malowane przez pewnego malarza, róże Elstira są w mniejszym stopniu śpiewką, aniżeli fraza z sonaty Vinteuila? Rzecz nie w tym, by przyznać pierwszeństwo którejś ze sztuk w ramach jakiejś formalnej hierarchii i z zastosowaniem bezwzględnych kryteriów. Skromniejszym problemem będzie raczej porównanie ze sobą mocy i współczynników deterytorializacji określonych składowych dźwiękowych i obrazowych. Wydaje się, że dźwięk, w toku deterytorializacji, jednocześnie oczyszcza się i subtelnieje, precyzuje się i zyskuje samodzielność. W odróżnieniu od niego barwa coraz bardziej się skleja, nie tyle w konieczny sposób z jakimś przedmiotem, ile z terytorialnością. W toku deterytorializacji rozprasza się ona i zaciera, dając się prowadzić innego rodzaju składowym. Uwidacznia się to wyraźnie w zjawisku synestezji, która nie sprowadza się do jakiejś prostej odpowiedniości między barwą a dźwiękiem, lecz w której dźwięki przejmują rolę sterowniczą i prowadzą za sobą barwy, a te nakładają się na widzialne barwy, przekazując im pewien rytm i wprawiając je w ściśle dźwięczny ruch53. Tego rodzaju moc zawdzięcza 53

Na temat związków barw z dźwiękami zob. Messiaen i Samuel, Entretiens, s. 36-38. Tym, co Messiaen zarzuca narkomanom, jest zbytnie uproszczenie

425

t ys i ąc P l at e au

dźwięk nie jakimś wartościom znaczącym czy „komunikacyjnym” (które, przeciwnie, ją zakładają) ani właściwościom fizycznym (które uprzywilejowywałyby raczej światło). To linia filogenetyczna, maszynowa gromada, działają za pośrednictwem dźwięku, by uczynić zeń wierzchołek deterytorializacji. Nie obywa się to jednak bez znacznych trudności, wiążących się z jego wieloznacznością: dźwięk na nas napada, włada nami, pcha nas, ciągnie i pociąga, porywa i przeszywa. Opuszcza on Ziemię, zarazem po to, by strącić nas w czarną dziurę, jak otworzyć nas na Kosmos. Sprawia, że pragniemy śmierci. Obdarzony największą mocą deterytorializacji, dokonuje również najbardziej masowych, najbardziej otępiających, najbardziej wtórnych i zbędnych reterytorializacji. Ekstaza albo hipnoza. Nie wstrząśniemy ludem z pomocą barw. Flagi na nic się nie zdadzą bez trąb, lasery moduluje się dźwiękiem. Śpiewka jest dźwięczna par excellence, swą moc przejawia jednak na równi w chwytliwej melodyjce, jak w najczystszym motywie czy we frazie z Vinteuila. Niekiedy zaś w obu jednocześnie, o czym świadczą choćby melodie Beethovena, przemienione w sygnał dźwiękowy czy muzyczny zwiastun. W muzyce tkwi faszystowski potencjał. Można by rzec najogólniej, że muzyka podłączona jest do maszynowej gromady nieskończenie potężniejszej niż maszynowa gromada malarstwa: linia wybiórczego nacisku. Dlatego muzyk nie jest związany w taki sam sposób z ludem, maszynami czy panującą władzą, jak malarz. Władze zwłaszcza odczuwają żywotną potrzebę sprawowania kontroli nad rozmieszczeniem czarnych dziur i linii deterytorializacji w obrębie owej gromady dźwięków, by zażegnać bądź przywłaszczyć sobie efekty muzycznej maszynowości. Malarz, przynajmniej w naszym wyobrażeniu, może być o wiele bardziej otwarty pod względem społecznym, o wiele silniej zaangażowany politycznie i mniej podatny na kontrolę od zewnątrz i od wewnątrz. Dlatego, że sam musi stworzyć bądź odtworzyć tę gromadę i za każdym razem posłużyć się w tym celu ciałami światła i barw, które wytwarza, w przeciwieństwie od muzyka, który z kolei dysponuje swego rodzaju zalążkową ciągłością, choćby w ukrytej, pośredniej postaci, z użyciem której wytwarza swe brzmieniowe ciała. To całkiem różny rodzaj twórczego ruchu: jeden wiedzie od soma ku germen, drugi zaś – od germen ku soma. Refren malarski jest odwrotnością refrenu muzycznego, negatywem muzyki. Czym więc tak naprawdę jest refren? Harmonika szklana – refren jest pryzmatem, kryształem czasoprzestrzeni. Oddziałuje na to, co go otacza, czy będzie tym dźwięk, czy światło, by wydobyć stąd rozmaite drgania, rozkłady, rzuty i przekształcenia. Refren obdarzony jest również tego stosunku, który zachodzi u nich odtąd między szumem a barwą, zamiast wykorzystywać pewne złożenia dźwięków-trwań oraz złożenia barw.

426

/ 11 / 1837 – O refrenie

funkcją katalityczną – nie tylko przyspiesza zmiany i reakcje w swym otoczeniu, lecz również wspiera pośrednie interakcje między elementami pozbawionymi tak zwanego naturalnego powinowactwa, tworząc w ten sposób uporządkowane masy. Refren przypomina zatem kryształ czy cząsteczkę białka. Jeśli idzie o ukryty zalążek czy wewnętrzną strukturę, mają one dwa zasadnicze aspekty: przyrost i spadek, rozbudowanie i skurczenie, wzmocnienie i usunięcie w oparciu na nierównych miarach, lecz również obecność pewnego wstecznego ruchu, przebiegającego w obu kierunkach, niczym „w bocznych oknach jadącego tramwaju”. Osobliwy ruch wstecz Joke’u. Znamienne dla refrenu jest skurczenie się w trybie ujmowania na jednej skrajnie krótkiej chwili, niejako od krańców ku środkowi, bądź, na odwrót, rozpostarcie się, w trybie dorzucania, od środka do skrajów, niekiedy przebiegające również w obu kierunkach jednocześnie54. Refren wytwarza czas. Jest „czasem uwikłanym”, o którym wspominał językoznawca Guillaume. Tym samym jeszcze bardziej uwidacznia się wspomniana wieloznaczność, jeśli bowiem ruch wsteczny tworzy jedynie zamknięte koło, jeśli przyrosty i spadki dokonują się jedynie w regularnych miarach, jak w przypadku podwojenia czy przepołowienia, to owa fałszywa czasoprzestrzenna ścisłość jeszcze bardziej rozmywa zewnętrzny zbiór, który z zalążkiem wiążą już jedynie stosunki skojarzeniowe, wskazujące i opisowe – „składowisko podrobionych surowców służących wytwarzaniu nieczystych kryształów”, już nie czysty kryształ wychwytujący kosmiczne siły. Refren pozostaje w stadium formuły przywołującej pewną postać czy krajobraz, sam jednak nie stanowi ani rytmicznej postaci, ani melodycznego pejzażu. Są one zatem niejako dwoma biegunami refrenu. Bieguny te zaś zależne są nie tylko od jakieś wewnątrzpochodnej jakości, lecz również od pewnego stanu sił u słuchającego. Z tej racji fraza z sonaty Vinteuila na długo towarzyszy miłości Swanna, wiąże się z postacią Odetty i kojarzy z pejzażem Lasku Bulońskiego, póki sama nie zwróci się ku sobie, nie otworzy na samą siebie, by odsłonić i wydobyć z siebie nieznane dotąd możliwości, by nawiązać nowe połączenia, oswobodzić i pchnąć miłość ku innym układom. Nie ma Czasu jako apriorycznej formy, to refren bowiem jest aprioryczną formą czasu, wytwarzającą za każdym razem czas inny. Zdumiewające, że muzyka nie pozbywa się przeciętnej czy wyświechtanego refrenu ani nie żegna się z jego niewłaściwym użyciem, lecz unosi go ze sobą, posługując się nim niczym odskocznią. „Ah, vous dirai-je maman”, „Mam chusteczkę haftowaną” czy „Panie Janie, Panie 54 W kwestii kryształu i jego typów, wartości dorzuconych i ujętych oraz ruchu wstecznego odwołujemy się zarówno do tekstów Messiaena, zawartych w Entretiens, jak Paula Klee z jego Dzienników.

427

t ys i ąc P l at e au

Janie…”. Dziecięca czy ptasia (przy)śpiewka, piosenka ludowa, piosenka pijacka, walc wiedeński, krowie dzwonki – muzyka wszystko zniesie, wszystko uniesie i wykorzysta. Nie dlatego bynajmniej, że dziecięca piosenka, ptasie trele czy ludowa przyśpiewka sprowadzić się dają do skojarzeniowej i zamkniętej formuły, o której wcześniej wspominaliśmy. Należałoby raczej pokazać, dlaczego muzykowi potrzebna jest śpiewka pierwszego typu, śpiewka terytorialna i śpiewka układu, by następnie przekształcił ją on od wewnątrz, zdeterytorializował, a wreszcie stworzył śpiewkę typu drugiego, jako ostateczny cel muzyki, kosmiczną śpiewkę dźwiękowej maszyny. Gisèle Brelet znakomicie omówiła ów problem dwóch typów na przykładzie muzyki Bartóka, formułując go następująco: w jaki sposób, czerpiąc z melodii terytorialnych i popularnych, samodzielnych, samowystarczalnych, zamkniętych w sobie jako pewne modi, zbudować nowy chromatyzm, który umożliwiłby łączność między nimi, tworząc w ten sposób „tematy”, wspierające rozwój Formy, a raczej stawanie się Sił? Problem ten jest natury ogólnej, gdyż w wielu przypadkach w śpiewki zostaje wszczepiony nowy zalążek, który odzyskuje modi i zapewnia im łączność, rozbija temperację, stapia dur z moll, rozpuszcza system tonalny, raczej przesączając się przez jego sieć, aniżeli całkowicie z nim zrywając55. Zawołać można: niech żyje Chabrier, na pohybel Schoenbergowi, jak Nietzsche życzył Bizetowi, i to z tych samych powodów, w tych samych muzycznych i technicznych zamiarach. Od modalności przechodzimy do poszerzonej, nietemperowanej chromatyki. Nie ma potrzeby rezygnować z tonalności, wystarczy ją rozluźnić i rozpuścić – pozwolić jej ujść. Od śpiewek w układzie (terytorialnych, ludowych, miłosnych itp.) przechodzimy do niekończącej się, wielkiej maszynowej śpiewki kosmicznej. Praca stwórcza trwa już jednak w pierwszym ich typie, cała się w nich ziszcza. W krótką formę śpiewki, refrenu czy 55 Zob. artykuł Roland-Manuela na temat rozwoju harmonii we Francji i jej odnowy od roku 1880 w: L’Histoire de la musique, t. II s. 867-879, oraz artykuł Delage’a poświęcony Chabrierowi (tamże, s. 831-840), zwłaszcza zaś studium Gisèle Brelet o Bartóku, w którym pisze ona: „Czyż właśnie nie z owej antynomii melodii i tematu wypływa owa trudność, z jaką muzyka artystyczna boryka się za każdym razem, gdy próbuje wykorzystać do swych celów muzykę ludową? Muzyka popularna to melodia w najszerszym sensie, melodia, która nas przekonuje, że jest samowystarczalna i tożsama z muzyką jako taką. Jakżeby miała ugiąć się przed muzyką artystyczną i poddać się jej obróbce do postaci dzieła muzycznego, kierującego się wyłącznie własnymi celami? Wiele czerpiących z folkloru symfonii to symfonie jedynie na tematy ludowe, wobec których uczone rozwinięcie pozostaje czymś obcym i zewnętrznym. Melodia ludowa nie może stać się prawdziwym tematem, dlatego w obrębie muzyki ludowej jest ona całym dziełem, skończonym raz na zawsze i mogącym się odtąd jedynie powtarzać. Czy jednak melodia nie może przekształcić się w temat? Bartók jednak ostatecznie rozwiązuje ów uznawany jak dotąd za nierozwiązywalny problem (s. 1056).

428

/ 11 / 1837 – O refrenie

ronda, wkradają się zniekształcenia zdolne schwycić ogromne siły. Sceny z dzieciństwa, dziecinne igraszki – wychodzimy wprawdzie od dziecięcej piosnki, dziecko jednak unosi się już na skrzydłach, jest dzieckiem niebiańskim. Stawaniu-się-dzieckiem przez muzyka towarzyszy stawanie-się-powietrznym u dziecka, w niedającym się już rozbić bloku. Wspomnienie anioła to stawanie się dla Kosmosu. Kryształ: stawanie-się-ptakiem u Mozarta nieodłączne jest od stawania-się-wtajemniczonym u ptaków, tworzą wspólnie blok56. To niebywale głęboka praca nad pierwszym typem śpiewek tworzy śpiewki typu drugiego, czyli krótkie frazy Kosmosu. W jednym z koncertów Schumannowi potrzebne były wszystkie możliwe orkiestrowe układy do tego, by wyprawić wiolonczelę w wędrówkę, podążającą przed siebie niczym uchodzące w oddali i gasnące światło. U Schumanna cała wielka użyta tutaj uczona melodyczna, harmoniczna i rytmiczna praca prowadzi do tego prostego i skromnego rezultatu – do deterytorializacji śpiewki57. Wytworzenie zdeterytorializowanej śpiewki – oto ostateczny cel muzyki, wypuszczenie jej w Kosmos jest o wiele ważniejsze, aniżeli budowa nowego systemu. Otwarcie układu na kosmiczne siły. Od jednego do drugiego – od układu dźwięków do maszyny udźwięczniającej – od stawania-się-dzieckiem przez muzyka ku kosmicznemu-stawaniu-się dziecka. Na drodze tej czyha wiele niebezpieczeństw: czarne dziury, pułapki, paraliż palców i urojenia ucha, obłęd Schumanna, rozgniewana i zła siła kosmiczna, prześladujące nuty, przeszywające dźwięki. Wszystko jednak już wcześniej się w sobie zawarło – kosmiczna siła w materiale, nieskończona wielka śpiewka w krótkich przyśpiewkach, wielkie posunięcie w drobnych zabiegach. Nigdy tylko nie jesteśmy pewni, czy starczy nam sił, nie mamy bowiem w odwodzie żadnego systemu, a jedynie linie i ruchy. Schumann.

56 Marcel Moré, Le dieu et le monde des oiseaux, Gallimard 1971, s. 168 oraz, o krysztale, s. 83-89. 57 Zob. słynna analiza jego Marzenia, przeprowadzona przez Albana Berga, w: Écrits, Rocher 1957, s. 44-64.

/ 12 /

1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e nn a

Wóz koczowników, w całości z drewna, Ałtaj, IV-V wiek p.n.e.

Aksjomat I: Maszyna wojenna jest zewnętrzna wobec aparatu państwa Twierdzenie I: Zewnętrzność ta jest poświadczana, po pierwsze, przez mitologię, epos, dramat oraz gry Georges Dumézil w rozstrzygających analizach dotyczących mitologii indoeuropejskiej wykazał, że suwerenność polityczna, czyli panowanie, była dwugłowa: miała głowę króla-maga i głowę kapłana-prawodawcy. Rex i flamen, raj i Brahman, Romulus i Numa, Waruna i Mitra, despota

431

t ys i ąc P l at e au

i prawodawca, ten, który wiąże, i ten, który organizuje. Bez wątpienia, te dwa bieguny są sobie ściśle przeciwstawne, jak mrok i jasność, gwałtowność i spokój, prędkość i powolność, to, co straszliwe i to, co uporządkowane, jak „więź” i „pakt” itp.1. Jednak ich przeciwstawność jest względna: działają one w parze, naprzemiennie, jakby wyrażały podział Jednego lub same składały się na suwerenną jedność. „Zarazem antytetyczne i komplementarne, potrzebne sobie nawzajem, a w konsekwencji wyzute z wrogości, pozbawione mitologii konfliktu: każde poszczególne określenie na jednym z planów przywołuje automatycznie podobne określenie na drugim z nich, a wspólnie wyczerpują pole funkcji”. Oto zasadnicze elementy aparatu państwa, działającego w trybie jedno-drugie, rozmieszczającego binarne podziały i kształtującego pewne wewnętrzne środowisko. To podwójne powiązanie czyni z aparatu państwa warstwę. Warto zauważyć, że wojna nie należy do tego aparatu. Albo państwo dysponuje przemocą, która nie wyraża się przez wojnę, pozbawione jest broni i jej nie potrzebuje, działa przez bezpośredni magiczny chwyt, „łapie” i „wiąże”, zapobiegając jakiejkolwiek walce. Albo też państwo pozyskuje armię, co zakłada jednak włączenie wojny w porządek prawny i organizację funkcji militarnej2. Sama maszyna wojenna wydaje się niesprowadzalna do aparatu państwa, zewnętrzna wobec jego suwerenności, uprzednia względem jego prawa: pochodzi skądinąd. Indra, bóg wojownik, przeciwstawia się Warunie w równej mierze, co Mitrze3. Nie daje się sprowadzić ani do pierwszego, ani do drugiego z nich, nie jest też trzecim. Jest raczej niejako czystą mnogością bez miary, sforą, szturmem ulotności i mocą metamorfozy. Zrywa więzy i łamie pakt. Przedkłada on furor (wściekłość) nad umiar, chyżość nad ociężałość, tajemnicę nad jawność, moc nad władzę, maszynę przeciwstawia aparatowi. Poświadcza inną sprawiedliwość, przejawiając niekiedy niepojęte okrucieństwo lub niebywałą litość (zrywa wszak więzy…4). Przede wszystkim wyraża on inny typ stosunku do kobiet i zwierząt, bowiem zamiast dokonywać 1

Georges Dumézil, Mitra-Varuna, Gallimard 1948 (na temat nexum i mutuum, więzi i kontraktu, zob. s. 118-124). 2 Państwo, ze swego pierwszego bieguna (Waruna, Uranos, Romulus), działa przez magiczne powiązanie, zajęcie lub bezpośredni chwyt: nie walczy ono i nie posiada maszyny wojennej, „wiąże i nic ponadto”. Z drugiego swego bieguna (Mitra, Zeus, Numa) przyporządkowuje ono sobie armię, narzucając jej jednak zasady instytucjonalne i prawne, będące jedynie częścią aparatu państwa: z tego powodu Mars-Tyr (Mars-Tiwaz) nie jest bogiem wojownikiem, lecz bogiem „jurystą wojny”. Zob. Dumézil, Mitra-Varuna, s. 113 i następne, s. 202 i następne. 3 Georges Dumézil, Heur et malheur du querrier, PUF 1969. 4 Na temat roli wojownika jako tego, który „zrywa więzy” i przeciwstawia się magicznym zobowiązaniom, jak również paktom prawnym, por. Georges Dumézil, Mitra-Varuna, s. 124-132. Zob. też passim u Dumézila, przy okazji analizy pojęcia furor.

432

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

binarnych podziałów na „stany”, doświadcza wszystkiego w stosunkach stawania się: czy to stawania-się-zwierzęciem przez wojownika, czy stawania-się-kobietą, przekraczających zarówno dualizm określeń, jak i zgodność relacji. Maszyna wojenna w każdym razie należy do innej przestrzeni i innej jest natury, jej źródłem nie jest aparat państwa. Należy przywołać tutaj konkretny przykład, porównując maszynę wojenną z aparatem państwa na gruncie teorii gier. Posłużą nam zań szachy i go, ujmowane z punktu widzenia pionków, zachodzących między nimi relacji i właściwej im przestrzeni. Szachy są grą przynależną państwu czy też grą dworską – grał w nią cesarz Chin. Figury szachowe są kodowane, mają wewnętrzną naturę, charakterystyczne właściwości, z których wynikają ich ruchy, sytuacje i ich zderzenia. Wyposażone są w jakości, skoczek pozostaje skoczkiem, goniec – gońcem, a pion – pionem. Każdy z nich jest, niczym podmiot wypowiedzi, obdarzony względną władzą, a owe względne władze łączą się w podmiocie wypowiedzenia: w samym szachiście lub też w wewnętrznej formie gry. Kamienie w go są, przeciwnie, ziarnami, granulkami, prostymi jednostkami arytmetycznymi, pełnią wyłącznie anonimową, kolektywną, trzecioosobową funkcję: „porusza się” – równie dobrze mężczyzna, kobieta, pchła czy słoń. Kamienie w go są elementami maszynowego, niesubiektywnego układu; pozbawione są specyficznych własności poza tymi, jakie wynikają z danej sytuacji. Również relacje są w obydwu przypadkach bardzo różne. W swym wewnętrznym środowisku figury szachowe wchodzą, ze sobą i z figurami przeciwnika, we wzajemnie jednoznaczne relacje: ich funkcje mają charakter strukturalny. Kamień w go tymczasem działa jedynie w środowisku zewnętrznym czy też w zewnętrznych relacjach z mgławicami i konstelacjami, wobec których pełni funkcje przyłączające lub sytuacyjne, jak ograniczanie, otaczanie, przerywanie. Kamień w go może, całkiem sam, zniszczyć synchronicznie całą konstelację, czego nie jest w stanie dokonać figura szachowa (zdolna do tego jedynie w wymiarze diachronicznym). Szachy są rzecz jasna wojną, ale wojną zinstytucjonalizowaną, uregulowaną i zakodowaną, z frontem, tyłami i bitwami. Domeną go jest z kolei wojna bez linii walki, bez starć i zaplecza, wręcz bez bitew: to czysta strategia, w odróżnieniu od szachów, w których mamy do czynienia z semiologią. Wreszcie, sama przestrzeń jest w obydwu przypadkach całkowicie inna: w szachach chodzi o zajęcie zamkniętej przestrzeni, a więc o przesunięcie się z jednego punktu do drugiego, o zajęcie jak największej liczby miejsc za pomocą jak najmniejszej liczby figur. W go natomiast chodzi o rozmieszczenie się w przestrzeni otwartej, o jej utrzymanie, o zachowanie możliwości pojawienia się w dowolnym miejscu: ruch nie przebiega już z jednego punktu do drugiego, lecz staje się ciągły, pozbawiony celu i kierunku, punktu wyjścia i dojścia. „Gładka”

433

t ys i ąc P l at e au

przestrzeń go przeciwstawia się „żłobionej” przestrzeni szachów. Nomos go przeciwko państwu szachów, nomos przeciw polis. Tak więc szachy kodują i dekodują przestrzeń, podczas gdy go działa zupełnie inaczej, terytorializuje i deterytorializuje (ustanawia terytorium z zewnątrz, w ramach danej przestrzeni, spaja je wytwarzając terytorium przyległe, deterytorializuje przeciwnika, rozbijając wnętrze jego terytorium, deterytorializuje też siebie samo, porzucając je, przechodząc gdzie indziej...). To inna sprawiedliwość, inny ruch, inna czasoprzestrzeń. „(…) przychodzą jak przeznaczenie, bez powodu, wbrew rozumowi, bez względu, pozoru”5. „W jakiś niepojęty dla mnie sposób przedarli się aż do stolicy, chociaż granica jest bardzo daleko. W każdym razie są, i wygląda na to, że każdego ranka jest ich coraz więcej”6 – Luc de Heusch przedstawił mit ludu Bantu, odsyłający nas do tego samego schematu: Nkongolo, tubylczy władca, organizator wielkich robót, człowiek spraw publicznych i policyjnych, oddaje swe przyrodnie siostry myśliwemu Mbidi, który wspiera go, następnie zaś odchodzi. Syn Mbidi, człowiek skryty, przyłącza się do swego ojca, jednak po to tylko, by powrócić z zewnątrz, wraz z ową niewyobrażalną rzeczą – armią – i zamordować Nkongolo, gotów budować nowe państwo7... „Pomiędzy” państwem despotyczno-magicznym a państwem prawnym, obejmującym instytucję wojskową, dochodziłoby zatem do owego rozbłysku maszyny wojennej, przybywającej z zewnątrz. Z punktu widzenia państwa oryginalność wojownika, jego niezwykłość, z konieczności przejawia się przez zaprzeczenie: głupotę, szkaradność, szaleństwo, bezprawie, uzurpację, grzech... Dumézil analizuje trzy występujące w tradycji indoeuropejskiej „grzechy” wojownika: przeciw królowi, przeciw kapłanowi, przeciw prawom wypływającym z państwa (może to być wykroczenie płciowej natury, podważające podział na mężczyzn i kobiety, a nawet zdrada ustanowionych przez państwo praw wojennych8). Wojownik dopuszcza się zdrady całkowitej, włączając funkcję 5

Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, tłum. L. Staff, Zielona Sowa 2003, Rozprawa Druga, fr. 17, s. 63 [przyp. red.]. 6 Franz Kafka, Stara karta, tłum. A. Wołkowicz, „Literatura na Świecie” 2 (187) 1987, s. 22 [przyp. red.]. 7 Luc de Heusch (Le roi ivre ou l’origine de l’Etat, Gallimard 1972) podkreśla publiczny charakter gestów Nkongolo, w przeciwieństwie do skrytości gestów Mbidi i jego syna: przede wszystkim spożywa on posiłki publicznie, gdy tamci chowają się w ich trakcie. Dostrzeżemy istotny, podkreślany częstokroć przez komentatorów związek, łączący maszynę wojenną z tajemnicą, zarówno co do zasady, jak ze względu na konsekwencje: szpiegostwo, strategia, dyplomacja. 8 Georges Dumézil, Mythe et épopée, Gallimard, 1973, s. 17-19: podobne trzy grzechy można odnaleźć również u hinduskiego Indry, skandynawskiego bohatera Starcatherusa [Starkadra], czy greckiego herosa Heraklesa. Zob. również Heur et malheur du guerrier.

434

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

militarną, albo znajduje się w sytuacji całkowitego niezrozumienia. Historykom, zarówno burżuazyjnym, jak i radzieckim, zdarza się podążać śladem tej negatywnej tradycji myślenia i przekonywać, że Dżyngis-Chan niczego nie pojął: „nie pojął” zjawiska państwowości, „nie pojął” też miejskości. Łatwo powiedzieć. Rzecz w tym, że zewnętrzność maszyny wojennej wobec aparatu państwa przejawia się wprawdzie wszędzie, lecz z trudem daje się pomyśleć. Nie wystarczy stwierdzić, że maszyna jest zewnętrzna wobec aparatu, należy przysposobić się do ujmowania samej maszyny wojennej jako czystej formy zewnętrzności, w odróżnieniu od aparatu państwa, stanowiącego formę wewnętrzności, obieranej przez nas zwykle za wzór kierujący z nawyku naszym myśleniem. Wszystko komplikuje się przez to, że zewnętrzna moc maszyny wojennej, w pewnych okolicznościach, sama niekiedy upodabnia się do jednej czy drugiej głowy aparatu państwa. Niekiedy łączy się ona z magiczną przemocą państwa, niekiedy zaś – z jego instytucją wojskową. Maszyna wojenna, przykładowo, odkrywa prędkość i tajemnicę; ale przecież pewna prędkość i pewna tajemnica, warunkowo czy też wtórnie, przynależne są również państwu. Znaczne ryzyko wiąże się zatem z określeniem strukturalnego stosunku między dwoma biegunami politycznej suwerenności oraz dynamicznego stosunku obydwu biegunów wziętych wraz z mocą wojny. Dumézil przytacza w tym kontekście lineaż królów Rzymu: stosunek Romulus-Numa odtwarza się seryjnie, z wariantami i naprzemiennie, w odniesieniu do tych dwóch typów równie prawomocnych władców; ale wspomina on także o „złym królu”, Tullusie Hostilliuszu czy Tarkwiniuszu Pysznym, wcieleniu wdzierającego się wojownika, postaci siejącej zamęt, bezprawnej9. Można przywołać tu również szekspirowskie postaci królów; nawet przemoc, zabójstwa i perwersje nie zdołały przeszkodzić państwowej sukcesji w obieraniu „dobrych” władców; wślizguje się do niej jednak pewna niepokojąca postać: Ryszard III, który na początku już oznajmia, że jego zamiarem jest wynalezienie na nowo maszyny wojennej i wytyczenie linii jej ruchu (jako szpetny łotr i zdrajca, ma on „tajemne zamiary” zupełnie inne, niż zdobycie władzy państwowej, a co więcej, inny ma stosunek do kobiet). Ujmując rzecz pokrótce: za każdym razem, gdy gwałtowność wojennej mocy myli się z sukcesją państwowego panowania, wszystko się zaciera i nie sposób już wówczas zrozumieć maszyny wojennej inaczej, niż w negatywnej postaci, ponieważ nie dopuszcza się wówczas istnienia czegokolwiek zewnętrznego wobec samego państwa. Maszyna wojenna wszelako, umieszczona na 9 Georges Dumézil, Mitra-Waruna, s. 135, Dumézil rozważa niebezpieczeństwa, jakich nastręcza owo pomieszanie oraz jego powody, mogące wiązać się ze zmianami gospodarczymi, zob. s. 153, 159.

435

t ys i ąc P l at e au

powrót w swym zewnętrznym środowisku, objawia inne oblicze, inną naturę, inne pochodzenie. Sytuuje się ona, jak się zdaje, między dwiema głowami państwa, między dwiema artykulacjami, jako coś niezbędnego do przechodzenia między nimi. Jednak właśnie jako znajdująca się „między” nimi dwiema, utwierdza ona natychmiast swą niesprowadzalność do żadnej z nich, nawet jeśli tylko chwilowo, błyskawicznie. Państwo nie ma własnej maszyny wojennej, może ją jedynie zdobyć w postaci instytucji wojskowej, która, jako taka, nie przestaje mu przysparzać trudności. Stąd bierze się nieufność państw wobec ich instytucji wojskowych, dziedzictwa zewnętrznej maszyny wojennej. Domyślał się tego Clausewitz, wskazując na przepływ wojny absolutnej jako Idei, przyjmowanej przez państwa częściowo wedle jego potrzeb politycznych, Idei, której są one lepszymi lub gorszymi „przewodnikami”. Zakleszczony między dwoma biegunami politycznej suwerenności, wojownik zdaje się pokonany, potępiony, bez przyszłości, sprowadzony do własnej wściekłości, którą zwraca przeciw samemu sobie. Potomkowie Heraklesa, Achilles, a następnie Ajax, mieli jeszcze dość siły, by potwierdzić swoją niezależność od Agamemnona, człowieka starego państwa, nie mogli jednak już nic zdziałać w obliczu Ulissesa, człowieka rodzącego się nowego państwa, pierwszego człowieka państwa nowoczesnego. To właśnie Ulisses odziedziczył armię po Achillesie, zmieniając jej zastosowanie, poddając ją prawu państwa, nie zaś Ajax, potępiony przez boginię, którą zlekceważył i przeciw której zgrzeszył10. Nikt lepiej niż Kleist nie odmalował sytuacji, w jakiej znajduje się wojownik, jednocześnie dziwaczny i potępiony. W Pentezylei bowiem Achilles pozbawiony jest już swej mocy: maszyna wojenna przeszła na stronę Amazonek, pozbawionego państwa ludu-kobiety, u którego sprawiedliwość, religia i obyczaje miłosne zorganizowane są bez reszty w trybie wojennym. Potomkinie Scytów, Amazonki, pojawiają się niczym piorun, „między” dwoma państwami, greckim i trojańskim, w proch obracając wszystko, co stanie im na drodze. Achilles napotyka swego sobowtóra, Pentezyleę. W trakcie dwuznacznej walki Achilles nie może się powstrzymać przed sprzęgnięciem się z maszyną wojenną, czyli przed pokochaniem Pentezylei, wiążącym się ze zdradą Agamemnona i Ulissesa. Okazuje się on jednak na tyle nieodrodnym synem greckiego państwa, że Pentezylea nie może nawiązać z nim namiętnej relacji wojennej, nie zdradzając zarazem zbiorowego prawa własnego ludu, owego prawa sfory, zakazującego „doboru” przeciwnika i konfrontacji, czy binarnych rozróżnień. 10 Na temat Ajaksa i tragedii Sofoklesa zob. analizę Jeana Starobinskiego, Trois fureurs, Gallimard 1974, w której stawia on wprost problem wojny i państwa.

436

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Całe dzieło Kleista opiewa maszynę wojenną, przeciwstawną aparatowi państwa w przegranej z góry walce. Arminius, rzecz jasna, zapowiada germańską maszynę wojenną, zrywającą z imperialnym porządkiem sojuszy i armii, występującą po wsze czasy przeciw państwu rzymskiemu. Jednak Książę Homburga żyje już tylko we śnie, skazany za odniesienie zwycięstwa, oznaczającego wypowiedzenie posłuszeństwa prawu państwowemu. Maszyna wojenna Kohlhaasa z kolei nie może działać inaczej niż w trybie rozboju. Czy owa maszyna z chwilą triumfu państwa skazana jest na wybór między obróceniem się w zdyscyplinowany, państwowy organ wojenny, a zwróceniem się przeciw sobie samej jako maszynie samobójczej dla obojga: samotnego mężczyzny i samotnej kobiety? Goethe i Hegel, myśliciele państwa, widzieli w Kleiście potwora; Kleist od początku był zgubiony. Z jakiego zatem powodu nowoczesność w swej najdziwaczniejszej postaci stoi po jego stronie? Ponieważ żywiołem jego dzieła są tajemnica, prędkość i afekt11. Co więcej, tajemnica nie jest u niego już treścią ujmowaną w wewnętrznej postaci, lecz zyskuje postać i utożsamia się z postacią zewnętrzną, pozostającą zawsze poza sobą samą. Podobnie uczucia zostają oderwane od wnętrza „podmiotu” i brutalnie rzutowane na obszar czystego zewnętrza, nadającego im nieprawdopodobną prędkość, siłę katapulty: miłość lub nienawiść nie są już uczuciami, to afekty. A afekty te przynależne są również stawaniu-się-kobietą, stawaniu-się-zwierzęciem przez wojownika (niedźwiedziem, suką). Afekty te przeszywają ciało niczym strzały, stają się orężem w walce. Prędkość deterytorializacji afektu. Nawet sny (jak u Księcia Homburga czy u Pentezylei) zostają uzewnętrznione przez system zamienników, rozgałęzień i zewnętrznych połączeń, wprzęgniętych w maszynę wojenną. Roztrzaskane pierścienie. Ten zewnętrzny element, panujący nad wszystkim, wynaleziony przez Kleista (jako pierwszego) w literaturze, nada czasowi nowy rytm – niekończące się następstwo nawracającej katatonii lub omdleń, rozbłysków i porywów. Katatonia to ów „afekt nazbyt silny jak dla mnie”, rozbłysk zaś to „siła tego afektu, który mną owładnął”, przy czym owo Ja okazuje się jedynie pozostawioną na śmierć postacią o całkowicie odpodmiotowionych gestach i emocjach. Oto osobista formuła Kleista: następstwo szaleńczych pędów i zakrzepłych katatonii, w których nie może się już utrzymać jakakolwiek forma subiektywnej wewnętrzności. U Kleista znajdziemy wiele z Orientu: japoński wojownik, zastygły w bezruchu aż do momentu, w którym wykona gest nazbyt gwałtowny, by można go dostrzec. Gracz w go. Wiele z nowoczesnej sztuki wywodzi się od Kleista. 11

Wątki podejmowane przez Mathieu Carrière’a w niewydanym studium na temat Kleista.

437

t ys i ąc P l at e au

W porównaniu z nim Goethe wraz z Heglem są tylko parą starców. Czy to możliwe, by maszyna wojenna, już nieistniejąca, bowiem pokonana przez państwo, dawała najwyższe świadectwo swej nieusuwalności, rojąc się w maszynach do myślenia, kochania, umierania, tworzenia, dysponujących siłami życiowymi i rewolucyjnymi zdolnymi do tego, by raz jeszcze podważyć u podstaw zwycięskie państwo? Czy maszyna wojenna, zniesiona, potępiona i przejęta, nie przybiera zarazem nowych form, przeobrażając się i potwierdzając swą nieuchronność, swą zewnętrzność? Czy nie powinniśmy poszerzać owego obszaru czystej zewnętrzności, który zachodnie państwo, wraz z zachodnimi myślicielami, wciąż usiłują ograniczyć? Problem I: Czy dysponujemy narzędziami pozwalającymi powstrzymać kształtowanie się aparatu państwa (lub jego grupowych odpowiedników)? Twierdzenie II: Zewnętrzność maszyny wojennej znajduje potwierdzenie również w dziedzinie etnologii (w hołdzie Pierre’owi Clastresowi) Segmentowe społeczeństwa pierwotne często definiowało się jako społeczeństwa pozbawione państwa, czyli takie, w których nie występują odrębne organy władzy. Wyciągano stąd wniosek, jakoby społeczeństwa te nie osiągnęły stopnia rozwoju ekonomicznego lub poziomu zróżnicowania politycznego, który zarówno umożliwiałby, jak i czynił nieuchronnym, wykształcenie aparatu państwa: ludzie pierwotni „nie pojmują” zatem tak złożonego aparatu. Najciekawsze w twierdzeniach Clastresa jest zerwanie z tego rodzaju ewolucjonistycznym postulatem. Nie tylko powątpiewa on w to, by państwo mogło być wytworem określonego rozwoju ekonomicznego, ale zadaje również pytanie, czy aby społeczeństwa pierwotne nie są w stanie powstrzymać i odegnać owo monstrum, którego rzekomo nie pojmują. Powstrzymywanie powstawania aparatu państwa, uniemożliwianie samego procesu jego kształtowania, byłoby zatem celem niektórych pierwotnych mechanizmów społecznych, nawet jeśli nie w pełni świadomym. Na czele społeczeństw pierwotnych stali rzecz jasna wodzowie, lecz państwo określa się nie przez istnienie wodzów, a przez utrwalanie i zachowanie w istnieniu organów władzy. Państwo troszczy się o zachowanie. Do tego, by przywódca stał się mężem stanu – człowiekiem państwa – niezbędne są zatem specjalne instytucje; potrzeba wszakże również rozproszonych mechanizmów wspólnotowych, które go przed tym powstrzymają. Mechanizmy zażegnujące lub zapobiegawcze stanowią część przywództwa niepozwalającą na jego okrzepnięcie w odrębnym aparacie samego ciała społecznego. Clastres opisuje tę sytuację wodza, którego jedyną instytucjonalną bronią jest jego prestiż, wodza pozbawionego środków oddziaływania innych niż

438

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

perswazja, jakiejkolwiek wytycznej poza przeczuciem co do pragnień grupy: wódz przypomina bardziej lidera lub gwiazdę niż człowieka władzy, narażony jest zawsze na odrzucenie, porzucenie przez swoich ludzi. Co więcej jednak, Clastres uznaje wojnę w społeczeństwach pierwotnych za najbardziej niezawodny mechanizm wymierzony przeciw kształtowaniu państwa: wojna podtrzymuje rozwarstwienie i segmentację grup, zaś sam wojownik jest uwikłany w proces akumulacji swych czynów, wiodący go do zaszczytnego osamotnienia i chwalebnej śmierci, choć nie do władzy12. Clastres może wobec tego powoływać się na Prawo naturalne, całkowicie odwracając jego podstawowe twierdzenie: podobnie jak Hobbes zdawał sobie doskonale sprawę, że tak jak państwo jest zaprzeczeniem wojny, tak wojna jest zaprzeczeniem państwa, uniemożliwia jego powstanie i funkcjonowanie. Nie należy wyciągać stąd wniosku, że wojna byłaby stanem natury, przeciwnie, jest ona trybem stanu społecznego, który zażegnuje i powstrzymuje państwo. Wojna pierwotna nie prowadzi do powstania państwa ani z niego nie wynika. Nie daje się ona wyjaśnić ani przez państwo, ani przez wymianę: wojna nie tylko nie daje się wyprowadzić z wymiany, nawet jako sposób usankcjonowania jej niepowodzenia; jest tym, co ogranicza wymiany, utrzymuje je w ramach „sojuszy”, czymś, co nie pozwala im stać się czynnikiem państwotwórczym, doprowadzić do łączenia się grup. W twierdzeniach tych interesujące jest przede wszystkim to, że zwracają one uwagę na wspólnotowe mechanizmy zakazu. Mechanizmy te mogą być subtelne i działać jako mikro-mechanizmy. Dobrze to widać w pewnych zjawiskach znamiennych dla band czy sfor. Na przykład Jacques Meunier, poruszając problem dziecięcych band żyjących na ulicach Bogoty, przywołuje trzy środki zapobiegające zdobyciu przez jednego lidera trwałej władzy: członkowie bandy zbierają się, prowadzą wspólnie swój złodziejski proceder zbiorowo dzieląc łupy, następnie się jednak rozpraszają, śpią i jedzą już osobno: z drugiej strony, co ważniejsze, każdy członek bandy dobiera się z dwoma, trzema innymi członkami, by w wypadku poróżnienia się z przywódcą nie zostać samemu i pociągnąć za sobą swych popleczników, których odstępstwo niesie ze sobą ryzyko rozpadu całej bandy. Istnieje wreszcie określone ograniczenie wiekowe, zgodnie z którym po osiągnięciu piętnastu lat jest

12

Pierre Clastres, La société contre l’Etat, Minuit 2011; rozdz. „Archeologia przemocy” i „Nieszczęście dzikiego wojownika” w: Recherches du antropologie politique, Libre I i II, Payot 1977, 1978. W ostatnim z wymienionych tekstów Clastres kreśli szkic losu wojownika w społeczeństwie pierwotnym i analizuje mechanizm powstrzymujący koncentrację władzy (śladem Maussa, który w potlaczu upatrywał mechanizm zapobiegający koncentracji bogactwa).

439

t ys i ąc P l at e au

się zmuszonym opuścić bandę, odszczepić się od niej13. Zrozumienie owych mechanizmów wymaga porzucenia ewolucjonistycznej perspektywy, w której banda czy sfora są podstawową, słabo zorganizowaną formą uspołecznienia. Nawet w stadach zwierząt przywództwo jest skomplikowanym mechanizmem, które nie tyle sprzyja najsilniejszemu, ile ogranicza przede wszystkim możliwość trwałego obsadzenia stanowiska władzy, umacniając raczej tkankę wewnętrznych relacji14. Również w przypadku najwyżej ewolucyjnie rozwiniętych społeczności ludzkich można przeciwstawić „towarzyskość” „uspołecznieniu”: grupy towarzyskie bliskie są bandom i działają raczej na mocy upowszechnionego prestiżu niż przez odniesienie do ośrodków władzy, jak w przypadku grup społecznych (znakomicie ową rozbieżność między wartościami towarzyskimi a społecznymi przedstawił Proust). Eugène Sue, światowiec i dandys, któremu legitymiści wytykali bywanie u członków rodu d’Orléans, mawiać miał: „Nie trzymam się z rodziną, lecz ze sforą”. Sfory i bandy to grupy kłączastego typu, w przeciwieństwie do typu drzewiastego, skupiającego się w organach władzy. To dlatego bandy, nawet bandy zbójeckie czy towarzyskie, są na ogół wcieleniami maszyny wojennej, różniącej się formalnie od każdego aparatu państwowego czy jego odpowiedników, który, przeciwnie, kształtuje strukturę społeczeństw scentralizowanych. Z pewnością dyscypliny nie należy uznawać za właściwość maszyny wojennej: dyscyplina staje się wymogiem armii z chwilą pozyskania jej przez państwo. Maszyna wojenna podlega jednak innym regułom, o których z pewnością nie sposób powiedzieć, że są więcej warte, zachęcają jednak wojownika do zasadniczego niezdyscyplinowania, podważania hierarchii, ciągłego szantażowania możliwością dezercji i zdrady, karmiąc jego niezwykle drażliwe poczucie honoru, co kolejny raz staje na przeszkodzie kształtowaniu się państwa. Co sprawia jednak, że tego rodzaju argumentacja nie w pełni nas przekonuje? Zgadzamy się z Clastresem, gdy wykazuje on, że państwa nie daje się wyjaśnić ani rozwojem sił wytwórczych, ani różnicowaniem sił politycznych. Przeciwnie, to państwo pozwala na podejmowanie 13

Jacques Meunier, Les gamins de Bogota, Lettès 1977, s. 159 („szantażowanie rozproszeniem”), s. 177: jeśli trzeba, „to inni chłopcy, przez złożoną grę złośliwości i przemilczeń, zaszczepiają w nim przekonanie, że pora już opuścić bandę”. Meunier podkreśla, jak bardzo kruchy jest los byłego ulicznika: nie tylko ze względu na stan zdrowia, ale również z powodu trudności w integracji z „półświatkiem”, który jest dla niego społecznością nazbyt zhierarchizowaną, za bardzo scentralizowaną, zbytnio skupioną na organach władzy (s.178). Na temat dziecięcych band por. również powieść Jorge Amado, Capitâes de areia, Livrario Martins 1944. 14 Por. I. S. Bernstein, La dominance sociale chez les primates, w: „La Recherche”, nr 91, czerwiec 1978.

440

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wielkich przedsięwzięć, wytwarzanie nadwyżek oraz ustanawianie odpowiednich urzędów publicznych. To ono wszak umożliwia podział na rządzących i rządzonych. Nie wiadomo, jak wyjaśnić państwo poprzez coś, co je zakłada, nawet uciekając się do dialektyki. Wydaje się, że państwo wyłania się nagle, w imperialnej postaci, bez odwołania do czynników postępu. Jego pojawienie się jest niczym przebłysk geniuszu, narodziny Ateny. Zgadzamy się z Clastresem również w tym, że maszyna wojenna jest skierowana przeciw państwu, bądź to przeciw państwom potencjalnym, których kształtowanie się zażegnuje zawczasu, bądź to, nawet w jeszcze większym stopniu, przeciw państwom aktualnym, których zniszczenie stawia sobie za cel. W rzeczywistości maszyna wojenna buduje się raczej w układach „barbarzyńskich”, właściwych wojownikom wiodącym koczowniczy tryb życia aniżeli w układach „dzikich”, typowych dla społeczeństw pierwotnych. Tak czy inaczej, wykluczyć należy możliwość, by wojna prowadziła do powstania państwa, jak również to, by państwo było wynikiem wojny, której zwycięzcy narzucaliby w ten sposób nowe prawo zwyciężonym; maszyna wojenna skierowana jest bowiem przeciw samej formie państwowej, zarówno aktualnej, jak i wirtualnej. Państwa nie sposób objaśniać ani jako wyniku wojny, ani przez rozwój sił ekonomicznych i politycznych. Pierre Clastres drąży zatem przepaść między społeczeństwami przeciw-państwu, określanymi mianem pierwotnych, oraz społeczeństwami państwowymi, określanymi mianem potwornych, których kształtowania się nie sposób już objaśnić. Clastres zafascynowany jest problemem „dobrowolnego poddaństwa” w duchu Boecjusza: w jaki sposób i z jakich powodów ludzie mogą chcieć czy pragnąć własnego zniewolenia, w które nie popadli skutkiem niechcianej i przegranej wojny? Dysponują wszak anty-państwowymi narzędziami – skąd zatem bierze się i czemu służy państwo? Dlaczego zwycięża? Zgłębiając ten problem, Pierre Clastres zdaje się pozbawiać się środków, pozwalających na jego rozwiązanie15. Próbuje zhipostazować społeczeństwa pierwotne, czyniąc z nich swego rodzaju samowystarczalny byt (co 15

Pierre Clastres, La société contre l’Etat, s. 170: „Pojawienie się państwa dokonało znaczącego typologicznego podziału na Dzikich i Cywilizowanych, cięcia, po którym wszystko się zmieniło, czas bowiem przemienił się w Historię”. Chcąc wyjaśnić ów fakt, Clastres przywołuje przede wszystkim czynnik demograficzny („ani myśląc jednak o zastąpieniu determinizmu ekonomicznego jakimś determinizmem demograficznym”), jak również możliwy rozruch wojowniczej maszyny (?) oraz, zupełnie nieoczekiwanie, pośrednią rolę swoistego prorokowania, skierowanego wpierw przeciw „wodzom”, które wyłoniło następnie nowy rodzaj siejącej postać władzy. Nie sposób wszakże, rzecz jasna, jednoznacznie rozstrzygnąć, jakich dogłębniej opracowanych rozwiązań tego problemu dostarczyć mógłby Clastres. Temat możliwej roli proroctw podjęty został w pracy Hélène Clastres, La terre sans mal, le prophétisme tupi-guarani, Seuil 1975.

441

t ys i ąc P l at e au

usilnie podkreśla). Z formalnej zewnętrzności czyni realną niezależność. Tym samym pozostaje więźniem ewolucjonizmu, zakładając stan natury. Jednakże ów stan natury jest wedle niego rzeczywistością dogłębnie społeczną, nie zaś czystym pojęciem, ewolucja zaś – gwałtowną zmianą, nie powolnym rozwojem. Z jednej strony bowiem państwo wyłania się nagle, od razu w całej okazałości, z drugiej zaś, społeczeństwa przeciw-państwu dysponują precyzyjnymi mechanizmami, pozwalającymi je uniemożliwić, przeszkodzić w jego wyłonieniu. Sądzimy, że oba te twierdzenia są słuszne, brakuje jednak ich powiązania. Znamy oklepany schemat „od klanów do imperiów” i „od band do królestw”, nic jednak nie wskazuje na to, że ewolucja przebiegała w tym kierunku, skoro bandy i klany są równie wysoko zorganizowane, jak królestwa-imperia. Nie sposób zerwać z ewolucjonistyczną hipotezą, pogłębiając rozziew między tymi dwoma terminami, innymi słowy przypisując bandom samowystarczalność, a państwu tym bardziej cudowny czy potworny początek. Należałoby stwierdzić, że państwo istniało od zawsze w doskonałej, w pełni ukształtowanej formie. Im więcej odkryć dokonują archeologowie, tym częściej odkrywają imperia. Hipoteza Urstaat zdaje się znajdywać potwierdzenie: „państwo we właściwym rozumieniu sięga najbardziej zamierzchłych dziejów ludzkości”. Nie potrafimy sobie zgoła wyobrazić społeczeństw pierwotnych nie mających kontaktu z państwami imperialnymi, czy to na peryferiach, czy w słabiej kontrolowanych strefach. Najważniejsza jest jednak hipoteza odwrotna, głosząca, że samo państwo od zawsze nawiązywało stosunki z pewnym zewnętrzem i jako takie nie daje się pomyśleć w oderwaniu od nich. Państwem nie rządzi prawo „Wszystko albo Nic” (czy to w przypadku społeczeństw państwowych, czy przeciw państwu), włada nim raczej prawo wnętrza i zewnętrza. Państwo to suwerenność. Suwerenność rządzi jednak jedynie o tyle, o ile jest zdolna do uwewnętrznienia, lokalnego przywłaszczenia. Nie tylko nie istnieje uniwersalne państwo, ale i samo zewnętrze państw nie daje się sprowadzić do „polityki zewnętrznej” jako zbioru stosunków między państwami. Zewnętrze rozpościera się w dwóch kierunkach jednocześnie: ku wielkim maszynom światowym, rozgałęziającym się, w danym momencie, po całym oikumene i cieszącym się znaczną niezależnością względem państw (na przykład organizacje handlowe w rodzaju „wielkich kompanii”, kompleksy przemysłowe czy nawet formacje religijne, jak chrześcijaństwo, islam i niektóre ruchy profetyczne, mesjanistyczne itp.). Zarazem jednak ku mechanizmom lokalnym, jak bandy, marginesy, czy mniejszości, które wciąż jako społeczności segmentowe roszczą sobie prawa przeciw organom władzy państwa. Świat współczesny odsłania przed nami nad wyraz szczegółowe obrazy tych dwóch ukierunkowań – ku maszynom ekumenicznym, ale również w stronę nawrotu pierwotności, nowego

442

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

społeczeństwa plemiennego, opisanego przez McLuhana. Kierunki te obecne są w każdym polu społecznym i w każdym okresie. Zdarza się nawet, że częściowo się na siebie nakładają: przykładowo, organizacja handlowa jest również bandą grabieżców czy piratów – na pewnym odcinku przemierzanego przez siebie szlaku i w przypadku większości podejmowanych przez siebie działań. Również organizacje religijne rozpoczynają swą działalność jako bandy. Wynika stąd, że bandy, w nie mniejszym stopniu niż organizacje światowe, zakładają pewną formę niesprowadzalną do państwa, jak również to, że forma ta, jako zewnętrzna z konieczności, przejawia się pod postacią wielokształtnej i rozproszonej maszyny wojennej. Oto, czym jest nomos, skrajnie odmienny od „prawa”. Forma państwowa, jako postać wewnętrzności, zmierza na ogół do samoodtwarzania, tożsama ze sobą mimo wszystkich odmian, w jakich się przejawia, łatwo rozpoznawalna w granicach zakreślonych przez swe bieguny, odwołująca się zawsze do publicznego uznania (nie istnieje coś takiego, jak zamaskowane państwo). Zewnętrzna forma maszyny wojennej sprawia jednak, że istnieje ona wyłącznie w swych metamorfozach: istnieje w równej mierze w innowacjach przemysłowych, w technologicznej wynalazczości, w obiegu handlowym, w wytworach religijnych, we wszystkich nurtach i prądach, dających się opanować państwom jedynie wtórnie. Zewnętrzność i wewnętrzność, zmiennokształtne maszyny wojenne wraz z tożsamościowymi aparatami państwa, bandy i królestwa, megamaszyny i imperia – wszystko to należy ujmować nie w kategoriach niezależności, lecz koegzystencji i konkurencji, w polu nieustannych interakcji. To samo pole wpisuje swą wewnętrzność w państwa i opisuje swe zewnętrze na tym, co wymyka się państwom lub się im przeciwstawia. Twierdzenie III: Zewnętrzność maszyny wojennej potwierdza również epistemologia, pozwalająca uchwycić istnienie i trwałość „nauki mniejszej” i „nomadyczności” Istnieje rodzaj nauki czy też podejście naukowe, którego zaklasyfikowanie, a nawet prześledzenie jego dziejów nastręcza, jak się zdaje, znaczne trudności. Nie chodzi o „techniki” w obiegowym znaczeniu. Nie są to również „nauki” w sensie królewskim czy prawnym, ustalonym przez historię. Zdaniem Michela Serresa, jej ślad odnaleźć można zarówno w atomistycznej fizyce Demokryta i Lukrecjusza, jak i w geometrii Archimedesa16. Cechy tej niezwykłej nauki można by ująć następująco: 1) przede 16 Michel Serres, La naissance de la physique dans le texte de Lucrè. Fleuves et turbulences, Minuit 1977. Serres jako pierwszy wyróżnił trzy wymienione tutaj punkty, czwarty natomiast zdaje się z nich wynikać.

443

t ys i ąc P l at e au

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wszystkim, byłaby ona oparta na modelu hydraulicznym, nie będąc teorią ciał stałych rozpatrującą ciecze jedynie jako szczególny przypadek; starożytny atomizm w istocie nie daje się oddzielić od przepływów jako samej rzeczywistości, czyli ciekłości; 2) byłaby również wzorcem stawania się i heterogeniczności, sprzeciwiającym się temu, co stabilne, wieczne, tożsame i stałe. Podnosić samo stawanie się do rangi wzorca, a nie drugorzędnej cechy właściwej kopii, wydaje się czymś „paradoksalnym”. W Timajosie Platon przywołuje taką możliwość, jednak tylko po to, aby ją wykluczyć i wykląć w imię nauki królewskiej. Na gruncie atomizmu natomiast osławione odchylenie atomu dostarcza właśnie modelu heterogeniczności i przechodzenia czy też stawania się heterogenicznym. Clinamen, jako kąt minimalny, ma sens jedynie między prostą a krzywą, między krzywą a jej styczną, a jako taki dokonuje on pierwszego zakrzywienia ruchu atomu. Clinamen to najmniejszy kąt, pod którym atom zbacza z linii prostej. To dążenie do granicy, wyczerpywanie, model paradoksalnie „wyczerpujący”. Z taką samą sytuacją mamy do czynienia w ramach geometrii archimedesowej, w której prosta, definiowana jako „najkrótsza droga między dwoma punktami”, służy wyłącznie określeniu długości krzywej za pomocą rachunku przed-różniczkowego; 3) nie przechodzi się już od prostej do jej równoległych, w przepływie fazowym czy warstwowym, lecz od krzywoliniowych odchyleń do kształtowania spiral i wirów na równi pochyłej: największa pochyłość dla najmniejszego kąta. Od turba do turbo, czyli od sfor lub band atomów do ogromnych organizacji wirowych. Modelem jest tutaj ruch wirowy, w otwartej przestrzeni, w której rozprzestrzeniają się rzeczy-przepływy, zamiast rozpościerać zamkniętą przestrzeń dla rzeczy liniowych i stałych. Na tym polega różnica między przestrzenią gładką (wektorową, rzutową lub topologiczną) a przestrzenią żłobioną (metryczną): w pierwszym przypadku można „zajmować przestrzeń bez jej uwzględniania/przeliczania”, w drugim przypadku „uwzględnia/przelicza się ją, by móc ją zająć”17. 4) Wreszcie model ten nie jest już teorematyczny, lecz problematyczny: figury rozważa się w nim jako pobudzenia, sekcje, cięcia, łączenia i rzuty. Nie przechodzi się tutaj od rodzaju do gatunku przez swoiste różnice ani też przez dedukcję od stałej istoty do wynikających z niej własności, lecz od problemu do przypadłości, warunkujących go i pozwalających go rozwiązać. Mieszczą się w nim wszelkiego rodzaju odkształcenia, przekształcenia, dążenia do granicy, działania, w których każda figura oznacza w o wiele

większym stopniu „wydarzenie”, niż istotę: kwadrat nie istnieje już niezależnie od kwadratury, sześcian od – kubatury, prosta – od rektyfikacji. O ile teoremat należy do porządku racjonalnego, to problem ma charakter afektywny, nie daje się oddzielić od przekształceń, wywiedzeń i wytworów w ramach samej nauki. Wbrew temu, co twierdzi Gabriel Marcel, problem nie jest „przeszkodą”, lecz jej przezwyciężeniem, prze-rzuceniem, czyli maszyną wojenną. To ów ruch, który królewska nauka stara się powstrzymać, ograniczając, na ile to możliwe, udział „żywiołu problemowego” i podporządkowując go „żywiołowi teorematycznemu”. Ta archimedejska nauka, czy też koncepcja nauki, jest z istoty związana z maszyną wojenną: problematy są samą maszyną wojenną i nie dają się oddzielić od równi pochyłych, dążeń ku granicy, wirów i rzutowań. Zdaje się, że maszyna wojenna rzutowana jest na wiedzę abstrakcyjną, formalnie odmienną od tej, która odbija aparat państwa. Zdaje się, że cała koczownicza wiedza rozwija się odśrodkowo, całkowicie inną drogą niż nauki królewskie czy imperialne. Co więcej, owa koczownicza nauka nieustannie jest „przekreślana”, tamowana lub zakazywana przez wymogi i warunki nauki państwowej. Archimedes, pokonany przez państwo rzymskie, staje się symbolem18. Rzecz w tym, że obydwa typy nauki różnią się od siebie sposobem formalizacji, nauka państwowa zaś wciąż narzuca swą formę suwerenności odkryciom nauki koczowniczej. Nie przyjmuje ona z tej ostatniej niczego, czego nie może przechwycić i sobie przyswoić, resztę zaś zmienia w zestaw ściśle określonych reguł, pozbawionych z gruntu statusu naukowego, lub też zwyczajnie ją zwalcza bądź obejmuje zakazem. W tej sytuacji, w której parający się koczowniczą nauką „mędrzec” wzięty jest niejako w dwa ognie, z jednej strony, maszyny wojennej, karmiącej go, budzącej w nim natchnienie, z drugiej zaś, państwa, wpajającego mu porządek rozumowy. Obrazuje ją, z całą właściwą jej dwuznacznością, figura inżyniera (zwłaszcza wojskowego). Toteż najważniejsze być może są przypadki graniczne, w których nauka koczownicza napiera na naukę państwową i odwrotnie, nauka państwowa przechwytuje, przywłaszcza sobie i przekształca osiągnięcia nauki koczowniczej. Dotyczy to choćby sztuki zakładania obozów, czyli „kastrametacji”, która od zawsze wymaga operacji rzutowania oraz wytyczania równi pochyłych: państwo zawłaszcza ów wymiar maszyny wojennej, podporządkowując go regulacjom cywilnym i metrycznym, pozwalającym znacznie zawęzić zasięg nauki koczowniczej, poddać ją kontroli

17 Pierre Boulez wyróżnił w ten sposób dwie czasoprzestrzenie muzyczne: w przestrzeni żłobionej metrum może być zarówno regularne, jak i nieregularne, jednak zawsze daje się ono określić; w przestrzeni gładkiej z kolei cięcia lub przesunięcia „będzie można dokonać swobodnie, wedle własnej woli”; zob. Penser la musique aujourd’hui, Gonthier 1963, s. 95-107.

18 Paul Virilio, L’insécurité du territoire, Stock 1975, s. 120: „wiadomo, że wraz z Archimedesem kończy się młody wiek geometrii jako swobodnego i twórczego dociekania” (…) Nić tę, jak uczy tradycja, przeciął miecz rzymskiego legionisty: mordując geometryczną twórczość, państwo rzymskie podjęło się zadania skonstruowania właściwego zachodowi geometrycznego imperializmu.

444

445

t ys i ąc P l at e au

i ściśle umiejscowić, uniemożliwiając jej wyprowadzanie konsekwencji dla pola społecznego (w tym ujęciu Vauban, niejako następca Archimedesa, ponosi podobną porażkę). Dotyczy to geometrii wykreślnej i rzutowej, z których nauka królewska chce uczynić proste, praktyczne pochodne tak zwanej wyższej geometrii analitycznej (stąd wynika dwuznaczna pozycja Monge’a czy Ponceleta jako „uczonych”19). Dotyczy to w równej mierze rachunku różniczkowego, traktowanego przez czas dłuższy jako para-nauka i określanego mianem „gotyckiej hipotezy”, któremu nauka królewska przypisywała jedynie rangę wygodnej konwencji lub porządnie ugruntowanej fikcji. Wielcy matematycy państwowi starają się mu nadać wyższy status, pod jednym wszak nie do odrzucenia warunkiem: usunięcia zeń wszelkich pojęć dynamicznych i koczowniczych, takich jak stawanie się, heterogeniczność, wielkości nieskończenie małe, dążenie do granicy, zmienna ciągła itp., poddając go cywilnym, statycznym i porządkowym regułom (pod tym względem zrozumiała staje się dwuznaczna sytuacja Carnota). Dotyczy to wreszcie modelu hydraulicznego: skoro również państwo potrzebuje, bez wątpienia, nauki hydraulicznej (nie ma potrzeby powracać do tez Wittfogela, dotyczących wielkich przedsięwzięć hydraulicznych podejmowanych przez imperium). Chodzi tutaj jednak o zupełnie inną jej postać, ponieważ państwo ma potrzebę skanalizowania owej siły hydraulicznej, poprowadzenia jej rurami i rowami, zapobiegającymi powstawaniu wirów, narzucającymi ruchowi prostoliniowość, a samej przestrzeni żłobioną formę i miarę, płynom zależność od ciał stałych, przepływom zaś bieg równoległy, nieciągły i warstwowy. Tymczasem hydrauliczny model właściwy koczowniczej nauce i maszynie wojennej polega na wirowym rozprzestrzenianiu się po gładkiej powierzchni, wprawianiu w ruch zajmujący przestrzeń równocześnie wzbudzający wszystkie jej punkty, a nie byciu przez nią zatrzymanym w przebiegu lokalnym, od jednego punktu do drugiego20. Demokryt, Menaichmos, Archimedes, Vauban, Desargues, Bernoulli, Monge, 19 Dzięki Monge’owi, a zwłaszcza Ponceletowi udało się wreszcie skutecznie wykroczyć poza ograniczenia zmysłowej, a nawet przestrzennej (przestrzeń żłobiona) reprezentacji, nie tyle ku symbolicznej władzy abstrakcji, ile ku wyobraźni pozaprzestrzennej czy pozaoglądowi (ciągłość). Można odwołać się tutaj do komentarza Brunschvicga na temat Ponceleta zawartego w Les étapes de la philosophie mathematique, PUF 1947. 20 Michel Serres (La naissance de la physique…, s. 105 i nast. analizuje pod tym kątem spór między d’Alembertem a Bernoullim. Sprowadza się on, najogólniej ujmu­jąc, do różnego modelowania przestrzeni: „Morzu Śródziemnemu brakuje wody, a władzę dzierży ten, kto drenuje wody. Stąd też wynika ów świat fizyczny, w którym istotą jest drenaż, clinamen zaś jawi się jako wolność, ponieważ jest właśnie owym zaburzeniem, odrzucającym kontrolę pływów (…). Oto coś niepojętego dla teorii naukowej, niepojętego dla władcy wód. (…) Stąd też bierze się wielka postać Archimedesa – władcy ciał pływających i maszyn wojennych”.

446

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Carnot, Poncelet, Perronet i in.: zdanie sprawy ze szczególnej sytuacji każdego z tych uczonych, którymi nauka państwowa wysługiwała się, ograniczając ich znajomość, poddając kontroli i zwalczając ich koncepcje społeczne i polityczne, wymagałoby osobnej monografii. Morze jako przestrzeń gładka jest swoistym problemem maszyny wojennej. To na morzu, jak dowodzi Virilio, postawiony został problem tzw. fleet in being [„floty w pogotowiu”], czyli zadania polegającego na zajmowaniu otwartej przestrzeni za pomocą ruchu wirowego, wywołującego skutki w dowolnym jej miejscu. Z tego względu najnowsze studia poświęcone rytmowi i pochodzeniu tego pojęcia nie wydają się nam w pełni przekonujące. Przekonuje się nas bowiem, że rytm nie ma nic wspólnego z ruchem fal, lecz określa ogólną „formę”, w szczególności zaś formę ruchu „miarowego i taktowanego”21. Rytm wszelako nigdy się w pełni nie pokrywa z miarą. A jeśli atomista Demokryt jest jednym z tych autorów, którzy posługują się pojęciem rytmu w znaczeniu formy, to nie wolno zapominać, że dotyczy to jedynie ściśle określonych warunków przepływu, formy atomów zaś ustanawiają w pierwszym rzędzie wielkie nie-metryczne zbiory, gładkie przestrzenie, takie jak powietrze, morze, a nawet ziemia [magnae res]. Istnieje oczywiście rytm miarowy, taktowany, który odsyła do biegu rzeki wyznaczanego przez jej koryto lub do formy żłobionej przestrzeni; jednak istnieje również rytm bez miary, który odsyła do rozpływającego się przepływu, czyli sposobu, w jaki płyn zajmuje gładką przestrzeń. Przeciwieństwo to, a zwłaszcza owo graniczne napięcie między nauką koczowniczą właściwą maszynie wojennej a właściwą państwu nauką królewską, ujawnia się w różnych momentach i na różnych poziomach. Dzieła Anne Querrien pozwalają ustalić dwa z tych momentów: budowę gotyckich katedr w XII wieku oraz budowę mostów w XVIII i XIX wieku22. Gotyk jest z zasady nieodłączny od chęci wznoszenia kościołów większych i wyższych niż w epoce romańskiej. Zawsze więcej i wyżej... Różnica ta nie ma jednak charakteru czysto ilościowego, wskazuje ona również na zmianę jakościową: stały stosunek między formą a materią zanika, zaczyna się zacierać, ustępując miejsca dynamicznemu stosunkowi między materiałem a siłami. Ciosanie czyni kamień materiałem 21

Por. Émile Benveniste, Problèmes de linguistique générale, Bibliothèque des Sciences humaines 1966, Pojęcie rytmu w swym wyrazie językowym, s. 327-375. Ten częstokroć uważany za rozstrzygający tekst wydaje się nam jednak niejednoznaczny, powołuje się on bowiem na Demokryta i atomizm, nie zdając sprawy z problematyki hydraulicznej, także dlatego, że czyni z rytmu „wtórne wyspecjalizowanie” formy cielesnej. 22 Anne Querrien, Devenir fonctionnaire ou le travail de l’État, Cerfi 1977. Posiłkujemy się zarówno niniejszą książką, jak i innymi niepublikowanymi pracami Anne Querrien.

447

t ys i ąc P l at e au

zdolnym do udźwignięcia i złożenia sił nośnych i sił nacisku oraz umożliwia wznoszenie coraz to wyższych i obszerniejszych sklepień. Sklepienie nie jest formą, lecz linią wyznaczającą zmienną ciągłą kamieni. To tak, jak gdyby gotyk dokonywał podboju gładkiej przestrzeni, podobnie jak romanizm pozostawał częściowo w ramach przestrzeni żłobionej (w której sklepienie zależy od układu równoległych filarów). Ciosanie kamieni jest zatem nieodłączne, z jednej strony, od płaszczyzny rzutowania, bezpośrednio na ziemi, pełniącej funkcję płaskiej granicy, z drugiej zaś, od serii następujących po sobie przybliżeń (ociosań) lub od naprzemiennego osadzania ogromnych kamieni. Z pewnością, uzasadnienia tego przedsięwzięcia szukano w aksjomatycznej geometrii Euklidesa: cyfry i równania miały być inteligibilną formą zdolną uporządkować płaszczyzny oraz trójwymiarową przestrzeń. Wedle legendy wszelako, Bernard de Clairvaux szybko się jej wyparł jako nazbyt „trudnej”, powołując się na specyfikę operacyjnej geometrii archimedejskiej, rzutowej i wykreślnej, określanej mianem nauki mniejszej, rozumianej raczej jako mategrafia niż mateologia. Jego towarzysz, mnich-mularz Garin de Troyes, przywołuje z kolei operacyjną logikę ruchu, pozwalającą „wtajemniczonemu” na wytyczenie, następnie zaś wycięcie, wielkości przenikających przestrzeń oraz sprawienie, że „kontur zastępuje liczbę”23. Nie chodzi zatem o reprezentację, lecz o tworzenie i przebieganie. Naukę tę charakteryzuje nie tyle brak równań, ile zupełnie odmienna przypisywana im rola: nie form bezwzględnie doskonałych, organizujących materię, a „wytwarzanych” i „wyznaczanych” przez materiał na podstawie jakościowego rachunku optimum. Cała ta archimedejska geometria najwyższy swój wyraz, a zarazem tymczasowy punkt graniczny osiągnie w XVII wieku, za sprawą niezwykłego siedemnastowiecznego matematyka Desarguesa. Wzorem mu podobnych, sam Desargues napisał niewiele, mimo to wywarł ogromny wpływ praktyczny, pozostawiwszy po sobie szkice, bruliony oraz projekty skoncentrowane nieodmiennie na problemach-zdarzeniach: „Mroczna wiedza”, „szkic projektu ciosania kamieni”, „szkic projektu sposobu postępowania z przecinaniem stożków przez płaszczyznę”... Desargues zostaje jednak potępiony przez paryski parlament, zwalczany jest przez królewskiego sekretarza, a jego ćwiczenia z perspektywy zostają objęte zakazem24. Nauka królewska czy też państwowa nie uznaje i nie przyjmuje ciosania kamieni na sposób inny niż panelowy (stanowiący przeciwieństwo przyciosywania) w sytuacji przywrócenia prymatu ustalonego modelu formalnego, liczby 23 Zob. Raoul Vergez, Les illuminés de l’art royal, Julliard 1976. 24 Girard Desargues, Oeuvres, Leiber 1864 (wraz z tekstem Michela Chasles’a, w którym rozpoznana zostaje ciągłość między Desarguesem, Monge’em i Ponceletem, jako „założycielami współczesnej geometrii”).

448

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

i miary. Nauka królewska przyjmuje i wspiera jedynie perspektywę statyczną, podporządkowaną centralnie ulokowanej czarnej dziurze, zasysającej jej cały heurystyczny i płynny potencjał. Niezwykła przygoda czy przypadek Desargues’a był już jednak wcześniej wspólnym udziałem gotyckich „czeladników”. Bowiem nie tylko Kościół w swej imperialnej postaci zdradzał potrzebę ścisłej kontroli posunięć koczowniczej nauki – powierzył wszak templariuszom zadanie ustalenia miejsc i przedmiotów, zarządzania warsztatami i narzucenia dyscypliny budownictwu. Państwo świeckie jednakże, w postaci królewskiej, zwróciło się przeciw templariuszom, z rozmaitych powodów potępiając bractwa rzemieślnicze, między innymi w sprzeciwie wobec tego rodzaju operacyjnej czy też mniejszej geometrii. Czy Anne Querrien słusznie odkrywa echo tej samej historii w kontekście budowy mostów w XVIII wieku? Bez wątpienia do tego czasu warunki znacznie się zmieniły, gdyż podział pracy był wówczas określany zgodnie z wymogami państwa. Niemniej, w ramach całości działań departamentu Mostów i traktów sprawy drogowe podlegały ściśle scentralizowanej administracji, w odróżnieniu od spraw budowy mostów, nadal stanowiących materię aktywnych, dynamicznych i wspólnie podejmowanych eksperymentów. Trudaine organizował u siebie intrygujące, wolne „zgromadzenia powszechne”, Perronet czerpał natchnienie ze swobodnego modelu wschodniej proweniencji, w którym most nie powinien zagradzać i tamować rzeki. Ciężarowi mostu, żłobionej przestrzeni grubych i regularnych filarów, przeciwstawia on ich przerzedzenie i nieciągłość, obniżenie sklepienia, lekkość i ciągłą zmienność całości. Jednak próba ta szybko napotkała zasadniczy opór i jak to się często zdarza, państwo, mianując Perroneta dyrektorem szkoły, zablokowało tego rodzaju eksperymentalne przedsięwzięcia, miast je nagrodzić. Cała historia szkoły mostów i traktów pokazuje proces podporządkowywania starego i plebejskiego „ciała” górnictwu, pracom publicznym, politechnice i odpowiadającym im agendom rządowym i instytucjom oświatowym, w którym właściwe mu działania poddawane są coraz bardziej rygorystycznej normalizacji25. Docieramy zatem do pytania: Czym jest ciało kolektywne? Bez wątpienia wielkie ciała przynależne państwu są organizmami zróżnicowanymi i zhierarchizowanymi, które, z jednej strony, dysponują monopolem władzy lub funkcji, z drugiej zaś, 25 Anne Querrien, s. 26-27: „Czy państwo wznosi się na gruzach eksperymentu? (…) Państwo nie jest placem budowy, jego przedsięwzięcia budowlane muszą być krótkie. Narzędzia wytwarzane są po to, by działać, nie zaś w trybie społecznej konstrukcji: z tego punktu widzenia państwo do prac budowlanych zatrudnia jedynie opłacanych przez siebie wykonawców i zarządców, zobligowanych do postępowania zgodnie ze z góry ustalonym modelem doświadczalnym”.

449

t ys i ąc P l at e au

rozdysponowują one lokalnie swych przedstawicieli. Łączy je szczególna relacja z rodzinami, ponieważ zapewniają one łączność pomiędzy dwoma krańcami: modelem rodzinnym i modelem państwowym, same zaś żyją jako wielkie rodziny urzędników, komisarzy, intendentów lub dzierżawców. Wszelako wydaje się, że w wielu spośród tych ciał działa coś innego, co nie daje się sprowadzić do tego schematu. Nie jest to wyłącznie uparta obrona ich przywilejów. Byłaby to również pewna zdolność, nawet jeśli karykaturalna czy bardzo zdeformowana, do stania się maszyną wojenną (se constituer comme machine de guerre), przeciwstawiającą państwu inne modele, inną dynamikę (dynamisme), inną koczowniczą ambicję. Istnieje na przykład bardzo stary problem lobby, grupy o płynnych konturach i w bardzo dwuznacznej pozycji względem państwa, na które usiłuje ono wpływać, oraz względem maszyny wojennej, którą próbuje promować, jakikolwiek byłby jej cel26. Ciało nie daje się sprowadzić do organizmu, podobnie jak duch jedności nie sprowadza się do duszy organizmu. Duch nie jest lepszy, lecz jest lotny, podczas gdy dusza ciąży, wyznacza ośrodek ciężkości. Czy trzeba jeszcze przywoływać wojskowe źródło służby i poczucia jedności? Sama „wojskowość” nie liczy się tutaj tak bardzo, jak zamierzchłe źródło koczownictwa. Ibn Chaldun określił maszynę wojenną jako rody czy line­aże, połączone z duchem jedności. Maszyna wojenna nawiązuje z rodami zupełnie inny stosunek niż z państwem. Jest nie tyle podstawową komórką, ile nośnikiem gromadnym, toteż genealogia przenosi się z jednego rodu na drugi wedle możliwości danego rodu, do momentu, w którym osiągnięte zostaje maksimum „agnatycznej jedności”. To nie publiczna chwała decyduje o miejscu rodu w ramach organizmu państwa, lecz przeciwnie, to moc czy też sekretna cnota solidarności i zależności, odpowiadające pochodzeniu, warunkują świetność w ramach oddziałów wojskowych27. To coś, czego nie daje się sprowadzić do monopolu na wła26 W kwestii „lobby Colbert” por. Daniel Dessert i Jean-Louis Jornet, Le Lobby Colbert. Un royaume, ou une affaire de famille?, „Annales” 30, nr 6, listopad 1975. 27 Zob. Ibn Chaldun, La Muqaddima, tłum. V. Monteil, Hachette 1965. Jeden z głównych wątków tego arcydzieła dotyczy socjologicznego problemu „ducha jedności” oraz jego dwuznaczności. Ibn Chaldun przeciwstawia beduinizm (rozumiany jako sposób życia, nie zaś jako pochodzenie etniczne) życiu osiadłemu, czy też miejskiemu. Spośród wszystkich aspektów tego przeciwstawienia pierwszy dotyczy odwróconego stosunku między tym, co publiczne a tym, co tajemne: nie tylko istnieje tajemnica beduińskiej maszyny wojennej, w przeciwieństwie do jawności obywatela państwa, lecz w pierwszym przypadku „chwała” wypływa z tajemnej solidarności, w drugim zaś tajemnica podporządkowuje się wymogom chwały. Po drugie, beduinizm znamionuje równocześnie wielka czystość i swoboda lineaży oraz genealogii, miejski tryb życia zaś buduje lineaże nader nieczyste, a jednocześnie sztywne i niezmienne: między jednym a drugim biegunem solidarność zmienia swój sens. Po trzecie i najważniejsze,

450

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

dzę organiczną ani do lokalnej reprezentacji, a co odsyła do mocy ciała wirowego w koczowniczej przestrzeni, choć z pewnością trudno rozważać olbrzymie ciała nowoczesnego państwa tak, jak plemiona arabskie. Chcemy rzec przede wszystkim, że ciała kolektywne mają zawsze obrzeża i mniejszości, stanowiące odpowiedniki maszyny wojennej, niekiedy przybierające nader niespodziewane formy, w określonych układach, jak choćby budowanie mostów, wznoszenie katedr, wydawanie sądów, komponowanie muzyki czy budowanie nauki i techniki… Oddział przywódczy egzekwuje swoje wymogi w trybie organizacji urzędników i organizmu ich zwierzchników. Pojawiają się okresy, gdy państwo jako organizm ma problem z podległymi sobie oddziałami, i gdy oddziały te, roszcząc sobie przywileje, są zmuszone do otwarcia się, wbrew sobie, na coś, co je przekracza – krótki rewolucyjny moment, eksperymentalny pęd. To zagmatwana sytuacja, w której za każdym razem trzeba analizować bieguny i tendencje, charakter ruchów. Oddział rejentów niespodzianie występuje naprzód w roli Arabów czy Indian, następnie opanowuje się i przegrupowuje: cóż za komiczna opera, w której nigdy nie wiadomo, co zdarzy się za chwilę (bywa nawet, że ktoś rzuca hasło: „policja jest z nami!”). Husserl wspomina o proto-geometrii, odnoszącej się do błądzących istot morfologicznych, istot wędrownych czy koczowniczych. Są one różne tak od rzeczy zmysłowych, jak i od istot idealnych, królewskich czy imperialnych. Zajmująca się nimi nauka, proto-geometria, sama byłaby równie błądząca, w sensie wędrowności: ani niedokładna, jak rzeczy postrzegane, ani też ścisła, jak istoty idealne, lecz nie-dokładna, a jednak ścisła („niedokładna ze swej istoty, a nie przez przypadek”). Koło jest ustaloną istotą idealną, organiczną, lecz okrąg jest istotą błędną i płynną, odrębną zarówno od koła, jak i od rzeczy okrągłych (wazonu, opony, słońca). Figura teorematyczna jest istotą stałą, lecz jej przekształcenia, deformacje, zerwania czy przyrost, wszystkie jej wariacje, tworzą figury problematyczne i błędne, a zarazem ścisłe, pod postacią „soczewki”, „baldaszku” czy „solniczki”. Rzec można, że istoty błędne wydobywają z rzeczy określenie stanowiące ich rzeczowość, będącą tym, co cielesne i prowadzące, być może, wręcz do samego ducha jedności28. Tylko beduińskie lineaże mobilizują „poczucie jedności” i wpisują się w nie jako nowy wymiar: asabijja czy isztirak, z którego to ostatniego określenia wywodzi się arabskie określenie socjalizmu (Ibn Chaldun nalega na nieobecność „władzy” u przywódcy plemienia, który nie dysponuje monopolem na przymus państ­ wowy). Miejskość natomiast czyni z ducha jedności wymiar władzy oraz upodabnia go do „samowładztwa”. 28 Podstawowe teksty Husserla to Idee I, tłum. D. Gierulanka, PWN 1967, par. 74 i O pochodzeniu geometrii, (L’ origine de la géométrie , tłum. J. Derrida, PUF 1962; wraz z bardzo ważnym komentarzem Derridy, s. 125-138). Jako że problem dotyczy nauki mętnej, a równocześnie ścisłej, należy odnieść się do sformułowania

451

t ys i ąc P l at e au

dlaczego Husserl upatruje w tym proto-geometrię, coś jedynie pośredniego, nie zaś czystą naukę? Dlaczego uzależnia on czyste istoty od dążenia ku granicy, choć każde dążenie ku granicy należy, jako takie, do tego, co błądzące? Istnieją przede wszystkim dwie formalnie różne koncepcje nauki oraz jedno i to samo – ontologicznie rozumiane – pole współoddziaływania, gdzie nauka królewska nie przestaje zawłaszczać treści koczowniczej czy też mętnej nauki, i gdzie ta nie przestaje prowadzić do wycieku treści nauki królewskiej. Ostatecznie liczy się tylko stale ruchoma granica. U Husserla (podobnie jak u Kanta, choć w przeciwnym znaczeniu – okrąg jako „schemat” koła) odnaleźć można równocześnie nader uczciwą ocenę nieusuwalności nauki koczowniczej, ale również troskę człowieka oddanego państwu lub opowiadającego się za państwem, troskę o utrzymanie ustawodawczego i ustanawiającego prymatu nauki królewskiej. Za każdym razem, gdy obstaje się przy owym prymacie, czyni się z nauki koczowniczej instancję przednaukową, paranaukową, subnaukową. Przede wszystkim zaś nie sposób wówczas zgłębić stosunków łączących naukę z techniką czy naukę z praktyką, ponieważ nauka koczownicza nie jest zwykłą techniką lub praktyką, lecz polem naukowym, w którym problem owych stosunków zostaje postawiony i rozwiązany zupełnie inaczej, niż z punktu widzenia nauki królewskiej. Państwo nie przestaje wytwarzać i odtwarzać kół idealnych, do wykonania okręgu potrzeba jednak maszyny wojennej. Dlatego też ustalenia wymagają właściwości nauki koczowniczej, zarówno w celu zrozumienia represji, jakiej podlega, jak i obejmującego ją współdziałania. Nauka koczownicza nie pozostaje w takiej samej relacji do pracy, jak nauka królewska. Nie dlatego, że cechuje ją mniejszy podział pracy, tylko inny. Znany jest problem, jaki państwa miały zawsze z „cechami”, koczowniczymi czy wędrownymi zespołami murarzy, cieśli, kowali itp. Unieruchomić, osadzić siłę roboczą, uregulować strumień pracy, wtłoczyć go w kanały i przewody, stworzyć korporacje w znaczeniu organizmów, a co do reszty, wykorzystać przymusową siłę roboczą, rekrutowaną na miejscu (pańszczyzna) bądź wśród rdzennej ludności (warsztaty organizacji dobroczynnych) – od zawsze było to jedną z podstawowych spraw państwa, domagającego się równocześnie położenia kresu włóczęgostwu band i koczownictwu oddziałów. Wracamy do przykładu gotyku po to, by przywołać sposób podróżowania rzemieślników, wznoszących Michela Serresa, będącego komentarzem do figury zwanej salinonem: „jest ona ścisła i nie-dokładna. A nie określona dokładnie czy niedokładnie. Dokładna jest jedynie metryka” (Michel Serres, La naissance de la physique, s. 29). Praca Gastona Bachelarda Essai sur la connaissance approchée (Vrin 1927) pozostaje najlepszym studium zabiegów i sposobów ścisłego ustanawiania tego, co nie-dokładne i jego twórczej roli w nauce.

452

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

katedry tu i tam, zaludniających place budów, dysponujących niewygodną dla państw czynną i bierną władzą (ruchliwość oraz strajk). W odpowiedzi na nie państwo uciekało się do kontroli nad warsztatami, przeprowadzania we wszystkich obszarach podziału pracy nadrzędnego rozróżnienia między tym, co intelektualne, a tym, co wykonywane ręcznie, między teorią a praktyką, wzorowanego na podziale na „rządzących” i „rządzonych”. W naukach koczowniczych, podobnie jak w naukach królewskich, dopatrzyć się można pewnej „płaszczyzny”, jednak zupełnie innego rodzaju. Naziemnej płaszczyźnie gotyckiego rzemieślnika przeciwstawia się bowiem metryczny plan zapisany w papierach architekta poza placem budowy. Płaszczyźnie spójności, czy też kompozycji, przeciwstawia się inna płaszczyzna – płaszczyzna organizacji i formacji. Ciosaniu kamieni przez obciosywanie przeciwstawia się ciosanie przez łupanie panelowe, zakładające przygotowanie reprodukowalnego modelu. Nie chodzi jedynie o to, że praca wykwalifikowana jest już niepotrzebna – potrzeba pracy niewykwalifikowanej, dekwalifikacji pracy. Państwo nie nadaje władzy intelektualistom lub projektantom, przeciwnie, czyni z nich ściśle zależny od siebie organ, obdarzony jedynie złudną autonomią, a jednocześnie wystarczający do pozbawienia wszelkiej mocy tych, którzy jedynie odtwarzają lub wykonują plan. Nie zapobiega to trudnościom, jakie wciąż napotyka owo państwo, z owym zespołem intelektualistów, które samo zrodziło, a które zagraża mu, zgłaszając wciąż nowe, koczownicze i polityczne roszczenia. W każdym razie, jeśli państwo wciąż zmuszane jest do tłumienia nauk mniejszych i koczowniczych, jeśli przeciwstawia się istotom błędnym, operacyjnej geometrii rysu, to nie ze względu na nieścisłość czy niedoskonałość treści owych nauk ani też ze względu na ich magiczny bądź tajemny charakter, lecz dlatego, że niosą one ze sobą podział pracy przeciwstawiający się samym normom państwowym. Nie jest to różnica o charakterze zewnętrznym: sposób, w jaki nauka lub jej koncepcja uczestniczą w organizacji pola społecznego, zwłaszcza zaś narzuca podział pracy, stanowi część samej tej nauki. Nauka królewska nie daje się oddzielić od modelu „hylemorficznego”, zakładającego równocześnie formę organizacji materii oraz materię przygotowaną na potrzeby formy. Częstokroć pokazywano, że schemat ten wynika nie tyle z techniki czy życia, ile z podziału społeczeństwa na rządzących i rządzonych, a następnie na intelektualistów i pracowników fizycznych. Co dlań znamienne, wszelką materię umieszcza się po stronie treści, wszelka forma zaś przechodzi w wyrażenie. Nauka koczownicza jest zatem, jak się zdaje, bardziej wyczulona bezpośrednio na związek treści i wyrażenia dla nich samych, przy czym każdy z tych dwóch terminów miałby formę i materię. Toteż dla nauki koczowniczej materia nigdy nie jest czymś gotowym, czyli ujednorodnionym, lecz ze

453

t ys i ąc P l at e au

swej istoty jest nośnikiem osobliwości (ustanawiających formę treści). Wyrażenie z kolei nie jest formalne, lecz nieodłączny od właściwych cech (stanowiących materię wyrażenia). Przekonamy się, że to zupełnie inny schemat. Pewien pogląd na ową sytuację daje przywołanie najogólniejszej charakterystyki sztuki koczowniczej, w której dynamiczne połączenie podkładu ze zdobieniem zastępuje dialektykę materii i formy. Tym samym, na gruncie owej nauki, przejawiającej się zarówno jako sztuka, jak i technika, istnieje już pełen podział pracy, nie zapożycza on jednak dwoistości formy i materii (nawet w przypadku wzajemnie jednoznacznych odniesień). Podąża ona raczej za związkami między osobliwościami materii i właściwościami wyrażenia, sytuując się na poziomie tych związków; naturalnych lub wymuszonych29. Jest to inna organizacja pracy i pola społecznego przez pracę. Należy przeciwstawić dwa modele nauki śladem Platona, który dokonał tego w Timajosie30. Pierwszy można określić mianem równomiernego, drugi zaś – mianem nierównego. Równomiernym jest wzorzec prawny lub prawniczy zapożyczony przez naukę królewską. Badania nad prawami opierają się na wydobywaniu pewnych stałych, nawet jeśli są one wyłącznie stosunkami między zmiennymi (równania). Niezmienna forma zmiennych, materia zmienna tego, co niezmienne, to właśnie leży u podstaw wzorca hylemorficznego. Z drugiej strony, nierówność jako element nauki koczowniczej odsyła raczej do relacji między materiałem a siłami, niż między materią a formą. Nie idzie tutaj już ściśle o wydobycie stałych w oparciu na zmiennych, lecz o wprawienie samych zmiennych w proces ciągłej zmiany. Jeśli nadal istnieją równania, są to jedynie do-równania, nierówności, równania różniczkowe, niesprowadzalne do postaci algebraicznej i niedające się oddzielić od zmysłowego oglądu zmienności. Uchwytują one lub określają osobliwości materii 29 Gilbert Simondon znacznie pogłębił analizę i krytykę schematu hylemorficznego oraz jego społecznych założeń („forma odpowiada temu, co człowiek, który dowodzi, pomyślał w swoim wnętrzu, a co musi wyrazić w sposób pozytywny w uporządkowaniu: forma przynależy zatem do porządku tego, co wyrażalne”). Temu schematowi formy i materii przeciwstawia Simondon schemat dynamiczny, w którym materia obdarzona jest osobliwościami-siłami bądź energetycznymi warunkami systemu. Pojawia się tutaj całkiem odmienna koncepcja stosunków między nauką a techniką. Por. L’individu et są genèse physico-biolo­ gique, PUF 1964, s. 42-56. 30 W Timajosie (28-29) Platon rozważa przez krótką chwilę możliwość tego, by stawanie się nie było wyłącznie nieuchronną cechą kopii czy odwzorowania, lecz samo stanowi model mogący konkurować z Tożsamością i Jednością. Przywołuje on tę hipotezę jednak tylko po to, by natychmiast ją odrzucić, prawdą jest bowiem, że jeśli stawanie się jest wzorcem, znika nie tylko dwoistość wzorca i kopii, wzorca i odwzorowania, również same pojęcia wzorca i odwzorowania tracą wszelki sens.

454

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

zamiast ustanawiać jakąś formę ogólną. Dokonują one ujednostkowień za sprawą wydarzeń oraz istności, nie zaś poprzez „przedmiot” jako złożenie materii i formy; istoty błędne są właśnie owymi istnościami. Pod każdym z tych względów logos przeciwstawia się nomos, prawo zaś – nomos, co pozwala stwierdzić, że prawo ma wciąż jeszcze „nazbyt moralny posmak”31. W każdym razie, rzecz w tym, że model prawny ignoruje siły, grę sił. Widać to szczególnie dobrze w przestrzeni jednorodnej, odpowiadającej modelowi równomierności. Jednorodna przestrzeń nie jest w żadnym razie przestrzenią gładką, przeciwnie, jest to forma przestrzeni żłobionej. Przestrzeni filarów. Jest ona żłobiona przez spadanie ciał, przez pionowe linie ciążenia, rozmieszczenie materii w równoległych obszarach, płaszczyznowy czy warstwowy przepływ strumieni. To owe prostopadłe równoległe, które uformowały niezależny wymiar, zdolny do udzielania się wszędzie, do formalizowania wszelkich innych wymiarów, do żłobienia dowolnej przestrzeni we wszystkich kierunkach i przez to do jej ujednolicania. Pionowa odległość między dwoma punktami zapewnia tryb porównania dla odległości poziomej dwóch innych punktów. Powszechne ciążenie byłoby w tym znaczeniu prawem każdego prawa, o ile reguluje ono wzajemnie jednoznaczne odniesienie między dwoma ciałami; a za każdym razem, gdy nauka odkryje nowe pole, stara się je sformalizować na modłę pola grawitacyjnego. Nawet chemia stała się nauką królewską właśnie poprzez teoretyczne rozwinięcie pojęcia ciężaru. Przestrzeń euklidesowa opiera się na słynnym postulacie o liniach równoległych, jednak linie te mają charakter grawitacyjny i odnoszą się do sił, jakie ciążenie wywiera na wszystkie elementy danego ciała, mającego tę przestrzeń wypełnić. Oto punkt zaczepienia dla wypadkowych wszelkich sił równoległych, który pozostaje niezmienny wraz ze zmianą ich wspólnego kierunku czy obrotem ciała (punkt ciężkości). Mówiąc krótko, siła ciążenia, jak się zdaje, leży u podstawy przestrzeni warstwowej, żłobionej, jednorodnej i wyśrodkowanej; warunkuje ona ściśle mnogości zwane metrycznymi, drzewiastymi, których wielkości pozostają niezależne od sytuacji i wyrażają się w jednostkach lub punktach (ruchach z jednego punktu do drugiego). To nie z powodu metafizycznej, lecz z powodu z gruntu naukowej troski uczeni w XIX wieku częstokroć głowili się nad możliwością sprowadzenia wszystkich sił do siły ciążenia, a zwłaszcza do formy przyciągania, nadającej mu walor powszechności (stały stosunek wszystkich zmiennych) i wzajemnie jednoznaczny zakres (za każdym razem dwa ciała i ani jednego więcej...). Oto wewnętrzna forma wszelkiej nauki. 31

Friedrich Nietzsche, Werke. Kritische Gesamtausgabe, opr. Giorgio Colli, Mazzino Montinari, VII-3 (tzn. t. VII cz. 3), De Gruyter 1974, s. 283.

455

t ys i ąc P l at e au

Wszystko pozostałe to nomos bądź nierówność. Nie oznacza to jednak, że pozostałe siły przeczą grawitacji czy sprzeciwiają się przyciąganiu. Co prawda nie pozostają z nimi w sprzeczności, niemniej z nich nie wynikają, nie są od nich zależne, lecz zaświadczają zawsze o zdarzeniach dodatkowych czy „afektach zmiennych”. Za każdym otwarciem pewnego pola nauki, w warunkach, które czynią je pojęciem dalece ważniejszym od formy i przedmiotu, pole to utwierdza przede wszystkim swą niesprowadzalność do pola przyciągania oraz do modelu sił ciążenia, mimo że się im nie sprzeciwia. Domaga się „czegoś więcej”, potwierdza swą nadmiarowość, osadzając się samo w owym nadmiarze, w owym odstępie. Chemia dokonuje decydujących postępów na drodze wzbogacenia ciężaru i ciążenia wiązaniami innego typu, na przykład elektrycznymi, przekształcającymi charakter równań chemicznych32. Należy wszakże zauważyć, że już najprostsze rozważania dotyczące prędkości uwzględniają rozróżnienie na pionowe spadanie i ruch krzywoliniowy lub, bardziej ogólnie, między prostą a krzywą w różniczkowej postaci clinamenu, czyli najmniejszego możliwego odchylenia, minimalnego przyrostu. Przestrzeń gładka to właśnie przestrzeń najmniejszego odchylenia, wszak jednorodność zachodzi wyłącznie między nieskończenie bliskimi sobie punktami, zetknięcie i zespolenie zaś dokonuje się niezależnie od jakiegokolwiek określonego toru. To przestrzeń styku, drobnych działań stycznych, dotykowych czy ręcznych w większym stopniu niż wzrokowych, inaczej niż w przypadku żłobionej przestrzeni euklidesowej. Przestrzeń gładka jest polem bez przewodów i kanałów. Pole, gładka, niejednorodna przestrzeń, obejmuje pewien bardzo szczególny typ mnogości: mnogości niemetryczne, acentryczne, kłączaste, zajmujące przestrzeń bez jej „uwzględniania” czy „zliczania”, a które „zgłębiać można jedynie przez nie wędrując”. Nie są posłuszne wzrokowemu warunkowi władzy obserwowania z określonego punktu zewnętrznej względem nich przestrzeni: system dźwięków czy kolorów w przeciwieństwie do euklide­sowej przestrzeni. W przeciwstawieniu prędkości i powolności, szybkości i ociężałości, celeritas i gravitas nie można upatrywać jedynie różnicy ilościowej 32 W istocie sytuacja ta jest w sposób oczywisty o wiele bardziej skomplikowana, grawitacja nie jest bowiem jedyną cechą panującego modelu: do grawitacji dołączyć należałoby jeszcze ciepło (już na gruncie chemii, z ciężarem łączy się spalanie). Jednak nawet tam problemem staje się ustalenie, w jakiej mierze pole termiczne odbiega od przestrzeni ciążenia albo się z nią łączy. Typowy przykład w tym kontekście podaje Monge, wychodząc od powiązania ciepła, światła i elektryczności ze „zmiennymi pobudzeniami ciała”, którymi zajmuje się „fizyka szczegółowa”, w odróżnieniu od fizyki ogólnej, traktującej o rozciągłości, ciężkości i rozmieszczeniu. Dopiero w drugiej kolejności Monge scala pola na gruncie fizyki ogólnej (Anne Querrien).

456

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

ani tym bardziej struktury mitologicznej (mimo wykazania przez Dumézila mitologicznej doniosłości owej opozycji, zwłaszcza w odniesieniu do roli aparatu państwa, jego „ciężkości”). Przeciwstawienie to ma równocześnie charakter jakościowy i naukowy, jako że prędkość nie jest wyłącznie właściwością abstrakcyjną ruchu w ogóle, lecz ucieleśnia się w ruchomym ciele, które odchyla się w możliwie niewielkim stopniu od linii pionowego spadku lub ciężkości. Powolność i szybkość nie są ilościowymi stopniami ruchu, lecz dwoma jakościowo różnymi typami ruchu, bez względu na prędkość pierwszego i opóźnienie drugiego. O puszczonym i spadającym ciele, niezależnie od szybkości, z jaką leci, nie powiemy, że obdarzone jest prędkością, lecz przede wszystkim powolnością, nieskończenie malejącą zgodnie z prawem ciążenia. Ciężki byłby ruch warstwowy, drążący przestrzeń, przemieszczający się z jednego punktu do drugiego. Szybkość wszelako, chyżość orzekałoby się jedynie o ruchu, który odchyla się w stopniu minimalnym i wprawia się w konsekwencji w ruch wirowy, zajmując gładką przestrzeń, a wręcz samemu ją wytyczając. W przestrzeni tej materii jako przepływu nie daje się już podzielić na równoległe części, ruchu zaś nie da się przypisać jakichkolwiek wzajemnie jednoznacznych relacji między punktami. W tym znaczeniu jakościowe przeciwieństwo między ciężkością a szybkością, ciężkim a lekkim, powolnym i gwałtownym, gra nie tyle rolę wymiernego, naukowego określenia, ile warunku pokrywającego się z nauką jako taką, który określa zarówno rozdzielenie, jak i mieszanie się dwóch wzorców czy modeli, ich wzajemne przenikanie, dominację jednego nad drugim, ich alternatywność. I to właśnie w kategoriach alternatywnej relacji między mieszaninami a złożeniami Michel Serres rozpatruje całość nauki fizyki, która w jego nad wyraz trafnym sformułowaniu „sprowadza się do dwóch gałęzi: ogólnej teorii dróg i ścieżek oraz globalnej teorii pływów”33. Należy przeciwstawić sobie dwa rodzaje nauk lub protokołów naukowych: pierwszy z nich opiera się na „odtwarzaniu”, drugi na – „podążaniu”. Jeden byłby odwzorowywaniem, powtarzaniem i nieustannym powielaniem, drugi zaś – wędrówką, czyli całością wędrownych, podróżnych nauk. Zbyt łatwo sprowadza się wędrowność do warunków technicznych czy zastosowań i sprawdzalności nauk. Nie jest tak – podążanie nie jest zgoła tym samym, co odtwarzanie, i nigdy nie podąża się za czymś, by to odtwarzać. Ideał odtwórstwa, dedukcji albo indukcji, przynależy do nauki królewskiej zawsze i wszędzie, traktując różnice czasu i przestrzeni jak mnogość zmiennych, z których prawo wydobywa jakąś stałą ich postać: w przestrzeni grawitacyjnej i żłobionej wytworzenie tych samych zjawisk wymaga jedynie zachodzenia tych samych warunków 33

Michel Serres, La naissance de la physique, s. 65.

457

t ys i ąc P l at e au

lub tego samego stosunku między różnymi warunkami i zmiennymi zjawiskami. Odtwarzanie zakłada stałość ustalonego punktu widzenia, zewnętrznego względem tego, co odtwarzane: obserwowanie przepływu, gdy stoi się na brzegu. Podążanie jednak różni się od ideału odtwarzania. Nie jest czymś lepszym, lecz czymś innym. Zmuszonym do podążania jest się wobec tego wówczas, gdy poszukuje się „osobliwości” materii czy raczej materiału, nie zaś w dążeniu do odkrycia formy; gdy ucieka się od siły grawitacyjnej, chcąc włączyć się w pole szybkości; gdy przestaje się kontemplować przepływ warstwowego strumienia w określonym kierunku i zostaje się porwanym przez strumień wirowy; gdy angażuje się w ciągłą zmianę zmiennych, zamiast wydobyć z niej stałe itd. Sens Ziemi ulega dogłębnej przemianie: zgodnie z modelem prawnym, nie przestajemy się reterytorializować w pewnym punkcie widzenia, w pewnym obszarze, w oparciu na pewnym zestawie stałych relacji; w modelu podróżnym z kolei sam proces deterytorializacji ustanawia i rozpościera terytorium. „Najpierw idź do starej rośliny zwracając baczną uwagę, w którą stronę spłynęła deszczówka. Deszcz musiał daleko ponieść nasiona. Przyjrzyj się rowkom wyżłobionym przez wodę i na tej podstawie ustal kierunek strumienia. Wszystkie okazy czarciego ziela rosnące pomiędzy tymi dwoma punktami należą do ciebie. Później (...) będziesz mógł rozszerzyć swoje terytorium”34. Istnieją nauki podróżne, wędrowne nauki opierające się na podążaniu za strumieniem ku polu wektorowemu, w którym osobliwości rozkładają się niczym niezliczone „przypadki”. Przykładowo, z jakich powodów pierwotna metalurgia jest z konieczności nauką podróżną, nadającą kowalom na poły koczowniczy status? Można by wysuwać zarzuty, że w takich przykładach cały czas idzie o przemieszczanie się z jednego punktu do drugiego (nawet jeśli są one osobliwe), wzdłuż pewnych kanałów, a także, że ów strumień daje się dzielić na odcinki. To prawda jedynie o tyle, o ile podróżne procesy i działania odnosi się wyłącznie do przestrzeni żłobionej i o ile formalizuje je nauka królewska, oddalająca je od właściwego im wzorca i podporządkowująca je własnemu modelowi, pozwalającemu im trwać jedynie w postaci „techniki” czy „nauk stosowanych”. Co do zasady przestrzeń gładka, pole wektorów, niemetryczna mnogość dają się przełożyć i z konieczności przekładają się na „nierównomierność”: to podstawowe działanie, poprzez które przystawia się nieustannie w każdym punkcie gładkiej przestrzeni styczną do niej przestrzeń euklidesową, obdarzoną wystarczającą liczbą wymiarów, przez co wprowadza się na powrót równoległość dwóch wektorów, rozpatrując mnogość jako zanurzoną w owej jednorodnej i żłobionej 34 Carlos Castaneda, Nauki don Juana, tłum. A. Szostkiewicz, Wydawnictwo Literackie 1991, s. 137.

458

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

przestrzeni odtwarzania, zamiast podążać za nią nieustannie w trybie „badania przez wędrowanie”35. Oto triumf logosu czy prawa nad nomosem. Wszelako, ściśle biorąc, złożoność tego działania świadczy o oporze, jaki musi ono przezwyciężyć. Zawsze, gdy odnosimy dane podejście i proces podróżny do właściwych im wzorców, okazuje się, że punkty odzyskują swe osobliwe umiejscowienie, co wyklucza jakąkolwiek wzajemnie jednoznaczną relację, strumień zaś wprawiony zostaje w swój krzywoliniowy i wirowy bieg, odrzucający jakąkolwiek wektorową równoległość; przestrzeń gładka odzyskuje własności styczne, odbierające jej jednorodny i żłobiony kształt. Pewien nurt nie pozwala królewskim naukom odtwórczym uwewnętrznić w pełni i włączyć w siebie nauk podróżnych czy wędrownych. Zawsze też znajdzie się pewien wędrowny uczony, którego państwowi uczeni za wszelką cenę usiłują pokonać, włączyć czy wejść z nim w sojusz, proponując mu niekiedy wręcz jakieś pomniejsze miejsce w prawnym systemie nauki i techniki. Nie chodzi o to, że nauki podróżne w większym stopniu przesiąknięte są irracjonalnym duchem, tajemnicą czy magią. Stają się takie, jedynie wychodząc z użycia, popadłszy w zapomnienie. Nauki królewskie w równym stopniu otaczają się kapłaństwem i magią. Rywalizacja obu modeli ukazuje raczej to, że nauki podróżne czy koczownicze nie predestynują nauki do objęcia władzy ani nawet do samodzielnego rozwoju. Nie mają po temu środków, ponieważ podporządkowują wszystkie swe procedury zmysłowym warunkom oglądu i konstruowania, podążając za strumieniem materii, śledząc i łącząc gładką przestrzeń. Wszystko ujęte jest w obiektywną strefę falowania, pokrywającą się z rzeczywistością jako taką. Niezależnie od subtelności i ścisłości „przybliżonego poznania”, podlega ono nadal zmysłowym i czułym ocenom, sprawiającym, że przysparza więcej problemów, niż ich rozwiązuje: działa wyłącznie w trybie problematyki. Właściwością nauki królewskiej z kolei, teorematycznej czy aksjomatycznej władzy, jaką sprawuje, jest odarcie wszelkich procedur z charakteru oglądu, co pozwala uczynić z nich prawdziwie pojęcia wewnątrzpochodne, czyli „kategorie”. Oto dlaczego deterytorializacja na gruncie tej nauki zakłada reterytorializację w aparacie pojęciowym. Bez tego kategorycznego i apodyktycznego aparatu działania różniczkowe byłyby zmuszone podążać za linią rozwoju danego zjawiska; co więcej, w przypadku eksperymentów prowadzonych na 35

Albert Lautman wykazał nader przekonująco, że przestrzenie riemannowskie przykładowo dopuszczają euklidesową koniunkcję umożliwiającą w sposób stały określać równoległość dwóch sąsiednich wektorów; odtąd zamiast badać mnogość na drodze jej przemierzania, rozważa się ją jako „zanurzoną w przestrzeni euklidesowej o wystarczającej liczbie wymiarów” (zob. Les schémas de structure, Hermann 1938, s. 23-24, 43-47).

459

t ys i ąc P l at e au

wolnym powietrzu, budowli wznoszonych na gołej ziemi, nie dysponuje się nigdy współrzędnymi pozwalającymi na podniesienie ich do rangi trwałego wzorca. Niektóre spośród tych wymogów przekłada się na kategorie „bezpieczeństwa”: pod koniec XII wieku walą się w gruzy dwie katedry, w Orleanie i Beauvais, bilanse kontrolne w odniesieniu do budowli wzniesionych na podstawie nauk podróżnych trudno wszak przeprowadzić. Wszelako, mimo że bezpieczeństwo ma kluczowe znaczenie dla teoretycznych norm państwowych, podobnie zresztą jak ideał polityczny, idzie również o coś innego. Ze względu na wszystkie swe procedury osiągnięcia nauk podróżnych nader szybko zaczynają przekraczać wszelkie możliwości obrachunkowe: miejscowią się one raczej w owym czymś-więcej, przelewającym się poza przestrzeń reprodukcji, szybko natrafiając na nieprzekraczalne w tym ujęciu trudności, które rozwiązać można jedynie w trybie doraźnym. Oczekuje się, że rozwiązania wynikną z zespołu działań nadających im niesamodzielny charakter. Tylko nauka królewska dysponować może mocą metryczną, ustanawiającą aparaturę pojęciową i autonomię nauki (w tym nauki eksperymentalnej). Stąd bierze się konieczność łączenia w pary przestrzeni podróżnej z przestrzenią jednorodną, bez której prawa fizyki zależałyby od poszczególnych punktów w przestrzeni. Dokonuje się to jednak nie tyle w trybie przekładu, ile stanowienia: ściśle rzecz biorąc ustanowienia, którego nie dokonały nauki podróżne, nie dysponowały skądinąd potrzebnymi do tego narzędziami. W polu współoddziaływań między obydwiema naukami, nauki podróżne zadowalają się wynajdywaniem problemów, których rozwiązanie odsyła do całokształtu działań wspólnych i nienaukowych, lecz których naukowe rozwiązanie należy, przeciwnie, do nauki królewskiej i zależy od sposobu, w jaki nauka królewska przekształca przede wszystkim problem, wprzęgając go w swój aparat teorematyczny i włączając w swój tryb organizacji pracy. Nieco podobnie jak w przypadku intuicji i intelektu u Bergsona, u którego jedynie intelekt dysponuje naukowymi narzędziami niezbędnymi do formalnego rozwiązania problemów stawianych przez intuicję, zadowalającą się wpisaniem ich w obręb działań jakościowych ludzkości, mającej podążać za materią36.

36 Stosunki między intelektem a intuicją są wedle Bergsona nader złożone i stale wzajemnie na siebie oddziałują. Można w tym kontekście odwołać się również do wątku podjętego przez Bouliganda: dwa elementy matematyczne, „problem” i „ogólna synteza”, rozwijają swą dwoistość jedynie wchodząc w pole współoddziaływań, w którym ogólna synteza ustala za każdym razem „kategorie”, bez których problem pozostawałby bez ogólnego rozwiązania. Zob. Georges Bouligand, Jean Desgranges, Le déclin des absolus mathématico-logiques, Société d’édition d’enseignement supérieur, 1949.

460

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Problem II : Czy istnieje sposób na odcięcie myślenia od modelu państwowego? Twierdzenie IV: Zewnętrzność maszyny wojennej jest zaświadczana, wreszcie, przez noologię Zdarza się krytykować treść myśli uznawanych za nazbyt konformistyczne. Zasadnicze pytanie dotyczy jednak przede wszystkim samej formy. Myślenie już samo z siebie ma być zgodne z wzorcem zapożyczonym od aparatu państwa, który wyznaczałby jego cele i drogi, ścieżki, przewody, kanały, organy, cały organon. Mielibyśmy zatem do czynienia z obrazem myśli pokrywającym się z wszelkim myśleniem, stanowiącym wyróżniony przedmiot „noologii”, który byłby niczym forma-państwa rozwinięta w myślenie. Tylko że ów obraz ma dwie głowy, odsyłające odpowiednio i ściśle do dwóch biegunów suwerenności: imperium myślenia-prawdy, działającego przez magiczne przechwycenie, pochwycenie czy związanie, przesądzające o skuteczności ufundowania (mythos); republika wolnych duchów, działająca w oparciu na pakcie bądź umowie, stanowiąca organizację ustawodawczą i prawną, sankcjonująca pewien fundament (logos). Obie te głowy w klasycznym obrazie myśli wciąż na siebie wzajemnie wpływają: „republika duchów, której księciem byłaby idea najwyższej Istoty”. Jeśli zaś obie te głowy współoddziałują na siebie, to nie tylko ze względu na wielość zapośredniczeń czy przejść między nimi, czy też z powodu tego, że nawzajem się umożliwiają, posługują się sobą i wzajemnie zachowują, lecz również z racji tego, że mimo swej antytetyczności i komplementarności są sobie nawzajem niezbędne. Nie jest jednak wykluczone, że przejście od jednej do drugiej wymaga zajścia „między” nimi zdarzenia zupełnie innej natury, skrywającego się poza obrazem, pochodzącego z zewnątrz37. Jeśli wszak ograniczamy się do obrazu, za każdym razem wydaje nam się, że gdy mowa o imperium prawdy i republice duchów, nie jest to zwykła metafora. To warunek ustanowienia myśli jako zasady lub formy wewnętrzności, jako warstwy. Widać dobrze, co w ten sposób zyskuje myśl: ciężkość, której nigdy nie miałaby sama z siebie, centrum, które sprawia, że wszystkie rzeczy, włączając państwo, zdają się istnieć na mocy własnej sprawczości czy własnej sankcji. Nie mniej zyskuje państwo. Dzięki temu forma 37 Marcel Detienne (Les maîtres de vérité dans la Grèce archaïque, Maspero 1973) słusznie podkreślił te dwa bieguny myślenia, odpowiadające dwóm aspektom suwerenności u Dumézila: mowy magiczno-religijnej despoty czy „starca znad morza” oraz miejskiej mowy-dialogu. Nie tylko podstawowe postacie myśli greckiej (Poeta, Mędrzec, Fizyk, Filozof, Sofista) ustawiają się w odniesieniu do tych biegunów; Detienne wprowadza również między nie specyficzną grupę Wojowników, zapewniającą możliwość przejścia czy ewolucji.

461

t ys i ąc P l at e au

państwowa zyskuje coś niezbędnego do swego rozwoju w myślenie: całkowitą jednomyślność. Tylko myśl wymyślić może fikcję uniwersalnego formalnie państwa, wynieść państwo do rangi formalnej powszechności. Jak gdyby władca pozostał sam na świecie, objął sobą całą ekumenę i miał do czynienia już wyłącznie z poddanymi, aktualnymi i potencjalnymi. Nie jest to już pytanie o potężne organizacje zewnętrzne ani o obce bandy: państwo staje się jedyną zasadą podziału na zbuntowanych poddanych, skazanych na stan natury, oraz poddanych przyzwalających, którzy z własnej woli zwracają się ku jego formie. Jeśli w interesie myślenia leży oparcie się na państwie, w interesie państwa leży objęcie myśli i uzyskanie od niej sankcji jednolitej powszechnej formy. Odrębność państw ma już wyłącznie charakter faktyczny; podobnie jak ich zepsucie czy niedoskonałość. Bowiem z formalnego punktu widzenia nowoczesne państwo definiuje się jako „racjonalna i rozsądna organizacja wspólnoty”, wspólnota zaś może zachować odrębność jedynie wewnętrzną lub moralną (duch ludu), jej organizacja przyczynia się zaś do uzgodnienia tego, co powszechne (duch absolutny). Państwo nadaje myśli postać wewnętrzności, myśl wszelako nadaje owej wewnętrzności postać uniwersalności: „celem organizacji światowej jest zaspokojenie potrzeb racjonalnych jednostek w ramach poszczególnych, wolnych państw”. Osobliwa to wymiana między Państwem a rozumem; jest to również twierdzenie analityczne, ponieważ urzeczywistniony rozum pokrywa się z państwem prawa, dokładnie tak, jak państwo de facto jest stawaniem się rozumu38. W filozofii określanej mianem nowoczesnej oraz w ramach tak zwanego nowoczesnego czy racjonalnego państwa, wszystko obraca się wokół prawodawcy oraz poddanego. Państwo zmuszone jest dokonywać podziału na prawodawcę i poddanych w takich warunkach formalnych, w których myśl, ze swej strony, pomyśleć może ich tożsamość. Zawsze bądźcie posłuszni, ponieważ im bardziej tacy będziecie, tym bardziej będziecie panami, posłuszni wyłącznie czystemu rozumowi, a więc sobie samym... Od kiedy filozofia przypisała sobie rolę fundamentu, nie przestaje uświęcać 38 Spotyka się swoistą prawicową odmianę heglizmu, wciąż żywą w oficjalnej filo­ zofii politycznej, splatającą los myślenia z losem państwa. Za współczesnych przedstawicieli owego nurtu uznać można Alexandre’a Kojève’a (Tyrania i mądrość, w: Leo Strauss, O tyranii, WUJ 2009) oraz Erica Weila (Hegel et l’Etat; Philosophie politique, Vrin 1974). Od Hegla po Maksa Webera snuje się refleksję nad stosunkami między nowoczesnym państwem a Rozumem, zarówno racjonalno­-technicznym, jak i rozsądkowo-ludzkim. Na zarzut, jakoby owa racjonalność, obecna już w ramach archaicznego państwa imperialnego, była optimum samych rządzących, hegliści odpowiadają, że to, co racjonalno-rozsądkowe nie może istnieć bez minimalnego uczestnictwa wszystkich. Pytanie dotyczy jednak raczej tego, czy sama forma racjonalno-rozsądkowa nie zostaje wydobyta z państwa na sposób, który ma koniecznie dać mu „rację”.

462

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

ustanowionych władz i odwzorowywać swej doktryny fakultetów na organach władzy państwowej. Zdrowy rozsądek jednoczy wszystkie władze-fakultety jako centrum Cogito; to państwowy konsensus podniesiony do rangi absolutu. Tym było zwłaszcza ogromne przedsięwzięcie „krytyki” kantowskiej, podjęte następnie i rozwijane przez heglizm. Kant nie ustawał w krytyce złego użytku, by tym bardziej uświęcić urząd. Nie ma nic dziwnego w tym, że filozof staje się profesorem publicznym albo funkcjonariuszem państwa. Wszystko zostało przesądzone z chwilą, gdy forma państwowa podsunęła obraz myśli. Nie bez wzajemności. I bez wątpienia, wraz ze zmianami owej postaci, sam obraz przybiera inne kształty: nie zawsze opisywał i wskazywał on filozofa i nie zawsze go będzie opisywał. Możliwe jest przejście od funkcji magicznej do funkcji racjonalnej. W odniesieniu od państwa archaicznego, w państwie imperialnym poeta mógł odgrywać rolę sporządzającego obrazy39. W państwach nowoczesnych socjolog mógł zająć miejsce filozofa (jak na przykład Durkheim wraz ze swymi uczniami, pragnącymi ofiarować republice świecki wzorzec myślenia). Jeszcze dziś psychoanaliza pretenduje do roli cogitatio universalis, jako myśl prawna, za sprawą nawrotu magii. A przecież znajdą się też inni konkurenci i pretendenci. Noologia, która nie pokrywa się z ideologią, jest, ściśle rzecz biorąc, studium obrazów myśli oraz ich historyczności. W pewnym sensie rzec można, że to właściwie bez znaczenia, myśl bowiem nigdy nie miała nic, prócz śmiechu wartej ważkości. Nie domaga się ona wszak niczego ponadto, by nie brać jej poważnie, ponieważ tym samym lepiej może myśleć za nas, płodząc nowych swych funkcjonariuszy, a ponadto, im mniej poważnie ludzie ją biorą, tym łatwiej i chętniej myślą w zgodzie z tym, czego chce państwo. Któremuż z mężów stanu nie marzyła się ta błaha nieosiągalna możliwość – zostać myślicielem? Noologia napotyka zatem kontr-myśli, działające brutalnie, przejawiające się w sposób nieciągły, zmienny w toku dziejów. Ich działania to sprawki „myśliciela prywatnego”, wroga profesora publicznego: Kierkegaard, Nietzsche czy nawet Szestow... Wszędzie, gdzie zamieszkują oni, znajduje się step czy pustynia. Burzą obrazy. Schopenhauer jako nauczyciel Nietzschego jest najprawdopodobniej najostrzejszym atakiem, jaki podjęto przeciw obrazowi myśli i relacji łączącej go z państwem. Wyrażenie „myśliciel prywatny” wszelako nie jest satysfakcjonujące, stawia ono bowiem na wewnętrzność, podczas gdy idzie o pewną myśl zewnętrza40. 39 Na temat roli starożytnego poety jako „funkcjonariusza suwerenności” zob. Georges Dumézil, Servius et la Fortune, Gallimard 1943, s. 64, nast. oraz Marcel Detienne (Les maîtres de vérité dans la Grèce archaïque, s. 17 i nast). 40 Zob. rozważania Foucaulta odnośnie Maurice’a Blanchota i formy zewnętrzności myślenia: Myśl zewnętrza, w: Powiedziane, napisane, Szaleństwo i litera­tura, tłum. B. Banasiak i in., Aletheia 1999.

463

t ys i ąc P l at e au

Sprawić, by myśl nawiązała bezpośredni stosunek z zewnętrzem, z siłami zewnętrza, czyli przekształcić ją w maszynę wojenną – osobliwe to przedsięwzięcie, którego poszczególne kroki prześledzić można u Nietzschego (aforyzm przykładowo jest czymś nader różnym od maksymy, ta bowiem, w republice uczonych, jest niczym organiczny akt państwowy lub suwerenny sąd, aforyzm natomiast wyczekuje zawsze nadejścia swego sensu ze strony nowej, zewnętrznej siły, siły ostatecznej, mającej go podbić lub sobie podporządkować, użyć go). Znajdzie się również inny powód, dla którego wyrażenie „myśliciel prywatny” nie jest fortunne, gdyż o ile prawdą jest, że owa kontr-myśl zaświadcza o absolutnej samotności, jest to samotność nadzwyczaj zaludniona, niczym sama pustynia, samotność, która nawiązuje już łączność z nadchodzącym ludem, nawołując go i wyczekując, istniejąc tylko dzięki niemu, nawet jeśli wciąż go brakuje... „Brak nam tej ostatecznej siły, brak ludu, który nas poniesie. Szukamy tej ludowej podpory...”. Wszelka myśl jest już plemieniem, przeciwieństwem państwa. Taka forma zewnętrzności nie jest dla myśli ani trochę symetryczna względem formy wewnętrznej. Ściśle ujmując, nie ma innej symetrii niż ta, która zachodzi między biegunami czy różnymi ośrodkami wewnętrzności. Forma zewnętrzności myśli wszelako, siła zawsze względem siebie zewnętrzna, siła ostateczna, n-ta potęga, nie jest zgoła innym obrazem, przeciwstawnym obrazowi podsuwanemu przez państwo. Przeciwnie, jest to siła niszcząca obraz i jego odbicia, wzór wraz z jego odwzorowaniami, wszelką możliwość podporządkowania myśli modelowi tego, co Prawdziwe, Sprawiedliwe czy Prawe (kartezjańska prawda, kantowska sprawiedliwość, heglowskie prawo itp.). „Metoda” jest żłobioną przestrzenią cogito universalis, wytyczającą drogę, którą podąża się od jednego punktu do drugiego. Jednak forma zewnętrzności sytuuje myśl w przestrzeni gładkiej, którą ona zajmuje, nie mogąc jej zarazem przeliczyć ani uwzględnić, pozbawionej metody i możliwości uchwytnego, w której jest miejsce wyłącznie dla zamienników, intermezzów i nawrotów. Myśl jest niczym wampir, odarta z obrazu ustanawiającego wzorzec i pozwalającego sporządzić kopię. W gładkiej przestrzeni Zen strzała nie przeleci z jednego punktu do drugiego, ale podniesiona w dowolnym punkcie, odesłana zostanie do dowolnego innego, na zmianę ze strzelcem i celem. W przypadku maszyny wojennej chodzi o problem zastępowania i wymiany, nawet z pomocą ubogich środków, nie zaś o architektoniczny problem wzorca czy gmachu. Wędrowny lud zastępców w miejsce wzorcowego miasta. „Natura strzela filozofem niczym strzałą, w człowieka nie mierzy, lecz ożywiana jest nadzieją, że strzałą gdzieś wreszcie utkwi. Myli się przy tym w nieskończoność, w gniewie na siebie samą. (…) Artysta i filo­ zof są dowodami przeciw celowości natury w jej środkach, mimo że są

464

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

najcelniejszym dowodem mądrości jej zamiarów. Trafiają zawsze jedynie nielicznych, choć winni trafić wszystkich – a i tych nie z tą siłą, z jaką wysyłają swe pociski”41. Mamy na myśli przede wszystkim dwa teksty patetyczne w znaczeniu, w jakim myśl osiąga w nich prawdziwy pathos (antylogos i anty­ mythos). Chodzi o tekst Artauda z jego listów do Jacquesa Rivière’a, wyjaśniający, że myśl wypływa z zasadniczego załamania, że żyć może jedynie dzięki własnej niemożności obleczenia się w formę, zdolna jedynie odcisnąć ślady ekspresji w materiale, rozwijając się na obrzeżach, w czystym środowisku zewnętrznym, w zależności od niedających się zuniwersalizować osobliwości, niedających się uwewnętrznić okoliczności. Chodzi również o tekst Kleista „W kwestii stopniowego opracowania myśli w mowie” [Uber die allmachliche Verfertigung der Gedanken beim Reden]. Kleist potępia w nim podstawową wewnętrzność pojęcia, pojęcia jako narzędzia kontroli, kontroli mowy, języka, ale również afektów, okoliczności, a nawet przypadku. Przeciwstawia on myśl jako proces i postęp, w dziwacznym antyplatońskim dialogu, anty-dialogu brata i siostry, w którym jedno mówi bezwiednie, drugie natomiast zostało zastąpione, jeszcze zanim zrozumie: oto myśl przynależna Gemüt, twierdzi Kleist, postępująca niczym generał zawiadujący maszyną wojenną czy ciało obdarzone ładunkiem elektrycznym, czystą intensywnością. „Mieszam nieartykułowane dźwięki, rozciągam przechodnie określenia, używam również przydawek tam, gdzie nie jest to konieczne”. By zyskać na czasie, następnie zaś, być może, wyrzec się i trwać w oczekiwaniu. Potrzeba wyrzeczenia się kontroli nad językiem, wyobcowania we własnym języku, przyciągania mowy do siebie i „sprowadzenia na świat czegoś niezrozumiałego”. Tym byłaby forma zewnętrzności, stosunek łączący brata i siostrę, stawania-się-kobietą przez myśliciela, stawania-się-myślą przez kobietę. Oto Gemüt nie dający się już dłużej kontrolować, stanowiący maszynę wojenną? Oto myśl zmagająca się z zewnętrznymi siłami, nie dająca się pochwycić przez jakąkolwiek formę wewnętrzną, działająca przez wymienniki zamiast kształtować obrazy, myśl-wydarzenie, istność (heccéité), w miejsce myśli-podmiotu, myśl-problem zamiast myśli-istoty czy myśli-teorematu, myśl odwołująca się do ludu, a nie stawiająca się w pozycji władzy. Czy to przypadek, że za każdym razem, gdy „myśliciel” w ten sposób wypuszcza strzałę, pojawia się mąż stanu, cień czy obraz męża stanu, udzielający mu rad i przestróg, gwoli ustalenia „celu”? Jacques Rivière nie waha się odpowiedzieć Artaudowi: niech pan pracuje, niech pan 41

Friedrich Nietzsche, Schopenhauer jako wychowawca, w: Niewczesne rozważania, tłum. L. Staff, Zielona Sowa 2003, s. 169-170.

465

t ys i ąc P l at e au

pracuje, to się załatwi, dotrze pan w końcu do metody i wyrazi swą zasadniczą myśl (cogitatio universalis). Rivière nie jest szefem państwa, choć nie jako jedyny z grona redaktorów „Nouvelle Revue Française” bierze się za sekretnego księcia republiki uczonych i szarą eminencję w państwie prawa. Lenz i Kleist stawiają czoło Goethemu, wielkiemu geniuszowi, prawdziwemu mężowi stanu w gronie literatów i uczonych. Nie to jest jednak najgorsze: najgorsze tkwi w tym, że teksty samego Kleista i Artauda kończą jako pomnik, jako natchnienie dla powielanego wzorca, znacznie bardziej zdradliwe niż inne, zważywszy na cały szereg sztucznie bełkotliwych niezliczonych prób ich skopiowania, próbujących im dorównać. Klasyczny obraz myśli wraz ze żłobieniem mentalnej przestrzeni, jakiego dokonuje, rości sobie pretensje do uniwersalności. Działa on w istocie w oparciu o dwa „uniwersalia”: Całości jako ostatecznej podstawy bytu czy scalającego horyzontu oraz Podmiotu jako zasady obracającej byt jako taki w byt-dla-nas42. Imperium i republika. Między jednym a drugim znajdziemy wszelkie odmiany tego, co realne i prawdziwe, odnajdujące swe miejsce w mentalnej przestrzeni żłobionej, z podwójnego punktu widzenia, Bytu i Podmiotu, podług „uniwersalnej metody”. Odtąd łatwo będzie nam scharakteryzować myśl koczowniczą jako odrzucającą ten właśnie obraz i postępującą inną drogą. Nie powołuje się ona na uniwersalny myślący podmiot, lecz przeciwnie, na osobliwą i szczególną rasę; nie wspiera się na spajającej totalności, lecz, przeciwnie, rozpościera się w środowisku bezbrzeżnym, pozbawionym horyzontu, niczym gładka przestrzeń, step, pustynia bądź morze. To całkowicie inny rodzaj zgodności, ustanawiającej się między rasą rozumianą jako „plemię” i gładką przestrzenią rozumianą jako „środowisko”. Plemię na pustyni w miejsce uniwersalnego podmiotu w horyzoncie wszechogarniającego Bytu. Kenneth White podkreślał niedawno tę właśnie niesymetryczną komplementarność między plemieniem-rasą (Celtowie oraz ci, którzy czują się Celtami) a przestrzenią-środowiskiem (Wschód, Pustynia Gobi...). White pokazuje, jak to dziwaczne zestawienie, zaślubiny Celta ze Wschodem, ożywia myśl ściśle koczowniczą, która porwie literaturę angielską i zrodzi literaturę amerykańską43. Uwidacznia to natychmiast niebezpieczeństwa i wątpliwości, jakie wiążą się z tego rodzaju przedsięwzięciem, jak gdyby każdy wysiłek i każdy twór zagrożone były możliwością hańby. Albowiem jak sprawić, by temat rasy nie przekształcił się w rasizm, w dominujący 42 Niezwykły tekst Karla Jaspersa, zatytułowany Descartes und die Philosophie (De Gruyter 1956), rozwija to ujęcie, wyprowadzając zeń ostateczne wnioski. 43 Kenneth White, Intellectual Nomadism, drugi tom tego niewydanego dzieła nosi właśnie tytuł Poetry and Tribe.

466

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

i wiążący faszyzm lub po prostu w arystokratyzm czy też sekciarstwo i folklor, w mikro-faszyzm? I jak sprawić, by biegun Wschodni nie stał się fantazmatem, w inny jedynie sposób reaktywującym faszyzmy czy niezliczone formy folkloru, jogę, zen i karate? Z pewnością nie wystarczy podróżować, by wymknąć się temu fantazmatowi; nie wystarczy też przywołać przeszłość, czy to rzeczywistą, czy mityczną, by umknąć rasizmowi. Kryteria podziału są również tutaj proste, bez względu na faktyczne pomieszanie zaciemniające je na tym czy innym poziomie, w tym czy innym momencie. Plemię-rasa istnieje jedynie na poziomie rasy uciskanej i w imię ucisku, któremu podlega: istnieje tylko rasa podległa, mniejszościowa, nie ma rasy panującej, rasy nie definiuje się przez czystość, lecz przez nieczystość, którą przypisuje jej panowanie. Bękart i mieszaniec – oto prawdziwe imiona rasy. Rimbaud ujął tę kwestię wyczerpująco: do rasy poczuwać się może ten tylko, kto powiada: „Zawsze należałem do rasy podległej, (…) pochodzę z odwiecznie podległej rasy (…), oto ja na armorykańskiej plaży (…) jestem zwierzęciem, czarnuchem (…) jestem z rasy odległej, moimi przodkami byli Skandynawowie”. Jak rasy nie da się odzyskać, tak Wschodu nie da się naśladować: istnieje on jedynie jako rozpostarcie gładkiej przestrzeni, podobnie jak rasa istnieje jedynie w budowaniu plemienia, które ją zaludnia i przemierza. Oto wszelka myśl, która jest stawaniem, podwójnym stawaniem się, a nie atrybutem Podmiotu czy odwzorowaniem Całości. Aksjomat II: Maszyna wojenna jest wynalazkiem koczowników (o ile jest zewnętrzna wobec aparatu państwa i odrębna od instytucji wojskowej). Dlatego maszyna wojny koczowniczej ma trzy aspekty: przestrzenno-geograficzny, arytmetyczny lub algebraiczny oraz afektywny Twierdzenie V: Koczownicze istnienie urzeczywistnia z konieczności sytuację maszyny wojennej w przestrzeni Koczownik ma swoje terytorium, przemierza zwyczajowe trasy, przechodzi z jednego punktu do drugiego, nie pomija ich (miejsca takie jak wodopój, obozowisko, zgromadzenie itp.). Pytanie dotyczy jednak tego, co jest zasadą, a co wyłącznie konsekwencją w życiu koczowniczym. Po pierwsze, nawet jeśli punkty wytyczają trasy, punkty te są ściśle podporządkowane określanym przez siebie szlakom, inaczej niż w modelu osiadłym. Wodopój istnieje tylko po to, by go opuścić, a każdy punkt jest postojem i istnieje wyłącznie jako postój. Trasa przebiega zawsze między dwoma punktami, jednak cała konsekutywność sprowadza się do owego „między dwoma”, cieszącego się samodzielnością jako właściwy kierunek. Koczownicze życie to intermezzo. Nawet elementy jego siedliska rozmieszczone są w zależności od wprawiającej je nieustannie w ruch

467

t ys i ąc P l at e au

trasy44. Koczownik nie jest bynajmniej migrantem, ten bowiem przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego, nawet jeśli jest ono niepewne, nieoznaczone czy trudno je znaleźć. Koczownik z kolei przemieszcza się z miejsca na miejsce jedynie w konsekwencji i z konieczności faktycznej: zasadniczo punkty są dla niego jedynie postojami na szlaku. Koczownicy i migranci mieszać się mogą ze sobą na rozmaite sposoby, formując wspólną grupę, niemniej przyczyny i uwarunkowania ich ruchu są nader różne (dla przykładu, ci, którzy przyłączyli się do Mahometa w Medynie, mieli wybór między przysięgą koczowniczą a beduińską, między przysięgą Hidżry a przysięgą emigracji)45. Po drugie, choć koczownicy podążać mogą utartymi szlakami i drogami, przemierzana przez nich droga nie pełni funkcji właściwej osiadłemu trybowi życia, w przypadku którego ludziom udostępnia się zamkniętą przestrzeń przez przypisanie każdemu przynależnej mu części oraz reguluje kontakty między nimi. Szlak koczowniczy, przeciwnie, rozmieszcza ludzi (lub zwierzęta) w przestrzeni otwartej, nieokreślonej, niepołączonej. Nomos zaczął stanowić prawa przede wszystkim dlatego, że był on rozdziałem, sposobem podziału. To jednak szczególny rodzaj przydziału, bez podziałów, w przestrzeni pozbawionej granic i niedomkniętej. Nomos to spójność zbioru o zatartych granicach: w tym znaczeniu przeciwstawia się on prawu, czyli polis, jako śródziemie, zbocze góry czy niezmierzona przestrzeń opasująca miasto („albo nomos, albo polis”46). Po trzecie, 44 Anny Milovanoff, La seconde peau du nomade, „Nouvelles littéraires”, 27 lipca 1978: „Koczownicy Larba, zamieszkujący pogranicze algierskiej Sahary, używają słowa triga, oznaczającego ogólnie drogę, szlak, do opisania parcianych pasków służących do wzmocnienia mocowania wiązań przy stelażu namiotów. (…) Siedlisko w koczowniczym myśleniu wiąże się nie tyle z terytorium, ile ze szlakiem. Odmawiając zajęcia przemierzanej przez siebie przestrzeni, koczownik tworzy sobie środowisko z wełny czy koziego futra, nie pozostawiających śladów w tymczasowym miejscu, jakie zajmuje. (…) W ten sposób wełna, ów miękki materiał, nadaje spójność życiu koczownika. (…) Koczownik poprzestaje na odwzorowaniu swych szlaków, nie na unaocznieniu przestrzeni, jaką przemierza. Przestrzeń pozostawia przestrzeni. (…). Wielokształtność wełny”. 45 Por. W. M. Watt, Mohammed at Medine, Oxford University Press 1965, s. 85-86, 242. 46 Emmanuel Laroche, Histoire de la racine Nem en grec ancien, Klincksieck 1949. Rdzeń nem wskazuje na rozdział, a nie podział, nawet jeśli oba te terminy są ze sobą związane. Wszelako, w sensie ścisłym, pasterskim, rozdział zwierząt dokonuje się w przestrzeni nieograniczonej bez związku z podziałem ziem: „Zawód pasterza, w epoce homeryckiej, nie ma nic wspólnego z podziałem ziem; od momentu wysunięcia się kwestii rolnej na plan pierwszy, w epoce Solona, wyraża się ona w zupełnie innym słowniku: „[zwrot] wypasać (nemô) nie odsyła do podziału, lecz do rozmieszczenia, tu i ówdzie, rozdzielenia bydła. I to dopiero od czasów Solona słowo nomos zaczyna opisywać zasadę ustaw i prawa (thesmoï i dikè), następnie zaś zostaje utożsamione z ustawami jako takimi. Wcześniej mieliśmy do czynienia z alternatywą między miastem lub polis, kierowanym

468

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wobec tego, olbrzymia różnica zachodzi w przestrzeni: przestrzeń osiadła jest żłobiona przez mury, ogrodzenia i drogi prowadzące między nimi, w odróżnieniu od przestrzeni koczowniczej, gładkiej, znaczonej jedynie „śladami”, zacierającymi się i przemieszczającymi wraz ze szlakami. Nawet pustynne faliste pręgi ślizgają się po sobie, wytwarzając niepowtarzalny dźwięk. Koczownik sadowi się w gładkiej przestrzeni, zajmuje, zamieszkuje i trzyma tę przestrzeń, w tym tkwi jego terytorialna zasada. Dlatego błędne jest definiowanie koczownika przez ruch. Toynbee miał głęboką rację twierdząc, że koczownikiem jest raczej ten, kto się nie porusza. W odróżnieniu od migranta porzucającego środowisko, które stało się bezkształtne bądź jałowe, koczownik nie odchodzi, nie chce odejść, uczepia się owej gładkiej przestrzeni, tam, gdzie cofa się las, lub gdzie step krzyżuje się z pustynią, wynajdując koczownictwo jako odpowiedź na owo wyzwanie47. Koczownik, rzecz jasna, porusza się, ale jest osadzony; osadzony jest wyłącznie, gdy się porusza (Beduin w galopie, z kolanami w siodle osadzony na podeszwach stóp, „cnota równowagi”. Koczownik potrafiący czekać, obdarzony nieskończoną cierpliwością. Nieruchomość i prędkość, katatonia i porywczość, „nieruchomy rozwój”, postój jako rozwój – owe ślady Kleista należą w najwyższym stopniu do koczownika. Odróżnić należy również szybkość od ruchu: ruch, w odróżnieniu od niej, może być nader gwałtowny; szybkość bowiem może okazać się bardzo powolna, wręcz nieruchoma; mimo to pozostaje prędkością. Ruch jest ekstensywny, prędkość zaś intensywna. Ruch określa względny charakter pewnego ciała rozważanego jako „dowolne”, przemieszczającego się z jednego miejsca do drugiego; prędkość zaś określa absolutny charakter ciała i jego nieusuwalnych części (atomów), zajmujących lub wypełniających gładką przestrzeń na sposób wirowy, wraz z możliwością wyłonienia się w jakimkolwiek miejscu. Nic zaskakującego zatem w przywoływaniu podróży duchowych, odbywających się bez ruchu względnego, intensywnie, w miejscu: stanowią one nieodłączny element koczownictwa. Mówiąc krótko, powtórzymy zgodnie z utartym przeświadczeniem: jedynie koczownik obdarzony jest ruchem bezwzględnym, czyli prędkością; ruch wirowy lub obrotowy przynależy w sposób istotny do maszyny wojennej. To w tym sensie koczownik pozbawiony jest punktów, tras i ziemi, mimo że na pozór jest w ich posiadaniu. Jeśli koczownika określić przez prawo a okolicami, rozumianymi jako siedliskiem nomos, podobną do tej, którą odnajdujemy u Ibn Chalduna między hadaraą rozumianą jako miejskość a badiją w znaczeniu nomos (to, co nie jest miastem, lecz przed-miejską wsią, płaskowyżem, stepem, górą lub pustynią). 47 Arnold Toynbee, A Study of History, Oxford University Press 1947, s. 164-186: „Wypuszczają się na step, nie po to, by przekroczyć jego ograniczenia, granice, lecz by się w nim osadzić, poczuć się w nim jak u siebie”.

469

t ys i ąc P l at e au

można mianem postaci w najwyższym stopniu zdeterytorializowanej, to właśnie dlatego, że reterytorializacja nie dokonuje się u niego w następstwie, jak u migranta, ani w czymś innym, jak u człowieka osiadłego (w istocie, stosunek człowieka osiadłego do ziemi zapośredniczony jest w czymś innym, w systemie własności, aparacie państwa...). Dla koczownika zaś to deterytorializacja ustanawia stosunek do ziemi, mimo że reterytorializuje się on na samej deterytorializacji. To ziemia reterytorializuje się sama, w sposób, w jaki nomada odnajduje w niej swe terytorium. Ziemia przestaje być ziemią, zmieniając się stopniowo w zwykły grunt czy glebę. Ziemia nie deterytorializuje się w globalnym i względnym ruchu, lecz w ściśle określonych miejscach, tam, gdzie cofa się las lub gdzie sięga step i pustynia. Hubac nie bez racji twierdzi, że koczownictwo objaśnia nie tyle powszechna zmiana klimatyczna (co dotyczy raczej migracji), ile „lokalne wahania klimatu”48. Koczownik jest tutaj, na tej ziemi, w takt kształtowania się gładkiej przestrzeni, wdzierającej się i rozrastającej się we wszystkich kierunkach. Koczownik zamieszkuje te miejsca, odpoczywa w tych miejscach i samodzielnie je poszerza, w równym stopniu rodząc pustynię i będąc przez nią rodzony. Jest wektorem deterytorializacji. Dodaje on pustynię do pustyni, step do stepu za pomocą serii działań lokalnych, których orientacja i ukierunkowanie nieustannie się zmieniają49. Pustynia piaszczysta składa się nie tylko z oaz niczym ze stałych punktów, lecz również z kłączastej roślinności, tymczasowej i zmieniającej się w rytm lokalnych opadów, które określają zmiany orientacji i przebiegów50. W tych samych kategoriach opisuje się pustynię piaszczystą i lodową: żadna linia nie oddziela na niej ziemi od nieba; nie istnieje w nich odległość pośrednia; a jednak mają one niezwykłą i subtelną topologię, opierającą się nie na punktach czy obiektach, lecz na istotnościach, na zbiorze relacji (wiatry, falowanie śniegu czy piasku, śpiew piasku i pękanie lodu, dotykowe jakości obydwu); to przestrzeń dotykowa, a raczej przestrzeń haptyczna i dźwiękowa w większym stopniu niż wzrokowa51. Zmienność i rozmaitość kierunków jest 48 Por. Pierre Hubac, Les nomades, La Renaissance du livre 1948, s. 26-29 (chociaż Hubac ma skłonność do mylenia koczowników z migrantami). 49 Odnośnie nomadów morskich lub żyjących na archipelagach, J. Empraire pisze: „Nie ujmują oni żadnego szlaku jako całości, lecz traktują go jako coś rozczłonkowanego, zestawiając w porządku kolejne odmienne etapy, od obozowiska do obozowiska, rozłożone na całą podróż. W odniesieniu do każdego z tych etapów szacują trwanie podróży i kolejne znaczące ją zmiany kierunku” (Les nomades de la mer, Gallimard 1954, s. 225). 50 Wilfred Thesiger, Le désert des désert, Plon 1978, s. 155, 171, 225. 51 Zob. dwa wspaniałe opisy: pustyni piaszczystej autorstwa Wilfreda Thesigera oraz pustyni lodowej Edmunda Carpentera (Eskimo, Toronto 1964: wiatry, jakości dotykowe i dźwiękowe, drugorzędny charakter danych wizualnych, zwłaszcza zaś obojętność koczowników wobec astronomii jako nauki królewskiej;

470

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

istotnym śladem gładkich przestrzeni kłączastego rodzaju, przekształcającym ich kartografię. Koczownik, koczownicza przestrzeń, jest umiejscowiony, nie zaś oznaczony. Ograniczona i ograniczająca jest przestrzeń żłobiona, względna ogólność: ograniczona w swych częściach, do których przytwierdzone są stałe kierunki, zorientowane wobec siebie, podzielne przez granice i dające się złożyć w całość; tym, co ogranicza (limes lub mur, już nie granica), jest owa całość w stosunku do przestrzeni gładkich, które w sobie „zawiera”, których przyrost spowalnia bądź powstrzymuje, zawężając je bądź wyrzucając na zewnątrz. Nawet jeśli koczownik pozostaje pod jej wpływem, nie przynależy on do owej względnej ogólności, w której przechodzi się z jednego punktu do drugiego, z jednego obszaru do drugiego. Jest raczej lokalną bezwzględnością, bezwzględnością przejawiającą się w lokalności, rodzącą się w szeregu lokalnych działań o różnych ukierunkowaniach: pustynia, step, lud, morze. Objawiać absolut w dowolnym miejscu – czyż nie jest to najbardziej ogólna właściwość religii (pozostawmy do rozstrzygnięcia kwestie natury i prawomocności odwzorowujących go obrazów)? Świętym miejscem religii jest jednak przede wszystkim centrum odpierające mroczny nomos. Absolut religii jest z istoty scalającym horyzontem, a jeśli przejawia się w danym miejscu, to jedynie po to, aby ustalić solidny i trwały ośrodek ogólności. Częstokroć zwracano uwagę na scalającą rolę przestrzeni gładkich, pustyni, stepów czy oceanu w monoteizmie. Pokrótce, religia nawraca absolutne. Religia w tym sensie jest elementem aparatu państwa (i to pod dwiema postaciami, „więzi” oraz „paktu czy sojuszu”), nawet jeśli obdarzona jest ona mocą wyniesienia tego modelu do rangi powszechności lub ustanowienia absolutnego imperium. Problem koczownika rysuje się odmiennie: miejsce w istocie nie jest oznaczone; absolut nie przejawia się więc w danym miejscu, lecz łączy się z miejscem nieograniczonym; owo połączenie w pary, powiązanie miejsca z absolutem, nie zachodzi skutkiem ześrodkowanego i ukierunkowanego uogólnienia czy upowszechnienia, lecz skutkiem nieskończonego następstwa działań lokalnych. Ograniczając się do tych przeciwstawnych punktów widzenia, stwierdzić można, że koczownicy nie są żyzną glebą dla religii; wojownik żywi zawsze pewną urazę wobec kapłana czy boga. „Monoteizm” koczowników jest rozmyty, dosłownie błędny, im jednak wystarcza, podobnie jak ich błędne ognie. Koczownikom nieobce jest poczucie absolutu, jest to jednak wyłącznie absolut ze swej natury ateistyczny. Religie powszechne, mające do czynienia z koczownikami – jak w przypadku Mojżesza, Mahometa, a nawet chrześcijaństwa w kontakcie z herezją w zamian za co cała ogromna nauka mniejsza o zmianach jakościowych oraz śladach).

471

t ys i ąc P l at e au

nestoriańską – zawsze napotykały problemy w tej kwestii, stając w obliczu tego, co określały mianem trwania w grzechu. W związku z tym religie te nie dawałyby się oddzielić od nieugiętego i niezmiennego ukierunkowania, od imperialnego formalnie państwa, nawet (zwłaszcza) pod nieobecność państwa faktycznego; wspierały one ideał osadnictwa, odwołując się częściej do żywiołu migracyjnego aniżeli koczowniczego. Nawet islam u swego zarania uprzywilejował wątek hidżry i migracji względem koczownictw; i to raczej skutkiem pewnych rozłamów (jak w przypadku ruchu charydżytów), zjednał sobie arabskich koczowników i Berberów52. Prosta opozycja punktów widzenia, czyli przeciwstawienie religii koczownictwu, okazuje się jednak niewyczerpująca. Jest tak, ponieważ u najgłębszych podstaw swej skłonności do rzutowania na wszelką ekumenę uniwersalnego czy duchowego państwa, religia monoteistyczna nie jest bynajmniej pozbawiana ambiwalencji i rozbieżności, wykraczając poza idealne nawet ograniczenia państwa, również imperialnego, i wkraczając w bardziej mglistą strefę, mieszczącą się poza obszarem państwa, w której zyskuje możliwość nader szczególnego rodzaju mutacji i adaptacji. Chodzi o religię jako element maszyny wojennej oraz ideę wojny świętej napędzającej ową maszynę. W sprzeciwie wobec państwowej figury króla i religijnej postaci kapłana, prorok wskazuje drogę, na której religia przeradza się w maszynę wojenną bądź przechodzi na jej stronę. Często powiada się, że Islam i prorok Mahomet doko­nali tego rodzaju religijnego przewrotu, wpajając prawdziwe poczucie jedności; zgodnie ze sformułowaniem Georges’a Bataille’a: „rodzący się islam, społeczeństwo sprowadzone do rangi działania wojennego”. Na to właśnie powołuje się Zachód w uzasadnieniu swej niechęci wobec islamu. Krucjaty wszelako były swoiście chrześcijańską odmianą tego rodzaju przedsięwzięcia. Prorocy mogą sobie jednak do woli potępiać koczowniczy tryb życia; maszyna wojny religijnej – uprzywilejowywać ruch migracji i ideał osadzenia; religia jako taka zaś – kompensować swą specyficzną deterytorializację duchową, a wręcz fizyczną reterytorializacją, dzielącą ze świętą wojną ściśle ukierunkowany aspekt podboju miejsc świętych jako centrum świata. Wbrew temu wszystkiemu religia, przybierając kształt maszyny wojennej, uruchamia i wyzwala ogromny ładunek koczownictwa, czyli bezwzględnej deterytorializacji, zestawia migranta w parę z towarzyszącym mu lub potencjalnym, w trakcie stawania się, koczownikiem, wreszcie zwraca na powrót przeciw formie państwowej swe marzenie o państwie absolutnym53. Zwrot ten przynależy 52 E. F. Gautier, Le passé de l’Afrique du Nord, Payot 1952, s. 267-316. 53 Z tego punktu widzenia analizę Clastresa dotyczącą indiańskich proroctw można uogólnić: „z jednej strony przywódcy, z drugiej zaś zwróceni przeciw nim prorocy. Maszyna prorocka działała w pełni sprawnie dlatego, że karai byli

472

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

do „istoty” religii w nie mniejszym stopniu, niż samo to marzenie. Dzieje krucjat znaczy niesłychany szereg zmian kierunków: niezmienne ukierunkowanie miejsc świętych jako ośrodka, do którego należy dotrzeć, wydaje się często jedynie pretekstem. Błędem wszelako w tym przypadku byłoby odwoływanie się wyłącznie do gry pragnień albo czynników ekonomicznych, handlowych i politycznych, zawracających krucjatę z jej prostej drogi. Sama idea krucjaty zakłada sama z siebie ową zmienność kierunków, załamanych i niestałych, to z niej samej pochodzą wszystkie te czynniki i zmienne, z pomocą których zmienia religię w maszynę wojenną, a równocześnie korzysta z wiążącego się z nią koczownictwa i je wspiera54. Potrzeba jak najbardziej ścisłego rozróżnienia między osiadłymi, migrantami i nomadami nie przeszkadza wprawdzie faktycznemu się ich mieszaniu; nie staje się jednak przez to mniej pilna. I nie sposób rozważać ogólnego procesu osadnictwa, który doprowadził do wyparcia koczowników bez równoczesnego rozpatrzenia porywów lokalnej nomadyzacji, które unosiły ze sobą osadników i umacniały migrantów (z korzyścią zwłaszcza dla religii). Gładka i koczownicza przestrzeń rozpościera się między dwiema przestrzeniami żłobionymi: przestrzenią lasu, z jej pionowymi liniami ciążenia, oraz przestrzenią rolnictwa, z jej siatką i uogólnionymi liniami równoległymi, jej uniezależnioną drzewiastą strukturą, jej sztuką wyrębu drzewa i pozyskiwania drewna z lasu. Jednak owo „między” oznacza również, że przestrzeń gładka kontrolowana jest z tych dwóch stron, które ją odgraniczają, przeciwstawiają się jej rozpostarciu i przypisują jej, jeśli to tylko możliwe, rolę łącznika, a także to, że przeciwnie, zwraca zdolni do pociągnięcia za sobą nieprzeliczonych mas Indian (…) Powstanie proroków przeciw wodzom nadawało im samym, za sprawą dziwnego obrotu spraw, nieskończenie większą władzę niż ta, jaką sprawowali ci ostatni (La société contre l’Etat, s. 185). 54 Jednym z najbardziej interesujących wątków w klasycznej pracy Paula Alphandéry’ego (La chrétienté et l’idée de croisade, Albin Michel 1959) jest pokazanie, że zmiana miejsc postojowych i zboczenia z wcześniej obranej drogi stanowią nieodłączny element krucjaty: „(...) oto oddziały krzyżowców, wskrzeszone współcześnie w postaci wojsk przez Ludwika XIV czy Napoleona, maszerujące z całkowitą biernością, podług woli swego przywódcy, gabinetu dyplomatycznego. Taka armia doskonale wie, dokąd zmierza i błądzi jedynie świadomie. Historia wyczulona na różnice przedstawia jednak inny, bliższy rzeczywistości obraz wojsk krzyżowców. To wojsko swobodnie i w pewnym sensie anarchicznie żywotne. (…) Wojsko to poruszane jest od środka, mocą pewnych złożonych powiązań sprawiających, że nic, co się mu przydarza, nie jest przypadkowe. Nie ulega wątpliwości, że podbój Konstantynopola miał swoje powody, był niejako konieczny, dokonał się z pobudek religijnych, podobnie jak to się działo w przypadku wielu innych zdarzeń w okresie krucjat (t. II, s. 76). Alphandéry pokazuje przede wszystkim, że idea wojny z niewiernymi, w dowolnym miejscu, poja­wiła się wcześnie, wraz z ideą wyzwolenia ziemi świętej (t. I, s. 219).

473

t ys i ąc P l at e au

się ona przeciw nim, z jednej strony, wgryzając się w las, z drugiej zaś, przejmując ziemie uprawne, przejawiając tym samym swą rozłączającą i rozszczepiającą moc, niczym wbijający się „klin”. Koczownicy zwracają się przede wszystkim przeciw drwalom i góralom, następnie ruszają na rolników. Mamy tutaj do czynienia niejako z rewersem czy zewnętrzem formy państwowej – w jakim jednak sensie? Ta forma, jako przestrzeń ogólna i względna, obejmuje pewną liczbę składników: karczowanie lasu, uprawę roli, hodowlę podporządkowaną pracy na roli i zaopatrzeniu osady; całość połączeń między miastem a wsią (polis-nomos) w oparciu na handlu. Historycy w dociekaniach nad przyczynami zwycięstwa Wschodu nad Zachodem przywołują przede wszystkim następujące cechy, niesprzyjające ogólnie pojętemu Wschodowi: przewaga wylesiania nad karczunkiem, z czego wynikają ogromne trudności w pozyskiwaniu, a nawet zdobywaniu drewna; przewaga kultur typu „ryżowiska i ogrodu” nad zadrzewieniem i polem; hodowla w znacznej części wymykająca się spod kontroli osadników, przez co brakowało im siły pociągowej i mięsnego wyżywienia; niewielka gęstość powiązań między miastem a wsią, z czego wynika znacznie mniej elastyczny handel55. Nie należy z pewnością wyciągać stąd wniosku, jakoby na Wschodzie brakowało formy państwowej. Przeciwnie, potrzebna staje się znacznie silniejsza instancja do utrzymania i scalenia różnych elementów składowych, zniekształconych i odchylonych przez wektory ujścia. Skład państwa zawsze jest taki sam: jeśli w politycznej filozofii Hegla tkwi choć jedna prawda, brzmi ona: „każde państwo zawiera w sobie istotne momenty swego istnienia”. państwa nie składają się wyłącznie z ludzi, lecz również z lasów, pól i ogrodów, ze zwierząt i towarów. Wszystkie państwa wykazują jedność swego składu, nie rozwijają się jednak ani nie są zorganizowane w ten sam sposób. Na Wschodzie elementy składowe są znacznie bardziej poszatkowane, rozczłonkowane, a utrzymanie ich w całości wymaga potężnej i trwałej formy: „formacje despotyczne”, azjatyckie czy afrykańskie targane są nieprzerwanymi rewoltami, rozłamami i przewrotami dynastycznymi, które nigdy jednak nie naruszają formy jako takiej. Złożoność 55 Zatarg między Wschodem a Zachodem od wieków średnich (ujęty w pytaniu: dlaczego kapitalizm na Zachodzie, a nie gdzieś indziej) stanowił inspirację dla wielu znakomitych analiz, jakie znaleźć można u współczesnych historyków. Zob. zwłaszcza Fernand Braudel, Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm XV-XVIII wiek, tłum. M. Ochab, P. Graff, PIW 1992, s.147-156; Pierre Chaunu, L’expansion européenne du XIIIe au XV siècle, PUF 1959s. 334-339; Maurice Lombard, Espaces et réseaux du haut Moyen Age, Mouton 1971, rozdz. VII (i s. 219): „to, co na wschodzie zwie się wylesianiem, na zachodzie nazywa się karczunkiem; pierwsza zasadnicza przyczyna przesunięcia się ośrodków panowania ze Wschodu na Zachód jest zatem natury geograficznej, leśna polana okazuje się mieć większy potencjał od pustynnej oazy”).

474

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

elementów umożliwia z kolei, na Zachodzie, przekształcenie formy państwowej skutkiem rewolucji. Co prawda sama idea rewolucji jest dwuznaczna: jest ona ze swej natury zachodnia o tyle, o ile nawiązuje do przeobrażenia państwa, ze swej natury zaś orientalna o tyle, o ile przewiduje zniszczenie i zniesienie państwa56. Toteż wielkie imperia Wschodu, Afryki i Ameryki zderzają się z olbrzymimi gładkimi przestrzeniami, które przenikają je i utrzymują rozwarstwienie między ich elementami składowymi (nomos nie staje się wsią, wieś nie łączy się z miastem, wielka hodowla jest sprawą nomadów itd.): państwa Wschodu napotykają koczowniczą maszynę wojenną. Maszyna ta może powrócić na drogę integracji, działając jedynie w trybie rewolty i zmiany dynastycznej; to ona wynajduje jednak abolicjonistyczne marzenia i rzeczywistość, jako maszyna koczownicza. Państwa Zachodu są znacznie lepiej chronione przez swą żłobioną przestrzeń, przez co dysponują większą swobodą w utrzymaniu w całości swych elementów składowych, stawiając czoło koczownikom jedynie pośrednio, za pośrednictwem wywoływanych przez nich bądź uosabiających się w nich migracji57. Jednym z podstawowych zadań państwa jest żłobienie przestrzeni, nad którą sprawuje ono władzę, lub korzystanie z przestrzeni gładkich jako środka łączności na potrzeby przestrzeni żłobionej. Nie tylko celem przezwyciężenia koczownictwa, lecz również kontrolowania migracji oraz, szerzej, objęcia prawnym panowaniem wszelkiego „zewnętrza”. Zawładnięcie wszelkimi prądami przebiegającymi przez ekumenę – oto 56 Uwagi Marksa dotyczące formacji despotycznych w Azji znajdują potwierdzenie w analizach Maxa Gluckmana w odniesieniu do Afryki (tenże, Custom and Conflict in Africa, Free Press 1959): formalna niezmienność idzie w parze z nieustanną rebelią. Idea „przekształcenia” państwa wydaje się z gruntu zachodnia. Niemniej kolejna idea, idea „zniszczenia” państwa, odsyła w sposób bardziej bezpośredni do wschodu oraz sytuacji koczowniczej maszyny wojennej. Podejmowano próby ujęcia obu tych idei jako następujących po sobie faz rewolucji; zachodzą jednak między nimi nader istotne różnice, przez co ich pogodzenie nastręcza pewne trudności, co przejawia się m.in. w sporze między nurtami socjalistycznymi a anarchistycznymi w XIX wieku. Sam zachodni proletariat rozpatruje się z dwóch punktów widzenia: jako dążący do przejęcia władzy i przekształcenia aparatu państwa, czyli z punktu widzenia siły roboczej, ale także jako domagający się zniszczenia państwa, czyli z punktu widzenia siły nomadyzacji. Nawet Marks określa proletariat nie tylko mianem wyalienowanego (przez pracę), lecz również mianem pozbawionego swego terytorium. Proletariat, w tym ostatnim aspekcie, okazuje się spadkobiercą koczownika. Nie tylko wielu anarchistów przywołuje wątki koczownicze zaczerpnięte ze Wschodu; przede wszystkim sama dziewiętnastowieczna burżuazja ochoczo utożsamia proletariuszy z koczownikami, porównując Paryż do miasta prześladowanego przez koczownicze hordy (por. Louis Chevalier, Classes laborieuses et classes dange­ reuses, LGF 1978, s. 602-604). 57 Por. Lucien Musset, Les invasions, le second assault, PUF 1965: przykładowo analiza trzech duńskich „faz”, s. 135-137.

475

t ys i ąc P l at e au

sprawa życia i śmierci dla każdego państwa. Państwo nie odcina się zatem, jeśli tylko może, od procesu tamowania wszelkiego rodzaju przepływów – populacji, towarów, handlu, pieniądza, kapitałów itp. Wciąż jeszcze potrzebuje ono utartych szlaków biegnących w ściśle określonych kierunkach, ograniczających prędkość, regulujących obroty, relatywizujących ruch i szczegółowo obrachowujących względne ruchy podmiotów i przedmiotów. Stąd doniosłość tezy Paula Virilio, który pokazuje, że „władzę polityczną państwa stanowi polis, policja, to znaczy zarząd dróg”, a „bramy polis, jego myta i cła to zapory, filtry płynności mas, możliwości przenikania migranckich sfor”, osób, zwierząt i dóbr58. Ciążenie, gravitas, to istota państwa. Nie jest wcale prawdą, że prędkość jest państwu nieznana; domaga się ono jednak odebrania ruchowi, nawet najgwałtowniejszemu, statusu absolutnego stanu ruchomego ciała zajmującego przestrzeń gładką i przekształcenia owego ruchu we względną właściwość czegoś „poruszonego”, co przemieszcza się z jednego punktu do drugiego w przestrzeni żłobionej. W tym sensie państwo nadal rozkłada, składa na powrót i przekształca ruch oraz reguluje prędkość. Państwo jako dróżnik, przetwornik, węzeł drogowy: w tym ujęciu pełni ono funkcję inżyniera. Prędkość i ruch bezwzględny nie obywają się bez praw, owe prawa przynależą wszak do nomos, gładkiej, rozmieszczającej go przestrzeni, zaludniającej go maszyny wojennej. Koczownicy zbudowali maszynę wojenną dzięki wynalezieniu prędkości bezwzględnej, jako „synonimu” prędkości. I zawsze, gdy mamy do czynienia z działaniem skierowanym przeciw państwu, niezdyscyplinowaniem, rozruchami, partyzantką czy rewolucją jako aktem, rzec można, że maszyna wojenna ożywa, że pojawia się nowy koczowniczy potencjał wraz z ponownym rozpostarciem gładkiej przestrzeni czy przywróceniem sposobu bycia w przestrzeni tak, jak gdyby ta była gładka (Virilio powołuje się na ważny dla rewolucji i zamieszek wątek „zajmowania ulicy”). Z tego względu jedyną odpowiedzią państwa na wszystko, co mu się wymyka, jest żłobienie przestrzeni. Państwo nie może przywłaszczyć sobie maszyny wojennej jako takiej bez wprawienia jej w ruch względny, co dokonało się wraz z wprowadzeniem modelu twierdzy jako regulatora ruchu, mającego stanowić przeszkodę dla 58 Paul Virilio, Prędkość i polityka, tłum. S. Królak, Sic! 2008, s. 21-22 i passim. Nie tylko „miasta” nie sposób pomyśleć w oderwaniu od zewnętrznych strumieni, z którymi się styka i których przepływ reguluje, lecz również ściśle architektoniczne zespoły, takie jak przykładowo forteca, są tak naprawdę transformatorami, dzięki ich wewnętrznym przestrzeniom umożliwiającym analizowanie, kontynuowanie lub przywracanie ruchu. Virilio stwierdza, że problem tkwi nie tyle w zamknięciu, ile w zarządzaniu drogami i kontroli ruchu. Foucault dokonał w podobnym duchu analizy szpitala morskiego jako pewnego operatora i filtra; zob. Nadzorować i karać, tłum. T. Komendant, KR 2009, s. 139-140.

476

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

nomadów, pułapkę i tamę, na których załamywać miał się bezwzględny ruch wirowy. Z kolei, gdy państwu nie udaje się wyżłobić swej wewnętrznej czy sąsiedniej przestrzeni, przepływające przez nie strumienie przybierają z konieczności prędkość maszyny wojennej skierowanej przeciw niemu, rozmieszczonej w przestrzeni gładkiej, wrogiej i buntowniczej (nawet jeśli inne państwa zdołają ukradkiem zarysować ją własnymi żłobieniami). Był to przypadek Chin, które pod koniec XIV wieku, mimo zaawansowania swej techniki żeglarskiej i sztuki nawigacji, odwróciły się od bezmiaru morskiej przestrzeni, by następnie biernie przyglądać się temu, jak strumień handlowy zwraca się przeciw nim w przymierzu z piractwem, nie potrafiąc na to zareagować inaczej, ani­żeli za pomocą polityki bezruchu, wprowadzenia surowych restrykcji handlowych, które jedynie umocniły związek handlu z maszyną wojenną59. Sytuacja jest jeszcze bardziej zagmatwana, niż moglibyśmy przypuszczać. Morze jest najprawdopodobniej najbardziej podstawową gładką przestrzenią, najdoskonalszym modelem hydraulicznym. Jednak spośród wszystkich gładkich przestrzeni jest ono również tą, którą najwcześniej usiłowano wyżłobić i przekształcić w powiązaniu z ziemią poprzez wytyczenie stałych dróg, ustalenie kierunków, zaprowadzenie ruchu względnego, uruchomienie całej tej kontr-hydraulicznej sieci kanałów i przewodów. Jedną z przyczyn hegemonii Zachodu jest zdolność jego aparatów państwa do żłobienia morza, dzięki połączeniu technik Północy z technikami śródziemnymi, przywłaszczeniu sobie Atlantyku. Jednak przedsięwzięcie to natychmiast zaowocowało zupełnie nieoczekiwanymi skutkami: pomnożenie ruchów względnych, przyspieszenie względnych prędkości w przestrzeni żłobionej kończy się ponownym rozpostarciem przestrzeni gładkiej i wprowadzeniem ruchu bezwzględnego. Jak podkreśla Virilio, morze jest siedliskiem floty w pogotowiu, w którym nie przemieszcza się już z jednego punktu do drugiego, lecz zajmuje się całą przestrzeń z jednego dowolnego punktu: zamiast żłobić przestrzeń, ogarnia się ją za pomocą wektora deterytorializacji w ruchu stałym. Tego rodzaju nowoczesna strategia z morza przeniosła się w atmosferę jako nową przestrzeń gładką, obejmując również całą Ziemię, ujmowaną odtąd jako pustynia czy morze. Jako przetwornik i wychwytnik, państwo nie tylko relatywizuje ruch; przywraca ono również ruch bezwzględny. Nie przechodzi ono wyłącznie od gładkiego do żłobio­ nego, lecz rozpościera na powrót przestrzeń gładką, przywraca gładkość na skraju żłobień. To prawda, że ów nowy koczowniczy ruch towarzyszy 59 Informacje dotyczące chińskiej i arabskiej nawigacji, powodów ich niepowodzenia oraz wagi tego zagadnienia w kontaktach między Wschodem a Zachodem, znaleźć można w: Fernand Braudel, Kultura materialna, s. 331-340 oraz Pierre Chaunu, L’expansion européenne, s. 288-308.

477

t ys i ąc P l at e au

maszynie wojny światowej, której organizacja wykracza poza aparaty państwa i przechodzi w kompleksy energetyczne, wojskowo-przemysłowe, wielonarodowe. Chodzi o przypomnienie, że przestrzeń gładka i forma zewnętrzności nie są bynajmniej z konieczności powołane do rewolucji; zmieniają raczej radykalnie swe znaczenie w wyniku działań, w których współuczestniczą oraz w konkretnych warunkach, w których funkcjonują lub są ustanawiane (przykładem może być wzajemne zapożyczanie od siebie metod przez maszynę wojny totalnej, ludowej, a nawet partyzantki60). Twierdzenie VI: Koczownicze istnienie wymaga z konieczności liczbowych trybów maszyny wojennej Dziesiątki, setki, tysiące, miriady: wszystkie armie utrzymują zgrupowania dziesiętne, do tego stopnia, że za każdym razem, gdy się na nie natrafi, spodziewać się można organizacji o charakterze wojskowym. Czyż nie w ten właśnie sposób armia deterytorializuje swych żołnierzy? Armia składa się z jednostek, z kompanii i dywizji. Liczby mogą zmieniać swe funkcje, kombinacje, stanowić element w zasadzie całkowicie 60 Virilio nader trafnie opisuje „flotę w pogotowiu” oraz jej losy historyczne: „flota w pogotowiu to nieustanna obecność niewidzialnej floty gotowej uderzyć w przeciwnika w dowolnym miejscu i czasie (…), to nowa koncepcja przemocy, rodzącej się już nie z bezpośredniego starcia, lecz z odmiennych właściwości ciał, z oceny ilości dozwolonego im ruchu w wybranym żywiole, nieustannej weryfikacji ich dynamicznej sprawności (…) Nie idzie już o przemierzanie kontynentów i oceanów, przemieszczanie się od miasta do miasta, przeprawianie z jednego brzegu na drugi, flota w pogotowiu wynajduje nowe pojęcie ruchu pozbawionego określonego celu w przestrzeni i czasie (…). Strategiczny okręt podwodny nie musi już nigdzie zmierzać, zadowala się zajęciem morza, zachowując przy tym niewidzialność (…), ziszczenie bezwzględnie okrężnej, nieprzerwanej niczym podróży, nie ma ona bowiem początku ani końca (…) Jeśli, jak twierdził Lenin, chaos jest doborem punktów przyłożenia sił, zmuszeni jesteśmy uznać, że punkty te obecnie nie są już geostrategicznymi punktami podparcia, gdyż wychodząc z dowolnego punktu można dziś sięgnąć dowolnego innego (…). Geograficzne umiejscowienie wydaje się ostatecznie tracić na strategicznym znaczeniu, to z kolei przypisuje się delokalizacji nośników, pozostających w nieustannym ruchu” (s. 46-49 i 132-133). Teksty Virilio są pod każdym względem ważkie i nowatorskie, jedyny punkt, który wydaje się nam problematyczny, dotyczy łącznego potraktowania przez Virilio trzech grup prędkości, które nam wydają się czymś odrębnym: 1) prędkości o tendencji koczowniczej bądź rewolucyjnej (zamieszki, partyzantka); 2) prędkości regulowanych, przekierowywanych, przywłaszczanych przez aparat państwa („nadzór drogowy”); 3) prędkości odzyskanych przez światową organizację wojny totalnej bądź globalne zbrojenia (od floty w pogotowiu po strategię jądrową). Virilio skłania się do utożsamienia tych grup z racji na podstawie ich wzajemnych oddziaływań, obnażając z gruntu „faszystowski” charakter prędkości jako takiej. Zarazem jednak jego własne analizy dają możliwość przeprowadzenia takiego rozróżnienia.

478

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

odmiennych strategii, zawsze jednak zachodzi związek między Liczbą a maszyną wojenną. Nie chodzi o ilość, a o organizację i kompozycję. Powołanie armii przez państwo nie może obyć się bez owej liczbowej zasady, przejętej jednak przez nie jedynie wraz z przywłaszczeniem sobie maszyny wojennej. Gdyż owa idea liczbowej organizacji właściwa jest przede wszystkim nomadom. To Hyksosi, koczownicy i zdobywcy, przynieśli ją ze sobą do Egiptu; Mojżesz z kolei użył jej w odniesieniu do swego ludu w trakcie Wyjścia za radą swego teścia-koczownika Jetro Kenity (Reuela), budując maszynę wojenną, której tryby wylicza Księga liczb. Nomos jest przede wszystkim liczbowe, arytmetyczne. Porównując grecki geometryzm z indo-arabską arytmetyką, możemy zauważyć, że ta ostatnia zakłada nomos przeciwstawny logosowi, nie tylko dlatego, że koczownicy „wynajdują” arytmetykę czy algebrę, ale również z tego powodu, że arytmetyka i algebra kształtują się w świecie rojącym się od koczowników. Od tego momentu znane są już trzy główne typy organizacji ludzkich: rodowy, terytorialny oraz liczbowy. Organizacja rodowa cechuje społeczeństwa zwane pierwotnymi. Rody klanowe są z istoty segmentami w działaniu, tworzącymi się lub dzielącymi, zmieniającymi się w zależności od uznanego pochodzenia, celów i okoliczności. Z pewnością liczba odgrywa wielką rolę w określeniu rodu i tworzeniu nowych lineaży. Ziemia również, gdyż plemienna segmentowość powiela i umacnia segmentowość klanową. Ziemia jednak jest przede wszystkim materią, w którą wpisują się dynamika rodowa oraz liczba, będąca narzędziem zapisu: zatem to rodowość i pochodzenie zapisują ziemię, a wraz z liczebnością stanowi pewien rodzaj „geodezji”. Wszystko ulega zmianie wraz z nadejściem społeczeństw państwowych: powiada się częstokroć, że zaczyna panować zasada terytorialna. Równie dobrze można by jednak uznać, że dochodzi do deterytorializacji, ziemia bowiem z czynnego elementu materialnego, wiążącego się z rodem, zamienia się w przedmiot. Własność jest właśnie owym zdeterytorializowanym stosunkiem człowieka do ziemi: bądź to jako własność stanowiąca dobro państwa, nakładająca się na trwałe posiadanie właściwe wspólnocie rodowej, bądź przeobrażająca się sama w dobro prywatne jednostek powołujących do życia nową wspólnotę. W obydwu przypadkach (po obu biegunach państwa) mamy do czynienia z czymś na kształt nadkodowania ziemi, zastępującego geodezję. Rody bez wątpienia zachowują olbrzymie znaczenie, a liczby zyskują znaczenie własne, tym jednak, co wysuwa się na plan pierwszy, jest organizacja „terytorialna”, w której segmenty rodu, ziemi i liczby ujmuje się w nadkodowującej je przestrzeni astronomicznej lub w rozciągłości geometrycznej. W archaicznych państwach imperialnych wygląda to z pewnością inaczej niż w państwach nowoczesnych. Rzecz w tym, że państwo archaiczne obejmuje spatium u szczytu, jako przestrzeń zróżnicowaną,

479

t ys i ąc P l at e au

w głąb i na wielu poziomach, państwa nowoczesne zaś (poczynając od greckiego miasta-państwa) rozpinają jednorodną extensio, wewnętrznie ześrodkowaną i składającą się z podzielnych podobnych części, którymi rządzą symetryczne i zwrotne relacje. Te dwa modele, astronomiczny i geometryczny, nie tylko ściśle się ze sobą łączą, lecz nawet w zakładanej rozdzielnej postaci każdy z nich zakłada podporządkowanie rodów i liczb owej metrycznej mocy, niezależnie, czy przejawia się ona w postaci imperialnego spatium czy politycznej extensio61. Arytmetyka i liczba odgrywały zawsze rozstrzygającą rolę w aparacie państwa, począwszy od biurokracji imperialnej z jej trzema łącznymi operacjami spisu, cenzusu i wyboru. Dotyczy to w jeszcze większym stopniu nowoczesnych form państwowych, które nie rozwinęłyby się bez użycia rachunkowości jako metody wypracowanej na pograniczu nauk matematycznych i socjotechniki (rachunek społeczny na bazie ekonomii politycznej, demografii, organizacji pracy itp.). Ów element arytmetyczny państwa zyskał swoistą moc w obróbce wszelkiego rodzaju materii: materii pierwszej jako surowca, wtórnej materii wytwarzanych przedmiotów i ostatecznej materii, jaką stanowi populacja ludzka. Liczba tym samym zawsze służyła opanowywaniu materii, kontroli jej zmienności i ruchów, czyli wpisywaniu ich w czasoprzestrzenne ramy państwa, czy to w postaci imperialnego spatium, czy też nowoczesnego extensio62. Zasadą państwa jest terytorialność lub deterytorializacja, wiążące liczbę z wielkościami metrycznymi (zważywszy na coraz bardziej złożone metryki dokonujące nadkodowania). Nie sądzimy, by Liczba mogła w niej znaleźć przesłanki dla swej niezależności czy samodzielności, mimo obecności wszystkich czynników niezbędnych do jej rozwoju. Liczba niemianowana, czyli samodzielna organizacja arytmetyczna, nie wymaga ani jakiegoś wyższego stopnia abstrakcji, ani wielkiej ilości. 61 J.-P. Vernant poddał analizie związek między greckim miastem a jednorodną geometryczną rozciągłością (Mythe et pensée chez les Grecs, Maspero 1971-1974, części I, III). Problem ten, w przypadku archaicznych imperiów czy formacji późniejszych od klasycznego miasta, okazuje się z konieczności o wiele bardziej skomplikowany. Przestrzeń w ich przypadku ma całkowicie odmienny charakter. Również tam wszakże dochodzi do podporządkowania liczby przestrzeni, co sugeruje Vernant w odniesieniu do platońskiego idealnego miasta-państwa. Pitagorejskie i neoplatońskie koncepcje liczby obejmują astronomiczne przestrzenie imperialne innego rodzaju aniżeli przestrzenie jednorodnie rozciągłe, zachowują jednak podrzędny status liczb, dlatego mogą one mieć charakter idealny, lecz już nie w sensie ścisłym „niemianowany” . 62 Dumézil podkreśla rolę elementu arytmetycznego w najstarszych formach politycznej suwerenności, starając się wręcz określić trzeci biegun suwerenności; zob. Servius et la Fortune, oraz Le troisième souverain, Maisonneuvre 1949. Ów arytmetyczny element pełni jednak raczej funkcję organizowania materii, a tym samym podporządkowania jej jednemu albo drugiemu z podstawowych bie­gunów.

480

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Odsyła wyłącznie do warunków możliwości, jakie stanowi koczownictwo, oraz do warunków urzeczywistnienia, jakie zapewnia maszyna wojenna. To w armiach państwowych ujawnia się problem obchodzenia się z wielkimi liczbami; w stosunku do innych kwestii, maszyna wojenna działa w oparciu o nieznaczne ilości, przetwarzane za pomocą liczb niemianowanych. W istocie liczby te ujawniają się wraz z rozmieszczeniem rzeczy w przestrzeni, a nie podziałem przestrzeni czy rozmieszczaniem jej samej. Liczba staje się podmiotem. Niezależność liczby od przestrzeni nie wynika z abstrakcji, lecz z konkretnej natury gładkiej przestrzeni, zajmowanej bez jej przeliczania. Liczba nie jest już w tym wypadku narzędziem obrachunkowym ani miarą, lecz służy przesunięciu: sama przesuwa się po gładkiej przestrzeni. Przestrzeń gładka nie jest rzecz jasna pozbawiona geometrii, ale w jej przypadku jest to, o czym zdążyliśmy się już przekonać, geometria mniejsza, operacyjna i praktyczna, oparta na rysie i śladzie. Ściśle biorąc, liczba tym bardziej jest niezależna od przestrzeni, im bardziej przestrzeń niezależna jest od metryki. Geometria jako nauka królewska nie ma większego znaczenia dla maszyny wojennej (z wyjątkiem państwowych sił zbrojnych, a i tam tylko w odniesieniu do osiadłych fortyfikacji, sprowadzając jednak wówczas na generałów dotkliwe klęski63). Liczba podniesiona zostaje do rangi zasady tam, gdzie zajmuje przestrzeń i rozmieszcza się jako podmiot, a nie przemierza już żłobionej przestrzeni. Liczba to ruchliwy okupant, ruchomość w gładkiej przestrzeni, przeciwstawiona geometrii nieruchomości w żłobionej przestrzeni. Koczownicza jednostka liczbowa to wędrowny ogień, a nie wyłącznie namiot zastygły w nadmiernym bezruchu: „ogień bierze górę nad jurtą”. Liczba niemianowana nie jest już podporządkowana określeniom metrycznym ani wymiarom geometrycznym, znajduje się wyłącznie w dynamicznej relacji z kierunkami geograficznymi: jest liczbą kierunkową, a nie wymiarową czy metryczną. Koczownicza organizacja nomadyczna jest trwale arytmetyczna i kierunkowa: wszędzie rządzi w niej ilość, dziesiątki, setki, wszędzie tylko kierunki, prawo i lewo: wódz liczbowy to również wódz lewa lub prawa64. Liczba niemianowana jest rytmiczna, a nie harmoniczna. Nie wiąże się ani z kadencją, ani z taktem; w takt maszerują jedynie państwowe siły zbrojne, w drylu i paradach; samodzielna organizacja liczbowa czerpie swój sens skądinąd, ze 63 Clausewitz podkreśla drugorzędną rolę geometrii w taktyce oraz strategii: O wojnie, tłum. A. Cichowicz, L. Koc, Mireki 2007, s. 164-166 („Czynniki geometryczne”). 64 Zob. jeden z wielkich starożytnych tekstów wiążących liczbę z kierunkiem w kontekście maszyny wojennej, Ts’ien Sy-ma, Syn Smoka. Fragment zapisków historyka, tłum. M. Künstler, Czytelnik 2000 (zwłaszcza rozdział o organizacji koczowniczego ludu Xiongnu).

481

t ys i ąc P l at e au

stepu i pustyni, gdzie wymagany jest porządek przesunięcia, gdzie linie lasu, państwowe figury i formy tracą na znaczeniu. „Poruszał się nierównym krokiem, dzięki czemu piasek wydawał tylko naturalne dźwięki pustyni. W jego wędrówce nie było niczego, co zwróciłoby uwagę czerwia. Ten sposób chodzenia tak wszedł mu w krew, że Leto nie musiał o nim myśleć. Nogi poruszały się same i w jego krokach nie sposób było odkryć jakiegokolwiek rytmu”65. W maszynie wojennej i w koczowniczej egzystencji liczba przestaje być liczona i przemienia się w cyfrę, dzięki czemu stanowi „ducha jedności”, rodzi tajemnicę i jej potomstwo (strategię, szpiegostwo, podstępy, zasadzkę, dyplomację itd.). Liczba niemianowana, ruchoma, samodzielna, kierunkowa, rytmiczna, cyfrowana: maszyna wojenna jest nieuchronną konsekwencją koczowniczej organizacji (wraz ze wszystkimi jej konsekwencjami zaznał jej Mojżesz). Nazbyt pochopnie kwestionuje się dzisiaj tę liczbową organizację, wytykając jej wojskowy, a wręcz koncentracyjny charakter jako typu społeczności, w której ludzie nie są już niczym więcej, niż zdeterytorializowanymi „numerami”. Niesłusznie. Koszmar wart koszmaru, liczbowe organizowanie ludzi nie jest z pewnością bardziej okrutne, aniżeli organizacja rodowa czy państwowa. Traktowanie ludzi jak liczb nie ustępuje koniecznie traktowaniu ich jak drzew, które się wycina, czy jak figur geometrycznych, które się wykrawa i modeluje. Co więcej, użycie liczby w charakterze numeru, jako elementu statystycznego, właściwe jest państwowej liczbie zliczonej, nie zaś liczbie niemianowanej. Świat koncentracyjny działa zaś w równym stopniu w trybie numerowania, co w oparciu o rody i terytoria. Pytanie nie dotyczy zatem oceny, lecz specyfiki. Specyfika organizacji numerycznej wynika ze sposobu istnienia koczownika oraz z maszynowej funkcji wojny. Liczba niemianowana przeciwstawia się równocześnie kodom rodowym i państwowemu nadkodowaniu. Budowa arytmetyczna, z jednej strony, służy selekcji, wydobycia z lineaży elementów, które dadzą się włączyć w koczownictwo i sprząc z maszyną wojenną; z drugiej zaś, skierowaniu ich przeciw aparatowi państwa, przeciwstawieniu maszyny istnieniu aparatu państwowego, wytyczeniu linii deterytorializacji, przecinających zarazem posiadłości rodowe, jak i terytoria bądź deterytorialność państwa. Podstawową cechą liczby niemianowanej, czy to nomadycznej, czy wojennej, jest to, że jest zawsze złożona, czyli wewnętrznie zróżnicowana i powiązana. Jest zawsze układem, zespoleniem liczb. Dlatego właśnie 65 Frank Herbert, Dzieci Diuny, tłum. Ł. Jerzyński, Zysk i S-ka 1999, s. 265-266. Można w tym kontekście przywołać definicyjne cechy liczby niemianowanej, zaproponowany przez Julię Kristevę: „rozkład”, „mnogi i przypadkowy podział” „punkt-nieskończoność”, „ścisłe przybliżenie” itp. (Semeiotike, Seuil 1969, s. 293-297).

482

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

nigdy nie wyłania z siebie wielkich, jednorodnych wielkości, jak liczby państwowe czy liczba zliczona, lecz wywołuje właściwy sobie efekt bezmiaru skutkiem swego zróżnicowanego wewnętrznego powiązania, to znaczy poprzez rozkład różnorodności w swobodnej przestrzeni. Nawet armie państwowe, obchodząc się z większymi liczbami, nie zapominają o tej zasadzie (mimo prymatu liczby 10 jako „podstawy”). Legion rzymski jest różnicowo powiązaną liczbą liczb, dzięki czemu jego oddziały zyskują mobilność, jego posunięcia zaś są geometryczne, zmienne, wielokształtne. Złożona czy też wewnętrznie różnicowo powiązana liczba nie składa się wyłącznie z ludzi, lecz, siłą rzeczy, również z broni, zwierząt i pojazdów. Podstawowa jednostka arytmetyczna jest więc jednostką składania: na przykład, człowiek-koń-łuk (1x1x1), która to formuła umożliwiła triumf Scytom; komplikuje się ona jednak w miarę, jak „oręż” składa lub wiąże ze sobą większą liczbę ludzi i zwierząt, jak w przypadku dwukonnego rydwanu z dwójką wojowników, z których jeden nim kieruje, drugi zaś strzela (2x1x2 = 1) lub słynnej tarczy z dwoma uchwytami, wprowadzonej w ramach reformy hoplickiej, spajającej ludzkie łańcuchy. Niezależnie od swej wielkości „jednostka” jest zawsze wewnętrznie różnicowo powiązana. Liczba niemianowana zawsze opiera się na wielu podstawach jednocześnie. Uwzględnienia wymagają również stosunki arytmetyczne zewnętrzne, ujęte mimo to liczbowo, a wyrażające udział walczących w zbiorze wszystkich członków danego rodu czy plemienia, rolę rezerw i zasobów, utrzymania ludzi, rzeczy oraz zwierząt. Logistyka jest sztuką utrzymywania tych stosunków zewnętrznych, przynależnych do maszyny wojennej w równym stopniu, co wewnętrzne stosunki strategii, czyli wzajemnego ułożenia walczących jednostek. Obydwie stanowią naukę wiązań liczb wojennych. Wszelki układ obejmuje aspekt strategiczny oraz logistyczny. Jednak liczba niemianowana ma również inną, bardziej tajemniczą cechę. Maszyna wojenna zawsze wywołuje osobliwy proces replikacji bądź arytmetycznego potęgowania, jak gdyby działała na dwóch niesymetrycznych i nierównych seriach. Z jednej strony, rody lub plemiona organizowane są i reorganizowane podług liczby: skład liczbowy nakłada się na rody, wyłaniając nową nadrzędną zasadę. Z drugiej strony, równocześnie z każdego rodu wyciąga się poszczególnych ludzi, by stworzyć z nich szczególne ciało liczbowe. Jak gdyby nowy liczbowy skład ciała-rodu nie mógł się powieść bez stworzenia właściwego mu ciała, które samo miałoby wymiar liczbowy. Sądzimy, że nie jest to zjawisko przypadkowe, lecz konstytutywna, istotowa właściwość maszyny wojennej, działanie warunkujące usamodzielnienie się liczby; liczba ciała/oddziału musi mieć za swój korelat ciało/oddział liczby, liczba musi się więc podwajać w wyniku dwóch uzupełniających się operacji. Ciało społeczne

483

t ys i ąc P l at e au

nie jest numerowane, o ile liczba nie kształtuje szczególnego ciała/oddziału. Dżyngis-Chan, dokonując wielkiego dzieła złożenia stepu, zorganizował numerycznie rody i wojowników z każdego rodu, przyporządkowując im cyfry i podporządkowując je wodzom (dziesiątki i dziesiętnicy, setki i setnicy, tysiące i trybuni). Wyodrębnił on również z każdego tak arytmetycznie ujętego rodu niewielką liczbę ludzi stanowiących jego straż przyboczną, czyli dynamiczną formację sztabu wojskowego, komisarzy, posłańców i dyplomatów (antrustie66). Jedno nie może obyć się bez drugiego: podwojona deterytorializacja, gdzie druga podniesiona jest do wyższej potęgi. Mojżesz dokonując swego wielkiego dzieła złożenia pustyni, poddawszy się siłą rzeczy raczej wpływom koczowników, niż mocy Jahwe, przeprowadził spis wszystkich plemion i zorganizował je w trybie liczbowym. Równocześnie ogłosił jednak prawo, na mocy którego to pierworodni z każdego plemienia mieli odtąd podlegać jurysdykcji Jahwe, a jako że są oni, z oczywistych względów, jeszcze zbyt młodzi, ich rolę w Liczbie przejąć miało wyróżnione plemię Lewitów, oblekające w ciało Liczbę i tworzące specjalną przyboczną straż arki przymierza. Ponieważ jednak Lewici byli mniej liczni niż nowi pierworodni spośród wszystkich plemion, ci stanowiący nadwyżkę pierworodni mieli zostać wykupieni przez plemiona w postaci pobieranych podatków (co odsyła nas do fundamentalnego aspektu logistyki). Maszyna wojenna nie mogłaby sprawnie działać bez tego rodzaju podwójnej serii: skład liczbowy musi zastąpić organizację rodową, a zarazem zażegnać terytorialną organizację państwa. Wzdłuż tej podwojonej serii określa się władza w maszynie wojennej: moc nie zależy już od członów i ośrodków ani potencjalnego współbrzmienia ośrodków i nadkodowania członów, lecz od owych wewnętrznych relacji z Liczbą, niezależnych od ilości. Dotyczy to również napięć i walk o władzę: między plemionami a Lewitami w czasach Mojżesza, między „nojanami” a „antrustiami” w epoce Dżyngis-Chana. Nie jest to jednak bynajmniej opór rodów, które pragnęłyby odzyskać swą dawną samodzielność, ani zapowiedź walki o aparat państwa: to napięcie właściwe maszynie wojennej, jej szczególnej władzy i swoistemu ograniczeniu władzy „wodzowskiej”. Skład liczbowy, czyli liczba niemianowana, obejmuje zatem kilka działań: arytmetyzację wyjściowych całości (rody); połączenie wydobytych pod-całości (dziesiątek i sotni itd.); formowanie przez zastępowanie innego zbioru odpowiadającego zbiorowi złączonemu (szczególne ciało). To ostatnie działanie wymaga największego urozmaicenia i najwięcej 66 Boris Iakovlevich Vladimirtsov, Le régime social des Mongols, Maisonneuve 1948. Termin, którym posługuje się Vladimirstsov, antrustie, zapożyczony został z porządku saksońskiego, w którym król tworzył wokół siebie kompanię, u Franków „trust”.

484

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

oryginalności ze strony koczowniczej egzystencji. Z chwilą przywłaszczenia przez państwo maszyny wojennej w armiach państwowych pojawia się ten sam problem. Skoro arytmetyzacja ciała społecznego wiąże się z ukształtowaniem odrębnego, szczególnego ciała/oddziału, które samo jest arytmetyczne, możliwe jest wyłonienie i złożenie owego szczególnego ciała/oddziału na parę sposobów: 1) z uprzywilejowanego rodu bądź plemienia, którego dominacja nabiera odtąd nowego znaczenia (przypadek Mojżesza i Lewitów); 2) z przedstawicieli każdego z rodów, które od tej pory służą za zakładników (pierworodni – azjatycki przypadek Dżyngis-Chana); 3) z zupełnie innych elementów, zewnętrznych wobec podstawowej społeczności – niewolników, obcych lub wyznawców innej religii (przypadek ustroju saksońskiego, w którym król wyłaniał swe szczególne ciało z grona frankijskich niewolników; jednak dotyczy to jednak przede wszystkim islamu, co znalazło wyraz wręcz w wytworzeniu szczególnej kategorii socjologicznej „wojskowych niewolników”; jak w przypadku egipskich mameluków, niewolników uprowadzanych ze stepów czy z Kaukazu, kupowanych za młodu przez sułtana, czy osmańskich janczarów, wywodzących się ze wspólnot chrześcijańskich)67. Czyż nie stąd wziął się ów ważny wątek „koczowników jako porywaczy dzieci”? Zwłaszcza ostatni z przywołanych przypadków jaskrawo unaocznia, w jaki sposób szczególne ciało staje się elementem warunkującym władzę w maszynie wojennej. Rzecz w tym, że maszyna wojenna wraz z koczowniczą egzystencją muszą zażegnać zarazem powrót arystokracji rodowej, jak również uporać się z nowo wyłonionymi funkcjonariuszami imperium. Wszystko komplikuje dodatkowo fakt, że samo państwo jest często zmuszone do posługiwania się niewolnikami w roli wysokich urzędników. Przekonamy się, że działo się tak z różnych powodów i że oba te nurty łączą się ze sobą w instytucji armii, wypływając jednak z dwóch odmiennych źródeł – z racji tego, że władza dzierżona przez niewolników, obcych i uprowadzonych w maszynie wojennej nomadycznego pochodzenia, różni się zasadniczo od władzy arystokracji rodowych, jak również tej, jaką sprawują urzędnicy państwowi i biurokraci. Pełnią oni zwykle funkcję „komisarzy”, wysłanników, dyplomatów, szpiegów, strategów i logistyków, a czasami nawet kowali. Swej roli nie zawdzięczają jednak wyłącznie jakiemuś „kaprysowi sułtana”. To raczej kaprysowi wodza wojennego objaśnienia dostarcza obiektywne istnienie i potrzeba szczególnego liczbowego ciała/oddziału, owej Cyfry, 67 Wyjątkowo interesującym przypadkiem byłby szczególny oddział kowali u Tua­ regów, zwanych Enadami („Innymi”); wywodzący się od sudańskich niewolników, żydowskich osadników z Sahary bądź potomków wojowników świę­ tego Ludwika. Zob. René Pottier, Les artisans sahariens du métal chez les Touareg, w: ,,Métaux et civilizations”, vol. 1, nr 2, 1945-1946.

485

t ys i ąc P l at e au

która liczy się tylko dzięki nomos. Deterytorializacja i stawanie się częścią maszyny wojennej jako takiej dokonują się równocześnie: ciało/oddział szczególne/-y, zwłaszcza zaś niewolnik-niewierny-obcy, jest tym, kto staje się żołnierzem i wyznawcą, zdeterytorializowany jednocześnie w stosunku do rodów i państwa. By stać się wyznawcą, trzeba się urodzić niewiernym, by stać się żołnierzem, trzeba się urodzić niewolnikiem. Potrzeba do tego szczególnych instytucji i szkół: to wynalazek maszyny wojennej, nieustannie przez państwo wykorzystywany i dostosowywany do jego własnych celów, póki nie stanie się nie do poznania bądź nie zostanie przywrócony pod biurokratyczną postacią sztabu czy technokratyczną postacią oddziału do zadań specjalnych bądź w różnych odmianach „poczucia jedności”, służących państwu w równej mierze, w jakiej się mu opiera, czy też w osobie komisarzy oszukujących państwo o tyle, o ile mu służą. To prawda, że koczownicy pozbawieni są historii; mają jedynie geografię. Ich klęska była tak sromotna i nieodwołalna, że można by rzec, iż historia stanowi jedność z triumfem państwa i wraz z nim się rozpoczyna. Dlatego stali się oni obiektem powszechnej krytyki, odmawiającej im jakiegokolwiek nowatorstwa, czy to technologicznego, metalurgicznego, politycznego czy metafizycznego. Zarówno burżuazyjni, jak i radzieccy historycy (jak Grousset i Vladimirtsov) przedstawiają koczowników jako istoty ubogie w człowieczeństwo, niczego nie rozumiejące, nie znające ani technik, wobec których pozostają obojętni, ani rolnictwa, ani miast, ani państw, które podbijają i obracają w perzynę. Trudno zatem pojąć, jakim sposobem koczownicy mogli odnosić zwycięstwa w wojnach przy tak niskim u nich poziomie rozwoju metalurgii: przypuszczenie, że otrzymywali oni techniczne uzbrojenie oraz polityczne rady od zdrajców i zbiegów z imperialnego państwa, wydaje się mimo wszystko niewiarygodne. Trudno zrozumieć, jakim sposobem nomadzi mogli podejmować wysiłek niszczenia miast i państw, jeśli nie w imię jakiejś organizacji koczowniczej i maszyny wojennej, nie określającej się przez niewiedzę, lecz przez ich cechy pozytywne, swoistą dla nich przestrzeń, ich właściwy skład, zrywające z porządkiem rodowym i odrzucające formę państwową. Historia nie przestaje wymazywać nomadów. Próbowano stosować w odniesieniu do maszyny wojennej kategorie ściśle militarne (tzn. „demokracji wojskowej”), do koczownictwa zaś kategorie nawiązujące do osiadłości i osadnictwa (tzn. „feudalizm”). Obie hipotezy zakładają jednak pewną zasadę terytorialną: albo, że państwo imperialne przywłaszcza sobie maszynę wojenną, dokonując przydziału ziemi wojownikom (cleroi i lenna) w nagrodę za ich przysługi, albo, że własność, zyskując charakter prywatny, sama ustanawia stosunki zależności między posiadaczami tworzącymi armię (lenność w sensie ścisłym oraz

486

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wasalstwo). W obydwu przypadkach liczba podporządkowana jest „nieruchomej” organizacji fiskalnej, zarówno celem ustalenia, które ziemie mogą zostać nadane lub przekazane, jak i celem oszacowania świadczeń wymaganych od samych beneficjentów. Koczownicza organizacja wraz z maszyną wojenną ucinają te problemy, zarówno na poziomie ziemi, jak i fiskalizmu; wojownicy-wojowie, wbrew temu bowiem, co się zwykło sądzić, byli wielkimi innowatorami. Wynajdują oni właśnie „ruchomą” terytorialność i „ruchomy” fiskalizm, świadczące o samodzielności zasady liczbowej: mimo możliwości pomieszania czy połączenia obu systemów, swoistość systemu koczowniczego polega na podporządkowaniu ziemi liczbom, które się po niej przemieszczają i na niej rozmieszczają oraz opodatkowaniu wewnętrznych stosunków między tymi liczbami (na przykład u Mojżesza podatek wkracza w stosunek między ciałami liczbowymi a szczególnym ciałem/oddziałem liczby). Mówiąc krótko, demokracja wojskowa oraz feudalizm nie tyle wyjaśniają liczbowy koczowniczy skład, ile świadczą raczej o tym, co z niego przetrwało w ustrojach osiadłych. Twierdzenie VII: Afekty nomadycznej egzystencji stanowią oręż maszyny wojennej Broń i narzędzia rozróżnić można na podstawie użytku (niszczenie ludzi lub produkcja dóbr). Choć zewnętrzne rozróżnienie wyjaśnia pewne drugorzędne zastosowania przedmiotu technicznego, dopuszcza ono jednak możliwość ogólnej wymienności między obydwiema grupami, dlatego rozróżnienie wewnętrzne między bronią a narzędziami nastręcza znacznych trudności. Typy uderzenia, jak je określił Leroi-Gourhan, mieszczą się po obydwu stronach. „Przez kolejne wieki najprawdopodobniej narzędzia rolnicze pozostawały tożsame z bronią wojenną”68. Można więc mówić w tym przypadku o pewnym „ekosystemie”, który nie jest usytuowany jedynie u zarania, a w którym narzędzia pracy i broń wojenna zamieniają się swymi określeniami: wydaje się, że nawet maszynowa gromada obejmuje jedne i drugie. Odnosimy jednak wrażenie, że zachodzą między nimi znaczne różnice wewnętrzne, nawet jeśli nie są one istotowe, czyli logiczne bądź pojęciowe, i nawet jeśli pozostają one uchwytne jedynie w przybliżeniu. W pierwszym przybliżeniu broń pozostaje w zasadniczej relacji z rzutem. Bronią jest przede wszystkim to, co wyrzuca/wystrzela bądź jest wyrzucane/wystrzeliwane, przy czym wyrzutnik jest tutaj elementem kluczowym. Broń ma charakter balistyczny; samo pojęcie „problemu” odnosi się do maszyny wojennej. Im 68 J. F. Fuller, Armament and History, Scribner 1945, s. 5.

487

t ys i ąc P l at e au

więcej mechanizmów rzutowych/rzutowania zawiera narzędzie, w tym szerszym zakresie działa jako broń, potencjalna bądź tylko metaforycznie. Ponadto, narzędzia nieustannie równoważą zawarte w nich mechanizmy rzutujące/wyrzucające lub dostosowują je do innych celów. Co prawda broń miotająca (ściśle ujmując, rzucana bądź wyrzucająca) to tylko jeden spośród wielu rodzajów broni; nawet broń ręczna wszelako wymaga od dłoni i ramion, które się nią posługują, innego użytku niż narzędzia, użytku rzutującego, o czym świadczą sztuki walki. Narzędzie z kolei w znacznie większym stopniu znamionuje się wychwytem, (wy)rzutem do wewnątrz; obrabia ono materię z oddali, by doprowadzić ją do stanu równowagi lub przysposobić jej formę wewnętrzności. Działanie na dystans istnieje w obydwu przypadkach, jednak w jednym jest ono odśrodkowe, w drugim – dośrodkowe. Można by rzec również, że narzędzie napotyka opór, który ma przezwyciężyć lub spożytkować, broń natomiast działa w trybie przeciwnatarcia, służąc odparowywaniu ciosów, których ma uniknąć lub które powinna zadać (przeciwnatarcie jest wręcz czynnikiem wynalazczym, napędzającym maszynę wojenną, pod warunkiem, że nie sprowadza się ono jedynie do ilościowego podbijania stawek czy do obronnej parady). Po drugie, broń i narzędzia „na ogół” (w przybliżeniu) pozostają w odmiennym stosunku z ruchem i prędkością. Podkreślenie faktu wzajemnego uzupełniania się broni i prędkości uznać należy za kolejny ważki teoretyczny wkład Paula Virilio: broń wynajduje prędkość czy też odkrycie prędkości wynajduje broń (skąd wynika rzutujący charakter broni). Maszyna wojenna wyzwala własny wektor prędkości, na tyle szczególny, że wymaga własnego imienia; nie jest to wyłącznie moc niszcząca, to również „dromokracja” (czyli nomos). Poza innymi korzyściami, jakie daje, idea ta wyraża nowy tryb podziału między polowaniem a wojną. Albowiem, nie tylko nie ulega wątpliwości, że wojna nie wywodzi się od łowów, lecz samo polowanie jako takie nie wspiera użycia broni: albo prowadzi do zatarcia samego rozróżnienia oraz całkowitej wymienności broni na narzędzia, albo też wykorzystuje dla własnych potrzeb broń już wyróżnioną i ustanowioną. Jak powiada Virilio, wojna nie pojawia się bynajmniej w momencie, w którym człowiek podchodzi do człowieka jak łowca do zwierzyny, lecz przeciwnie, gdy przechwytuje siłę zwierzyny łownej, by nawiązać z człowiekiem relację o zupełnie innym charakterze – stosunek wojenny (już nie jak ze zdobyczą, lecz jak z wrogiem). Nic więc dziwnego w tym, że maszyna wojenna jest wynalazkiem koczowniczych hodowców: hodowla i tresura nie łączą się ani z pierwotnym polowaniem, ani z osiadłym udomowieniem, są one w sensie ścisłym wynikiem odkrycia systemu rzutującego i wyrzucającego. Zamiast odpowiadać przemocą na przemoc czy sprawować ją „raz na zawsze”, maszyna

488

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wojenna wraz z hodowlą i tresurą wprowadza ekonomię przemocy, czyli narzędzia zapewniające jej trwałość i bezgraniczność. „Rozlew krwi, posyłanie na bezpośrednią śmierć, to przeciwieństwa nieograniczonego użytkowania przemocy, czyli jej ekonomii. (…) Ekonomia przemocy przynależna jest nie myśliwemu kryjącemu się w hodowcy, lecz zwierzynie łownej. W jeździectwie zachowuje się energia kinetyczna, prędkość konia, a nie proteiny (nie mięso, a motor). (…) W polowaniu z kolei, myśliwy dąży do powstrzymania ruchu dzikiego zwierzęcia przez systematyczny ubój, zadaniem hodowcy jest zachowanie go przy życiu, a dzięki tresurze, jeździec włącza się w ów ruch, wywołując jego przyspieszenie”. Choć napęd technologiczny rozwinie tę tendencję, „jeździectwo jest pierwszym wyrzutnikiem wojownika, jego pierwszym uzbrojeniem”69. Stąd stawanie-się-zwierzęciem w maszynie wojennej. Czy oznacza to, że przed wynalezieniem jeździectwa i kawalerii nie istniała maszyna wojenna? Niewłaściwe to pytanie. Rzecz w tym, że maszyna wojenna prowadzi do wyzwolenia wektora prędkości, przeradzającego się w niezwiązaną czy niezależną zmienną, z czym nie mamy do czynienia w przypadku polowania, gdzie prędkość odsyła przede wszystkim do zwierzyny łownej. Możliwe, że ów wektor biegu daje się wyzwolić w piechocie bez konieczności uciekania się do jeździectwa: co więcej, jeździectwo służyło jedynie transportowi czy przewozowi, bez związku z owym swobodnym wektorem. Tak czy owak, wojownik zapożycza od zwierzęcia ideę napędu raczej, aniżeli model ofiary. Nie uogólnia on idei ofiary w odniesieniu do wroga, lecz odrywa ją od idei motoru, by zastosować do siebie samego. Rodzi to jednak natychmiast dwojakiego rodzaju zastrzeżenia. Po pierwsze, maszyna wojenna dopuszcza tyleż ciążenie i ciężkość, co prędkość (rozróżnienie na ciężkie i lekkie, niesymetryczność obrony i ataku, przeciwieństwo spoczynku i napięcia). Łatwo byłoby pokazać, że zjawiska „uczasowienia” czy nawet znieruchomienia i katatonii, tak ważne na wojnie, uwzględniają pod pewnymi względami składową czystej prędkości. W innych przypadkach zaś odsyłają do warunków, w jakich aparaty państwa przywłaszczają sobie maszynę wojenną, zwłaszcza urządzając 69 Paul Virilio, Métempsychose du passager, „Traverses”, nr 8, 1977. Virilio wszelako wskazuje na pośrednie przejście od polowania do wojny, odkąd kobieta służy za zwierzę „pociągowe i juczne”, co pozwoliło myśliwym nawiązać między sobą stosunek „homoseksualnej konkurencji”, wykraczający poza stosunek łowny. Zdaje się jednak, że sam Virilio skłania nas do odróżnienia prędkości jako rzutowania i wyrzucania od przemieszczenia jako ruchu i nośności. Maszyna wojenna określa się z pierwszego punktu widzenia, drugi zaś odsyła do sfery wspólnej. Koń, przykładowo nie przynależy do maszyny wojennej, o ile służy wyłącznie do transportu ludzi, zsiadających z niego, by podjąć walkę. Maszyna wojenna określa się przez działanie, nie przez transport, nawet jeśli transport jest odpowiedzią na działanie.

489

t ys i ąc P l at e au

żłobioną przestrzeń, w której przeciwstawne siły mogą się zrównoważyć. Bywa, że prędkość odrywa się, jako własność pocisku, kuli, szrapnela, unieruchamiając samą broń i żołnierza (tym było znieruchomienie w czasie pierwszej wojny światowej). Równowaga sił jest jednak zjawiskiem oporu, ponieważ odparowanie zakłada porywczość i zmianę prędkości, zaburzające równowagę: to czołg podporządkował całość swych operacji wektorowi-prędkości i przywrócił przestrzeń gładką dla ruchu, odrywając od ziemi broń wraz z ludźmi70. Bardziej złożone jest odwrotne zastrzeżenie, w myśl którego prędkość wydaje się przynależeć narzędziu w nie mniejszym stopniu niż broni i w żadnym razie nie jest właściwością maszyny wojennej. Historia napędu nie jest wyłącznie historią wojskową. Być może jednak w tym przypadku nazbyt usilnie dąży się do rozważania ilości ruchu, zamiast poszukiwać modeli jakościowych. Dwoma modelami napędów idealnych byłby pęd (do) pracy oraz pęd (do) swobodnego działania. Praca jest przyczyną napędową, napotykającą rozmaite przeszkody i opory, działa na zewnątrz, wyczerpuje się i wydatkuje w swych skutkach i musi być nieustannie odnawiana. Swobodne działanie również jest przyczyną napędową, taką jednak, która spotyka się z oporem do przezwyciężenia, nie działa jedynie w odniesieniu do ruchomego ciała jako takiego, nie wyczerpuje się w swych skutkach i umiejscawia się między dwiema chwilami. Niezależnie od jej miary i stopnia, w pierwszym wypadku prędkość jest względna, w drugim zaś – bezwzględna (idea perpetuum mobile). Co istotne w pracy, to punkt przyłożenia siły wypadkowej wywieranej przez ciężar na ciało rozważane jako „jedno” (ciężkość) oraz przesunięcie względem tego punktu przyłożenia. W działaniu swobodnym istotny jest zaś sposób, w jaki elementy ciała wymykają się ciążeniu, by zająć bezwzględnie przestrzeń nieoznaczoną. Broń i jej obsługa odnoszą się, jak się zdaje, do modelu swobodnego działania, narzędzia zaś – do modelu pracy. Przesunięcie liniowe z jednego punktu do drugiego wprawia narzędzia w ruch względny, natomiast wirowe zajmowanie 70 J. F. Fuller (Armament and History, s. 137 i nast.) pokazuje, że pierwszą wojnę światową ujmowano przede wszystkim jako wojnę ofensywną, opartą na ruchu i na artylerii. Artyleria jednakże zwróciła się przeciw sobie, prowadząc do znieruchomienia. Ponownie rozpętać wojny nie mogło zwiększenie liczby armat, leje po pociskach uczyniły bowiem teren jeszcze trudniejszym do zdobycia. Rozwiązaniem, do którego w decydujący sposób przyczynili się Anglicy, zwłaszcza zaś generał Fuller, okazał się czołg: jako „okręt naziemny” przywracał on ziemi charakter swego rodzaju morskiej czy gładkiej przestrzeni, „wprowadzając taktykę morską do wojny lądowej”. Zgodnie z ogólną zasadą, w odparowaniu nigdy nie odpowiada się tym samym na to samo: czołg jest odpowiedzią na artylerię, helikopter wyposażony w rakiety jest odpowiedzią na czołg, itd. Stąd bierze się innowacyjny charakter maszyny wojennej, odmienny od innowacyjności maszyny roboczej.

490

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

przestrzeni wprawia broń w ruch bezwzględny. Jak gdyby broń była ruchoma, poruszała się sama z siebie, narzędzie zaś było wyłącznie poruszane. Ów związek narzędzi z pracą nie jest bynajmniej oczywisty, póki pracy nie zdefiniuje się motorycznie bądź realnie, co właśnie uczyniliśmy. To nie narzędzie określa pracę, lecz na odwrót – narzędzie zakłada pracę. Ponadto również broń wymaga, w sposób oczywisty, odnowienia przyczyny, wydatkowania czy nawet rozpłynięcia się w skutku, zderzenia z zewnętrznym oporem, przesunięcia siły itp. Próżno przypisywać broni jakąś magiczną moc, w przeciwieństwie do ograniczeń narzędzi: broń i narzędzia podlegają tym samym prawom, określającym wspólną im sferę. Zadaniem wszelkiej technologii jest jednak wykazywanie, że dany techniczny element zachowuje abstrakcyjny, a właściwie nieokreślony charakter, o ile nie odniesie się go do pewnego zakładanego przezeń układu. Maszyna jest pierwotna względem elementu technicznego; jednakże nie jest to maszyna techniczna, która sama stanowi złożenie elementów, lecz maszyna społeczna czy też kolektywna, układ mechaniczny, który określał będzie to, co w danym momencie jest elementem technicznym, zastosowania tego elementu, jego zakres, ujęcie itp. Przez zapośredniczenie układów typ selekcjonuje, kwalifikuje, a wręcz wynajduje elementy techniczne. Nie sposób zatem mówić o broni czy narzędziach bez wcześniejszego określenia zakładanych przez nie urządzeń, w skład których wchodzą. Dlatego twierdziliśmy, że broń i narzędzia różnią się od siebie nie tylko zewnętrznie, mimo że pozbawione są istotowych odróżniających je cech. Mają pewne cechy wewnętrzne (choć nie istotowe), które odsyłają do odpowiednich układów, w które się je ujmuje. Tym, co urzeczywistnia model swobodnego działania, nie jest więc sama broń w rozumieniu fizycznym, lecz raczej układ „maszyny wojennej” jako przyczyna formalna broni. Z drugiej strony, tym, co urzeczywistnia model pracy, nie są narzędzia, lecz układ „maszyny roboczej” jako formalna przyczyna narzędzia. Powiadając, że broń nie daje się oddzielić od wektora-prędkości, w odróżnieniu od narzędzia, które pozostaje przywiązane do warunków ciężkości, usiłujemy po prostu wskazać na różnicę między dwoma typami układów, nawet jeśli narzędzie we właściwym mu układzie jest abstrakcyjnie „szybsze”, broń zaś – abstrakcyjnie „cięższa”. Narzędzie jest z istoty związane z ciężkością, z przemieszczeniem i zależnością od siły, które odkrywają jego prawa w pracy, podczas gdy broń dotyczy wyłącznie sprawowania lub przejawiania się siły w przestrzeni i w czasie, w trybie swobodnego działania. Broń nie spada z nieba, wymaga, rzecz jasna, wyprodukowania, przemieszczenia, zależności i oporu. Aspekt ten odsyła jednak do sfery wspólnej broni oraz narzędziu i nie dotyczy jeszcze specyfiki broni, ujawniającej się wyłącznie przy uwzględnieniu siły dla niej samej, bez odniesienia do

491

t ys i ąc P l at e au

liczby, ruchu, przestrzeni i czasu, gdy prędkość dodaje się do przemieszczenia71. Ściśle rzecz biorąc, broń jako taka nie odnosi się do modelu pracy, lecz do modelu swobodnego działania, przy czym zakłada się, że warunki pracy spełniane są gdzie indziej. Jednym słowem, z punktu widzenia siły, narzędzie wiąże się z systemem ciężkości-przemieszczenia, ciężaru-­ -wysokości, broń zaś – z systemem prędkości-perpetuum mobile (w znaczeniu, że prędkość jest sama z siebie „uzbrojeniem”). Nader ogólna przewaga urządzenia mechanicznego i kolektywnego nad elementem technicznym przejawia się wszędzie, zarówno w narzędziach, jak i w broni. Broń i narzędzia są tylko i wyłącznie konsekwencją. Częstokroć podkreślano, że broń jest niczym poza organizacją bojową, która po nią sięga. Broń „hoplicka” przykładowo istniała jedynie dzięki falandze jako odmianie maszyny wojennej: ów układ stworzył jedyną nową w owym czasie broń, czyli dwuuchwytową tarczę, inne rodzaje broni istniały wprawdzie już wcześniej, jednak tutaj ujęte zostały w innym zestawieniu, w którym nie pełniły tej samej funkcji i miały odmienną naturę72. To zawsze układ stanowi system bojowy. Włócznia i miecz istnieją od epoki brązu w zestawieniu człowiek-koń, stanowiącym przedłużenie sztyletu i oszczepu, oraz wypierając pierwsze uzbrojenie piechoty, jakim był młot i topór. Strzemię z kolei wprowadza nową postać zestawienia człowiek-koń, wymuszając nowy rodzaj włóczni i nowe uzbrojenie; wszelako również to złożenie człowiek-koń-strzemię podlega zmianom i wywołuje rozmaite skutki, w zależności od tego, czy wiąże się je z ogólnymi warunkami koczownictwa, czy też odnosi w późniejszym okresie do osiadłej sytuacji feudalizmu. Sytuacja przedstawia się zatem tak samo, jak w wypadku narzędzia: również tam wszystko zależy od organizacji pracy, od układów, zmiennych między ludźmi i rzeczami. W ten sposób pług funkcjonuje jedynie jako specyficzne narzędzie w pewnym zestawie, w którym dominują „rozległe otwarte pola”, gdzie koń stopniowo wypiera wołu w roli zwierzęcia pociągowego, ziemię zaczyna się uprawiać metodą trójpolową, gospodarka zaś staje się kwestią wspólnoty. Pług mógł wprawdzie istnieć wcześniej, lecz jedynie pobocznie względem innych układów, nie wydobywających jego specyfiki i nie wykorzystujących jego odmiennych od radła właściwości73. 71 Na temat ogólnego podziału na dwa modele, „pracy-swobodnego działania”, „siły, która się wyczerpuje-siły, która się zachowuje”, „skutku realnego-skutku formalnego”, itp. zob. wystąpienie Martiala Guéroulta, Dynamique et méta­ physique leibniziennes, Les Belles Lettres 1934, s. 55, 119 i nast. oraz s. 222-224. 72 Marcel Detienne, La phalange, problėmes et controverses, w: Problėmes de guerre en Grèce ancienne, Mouton 1968, „Technika to swego rodzaju wnętrze tego, co społeczne i mentalne”, s. 134. 73 Na temat strzemienia i pługu, zob. Lynn White junior, Medieval Technology and Social Change, Oxford University Press 1962, rozdz I i II. Podobnie w przypadku

492

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Układy są namiętne, to zestawy pragnienia. Pragnienie nie ma nic wspólnego z naturalnym lub samoistnym uwarunkowaniem, nie ma pragnienia, które nie tworzyłoby układu, jest ono zestawione i maszynowe. Racjonalność, sprawność i wydajność układu nie może się obyć bez wywoływanych przezeń namiętności, pragnień, tyleż go stanowiących, co przezeń ustanawianych. Detienne wykazał, że greckiej falangi niepodobna oddzielić od całkowitego odwrócenia wartości ani od zmiennych namiętności, szarpiących stosunkami pragnienia związanymi z maszyną wojenną. To jeden z tych przypadków: gdy człowiek schodzi z konia, a relacja człowiek-zwierzę ustępuje miejsca stosunkowi między ludźmi w oddziale piechoty, zwiastującym nadejście żołnierza-wieśniaka, żołnierza-obywatela. Dogłębnej przemianie ulega cały Eros wojny, właściwy grupie Eros homoseksualny zastępuje z wolna Erosa zooseksualnego, typowego dla jeźdźca. Państwo, przywłaszczając sobie maszynę wojenną, dążyło bez wątpienia do pogodzenia edukacji obywatela z wykwalifikowaniem pracownika i wyszkoleniem żołnierza. Jednak, jeśli to prawda, że każdy układ jest układem pragnienia, rzecz w tym, by przekonać się, czy układ wojenny i układ pracy, rozważane ze względu na siebie same, nie wywołują przypadkiem wpierw namiętności z innego porządku. Namiętności to operacje pragnienia, różnią się w zależności od układu: inna sprawiedliwość, inne okrucieństwo, inna litość itd. Reżim pracy jest nieoddzielny od organizacji i przemian formy, której odpowiadają formacje podmiotowe. To namiętnościowy porządek uczucia jako „formy robotniczej”. Uczucie wymaga szacowania materii i oporu, jaki stawia, oceny znaczenia formy i jej przemian, ekonomii siły i jej przemieszczeń, wszelkiej ciężkości. Ustrój maszyny wojennej z kolei to raczej porządek afektów, odsyła wyłącznie do ruchomości jako takiej, do prędkości i złożenia prędkości między poszczególnymi elementami. Afekt to gwałtowne wyładowanie emocjonalne, riposta, w odróżnieniu od uczucia jako emocji zawsze już przemieszczonej, odwleczonej, opornej. Afekty są pociskami, podobnie jak broń, uczucia zaś wiążą się z introspekcją, podobnie jak narzędzia. Do broni podchodzi się afektywnie, o czym świadczą nie tylko mitologie, lecz również średniowieczne poematy epickie, romanse rycerskie i dworskie. Broń przynależy afektom, afekty zaś – broni. Z tego punktu widzenia, najbardziej bezwzględna nieruchomość, czysta katatonia, podążają za wektorem-prędkości, niesione przez ów wektor, łączący azjatyckiej suchej kultury ryżu, na której przykładzie można pokazać, że patyk do dłubania w ziemi, motyka czy pług zależne są, każde z osobna, od zbiorowych układów, zmieniających się wraz z wahaniami gęstości populacji i okresami ugoru, co pozwala Braudelowi stwierdzić, że „narzędzie w tym ujęciu jest konsekwencją, nie zaś przyczyną” (Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm, s. 148149 [w polskim przekładzie nie udało się odnaleźć tego zdania – dopisek tłum.].

493

t ys i ąc P l at e au

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

paraliż gestu z pędem ruchu. Rycerz zasypia na swym wierzchowcu, by następnie rzucić się na nim do galopu niczym strzała. Kleistowi udało się odmalować najznakomitsze zestawienie tych nagłych ataków katatonii, omdleń, napięć, a zarazem największych prędkości maszyny wojennej: odsłania przed nami zatem stawanie-się-bronią przez element techniczny, a zarazem stawanie-się-afektem elementu namiętnego (równanie Pentezylei). Sztuki walki od zawsze podporządkowywały broń prędkości, zwłaszcza prędkości mentalnej (bezwzględnej); z tego powodu jednak są one zarazem sztukami napięcia i nieruchomości. Afekt przebiega poprzez punkty skrajne. Toteż sztuki wojenne nie domagają się kodeksu jako sprawy państwowej, lecz „dróg” jako torów, jakimi podążają afekty; na tych drogach tyleż oducza się używania broni, ileż uczy posługiwania się nią, jak gdyby moc i kultura afektu były prawdziwym celem układu, broń zaś jedynie doraźnym środkiem. Uczyć się odczyniać, odczyniać siebie samego – oto cecha maszyny wojennej: „nie czynić” wojownika, odczynić podmiot. Ruch dekodowania przebiega maszynę wojenną, nadkodowanie zaś zespala narzędzie z organizacją pracy oraz państwem (nie oducza się używania narzędzia, można jedynie kompensować jego brak). Co prawda sztuki walki wciąż oparte są na pewnym punkcie ciężkości i regułach przesunięcia. Drogi bowiem nie są ściśle wytyczone. Jak daleko by nie sięgały, nadal przynależne są domenie Bytu i jedynie przekładają w przestrzeń wspólną ruchy bezwzględne innej natury: wykonywane w pustce, nie w nicości, lecz w gładkości pustki, pozbawionej już celu: ataków, przeciwuderzeń i działań na oślep...74. Z punktu widzenia układu istotny stosunek wiąże narzędzia ze znakami. Narzędzie określane jest przez model pracy, przynależny do aparatu państwa. Często powiadano, że człowiek w społeczeństwie pierwotnym nie podejmuje pracy w sensie ścisłym, nawet jeśli jego działania są jasno określone i unormowane; wojownik również jako taki pracy nie wykonuje („prace” Herkulesa wymagają podporządkowania się królowi). Element techniczny staje się narzędziem wówczas, gdy odrywa się od terytorium i odnosi się do ziemi jako przedmiot: jednak równocześnie znak przestaje być zapisywany na ciele i zaczyna wpisywać się w obiektywną nieruchomą materię. Praca wymaga przechwycenia działania przez aparat państwowy; jego semiotyzacji przez pismo. Stąd powinowactwo układu znaków-narzędzi, układu znaków pisma-organizacji

pracy. Inaczej w przypadku broni, pozostającej w zasadniczym stosunku z klejnotami. Nie wiemy już tak naprawdę, czym są klejnoty, ponieważ uległy wielu kolejnym adaptacjom. Coś jednak świta nam w głowie, gdy słyszymy, że złotnictwo było sztuką „barbarzyńską”, sztuką w najwyższym stopniu koczowniczą, gdy widzimy tych mistrzów sztuki mniejszej. Te wszystkie klamry, złote i srebrne tabliczki, te cacka, te drobne ruchome przedmioty, nie tylko łatwe do transportu, lecz również przynależne przedmiotowi, o ile się porusza. Te tabliczki stanowią ślady wyrażenia czystej prędkości, na samych przedmiotach ruchomych i ruchliwych. Obcy jest im stosunek między formą a materią, funkcjonują raczej w stosunku między motywem a podłożem, gdzie ziemia jest już tylko gruntem, a nawet sam grunt się usuwa, podłoże jest bowiem równie mobilne, co motyw. Nadają one barwom prędkości światła, czerwieniąc złoto, ze srebra czyniąc zaś białe światło. Przynależą do końskich uprzęży, pochwy miecza, stroju wojownika, do rękojeści broni: zdobią rzeczy używane nawet tylko raz, jak choćby grot strzały. Niezależnie od wysiłku i trudu, jakie w nie włożono, przynależą one do swobodnego działania, odnoszonego do czystej mobilności, nie zaś do pracy, ze swą ciężkością, stawianym oporem i nakładem, jakiego wymagają. Wędrowny kowal odnosi złotnictwo do broni i na odwrót. Złoto i srebro nabierają wielu innych funkcji, jednak nie sposób ich zrozumieć bez owego koczowniczego wkładu maszyny wojennej; są nie tyle materiałem, ile śladami wyrażenia, pasującymi do broni (cała mitologia wojny nie tylko przechowuje się w srebrze, lecz jest w nim czynnikiem sprawczym). Biżuteria to afekty odsyłające do broni, unoszone przez ten sam wektor-prędkości. Złotnictwo, biżuteria, zdobnictwo, nawet dekoracja nie tworzą pisma, mimo że obdarzone są mocą abstrakcji, która w niczym mu nie ustępuje. Moc ta jedynie inaczej się rozkłada. Koczownicy nie odczuwają najmniejszej potrzeby tworzenia pisma, zapożyczając je od osiadłych imperialnych sąsiadów, którzy dostarczają im nawet fonetycznej transkrypcji ich własnych języków75. „Złotnictwo jest sztuką barbarzyńską par excellence: filigrany i złote lub srebrne okrycia. (…) Sztuka scytyjska, związana z koczowniczą i wojenną ekonomią, równocześnie uczestnicząca w wymianie handlowej zarezerwowanej dla cudzoziemców, przybierze ową zbytkowną i zdobniczą postać. Barbarzyńcy nie odczuwają potrzeby tworzenia bądź posługiwania się jakimś ścisłym kodem, przykładowo

74 Traktaty poświęcone sztukom walki przypominają, że Drogi, wciąż jeszcze podległe ciężkości, muszą przejść w pustkę. O teatrze marionetek Kleista, jeden z najbardziej instynktownie wschodnich tekstów literatury zachodniej, przedstawia podobny ruch: linearne przemieszczenie centrum ciężkości jest jeszcze „mechaniczne” i odsyła do czegoś bardziej „mistycznego”, dotyczącego duszy i nieznającego ciężaru.

75 Por. Paul Pelliot, Les systèmes d’écriture en usage chez les ancien Mongols, „Asia Major” nr 2, 1925: Mongołowie posługiwali się pismem ujgurskim na równi z alfabetem syriackim (Tybetańczycy opracowali fonetyczną teorię pisma ujgurskiego); dwie wersje „Tajna historia Mongołów” dotarła do nas w dwóch wersjach: w przekładzie na chiński oraz w fonetycznej transkrypcji zapisanej chińskimi znakami.

494

495

t ys i ąc P l at e au

podstawową pikto-ideografią, a tym bardziej pismem sylabicznym, mogącym konkurować z pismem używanym przez ich wyżej rozwiniętych sąsiadów. Około IV i III wieku p.n.e. sztuka scytyjska z okolic Morza Czarnego ulega tym samym graficznej schematyzacji form, bliższych linearnemu ornamentowi aniżeli proto-pismu”76. Istnieje rzecz jasna możliwość zdobienia pismem błyskotek, metalowych płytek, a nawet broni, można wszelako używać do tego jedynie uprzednio istniejącego pisma. Większe trudności nastręcza pismo runiczne, gdyż zdaje się ono pochodzić od biżuterii, klamer, elementów złotniczych, drobnych elementów wyposażenia bądź pozostawać w ścisłym z nimi związku. W początkowym okresie bowiem runy pozbawione są większej wartości komunikacyjnej, a ich funkcja publiczna jest nader ograniczona. Ich tajemniczy charakter sprawia, że często interpretuje się je jako pismo magiczne. Działa ono jednak raczej w oparciu o afektywną semiotykę, obejmującą: 1) sygnatury, takie jak znaki określające przynależność bądź wykonanie; 2) krótkie komunikaty wojenne bądź miłosne. Tworzy ono raczej „tekst ornamentalny” aniżeli piśmienniczy, „umiarkowanie przydatny, na wpół nieudany wynalazek”, substytut pisma. Charakter pisma przybiera ono dopiero w późniejszym okresie, wraz z duńską reformą, przeprowadzoną w IX wieku n.e, w którym pojawiają się inskrypcje monumentalne, wraz z rozwojem władzy państwowej i w powiązaniu z pracą”77. Można by poczynić zastrzeżenie, że narzędzia, broń, znaki i biżuteria są w istocie wszechobecne, pozostając we wspólnym użytkowaniu. Problem leży jednak gdzie indziej, i nie chodzi o doszukiwanie się źródła w każdym pojedynczym przypadku. Chodzi raczej o rozpoznanie układów/złożeń, czyli określenie wyróżniających cech, przesądzających o formalnej przynależności danego elementu do tego czy innego układu. Można by również rzec, że architektura i kuchnia powiązane są z aparatem państwa, w odróżnieniu od muzyki i środków leczniczych o cechach wyróżniających, które sytuują je po stronie koczowniczej maszyny wojennej78. Jest to więc metoda różnicująca, która wprowadza podział na broń 76 Georges Charrière, L’art barbare scythe, Du Cercle d’art. 1971, s. 185. 77 Por. Lucien Musset, Introduction à la runologie, Aubier 1965. 78 W przypadku koczowniczej maszyny wojennej mamy, rzecz jasna, do czynienia zarówno z kuchnią, jak i z architekturą, różnych jednak w swym „ocechowaniu” od swej postaci osiadłej. Koczownicza architektura, na przykład igloo Eskimosów czy drewniany pałac Hunów wywodzą się z namiotu; jego wpływ na sztukę osiadłą przejawia się w kopułach i pół-kopułach, a zwłaszcza w wykreśleniu przestrzeni, która rozpościera się u i od dołu, jak w przypadku namiotu. Koczownicze posiłki z kolei składają się z kończącego post śniadania (tradycja paskaliańska jawi się w tym świetle jako ściśle koczownicza). Z tego względu kuchnia ta może stanowić element maszyny wojennej: janczarzy przykładowo obrali za swój punkt zborny kocioł, tworzyli kucharskie rangi i stopnie, w ich nakryciach głowy tkwiła zaś warząchew.

496

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

i narzędzia, z co najmniej pięciu punktów widzenia: znaczenia (rzucanie-chwytanie), wektora (prędkość-ciężkość), wzorca (swobodne działanie-praca), wyrażenia (błyskotki-znaki), zabarwienia namiętności bądź pragnienia (afekt-uczucie). Bez wątpienia aparat państwa dąży do ujednolicenia tych porządków na drodze dyscyplinowania swej armii, przekształcania pracy w jednostkę podstawową, innymi słowy, nadawania im swojego własnego charakteru. Niewykluczone jednak, że broń i narzędzia pozostają ze sobą w innych jeszcze sojuszniczych stosunkach, jeśli ujmować je w nowych układach przekształcenia. Zdarza się wprawdzie wojownikowi nawiązywać sojusze chłopskie czy robotnicze, przede wszystkim jednak to robotnicy, pracownicy i chłopi wynajdują na nowo maszynę wojenną. Chłopi wnieśli znaczący wkład do historii artylerii w okresie wojen husyckich, gdy Zizka uzbroił w przenośne armaty ruchome fortyfikacje złożone z zaprzężonych w woły taborów. Łączność między robotnikiem a chłopem, bronią a narzędziem, uczuciem a afektem, wyznaczają dogodny, choć przelotny moment do wzniecenia rewolucji i wojen chłopskich. Schizofreniczny charakter narzędzia pozwala mu obrócić pracę w swobodne działanie, schizofreniczny charakter broni zaś pozwala jej przedzierzgnąć się w narzędzie pojednania, zaprowadzania pokoju. Równocześnie przeciwnatarcia i oporu. Wszystko jest dwuznaczne. Nie sądzimy jednak, by owa dwuznaczność mogła podważyć analizy Jüngera, kreślącego portret Buntownika jako ponadhistorycznej postaci, z jednej strony, Robotnika, z drugiej zaś, Żołnierza, umieszczając je wzdłuż wspólnej linii ujścia, wobec których można zarazem rzec „podejmuję broń” i „posługuję się narzędziem”: wytyczanie linii bądź, co na jedno wychodzi, jej przekraczanie, przechodzenie, linię ową wytycza się bowiem jedynie przekraczając linię podziału79. Bez wątpienia nie ma bardziej niemodnej postaci od wojownika: dawno już przekształcił się on w całkiem inną postać, w wojskowego. Koleje losu robotnika okazują się równie nieszczęsne. Wojownik jednak się odradza, w zmiennych i niejednoznacznych postaciach wszystkich tych, którzy zaznali bezużyteczności przemocy, lecz którym bliska jest wizja odbudowy maszyny wojennej, czynnego i rewolucyjnego przeciwnatarcia. Odradza się również robotnik, pozbawiony już wiary w pracę, któremu jednak bliska jest wizja odbudowy maszyny pracy, czynnego oporu i technologicznego 79 W Traktacie o buntowniku najbardziej zdecydowanie Jünger przeciwstawia się narodowemu socjalizmowi, rozwijając niektóre uwagi zawarte w Robotniku (tłum. W. Kunicki, PWN 2010), przedstawiając koncepcję „linii” jako czynnego ujścia, przebiegającą między dwiema figurami, dawnego Żołnierza i nowoczesnego Robotnika, wyznaczając im inną rolę, zestawiając w innym układzie (z tego jej aspektu nic już nie zostaje zachowane przez Heideggera w jego rozważaniach poświęconych pojęciu Linii, mimo że są one dedykowane właśnie Jüngerowi).

497

t ys i ąc P l at e au

wyzwolenia. Nie wskrzeszają oni starych mitów ani archaicznych postaci, lecz stanowią nowe wcielenie pewnego ponadhistorycznego układu (ani historycznego, ani ponadczasowego, lecz niewczesnego): postać koczowniczego wojownika i wędrownego robotnika. Ciągnie się za nimi cień ponurej karykaturalnej postaci najemnika i sprzedajnego doradcy wojskowego, technokraty i wszędobylskiego analityka. CIA i IBM. Owa ponadhistoryczna postać musi jednak w równym stopniu wystrzegać się martwych mitów, jak i żywych, wychylonych w przyszłość wypaczeń. „Nie cofamy się, by wskrzesić dawny mit, napotykamy go na nowo, gdy czas drży w swych posadach przed nadciągającym straszliwym niebezpieczeństwem”. Sztuki walki wraz z zaawansowaną technologią są ważkie jedynie ze względu na to, że dają możliwość zjednoczenia mas robotniczych i wojennych w nowy sposób. Wspólna linia ujścia broni i narzędzia: czysta możliwość, mutacja. Powstają podziemni, powietrzni, podwodni technicy, przynależni w mniejszym lub większym stopniu do porządku światowego, którzy wynajdują jednak i gromadzą, niezależnie od swej woli, ładunki wirtualnej wiedzy i mocy działania, dające się użyć przez innych, drobne, acz łatwe do pozyskania i użycia na potrzeby nowych układów. Między partyzantką a aparatem wojskowych, między pracą a swobodą działania, zapożyczenia dokonują się zawsze obustronnie, celem w coraz większym stopniu zróżnicowanej walki. Problem III: Jak koczownicy wynajdują bądź odkrywają broń? Twierdzenie VIII: Metalurgia samoistnie stanowi strumień z konieczności współbieżny z koczownictwem Ludy zamieszkujące stepy znane są znacznie mniej ze swego ustroju politycznego, ekonomicznego czy społecznego, aniżeli z wynalazków wojennych w zakresie broni ofensywnej i defensywnej, organizacji czy strategii wojskowej, osiągnięć technologicznych (siodło, strzemię, okucie, uprząż…). Historia nieustannie usiłuje zatrzeć ślady koczowników, nigdy jednak nie zdoła dokonać tego całkowicie. Koczownicy bowiem wynajdują złożenie/układ człowiek-zwierzę-broń, człowiek-koń-łuk. A dzięki temu układowi/złożeniu prędkości, epoki metalu znaczone są kolejnymi innowacjami. Hyksosów topór z brązu w oprawie czy żelazny miecz Hetytów nie różnią się od niewielkiej mocy bomb atomowych. Można sporządzić nader dokładną periodyzację tworzenia kolejnych broni stepowych, przedstawiając sposób, w jaki przeplatają się ze sobą uzbrojenie ciężkie i lekkie (typu scytyjskiego i sarmackiego), z ich formami mieszanymi. Szabla z wytapianej stali, często zakrzywiona i ścięta, broń sieczna, zadająca cios wyprowadzany z boku, obejmuje inną przestrzeń dynamiczną aniżeli broń kolna, miecz kuty z żelaza, którymi atakuje się od

498

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

frontu. Scytowie sprowadzili szablę do Indii i Persji, gdzie przejęli ją Arabowie. Jak wiadomo, koczownicy stracili swą rolę innowatorów w wytwarzaniu broni wraz z pojawieniem się broni palnej, a zwłaszcza armat („wyparł ich proch armatni”). Niekoniecznie jednak był to wynik nieumiejętności posługiwania się ową bronią: nie tylko takie armie jak turecka, podtrzymująca koczownicze tradycje, rozwinęły nadzwyczajną siłę ogniową, zakreślając nową przestrzeń; lecz również, co jeszcze bardziej charakterystyczne, lekka artyleria bez najmniejszego trudu zintegrowała się z ruchomymi oddziałami wojskowymi i pirackimi okrętami. Armata wyznacza kres koczownictwa raczej dlatego, że wymaga nakładów ekonomicznych, które ponieść jest w stanie jedynie aparat państwa (na które nie mogą sobie pozwolić nawet kupieckie miasta). Niemniej jednak, jeśli idzie o broń białą, a nawet armaty, na horyzoncie każdego technologicznego postępu rysuje się postać koczownika80. Każdy przypadek rzecz jasna budzi spory, czego przykładem są zażarte dyskusje toczące się wokół strzemienia81. Na ogół wynika to stąd, że trudno odróżnić coś, co pochodzi bezpośrednio od koczowników, od tego, co przejmują oni od imperium, z którym utrzymują kontakty, które podbijają lub z którym się integrują. Między armią imperialną a koczowniczą maszyną wojenną istnieje taka mnogość zazębień, zapośredniczeń i połączeń, że częstokroć wiele wywodzi się raczej od tej pierwszej. Przykład szabli w tym kontekście jest typowy i w odróżnieniu od strzemienia nie budzi najmniejszych wątpliwości: jeśli Scytowie rzeczywiście upowszechnili szablę i przekazali ją Hindusom, Persom i Arabom, to również padli jej ofiarą, jako pierwsi uległszy jej ciosom; szablę wynaleziono w imperium chińskim w okresie dynastii Qin i Han, niezrównanym w wyrobie i tyglowym wytopie stali82. Przykład ten pozwala na wskazanie trudności, jakie napotykają archeolodzy i współcześni historycy. Niechęć, a nawet pogarda żywione do koczowników, nieobce są nawet archeologom. W przypadku szabli, w którym fakty wystarczająco silnie 80 Lynn White, raczej nieprzychylnie nastawiony wobec przypisywania innowacyjnej mocy koczownikom, przedstawia niekiedy niezwykle rozbudowane ciągi technologiczne, których pochodzenie okazuje się zaskakujące: techniki oparte na ciepłym powietrzu i turbinach, wywodzące się z Malezji (Medieval Technology, s. 95: „W ten oto sposób można odkryć łańcuch bodźców technicznych, biegnący od określonych wielkich osiągnięć nauki i technologii z epoki wczesnej nowoczesności, poprzez kres wieków średnich, aż ku malezyjskiej dżungli. Drugi malezyjski wynalazek, tłok, musiał wywrzeć znaczny wpływ na studia nad ciśnieniem powietrza i jego zastosowaniami”). 81 W szczególnie skomplikowanej kwestii strzemienia zob. Lynn White, Medieval Technology , rozdz. I. 82 Zob. znakomity artykuł autorstwa A. Mazaheriego Le sabre contre lépée, „Annales”, t. 13, nr 4, 1958. Zastrzeżenia, jakie tutaj wysuwamy, w niczym nie umniejszają ważności tego tekstu.

499

t ys i ąc P l at e au

przemawiają za jej imperialnym pochodzeniem, nawet najznamienitszy znawca tematu nie omieszkał dodać, że jej wynalezienia nie sposób przypisać Scytom ze względu na ich koczowniczy ubogi tryb życia, tyglowy wytop stali bowiem, rzekomo z konieczności wiązać się musi z osiadłością. Czemu mamy podążać za nader dawnymi, oficjalnymi źródłami chińskimi, uznając, że to uciekinierzy z armii cesarskiej wyjawili ów sekret Scytom? I co właściwie oznacza „wyjawienie sekretu”, skoro Scytowie nie byli zdolni do posługiwania się nim i nic zeń nie zrozumieli? Uciekinierzy mają twarde karki. Nie buduje się bomby atomowej w tajemnicy, podobnie, jak nie wyrabia się szabli, jeśli nie potrafi się jej odtworzyć i użyć w innych warunkach, włączyć w inne układy. Udostępnienie i upowszechnienie stanowi wszak nieodłączny element postępu innowacyjnego jako jeden z jego przełomowych momentów. Ponadto skąd przekonanie, że stal tyglowa z konieczności wiąże się z osiadłym czy imperialnym stylem życia, skoro jej wynalezienie zawdzięczamy przede wszystkim metalurgom? Zakłada się, że metalurdzy ci muszą podlegać kontroli aparatu państwa; wszelako, siłą rzeczy, musieli oni cieszyć się również pewnym zakresem technicznej autonomii i społecznej niewidzialności, przez co, nawet pod kontrolą, w równym stopniu podlegali państwu, co cieszyli się koczowniczą swobodą. Nie ma żadnych uciekinierów zdradzających tajemnicę, są tylko metalurdzy, którzy ją przekazują i umożliwiają jej dostosowanie i rozpowszechnienie: to zupełnie inny rodzaj „zdrady”. Ostatecznie tym, co utrudnia w tak wielkim stopniu całą tę dyskusję (zarówno w spornym wypadku strzemienia, jak i bezspornym wypadku szabli), nie są wyłącznie przesądy odnoszące się do koczowników, lecz również brak dostatecznie opracowanego pojęcia ciągu/sekwencji technologicznej (w jaki sposób określa się ciąg/sekwencję lub continuum technologiczne i jego zmienne rozszerzenia/odgałęzienia z danego punktu widzenia?). Niczemu nie służy twierdzenie, że metalurgia jest nauką dlatego, że odkrywa stałe prawa, na przykład temperatury topnienia metalu, niezależnie od czasu i położenia. Metalurgii bowiem nie sposób przede wszystkim oddzielić od licznych linii zmienności: zmienności meteorytów i rodzimych złóż; zmienności rud i proporcji metalu; zmienności stopów, naturalnych i sztucznych; zmienności obróbki metali; zmian jakości, które umożliwiają daną obróbkę lub z niej wynikają (jak w wypadku dwunastu odmian miedzi wyróżnionych, opisanych i zestawionych ze względu na miejsce pochodzenia i stopnie rafinacji w Sumerze83). Wszystkie te zmienne mogą zostać pogrupowane w dwóch wielkich rubrykach: osobliwości, czyli czasoprzestrzennych istności (heccéités), przynależnych 83 Henri Limet, Le travail du métal au pays de Sumer au temps de la IIIe dynastie d’Ur, Les Belles Lettres 1960, s. 33-40.

500

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

różnym porządkom i dotyczących ich działania, jak proces odkształcania czy przekształcania; jakości afektywnych czy też cech wyrażenia, przynależnych różnym poziomom, które odpowiadają owym osobliwościom i działaniom (twardość, ciężar, kolor itd.). Powróćmy do przykładu szabli, jak również stali tyglowej: wymaga on aktualizacji pierwszej osobliwości, czyli stopienia żeliwa w wysokiej temperaturze; następnie drugiej osobliwości, odsyłającej do stopniowego odwęglania; odpowiadają im cechy wyrażenia niesprowadzające się wyłącznie do twardości, łamliwości, gładkości, lecz również do fal czy wzorów kreślonych przez krystalizację, wynikających z wewnętrznej struktury wytapianej stali. Miecz z żelaza odsyła do innych osobliwości, ponieważ się go wykuwa, nie wytapia, odlewa, chłodzi wodą, a nie powietrzem, wytwarza w całości, w jednym kawałku, a nie stopniowo; jego cechy wyrażenia są z konieczności inne, ponieważ przebija on zamiast ciąć, atakuje z przodu, nie z ukosa; a nawet kształt wyrażenia otrzymuje on w zupełnie inny sposób, dzięki zdobieniu84. O gromadzie maszynowej czy ciągu/szeregu technologicznym mówić można zawsze wówczas, gdy natrafiamy na zbiór/zespół dających się poszerzyć – z pomocą określonych działań – osobliwości, zbiegających się i uzbieżniających wokół jednej lub kilku przyporządkowanych cech wyrażenia. Jeśli osobliwości lub działania są rozbieżne, w różnym lub w tym samym materiale, wówczas mamy do czynienia z dwoma różnymi od siebie gromadami: to właśnie przypadek żelaznego miecza pochodzącego od sztyletu oraz szabli wywodzącej się od noża. Każdą gromadę określają jej swoiste osobliwości i działania, jej jakości i cechy, wyznaczające stosunek między pragnieniem a elementem technicznym (afekty „właściwe” szabli różnią się od afektów miecza). Możliwe zawsze pozostaje usadowienie się na poziomie osobliwości dających się przeciągnąć między gromadami poprzez ich połączenie. 84 Mazaheri trafnie pokazuje, w jaki sposób szabla i miecz odsyłają do dwóch odrębnych ciągów technologicznych. Warto zauważyć, że damastowanie, które wcale nie pochodzi od Damaszku, lecz od greckiego lub perskiego słowa oznaczającego diament, wskazuje na taką obróbkę wytopionej stali, która nadaje jej twardość diamentu, oraz na wzory, które powstają w tej stali poprzez krystalizację cementytu („prawdziwy damast wykonywany był w centrach, które nigdy nie zaznały rzymskiej dominacji”). Natomiast damaskinaż, wywodzący się z Damaszku, oznacza wyłącznie zdobienia metalu (lub tkanin), przypominające wzory świadomie przywołujące damastowanie za pomocą zupełnie innych środków. [żadna z tych technik nie dotyczy stali damasceńskiej, która wykonywana była inną techniką niż damast. Damastowanie oznacza po prostu skuwanie ze sobą kolejnych warstw stali, podczas gdy stal damasceńska wytapiana była w sposób jednorodny – broń wytwarzania metodą damastowania rzeczywiście nosiła podobne do stali damasceńskiej wzory, jednak sposób ich powstawania był w obydwu wypadkach całkowicie odmienny. Za czasów Deleuze’a cały czas sądzono, że stal damasceńska wytwarzana była metodą skuwania. Niedawne badania wykazały jednak, że ma ona raczej jednolitą strukturę – przyp. tłum]

501

t ys i ąc P l at e au

Koniec końców, istnieje tylko jeden filogenetyczny rodowód, jedna i ta sama gromada (phylum) maszynowa, idealnie ciągła: strumień materii-ruchu, strumień materii znajdującej się w ciągłej zmianie, nośnik osobliwości i cech wyrażenia. Ten sprawczy i wyrażeniowy strumień jest w równym stopniu naturalny, co sztuczny: jest niczym ludzka i naturalna jednostka. Jednakże w tym samym czasie nie realizuje się on tu i teraz bez podziału, różnicowania się. Nazywać będziemy układem (agencement) wszelki zbiór osobliwości i cech wyprowadzonych/podjętych z owego strumienia – dobranych, zorganizowanych, uwarstwionych – w sposób umożliwiający sztuczne i naturalne uzbieżnienie (spójność); układ w tym znaczeniu jest najprawdziwszym wynalazkiem. Układy mogą się grupować w ogromne całości, stanowiące „kultury”, a nawet „epoki”; różnicują jednak zarazem gromadę czy przepływ, dzieląc ją na inne gromady danej rangi czy stopnia, wprowadzając wybiórczo nieciągłości w idealną ciągłość materii-ruchu. Jednocześnie układy rozcinają gromadę na odrębne różniące się od siebie rody, zaś maszynowa gromada przecina je wszystkie jednocześnie, odchodzi z jednego, by pojawić się w drugim, bądź zapewnia im koegzystencję. Pewna osobliwość skryta na skraju gromady, przykładowo chemia organiczna, zostaje wydobyta na powierzchnię przez określony układ, który ją wybierze, zorganizuje, odkryje w danym miejscu i momencie. Można wyróżnić w tym wypadku wiele odmiennych linii: jedne, filogenetyczne, przemierzają znaczne odległości, biegnąc poprzez układy epok i rozmaitych kultur (od dmuchawy do armaty? od kamiennego młyna do śmigła? od kotła do silnika?); inne, ontogenetyczne, zamykają się w pewnym układzie i wiążą ponownie jego rozmaite elementy, lub przemieszczają dany element, niekiedy z pewnym opóźnieniem, do innego układu o odmiennej naturze, jednak w obrębie tej samej kultury lub tej samej epoki (na przykład podkowa, która przemieszcza się do układów rolniczych). Uwzględnienia wymaga zatem wybiórcze oddziaływanie układów na gromadę i ewolucyjną reakcję gromady, o ile podziemny nurt, biegnący od jednego układu do drugiego lub wypływający z niego, porywa go za sobą i otwiera. Elan vital? Najdalej w technologicznym witalizmie, wzorującym ewolucję techniczną na pojmowanej ogólnie ewolucji biologicznej, posunął się Leroi-Gourhan: pewna powszechna tendencja, naładowana wszelkimi osobliwościami i cechami wyrażenia, przenika wewnętrzne środowiska oraz techniki, w których się załamuje bądź różnicuje w zależności od osobliwości i cech, jakie każde z nich zachowuje, dobiera, łączy, grupuje, wynajduje85. 85 André Leroi-Gourhan, Milieu et technique, Albin Michel 1945, s. 356 i nast. Gilbert Simondon podjął, w kilku krótkich seriach, pytanie o „ostateczne źródła linii technologicznej” czy też o powstanie „istoty techniki (essence technique)” w: Du mode d’existence des objets techniques, Aubier 1969, s. 41 i nast.

502

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Bez wątpienia istnieje pewna zmienna maszynowa gromada, tworząca układy techniczne, podczas gdy układy wynajdują zmienne gromady. Linia technologiczna różni się znacząco w zależności od tego, czy kreśli się ją w gromadzie, czy też wpisuje się ją w układy; w obu wypadkach jednak pozostają one od siebie nieodłączne. W jaki zatem sposób można określić ową materię-ruch, materię-energię, materię-przepływ, materię podlegającą ciągłej zmianie, która wchodzi w układy i je opuszcza? Jest to materia odwarstwiona, zdeterytorializowana. Zdaje nam się, że to Husserl wykonał decydujący krok na drodze myślenia, odkrywszy obszar istot materialnych i mętnych, to znaczy rozproszonych, niedokładnych, a jednak ścisłych, wyróżniając pośród nich istoty stałe, metryczne i formalne. Widzieliśmy, że owe mętne istoty różnią się zarówno od rzeczy uformowanych, jak istot formalnych. Stanowią one nieostre całości. Uwypuklają one cielesność (materialność), która nie pokrywa się ani z formalną rozumową istotnością, ani ze zmysłową, ukształtowaną i postrzeganą rzeczowością. Cielesność ta ma dwie właściwości: z jednej strony, nie daje się oddzielić od dążenia ku granicy jako zmiany stanu, od procesu odkształcenia i przekształcenia działającego w równie niedokładnej czasoprzestrzeni, działając niczym wydarzenie (odcięcie, dodawanie, rzutowanie…); z drugiej strony, jest nieodłączna od jakości ekspresywnych lub intensywnych, wyższego lub niższego stopnia, wytworzonych w sposób właściwy zmiennym afektom (opór, twardość, ciężar, kolor...). Istnieje zatem rodzaj krążącego łączenia, wydarzeń-afektów, stanowiącego mętną istotę cielesną, odróżniającego się od osiadłego wiązania „określonej/stałej istoty – własności wynikających z niej w rzeczy”, „istoty formalnej – rzeczy uformowanej”. Husserl bez wątpienia wykazywał się skłonnością do czynienia z mętnej istoty swego rodzaju zapośredniczenia między istotą a bytem zmysłowym, między rzeczą a pojęciem, co przypomina nieco schemat kantowski. Czyż okrąg nie jest istotą mętną lub schematyczną, zapośredniczeniem między zmysłowymi, okrągłymi rzeczami a pojęciową istotą okręgu? Wobec tego okrąg istnieje jako afekt progowy (ani ostry, ani szpiczasty) i jako proces graniczny (kolistość), za pośrednictwem rzeczy zmysłowych i czynników technicznych: koła młyńskie, garncarskie, samochodowe, kołowrotki, tuleje... Jednak można tu mówić o „pośredniczeniu” jedynie o tyle, o ile to, co pośredniczące, jest niezależne, o ile rozciąga się samo między rzeczami, miedzy myślami, by ustanowić całkiem nowy stosunek pomiędzy myślami, mglistą tożsamość między nimi. Pewne zaproponowane przez Simondona rozróżnienia przypominają te, które znaleźć można u Husserla. Simondon wskazuje bowiem na technologiczną niewystarczalność modelu złożenia materia-forma, gdyż zakłada on pewną stałą formę i uznawaną za jednorodną materię.

503

t ys i ąc P l at e au

Idea prawa zaś zapewniać ma spójność tego modelu, bowiem to prawa podporządkowujące materię danej formie i na odwrót, urzeczywistniają w materii daną istotową własność wywiedzioną z formy. Simondon jednak pokazuje, że model hylemorficzny odsuwa na dalszy plan wiele rzeczy, czynnych i afektywnych. Z jednej strony, materii uformowanej lub formowalnej należy przydać całą ruchomą materialność energetyczną, nosicielkę osobliwości lub istności, które są niczym ukryte formy, raczej topologiczne niż geometryczne, i łączą się z procesami deformacji: na przykład różnorodne rodzaje ugięcia i skręcenia włókien w drewnie, wzdłuż których rozłupuje się je na szczapy. Z drugiej strony, istotowym własnościom materii, wynikającym z istot formalnych, należy przydać zmienne afekty intensywne, które niekiedy są wynikiem działania, niekiedy zaś, przeciwnie, je umożliwiają: na przykład mniej lub bardziej porowate czy elastyczne i oporne drewno. W każdym razie chodzi o to, by podążać za drewnem i wzdłuż jego słojów, łącząc działanie i materialność, zamiast narzucać materii formę: nie tyle o odnoszenie się do materialności poddanej prawu, ile do materialności obdarzonej nomosem. Chodzi nie tyle o formę zdolną narzucić określone własności, ile o materialne cechy wyrażenia, które stanowią afekty. Niewątpliwie zawsze istnieje możliwość „przekładu” na pewien model tego, co mu się wymyka: dlatego moc zmienności materialności można odnieść do praw, które przyjmują ustaloną postać i materialną trwałość. Nie obywa się to jednak nigdy bez pewnego zakłócenia, polegającego na wyrwaniu zmiennych z ich stanu ciągłej zmienności i wydobyciu z nich stałych punktów oraz trwałych relacji. Tym samym dochodzi tu do rozchwiania zmiennych, wskutek czego zmienia się sama natura równań, które odrywają się od materii-ruchu (nierówności, adekwatności) i stają się wobec niej zewnętrzne. Sęk nie w tym, czy tego rodzaju przekład jest pojęciowo uprawniony (gdyż jest), lecz wyłącznie w tym, jaki ogląd zostaje tutaj utracony. Ujmując rzecz w skrócie, Simondon zarzuca modelowi hylemorficznemu ujmowanie formy i materii jako dwóch określonych z osobna terminów, jako krańców dwóch łańcuchów, których łączącego ogniwa nie sposób już dostrzec, jako prostego stosunku modelowania, nie ma bowiem już w nim miejsca na ciągłe i nieprzerwanie zmienne kształtowanie86. Krytyka schematu hylemorficznego opiera się na „istnieniu, między materią a formą, 86 W kwestii stosunku między modelowaniem a kształtowaniem oraz tego, jak modelowanie skrywa lub ogranicza działanie kształtowania nieodzowne dla materii ruchu, zob. Gilbert Simondon, Du mode d’existence, s. 28-50 („kształtowanie i modelowanie w sposób ciągły i nieprzerwanie zmienny”, s. 42). Simon­ don trafnie wskazuje na to, że schemat hylemorficzny zawdzięcza swą moc nie działaniu technologicznemu, a społecznemu modelowi pracy, który je sobie podporządkowuje (s. 47-50).

504

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

pewnej strefy o średnim i pośrednim wymiarze”, strefy energetycznej, cząsteczkowej – właściwej przestrzeni, rozpościerającej swą materialność w materii, właściwej liczby, pozostawiającej swe ślady w formie... Powracając do naszej definicji: gromada maszynowa to materialność, naturalna lub sztuczna bądź taka i taka równocześnie, materia w ruchu, przepływ materii, nieustannie się zmieniająca, jako nosicielka osobliwości i cech wyrażenia. Wynikają z tego oczywiste konsekwencje: za materią-przepływem można jedynie podążać. Owo działanie polegające na podążaniu może, rzecz jasna, dokonywać się w miejscu: rzemieślnik, który hebluje, podąża za drewnem i jego słojami, nie ruszając się z miejsca. Jednak to podążanie jest jedynie szczególną sekwencją ogólniejszego procesu. Rzemieślnik bowiem zmuszony jest do podążania również w innym sensie, szukając drewna tam, gdzie go nie brak, drewna o odpowiednich słojach. W przeciwnym wypadku musi je sprowadzić: tylko dlatego, że kupiec bierze na siebie obsługę transportu w odwrotnym kierunku, rzemieślnik może oszczędzić sobie samemu tej wyprawy. Jednak rzemieślnik jest samowystarczalny jedynie wówczas, gdy jest zarazem poszukiwaczem; organizacja zaś, która wprowadza podział na poszukiwacza, kupca i rzemieślnika, zdążyła już okaleczyć rzemieślnika, czyniąc zeń „robotnika”. Mianem rzemieślnika określamy zatem kogoś, kto decyduje się podążać za strumieniem materii, za maszynową gromadą. Jest on drogowcem, wędrowcem. Podążać za strumieniem materii, to przemierzać pewien szlak, wędrować. To bezpośredni ogląd w działaniu. Z pewnością istnieją podrzędne drogi, gdzie nie strumień materii jest przedmiotem poszukiwań, lecz na przykład rynek. Tak czy owak, zawsze podąża się za strumieniem, nawet jeśli nie jest to strumień materii. Istnieją także trasy drugorzędne, wiodące z innego „warunku”, nawet jeśli wywodzą się zeń w sposób konieczny. Przykładowo wędrowny pasterz owiec, czy to rolnik, czy hodowca, porzuca grunty wraz z ich wyjałowieniem bądź zmianą pory roku; jednak podąża on za strumieniem gruntów jedynie pośrednio, ponieważ przemieszcza się przede wszystkim ruchem obrotowym, który od początku przywieść ma go z powrotem na miejsce, z którego wyruszył, gdy las się już odrodził, ziemia użyźniła, zmieniła się pora roku. Wędrowny pasterz owiec nie podąża za strumieniem, lecz wytycza okrąg, nie podąża też wzdłuż strumienia, lecz krąży po jego obwodzie, nawet jeśli ten stale się powiększa. Wędrowny pasterz jest zatem podróżnym jedynie w konsekwencji, staje się sobą jedynie wówczas, gdy dobiegnie końca jego okrężna droga po polach i pastwiskach, a okrężna droga wydłuży się na tyle, że strumień ten wymknie się z jej obwodu. Nawet kupiec jest wędrownym pasterzem w tej mierze, w jakiej strumienie handlowe podporządkowane są krążeniu między punktem wyjścia a celem (poszukiwać-sprowadzać,

505

t ys i ąc P l at e au

importować-eksportować, kupować-sprzedawać). Niezależnie od wzajemnych powiązań strumień i obwód znacznie się od siebie różnią. Migrant, o czym się przekonaliśmy, jest kimś jeszcze innym. Koczownika zaś nie określa się ani jako podróżnego, ani jako wędrownego pasterza, ani jako migranta, mimo że w konsekwencji nim jest. Pierwotnym określeniem koczownika jest w istocie to, że zajmuje on i obejmuje gładką przestrzeń: pod tym względem określa się go mianem koczownika (co do jego istoty). Koczownicy sami mogą stać się wędrownymi pasterzami lub podróżnymi jedynie ze względu na wymogi narzucane przez gładkie przestrzenie. Jednym słowem, niezależnie od faktycznych powiązań między koczownictwem, podróżą a wędrownym pasterstwem, ich podstawowe pojęcie różni się w każdym z trzech przypadków (przestrzeń gładka, strumień materii, krążenie). Wobec czego, jedynie wychodząc od odrębnego pojęcia, ocenić można owo złożenie, sposób jego wytwarzania, formę oraz porządek, w jakim się wytwarza. Wyszliśmy jednak powyżej od pytania: dlaczego gromada maszynowa, strumień materii, miałyby być z istoty metaliczne czy też metalurgiczne? Również tutaj jedynie odrębne pojęcie może nam podsunąć właściwą odpowiedź, wskazując na szczególny, pierwotny stosunek pomiędzy podróżą a metalurgią (deterytorializacja). Wszelako przykłady przywołane za Husserlem i Simondonem obok metali odnoszą się do drewna oraz gliny; co więcej, czyż nie istnieją strumienie ziół, wody, trzody, które również tworzą niezliczone gromady lub materie w ruchu? Teraz łatwiej odpowiedzieć nam na te pytania. Wszystko dzieje się tak, jak gdyby metal i metalurgia wprowadzały i wynosiły na poziom świadomości coś, co kryje się bądź tkwi pogrążone w innych materiach i działaniach. Bowiem gdzieś indziej każde działanie dokonuje się między dwoma progami, z których jeden stanowi materię przygotowaną do działania, drugi zaś formę do ucieleśnienia (na przykład glina i forma odlewnicza). Stąd model hylemorficzny czerpie swą ogólną wartość, gdyż ucieleśniona forma, wyznaczająca kres i cel działania, może służyć za materię nowego działania, choć jedynie w ramach pewnego ustalonego porządku, wyznaczającego kolejność progów. Natomiast w przypadku metalurgii, działania nieustannie przeskakują i omijają progi, przez co materia energetyczna wykracza poza materię przygotowaną, zaś odkształcenie i przekształcenie jakościowe wykracza poza formę87. Dlatego zwilżanie zazębia 87 Simondon nie skupia się jakoś szczególnie na problemach metalurgii. W istocie, jego analiza nie ma charakteru historycznego i odnosi się raczej do elektroniki. Jednak, w ujęciu historycznym, nie istnieje elektronika, która nie byłaby uwikłana w metalurgię. Stąd też hołd, jaki składa jej Simondon: „Metalurgia nie daje się całkowicie ująć za pomocą schematu hylemorficznego. Przyjęcie formy nie dokonuje się natychmiast, w sposób widoczny, lecz na drodze szeregu następujących po sobie operacji: nie można wyraźnie wyróżnić przyjęcia formy

506

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

się z kuciem ponad przyjmowaniem formy. A w przypadku odlewnictwa, metalurg w pewnym sensie działa wewnątrz odlewniczej formy. Wytapiana i odlewana stal zaś przechodzi szereg kolejnych odwęgleń. Na koniec, w metalurgii jest możliwość ponownego przetopu i użycia materii, której nadano formę sztabki: dziejów metalu niepodobna oddzielić od owej szczególnej formy, której nie należy mylić ani z zapasem, ani towarem; wypływa z niej wartość monetarna. Ujmując ogólniej, metalurgiczna idea „reduktora” wyraża podwójne wyzwolenie materialności poprzez stosunek do materii przygotowanej do przekształcenia oraz przekształcenia poprzez stosunek do formy mającej się ucieleśnić. Materia i formy nigdy nie wydawały się tak trwale ze sobą splecione jak w metalurgii; jednakże to forma pewnego ciągłego rozwoju dąży do zastąpienia następstwa form, to materia ciągłej zmiany dąży do zastąpienia zmienności materii. Jeśli metalurgia jest istotnie powiązana z muzyką, to nie tylko za sprawą odgłosów kucia, lecz z powodu przenikającego obydwie sztuki dążenia do wydobycia spoza odrębnych form ciągłości rozwoju formy, spoza zmiennych materii ciągłej zmiany materii: poszerzona chromatyka dźwiga zarówno muzykę, jak i metalurgię; muzyczny kowal to pierwszy „transformator”88. Jednym słowem, metal i metalurgia wydobywają na światło dzienne życie właściwe materii, żywotny stan materii jako takiej, materialny witalizm, który, bez wątpienia, działa wszędzie, jednak zazwyczaj pozostaje w ukryciu lub w głębi, niepoznawalny, rozbity przez model hylemorficzny. Metalurgia jest świadomością lub myślą materii-strumienia, metal zaś korelatem owej świadomości. Jak ujmuje to panmetalizm: metal pokrywa się z wszelką materią, materia zaś w całości jest metalurgią. Nawet wody, zioła, drzewa i zwierzęta są przesycone solami i składnikami mineralnymi. Nie wszystko jest metalem, ale metal jest we wszystkim. Jest przewodnikiem wszelkiej materii. Maszynowa gromada jest metalurgiczna, a przynajmniej obsadzona jest metaliczną głowicą, swym naprowadzającym, ruchomym urządzeniem. Myśl rodzi się wraz z metalem, nie wraz z kamieniem: metalurgia to uosobienie nauki mniejszej, nauki „niewyraźnej”, albo fenomenologii materii. Cudowna idea życia nieorganicznego – tej samej, z której Worringer uczynił barbarzyńską ideę par excellence89 – jest odkryciem, poznaniem metalurgii. Metal nie i jakościowego przekształcenia: kucie i chłodzenie stali, odpowiednio, poprzedzają i następują po czymś, co można by nazwać przyjęciem formy we właściwym sensie: kucie i chłodzenie są jednak ustanowieniami przedmiotów” (Simon­don, L’individu, s. 59). 88 Nie należy brać pod uwagę jedynie mitów, ale również historię pozytywną: na przykład rola „mosiądzu” w ewolucji formy muzycznej; albo wprowadzenie „metalicznej syntezy” w muzyce elektronicznej (Richard Pinhas). 89 Wilhelm Worringer definiował sztukę gotycką przez „pierwotną, acz ożywioną linię geometryczną”. Tyle, że to życie nie jest organiczne, tak jak było w świecie

507

t ys i ąc P l at e au

jest ani rzeczą, ani organizmem, lecz Ciałem bez Organów. „Linia północna albo gotyk” to przede wszystkim linia górnicza i metaliczna, okalająca owo ciało. Stosunek między metalurgią a alchemią nie opiera się, wbrew Jungowi, na symbolicznej wartości metalu i odpowiedniości duszy organicznej, lecz na immanentnej mocy cielesności w każdej materii oraz na duchu jedności – solidarności, która się z nią wiąże. Pierwszym i pierwotnym podróżnikiem jest rzemieślnik. Jednak rzemieślnik nie jest myśliwym, rolnikiem ani hodowcą. Nie jest czyścicielem zboża ani garncarzem parającym się rzemiosłem jedynie przy okazji. To on podąża za materią-strumieniem jako czystą produktywnością, a zatem pod postacią mineralną, nie zaś roślinną czy zwierzęcą. Nie jest człowiekiem ziemi ani gleby, lecz człowiekiem podziemia i podglebia. Metal jest czystą produktywnością, tak jak ten, kto podąża za metalem, jest wytwórcą przedmiotów par excellence. Jak pokazał Gordon Childe, metalurg jest pierwszym wyspecjalizowanym rzemieślnikiem i jako taki kształtuje i stanowi ciało (ciało tajnych stowarzyszeń, gildii, związków). Rzemieślnik-metalurg jest podróżnym, podąża bowiem za materią-strumieniem podglebia. Metalurg pozostaje rzecz jasna związany z „innymi”, przynależnymi glebie, ziemi czy niebu. Nawiązuje stosunki z rolnikami, z osiadłych wspólnot i niebiańskimi funkcjonariuszami imperium, którzy nadkodowują owe wspólnoty: faktycznie, potrzebuje ich do życia, jego przetrwanie zależy wręcz od rolnych zasobów imperium90. W swej pracy pozostaje on jednak w związkach z leśnikami, częściowo od nich zależny: budować musi swe warsztaty w pobliżu lasu z racji zapotrzebowania na opał. W swej przestrzeni jest on również związany z koczownikami, ponieważ podglebie łączy glebę przestrzeni gładkiej z ziemią przestrzeni wyżłobionej: nie ma kopalni w aluwialnych dolinach imperialnych rolników, przemierzać trzeba pustynie, wspinać się na góry, kontrolowanie kopalń zawsze należy do ludów koczowniczych, klasycznym: linia ta „nie kryje żadnego organicznego wyrazu, choć w całości jest żywa. (…) jako że pozbawiona jest jakiegokolwiek organicznego zabarwienia, jej życiowa ekspresja musi być czymś odrębnym od życia organicznego. (…) W takiej ożywionej geometrii, zapowiadającej ożywioną algebrę architektury gotyckiej, tkwi patetyczność ruchu, skłaniającego nasze zmysły do obcych im dotąd wyczynów” (L’art gothique, tłum. D. Decourdemanche, Gallimard 1941, s. 69-70). 90 To jeden z kluczowych punktów tezy Childe’a z jego pracy The Prehistory of European Society (Cassell 1962): metalurg jest pierwszym wyspecjalizowanym rzemieślnikiem, któremu przetrwanie umożliwia wykształcenie się pewnego rolnego nadmiaru. Związek kowala z rolnictwem nie opiera się więc wyłącznie na wytwarzanych przez niego narzędziach, lecz również na uzyskiwanym dzięki nim pożywieniu. Dogoński mit, analizowany w rozmaitych swych odmianach przez Griaule’a, wskazuje na stosunek, w którym kowal otrzymuje lub kradnie ziarno, ukrywając je w swoim „młocie”.

508

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

każda kopalnia stanowi linię ujścia, łącząc się z innymi przestrzeniami gładkimi – której odpowiednikiem obecnie byłyby szyby ropy naftowej. Archeologia i historia pozostają zaskakująco powściągliwe w kwestii kontrolowania kopalń. Zdarza się, że imperia cechują się silną organizacją metalurgiczną, mimo że nie posiadają kopalń; na Bliskim Wschodzie brakuje cyny, tak potrzebnej przy produkcji brązu. Znaczną ilość metalu sprowadza się tam pod postacią sztab, i to z bardzo daleka (jak cynę z Hiszpanii, a nawet Kornwalii). Tak złożona sytuacja prowadzi nie tylko do silnej imperialnej biurokracji oraz znacznej rozbudowy obwodów handlowych. Pociąga ona za sobą również inną politykę ruchu, w ramach której państwa natrafiają na zewnętrze, w ramach której zderzają się między sobą rozmaite ludy, a nawet się organizują w celu objęcia kopalń kontrolą w danym aspekcie (wydobycie, węgiel drzewny, warsztaty, transport). Nie wystarczy stwierdzić, że na świecie toczą się wojny górnicze i podejmuje się wydobywcze ekspedycje; nie wystarczy przywołać „eurazjatycką syntezę koczowniczych warsztatów od skraju Chin po zachodnie krańce Europy”, uznawszy że „koczownicza ludność od czasów prehistorycznych pozostaje w kontakcie z głównymi centrami metalurgicznymi starego świata”91. Należałoby zgłębić stosunki koczowników z owymi ośrodkami, z kowalami, których zatrudniają lub których odwiedzają, z ościennymi ludami i grupami z gruntu metalurgicznymi, z którymi sąsiadują. Jaka jest sytuacja na Kaukazie i w Ałtaju? W Hiszpanii i w Afryce Północnej? Kopalnie są źródłem strumieni, mieszanin i ujść, pozbawionymi niemal jakiegokolwiek historycznego odpowiednika. Nawet w przypadku kopalń podlegających ścisłej kontroli imperium, będących w ich posiadaniu (jak w przypadku imperium chińskiego czy rzymskiego), górnicy częstokroć prowadzą pokątną działalność wydobywczą, nawiązują sojusze czy to z koczowniczymi najeźdźcami i barbarzyńcami, czy ze zbuntowanymi wieśniakami. Badania mitów, a nawet rozważania etnograficzne nad statusem kowali odwracają naszą uwagę od tego rodzaju pytań natury politycznej. Rzecz w tym, że mitologia i etnologia nie dysponują w tym względzie stosowną metodą. Nazbyt często pada pytanie, jak inni, „reagują” na kowali: tym samym popadamy w te wszystkie komunały dotyczące dwuznaczności uczucia, powiadając, że kowal jest jednocześnie czczony, budzi lęk i pogardę (wśród koczowników), czcią otaczany częściej wśród ludów osiadłych92. Przez to jednak 91 Maurice Lombard, Les métaux dans l’ancien monde du V e au XI e siècle, Mouton 1974, s. 75, 255. 92 Sytuacja społeczna kowala, zwłaszcza na terenie Afryki, była swego czasu przedmiotem szczegółowych analiz,: zob. klasyczne studium W. Cline, Mining and Metalurgy in Negro Africa (,,General Series in Anthropology”, nr 5, 1937); i Pierre Clement, Le forgeron en Afrique noire (,,Revue de géographie humaine

509

t ys i ąc P l at e au

traci się z oczu powody tej sytuacji, specyfikę samej postaci kowala, niesymetryczną relację, w którą on sam wchodzi z koczownikami i ludami osiadłymi, swoiste afekty, jakie wynajduje (afekt metalurgiczny). Poszukiwanie uczuć żywionych przez innych wobec kowala powinno być poprzedzone ujęciem samego kowala jako Innego, z tej przyczyny pozostającego w odmiennych stosunkach afektywnych z wiodącymi osiadły bądź koczowniczy tryb życia. Nie ma kowali koczowników ani kowali osiadłych. Kowal jest wędrowny, jest podróżnikiem. Szczególnie ważny z tego punktu widzenia jest sposób zamieszkiwania przezeń przestrzeni, która nie jest ani wyżłobiona, jak w przypadku życia osiadłego, ani nie jest gładką przestrzenią koczowników. Kowal zamieszkuje namiot czy domostwo tak, jak metal spoczywa w złożu; dlatego może mieszkać w grocie, norze czy ziemiance, w na poły czy całkowicie ukrytej w ziemi jamie. Jest troglodytą, nie z natury jednak, lecz z potrzeby i z racji sztuki, jaką się para93. Jeden ze znakomitych tekstów Éliego Faure’a obrazuje piekielny pochód wędrownych ludów indyjskich, drążących przestrzeń i wyłaniające się z niej fantastyczne formy, przypominające wyłomy, żywotne formy nieorganicznego życia. „Na brzegu morza, u podnóża góry, natrafiali na ściany granitu. Wdzierali się weń, żyli, kochali, pracowali, umierali i rodzili się w jego cieniu, po trzech lub czterech wiekach wychodzili w odległych miejscach, przeniknąwszy górę. Pozostawiali za sobą wydrążoną skałę, z chodnikami wykutymi we wszystkich kierunkach, wyrzeźbionymi, wyciosanymi ścianami, filarami naturalnie ukształtowanymi lub sztucznie wydobytymi na światło dzienne, pokrytymi przez dziesięć tysięcy przerażających lub czarujących postaci. (…) człowiek przystaje tutaj bez walki na swoją siłę i swoją nicość. Nie domaga się on od formy potwierdzania jakiegoś określonego ideału. Wydobywa go brutalnie z bezkształtu, zgodnie z pragnieniem samej bezkształtności. Wykorzystuje zacienione zakamarki i skalne nierówności”94. Metalurgiczne Indie. Przekuwanie gór zamiast ich zdobywania, rycie w ziemi, zamiast jej żłobienia, drążenie przestrzeni zamiast jej wygładzania, drążenie dziur w ziemi niczym w szwajcarskim serze. Jedno z ujęć z filmu Strajk przedstawia wydrążoną przestrzeń, z której wygląda niepokojąca zgraja ludzi, wychodzących et d’ethnologie”, nr 2, 1948). Badania te jednak nie są rozstrzygające; bowiem, choć przywoływane przesłanki są ścisłe, („reakcja pogardy”, „akceptacja”, „lęk”), o tyle płynące z nich wnioski są niejasne i wzajemnie uwikłane, o czym świadczą tabele Clementa. 93 Por. Jules Bloch, Les Tziganes, PUF 1969, s. 47-54. Bloch pokazuje dokładnie, w jaki sposób rozróżnienie osiadły-nomadyczny staje się wtórne względem sposobu zamieszkiwania właściwego troglodytom. 94 Élie Faure, Histoire de l’art, l’art médiéval, Le Livre de poche 1964, s. 38.

510

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

Przestrzeń wydrążona

ze swych nor na rozkopanym polu. Znamię Kaina to cielesny i afektywny znak podglebia, przenikający równocześnie wyżłobioną ziemię osiadłej przestrzeni i koczowniczą glebę przestrzeni gładkiej, nie zatrzymujący się przy żadnej z nich tułacze, znamię podróży, podwójna grabież i podwójna zdrada metalurga, sprzeniewierzającego się rolnictwu i ho­dowli. Czy należy zatem zachować imię Kainitów lub Kenitów jedynie dla tych metalurgicznych ludów, które wyłaniają się z pomroki dziejów? Prehistoryczną Europę przemierzają ludy z toporami bojowymi, nadciągające ze stepów, metaliczna gałąź koczowników, która się od nich oderwała, oraz ludy kultury pucharów dzwonowatych, pochodzące z Andaluzji, gałąź wywodząca się z megalitycznych ludów rolniczych95. Ludy obce, dolichocefaliczne i brachycefaliczne, krzyżujące się ze sobą i rozpierzchłe po całej Europie. Czy to one kontrolowały kopalnie, ryjąc europejską przestrzeń we wszystkie strony, kształtując naszą, europejską przestrzeń? Kowal nie jest koczownikiem pośród koczowników, osadnikiem pośród osadników czy półkoczownikiem pośród koczowników ani półosadnikiem pośród osadników. Stosunek do innych wynika z jego 95 Na temat owych ludów i ich tajemnic zob. analizy Gordona Childe’a, The Prehistory of European Society (rozdział VII „Misjonarze, kupcy i wojownicy Europy Środkowej”) oraz The Dawn of European Civilization, Knopf 1958.

511

t ys i ąc P l at e au

wewnętrznego błądzenia, z jego niewyraźnej istoty, a nie na odwrót. W swej swoistości, o ile jest podróżnym, o ile wytycza wydrążoną przestrzeń, porozumiewa się z konieczności z osadnikami i koczownikami (oraz innymi, z wędrownymi leśnikami). Przede wszystkim w nim samym tkwi owa dwoistość: jest hybrydą, mieszaniną, bliźniaczym tworem. Jak twierdzi Griaule, dogoński kowal nie jest „nieczysty”, jest „mieszańcem” i właśnie z tego względu jest on endogamiczny, nie żeni się z czystymi o uproszczonym pochodzeniu, a sam odtwarza bliźniacze pokolenie96. Gordon Childe wskazuje na to, że metalurg z konieczności się rozdwaja, istnieje po dwakroć, raz jako postać schwytana i trzymana przez aparat wschodniego imperium, raz jako postać znacznie bardziej mobilna i wolna w świecie egejskim. Nie sposób zatem oddzielić od siebie obu członów, odnosząc jedynie każdy z nich do jego własnego kontekstu. Metalurg imperium, robotnik, wymaga metalurga-poszukiwacza, nawet nader odległego, poszukiwacz odsyła zaś do kupca, który dostarczy temu pierwszemu metalu. Co więcej, metal wyrabia się w każdym z odcinków, a wszystkie one przyjmują postać sztaby: segmenty należy ujmować nie tyle z osobna, ile jako taśmę/łańcuch mobilnych warsztatów, które między wydrążeniami tworzą zmienną linię, chodnik. Związek metalurga z koczownikami i z osadnikami obejmuje zatem również jego związek z innymi metalurgami97. Ten metalurg-hybryda, wytwórca broni i narzędzi, wiąże się równocześnie z osadnikami i koczownikami. Wydrążona przestrzeń łączy się sama z siebie z przestrzenią gładką lub linią metaliczną, prowadzącą przez wszystkie układy: nic nie jest równie zdeterytorializowane, jak materia-ruch. Dokonuje się to jednak w obu przypadkach całkiem inaczej, nie są one symetryczne. Worringer uznawał, że w dziedzinie estetycznej abstrakcyjna linia abstrakcyjna zyskuje całkiem odmienny wyraz w barbarzyńskim gotyku, aniżeli w organicznym klasycyzmie. Gromada spaja się bowiem równocześnie w dwóch różnych trybach: złączona zawsze z przestrzenią koczowniczą i zawsze przyłączająca się do przestrzeni osiadłej. Od strony koczowniczych łączeń i maszyn wojennych, jest to swego rodzaju kłącze, z jego zerwaniami, skrętami, podziemnymi połączeniami, łodygami, wylotami, rysami, norami itd. Z drugiej strony, wszakże układy osiadłe i aparaty państwa dokonują 96 Maurice Griaule i Germaine Dieterlen, Le renard pâle, Institut d’ethnologie 1965, s. 376. 97 Praca Roberta Jamesa Forbesa, Metallurgy in Antiquity, Brill 1950, analizuje różne epoki metalurgii, jak również typy metalurgów w wieku rudy: górnik, wydobywca, „wytapiacz”, kowal, „blacharz”. Specjalizacja ta komplikuje się dodatkowo w wieku żelaza, w którym równocześnie różnicują się podziały na nomadę, podróżnego i osadnika.

512

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

schwytania gromady, przyjmują cechy wyrażenia w pewnej formie lub w postaci kodu, wprawiają w rezonans wszelkie wydrążenia, zatykają linie ujścia, podporządkowują działanie technologiczne modelowi pracy, narzucają połączeniom cały porządek drzewiastych przyłączeń. Aksjomat III: Nomadyczna maszyna wojenna jest formą wyrażenia, której jako forma treści odpowiada wędrowna metalurgia Treść Substancja Forma

Wyrażenie

Przestrzeń wydrążona (gromada Przestrzeń gładka maszynowa albo strumień materii) Koczownicza Wędrowna metalurgia maszyna wojenna

Twierdzenie IX: Przedmiotem wojny niekoniecznie musi być bitwa, zwłaszcza zaś przedmiotem maszyny wojennej niekoniecznie musi być wojna, nawet jeśli wojna i bitwa mogą (w pewnych okolicznościach) okazać się koniecznością Natrafiamy na trzy następujące problemy: czy bitwa jest „przedmiotem” wojny? Czy wojna jest przedmiotem maszyny wojennej? I wreszcie: w jakiej mierze maszyna wojenna stanowi „przedmiot” państwa? Dwuznaczność dwóch pierwszych pytań wiąże się niewątpliwie z samym określeniem przedmiot, wskazując jednocześnie na ich zależność od trzeciego. Należy jednak rozważać je po kolei, nawet jeśli zmusza nas to do mnożenia przypadków. Pierwsze pytanie, dotyczące bitwy, wprowadza w istocie bezpośrednie rozróżnienie na dwa przypadki, pierwszy, w którym dąży się do bitwy, i drugi, w którym maszyna wojenna zasadniczo jej unika. Oba te przypadki nie sprowadzają się do ofensywy i defensywy. Niemniej wojna w sensie ścisłym (na gruncie koncepcji osiągającej zwieńczenie w strategii Focha) zdaje się mieć za przedmiot bitwę, podczas gdy partyzantka uznaje siebie wprost za nie-bitwę. Wszelako przemiana wojny w wojnę manewrową, a następnie w wojnę totalną, podważa również samo pojęcie bitwy, tak z punktu ofensywy, jak i defensywy: nie-bitwa może, jak się zdaje, wyrażać prędkość błyskawicznego ataku, jak i przeciw-prędkość bezpośredniego kontrataku98. Z drugiej strony, postępy 98 Jednymi z najważniejszych tekstów na temat partyzantki pozostają: Siedem filarów mądrości, T. E. Lawrence’a (tłum. J. Schwakopf, Rebis 1998, rozdz. XXXIII) oraz hasło „Nauka partyzantki” w Encyclopedia Britanica (1929), prezentujące się jako „anty-Fochowskie” i rozwijające pojęcie nie-bitwy. Jednak nie-bitwa ma swą historię, która nie jest związana wyłącznie z partyzantką: 1) tradycyjne

513

t ys i ąc P l at e au

partyzantki wymagają schwytania okazji i form aktywnego do niej dążenia w stosunku do zewnętrznych i wewnętrznych „punktów oparcia”. To prawda, że partyzantka i wojna nieprzerwanie zapożyczają od siebie nawzajem metody (na przykład, częstokroć wskazuje się na inspiracje, jakie partyzantka lądowa czerpie z wojny morskiej). Na razie można stwierdzić jedynie, że bitwa i nie-bitwa są podwójnym przedmiotem wojny, wedle kryterium, które nie wiąże się ani z ofensywą, ani defensywą, ani nawet z wojną jako taką czy wojną partyzancką. Wobec tego, odrzucając powyższe pytanie, zastanawiamy się, czy wojna sama stanowi przedmiot maszyny wojennej? Nie jest to bynajmniej oczywiste. O ile wojna (z bitwą lub bez niej) zmierza ku unicestwieniu lub zmuszeniu sił wroga do kapitulacji, maszyna wojenna nie musi koniecznie obierać wojny za swój przedmiot (przykładowo napad byłby raczej innym przedmiotem, aniżeli szczególną postacią wojny). Na ogólniejszym poziomie okazało się jednak, że maszyna wojenna była wynalazkiem koczowniczym, ponieważ stanowiła, ze swej istoty, konstytutywny element gładkiej przestrzeni, zajmowania tej przestrzeni, rozmieszczania w niej ludzi i odpowiedniego ich grupowania: w tym tkwi jej jedyny i prawdziwy, pozytywny przedmiot (nomos). Przyczyniać się do rozrostu pustyni, stepu, nie wyludniać, nie pustoszyć ich, przeciwnie. Jeśli wojna wywodzi się w sposób konieczny z maszyny wojennej, to dlatego, że sama ta maszyna zderza się z państwami, mierzy się z miastami, niczym z siłami (żłobienia) przeciwstawiającymi się pozytywnemu przedmiotowi. Wrogiem maszyny wojennej jest odtąd państwo, miasto, formy państwowe i miejskie, których unicestwienie stawia sobie ona za zadanie. Tutaj właśnie rozgorzeć może wojna: unicestwienie sił państwa, zniszczenie formy państwowej. Losy Attyli czy Dżyngis-Chana trafnie pokazują owo zamienianie się miejscami przedmiotu pozytywnego i negatywnego. W języku Arystotelesa powiemy, że wojna nie jest ani warunkiem, ani przedmiotem maszyny wojennej, lecz z konieczności jej towarzyszy lub ją dopełnia; w języku Derridy powiemy, że wojna jest „uzupełnieniem” maszyny wojennej. Zdarza się nawet, rozróżnienie między „bitwą” a „manewrem” w teorii wojny (por. Raymond Aron, Penser la querre, Clausewitz, Gallimard 1976, t. I, s. 122-131); 2) sposób, w jaki wojna manewrowa przywraca rolę i znaczenie bitwy (od czasów marszałka Saskiego i sporów o miejsce bitwy w wojnach napoleońskich); 3) wreszcie, całkiem niedawno, krytyka bitwy w imię zbrojeń nuklearnych, pełniących rolę odstraszającą oraz kwestia sił konwencjonalnych, pełniących jedynie „testową” lub „manewrową” rolę (por. gaullistowska koncepcja nie-bitwy oraz Guy Brossollet, Essai sur la non-bataille, Belin 1975). Niedawny powrót do pojęcia bitwy nie daje się wytłumaczyć wyłącznie czynnikami technicznymi, takimi jak rozbudowa taktycznej broni jądrowej, lecz wynika ze względów natury politycznej, zależnych właśnie od roli przypisywanej bitwie (lub nie-bitwie) w ramach wojny.

514

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

że owo uzupełnienie jest ujmowane w ramach stopniowego, podszytego lękiem objawiania. Jak w przypadku Mojżesza, który wychodząc z egipskiego państwa, zapuszczając się w głąb pustyni, rozpoczął od budowy maszyny wojennej, zgodnie z dawną tradycją hebrajskich koczowników i za radą swego teścia, wywodzącego się z koczowników. Oto maszyna Sprawiedliwych, już maszyna wojenna, ale nie obierająca jeszcze wojny za swój przedmiot. Tak więc Mojżesz stopniowo, z wolna, zdaje sobie sprawę z tego, że wojna jest koniecznym uzupełnieniem owej maszyny, ponieważ napotyka ona i musi przemierzyć miasta i państwa, ponieważ trzeba jej tam posłać wpierw szpiegów (zbrojna obserwacja), następnie zaś może posunąć się do skrajności (wojna na wyniszczenie). Naród żydowski zatem zaznał zwątpienia i lęku przed brakiem dostatecznej siły, przed słabością; Mojżesz jednak również popada w zwątpienie, cofa się przed objawieniem tego rodzaju uzupełnienia. To na barkach Jozuego, nie Mojżesza, spocznie ostatecznie zadanie prowadzenia wojny. Przywołując wreszcie język Kanta, powiedzieć można, że stosunek między wojną a maszyną wojenną jest konieczny, lecz „syntetyczny” (do dokonania syntezy niezbędny okazuje się Jahwe). Kwestia wojny z kolei zostaje tym samym oddalona, podporządkowana relacjom łączącym maszynę wojenną z aparatem państwa. To nie państwa bowiem jako pierwsze zaczęły toczyć wojny: wojna, rzecz jasna, nie jest zjawiskiem spotykanym powszechnie w naturze, w dowolnej postaci przemocy. Jednak wojna nie jest przedmiotem państw, raczej wprost przeciwnie. Najdawniejsze z państw zdają się wręcz funkcjonować pozbawione maszyn wojennych, a jak się przekonamy, ich panowanie wspiera się na innych instancjach (obejmujących raczej policję i dozór). Można przypuszczać, że spośród tajemniczych powodów gwałtownego rozpadu potężnych państw starożytności, to właśnie interwencja zewnętrznej czy koczowniczej maszyny wojennej odpowiada za ich zniszczenie. Państwo jednak nader szybko się uczy. Jedno z wielkich pytań historii powszechnej będzie dotyczyło tego, w jaki sposób państwo może przejąć maszynę wojenną, innymi słowy, zbudować ją na swą miarę, poddać swemu panowaniu i swym celom? Jakie ryzyko będzie się z tym wiązać? (mianem instytucji wojskowej bądź armii określa się nie tyle samą maszynę wojenną, ile tę jej postać, w jakiej zostaje ona przejęta przez państwo). Celem zgłębienia paradoksalnego charakteru owego przedsięwzięcia, warto podsumować w całości rozważaną tutaj hipotezę: 1) maszyna wojenna jest wynalazkiem koczowniczym, dla którego wojna jest jedynie drugorzędnym, uzupełniającym lub syntetycznym celem, w znaczeniu, w jakim wiąże się ona ze zniszczeniem form państwowych lub miejskich, na które natrafia; 2) państwo, przejmując maszynę wojenną, zmienia jej naturę i funkcję, ponieważ kieruje

515

t ys i ąc P l at e au

ją wówczas przeciw koczownikom i wszelkim niszczycielom państwa; wyrażać ona może odtąd również stosunki pomiędzy państwami, o ile dane państwo zmierza do zniszczenia innego państwa lub wykorzystania go do swych celów; 3) jednakże, właśnie skutkiem przejęcia przez państwo owej maszyny, zaczyna ona obierać za swój bezpośredni i główny przedmiot, za przedmiot „analityczny”, wojnę (podobnie jak wojna zaczyna obierać za swój przedmiot bitwę). Jednym słowem, wraz z przejęciem i przywłaszczeniem przez aparat państwa maszyny wojennej, ta za swój przedmiot obiera wojnę, która z kolei podporządkowana zostaje celom państwowym. Owo pytanie o przejęcie i przywłaszczenie występowało w tak odmiennych historycznych sformułowaniach, że należałoby w jego przypadku rozróżnić kilka rodzajów problemów. Pierwszy z nich dotyczy możliwości działania: właśnie ze względu na to, że wojna stanowiła jedynie uzupełniający czy też syntetyczny przedmiot maszyny wojennej, ta ostatnia napotyka wątpliwość, która okaże się dla niej zgubna, pozwalając aparatowi państwa zawładnąć wojną i użyć maszyny wojennej przeciw koczownikom. Wahania koczownika często przedstawiano w mityczny sposób: co miał on począć z przemierzonymi i podbitymi ziemiami? Obrócić je w pustynię, w step, w wielkie pastwisko? A może pozostawić na nich aparat państwowy, zdolny do ich bezpośredniej eksploatacji, ryzykując nawet, że prędzej czy później stanie się on po prostu jego nową dynastią. Okres, w którym się to stanie, może być dłuższy lub krótszy, ponieważ, przykładowo, następcy Dżyngis-Chana w powolny i stopniowy sposób integrowali się z podbitymi imperiami, zachowując zarazem gładką przestrzeń stepów, której podporządkowywali ośrodki imperialnej władzy. Na tym polegał ich szczególny talent, Pax mongolica. Tak więc integracja koczowników z podbitymi imperiami była jednym z najpotężniejszych środków służących przejęciu maszyny wojennej przez aparat państwa: nieuniknionym zagrożeniem, któremu w końcu ulegli. Istniało jednak również inne niebezpieczeństwo, czyhające na państwo wraz z przywłaszczeniem sobie maszyny wojennej (państwo czuje na sobie ciężar tego niebezpieczeństwa oraz ryzyka wiążącego się z tym przejęciem). Najbardziej jaskrawego przykładu tego dostarczył Tamerlan, nie tyle jako następca, ile całkowite przeciwieństwo Dżyngis-Chana: to właśnie on skonstruował niesamowitą maszynę wojenną zwracającą się przeciw koczownikom, co zmusiło go do budowy rozdętego i bezproduktywnego aparatu państwowego, będącego wyłącznie pustą formą dla przejęcia tej maszyny99. Zwrócenie maszyny 99 Na temat najważniejszych różnic pomiędzy Dżyngis-Chanem a Tamerlanem, zob. René Grousset, L’empire des steppes, Payot 1965, zwłaszcza s. 495-496.

516

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

wojennej przeciw koczownikom może ściągnąć na państwo równie wielkie ryzyko, jak to, jakie stanowią koczownicy kierujący maszynę wojenną przeciw państwu. Drugi typ problemów dotyczy konkretnych form przywłaszczenia maszyny wojennej: najemnych i terytorialnych. Armia zawodowa czy z poboru? Ciało specjalne czy pobór powszechny? Rozstrzygnięcia te nie tylko nie są sobie równoważne, lecz dopuszczają całą gamę rozmaitych ich kombinacji. Najbardziej trafnym i najogólniejszym byłoby prawdopodobnie następujące rozróżnienie: „zajęcie” albo „przejęcie” maszyny wojennej w sensie ścisłym. Przejęcie maszyny wojennej przez aparat państwa dokonało się w istocie na dwa sposoby, poprzez „zajęcie” społeczności wojowników (przybyłych z zewnątrz lub ze środka) lub też, przeciwnie, przez ustanowienie dla niego reguł odsyłających w całości do społeczeństwa obywatelskiego. Kolejne przesunięcie i przejście od jednej formuły do drugiej... Trzeci typ problemów dotyczy wreszcie środków owego przejęcia. Z tego punktu widzenia należałoby uwzględnić rozmaite dane wiążące się z zasadniczymi aspektami aparatu państwa: terytorialność, pracę albo roboty publiczne oraz fiskalizm. Wprowadzenie instytucji wojskowej czy też armii wiąże się nieodłącznie z terytorializacją maszyny wojennej, czyli z nadaniem ziem, czy to „kolonialnych”, czy wewnętrznych, mogącym przyjmować bardzo odmienne formy. Równocześnie porządek fiskalny określa zarówno charakter usług i obciążeń podatkowych ponoszonych przez wojowników, jak i typ podatku obywatelskiego, któremu podlega część lub całość społeczeństwa ze względu na konieczność utrzymania owej armii. Wymaga to jednoczesnej zmiany metod organizowania przez państwo prac publicznych przez wzgląd na „zagospodarowanie terenu”, w którym kluczową rolę odgrywa armia, nie tylko ze względu na fortece i warownie, lecz ze względu na strategiczne środki i szlaki komunikacyjne, strukturę logistyczną, infrastrukturę przemysłową itd. (rola i funkcja Inżyniera w owej formie przejęcia100). Pozwala nam to zestawić tę hipotezę w całości ze sformułowaniem Clausewitza: „wojna jest (…) dalszym ciągiem stosunków politycznych, przeprowadzaniem ich innymi środkami”101. Jak wiadomo, formuła ta 100 Por. A. Chastagnol, C. Nicolet (red.), Armées et fiscalité dans le monde antique, CNRS 1977. W rozprawie tej znajduje się omówienie przede wszystkim aspektu fiskalnego, jednak porusza ona również dwie pozostałe kwestie. Nadawanie ziem żołnierzom lub ich rodzinom było powszechną praktyką o kluczowym znaczeniu. W swej szczególnej postaci stanowiło ono podstawę lenna i feudalizmu. Legło ono jednak już wcześniej u podstaw „pseudolenna” w wielu miejscach na świecie, zwłaszcza u Kleruchów w Kleruchii, starożytnej kolonii ateńskiej (por. Claire Préaux, L’économie royale des Lagides, Ed. de la Foundation Egyptologique Reine Elisabeth, 1939, s. 463 i nast.). 101 Carl von Clausewitz, O wojnie, s. 28.

517

t ys i ąc P l at e au

wywodzi się ze zbioru stosunków teoretycznych, praktycznych, historycznych i ponadhistorycznych, którego elementy są ze sobą powiązane: 1) istnieje czyste pojęcie wojny jako wojny absolutnej, bezwarunkowej, Idea nie jest dana w doświadczeniu (pokonanie lub „obalenie” wroga, w założeniu pozbawionego jakiegokolwiek innego określenia, w oderwaniu od polityki, ekonomii czy stosunków społecznych); 2) dane są rzeczywiste wojny jako służące celom państw, w mniejszym lub większym stopniu „wiodące” do wojny absolutnej, warunkujące pod każdym względem jej urzeczywistnienie w porządku doświadczenia; 3) te rzeczywiste wojny wahają się między dwoma biegunami, podporządkowanymi w równym stopniu polityce państwa: wojny wyniszczającej, która może przekształcić się w wojnę totalną (zgodnie z celami, do których osiągnięcia prowadzi wyniszczenie), i przybliża się stopniowo do czystego, bezwarunkowego pojęcia poprzez parcie ku skrajnościom; wojny ograniczonej, nie tyle wojny „pomniejszej”, ile dążącej ku warunkom granicznym, mogącej obrócić się w zwykłą „zbrojną obserwację”102 . Po pierwsze, rozróżnienie na wojnę absolutną jako Ideę i wojny rzeczywiste, choć, jak nam się wydaje, o niezaprzeczalnym znaczeniu, może zakładać jednak inne kryterium, aniżeli przyjmowane przez Clausewitza. Przedmiotem czystej Idei nie musi być bowiem abstrakcyjne usunięcie przeciwnika, lecz maszyna wojenna nie mająca właśnie za swój przedmiot wojny i wiążąca się syntetycznie z wojną jedynie potencjalnie lub uzupełniająco. Toteż maszyna wojenna nie jawi się nam, w odróżnieniu od Clausewitza, jako jeden z przypadków wojny rzeczywistej, lecz przeciwnie, jako właściwa treść Idei, wynalazek Idei, wraz z właściwymi sobie zadaniami, przestrzenią i kompozycją nomosu. Jednakże jest to nadal Idea i trzeba utrzymać pojęcie Idei czystej, choćby rzeczona maszyna wojenna miała zostać urzeczywistniona/zbudowana przez koczowników. Wszak to przede wszystkim koczownicy, i to z kilku powodów, pozostają abstrakcją, Ideą, czymś rzeczywistym, a nie aktualnym: po pierwsze, dlatego że, jak się przekonaliśmy, przesłanki koczownictwa łączą się w istocie z przesłankami migracji, wędrówek i koczownictwa, nie podważając czystości pojęcia, lecz wprowadzając przedmioty, które zawsze są czymś zmieszanym, bądź kombinacje przestrzeni i kompozycji, zawczasu oddziałujące na maszynę wojenną. Po drugie, nawet w czystości swego pojęcia, maszyna wojenna urzeczywistnia z konieczności swój syntetyczny związek z wojną jako uzupełnienie, odkryte i rozwinięte przeciw formie państwowej, którą stara się zniszczyć. Wszelako, właśnie dlatego nie 102 Tamże, zwłaszcza księga VIII. Zob. również komentarz Raymonda Arona, Penser la querre, Clausewitz, t. I (zwłaszcza „Porquoi les guerres de la deuxième espèce?” s. 139 i nast.).

518

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

urzeczywistnia ona owego uzupełniającego przedmiotu ani nie dokonuje syntetycznego powiązania, o ile państwo, ze swej strony, nie zyska sposobności do przywłaszczenia sobie maszyny wojennej i obrócenia wojny w bezpośredni przedmiot tej odwróconej maszyny (stąd wchłanianie koczownika przez państwo jest tendencją tkwiącą w koczownictwie od początku, od pierwszego aktu wypowiedzenia wojny państwu). Stawką jest zatem przejęcie maszyny wojennej, a nie stoczenie wojny. Aparat państwa równocześnie przywłaszcza sobie maszynę wojenną, wykorzystuje do celów „politycznych” i wyposaża ją w bezpośredni przedmiot, jakim jest wojna. Ta sama historyczna tendencja przyczynia się do rozwoju państwa w trójnasób: przejście od zajmowania do form przejmowania w sensie ścisłym, przejście od wojny ograniczonej do wojny określanej mianem totalnej oraz przekształcenie stosunku do celu i przedmiotu. Czynniki zaś, które wojnę państwową przemieniają w wojnę totalną, ściśle wiążą się z kapitalizmem: chodzi o inwestowanie kapitału stałego w surowiec, przemysł i gospodarkę wojenną oraz o inwestowanie kapitału zmiennego w populację fizyczną i moralną (zarówno toczącą wojnę, jak i padającą jej ofiarą)103. W zasadzie, wojna totalna nie jest wyłącznie wojną na wyniszczenie, lecz pojawia się wówczas, gdy zniszczenie za „centrum” obiera nie tylko wrogą armię czy wrogie państwo, lecz całą populację wraz z jej gospodarką. Fakt, że takiej podwójnej inwestycji nie sposób dokonać inaczej, niż w warunkach uprzednio przygotowanych przez wojnę ograniczoną, pokazuje nieuchronny charakter kapitalistycznej tendencji do wykształcenia wojny totalnej104. Jest więc prawdą, że wojna totalna ma cele polityczne określane przez państwo i ziszcza wyłącznie maksimum warunków przechwycenia maszyny wojennej przez aparat państwowy. Jednak prawdą pozostaje również, że gdy przedmiotem przejętej maszyny wojennej staje się wojna totalna, na 103 Erich Ludendorff (Der Totale Krieg, Ludendorff Verlag, 1935) podkreśla, że ewolucja nadaje w toku wojny coraz większe znaczenie „ludowi” oraz „polityce wewnętrznej” – w odróżnieniu od Clausewitza, który uprzywilejowywał wciąż jeszcze armię i politykę zewnętrzną. Ta krytyka jest słuszna z ogólnego punktu widzenia, nawet wbrew niektórym tekstom samego Clausewitza. Można ją odkryć między innymi u Lenina i marksistów (nawet jeśli proponują oni całkowicie inną koncepcję ludu i polityki wewnętrznej aniżeli Ludendorff). Niektórzy autorzy wskazywali na militarne, zwłaszcza zaś morskie i przemysłowe źródła kształtowania się proletariatu; zob. Paul Virilio Prędkość i polityka, s. 46-47 oraz 61-63. 104 Jak pokazuje J. U. Nef, to w okresie święcącej triumfy „wojny ograniczonej” (1640-1740) wyłoniły się takie zjawiska, jak koncentracja, akumulacja i inwestycje, które stały się warunkami „wojny totalnej”: por. La guerre et le progrès humain, Alsatia 1949. Napoleoński kodeks wojenny stanowi tutaj punkt zwrotny, który przeforsowuje elementy wojny totalnej, między innymi mobilizację, transport, obleganie, informację, itd.

519

t ys i ąc P l at e au

tym poziomie w zbiorze wszelkich uwarunkowań, przedmiot i cel nawiązują ze sobą nowe stosunki, póki nie wejdą ze sobą w sprzeczność. Stąd też bierze się wahanie Clausewitza, który pokazuje, że wojna totalna jest tyleż uwarunkowana politycznymi celami państwa, ile dąży do urzeczywistnienia Idei wojny bezwarunkowej. W rzeczywistości cel zachowuje w swej istocie polityczny charakter, określony przez państwo, sam przedmiot jednakże traci swe ograniczenie. Można by rzec, że przejęcie się odwraca, a raczej, że państwa dążą do ponownego uruchomienia bądź odbudowy nieograniczonej maszyny wojennej, wobec której są jedynie przeciwstawnymi lub przyległymi elementami. Owa maszyna wojny światowej, która w pewnym sensie „napędza” państwa, przybiera dwie następujące po sobie postaci: wpierw postać faszyzmu, który przemienia wojnę w nieograniczony pęd, pozbawiony już jakiegokolwiek celu poza samym sobą; jednak faszyzm jest jedynie zarysem, postacią post-faszyzmu jest natomiast maszyna wojenna, obierająca za swój cel pokój jako pokój Terroru czy też Przetrwania. Maszyna wojenna przeobraża gładką przestrzeń, która chciałaby odtąd przejąć kontrolę nad Ziemią, objąć ją w całości. Wojna totalna przechodzi samą siebie, przedzierzgając się w jeszcze bardziej przerażającą postać pokoju. Maszyna wojenna bierze na siebie cel: porządek światowy, państwa zaś nie są odtąd niczym więcej, aniżeli celami czy środkami przejmowanymi przez tę nową maszynę. W tym punkcie formuła Clausewitza ulega rzeczywistemu odwróceniu; aby bowiem móc stwierdzić, że polityka jest kontynuacją wojny innymi środkami, nie wystarczy odwrócić szyku słów, jak gdyby można było nadać im raz taki, raz inny sens; trzeba zaznać rzeczywistej zmiany, skutkiem której państwa, przejąwszy i przywłaszczywszy sobie maszynę wojenną i dostosowawszy ją do własnych celów, przekazują maszynę wojenną, która sama obiera sobie cele, przywłaszcza sobie państwa oraz przejmuje kolejne funkcje polityczne105. Nie ulega wątpliwości, że obecna sytuacja jest rozpaczliwa. Przekonujemy się, jak maszyna wojny światowej potężnieje, niczym w opowiadaniach z gatunku science-fiction: widzieliśmy, jak obiera sobie ona za cel pokój, być może jeszcze bardziej przerażający aniżeli faszystowska śmierć; widzieliśmy, jak podtrzymuje i wytwarza coraz straszniejsze wojny lokalne, swe właściwe elementy; przekonujemy się, jakiego nowego wroga sobie obiera, wroga, którym nie jest już inne państwo ani inny ustrój – „wroga dowolnego”; jak przygotowuje narzędzia i metody 105 Na temat owego „przejścia” od faszyzmu wojny totalnej oraz na temat nowego odwrócenia formuły Clausewitza, zob. rozważania Virilio zawarte w L’insécurite du teritoire, zwłaszcza rozdział I.

520

/ 1 2 / 1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : m a s z y n a woj e n n a

walki z partyzantką, dzięki czemu można ją zaskoczyć już tylko raz, nigdy dwa... Wszelako same warunki państwowej czy światowej maszyny wojennej, czyli kapitał stały (surowce i materiały) oraz zmienny kapitał ludzki, nieustannie odtwarzają warunki możliwości niespodziewanego kontruderzenia, nieprzewidzianych inicjatyw, określających maszyny – mutanty, maszyny mniejszościowe, ludowe, rewolucyjne. Świadczy o tym chociażby sama definicja Wroga jako takiego/dowolnego: „wielokształtny, zwrotny i wszechobecny (…) wywodzący się z porządku ekonomicznego, wywrotowy, polityczny, moralny itd.”, nieuchwytny, materialny Sabotażysta bądź ludzki Zbieg, występujący pod najróżniejszymi postaciami106. Najważniejsze z teoretycznego punktu widzenia jest to, że są to nader odmienne znaczenia maszyny wojennej, co wynika stąd właśnie, że maszyna wojenna miewa skrajnie różny stosunek do samej wojny. Maszyna wojenna nie określa się bowiem w sposób jednoznaczny, nie przybiera jednolitej postaci, nie składa się wyłącznie z obliczalnej ilości przyrastającej siły. Podjęliśmy próbę opisania dwóch biegunów maszyny wojennej: na jednym z nich obiera ona za swój przedmiot wojnę, wykreślając granicę zniszczenia, którą można przedłużać aż po granicę wszechświata. Tak więc pod wszystkimi, rozważanymi tutaj względami wojna ograniczona, wojna totalna, organizacja światowa, nie stanowią bynajmniej domniemanej istoty maszyny wojennej, lecz jedynie to, co jest jej siłą, sposób, w jaki całość warunków, w których państwa przywłaszczają sobie ową maszynę, póki nie uda im się rozpostrzeć na horyzoncie całego świata maszyny wojennej jako panującego ustroju, w którym państwa jedynie uczestniczą. Drugi biegun naszym zdaniem zdaje się dotyczyć istoty, bowiem maszyna wojenna, z jej nieskończenie małymi „ilościami”, za swój przedmiot ma nie tyle wojnę, ile kreślenie twórczej linii ujścia, rozpościeranie gładkiej przestrzeni oraz wprawianie w ruch przemierzających ją ludzi. Na drugim z tych biegunów rzeczona maszyna natrafia jednak na wojnę jako swój przedmiot syntetyczny i uzupełniający, wymierzony zatem w państwo, w globalną aksjomatykę wyrażaną przez państwa. Wydało nam się pewne, że tego rodzaju wynalazek maszyny wojennej odnaleźć można u koczowników. Wszelako jedynie w trosce o historyczną ścisłość zależało nam na wykazaniu, że maszyna wojenna jako taka jest wynalazkiem, nawet jeśli od początku cechowała ją pewna dwuznaczność, skłaniająca ją do łączenia się z drugim biegunem i ciążenia ku niemu. Jednakże, zgodnie z jej [maszyny wojennej] istotą, to nie 106 Guy Brossollet, Essai sur la non-bataille, s. 15-16. Aksjomatyczne pojęcie „dowolnego wroga” zostało już opracowane w oficjalnych i nieoficjalnych tekstach ministerstw obrony narodowej, w dziedzinie prawa międzynarodowego oraz w dziedzinie sądownictwa i sił policyjnych.

521

t ys i ąc P l at e au

/ 13 /

koczownicy posiedli na wyłączność jej tajemnicę: potencjalną maszyną wojenną może być ruch artystyczny, naukowy, „ideologiczny”, o ile właśnie wytycza on, w stosunku do pewnej gromady, płaszczyznę spójności, twórczą linię ujścia, gładką przestrzeń przemieszczenia. Nie koczownik określa ów zespół cech, to ów zespół określa tyleż koczownika, ile maszynę wojenną. Jeśli partyzantkę, wojnę mniejszościową, ludową i rewolucyjną, łączy ta sama istota, to dlatego, że obierają one za swój przedmiot wojnę zarazem jako coś koniecznego, jak i jedynie „uzupełniającego”: nie mogą toczyć wojny bez równoczesnego wytwarzania czegoś innego, a ściślej, bez tworzenia nowych, nieorganicznych stosunków społecznych. Zasadnicza różnica zachodzi między tymi dwoma biegunami, a nawet – właściwie zaś przede wszystkim – ze względu na śmierć: linia ujścia, która tworzy albo zamienia się w linię zniszczenia; płaszczyzna spójności, która rozpościera się, choćby kawałek po kawałku, albo obraca się w płaszczyznę organizacji i panowania. Nieustannie rzuca nam się w oczy, że obie te linie i obie te płaszczyzny łączą się ze sobą, karmią się wzajemnie: najstraszliwsza maszyna wojny światowej odtwarza gładką przestrzeń, aby osaczyć i ogrodzić Ziemię. Ziemia jednak wzmaga swe własne moce deterytorializacji, podkreśla swe własne linie ujścia, rozciąga swe gładkie przestrzenie, żywe i torujące drogę dla nowej Ziemi. Idzie bowiem nie o ilość, lecz o niewspółmierność ilości ścierających się ze sobą w dwóch typach maszyny wojennej, między dwoma jej biegunami. Maszyny wojenne budują się w opozycji do przywłaszczających maszynę aparatów, obierających wojnę za swą sprawę i przedmiot: mnożą i umacniają one połączenia w obliczu wielkiej koalicji aparatów chwytania i panowania.

7 0 0 0 p. n . e . – Apa r at p o c h w yc e n i a

Twierdzenie X: Państwo i jego bieguny Powróćmy do tez Dumézila: 1) suwerenność polityczna miałaby dwa bieguny: groźnego władcę-czarownika, działającego poprzez pochwycenie, więzy, węzły i sieci, oraz króla-kapłana-jurystę, posługującego się traktatami, paktami i umowami (to para Waruna-Mitra, Odyn-Tyr, Wotan-Tiwaz, Uranos-Zeus, Romulus-Numa…); 2) funkcja wojenna jest zewnętrzna względem suwerenności politycznej i odróżnia się zarówno od pierwszego, jak i drugiego bieguna (to Indra, Thor, Tullus Hostiliusz...1). 1

Główną książką Georges’a Dumézila dotyczącą tej kwestii jest Mitra-Varuna, Gallimard 1948 (znajduje się tam również analiza „Jednookiego” i „Bezrękiego”).

523

t ys i ąc P l at e au

1) Dziwny rytm pobudza więc aparat państwa, będący przede wszystkim wielką tajemnicą, tajemnicą Bogów związujących czy też magicznych władców, Jednookich wysyłających z jedynego oka znaki, które chwytają (capturent), które wiążą na odległość. Królowie-juryści to raczej Jednoręcy, unoszą jedyną rękę jako element prawa i techniki, aktu prawnego i narzędzia. Pośród następujących po sobie ludzi władzy szukajcie zawsze Jednookiego i Jednorękiego, Horacjusza Koklesa i Mucjusza Scewoli (de Gaulle’a i Pompidou?). Nie jest jednak tak, że jeden ma wyłączność na znaki, drugi zaś – na narzędzia. Groźny władca jest już panem wielkich prac; mądry król przejmuje i przekształca cały ustrój znakowy. W każdym razie to kombinacja narzędzia-znaki ustanawia różnicujący rys politycznej suwerenności czy też komplementarności państwa2. 2) Rzecz jasna, obaj ludzie władzy są nieustannie wplątywani w historie wojenne. Lecz ściśle rzecz biorąc, magiczny władca albo posyła w bój nie swoich wojowników, których pochwycił na swe usługi; albo, przede wszystkim ukazując się na polu bitwy, zawiesza walkę, zarzuca sieć na wojowników, jedynym okiem wprawia ich w skamieniały bezruch, „wiąże bez walki”, obudowuje maszynę wojenną (z pewnością nie należy więc mylić tego państwowego pochwycenia (capture) z pochwyceniami wojennymi, podbojami, jeńcami, grabieżami3). Co do drugiego bieguna – król jurysta jest wielkim organizatorem wojny; ujmuje ją wszakże w prawa (lois), porządkuje jej pole, wynajduje prawo wojenne, narzuca jej dyscyplinę, podporządkowuje celom politycznym. Czyni z maszyny wojennej instytucję wojskową, przystosowuje maszynę wojenną do aparatu państwa4. Nie należy nazbyt pospiesznie mówić o złagodzeniu, humanizacji: być może tu właśnie, na odwrót, maszyna wojenna ma już tylko jeden cel, samą wojnę. Przemoc: odnajdujemy ją wszędzie, podlega ona jednak różnym ustrojom i ekonomiom. Przemoc władcy czarownika: jego węzeł, jego sieć, jego „cios raz na zawsze”... Przemoc króla jurysty, który rozpoczyna wciąż od nowa wraz z każdym ciosem, 2

3 4

524

Motyw Boga związującego i magicznego węzła stanowił przedmiot studiów mitologicznych na całym świecie: zwłaszcza Mircea Eliade, Obrazy i symbole (tłum. M. Rodak, P. Rodak, PWN 2009, rozdz. III, „Bóg związujący i symbolizm węzłów”). Jednak studia te są dwuznaczne, ponieważ posługują się metodą synkretyczną lub archetypową. Metoda Dumézila, przeciwnie, jest różnicująca: temat pochwycenia albo związania gromadzi rozmaite dane jedynie ze względu na rys różnicujący, precyzyjnie wyznaczony przez polityczną suwerenność. O przeciwstawieniu tych dwóch metod, por.: Edmond Ortigues, Le discours et le symbole (Aubier 1962). Georges Dumézil, Mitra-Varuna, s. 113-114, 151, 202-203. Tamże, s. 150: „Bóg wojny istnieje na wiele sposobów, a Tiwaz [Tyr] określa ten spośród nich, który etykietki boga wojownika, boga walczącego wyrażają bardzo niedoskonale... Tiwaz jest czymś innym: jest jurystą wojny i jednocześnie, w pewien sposób, dyplomatą” (tak samo Mars).

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

zawsze w imię celów, sojuszy i praw… Ostatecznie przemoc maszyny wojennej może wydawać się łagodniejsza i bardziej elastyczna od przemocy aparatu państwa: maszyna wojenna nie ma jeszcze wojny za „przedmiot”, bowiem wymyka się dwóm biegunom państwa. Oto dlaczego człowiek wojny, w swej zewnętrzności, nieustannie protestuje przeciwko sojuszom i paktom króla jurysty, jak również rozplątuje więzy władcy czarownika. Jest on kimś, kto rozwiązuje, a zarazem wiarołomcą: podwójnym zdrajcą5. Cechuje się inną ekonomią, innym okrucieństwem, lecz także inną sprawiedliwością, inną litością. Znakom i narzędziom państwa człowiek wojny przeciwstawia swą broń i swe klejnoty. I znowu, kto może stwierdzić, co lepsze, a co gorsze? To prawda, że wojna zabija i potwornie okalecza. Lecz tym bardziej czyni to, gdy państwo przywłaszcza sobie maszynę wojenną. To przede wszystkim za sprawą aparatu państwa okaleczenie, a nawet śmierć nadchodzą jako pierwsze. Aparat państwa potrzebuje ich, już dokonanych, potrzebuje, by ludzie już tacy się rodzili – ułomni, zombie. Mit zombie, żywego trupa, to mit pracy, a nie wojny. Okaleczenie jest konsekwencją wojny, lecz także warunkiem, przed założeniem aparatu państwa i organizacji pracy (stąd też wrodzona ułomność nie tylko pracownika, lecz również samego człowieka władzy, w rodzaju Jednookiego albo Jednorękiego): „Oszołomił mnie ten brutalny pokaz pociętych części ciała. (...) Czyż nie była to integralna część doskonałości technicznej i związanego z nią upojenia (...)? Ludzie toczą wojny od zarania dziejów, lecz nie przypominam sobie w całej Iliadzie jednego choćby przykładu, gdzie wojownik traciłby ramię lub nogę. Mit zachowywał okaleczenia dla potworów, ludzkich bestii w rodzaju Tantala czy Prokrusta. (...) Sprowadzanie owych okaleczeń do nieszczęśliwego wypadku (Unfall) jest złudzeniem optycznym. W istocie wypadki wynikają z okaleczeń, jakich doznały już zarodki naszego świata; a liczbowy przyrost amputacji jest jednym z symptomów zdradzających triumf moralności skalpela. Utrata miała miejsce na długo, zanim jawnie wzięto ją w rachubę”6. To właśnie aparat państwa potrzebuje, tak u swego szczytu, jak i u podstawy, upośledzonych już u zarania, preegzystujących lub poronionych ułomnych, okaleczonych od urodzenia, jednookich i jednorękich. Mielibyśmy tu więc kuszącą trójstopniową hipotezę: maszyna wojenna znajdowałaby się „między” dwoma biegunami politycznej suwerenności i zapewniałaby przejście od jednego bieguna do drugiego. W micie czy też w historii rzeczy zdają się przedstawiać w tym właśnie porządku: 1-2-3. Weźmy dwie wersje z Jednookim i Jednorękim, 5 Tamże, s. 124-132. 6 Ernst Jünger, Abeilles de verre, tłum. H. Plard, Bourgois, s. 182.

525

t ys i ąc P l at e au

przeanalizowane przez Dumézila: 1) Bóg Odyn jedynym okiem krępuje czy też związuje Wilka wojennego7, chwyta go w swe magiczne więzy; 2) jednak wilk ma się na baczności i rozporządza całą swą mocą zewnętrzności; 3) bóg Tyr udziela wilkowi prawnej gwarancji, pozostawia rękę w jego pysku, by wilk mógł ją odgryźć, gdyby nie zdołał się wyzwolić z więzów. 1) Horacjusz Kokles, jednooki, samą tylko twarzą, grymasem i magiczną mocą powstrzymuje etruskiego wodza przed atakiem na Rzym; 2) wódz wojenny decyduje się jednak na oblężenie; 3) Mucjusz Scewola przejmuje pałeczkę polityczną i oferuje jako gwarancję swą rękę, by przekonać wojownika, że lepiej byłoby dlań odstąpić od oblężenia i zawrzeć pokój. W zupełnie innym kontekście, historycznym, Marcel Détienne proponuje analogiczny trójstopniowy schemat dla starożytnej Grecji: 1) Suweren-czarownik, „Pan prawdy”, dysponuje maszyną wojenną, która bez wątpienia nie pochodzi od niego i która cieszy się w jego imperium względną autonomią; 2) ta klasa wojowników ma własne reguły, określane przez „izonomię”, izotropową przestrzeń, „środowisko” (łupy znajdują się na środku (au milieu), ten, kto mówi, staje w środku zgromadzenia): jest to inna przestrzeń i inne reguły, niż te wyznaczone przez suwerena, który pochwytuje i mówi z góry; 3) reforma hoplicka, opracowana w klasie wojowników, rozprzestrzeni się na cały organizm społeczny, doprowadzi do powstania armii żołnierzy-obywateli, podczas gdy resztki imperialnego bieguna suwerenności ustępują miejsca prawnemu biegunowi państwa-miasta (izonomia jako prawo, izotropia jako przestrzeń)8. Widzimy, jak we wszystkich tych przypadkach maszyna wojenna zdaje się wkraczać „między” dwa bieguny aparatu państwa, aby zapewnić i wymusić przejście od jednego do drugiego. Nie można jednak przypisywać temu schematowi znaczenia przyczynowego (przywołani autorzy tego nie robią). Po pierwsze, maszyna wojenna niczego nie wyjaśnia, jest ona bowiem albo zewnętrzna względem państwa i skierowana przeciw niemu, albo już do niego należy, obudowana lub przywłaszczona, i go wymaga. Wywiera wpływ na przeobrażenia państwa nieuchronnie tylko w połączeniu z innymi, wewnętrznymi czynnikami. I tu pojawia się drugi punkt: jeśli państwo podlega przeobrażeniom, to drugi biegun, biegun przeobrażony, musi współdrgać z pierwszym, w pewien sposób nieustannie go doładowując, państwo zaś musi mieć tylko jedno środowisko wewnętrzności, to znaczy jedność budowy, mimo wszystkich różnic w organizacji 7 Fenrira [przyp. tłum.]. 8 Marcel Détienne, Les maîtres de vérité dans la Grèce archaïque, Maspero 1973; oraz La phalange, problèmes et controverses (w: Problèmes de la guerre en Grèce ancienne, Mouton). Por. również Jean-Pierre Vernant, Źródła myśli greckiej, tłum. J. Szacki, L. Brogowski, Słowo/obraz terytoria 1996.

526

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

i rozwoju państw. Każde państwo musi też mieć dwa bieguny jako istotne momenty swego istnienia, jakkolwiek organizacja ich obu jest odmienna. Po trzecie, jeśli nazywamy „pochwyceniem” ową wewnętrzną istotę czy też ową jedność państwa, to musimy stwierdzić, że słowa o „magicznym pochwyceniu” dobrze opisują sytuację, ponieważ jawi się ono zawsze jako już dokonane i zakładające samo siebie; jak jednak je wyjaśniać, skoro nie odnosi się ono do żadnej dającej się określić odrębnej przyczyny? Oto dlaczego tezy o pochodzeniu państwa są zawsze tautologiczne. Niekiedy przywołuje się czynniki egzogeniczne, związane z wojną i maszyną wojenną; niekiedy czynniki endogeniczne, które miałyby doprowadzić do narodzin własności prywatnej, pieniądza itd.; niekiedy wreszcie specyficzne czynniki, które miałyby określać kształtowanie się „funkcji publicznych”. Znajdujemy te trzy tezy u Engelsa, podług koncepcji różnorodnych dróg Panowania. Jednak wszystkie one zakładają już to, o co dopiero pytamy. Wojna wytwarza państwo tylko wówczas, gdy co najmniej jedna z dwóch stron jest już zawczasu państwem; z kolei organizacja wojenna jest czynnikiem państwowym jedynie wówczas, gdy należy do państwa. Albo państwo nie zawiera w sobie maszyny wojennej (ma ono policjantów i strażników, zanim ma żołnierzy), albo też zawiera ją, lecz pod postacią instytucji wojskowej czy też funkcji publicznej9. Tak samo własność prywatna wymaga państwowej własności publicznej i wycieka przez oka jej sieci; pieniądz zaś wymaga podatku. Jeszcze trudniej pojąć, jak funkcje publiczne mogłyby poprzedzać państwo, którego wymagają. Zawsze zostajemy odesłani do państwa, które rodzi się dorosłe i wyłania się za jednym zamachem – nieuwarunkowanego Urstaat. Twierdzenie XI: Co jest pierwsze? Pierwszy biegun pochwycenia nazywać będziemy imperialnym lub despotycznym. Odpowiada on z marksowskiej formacji azjatyckiej. Archeologia odkrywa ją wszędzie, często okrytą niepamięcią, w horyzoncie wszystkich systemów czy też państw, nie tylko w Azji, lecz także w Afryce, w Ameryce, w Grecji, w Rzymie. Niepamiętne Urstaat, obecne od 9 Jacques Harmand (La guerre antique, PUF 1973, s. 28) przywołuje „przedsięwzięcie wymagające znacznych sił wojskowych, prowadzone w szczególny sposób – za panowania faraona Pepi I, około roku 1400 [powinno być 2400 p.n.e. – przyp. tłum.] – przez cywilnego urzędnika imieniem Weni”. Nawet demokracja wojskowa, opisywana przez Morgana, wymaga archaicznego państwa typu imperialnego i nie wyjaśnia go (jak wynika z prac Détienne’a i Vernanta). Samo to imperialne państwo działa najpierw raczej za sprawą strażników i policjantów, niż wojowników: zob. Georges Dumézil, Mitra-Varuna, s. 200-204.

527

t ys i ąc P l at e au

neolitu, a może jeszcze dawniejsze. Wedle opisu marksistowskiego: aparat państwa ustanawia się na pierwotnych wspólnotach rolniczych, które mają już kody rodowo-terytorytorialne, lecz je nadkodowuje, poddaje władzy despoty – jedynego i transcendentnego właściciela dóbr publicznych, pana nadwyżek czy też rezerw, organizatora wielkich robót (praca dodatkowa), źródła funkcji publicznych i biurokracji. To paradygmat związania, węzła. Oto ustrój znakowy państwa: nadkodowanie czy też Znaczące. To system maszynowego poddaństwa: pierwsza „megamaszyna”, jak mówił Mumford, w ścisłym tego słowa znaczeniu. Cudowny sukces za jednym zamachem: w odniesieniu do tego modelu inne państwa będą tylko karłowate. Władca-despota nie jest królem ani tyranem; ci istnieją bowiem jedynie jako funkcja własności już prywatnej10. Tymczasem w ustroju imperialnym wszystko jest publiczne: posiadanie ziemi jest tu wspólnotowe, każdy posiada tylko jako członek wspólnoty; nadzwyczajna własność despoty jest własnością założonej Jedności komun; natomiast sami urzędnicy mają jedynie ziemię przypisaną do pełnionej funkcji, choćby dziedzicznej. Pieniądz może istnieć, szczególnie w formie podatku, który urzędnicy winni są władcy, lecz nie służy kupnu-sprzedaży, ponieważ ziemia nie istnieje jako towar podlegający odstąpieniu. Jest to ustrój nexum (łac. „połączenie”), związania: pewna rzecz jest użyczana czy nawet nadawana bez przekazania własności, bez prywatnego przywłaszczenia, nadający nie czerpie w zamian zysków, odsetek, lecz raczej „rentę”, która mu przypada, towarzysząc wypożyczeniu w użytkowanie albo przekazaniu przychodów11. 10 Sama idea azjatyckiej formacji despotycznej pojawia się w XVIII wieku, szczególnie u Monteskiusza, ma jednak opisywać pewien stan rozwoju imperiów i pozostaje we współzależności z monarchią absolutną. Punkt widzenia Marksa jest zupełnie inny: Marks tworzy to pojęcie na nowo, by zdefiniować imperia archaiczne. Główne teksty dotyczące tej kwestii to: Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, tłum. Z. J. Wyrozembski, Książka i Wiedza 1986, s. 371 i nast.; Karl August Wittfogel, Władza totalna. Studium porównawcze despotyzmu wschodniego, tłum. M. Suchomski i in., Wydawnictwo Adam Marszałek 2004 (a także przedmowa Vidal-Naqueta w pierwszym wydaniu Le despotisme oriental, Minuit 1964, usunięta z drugiego na żądanie Wittfogela); Ferenc Tökei, Sur le mode de production asiatique, Academiai Kiado 1979; badania zespołu CERM, Sur le mode de production asiatique, Éd. Sociales 1969. 11 Warron stworzył słynną grę słów pomiędzy nexum i nec suum fit (= rzecz nie staje się własnością tego, kto ją otrzymał). Nexum jest w istocie podstawową formą archaicznego prawa rzymskiego, gdzie tym, co zobowiązuje, nie jest zgoda pomiędzy stronami zawierającymi umowę, lecz jedynie słowo pożyczkodawcy lub nadającego, w trybie magiczno-religijnym. Nie jest to umowa (mancypacja, mancipatio) i nie obejmuje ani kupna-sprzedaży, nawet kredytowanego, ani zysku, choć może, jak się nam zdaje, obejmować pewien rodzaj renty. Por. szczególnie Pierre Noailles, Fas et Jus, Les Belles Lettres; a także Dumézil, który podkreśla stosunek pomiędzy nexum i związaniem magicznym: Georges Dumézil, Mitra-Varuna, s. 118-124.

528

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Historyk Marks i archeolog Childe zgadzają się w następującej kwestii: archaiczne państwo imperialne, które właśnie nadkodowało wspólnoty rolnicze, wymaga przynajmniej pewnego rozwoju ich sił wytwórczych, ponieważ potrzebuje potencjalnych nadwyżek, by ustanowić państwowe rezerwy, utrzymywać wyspecjalizowane rzemiosło (metalurgię) i stopniowo wytworzyć funkcje publiczne. Dlatego Marks wiązał państwo archaiczne z pewnym „sposobem produkcji”. Wszelako ciągle przesuwamy coraz dalej w czasie początki owych państw neolitycznych. A gdy dopuszcza się możliwość niemal paleolitycznych imperiów archaicznych, to nie chodzi tu jedynie o czas ujęty ilościowo, ale o zmianę problematyki jakościowej. Çatal-Hüyük w Anatolii pozwala bardzo wzmocnić paradygmat imperialny: to rezerwa, zapas ziaren dzikich zbóż oraz względnie oswojonych zwierząt pochodzących z różnych obszarów, oddziałuje i pozwala działać, początkowo na zasadzie przypadku, krzyżowaniu (hybrydyzacji) i doborowi, z których wyłania się rolnictwo i niewielka hodowla12. Można dostrzec znaczenie tej zmiany na poziomie założeń, przesłanek zagadnienia. To już nie rezerwa wymaga potencjalnych nadwyżek, lecz odwrotnie. To już nie państwo wymaga ukształto­wanych wspólnot rolniczych i rozwiniętych sił wytwórczych; przeciwnie, ustanawia się ono bezpośrednio w środowisku zbieraczy-łowców, bez wcześniej istniejącego rolnictwa, bez metalurgii i to ono właśnie tworzy rolnictwo, hodowlę i metalurgię, najpierw na własnej ziemi, następnie narzuca je otaczającemu światu. Już nie wieś stopniowo tworzy miasto, lecz miasto tworzy wieś. Nie państwo wymaga sposobu produkcji, lecz odwrotnie, to państwo czyni z produkcji „sposób”. Ostatnie argumenty, pozwalające zakładać, że rozwój przebiega stopniowo, zostają unieważnione. Niczym ziarna w worku: wszystko zaczyna się przez przypadkową mieszaninę. „Rewolucja państwowa i miejska” może być paleolityczna, a nie neolityczna, jak sądził Childe. Ewolucjonizm kwestionowano na wiele sposobów (ruchy zygzakiem, brakujące tu i tam etapy, nieusuwalne rozcięcia całości). Widzieliśmy zwłaszcza, jak Pierre Clastres starał się rozbić ramy ewolucjonizmu za pomocą dwóch tez: 1) tak zwane społeczeństwa pierwotne nie były społeczeństwami bez państw, w tym znaczeniu, w jakim miałyby 12

Por. wykopaliska i prace Jamesa Mellaarta, Earliest Civilizations in the Near East, McGraw-Hill 1965 oraz Çatal-Hüyük, McGraw-Hill 1967. Urbanistka Jane Jacobs wywiodła z nich model imperialny, który nazwała „Nowym Obsydianem” (od skały wulkanicznej, zastygłej lawy, z której wykonywano narzędzia), sięgający początków neolitu, a nawet czasów dużo wcześniejszych. Jacobs kładzie nacisk na „miejskie” pochodzenie rolnictwa i rolę krzyżowań dokonujących się w miejskich spichlerzach: to rolnictwo wymaga rezerw, nie odwrotnie. W mającym się ukazać studium Jean Robert analizuje tezy Mellaarta i hipotezę Jane Jacobs oraz włącza je w nowe perspektywy badawcze: Décoloniser l’espace.

529

t ys i ąc P l at e au

nie osiągnąć pewnego stadium, lecz społeczeństwami antypaństwowymi, które wykształciły mechanizmy odpierania formy państwowej, uniemożliwiające jej krystalizację; 2) państwo wyłania się pod postacią nieredukowalnego przecięcia, nie jest ono bowiem wynikiem stopniowego rozwoju sił wytwórczych (nawet „rewolucja neolityczna” nie może zostać zdefiniowana jako funkcja bazy ekonomicznej)13. Jednakże nie da się zerwać z ewolucjonizmem przez wytyczenie samego tylko cięcia: Clastres, w ostatnim stadium swej pracy, utrzymywał, że społeczeństwa antypaństwowe istniały uprzednio, autarkicznie i przypisywał wykształcony przez nie mechanizm bardzo tajemniczemu przeczuciu tego, co odpierały, a co jeszcze nie istniało. Mówiąc ogólniej, zdumiewająca jest dziwaczna obojętność, jaką etnologia objawia wobec archeologii. Można powiedzieć, że etnolodzy, odgrodzeni każdy na własnym obszarze, wolą porównywać je między sobą metodą abstrakcyjną czy też strukturalną, z całą ścisłością, lecz odmawiają zestawienia ich z obszarami archeologicznymi, które naraziłyby na szwank tę autarkię. Wywołują zdjęcia swoich dzikich, lecz z góry odrzucają możliwość współistnienia i nakładania się na siebie dwóch map – etnograficznej i archeologicznej. A przecież Çatal Hüyük mogło obejmować strefę wpływu o średnicy trzech tysięcy kilometrów; i jak można nie wyjaśnić stale pojawiającego się zagadnienia stosunku współistnienia społeczeństw pierwotnych i imperiów, choćby nawet neolitycznych? Tak długo, jak nie uwzględnia się archeologii, kwestia stosunku etnologii i historii sprowadza się do idealistycznego porównania i nie zostanie odsłonięta poza absurdalnym motywem społeczeństwa bez historii lub też społeczeństwa przeciw historii. Wszystko nie jest państwem, właśnie dlatego, że państwa istniały zawsze i wszędzie. Nie tylko pismo wymaga państwa, lecz także mówienie, język i mowa. Samowystarczalność, autarkia, niezależność, uprzednie istnienie wspólnot pierwotnych – to marzenie etnologa: nie dlatego, że te wspólnoty koniecznie zależą od państw, lecz dlatego, że współistnieją z nimi w złożonej sieci. Jest prawdopodobne, że oddalone od siebie społeczeństwa pierwotne utrzymywały stosunki „od początku”, i to nie tylko za pośrednictwem kolejnych sąsiadów, i że stosunki te przenikały też przez państwa, nawet jeśli państwa dokonywały jedynie lokalnego i częściowego ich pochwycenia. Samo mówienie i język, niezależnie od pisma, nie definiuje grup zamkniętych, które rozumieją się między sobą, lecz 13

530

Pierre Clastres, La société contre l’Etat, Minuit 1974. Widzieliśmy już jak, według Clastres’a, pierwotna wojna była jednym z zasadniczych mechanizmów odpierania państwa, jako że podtrzymywała ona opór i rozproszenie niewielkich, segmentowych grup. Jednak, z tego punktu widzenia, pierwotna wojna pozostaje również podporządkowana mechanizmom sprzysiężenia i nie autonomizuje się w maszynę, nawet gdy zawiera wyspecjalizowane ciało.

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

określa przede wszystkim stosunki między grupami, które się nie rozumieją: jeśli istnieje mowa, to przede wszystkim między tymi, którzy nie mówią tym samym językiem. Mowa jest wytwarzana właśnie dlatego: dla przekładu, nie dla komunikacji. W społeczeństwach pierwotnych istnieje tyleż dążności „poszukujących” państwa, tyleż wektorów działających w kierunku państwa, ile jest ruchów w państwie lub poza nim, zmierzających do tego, by się od niego oddalić, by się w nim schronić lub też by skłonić je do ewolucji, lub nawet znieść je: wszystko to współistnieje, w ciągłej interakcji. Ewolucjonizm ekonomiczny jest niemożliwy, nie da się w ogóle uwierzyć w ewolucję, nawet rozgałęziającą się: „zbieracze – łowcy – hodowcy – rolnicy – przemysłowcy”. Nie lepiej ma się rzecz z ewolucjonizmem etologicznym: „koczownicy – pół-koczownicy – osiadli”. Ani też z ewolucjonizmem ekologicznym: „rozproszona autarkia lokalnych grup – wioski i osady – miasta – państwa”. Wystarczy sprawić, aby te abstrakcyjne ewolucje nałożyły się na siebie, a cały ewolucjonizm upada: na przykład, oto miasto, które tworzy rolnictwo, nie przechodząc przez osady. Kolejny przykład, to nie koczownicy nie poprzedzają osiadłych, to nomadyzm jest ruchem, stawaniem się, oddziałującym na osiadłych, podczas gdy osiedlanie jest zatrzymaniem, które unieruchamia koczowników: Gryaznov pokazał w tym względzie, że najdawniejszy nomadyzm może zostać ściśle przypisany jedynie populacjom, które porzuciły swe quasi-miejskie osiedlenie, swą pierwotną trasę wędrówki, by oddać się koczownictwu14. To w tych warunkach koczownicy wynajdują maszynę wojenną, jako to, co zajmuje czy wypełnia przestrzeń koczowniczą, przeciwstawiając się miastom i państwom, do których zniesienia dąży. Ludy pierwotne miały już mechanizmy wojenne, współdziałające w powstrzymywaniu kształtowania się państwa; lecz mechanizmy te zmieniają się, gdy zyskują autonomię w szczególnej maszynie nomadyzmu, odpierającej państwa. Nie da się stąd jednak wyprowadzić tezy o ewolucji, choćby biegnącej zygzakiem od ludów pierwotnych do państw i od państw do nomadycznych maszyn wojennych: lub przynajmniej zygzak nie wyznacza następstw, lecz przechodzi przez miejsca topologii określającej tu społeczeństwa pierwotne, tam państwa, ówdzie maszyny wojenne. Nawet wówczas, gdy państwo przywłaszcza sobie maszynę wojenną, zmieniając jej naturę, jest to zjawisko z zakresu przemieszczenia, przeniesienia, a nie ewolucji. Nomada istnieje wyłącznie w stawaniu się, w interakcji; dotyczy to jednak także ludów pierwotnych. Historia to 14 Według Gryaznova to osiadli rolnicy w epoce brązu oddali się koczownictwu na stepie: jest to przykład zygzakowatego ruchu ewolucji. Zob. Mikail Gryaznov, Sibérie du Sud, Nagel 1969, s. 99, 133-134.

531

t ys i ąc P l at e au

nic innego, jak tylko przekład współistnienia stawań się na następstwa. Wspólnoty mogą być wędrowne, na wpół osiadłe, osiadłe albo koczownicze, co nie oznacza, że stanowią stadia przygotowawcze państwa, które już tam jest, lub jest gdzie indziej albo gdzieś z boku. Czy można stwierdzić przynajmniej, że zbieracze-łowcy są „prawdziwymi” ludami pierwotnymi i pozostają mimo wszystko podstawą czy też minimalnym warunkiem wstępnym kształtowania się państwa, jakkolwiek daleko byśmy jej nie sytuowali? Taki punkt widzenia można przyjąć jedynie pod warunkiem przyjęcia pewnej nader niewystarczającej koncepcji przyczynowości. To prawda, że nauki humanistyczne, wraz z ich materialistycznymi, ewolucjonistycznymi, a nawet dialektycznymi schematami, są uboższe i mniej złożone pod względem relacji przyczynowych w porównaniu z fizyką, a nawet biologią. Fizyka i biologia stawiają nas wobec przyczynowości wspak, pozbawionych celowości, niemniej zaświadczających o oddziaływaniu przyszłości na teraźniejszość czy teraźniejszości na przeszłość: dlatego fala zbieżna i antycypowany potencjał implikują odwrócenie czasu. To owe modele przyczynowości na wspak, bardziej niż cięcia czy zygzaki, zakłócają ewolucję. Tak samo, w dziedzinie, która nas zajmuje, nie wystarczy stwierdzić, że państwo neolityczne czy nawet paleolityczne, kiedy już się pojawi, oddziałuje na otaczający świat zbieraczy-łowców. Działa ono już zanim się pojawi, jako aktualna granica, którą społeczeństwa pierwotne ze swej strony odpierają albo jako punkt, ku któremu się schodzą, nie mogąc go jednak osiągnąć bez samounicestwienia. W społeczeństwach tych istnieją jednocześnie wektory skierowane ku państwu, odpierające państwo mechanizmy i punkt zbiegu, wypychany, umieszczany na zewnątrz, w miarę jak się do niego zbliżamy. Odpieranie to także antycypowanie. Oczywiście, sposób, w jaki państwo zaczyna istnieć, nie jest tym samym sposobem, w jaki preegzystuje ono z powodu odpierania granicy; stąd nieusuwalna przygodność. Aby jednak nadać pozytywny sens idei „przeczucia” czegoś, co jeszcze nie istnieje, należy pokazać, jak to, co nie istnieje, już działa pod postacią inną, niż postać jego istnienia. Pojawiwszy się, państwo oddziałuje na zbieraczy-łowców, narzucając im rolnictwo, hodowlę, zaawansowany podział pracy itd.: a zatem przybiera kształt fali odśrodkowej lub rozbieżnej. Zanim jednak jeszcze się pojawi, państwo już działa, przybierając kształt zbieżnej czy też dośrodkowej fali zbieraczy-łowców, fali, która znosi się właśnie w punkcie zbiegu, wyznaczającym odwrócenie znaków albo pojawienie się państwa (stąd wewnętrzna i funkcjonalna niestabilność owych pierwotnych społeczeństw15). Z tego punktu widzenia 15

532

Jean Robert podkreśla to pojęcie „odwrócenia znaków i przekazów”: „W pierwszej fazie informacje krążą zasadniczo od peryferii ku centrum, lecz osiągając

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

konieczne jest zatem przemyślenie współczesności lub współistnienia dwóch przeciwstawnych ruchów, dwóch kierunków czasu – ludów pierwotnych „przed” państwem i państwa „po” ludach pierwotnych – niczym dwóch fal, które z naszej perspektywy zdają się wzajemnie wykluczać lub też następować po sobie, rozwijając się równocześnie w mikrologicznym, mikropolitycznym, „archeologicznym” polu molekularnym. Istnieją również mechanizmy wspólnotowe, które równocześnie odpierają i antycypują kształtowanie się władzy centralnej. Pojawia się ona zatem w zależności progu albo stopnia, względem którego to, co antycypowane, nabiera spójności lub nie, to zaś, co odpierane, przestaje być odpierane i nadchodzi. Ów próg spójności czy też przymusu nie ma ewolucyjnego charakteru, lecz współistnieje z tym, co znajduje się poniżej niego. Co więcej, należy rozróżnić progi spójności: miasto i państwo nie są tym samym, niezależnie od tego, jak bardzo by się uzupełniały. „Rewolucja miejska” i „rewolucja państwowa” mogą zbiec się ze sobą, jednak nie mogą się zlać w jedno. W obydwu przypadkach istnieje władza centralna, jednak nie ma ona tej samej postaci. Niektórzy autorzy zdołali odróżnić system imperialny czy pałacowy (pałac-świątynia) od systemu miejskiego. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z miastem, lecz w pierwszym jest ono wynikiem rozrostu pałacu albo świątyni, w drugim zaś pałac jest wynikiem okrzepnięcia miasta. W pierwszym wypadku miastem, w pełnym znaczeniu tego słowa, jest stolica, w drugim zaś – metropolia. Już przykład Sumeru świadczy o przyjęciu miejskiego rozwiązania, w odróżnieniu od imperialnego rozwiązania egipskiego. Jednak to przede wszystkim świat śródziemnomorski, wraz z Pelazgami, Fenicjanami, Grekami i Kartagińczykami stworzył tkankę miejską odrębną od imperialnych organizmów Orientu16. Nie mamy tu znów do czynienia z ewolucją, lecz z dwoma współistniejącymi ze sobą progami spójności. Różnią się one pod wieloma względami. Miasto jest korelatem drogi. Istnieje ono jedynie w związku z krążeniem i obiegami; jest wyróżniającym się punktem tworzących je albo tworzonych przez nie obiegów. Miasto określa się przez wejścia i wyjścia, coś musi do nich wjeżdżać i coś musi je opuszczać. Wprowadza pewien punkt krytyczny, miasto emituje ku światu wiejskiemu coraz bardziej imperatywne wiadomości” i staje się eksporterem (Décoloniser l’espace). 16 Na temat miast chińskich i ich podległości zasadzie imperialnej zob. Étienne Balazs, La bureaucratie cèleste, Gallimard 1968. A także Braudel: „tak w Indiach, jak i w Chinach struktura społeczna przeszkadza w swobodnym rozwoju miast. Nie stają się one niezależne nie tylko z powodu wymierzanych przez mandaryna kar chłosty czy okrucieństw władcy wobec kupców lub prostych obywateli, lecz i dlatego, że społeczeństwo tkwi w ramach wyznaczonych przez wcześniejsze procesy krystalizowania się jego form”, Fernand Braudel, Kultura materialna i kapitalizm XV-XVIII wiek, t.1, tłum. M. Ochab, P. Graff, PIW 1992, s. 436.

533

t ys i ąc P l at e au

ono określoną częstotliwość. Dokonuje ono polaryzacji materii, biernej, żywej lub ludzkiej; sprawia, że gromada, przepływ, płyną to tu, to tam, wzdłuż linii poziomych. Miasto jest zjawiskiem trans-spójności, siecią, ponieważ u swych podstaw jest powiązane z innymi miastami. Stanowi ono próg deterytorializacji, dowolny materiał powinien być bowiem wystarczająco zdeterytorializowany, aby wejść w obręb sieci, poddać się polaryzacji, włączyć się w obieg miejskiego i drogowego przekodowania. Deterytorializacja osiąga maksimum w dążeniu miast handlowych i nadmorskich do oddzielania się od głębi kraju, od wsi (Ateny, Kartagina, Wenecja…). Często podkreślano handlowy charakter miasta, choć handel może mieć również całkiem duchowy wymiar, jak w przypadku sieci klasztorów lub miast-świątyń. Miasta są punktami-obiegami wszelkiego rodzaju, stanowiącymi kontrapunkt dla linii poziomych; punktami pełnej, choć lokalnej integracji biegnącej od miasta do miasta. Każde z nich stanowi władzę centralną o polaryzującym i środowiskowym charakterze, wymuszająca koordynację. Stąd egalitarne pretensje władzy, bez względu na przybraną przez nią postać, tyrańską, demokratyczną, oligarchiczną czy arystokratyczną... Władza miasta wynajduje ideę magistratury, całkiem odmienną od państwowej koncepcji urzędu17. Jednak kto wie, w czym tkwi największa miejska przemoc? Państwo działa inaczej: w jego wypadku zachodzi zjawisko wewnętrznej spójności. Wprawia ono w rezonans wszystkie punkty, niekoniecznie będące już biegunami-miastami, lecz punktami zupełnie odmiennego charakteru, zwłaszcza geograficznego, etnicznego, językowego, moralnego, ekonomicznego czy technologicznego..., wprawia ono we wzajemny rezonans miasto i wieś. Działa poprzez uwarstwienie, to znaczy formuje pionową i zhierarchizowaną całość, która przecina linie poziome, podążając w głąb. Utrzymuje ono więc dane elementy jedynie poprzez zerwanie ich relacji z innymi elementami, które stają się przez to zewnętrzne, wyhamowuje je, spowalnia lub kontroluje te relacje. Jeśli państwo samo ma obieg, to jest to obieg wewnętrzny, który zależy przede wszystkim 17 W odniesieniu do wszystkich tych wątków, François Châtelet podważa klasyczne pojęcie państwa-miasta i wyraża wątpliwość, jakoby miasto ateńskie mogło zostać porównane z jakimkolwiek państwem (La Grèce classique, la Raison, l’Etat w: tegoż, En marge. L’Occident et ses autres, Aubier 1978). Podobne problemy pojawiają się w odniesieniu do islamu, lecz również do Włoch, Niemiec i Flandrii w XI wieku: władza polityczna nie wymaga formy państwowej. Na przykład wspólnota miast hanzeatyckich, pozbawiona urzędników, bez armii, a nawet bez osobowości prawnej. Miasto jest zawsze wplątane w sieć miast, właśnie dlatego „sieć miast” nie jest zbieżna z „mozaiką państw”: w kwestii wszystkich tych zagadnień zob. rozważania François Fourqueta i Liona Murarda, Généalogie des équipements collectifs, 10-18 UGE 1976, s. 79-106.

534

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

od oddźwięku; jest to strefa samoodniesienia, która odrywa się w ten sposób od reszty sieci, by tym ściślej kontrolować stosunki z resztą sieci. Idzie nie o to, by stwierdzić, czy to, co pozostaje, jest naturalne, czy sztuczne (granice); z całą pewnością zachodzi tu deterytorializacja, lecz wynika ona z tego, że samo terytorium jest ujmowane jako przedmiot, jak materiał podlegający uwarstwieniu, wprawiany w rezonans. Dlatego władza centralna państwa jest hierarchiczna i ustanawia służbę urzędniczą; centrum nie mieści się w środku, lecz u góry, gdyż może łączyć to, co oddziela, wyłącznie przez podporządkowanie. Z pewnością, państwa są równie wielorakie jak miasta, lecz jest to wielość zupełnie innego typu: istnieje tyle państw, ile pionowych cięć w głąb, każde z nich jest oddzielone od pozostałych, miasto zaś nie daje się oddzielić od horyzontalnej sieci miast. Każde państwo jest globalną (a nie lokalną) integracją, nadmiarem wynikającym ze swego rezonansu (a nie częstotliwością), działaniem stratyfikacji (a nie polaryzacji ośrodka). Można odtworzyć sposób, w jaki społeczeństwa pierwotne odpierały oba progi naraz, jednocześnie je antycypując. Lévi-Strauss pokazuje, jak te same wioski przedstawiane są na dwa sposoby, segmentowy i egalitarny oraz otaczający i hierarchiczny. Istnieją jakby dwa potencjały, jeden, który antycypuje wspólny dwóm poziomym segmentom punkt centralny, i drugi, będący, przeciwnie, punktem centralnym zewnętrznym względem prostej18. Społeczeństwom pierwotnym wcale nie brak formacji władzy: mają ich one całkiem sporo. Jednak tym, co przeszkadza w krystalizacji potencjalnych punktów centralnych, w nabraniu przez nie spójności, są właśnie mechanizmy, które sprawiają, że owe formacje władzy nie rezonują ze sobą w wyższym punkcie ani nie polaryzują się w punkcie wspólnym: kręgi nie są w rzeczywistości koncentryczne, dwa segmenty wymagają zaś trzeciego, za pośrednictwem którego się łączą19. To w tym znaczeniu społeczeństwa pierwotne znajdują się poniżej progu miejskiego, tak jak i poniżej progu państwowego. Jeśli weźmiemy teraz pod uwagę dwa progi spójności, zobaczymy wyraźnie, że prowadzą one do deterytorializacji w stosunku do pierwotnych kodów terytorialnych. Na próżno można pytać, co jest pierwsze, miasto czy państwo, rewolucja miejska czy państwowa, ponieważ wzajemnie się one zakładają. By dokonać żłobienia przestrzeni, potrzeba zarówno melodycznej linii miast, jak i harmonicznych cięć państwa. Jedyne pytanie, jakie się tu narzuca, dotyczy możliwości odwrotnego 18 Claude Lévi-Strauss, Antropologia strukturalna, tłum. K. Pomian, Wydawnictwo KR 2000, s. 135-6. 19 Na przykład Louis Berthe analizuje konieczność istnienia „trzeciej wioski”, utrudniającej domknięcie się usytuowanego obiegu: Aînés et cadets, l’alliance et la hiérarchie chez les Baduj, „L’Homme” nr 3/4, 1965, s. 214-215.

535

t ys i ąc P l at e au

stosunku zachodzącego w ramach tej wzajemnej relacji. Ponieważ, o ile archaiczne państwo imperialne obejmuje z konieczności znaczną liczbę miast, to miasta te pozostają mu podporządkowane na tyle, na ile Pałac strzeże monopolu na handel zewnętrzny. Z drugiej strony, miasto dąży do wyzwolenia się, o ile nadkodowanie państwa samo wzbudza zdekodowane przepływy. Dekodowanie dołącza się do deterytorializacji i ją wzmacnia: niezbędne przekodowanie przechodzi zatem w pewną autonomię miast albo też przebiega bezpośrednio poprzez miasta handlowe i związkowe wyzwolone z formy państwowej. Ten właśnie proces rodzi miasta, które nie znajdują się już w żadnej relacji do swej właściwej ziemi, ponieważ zapewniają handel między imperiami albo jeszcze lepiej, same tworzą swobodną sieć handlową z innymi miastami. Istnieje zatem pewna historia właściwa miastom znajdującym się w strefach najbardziej intensywnego dekodowania: zarówno w egejskim świecie starożytnym, jak i w zachodnim świecie średniowiecza i odrodzenia. Czy nie można stwierdzić, że kapitalizm jest owocem miast i rodzi się wówczas, gdy miejskie przekodowanie stopniowo zastępuje państwowe nadkodowanie? Nie zawsze jednak jest to prawda. To nie miasta tworzą kapitalizm. Miasta handlowe i bankowe bowiem, wraz z ich bezproduktywnością, ich obojętnością na resztę kraju, nie dokonują przekodowania, o ile nie wchłoną również ogólnego sprzężenia zdekodowanych przepływów. Jeśli prawdą jest, że antycypują one kapitalizm, to wyłącznie o tyle, o ile równocześnie go odpierają. Są poniżej tego nowego progu. Należy zatem postawić hipotezę dotyczącą mechanizmów, które równocześnie antycypują i wchłaniają: mechanizmy te działają również w miastach „przeciw” państwu i „przeciw” kapitalizmowi, zachodzą więc nie tylko w społeczeństwach pierwotnych. W ostatecznym rozrachunku, to dzięki formie państwowej, a nie dzięki formie miejskiej zatriumfuje kapitalizm: gdy państwa zachodnie staną się wzorcami realizacji dla aksjomatyki zdekodowanych przepływów, a przez to ponownie ujarzmią miasta. Jak mówi Braudel, „za każdym jednak razem w takich wyścigach brało udział dwu zawodników, państwo i miasto. Zwykle państwo zwyciężało (...), wszędzie w Europie z instynktowną gorliwością poddało ono miasta dyscyplinie, uciekając się niekiedy do użycia siły (...). [Państwa] przyłączyły się do szybkiego pędu miast”20. Jednak dzieje się tak tylko za jakąś 20 Fernand Braudel, Kultura materialna…, s. 427, 432, 437 (na temat stosunków miasto-państwo na Zachodzie). Jak zauważa Braudel, jedną z przyczyn zwycięstwa państw nad miastami poczynając od XV wieku było to, że samo państwo zdołało zawłaszczyć sobie maszynę wojenną: poprzez pobór wojskowy związany z terytorium, inwestycje materialne, uprzemysłowienie wojny (to raczej w manufakturach wytwarzających broń niż w wytwórniach szpilek pojawia się produkcja seryjna i jej mechaniczny podział). Miasta handlowe przeciwnie,

536

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

cenę; w rzeczywistości, jeśli to nowoczesne państwo dostarcza kapitalizmowi wzorców realizacji, tym, co okazuje się w ten sposób zrealizowane, jest niezależna, światowa aksjomatyka, będąca niczym jedno i to samo Miasto, megalopolis lub „megamaszyna”, którego częścią są państwa niczym dzielnice. Formacje społeczne definiujemy przez procesy maszynowe, a nie przez sposoby produkcji (które zależą właśnie od tych procesów). W ten sposób społeczeństwa pierwotne definiują się przez mechanizmy odpierania-antycypacji; społeczeństwa państwowe definiują się przez aparaty pochwycenia; społeczeństwa miejskie – przez narzędzia polaryzacji; społeczeństwa koczownicze – przez maszyny wojenne; organizacje międzynarodowe czy raczej ekumeniczne definiują się wreszcie przez obejmowanie różnorodnych formacji społecznych. Właśnie dlatego, że procesy te są zmiennymi współistnienia stanowiącego przedmiot topologii społecznej, różne, łączące się ze sobą formacje współistnieją ze sobą. Co więcej, współistnieją one na dwa sposoby, na sposób zewnętrzny i wewnętrzny. Z jednej strony, społeczeństwa pierwotne nie odpierają formowania się imperium lub państwa, o ile go równocześnie nie antycypują, jednak nie antycypują go, o ile nie jest ono już obecne, pozostając już w jego horyzoncie. Z kolei państwa nie dokonują pochwycenia, o ile to, co pochwytywane, nie współistnieje z nimi, stawiając im opór w obrębie społeczeństw pierwotnych i wymykając się ku nowym formom, miastom, maszynom wojennym... Liczbowy skład maszyn wojennych nakłada się na pierwotną organizację rodową, a równocześnie sprzeciwia się geometrycznej organizacji państwa i fizycznej organizacji miasta. To właśnie zewnętrzne współistnienie – interakcja – wyraża się samo przez siebie w międzynarodowych całościach. Z całą pewnością nie czekały one na kapitalizm ze swym uformowaniem: od czasów neolitu, a nawet od paleolitu, znajdujemy ślady organizacji ekumenicznych, które świadczą o istnieniu handlu prowadzonego na duże odległości, obecne równocześnie w najróżniejszych formacjach społecznych (już wcześniej widzieliśmy to na przykładzie metalurgii). Problem dyfuzji i dyfuzjonizmu jest źle postawiony, o ile zakłada się istnienie ośrodka dyfuzji. Wymaga ona bowiem połączenia potencjałów pochodzących z bardzo odmiennych porządków: każda dyfuzja działa w środowisku, poprzez nie, jak wszystko to, co się „rozrasta”, niczym kłącze. Ekumeniczna organizacja międzynarodowa nie rozwija się, wychodząc od jakiegoś imperialnego centrum, które zostaje wprowadzone do danego środowiska zewnętrznego, dążąc do jego ujednorodnienia; nie sprowadza się potrzebują wojen gwałtownych, opartych na najemnikach, nie mogą skoszarować maszyny wojennej.

537

t ys i ąc P l at e au

ona tym bardziej do stosunków między formacjami tego samego rodzaju, na przykład, między państwami (Liga Narodów lub ONZ). Przeciwnie, tworzy ona środowisko pośrednie pomiędzy różnymi, współistniejącymi porządkami. Nie ma ona również charakteru wyłącznie ekonomicznego czy handlowego, jest w równym stopniu religijna, artystyczna itd. To w tym znaczeniu określić można mianem organizacji międzynarodowej wszystko, co zdolne jest przebiegać jednocześnie przez różne formacje społeczne, przez państwa, miasta, pustynie, maszyny wojenne, społeczeństwa pierwotne. Wielkie, historyczne formacje handlowe nie mają po prostu miast-biegunów, lecz segmenty pierwotne, imperialne, koczownicze, przez które przechodzą, ryzykując wyjście pod inną postacią. Samir Amin ma zdecydowanie rację, twierdząc, że nie istnieje ekonomiczna teoria stosunków międzynarodowych, nawet wówczas, gdy mają one ekonomiczny charakter, a to dlatego, że obejmują one jednocześnie różnorodne formacje21. Organizacja ekumeniczna nie wychodzi od państwa, choćby imperialnego, jako że państwo imperialne stanowi jedynie jej część, i to we właściwy sobie sposób, na miarę swego porządku, polegającego na wychwytywaniu z niej wszystkiego, co się da. Organizacja nie działa poprzez stopniowe ujednorodnienie ani przez scałościowanie, lecz przez nabranie spójności lub zestalenie tego, co różnorodne jako takie. Na przykład, religia monoteistyczna odróżnia się od kultu terytorialnego za sprawą roszczenia do uniwersalności. Roszczenie to nie ma jednak na celu ujednorodnienia i obowiązuje tylko o tyle, o ile zgłaszane jest wszędzie: tak właśnie chrześcijaństwo nabrało zarówno imperialnego, jak i miejskiego charakteru, choć za cenę zmontowania własnych band, pustkowi, własnych maszyn wojennych22. To samo dotyczy ruchu rzemieślniczego, który nie mógł się obyć nie tylko bez swych miast i imperiów, lecz również bez swych koczowników, band i własnych dzikusów. Można zgłosić zastrzeżenie, że przynajmniej w przypadku kapitalizmu międzynarodowe stosunki ekonomiczne, a ostatecznie wszystkie stosunki międzynarodowe, dążą do ujednorodnienia formacji społecznych. Można tutaj przywołać nie tylko bezwzględne i skoordynowane niszczenie społeczeństw pierwotnych, lecz również upadek ostatnich formacji despotycznych – na przykład, imperium osmańskiego, które stawiało zbyt wielki opór i cechowało się zbyt wielkim bezwładem. To zastrzeżenie jest uzasadnione tylko częściowo. W tej mierze, 21

Jest to motyw często rozwijany przez Samira Amina: „Ponieważ teoria stosunków pomiędzy różnymi formacjami społecznymi nie może mieć charakteru ekonomicznego, stosunki międzynarodowe, które sytuują się dokładnie w tych ramach, nie mogą dać podstaw dla wypracowania teorii ekonomicznej” (Samir Amin, Le développement inegal, Minuit 1974, s. 124 i nast.). 22 Zob. Jacques Lacarrière, Les hommes ivres de Dieu, Fayard 1975.

538

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

w jakiej kapitalizm wprowadza aksjomatykę (produkcję na potrzeby rynku) wszystkie państwa i wszystkie formacje społeczne dążą do wzajemnej izomorfizacji, w oparciu na wzorcach realizacji: istnieje tylko jeden, centralny, światowy rynek, to znaczy rynek kapitalistyczny, do którego należą nawet kraje określane mianem socjalistycznych. Organizacja światowa nie przebiega już „między” różnorodnymi formami, ponieważ zapewnia ona izomorfizm formacji. Jednak błędem jest mylenie izomorfizmu z jednorodnością. Z jednej strony, izomorfizm pozwala trwać albo nawet wzbudzić wielką różnorodność państw (państwa demokratyczne, totalitarne, a tym bardziej państwa „socjalistyczne”, nie są wyłącznie konstrukcjami fasadowymi). Z drugiej strony, międzynarodowa aksjomatyka kapitalizmu jest w stanie zagwarantować izomorfizm rozmaitych formacji jedynie tam, gdzie rynek wewnętrzny rozwija się i powiększa, to znaczy „w centrum”. Jednak wspiera ona pewną peryferyjną polimorficzność czy wręcz jej wymaga; pomimo że nie jest nasycona, czynnie przesuwa swoje granice: stąd też wynika istnienie heteromorficznych formacji społecznych na peryferiach; z pewnością nie stanowią one przeżytku lub formy przejściowej, ponieważ realizują ultranowoczesną produkcję kapitalistyczną (ropa, kopalnie, plantacje, surowce, stal i żelazo, chemia...), mając zarazem przed- lub pozakapitalistyczny charakter, w związku z innymi aspektami ich produkcji oraz wymuszonej nieadekwatności rynku wewnętrznego względem rynku światowego23. Nawet uzyskawszy postać kapitalistycznej aksjomatyki, organizacja międzynarodowa wymaga niejednorodności formacji społecznych, buduje i wspiera swój „trzeci świat”. Zachodzi tu nie tylko zewnętrzne współistnienie formacji, lecz także wewnętrzne współistnienie procesów maszynowych. Dzieje się tak ze względu na to, że każdy proces może funkcjonować w innej „mocy” niż ta, która jest mu właściwa, może być przejęty przez moc, która łączy się z innym procesem. Państwo jako aparat pochwycenia ma moc zawłaszczenia; jednak ściśle rzecz biorąc, moc ta nie polega wyłącznie na tym, że chwyta ono wszystko, co może, wszystko, co jest możliwe, z materii określanej jako gromada. Aparat pochwycenia zawłaszcza także maszynę wojenną, narzędzia polaryzacji, mechanizmy antycypacji-odpierania. 23

Samir Amin analizuje tę specyfikę „formacji peryferyjnych” Trzeciego Świata i wyróżnia dwa zasadnicze ich rodzaje, wschodni i afrykański oraz amerykański: „Ameryki, Azja i arabski Wschód, a także czarna Afryka nie były przekształcane w ten sam sposób, ponieważ nie zostały dołączone do centrum na tych samych etapach kapitalistycznego rozwoju, a zatem nie pełniły w jego ramach tych samych funkcji” (Le développement inégal, s. 257 i nast.; oraz L’accumulation à l’échelle mondiale, Éd. Anthropos 1970, s. 373-376). Wiemy w każdym razie, że centrum i peryferia, w pewnych warunkach, są zmuszone do wymieniania się wzajemnie własnościami.

539

t ys i ąc P l at e au

Można to ująć odwrotnie: mechanizmy antycypacji-odpierania obdarzone wielką mocą przenoszenia, nie działają wyłącznie w społeczeństwach pierwotnych, lecz przechodzą w miasta, które odpierają formę państwową, w państwa odpierające kapitalizm, w sam kapitalizm, o ile odpiera on lub rozszerza swe własne granice. Nie ograniczają się one również do użycia innych mocy, lecz odkształcają ogniska oporu czy ogniska zapalne, jak widzieliśmy w przypadku zjawiska „bandy”, mającej własne miasta, własny internacjonalizm itd. Podobnie maszyny wojenne mają moc przemiany, za sprawą której dają się schwytać państwom, lecz dzięki której zarazem opierają się temu pochwyceniu i odradzają się pod innymi postaciami, mając „cele” inne niż wojna (rewolucja?). Każda moc jest siłą deterytorializacji, wchodzącą w sojusz z innymi siłami bądź się im przeciwstawiającą (nawet w społeczeństwach pierwotnych istnieją nośniki deterytorializacji). Każdy proces może wystąpić w innej mocy, jednak może również podporządkować inne procesy swej własnej mocy. Twierdzenie XII: Pochwycenie Czy można ujmować „wymianę” między obcymi sobie grupami pierwotnymi niezależnie od jakichkolwiek odniesień do takich pojęć jak zapas, praca czy towar? Zdaje się, że zmodyfikowana wersja marginalizmu pozwala sformułować tu pewną hipotezę. Znaczenie marginalizmu nie wynika z jego skrajnie wadliwej teorii ekonomicznej, lecz z mocy logicznej, która uczyniła, na przykład, z Jevonsa kogoś pokroju Lewisa Carolla w dziedzinie ekonomii. Dane są dwie abstrakcyjne grupy, z których jedna (A) oferuje zboże, a otrzymuje siekiery, druga (B) zaś odwrotnie. Do czego odnosi się wspólna ocena wartości przedmiotów? Opiera się ona na idei ostatnich otrzymanych przedmiotów czy raczej takich, które byłyby do przyjęcia, odpowiednio z jednej i z drugiej strony. Przez „ostatni” lub „marginalny” należy rozumieć nie tyle ostatnio otrzymany czy ostateczny, lecz raczej przedostatni, drugi od końca, to znaczy ostatni zanim – zanim rzekoma wymiana straciła wszelką opłacalność dla wymieniających albo zmusiła ich do wejścia w inny układ. Przyjmuje się zatem, że grupa kopieniacza A, która otrzymuje siekiery, ma pewną „koncepcję” dotyczącą liczby siekier wymuszających zmianę układu; z kolei grupa wytwórcza B ma „koncepcję” dotyczącą ilości zboża, które zmusiłoby ją do zmiany jej układu. Można by zatem powiedzieć, że stosunek zboża do siekier jest określany przez ostatnią masę zboża (dla grupy B), która odpowiada ostatniej siekierze (dla grupy A). Ostatni element jako przedmiot wspólnej oceny wartości będzie określał wartość całego szeregu. Wyznacza on punkt, w którym układ musi się odtworzyć, zacząć działać na nowo albo wejść w nowy cykl, ulokować się na innym terytorium,

540

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

poza którym układ nie będzie mógł istnieć jako taki. Tak więc jest to element przedostatni, drugi od końca, ponieważ znajduje się przed samym końcem. Z ostatecznym elementem mamy do czynienia, gdy układ musi zmienić swoją naturę: B ma zasadzić dodatkowe ziarno, A z kolei ma przyspieszyć rytm swych nasadzeń i pozostać na tej samej ziemi. Możemy zatem wprowadzić pojęciową różnicę między „granicą” a „progiem” w sposób następujący: granica oznacza to, co przedostatnie, to, co wyznacza konieczne wznowienie, z kolei próg oznacza to, co ostateczne, co wyznacza nieuchronną zmianę. Jest to cecha każdego przedsięwzięcia ekonomicznego – zawierać ocenę granicy, za którą musi ono zmodyfikować swoją strukturę. Marginalizm usiłuje pokazać częstotliwości występowania owego mechanizmu opartego na tym, co przedostatnie: nie tylko ostatni z przedmiotów na wymianę, lecz również ostatni z przedmiotów do wyprodukowania, a wręcz ostatni producent, producent graniczny albo krańcowy, zanim zmianie ulegnie cały układ24. Jest to ekonomia życia codziennego. A więc, czymże jest owa ostatnia szklanka, jak mówi alkoholik? Alkoholik dokonuje subiektywnej oceny tego, co może znieść. To, ile może znieść, określa właśnie granicę, za którą, według niego, będzie mógł rozpocząć od nowa (uwzględniając zmianę, przerwę...). Jednak za tą granicą istnieje jeszcze próg, który skłania go do zmiany całego układu, zarówno w odniesieniu do natury trunków, jak i miejsca i pory, w których zwykł pić; może być też jeszcze gorzej, może włączyć się w układ samobójczy albo układ medyczny, szpitalny itd... Nie ma znaczenia, czy sam siebie oszukuje, czy też posługuje się motywem pod tytułem „zamierzam z tym skończyć”, motywem tego, co ostatnie. Liczy się tylko istnienie pewnego krańcowego kryterium i marginalistycznej oceny, które mają spontaniczny charakter i regulują wartość całej serii „kieliszków”. Stąd też znaczenie zwrotu „mieć ostatnie słowo” w układzie-scenie małżeńskiej. Każdy z partnerów od początku szacuje objętość lub ciężar ostatniego słowa, które da mu przewagę i zamknie dyskusję, wyznaczając koniec ćwiczenia czy też cyklu w układzie, dzięki czemu wszystko może się rozpocząć od nowa. Każdy kalkuluje swe słowa w zależności od oceny tego ostatniego słowa i luźno określonego czasu, w którym trzeba je wygłosić. Poza tym ostatnim słowem (przedostatnim) 24 Gaetan Pirou, Économie libérale et économie firigée, Éd. Sedes 1946-1947, t. I., s. 117: „Wydajność krańcowego robotnika określa nie tylko jego płacę, lecz również płacę wszystkich pozostałych, tak samo jak w przypadku handlu, gdzie użyteczność ostatniego wiadra wody albo ostatniego worka zboża decyduje nie tylko o ich wartości, lecz o wartości wszystkich pozostałych wiader i wszystkich pozostałych worków“ (marginalizm usiłuje rozważać układ w kategoriach ilościowych, choć w ocenie „ostatniego” pod ocenę podpadają wszelkiego rodzaju czynniki jakościowe).

541

t ys i ąc P l at e au

pozostają inne słowa, tym razem ostateczne, które pozwolą na wejście w nowy układ, na przykład, rozwód, ponieważ ktoś przekroczył „miarę”. Podobnie z ostatnią miłością. Proust pokazał, że miłość może kierować się ku swej granicy, swemu krańcowi: odgrywa ona właściwy sobie koniec. Następnie pojawia się nowa miłość, jako że każda miłość ma seryjny charakter, a zatem istnieje również seria miłosna. Jednak „poza nią” jest jeszcze ta ostateczna, za sprawą której układ ulega zmianie, układ miłosny ustępuje miejsca układowi artystycznemu – Dzieło do stworzenia, problem Prousta... Wymiana to tylko pozór: każdy jej uczestnik lub każda grupa ocenia wartość ostatniego przedmiotu do otrzymania (przedmiotu-granicy) i wynikającą zeń pozorną równoważność. Zrównanie wynika z dwóch różnorodnych szeregów, wymiana lub komunikacja wynika z dwóch monologów (gadaniny). Nie ma ani wartości wymiennej, ani wartości użytkowej, lecz jest jedynie szacunkową oceną ostatniego elementu każdej strony (rachunek ryzyka doprowadzający do przekroczenia granicy), ocena-antycypacja, która zdaje sprawę z charakteru w równej mierze rytualnego, co użytecznego, seryjnego, co wymiennego. Określenie granicy dla każdej z grup jest tu obecne od początku i rządzi już pierwszą wymianą. Z pewnością dokonuje się to po omacku, oceny nie da się oddzielić od wspólnego wysiłku jej namacania. Jednak nie opiera się ona wcale na ilości pracy społecznej, lecz na idei ostatniego elementu tak z jednej, jak i z drugiej strony, i dokonuje się z różną prędkością, lecz zawsze szybciej, niż czas potrzebny do skutecznego dotarcia do ostatniego przedmiotu, a nawet przejścia od jednej operacji do drugiej25. W tym znaczeniu ocena ma z gruntu uprzedzający charakter i zawiera się już w pierwszych elementach serii. Widać, w jaki sposób użyteczność krańcowa (odnosząca się do ostatnich przedmiotów do przyjęcia po obu stronach) w żadnym razie nie odnosi się do abstrakcyjnie zakładanego zapasu, lecz do wzajemnego układu między obydwiema grupami. Pareto podążał w tym kierunku, gdy mówił raczej o „ofelimiczności”, 25 Na temat wagi i znaczenia teorii oceny szacunkowej oraz namacywania na gruncie marginalizmu zob. krytyczny referat Jacques’a Fradina, Les fondaments logiques de la théorie néoclassique de l’échange, Preses Universitaires de Grenoble 1976. Również według marksistów istnieje ocena dotykowa, lecz może się ona opierać jedynie na ilości pracy społecznie niezbędnej; Engels mówi właśnie o tym przy okazji społeczeństw przedkapitalistycznych. Przywołuje on „odbywający się częstokroć po ciemku, omackiem proces zbliżania się zygzakami” (Fryderyk Engels, Uzupełnienie do III tomu Kapitału, w: Kapitał, t. III, cz. 2, tłum. E. Lipiński, Książka i Wiedza 1959, s. 485), które w mniejszym lub większym stopniu regulują konieczność, zgodnie z którą „wszyscy musieli wychodzić na ogół na swoje” (można zapytać, czy ostatni człon tego zdania nie odtwarza pewnego rodzaju marginalistycznego kryterium). Zob. Engels, tamże.

542

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

niż użyteczności krańcowej. Chodzi o pewną pożądalność jako składową układu: każda grupa pożąda wedle wartości ostatniego przedmiotu, który może otrzymać, nie będąc zmuszoną do zmiany układu, a każdy układ ma ściśle dwie strony, umaszynowienie ciał i przedmiotów, grupowe wypowiadanie. Ocena ostatniego elementu jest zbiorowym wypowiedzeniem, któremu odpowiada cały szereg przedmiotów, to znaczy pewien cykl lub działanie układu. Grupy pierwotne, które prowadziły tego rodzaju wymianę, okazują się grupami szeregowymi. Jest to system szczególny, nawet jeśli idzie o przemoc. Nawet przemoc może bowiem podlegać rytualnej marginalizacji, to znaczy ocenie dotyczącej „ostatniego aktu przemocy” jako przesycającego cały ich szereg (poza którym rozpoczyna się kolejny system przemocy). Zdefiniowaliśmy wcześniej społeczeństwa pierwotne przez istnienie mechanizmów antycypacji-odpierania. Teraz widzimy lepiej, w jaki sposób mechanizmy te kształtują się i rozmieszczają: to ocena ostatniego elementu jako granicy stanowi antycypację, która zarazem odpiera to, co ostanie, rozumiane tym razem jako próg lub ostateczność (nowy układ). Próg znajduje się „poza” granicą, „poza” ostatnimi przedmiotami, które można otrzymać: wyznacza on moment, w którym pozorna wymiana nie przynosi już zysku. Sądzimy zatem, że zapas ma swój początek właśnie w tym momencie; wcześniej można było mieć spichlerze przeznaczone na wymianę, spichlerze służące do wymiany, ale nie zapas we właściwym znaczeniu tego słowa. To nie wymiana zakłada uprzednio zgromadzony zapas, zakłada ona jedynie „elastyczność”. O zapasie można mówić dopiero w momencie, gdy wymiana nie przynosi zysku, a tym samym przestaje być pożądana przez obie strony. Niezbędny jest jeszcze warunek, który nadaje zapasowi jego właściwą zyskowność, czyni go w sensie ścisłym godnym pożądania (inaczej niszczono by albo konsumowano przedmioty, zamiast je składować: konsumpcja jest w rzeczywistości sposobem odpierania zapasu przez grupy pierwotne, pozwalającym podtrzymać im ich układ). Sam zapas zależny jest od nowego typu układu. Bez wątpienia w takich wyrażeniach jak „poza”, „nowy”, „ustępować miejsca” kryje się wiele dwuznaczności. Problem dotyczy tego, jaki jest ów inny układ, który nadaje aktualną zyskowność zapasowi, czyniąc go godnym pożądania. Zapas zdaje się nam mieć swój konieczny korelat: albo współistnienie terytoriów eksploatowanych równocześnie, albo następstwo eksploatacji na jednym i tym samym terytorium. W ten sposób terytoria formują Ziemię, czynią na nią miejsce. Tym właśnie jest układ, który obejmuje w sposób konieczny pewien zapas i który jest w pierwszym przypadku kulturą ekstensywną, w drugim zaś – intensywną (zgodnie z paradygmatem Jane Jacobs). Widać zatem, pod jakim względem próg-zapas różni się od granicy-wymiany: układy pierwotne łowców-zbieraczy

543

t ys i ąc P l at e au

cechują się jednością działania, które określa się poprzez eksploatację pewnego terytorium; prawo jest prawem następstwa czasowego, ponieważ układ utrzymuje się jedynie dzięki zmianie terytorium na końcu każdej jego realizacji (wędrowność, wędrówka); w każdym działaniu dokonuje się powtórzenie lub też czasowe uszeregowanie, zmierzające ku ostatniemu przedmiotowi jako „indeksowi”, przedmiotowi-granicy lub krańcowi terytorium (powtórzenie, które rządzi pozorną wymianą). W innym układzie z kolei rządzi prawo przestrzennego współistnienia. Dotyczy ono równoczesnej eksploatacji różnych terytoriów; albo też, w przypadku eksploatacji sukcesywnej, następstwo działań odnosi się do jednego i tego samego terytorium; w ramach każdego działania bądź eksploatacji siła powtórzenia w szeregu ustępuje miejsca mocy symetrii, odbicia oraz całego porównania. Przeciwstawić zatem należy, wyłącznie w opisowych kategoriach, układy szeregowe, wędrowne i terytorialne (działające poprzez kody) układom osiadłym, powtórzeniowym, zbiorczym bądź układom Ziemi (działającym w oparciu o nadkodowanie). Renta gruntowa, jako abstrakcyjny model, pojawia się wraz z zestawieniem różnych eksploatowanych równocześnie terytoriów albo jednego i tego samego terytorium eksploatowanego raz za razem. Najbardziej nawet jałowa ziemia (albo najbardziej intensywna eksploatacja) nie obejmuje renty, lecz sprawia, że inne ją obejmują, „wytwarzając” ją przez zestawienie26. Dochody mogą być porównane właśnie w formie zapasu (ten sam zasiew na różnych ziemiach albo różne zasiewy po kolei na tej samej ziemi). Kategoria ostatniego elementu potwierdza tutaj swoją ekonomiczną wagę, jednak całkowicie zmienia sens: nie oznacza już kresu pewnego ruchu, który spełnia się sam w sobie, lecz ośrodek symetrii dla dwóch ruchów, z których jeden się zmniejsza, a drugi przyrasta. Nie oznacza ona już granicy pewnej serii porządkowej, lecz najmniejszy element zbioru kardynalnego, próg zbioru – ziemia najmniej żyzna ze wszystkich równocześnie eksploatowanych ziem27. Ujednorodniona renta gruntowa porównuje ze sobą rozmaite wydajności, wiążąc z pojedynczym właścicielem ziemskim nadmiar największej wydajności w stosunku do najniższej: tak jak cena (łącznie z zyskiem) ustala się wedle ziemi najmniej wydajnej, tak renta wydobywa 26 David Ricardo, Zasady ekonomii politycznej i opodatkowania, tłum. J. Drewnowski, PWN 1957, rozdz. II. Zob. również przeprowadzoną przez Marksa analizę dwóch form „renty różniczkowej”: Kapitał, t. III, cz. 2, dział 6. 27 Z pewnością ziemia najmniej płodna jest również, teoretycznie, najnowszym lub ostatnim elementem pewnego szeregu (co pozwala wielu komentatorom twierdzić, że Ricardo swoją teorią renty wyprzedził marginalizm). Jednak nie jest to ta sama reguła, a Marks pokazuje, w jaki sposób „ruch naprzód” jest tak samo możliwy, jak „ruch wstecz”, a „najniższe miejsce, zajmowane dotychczas przez najgorszy grunt, zajmie lepszy”; zob. Kapitał, t. III, s. 222 i 227.

544

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

dodatkowy dochód wiążący się z najlepszymi gruntami: wydobywa ona „różnicę (...) otrzymaną przez zastosowanie dwóch jednakowych ilości kapitału i pracy”28. Oto kolejny rodzaj aparatu pochwycenia, niedający się oddzielić od procesu względnej deterytorializacji. Ziemia jako przedmiot rolnictwa pociąga za sobą w rzeczywistości deterytorializację, ponieważ, zamiast ludzi, rozproszonych po wędrownym terytorium, to działki ziemi rozdzielane są między ludzi na podstawie wspólnego kryterium ilościowego (płodność na równej powierzchni). To dlatego ziemia leży u samych podstaw żłobienia, posługującego się geometrią, symetrią i porównaniem – w odróżnieniu od innych żywiołów: inne żywioły, woda, powietrze i wiatry czy podłoże nie mogą być wyżłobione, a przez to samo nie odnoszą się do renty – poza przypadkiem, gdy są przypisane przez ich umiejscowienie, to znaczy wyłącznie poprzez ziemię29. Ziemia obdarzona jest dwoma potencjałami deterytorializacji: jej jakościowe różnice są porównywalne między sobą z punktu widzenia ilości, która pozwala odnieść do siebie eksploatowane działki ziemi; z punktu widzenia monopolu, który zamierza ustalić jednego lub kilku właścicieli ziemskich, możliwe jest zawłaszczenie całości ziem użytkowanych, w odróżnieniu od dzikiej ziemi zewnętrznej30. Drugi potencjał warunkuje pierwszy. Ale terytorium odpiera oba potencjały poprzez terytorializację ziemi, wskutek czego urzeczywistniają się one teraz dzięki zapasowi 28 Karol Marks, Kapitał, t. III, cz. 2, s. 215. 29 Zob. David Ricardo, Zasady ekonomii politycznej, s. 79: „Gdyby istniało powietrze, woda, prężność pary i ciśnienie atmosferyczne różnej jakości, gdyby je można było zawłaszczyć i gdyby każdy z tych elementów różnej jakości znajdował się w ograniczonej ilości, to w miarę tego, jak by je użytkowano kolejno według jakości, przynosiłyby one rentę, podobnie jak ziemia”. 30 Obie formy renty różniczkowej są oparte na porównaniu. Jednak Marks stwierdza istnienie jeszcze innej formy, nieznanej teoretykom (Ricardo), znanej za to doskonale praktykom: jest to renta absolutna, ufundowana na szczególnym charakterze własności gruntowej jako monopolu. W rzeczywistości ziemia nie jest towarem jak inne, ponieważ nie daje się ona odtworzyć na poziomie dającej się określić całości. Istnieje więc monopol, będący czymś innym niż „cena monopolowa” [prix du monopole] (cena monopolowa oraz ewentualna i odpowiadająca jej renta pozostają odrębnymi kwestiami). Ujmując rzecz najprościej, renta różniczkowa i renta absolutna różnią się od siebie w następujący sposób: jako że cena produktu, jest wyliczana wedle najgorszego gruntu, użytkownik najlepszego terenu miałby dodatkowy przychód, gdyby nie przekształcił się on w rentę różniczkową właściciela; jednak z drugiej strony, rolnicza wartość dodatkowa jest proporcjonalnie większa niż przemysłowa wartość dodatkowa (?); przedsiębiorca rolnik, ogólnie rzecz biorąc, uzyskiwałby dodatkowy zysk, gdyby ten nie przekształcił się w absolutną rentę właścicielską. Renta jest więc koniecznym elementem zrównania lub wyrównania zysku: czy to poprzez zrównanie stopy zysku rolnika (renta różniczkowa), czy to przez zrównanie tej stopy ze stopą zysku przemysłowego (renta absolutna). Oczywiście ekonomiści marksistowscy zaproponowali całkiem inny schemat renty absolutnej, zachowując jednak niezbędne rozróżnienie Marksa.

545

t ys i ąc P l at e au

i w układzie rolniczym, na drodze deterytorializacji terytorium. Ziemia zawłaszczona i zrównana wyłania w ten sposób z terytoriów ośrodek zbieżności, usytuowany na zewnątrz – ziemia to idea miasta. Renta nie jest jednak jedynym aparatem pochwycenia. Zapas bowiem ma za swój korelat nie tylko ziemię, w dwoistej postaci jako porównanie gruntów oraz jako monopolistyczne zawłaszczenie ziemi; innym jego korelatem jest praca, w swym dwojakim aspekcie zrównania czynności i monopolistycznego zawłaszczenia pracy (praca dodatkowa). W rzeczywistości, tu również, w związku z zapasem czynności w rodzaju swobodnego działania wymagają porównania odniesienia do siebie i podporządkowania pewnej jednorodnej i wspólnej ilości, zwanej pracą. Praca nie tylko dotyczy zapasu, sama w sobie jest jego gromadzeniem, odtwarzaniem, sama w sobie jest dającym się składować działaniem, tak jak pracownik jest składowanym „działaczem”. Ponadto, nawet wówczas, gdy praca jest wyraźnie oddzielona od pracy dodatkowej, nie można ujmować ich niezależnie; nie istnieje praca określana mianem koniecznej i praca dodatkowa. Praca i praca dodatkowa są ściśle tym samym, jedna orzekana jest w odniesieniu do ilościowego porównania czynności, druga – do monopolistycznego zawłaszczenia pracy przez przedsiębiorcę (już nie przez właściciela). Nawet wówczas, gdy są one odrębne i oddzielone, to, jak widzieliśmy, nie ma pracy, która nie wymaga pracy dodatkowej. Praca dodatkowa nie jest tym, co wykracza poza pracę; przeciwnie, praca jest tym, co wywodzone z pracy dodatkowej i co ją zakłada. To właśnie tutaj można mówić o wartości pracy oraz o ocenie odnoszącej się do ilości pracy społecznej, podczas gdy grupy pierwotne znajdowały się w porządku działania swobodnego lub też czynności podlegającej ciągłej zmianie. W znaczeniu, w jakim zależy on od pracy dodatkowej i od wartości dodatkowej, zysk przedsiębiorcy stanowi aparat pochwycenia, tak jak renta właściciela: nie tylko praca dodatkowa pochwytuje pracę i nie tylko własność pochwytuje ziemię, lecz praca i praca dodatkowa są aparatem pochwycenia czynności, jak porównanie ziem i zawłaszczenie ziemi są aparatem pochwycenia terytorium31. Istnieje wreszcie trzeci, poza rentą i zyskiem, aparat pochwycenia, to znaczy podatek. Nie sposób zrozumieć tej trzeciej formy i jej twórczej 31

546

Bernard Schmitt (Monnaie, salaries et profits, Éd. Castella 1980, s. 289-290) rozróżnia dwie formy pochwycenia lub „ujęcia”, które odpowiadają skądinąd dwóm głównym postaciom łowów, czatom i pogoni. Renta byłaby zatem resztkową formą pochwycenia, bądź czymś na kształt czatów, ponieważ zależy ona od sił zewnętrznych i działa w trybie przeniesienia; byłby jako pochwyceniem o charakterze pogoni bądź podboju, ponieważ wiążę się on ze szczególnym działaniem i wymaga właściwej mu siły bądź „stworzenia”. Jest to jednak prawda wyłącznie w stosunku do renty różniczkowej; jak zauważył Marks, renta absolutna przedstawia aspekt „tworzący” własności gruntowej (Kapitał, t. III, cz. 2, s. 329).

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

mocy, jeśli nie określimy wewnętrznego stosunku, od którego zależy towar. Odnośnie do greckiego państwa-miasta, zwłaszcza zaś tyranii korynckiej, Edouard Will pokazał, w jaki sposób pieniądz nie wyłonił się ani z wymiany, ani z towaru, ani z wymogów handlu, lecz z podatku, który wprowadził po raz pierwszy możliwość równoważności między pieniądzem a dobrami bądź świadczeniami i uczynił z pieniądza powszechny ekwiwalent. W rzeczywistości pieniądze są odpowiednikiem zapasu, jego podzbiorem, jako że mogą nimi być dowolne trwałe przedmioty. W Koryncie metalowe pieniądze są przede wszystkim rozdzielane pomiędzy „biedotę” (jako wytwórców), która posługuje się nimi w celu wykupu prawa do ziemi; przechodzą więc w ręce bogaczy, pod warunkiem, że pozostaną w obiegu, pod warunkiem, że wszyscy, bogaci i biedni, będą płacić podatki, biedni w świadczeniach lub dobrach, bogaci w pieniądzu, co zaprowadzi równoważność między pieniędzmi i dobrami oraz świadczeniami32. Dojdziemy jeszcze do tego, co oznacza owo odniesienie do bogaczy i biedoty w przypadku późnych dziejów Koryntu. Jednak niezależnie od kontekstu i szczególnych okoliczności tego przykładu, pieniądze są zawsze rozdzielane przez aparat władzy w warunkach umożliwiających obieg i obrót, w których możliwe okazuje się ustalenie równoważności pomiędzy dobrami-świadczeniami-pieniądzem. Nie wierzymy więc w następstwo, w którym miałaby istnieć najpierw renta w postaci pracy, następnie renta w naturze, następnie zaś renta pieniężna. Podatek jest bezpośrednio tym momentem, w którym rozwija się równoważność i wszystkie te trzy elementy występują równocześnie. Na ogół to podatek monetaryzuje gospodarkę, to on tworzy pieniądz; z konieczności tworzy go w ruchu, w obiegu i obrocie, i również z konieczności tworzy je w połączeniu ze świadczeniami i dobrami włączonymi 32 Edouard Will (Korinthiaka, Éd. De Boccard 1955, s. 470 i nast.) analizuje późny, lecz egzemplaryczny przypadek, reformy tyrana Kypselosa w Koryncie: a) część gruntów należących do arystokracji rodowej jest konfiskowana i rozdzielana między ubogich chłopów, b) w tym samym czasie, poprzez zajęcie majątku na zasadzie proskrypcji, zgromadzony zostaje zapas metalu; c) pieniądz ten sam jest rozdzielany wśród ubogich, aby mogli go oni zwrócić jako odszkodowanie dawnym posiadaczom; d) ci zaś są odtąd zwolnieni z podatku w pieniądzu, co zapewnia obieg i krążenie pieniądza oraz równoważność dóbr i świadczeń. Można odnaleźć podobne figury bezpośrednio włączone już w archaiczne imperia, niezależnie od problemów, jakie nastręcza własność prywatna. Na przykład grunty bywały rozdzielane między urzędników, użytkujących je albo oddających w dzierżawę. Jeśli jednak urzędnik otrzyma z tego tytułu rentę w postaci pracy bądź w naturze, to spoczywa na nim ciężar podatkowy wobec władcy, płacony mu w postaci pieniężnej. Stąd też potrzeba istnienia „banków”, które w tych złożonych warunkach zapewniają równoważność, wymienność oraz obieg pieniędzy-dóbr w ramach całej gospodarki: zob. Guillaume Cardascia, Armée et fiscalité dans Babylonie achémédine, w: Armées et fiscalité dans le monde antique, CNRS 1977.

547

t ys i ąc P l at e au

w ten obieg. Państwo odkrywa w podatku narzędzie handlu zewnętrznego w tej mierze, w jakiej przywłaszcza sobie ów handel. Jednak to z podatku, a nie z handlu rodzi się forma pieniężna33. Z kolei forma pieniężna pochodząca od podatku umożliwia monopolistyczne zawłaszczenie zewnętrznej wymiany przez państwo (handel pieniężny). W systemie wymiany rzeczy mają się całkiem inaczej. Nie znajdujemy się już w sytuacji „pierwotnej”, gdzie wymiana dokonuje się w sposób pośredni, subiektywnie, poprzez wzajemne zrównanie ostatnich przedmiotów możliwych do przyjęcia (prawo popytu). Z pewnością wymiana pozostaje taka, jaka jest z zasady, to znaczy nierówna i pociągająca za sobą zrównanie: jednak tym razem istnieje możliwość bezpośredniego porównania w postaci obiektywnej ceny, zrównania pieniężnego (prawo podaży). To za sprawą podatku dobra i usługi są traktowane jak towary, a towar jest mierzony i zrównywany przez pieniądz. To dlatego, nawet dzisiaj, sens i waga podatku przejawiają się w tak zwanym podatku pośrednim, to znaczy takim, który stanowi część ceny i wpływa na towar niezależnie od rynku i spoza niego34. Jednakże podatek pośredni jest tylko elementem dodatkowym, który dołącza się do ceny, prowadząc do jej wzrostu. Jest on jedynie wskazówką lub wyrazem bardziej zasadniczego ruchu, zgodnie z którym podatek stanowi pierwszą warstwę ceny „obiektywnej”, pieniężny magnes, do którego inne elementy ceny, renta i zysk dołączają się, przyczepiają, zbiegają w jednym aparacie pochwycenia. Wielkim momentem kapitalizmu było spostrzeżenie przez kapitalistów, że podatek może być produktywny, szczególnie korzystny dla zysków, a nawet rent. Jednak rzecz ma się tu podobnie, jak z podatkiem pośrednim, stanowiącym szczególnie dogodny przypadek, który nie powinien przesłonić nam o wiele głębiej ukrytego i bardziej archaicznego porozumienia, zbieżności i zasadniczej tożsamości trzech różnych aspektów tego samego aparatu. Trójgłowy aparat o „trynitarnej formule” wywodzącej się z formuły Marksa (choć ujmuje ona rzecz nieco inaczej): 33

Tacy autorzy jak Will czy Gabriel Ardant pokazali, że funkcja handlowa wcale nie zdaje sprawy ze źródeł pieniądza, związanych z ideami „opłaty”, „spłaty” i „opodatkowania”. Wykazują to zwłaszcza w odniesieniu do świata greckiego i zachodniego; jednak nawet w imperiach Wschodu monopol handlu zmonetaryzowanego wydaje się nam zakładać podatek pieniężny. Zob. Edouard Will, Reflexions et hypothèses sur origines du monnayage, „Revue numismatique”, 1955; Gabriel Ardant, Histoire financière de l’antiquité à nos jours, Gallimard 1976 (s. 28 i nast.: „ośrodki, które zrodziły podatek, zrodziły również pieniądz”). 34 Na temat tego aspektu podatku pośredniego zob. Emmanuel Arghiri, L’échange inégal, Maspero 1975, s. 55-56, 246 i nast. (w stosunku do handlu zewnętrznego). Szczególnie interesującym z historycznego punktu widzenia przypadkiem relacji między podatkami a handlem okazuje się merkantylizm, rozważany przez Erica Allieza w jego nieopublikowanej dotąd pracy Capital et pouvoir (praca niepublikowana).

548

} } }

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Ziemia (w odróżnieniu od terytorium) a) bezpośrednie porównanie gruntów, renta różniczkowa; b) monopolistyczne zawłaszczenie ziemi, renta absolutna.

Zapas

Praca (w odróżnieniu od czynności) a) bezpośrednie porównanie czynności, praca; b) monopolistyczne zawłaszczenie pracy, praca dodatkowa.

Pieniądz (w odróżnieniu od wymiany) a) bezpośrednie porównanie przedmiotów wymiany, towar; b) monopolistyczne zawłaszczenie środka miary, emisja pieniądza.

Renta Właściciel

Zysk Przedsiębiorca

Podatek Bankier

1. Zapas ma równocześnie trzy aspekty: grunty i zboże, narzędzia oraz pieniądz. Ziemia wiąże się ze składowanym terytorium, narzędzie – ze składowaną czynnością, pieniądz zaś – ze składowaną wymianą. Jednak zapas nie pochodzi od terytoriów, czynności ani od wymian. Wyznacza on inny układ, pochodzi z innego układu. 2. Układ ten to „megamaszyna” lub też aparat pochwycenia, archaiczne imperium. Funkcjonuje on w trzech trybach, które łączą się z trzema aspektami zapasu: poprzez rentę, zysk i podatek. Te trzy tryby zbiegają się i zlewają w nim w postaci nadkodowania (albo znaczeniowości) – despotę, rzeczywistego właściciela ziemi, inicjatora wielkich robót, pana podatków i cen. Są to jakby trzy kapitalizacje władzy lub trzy powiązania „kapitału”. 3. Aparat pochwycenia kształtują dwa działania, na które natrafiamy za każdym w razem w zbieżnych trybach: bezpośrednie porównanie i monopolistyczne zawłaszczenie. Porównanie zawsze zakłada zawłaszczenie: praca zakłada pracę dodatkową, renta różniczkowa zakłada rentę absolutną, pieniądz obrotowy zakłada podatek. Aparat pochwycenia ustanawia

549

t ys i ąc P l at e au

ogólną przestrzeń porównania i ruchome centrum zawłaszczenia. To system białej ściany-czarnej dziury, który widzieliśmy wcześniej jako ustanawiający oblicze despoty. Punkt rezonansu krąży w przestrzeni porównania i krążąc wytycza ową przestrzeń. To właśnie odróżnia aparat państwa od mechanizmów pierwotnych, wraz z ich terytoriami, które nie współistnieją, i centrami, które nie rezonują ze sobą. Wraz z państwem czy też aparatem pochwycenia wkracza ogólna semiologia, nadkodująca pierwotne semiotyki. Zamiast cech wyrażenia, które podążają za maszynową gromadą, dołączając do niej w pewnym rozkładzie osobliwości, państwo ustanawia formę wyrażenia, która zniewala gromadę: gromada albo materia jest już niczym ponad porównaną, ujednorodnioną i zrównaną treść, podczas gdy wyrażenie staje się formą rezonansu lub zawłaszczenia. Aparat pochwycenia to w pełni semiologiczne działanie... (w tym sensie filo­ zofowie asocjacjoniści mieli rację, wyjaśniając władzę polityczną przez działania duchowe zależne od kojarzenia idei). Bernard Schmitt zaproponował model aparatu pochwycenia, który uwzględnia działania porównawcze i zawłaszczające. Bez wątpienia model ten został stworzony w związku z pieniądzem w gospodarce kapitalistycznej. Jednak zdaje się on opierać na abstrakcyjnych zasadach, wykraczających poza tak zakreślone granice35. A. Rozpoczynamy od niepodzielonego strumienia, który nie został jeszcze ani zawłaszczony, ani porównany; to „czysta dostępność”, „nie-posiadanie i nie-bogactwo”: właśnie z tym mamy do czynienia wraz ze stworzeniem pieniędzy przez banki, lecz na bardziej ogólnym poziomie jest to również określenie zapasu, stworzenie niepodzielonego strumienia. B. Niepodzielony strumień dzieli się teraz, o ile rozkłada się na „czynniki”, rozdziela się pomiędzy „czynniki”. Istnieje tylko jeden rodzaj czynników, bezpośredni wytwórcy. Można nazwać ich „biedotą” i stwierdzić, że strumień jest rozdzielony między biednych. Jednak nie byłoby to ścisłe, ponieważ nie ma żadnych uprzednio istniejących „bogatych”. Ważne jest to, że wytwórcy nie wchodzą jeszcze w posiadanie, a tym, co jest im przydzielane i co jest między nich rozdzielane, wciąż jeszcze nie jest bogactwo: wynagrodzenie nie zakłada ani porównania, ani zawłaszczenia, ani kupna-sprzedaży; w dużo większym stopniu jest to działanie w rodzaju nexum. Istnieje jedynie równość zbiorów B i A, zbioru rozdzielonego i zbioru niepodzielonego. Mianem płacy nominalnej określić możemy zbiór rozdzielony, jako że płace nominalne są formą wyrażenia całego zbioru niepodzielonego („całkowite wyrażenie nominalne”, albo, jak często się mówi, „wyraz całości dochodu narodowego”): aparat pochwycenia okazuje się tutaj aparatem semiologicznym. 35

550

Bernard Schmitt, Monnaie, salaires et profits, Éd. Castella 1975.

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

C. Nie można zatem powiedzieć nawet, że płaca, ujmowana jako podział, wynagrodzenie, jest nabywaniem; wręcz przeciwnie, to moc nabywcza z niej wypływa: „wynagrodzenie wytwórców nie jest kupnem, jest działaniem, przez które kupno staje się możliwe w następnej kolejności, gdy pieniądz nabierze nowej mocy...”. W rzeczywistości to jako zbiór rozdzielony B staje się bogactwem lub uzyskuje władzę porównawczą w stosunku do czegoś jeszcze innego. Tym czymś innym jest określony zbiór wytworzonych dóbr, które przez to mogą stać się przedmiotem kupna. Pieniądz, pierwotnie odmienny od wytworzonych dóbr, upodabnia się do produktów, które może nabyć, pozyskuje siłę nabywczą, która wygasa wraz z rzeczywistym nabyciem. Albo też, na bardziej ogólnym poziomie, między dwoma zbiorami, zbiorem rozdzielonym B i zbiorem rzeczywistych dóbr C, ustala się odpowiedniość, równoważność („siła nabywcza powstaje w bezpośrednim połączeniu ze zbiorem rzeczywistych aktów wytwórczych”). D. To tutaj, w pewnym rodzaju przemieszczenia, tkwi tajemnica czy też magia. Ponieważ, jeśli określimy B’ jako zbiór porównawczy, to znaczy zbiór odpowiadający dobrom rzeczywistym, przekonujemy się, że jest on z konieczności niższego rzędu względem zbioru rozdzielonego. B’ jest zbiorem niższego rzędu od B: nawet jeśli założymy, że siła nabywcza obejmuje wszystkie wytworzone w danym okresie przedmioty, to zawsze istnieje nadmiar zbioru rozdzielonego względem zbioru użytego albo porównanego, tak więc bezpośredni wytwórcy mogą wymienić tylko jego część. Płace realne są jedynie częścią płac nominalnych; i podobnie, praca „użyteczna” jest jedynie częścią pracy, a ziemia „użytkowana” jedynie częścią ziemi rozdzielonej. Tak więc Pochwyceniem będziemy określać tę różnicę albo ten nadmiar, które stanowią zysk, pracę dodatkową czy też produkt dodatkowy: „Płace nominalne obejmują wszystko, lecz pracownicy najemni zachowują jedynie przychody, które zdołali wymienić na dobra, tracą zaś przychody przechwycone przez przedsiębiorców”. Można więc powiedzieć, że wszystko zostało dobrze rozdysponowane między „biedotę”; lecz sama biedota okazuje się odarta z tego wszystkiego, czego nie zdołała wymienić w owym dziwnym wyścigu; pochwycenie dokonuje odwrócenia fali i podzielnego strumienia. To właśnie pochwycenie jest przedmiotem monopolistycznego zawłaszczenia. Samo zaś zawłaszczenie (przez „bogaczy”) wcale nie zachodzi później: zawiera się w płacach nominalnych, całkowicie wymykając się płacom realnym. Znajduje się pomiędzy, wsuwa się między podział bez posiadania oraz zamianę na drodze odpowiedniości bądź porównania; wyraża różnicę mocy dwóch zbiorów, B i B’. Ostatecznie tajemnica się rozwiewa: mechanizm pochwycenia stanowi już część ustanowienia zbioru, na którym się ono realizuje.

551

t ys i ąc P l at e au

Jest to, zdaniem autora, schemat trudny do zrozumienia, choć mający zastosowanie. Polega on na wydobyciu abstrakcyjnej maszyny pochwycenia lub też wymuszenia, poprzez przedstawienie bardzo szczególnego „porządku racji”. Na przykład, wynagrodzenie nie jest samo w sobie nabyciem, ponieważ siła nabywcza jest wobec niego wtórna. Jak mówi Schmitt, nie ma tu ani złodzieja, ani okradzionego, ponieważ wytwórca traci jedynie to, czego nie ma i nie ma żadnej szansy mieć: podobnie jak w filozofii XVII wieku, istnieją tu negacje, lecz nie brak..., a wszystko współistnieje w owym logicznym aparacie pochwycenia. Następstwo jest tu tylko logiczne: pochwycenie samo w sobie wyłania się między B i C, lecz istnieje również między A i B oraz między C i A; przesyca ono cały aparat, działa jako niedające się zlokalizować połączenie systemu. To samo dotyczy pracy dodatkowej: w jaki sposób można ją zlokalizować, skoro zakładana jest przez pracę? Państwo – a w każdym razie archaiczne państwo imperialne – jest zatem samym tym aparatem. Zawsze błędnie odwoływano się do państwa jako dodatkowego wyjaśnienia: w ten sposób przesuwamy państwo poza państwo, w nieskończoność. Lepiej byłoby umieścić je tam, gdzie znajduje się ono od początku, ponieważ istnieje punktowo ponad granicą pierwotnych szeregów. Do działania aparatu wystarczy, by ów punkt, punkt porównania i przejęcia, był skutecznie zajęty, odtąd aparat ten będzie nadkodowywał kody pierwotne, podstawiał zbiory pod ciągi i odwracał sens znaków. Czy to zajęty, czy zrealizowany, punkt ten jest taki z konieczności, ponieważ istnieje on już w zbieżnej fali, która przebiega szeregi pierwotne i kieruje je ku progowi, w którym przekraczając ich granice, sama zmienia sens. Życie człowieka pierwotnego nie było nigdy niczym więcej, aniżeli przeżyciem, obmywanym zawsze już przez powracającą falę (nośnik deterytorializacji). Od okoliczności zewnętrznych zależy wyłącznie miejsce, w którym działa aparat – miejsce, w którym może narodzić się rolniczy „sposób produkcji”, Orient. To w tym znaczeniu aparat jest abstrakcyjny. Jednak, sam w sobie, nie oznacza on po prostu abstrakcyjnej odwracalności, oznacza rzeczywiste istnienie pewnego punktu odwrócenia, jako nieusuwalnego, samodzielnego zjawiska. Wynika stąd bardzo szczególny charakter przemocy państwowej: trudno ją przypisać czemukolwiek, ponieważ jawi się ona zawsze jako już dokonana. Nie wystarczy nawet stwierdzić, że przemoc odsyła do sposobu produkcji. Marks zauważył to w odniesieniu do kapitalizmu: istnieje przemoc, która z konieczności wymaga państwa, która poprzedza sposób produkcji kapitalistycznej, ustanawia „akumulację pierwotną” i umożliwia sam ten sposób produkcji. Jeśli sytuujemy się w miejscu kapitalistycznego sposobu produkcji, trudno jest mówić o tym, kto jest złodziejem, a kto jest okradanym, a nawet gdzie kryje się przemoc.

552

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Jest tak dlatego, że pracownik narodził się w nim całkiem nagi, kapitalista zaś obiektywnie „odziany”, jako niezależny właściciel. To, co ukształtowało w ten sposób pracownika i kapitalistę, umyka nam, ponieważ działa w innych sposobach produkcji. Jest to przemoc, która przedstawia się jako już dokonana, choć cały czas jest ona odtwarzana36. Pora stwierdzić, że okaleczenie jest uprzednie, pierwotne. Należy zatem poszerzyć analizy Marksa. Przede wszystkim dlatego, że istnieje równie pierwotna akumulacja imperialna, poprzedzająca rolniczy sposób produkcji, z pewnością zeń nie wypływając; zgodnie z ogólną zasadą, do akumulacji pierwotnej dochodzi, ilekroć montuje się pewien aparat pochwycenia, któremu towarzyszy z tą bardzo szczególną przemocą, tworząca lub przyczyniająca się do stworzenia tego, wobec czego jest stosowana i z racji czego sama siebie zakłada37. Problem polegałby więc na rozróżnieniu porządków przemocy. Możemy tu wskazać rozmaite porządki: walkę, wojnę, zbrodnię i przemoc policyjną. Walka byłaby porządkiem przemocy pierwotnej (co obejmuje pierwotne „wojny”): jest to przemoc, w której cios odpowiada na cios, której jednak nie brak kodu, ponieważ wartość ciosów jest ustalona wedle prawa serii, według wartości ostatniego dającego się wymienić ciosu, ostatniej kobiety do zdobycia itd. Stąd swego rodzaju rytualizacja przemocy. Wojna, przynajmniej w odniesieniu do maszyny wojennej, jest innym porządkiem, ponieważ wiąże się z mobilizacją i autonomizacją przemocy, skierowanej przede wszystkim i zasadniczo przeciw aparatowi państwa (maszyna wojenna jest w tym 36 Marks często podkreśla następujące punkty, zwłaszcza w swej analizie akumulacji pierwotnej: 1) akumulacja pierwotna jest tym, co poprzedza sposób produkcji i go umożliwia; 2) wymaga więc ona szczególnego działania państwa i prawa, które nie przeciwstawiają się przemocy, lecz przeciwnie, pobudzają ją („Metody te po części oparte są na najbardziej brutalnej przemocy… Wszystkie zaś posługują się władzą państwową, skoncentrowaną i zorganizowaną przemocą społeczną”, Kapitał, t. I, Książka i Wiedza 1956, s. 810) ta zgodna z prawem przemoc jawi się przede wszystkim w swej surowej postaci, lecz zatraca swój świadomy charakter w miarę ustanawiania się sposobu produkcji i zdaje się odsyłać wyłącznie do Natury („przemoc pozaekonomiczna, bezpośrednia, jest wprawdzie jeszcze stosowana, ale tylko jako wyjątek”, Kapitał, t. I, s. 796.); 4) ruch ten wyjaśnia się przez szczególny charakter owej przemocy, który nie pozwala się w żadnym przypadku sprowadzić do kradzieży, zbrodni lub nierówności: ściąganie z robotnika nie jest ściąganiem jego skóry, kapitalista „nie tylko »ściąga« czy »rabuje«, lecz wymusza wytwarzanie wartości dodatkowej, a zatem wpierw przyczynia się do wytworzenia tego, co się ściąga… w wartości »konstytuowanej« nie przez pracę kapitalisty tkwi pewna część, którą może sobie »prawnie« przywłaszczyć, tzn. bez pogwałcenia prawa rządzącego wymianą towarów”, Karol Marks, [Uwagi na marginesie książki Adolfa Wagnera „Podręcznik ekonomii politycznej”], tłum. S. Bergman, MED 19, Książka i Wiedza 1972, s. 400-401. 37 Jean Robert dobrze pokazał w tym kontekście, że akumulacja pierwotna wiąże się z brutalną konstrukcją jednorodnej, „skolonizowanej” przestrzeni.

553

t ys i ąc P l at e au

znaczeniu wynalazkiem pierwotnej organizacji koczowniczej, która zwraca się przeciw państwu). Zbrodnia jest czymś jeszcze innym, ponieważ jest to przemoc bezprawia, która polega na zdobyciu i pochwyceniu czegoś, do pochwycenia czego nie się ma „prawa”. Jednak policja państwowa czy też przemoc prawna ma jeszcze inny charakter, ponieważ polega ona na pochwyceniu, stanowiąc równocześnie prawo do chwytania. Jest to przemoc strukturalna, ucieleśniona, która przeciwstawia się wszelkim formom przemocy bezpośredniej. Często określano państwo poprzez „monopol na przemoc” jednak definicja ta odsyła do jeszcze innej, która określa państwo jako „państwo Prawa” (Rechtstaat). Zdolność państwa do nadkodowania to właśnie owa strukturalna przemoc definiująca prawo, przemoc „policyjną”, a nie wojenną. Z przemocą prawa mamy do czynienia, ilekroć przemoc przyczynia się do tworzenia tego, na czym jest wywierana lub, jak mówi Marks, ilekroć gdy pochwycenie przyczynia się do stworzenia tego, co pochwytywane. Jest to bardzo odmienne od przemocy związanej ze zbrodnią. Z tego powodu również, odwrotnie niż w przypadku pierwotnej przemocy, przemoc prawna i państwowa zdają się same siebie zakładać, ponieważ ich istnienie poprzedza samo ich sprawowanie: państwo może zatem stwierdzić, że przemoc jest „pierwotna”, jest prostym zjawiskiem natury, a także, iż nie jest za nią odpowiedzialne państwo, które stosuje przemoc jedynie przeciw tym, którzy stosują przemoc, przeciw „bandytom” – przeciw dzikusom, przeciw koczownikom, by przywrócić pokój... Twierdzenie XIII: Państwo i jego formy Wyszliśmy od archaicznego imperialnego państwa, nadkodowania, aparatu pochwycenia, maszyny zniewolenia, od państwa, które obejmuje własność, pieniądz, roboty publiczne, uformowanego w pełni za jednym razem, lecz nie zakładającego niczego z „prywatności”, nie zakładającego nawet uprzedniego sposobu produkcji, ponieważ to ono go zrodziło. Taki punkt wyjścia przyjęty we wcześniejszych analizach znajduje potwierdzenie w archeologii. Pytanie brzmi zatem: w jaki sposób „rozwinie” się państwo, które już się pojawiło, uformowane za jednym zamachem? Jakie są czynniki ewolucji czy mutacji i w jakiej relacji do imperialnego państwa archaicznego znajdują się państwa rozwinięte? Bez względu na podtrzymujące je czynniki zewnętrzne, przyczyna rozwoju tkwi wewnątrz. Państwo archaiczne nie może nadkodowywać bez jednoczesnego wyzwalania olbrzymiej ilości zdekodowanych przepływów, które mu się wymykają. Przypomnijmy, że „dekodowanie” nie oznacza bycia strumieniem, którego kod dałoby się pojąć (odszyfrować, przetłumaczyć, przyswoić), lecz przeciwnie, w najbardziej podstawowym sensie

554

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

oznacza ono stan przepływu, który nie jest już ujmowany poprzez swój własny kod, który wymyka się swemu własnemu kodowi. A zatem, z jednej strony, przepływy, które wspólnoty pierwotne zakodowały względnie, znajdują okazję do ujścia, gdy owe pierwotne kody nie znajdują już zastosowania same z siebie i zaczynają podlegać wyższej instancji. Jednak z drugiej strony, to właśnie nadkodowanie przez archaiczne państwo umożliwia i wzbudza nowe strumienie, które mu się wymykają. Państwo podejmuje wielkie roboty jedynie o tyle, o ile tworzy jednocześnie przepływ pracy niezależnej, wymykający się jego biurokracji (zwłaszcza w przypadku kopalń i metalurgii). Tworzy ono pieniężną formę podatku, o ile uwalnia też i zasila strumienie pieniędzy, te zaś rodzą zupełnie nowe potęgi (zwłaszcza handel i bankowość). Przede wszystkim zaś tworzy ono system własności publicznej jedynie, jeśli z boku wypływa i płynie poza jego zasięgiem przepływ prywatnego zawłaszczenia: ta własność prywatna nie wynika bezpośrednio z systemu archaicznego, lecz powstaje na marginesie, w tym bardziej konieczny i nieuchronny sposób, przechodząc przez sito nadkodowania. Tökei najpoważniej przedstawił problem źródeł własności prywatnej w powiązaniu z systemem, który zdaje się wykluczać ją pod każdym względem. Nie może się ona narodzić ani po stronie imperatora-despoty, ani po stronie chłopów, których częściowa swoboda wiąże się z własnością gminną, ani po stronie urzędników, którzy w owej publicznej formie gminnej odnajdują podstawę swego istnienia i dochodu („arystokraci mogą stać się w tych warunkach małymi despotami, lecz nie prywatnymi właścicielami”). Nawet niewolnicy należą do wspólnoty albo pełnią funkcje publiczne. Pytanie okazuje się więc być następujące: czy istnieją ludzie, którzy wyłaniają się w ramach nadkodującego imperium jako z konieczności wykluczeni i zdekodowani? Zdaniem Tökeia, człowiekiem takim jest wyzwoleniec. To on nie ma już swego miejsca. To jego lament rozchodzi się w całym chińskim imperium: skarga (elegia) zawsze stanowiła czynnik polityczny. Jednak to on kształtuje również pierwociny prywatnej własności, rozwija handel, wynajduje w obrębie metalurgii prywatne niewolnictwo, w ramach którego będzie nowym panem38. Przekonaliśmy się poprzednio o roli, 38 Ferenc Tökei, Les conditions de la propriété foncière dans Chine de l’époque Tcheou, „Acta antiqua”, t. 6, 1958. Marks i Engels przypominali już, że rzymski plebs (częściowo składający się z publicznych wyzwoleńców) posiadał wyłączne prawo, na mocy którego „jako jedyny miał prawo przydzielania własności ziemi z ager publicus”, Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, tłum. Z. J. Wyrozembski, Książka i Wiedza 1986, s. 392): plebejusze stawali się prywatnymi właścicielami nieruchomości jako majątków handlowych i rzemieślniczych, dokładnie dlatego, że „stanowili oni pozbawiony wszelkich praw publicznych plebs”: Fryderyk Engels, Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa, MED 21, Książka i Wiedza 1969, s. 142.

555

t ys i ąc P l at e au

jaką odgrywał wyzwoleniec w ramach maszyny wojennej, ze względu na kształtowanie się jej specjalnej jednostki. Jego znaczenie dla aparatu państwowego, ewolucji tego aparatu i ukształtowania ciała prywatnego dokonuje się w zupełnie innej postaci i z całkiem odmiennych powodów. Obydwa aspekty mogą się ze sobą łączyć, choć odsyłają one do dwóch różnych linii. Tak więc szczególny przypadek wyzwoleńca nie ma tu znaczenia. Tym, co się liczy, jest zbiorowa figura Wykluczonego. Liczy się to, że w ten czy inny sposób aparat nadkodowania pobudza również zdekodowane strumienie – pieniądza, pracy, własności…, są one jego korelatem. Korelacja nie ma wyłącznie społecznego charakteru w ramach archaicznego imperium, lecz również charakter geograficzny. To właśnie w tym punkcie dochodzi do konfrontacji Wschodu i Zachodu. Zgodnie z doniosłą archeologiczną tezą Gordona Childe’a, archaiczne państwo imperialne wiąże się ze składowaniem rolniczej nadwyżki, która umożliwia wprowadzenie specjalnego ciała rzemieślników, metalurgów i handlarzy. W rzeczywistości, naddatek jako właściwa treść nadkodowania musi być nie tylko składowany, lecz również wchłaniany, konsumowany i realizowany. Bez wątpienia ów ekonomiczny wymóg wchłonięcia nadwyżki jest jednym z zasadniczych aspektów zawłaszczenia maszyny wojennej przez państwo imperialne: od początku instytucja wojskowa jest jednym z najsilniejszych środków wchłaniania owej nadwyżki. Jeśli założy się jednak, że instytucja wojskowa i biurokratyczna nie są wystarczające, powstaje miejsce dla owego wyspecjalizowanego ciała rzemieślniczego, które nie para się rolnictwem i którego praca wzmacnia osiadły charakter rolnictwa. Warunki te zachodzą w Afrazji, na Wschodzie: na Bliskim Wschodzie, w Egipcie, Mezopotamii, lecz również nad Indusem (oraz na Dalekim Wschodzie). Tam właśnie dochodzi do nagromadzenia zapasów tak rolniczych, jak towarzyszących im zapasów biurokratycznych, wojskowych, a także metalurgicznych i handlowych. Jednak temu imperialnemu czy też orientalnemu „rozwiązaniu” grozi impas: państwowe nadkodowanie utrzymuje metalurgów, rzemieślników i handlarzy w ścisłych ramach, pod kontrolą potężnej władzy biurokratycznej, monopolistycznego zawłaszczenia handlu zewnętrznego, na służbie klasy rządzącej, tak że sami chłopi mają niewielki zysk z państwowych innowacji. Odtąd jest niewątpliwie prawdą, że forma-państwowa rozrasta się i że archeologia odkrywa ją wszędzie na horyzoncie świata egejskiego; jednak nie w tych samych warunkach. Minos i Mykeny to raczej karykatura imperium, Agamemnon z Myken nie jest chińskim cesarzem ani egipskim faraonem, a Egipcjanin może powiedzieć Grekom: „Zawsze będziecie jak dzieci...”. Ludy egejskie są równocześnie zbyt oddalone, by dostać się pod wpływ Orientu, zbyt biedne, by same

556

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

zgromadzić nadwyżkę, lecz nie są wystarczająco dalekie ani wystarczająco ubogie, by zignorować rynki Wschodu. Co więcej, to nadkodowanie przez Wschód samo przypisało swym kupcom długodystansową rolę. Oto, w jaki sposób ludy egejskie znalazły się w sytuacji pozwalającej korzystać z zapasów Wschodu, bez konieczności samodzielnego ich gromadzenia: grabili je jak tylko mogli, a częściej pozyskiwali ich część w zamian za surowce, nawet pochodzące z Europy środkowej i zachodniej (zwłaszcza drewno i metale). Z pewnością Wschód musiał bez przerwy odtwarzać swe zapasy; jednak formalnie zdołał to zrobić za „jednym zamachem”, z czego Zachód korzystał, nie musząc ich odtwarzać. Okazuje się, że rzemieślnicy zajmujący się metalurgią oraz kupcy zyskali na Zachodzie całkowicie inny status, ponieważ ich egzystencja nie zależała bezpośrednio od zakumulowanej przez lokalny aparat państwa nadwyżki; nawet jeśli chłop poddawany był wyzyskowi równie ciężkiemu, a niekiedy nawet cięższemu niż na Wschodzie, to rzemieślnik i kupiec cieszyli się bardziej wolnym statusem i mieli dostęp do bardziej różnorodnych rynków, stanowiąc prefigurację klasy średniej. Wielu metalurgów i kupców ze Wschodu przenosiło się do świata egejskiego, gdzie odkrywali oni te warunki, równocześnie bardziej swobodne, bardziej zróżnicowane i bardziej stabilne. Krótko mówiąc, te same przepływy, które są nadkodowane na Wschodzie, dążą do zdekodowania w Europie, w nowej sytuacji, która jest niczym odwrotna strona lub korelat tamtej. Wartość dodatkowa nie jest już wartością dodatkową kodu (nadkodowanie), lecz staje się wartością dodatkową przepływu. Jest tak, jakby ten sam problem doczekał się dwóch rozwiązań, najpierw wschodniego, później zaś zachodniego, które zaszczepia się na pierwszym, wydobywając go z impasu, a jednak je zakłada. Europejski czy też zeuropeizowany metalurg i kupiec stają w obliczu rynku międzynarodowego, który jest znacznie mniej zakodowany, nie ogranicza się do rodu lub klas imperialnych. Jak mówi Childe, państwa egejskie i zachodnie od początku zostają wchłonięte w ponadnarodowy system ekonomiczny: pławią się w nim, zamiast trzymać się granicy własnych sieci39. Tak pojawia się również inny biegun wyłaniającego się państwa, który pokrótce zdefiniujemy. Sfera publiczna nie charakteryzuje już obiektywnej natury własności, lecz raczej jest wspólnym środkiem zawłaszczenia, które nabrało sprywatyzowanego charakteru; natrafiamy w ten sposób na mieszaninę publicznego i prywatnego, która składa 39 Zob. dwie znakomite prace V. Gordona Childe’a, The Most Ancient East (K. Paul, Trench, Trübner 1928) i zwłaszcza The Prehistory of European Civilization (Cassell 1962). Analiza archeologiczna pozwala Childe’owi przede wszystkim dojść do wniosku, że świat egejski pozbawiony był miejsc akumulacji bogactw i dóbr konsumpcyjnych, porównywalnych z tymi, które istniały na Wschodzie. s. 107-109.

557

t ys i ąc P l at e au

się na współczesny świat. Więź staje się osobista; stosunki osobistej zależności, zarówno między właścicielami (umowy), jak i między własnościami i właścicielami (zwyczaje), towarzyszą relacjom wspólnotowym i urzędniczym bądź je zastępują; nawet niewolnictwo nie definiuje się już przez możliwość publicznego dysponowania wspólnym pracownikiem, lecz przez własność prywatną, która sprawowana jest nad poszczególnymi pracownikami40. Prawo w całości podlega mutacji, staje się prawem podmiotowym, łącznym, „topicznym”: państwo staje bowiem przed nowym zadaniem, które polega w mniejszym stopniu na nadkodowaniu już zakodowanych przepływów, niż na tworzeniu połączeń przepływów zdekodowanych jako takich. Ustrój znakowy zmienił się zatem: działanie imperialnego „znaczącego” ustępuje pod każdym względem miejsca procesom upodmiotowienia; mechaniczne zniewolenie dąży do bycia zastąpionym przez porządek społecznego ujarzmienia. W przeciwieństwie do względnie ujednoliconego bieguna imperialnego, drugi biegun występuje w bardzo różnorodnych formach. Jednak niezależnie od zróżnicowania stosunki osobistej zależności za każdym razem oznaczają połączenia topiczne i określone. To przede wszystkim rozwinięte imperia, tak na Wschodzie, jak i na Zachodzie, wypracowały nową publiczną sferę prywatnego w takich instytucjach, jak concilium albo fiscus imperium rzymskiego (to właśnie w ich ramach wyzwoleniec zdobywa władzę polityczną, dublującą tę, jaką dysponują urzędnicy41). Jednak czynią to również wolne miasta, lenna... Pytanie, czy wymienione przed chwilą formacje nadal podpadają pod pojęcie państwa, nie może zostać postawione bez zdania sprawy z pewnych współzależności. Rozwinięte imperia, miasta i lenna zakładają imperium archaiczne, które służy im za podstawę; mają one kontakt z rozwiniętymi imperiami, które oddziałują na nie; tworzą one w sposób czynny nowe formy państwa (na przykład monarchię absolutną jako zwieńczenie prawa podmiotowego i procesu feudalizacji42). W rzeczywistości, w bogatej dziedzinie stosunków osobistych nie liczy 40 Na temat różnic pomiędzy „upowszechnionym niewolnictwem” w archaicznych imperiach, prywatnym niewolnictwem oraz feudalną pańszczyzną, itd., zob. Charles Parain, Protohistoire méditerranée et mode de production asiatique, w: CERM, Sur le mode de production asiatique, Éditions Sociales 1970, s. 170-173. 41 Zob. Gérard Boulvert, Domestique et fonctionnaire sous le haut-empire romain, Les Belles Lettres 1974. Paul Veyne przeanalizował z bardziej ogólnej perspektywy kształtowanie się „prawa podmiotowego” w imperium rzymskim, łączące się z nim instytucje i nowe, publiczne znaczenie tego, co prywatne. Pokazuje on, w jaki sposób owo prawo rzymskie jest „prawem bez pojęć”, które działa poprzez „topikę” i przeciwstawia się w tym znaczeniu nowoczesnej koncepcji prawa „aksjomatycznego”: zob. Le pain et le crirque, Éd. du Deuil 1976, rozdz. II i IV oraz s. 744. 42 Zob. François Hincker, La monarchie absolue française w: CERM, Sur le féodalisme, Éditions Sociales 1971.

558

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

się kaprys czy wymienność osób, lecz stałość stosunków i zrównanie podmiotowości, które może posunąć się aż do obłędu wraz z określonymi działaniami, które stanowią źródło praw i zobowiązań. Edgar Quinet w pięknych słowach podkreśla ową zbieżność między „obłędem dwunastu Cezarów i złotym wiekiem rzymskiego prawa”43. Upodmiotowienia, połączenia, przejęcia nie przeszkadzają zatem płynąć zdekodowanym przepływom, bez przerwy rodzą się nowe, wymykające się przepływy (widzieliśmy to, na przykład, w odniesieniu do mikropolityki wieków średnich). Na tym właśnie polega dwuznaczność owych aparatów: nie działają one bez zdekodowanych przepływów i jednocześnie nie pozwalają im się połączyć, dokonując połączeń topicznych, które funkcjonują jak węzły i naciągi. To stąd wynika przekonanie historyków, twierdzących, że kapitalizm „mógłby” powstać w danym momencie – w Chinach, w Rzymie, w Bizancjum, w Średniowieczu – gdyż istniały po temu warunki, choć nie zostały one zrealizowane, a wręcz były nie do zrealizowania. Rzecz w tym, że napór przepływów drąży formę kapitalizmu, lecz by ją zrealizować, niezbędna jest całość zdekodowanych przepływów, całe uogólnione połączenie, które zalewa i obala wcześniejsze aparaty. W istocie, gdy Marks definiuje kapitalizm, zaczyna od przywołania nadejścia pewnej globalnej, a nie określonej Podmiotowości, która kapitalizuje wszystkie procesy upodmiotowienia, „wszystkie działania bez różnicy”: „aktywność wytwórczą w ogóle”, „wyjątkową subiektywną istotę bogactwa...”. Ów wyjątkowy podmiot wyraża się obecnie w dowolnym Przedmiocie, już nie w tym lub tamtym stanie jakościowym: „Wraz z abstrakcyjną ogólnością działalności tworzącej bogactwo mamy też i ogólność przedmiotu określonego jako bogactwo – produkt w ogóle – albo znów pracę w ogóle, lecz jako pracę minioną, uprzedmiotowioną”44. Cyrkulacja ustanawia kapitał jako podmiotowość dorównaną do całego społeczeństwa. Ta nowa podmiotowość społeczna może ustanowić się jedynie w tej mierze, w jakiej zdekodowane przepływy wykraczają poza swoje połączenia i osiągają poziom dekodowania, którego aparaty państwa nie mogą już pochwycić. Z jednej strony, przepływ pracy nie może być już określany w ramach niewolnictwa lub poddaństwa, lecz stał się pracą wolną i nagą; z drugiej strony, bogactwo nie może być dłużej określane jako gruntowe, handlowe, finansowe i staje się czystym kapitałem, jednorodnym i niezależnym. Bez wątpienia co najmniej w tych dwóch przypadkach stawania się (ponieważ płyną wraz z nimi też inne przepływy) uczestniczy wiele tych przygodnych okoliczności z każdej z linii. 43 Edgar Quinet, Le génie des religions, Hachette 1899. 44 Karol Marks, Wprowadzenie [do krytyki ekonomii politycznej], MED 13, Książka i Wiedza 1966, s. 726; zob. też Zarys… , s. 55.

559

t ys i ąc P l at e au

Jednak ich abstrakcyjne sprzężenie, dokonujące się za jednym zamachem, ustanawia kapitalizm, zapewniając jednemu i drugiemu status uniwersalnego-podmiotu i dowolnego-przedmiotu. Kapitalizm kształtuje się wówczas, gdy przepływ nieokreślonego bogactwa napotka przepływ nieokreślonej pracy i łączy się z nim45. To dlatego uprzednie połączenia wciąż jeszcze określone i topiczne, zawsze były hamowane (dwoma czynnikami hamującymi były organizacja feudalna wsi i organizacja cechowa miast). Innymi słowy, kapitalizm kształtuje się wraz z ogólną aksjomatyką zdekodowanych przepływów. „Kapitał jest prawem albo ściślej, stosunkiem produkcji, który przejawia się jako prawo i jako taki jest niezależny od konkretnej formy, jaką przybiera w każdym momencie swego produktywnego działania”46. Własność prywatna nie wyraża już więzów osobistej zależności, lecz niezależność pewnego Podmiotu, który ustanawia teraz jedyną więź. Na tym polega zasadnicza zmiana w rozwoju własności prywatnej: własność prywatna sama odsyła teraz do prawa, zamiast opierać się poprzez prawo na ziemi, rzeczach albo osobach (skąd wynika słynny problem wyrugowania renty gruntowej w kapitalizmie). Nowy próg deterytorializacji. I skoro kapitał staje się w ten sposób czynnym prawem, cała historyczna figura prawa ulega zmianie. Prawo przestaje być sposobem nadkodowania zwyczajów, jak w imperium archaicznym; nie jest zbiorem topik, jak w państwach rozwiniętych, miastach i lennach, przybiera ono, w coraz większym stopniu, bezpośrednią formę i cechy właściwe aksjomatyce, co widać w naszym „kodeksie” cywilnym47. 45 Na temat historycznej niezależności obu serii i ich „spotkania” zob. Louis Althusser, Étienne Balibar, Czytanie kapitału, tłum. W. Dłuski, PIW 1975, s. 30-311. 46 Emmanuel Arrighi, L’echange inégal, s. 68-69 (a także cytat ze Sweezy’ego: „Kapitał nie jest zwykłym synonimem środków produkcji, są to środki produkcji sprowadzone do pewnej podstawy jakościowo jednorodnej i ilościowo współmiernej wartości”, stąd wynika wyrównanie dochodu). W swojej analizie pierwotnej akumulacji kapitału, Maurice Dobb pokazuje jasno, że nie opiera się ona na środkach produkcji, lecz na „prawach i tytułach do bogactwa”, które można zamienić w określonych okolicznościach na środki produkcji (The Theory of Capitalist Development, Monthly Review Press 1942). 47 Zob. opozycję na którą wskazują niektórzy prawoznawcy, a którą podejmuje Paul Veyne, między prawem rzymskim „topicznym” i prawem nowoczesnym w postaci kodeksu cywilnego, mającym „aksjomatyczny” charakter. Można zdefiniować pewne zasadnicze aspekty, które zbliżają francuski Kodeks Cywilny raczej do aksjomatyki niż do kodeksu: 1) uprzednia przewaga formy wypowiedzeniowej nad nakazową i nad formułami afektywnymi (potępienie, upomnienie, ostrzeżenie itd.); 2) roszczenie Kodeksu do ustanowienia się w postaci pewnego racjonalnego, domkniętego i nasyconego systemu; 3) równoczesna względna niezależność poszczególnych przepisów, która pozwala dodawać aksjomaty. W odniesieniu do tych kwestii zob. Jean Ray, Essai sur la structure logique du code civil français, Alcan 1926. Jak wiadomo, systematyzacja prawa rzymskiego dokonała się bardzo późno, w XVII i XVIII wieku.

560

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Kiedy strumienie osiągają ów kapitalistyczny próg dekodowania i deterytorializacji (naga praca, niezależny kapitał), zdaje się, że ściśle rzecz biorąc, nie potrzeba już państwa ani odrębnego politycznego i prawnego panowania, by zapewnić zawłaszczenie, które zyskało bezpośrednio ekonomiczny charakter. Ekonomia stanowi w rzeczywistości pewną globalną aksjomatykę, „energię kosmopolityczną, powszechną, obalającą wszelkie bariery, zrywającą wszelkie więzy”48, ruchomą i wymienną substancję „jako całkowitą wartość rocznego produktu”. Można by sporządzić dziś wykaz olbrzymiej masy pieniężnej określanej mianem bezpaństwowej, która jest w obiegu wymian i przekracza granice, wymykając się kontroli państwowej, kształtując wielonarodową ekumeniczną organizację, ustanawiając ponadnarodową moc, niewrażliwą na decyzje rządów49. Jednak niezależnie od tego, jakie byłyby jego rzeczywiste wymiary i zakres, kapitalizm od początku mobilizował siłę deterytorializacji, która nieskończenie wykraczała poza deterytorializację właściwą państwu. Państwo bowiem, od czasów paleolitu i neolitu, jest siłą deterytorializującą w tej mierze, w jakiej czyni z ziemi przedmiot swej nadrzędnej jedności, wymuszoną całość do współistnienia, zastępującą swobodną grę między terytoriami i rodami. Jednak to właśnie w tym sensie państwu przypisuje się „terytorialny” charakter. Kapitalizm zaś nie jest wcale terytorialny, nawet u swego zarania: jego moc deterytorializacji zawiera się w przyjęciu za przedmiot nie samej ziemi, lecz „zmaterializowanej” pracy, towaru. Własność prywatna z kolei nie jest już własnością ziemi lub gruntu ani nawet środków produkcji jako takich, lecz abstrakcyjnych wymiennych praw50. To dlatego kapitalizm wywołuje pewną mutację w organizacjach ekumenicznych lub światowych, które same w sobie nabierają spójności: zamiast stanowić rezultat różnorodnych formacji społecznych i stosunków między nimi, to aksjomatyka światowa po większej części rozdziela te formacje, ustala ich wzajemne stosunki, ograniczając międzynarodowy podział pracy. Pod wszystkimi tymi względami kapitalizm kształtuje porządek ekonomiczny, który może obyć się bez państwa. W rzeczywistości kapitalizmowi nie jest obcy 48 Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 r., MED. 1, Książka i Wiedza 1960, s. 570. 49 Zob. Jean Sain-Geours, Pouvoiret finance, Fayard 1979. Saint-Geours jest jednym z najlepszych analityków systemu monetarnego, jak również mieszaniny „prywatnego-publicznego” w światowej gospodarce. 50 Na temat stopniowej eliminacji renty gruntowej w kapitalizmie zob. Samir Amin i Kostas Vegopoulos, La question paysanne et le capitalisme, Éd. Anthropos 1974. Samir Amin analizuje przyczyny, dla których renta gruntowa i renta górnicza na dwa różne sposoby zachowują lub przybierają współczesne znaczenie na obszarach peryferyjnych: La loi de la valeur et le matérialisme historique, Minuit 1977, rozdz. IV i VI.

561

t ys i ąc P l at e au

antypaństwowy bojowy okrzyk – nie tylko w imię rynku, lecz także jego własnej nadrzędnej deterytorializacji. Jest to jednakże bardzo ograniczony aspekt kapitału. Jeśli nie stosujemy słowa „aksjomatyka” na prawach zwykłej metafory, trzeba przywołać to, co odróżnia aksjomatykę od całego gatunku kodów, nadkodowań i przekodowań: aksjomatyka uwzględnia bezpośrednio elementy i stosunki czysto funkcjonalne, których natura nie jest ściśle określona, które realizują się od razu w bardzo różnych dziedzinach, podczas gdy kody są względne w stosunku do tych dziedzin, wyrażając szczególne relacje między określonymi elementami, które mogą być sprowadzone do nadrzędnej formalnej jedności (nadkodowanie) jedynie z zewnątrz lub pośrednio. W tym sensie immanentna aksjomatyka znajduje w dziedzinach, które obejmuje, niezliczone (tak zwane) modele urzeczywistnienia. Można uznać nawet, że kapitał jako prawo, jako element „jakościowo jednorodny i ilościowo współmierny”, realizuje się w obszarach i środkach produkcji (albo że „globalny kapitał” realizuje się w „kapitale rozparcelowanym”). Nie są to jednak różne sektory, służące sobie same za model urzeczywistnienia, lecz państwa, z których każde grupuje i łączy w sobie liczne obszary, wedle zasobów, populacji, bogactwa, wyposażenia itd. Wraz z nadejściem kapitalizmu państwa nie zostają więc zniesione, lecz zmieniają postać i przyjmują nowe znaczenie jako wzorce urzeczywistnienia pewnej przekraczającej je światowej aksjomatyki. Jednak to przekroczenie nie oznacza wcale obywania się bez nich... Przekonaliśmy się bowiem, że kapitał wymaga raczej formy państwowej, niż miejskiej; zasadnicze zaś mechanizmy opisane przez Marksa (władza kolonialna, dług publiczny, nowoczesny fiskalizm i podatek pośredni, protekcjonizm przemysłowy, wojny handlowe) mogą być przygotowane w miastach, jednak działają jako mechanizmy akumulacji, przyspieszenia i koncentracji jedynie w tej mierze, w jakiej są zawłaszczane przez państwa. Niedawne wydarzenia potwierdziły w inny sposób tę zasadę: na przykład NASA zdołało pozyskać znaczne kapitały na badania przestrzeni międzyplanetarnej, jak gdyby kapitał miał nośnik, który wysłał go na księżyc; jednak na skutek podejścia ZSRR, ujmującego pozaziemskość raczej jako pas, który powinien otaczać ziemię jako „przedmiot”, rząd amerykański obciął finansowanie badań kosmosu i przywrócił w tym przypadku bardziej scentrowany model kapitału. Tym samym właściwym zadaniem państwowej deterytorializacji jest łagodzenie nadrzędnej deterytorializacji kapitału i zapewnienie mu kompensacyjnych reterytorializacji. Ujmując rzecz ogólniej, niezależnie od powyższego, skrajnego, przykładu musimy wziąć pod uwagę „materialistyczne” określenie nowoczesnego państwa lub też państwa narodowego: grupa wytwórców lub praca i kapitał krążą swobodnie, to znaczy bez zasadniczych zewnętrznych przeszkód.

562

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Kapitalizm zawsze potrzebował nowej siły i nowego prawa państwowego, by się zrealizować, tak na poziomie przepływu nagiej pracy, jak i na poziomie przepływu niezależnego kapitału. Państwa nie są więc już wcale zewnętrznymi paradygmatami nadkodowania, lecz wewnętrznymi wzorcami realizacji dla aksjomatyki zdekodowanych przepływów. Kolejny raz słowo „aksjomatyka” nie jest tu metaforą, jako że w odniesieniu do państwa można zauważyć ściśle te same problemy teoretyczne, jakie stawiają przed nami wzorce aksjomatyki. Wzorce realizacji, jak różne by były, powinny bowiem być izomorficzne w stosunku do aksjomatyki, którą realizują; wszelako ów izomorfizm, biorąc pod uwagę konkretne wariacje, zgadza się z większością różnic formalnych. Co więcej, ta sama aksjomatyka może, jak się zdaje, zawierać wzorce polimorficzne, nie tylko w takiej mierze, w jakiej nie jest jeszcze „zupełna”, lecz również jako elementy scalające jej zupełność51. „Problemy” te zyskują szczególnie polityczne znaczenie w odniesieniu do państw współczesnych. 1) Czyż między wszystkimi państwami współczesnymi nie zachodzi izomorfizm w stosunku do aksjomatyki kapitalistycznej, wskutek czego państwa demokratyczne, totalitarne, liberalne czy tyrańskie, zależą wyłącznie od konkretnych zmiennych i od światowej dystrybucji tych zmiennych, które podlegają ciągłym ewentualnym przebudowom? Nawet państwa określane mianem socjalistycznych są izomorficzne, w tej mierze, w jakiej istnieje tylko jeden rynek światowy, rynek kapitalistyczny. 2) I na odwrót, czyż światowa, kapitalistyczna aksjomatyka nie wspiera rzeczywistej polimorficzności, a nawet heteromorficzności modeli, i to z dwóch przyczyn? Z jednej strony, ponieważ kapitał jako stosunek produkcji w ogóle może bardzo skutecznie włączać w siebie konkretne sektory lub sposoby produkcji niekapitalistycznej. Jednak, z drugiej strony, a właściwie przede wszystkim, ponieważ biurokratyczne państwa socjalistyczne mogą same rozwijać odmienne stosunki produkcji, sprzęgające się z kapitalizmem jedynie po to, aby ukształtować zbiór, którego „moc” jest większa, niż sama aksjomatyka (należałoby 51

Książki wprowadzające do metody aksjomatycznej zwracają uwagę na pewną liczbę problemów. Weźmy wspaniałą pracę Roberta Blanché’a, L’axiomatique, PUF 1959. Pojawia się tam przede wszystkim pytanie o wzajemną niezależność aksjomatów i o zupełność albo niezupełność systemu (§§ 14. i 15.). Po drugie, „wzorce realizacji”, ich różnorodność, lecz również ich izomorfizm w stosunku do aksjomatów (§ 12.). Następnie możliwość polimorficzności wzorców, nie tylko w systemie niezupełnym, lecz nawet w samej aksjomatyce zupełnej (§§ 12., 15. i 26.). Także pytanie dotyczące „twierdzeń nierozstrzygalnych” o które rozbija się aksjomatyka (§ 20.). Ostatecznie, pytanie o „moc”, która sprawia, że zbiory nieskończone nie dające się dowieść wykraczają poza aksjomatykę (§ 26. i moc kontinuum). Właśnie na tych aspektach opiera się zatarg między polityką a aksjomatyką.

563

t ys i ąc P l at e au

spróbować określić naturę tej mocy: dlaczego myślimy o niej tak często na sposób apokaliptyczny, jakie konflikty wywołuje, jakie szanse nam daje...) 3) Typologia państw współczesnych łączy się tym samym z metaekonomią: niesłusznie byłoby traktować wszystkie państwa jako „siebie warte” (nawet izomorficzność nie niesie ze sobą takich konsekwencji); jednak równie niesłuszne byłoby uprzywilejowanie danej formy państwa (zapominając, że polimorficzność wprowadziła ścisłą komplementarność, na przykład, między demokracjami zachodnimi i kolonialnymi lub neokolonialnymi tyraniami, które państwa te ustanawiają czy podtrzymują na różne sposoby); niesłusznością byłoby też zrównanie biurokratycznych państw socjalistycznych z totalitarnymi państwami kapitalistycznymi (zapominając, że aksjomatyka może obejmować rzeczywistą heteromorficzność, z której wyłania się wyższa moc zbioru, nawet jeśli nic dobrego z tego nie wynika). Tym, co określa się mianem państwa narodowego, w jego najróżniejszych postaciach, jest właśnie państwo jako wzorzec realizacji. W rzeczywistości narodziny narodów wiążą się z wieloma zabiegami. Narody nie tylko bowiem powstają w czynnej walce z systemami imperialnymi rozwiniętymi, z feudalizmem czy z miastami, lecz same uciskają swe „mniejszości”, to znaczy zjawiska mniejszościowe, które można też określić mianem „narodowościowych”, które drążą je od wewnątrz i w razie potrzeby zyskują pewien zakres swobody czy wolności w ramach starych kodów. Elementy konstytutywne dla narodu to ziemia i lud: „rodzimość”, niekoniecznie wrodzona, „ludowość”, niekoniecznie dana. Problem narodu ulega zaognieniu w dwóch skrajnych przypadkach, ziemi bez ludu i ludu bez ziemi. W jaki sposób stworzyć ziemię i lud, to znaczy naród – refren? Środki najbardziej krwawe i najbardziej zatrważające rywalizują tutaj z porywami romantyzmu. Aksjomatyka jest czymś złożonym i nie brakuje jej namiętności. Tubylec lub ziemia, o czym już się przekonaliśmy, wiążą się z pewną deterytorializacją terytoriów (wspólnych przestrzeni, prowincji imperialnych, domen senioralnych itd.), lud zaś – z dekodowaniem ludności. To właśnie na tych zdekodowanych i zdeterytorializowanych przepływach buduje się naród, nieodłączny od nowoczesnego państwa, które zapewnia spójność ziemi i ludu. To przepływ nagiej pracy tworzy lud, tak jak strumień Kapitału tworzy ziemię i jej uposażenie. Krótko mówiąc, naród jest samym działaniem zbiorowego upodmiotowienia, któremu odpowiada nowoczesne państwo jako proces ujarzmienia. To właśnie w formie państwa narodowego, wraz ze wszystkimi możliwymi wariacjami, państwo staje się wzorcem realizacji dla kapitalistycznej aksjomatyki. Nie sprowadza się to wcale do stwierdzenia, że narody są pozorne albo że są zjawiskami ideologicznymi, lecz, przeciwnie: mówimy, że są żywymi i namiętnymi formami, w których

564

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

realizuje się przede wszystkim jakościowa jednorodność i ilościowa rywalizacja abstrakcyjnego kapitału. Należy odróżnić pojęcie maszynowego zniewolenia od pojęcia społecznego ujarzmienia. Ze zniewoleniem mamy do czynienia wówczas, gdy ludzie sami stają się trybami maszyny, składającej się z nich oraz z innych rzeczy (zwierząt, narzędzi), podlegając kontroli pewnej nadrzędnej jedności. Z kolei ujarzmienie ma miejsce wówczas, gdy nadrzędna jedność ustanawia człowieka jako podmiot, który odnosi się do uzewnętrznionego przedmiotu, niezależnie od tego, czy ten przedmiot będzie zwierzęciem, narzędziem, czy nawet maszyną: człowiek nie jest więc odtąd elementem maszyny, lecz robotnikiem, użytkownikiem..., jest on pod jarzmem maszyny, a nie zniewolony przez maszynę. Nie oznacza to, że ten drugi ustrój ma bardziej ludzkie oblicze. Pierwszy zdaje się odsyłać wprost do archaicznej formacji imperialnej: ludzie nie są podmiotami czy też poddanymi, lecz częściami pewnej maszyny, nadkodowującej całość (to, co określa się mianem „upowszechnionego zniewolenia”, w przeciwieństwie do niewolnictwa prywatnego właściwego czasom starożytnym lub feudalnego poddaństwa). Sądzimy, że Lewis Mumford słusznie określa archaiczne imperia mianem megamaszyn, precyzując, że nie chodzi tutaj już o metaforę: „Jeśli, mniej lub bardziej w zgodzie z klasyczną definicją Reuleaux, można rozważać maszynę jako złożenie trwałych elementów, z których każdy ma swoją określoną funkcję, a każdy działa pod kontrolą ludzką w celu przenoszenia ruchu i wykonywania pracy, wówczas maszyna ludzka będzie jak najprawdziwszą maszyną”52. Z pewnością to nowoczesne państwo i kapitalizm umożliwiają triumf maszyn, zwłaszcza zaś maszyn napędowych (podczas gdy państwo archaiczne nie wykroczyło poza maszyny proste); jednak mówi się tu z kolei o maszynach technicznych, definiowalnych z zewnątrz. To właśnie maszyna techniczna nie tyle zniewala, ile ujarzmia. Zdaje się, że to w tym znaczeniu, wraz z rozwojem technologicznym, nowoczesne państwo zastąpiło maszynowe zniewolenie coraz silniejszym społecznym ujarzmieniem. Już starożytne niewolnictwo i feudalne poddaństwo były formami ujarzmienia. Jeśli chodzi o „wolnego” czy też nagiego robotnika w kapitalizmie, ujarzmienie przybiera najbardziej radykalną postać, ponieważ procesy upodmiotowienia nie wchodzą nawet w częściowe połączenia, które zaburzałyby jego bieg. W rzeczywistości kapitał działa jako punkt upodmiotowienia czyniący podmiotami wszystkich ludzi, lecz jedni, „kapitaliści”, są niczym podmioty wypowiedzenia, które stanowią prywatną podmiotowość kapitału, podczas gdy drudzy, „proletariusze”, są podmiotami wypowiedzi, ujarzmionymi przez maszyny techniczne, 52 Lewis Mumford, La première mégamachine, „Diogéne”, lipiec 1966.

565

t ys i ąc P l at e au

w których realizuje się kapitał stały. System pracy najemnej może zatem ujarzmiać ludzi w niebywały sposób, dając świadectwo szczególnego okrucieństwa, niemniej nadal ma on słuszne powody, by wydawać z siebie humanistyczny lament: nie, człowiek nie jest maszyną i nie traktujemy go jak maszyny, nie mieszajmy kapitału zmiennego ze stałym... Jeśli jednak kapitalizm wydaje się globalnym przedsięwzięciem upodmiotowienia, to właśnie poprzez ustanowienie aksjomatyki zdekodowanych przepływów. Społeczne ujarzmienie jako korelat upodmiotowienia przejawia się zatem dużo silniej we wzorcach urzeczywistnienia aksjomatyki, niż w samej aksjomatyce. To w łonie państwa narodowego czy też podmiotowości narodowych przejawiają się odpowiadające im procesy upodmiotowienia i ujarzmienia. Jeśli zaś chodzi o samą aksjomatykę, dla której państwo stanowi wzorzec urzeczywistnienia, przywraca ona lub odkrywa na nowo, pod nowymi, odtąd technicznymi postaciami cały system maszynowego zniewolenia. W żadnym razie nie jest to powrót do maszyny imperialnej, ponieważ znajdujemy się obecnie wewnątrz pewnej immanencji, a nie na zewnątrz, w ramach formalnej Jedności. Jest to jednak jak najbardziej ponowne wynalezienie maszyny, której ludzie stanowią części konstytutywne, zamiast być podległymi jej robotnikami bądź jej ujarzmionymi użytkownikami. Jeśli maszyny napędowe wprowadziły drugi wiek maszyny technicznej, maszyny cybernetyczne i informatyczne kształtują wiek trzeci, który dokonuje przebudowy porządku upowszechnionego zniewolenia: „systemy ludzie-maszyny”, odwracalne i rekurencyjne, zastępują dawne stosunki ujarzmienia między dwoma elementami; nieodwracalny i nierekurencyjny stosunek człowieka i maszyny zachodzi w postaci wzajemnej, wewnętrznej łączności, nie zaś użytku czy działania53. W składzie organicznym kapitału kapitał zmienny określa porządek zniewolenia pracownika (ludzka wartość dodatkowa) w ramach wyznaczanych przez przedsiębiorstwo lub fabrykę; gdy jednak proporcje kapitału stałego zwiększają się stopniowo wraz z automatyzacją, pojawia się nowe zniewolenie, wraz ze zmianą systemu pracy, wartość dodatkowa zyskuje zaś 53

566

Ergonomia rozróżnia systemy „człowiek-maszyna” (lub stanowiska pracy) oraz systemy „ludzie-maszyny” (zbiory łączące ze sobą elementy ludzkie i nieludzkie). Nie jest to więc różnica stopnia, a drugi punkt widzenia nie jest uogólnieniem pierwszego: „pojęcie informacji traci swój aspekt antropocentryczny”. Problemy nie dotyczą zaś już adaptacji, lecz doboru elementu ludzkiego, albo nieludzkiego – w zależności od przypadku. Zob. Maurice Montmollin, Les systèmes hommes-machines, PUF 1967. Pytanie nie dotyczy już adaptacji, nawet pod przymusem, lecz umiejscowienia: gdzie jest twoje miejsce? Nawet ułomności mogą okazać się przydatne i nie wymagają już korekty czy kompensacji. Głuchoniemy może mieć kluczowe znaczenie w ramach systemu komunikacji „ludzie-maszyny”.

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

charakter maszynowy, a sama rama poszerza się tak, by objąć całe społeczeństwo. Równie dobrze można by rzec, że odrobina upodmiotowienia oddala nas od zniewolenia, lecz za dużo podmiotowości ponownie nas zniewala. Niedawno podkreślaliśmy, że sprawowanie nowoczesnej władzy nie sprowadza się do klasycznej alternatywy „represja albo ideologia”, lecz obejmuje procesy normalizacji, modulowania, modelowania i informacji, które odnoszą się do języka, postrzegania, pragnienia, ruchu itd., oraz przechodzą przez mikroukłady. Jest to zbiór obejmujący równocześnie ujarzmienie i zniewolenie, doprowadzone do skrajności, jako dwie równoczesne części nieprzerwanie wzmacniające się i karmiące się sobą nawzajem. Na przykład: pod jarzmo telewizji dostajemy się o tyle, o ile czynimy z niej użytek i ją konsumujemy, znajdując się w dziwnej sytuacji podmiotu wypowiedzi, który traktowany jest, w mniejszym lub większym stopniu, jako podmiot wypowiedzenia („to wy, drodzy telewidzowie, tworzycie telewizję…”); maszyna techniczna jest medium między dwoma podmiotami. Z kolei zniewoleni przez telewizję jako maszynę ludzką jesteśmy o tyle, o ile telewidzowie nie są konsumentami i użytkownikami ani nawet podmiotami rzekomo ją „tworzącymi”, lecz wewnętrznymi elementami składowymi, punktami „wejścia” i „wyjścia”, sprzężeniami zwrotnymi lub rekurencjami, przynależnymi teraz maszynie, a nie służącymi jej wytwarzaniu bądź się nią posługującymi. W maszynowym zniewoleniu nie ma niczego, poza przekształceniami lub wymianą informacji, z których jedne są mechaniczne, inne zaś ludzkie54. Z pewnością ujarzmienie nie ogranicza się do aspektu narodowego, w odróżnieniu od międzynarodowego czy światowego zniewolenia. Informatyka jest bowiem również właściwością państw, które tworzą systemy ludzie-maszyny. Dzieje się to jednak właśnie w tej mierze, w jakiej oba te aspekty, czyli aspekt aksjomatyczny i aspekt dotyczący wzorca urzeczywistnienia, wciąż w siebie przechodzą i łączą się ze sobą. Niemniej społeczne ujarzmienie odnosi się do wzorca urzeczywistnienia, tak jak zniewolenie maszynowe rozciąga się na aksjomatykę zrealizowaną w tym wzorcu. Mamy przywilej doświadczać, za sprawą tych samych rzeczy i tych samych zdarzeń, obu sposobów działania równocześnie. Ujarzmienie i zniewolenie tworzą raczej dwa współistniejące bieguny, niż następujące po sobie stadia. Możemy powrócić teraz do różnych form państwa, z punktu widzenia historii powszechnej. Rozróżniamy trzy wielkie formy: 1) imperialne 54 Pokazanie, w jaki sposób zniewolenie maszynowe łączy się z procesami ujarzmienia, wykraczając poza nie i odróżniając się od nich, dokonując jakościowego skoku – wszystko to jest jednym z powracających wątków science-fiction; jak u Roya Bradbury’ego, u którego telewizja nie jest już tylko narzędziem wokół którego skupia się całe życie domowe, lecz staje się ścianami domu.

567

t ys i ąc P l at e au

państwa archaiczne, paradygmaty, które ustanawiają maszynę zniewolenia, poprzez nadkodowanie już zakodowanych przepływów (państwa te cechowały się niewielką różnorodnością, z racji pewnego formalnego bezwładu właściwego im wszystkim); 2) państwa bardzo się między sobą różniące, rozwinięte imperia, miasta, systemy feudalne, monarchie…, działające poprzez upodmiotowienie i ujarzmienie i ustanawiające topicznie lub jakościowo określone połączenia zdekodowanych przepływów; 3) współczesne państwa narodowe, które popychają dekodowanie jeszcze dalej i które są niczym wzorce urzeczywistnienia pewnej aksjomatyki lub ogólnego sprzężenia przepływów (państwa te łączą ujarzmienie społeczne z nowym maszynowym zniewoleniem, sama ich zaś różnorodność opiera się na izomorfizmie, polimorfizmie albo heteromorfizmie wzorców w stosunku do owej aksjomatyki). Istnieje oczywiście mnóstwo różnych okoliczności zewnętrznych, które wyznaczają głębokie cięcia między tymi typami państw, a przede wszystkim pogrążają archaiczne imperia w głębokim zapomnieniu, z którego wydobywa je już tylko archeologia. Imperia te znikają niespodziewanie, jakby za sprawą jakiejś nagłej katastrofy. Jak w wypadku najazdu Dorów, maszyna wojenna pojawia się i działa od zewnątrz, zabijając pamięć. Ale sprawy toczą się zupełnie inaczej wewnątrz, gdzie państwa rezonują wszystkie razem, pozyskują armie i podkreślają jedność swego składu, mimo różnic w organizacji i rozwoju. Jest jednak pewne, że wszystkie te zdekodowane przepływy, niezależnie od swego charakteru, zdolne są zbudować maszynę wojenną skierowaną przeciw państwu; wszystko jednak zmienia się z chwilą, gdy przepływy podłączają się do maszyny wojennej albo, przeciwnie, wchodzą w połączenia czy ogólne sprzężenia oddające je we władanie państwa. Z tego punktu widzenia nowoczesne państwa łączy z państwem archaicznym swego rodzaju ponadczasoprzestrzenna jedność. Między państwem I a II ery korelacja wewnętrzna ujawnia się najwyraźniej w tej mierze, w jakiej rozdrobnione formy świata egejskiego zakładają wielką formę imperialną Wschodu i odkrywają właśnie tam zapas albo rolną nadwyżkę, której same nie muszą wytwarzać ani akumulować. A skoro państwa II ery mimo wszystko są zmuszone do odtworzenia zapasu, czy nie dzieje się tak w wyniku okoliczności zewnętrznych – jakież państwo mogłoby się bez niego obejść? – dokonuje się to zawsze poprzez ożywienie pewnej rozwiniętej formy imperialnej, którą odnajdujemy na nowo w świecie greckim, rzymskim czy feudalnym: zawsze imperium aż po horyzont, grające wobec podmiotowych państw rolę elementu znaczącego i obejmującego. Z kolei między II i III korelacja nie jest wcale mniejsza: nie brakuje rewolucji przemysłowych, a różnica między topicznymi połączeniami i wielkim sprzężeniem zdekodowanych przepływów jest tak niewielka, że ma

568

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

się wrażenie, iż kapitalizm nieprzerwanie rodzi się, zanika i odżywa, na wszystkich zakrętach dziejów. Między zaś III i I korelacja jest równie konieczna: państwa nowoczesne III ery odrestaurowują najbardziej absolutne imperium, nową „megamaszynę”, niezależnie od nowości czy też aktualności swojej uwewnętrznionej formy, wprowadzając w życie pewną aksjomatykę, działającą w trybie zarówno maszynowego zniewolenia, jak i społecznego ujarzmienia. Kapitalizm budzi Urstaat ze snu, nadając mu nowe moce55. Nie tylko, jak mawiał Hegel, każde państwo wymaga „istotowych elementów swego istnienia jako państwa”, zakłada także wyjątkowy moment, połączenie sił; tym momentem państwa jest właśnie pochwycenie, więź, węzeł, nexum, magiczny chwyt. Czy trzeba mówić o drugim biegunie, który działa przede wszystkim poprzez pakt i umowę? Czyż nie jest to raczej jakaś inna siła, którą pochwycenie kształtuje w owym wyjątkowym momencie połączenia? Tymi dwiema siłami są nadkodowanie zakodowanych przepływów i obróbka przepływów zdekodowanych. Umowa jest prawnym wyrazem tego drugiego aspektu: jawi się ona jako proces upodmiotowienia, którego skutkiem jest ujarzmienie. Niezbędne jest, aby umowa dotarła aż do końca, to znaczy, aby nie zawiązywała się wyłącznie między dwiema osobami, lecz sama ze sobą, w jednej i tej samej osobie, Ich = Ich, jako poddanego i suwerena. Skrajna perwersja umowy, która przywraca najczystszy z węzłów. Jest to węzeł, więź, pochwycenie, które przechodzi w ten sposób przez całą długą historię: najpierw obiektywna, imperialna więź zbiorowa; następnie wszelkie formy osobistych związków podmiotowych; wreszcie Podmiot, który wiąże się sam ze sobą, przywracając tym samym najbardziej magiczne z działań, „energię kosmopolityczną, powszechną, obalającą wszelkie bariery, zrywającą wszelkie więzy, aby zająć ich miejsce jako jedyna polityka, jedyna forma wspólnoty, jedyna bariera i jedyna więź”56. Nawet ujarzmienie jest jedynie momentem zmiany dla fundamentalnego momentu państwa, obywatelskiego pochwycenia lub maszynowego zniewolenia. Z pewnością państwo nie jest ani miejscem wolności, ani czynnikiem narzuconego zniewolenia czy też wojennego pochwycenia. Czy trzeba zatem mówić o „dobrowolnym zniewoleniu”? Jest to wyraz „magicznego chwytu”: jego jedyną zasługą jest uwypuklenie pozornej tajemnicy. Istnieje zniewolenie maszynowe, które za każdym razem niejako zakłada samo siebie, pojawia się zawsze jako dokonane, tyleż „dobrowolne”, ile „narzucone”. 55 Zob. Lewis Mumford, Mit maszyny, tom 2: Pentagon władzy, tłum. M. Szczubiałka, PWN 2014, s. 361-399 (porównanie nowoczesnej i „starożytnej mega­ maszyny”: wbrew pismu, starożytna maszyna cierpiała przede wszystkim na niedobór „komunikacji”). 56 Karol Marks, [Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 r.], s. 570.

569

t ys i ąc P l at e au

Twierdzenie XIV: Aksjomatyka a sytuacja obecna Polityka nie jest z pewnością nauką logicznie konieczną. Posługuje się ona eksperymentami, poszukuje po omacku, wstrzykuje się i wycofuje, naciera i rejteruje. Jej czynniki decyzyjne i prognostyczne są ograniczone. Niedorzecznością byłoby zakładać istnienie jakiegoś światowego rządu zwierzchniego, który podejmowałby ostateczne decyzje. Nie da się nawet przewidzieć przyrostu masy pieniężnej. Państwa zaś podlegają wszelakiego rodzaju wpływom współczynników niepewności i nieprzewidywalności. Kenneth Galbraith i François Châtelet wypracowali pojęcie stałych i rozstrzygających błędów, które przysparzają chwały mężom stanu nie mniej, niż ich rzadkie trafne szacunki. Oto kolejny powód do zestawienia polityki i aksjomatyki. Aksjomatyka w nauce jest bowiem niczym innym, niż zewnętrzna moc, niezależna i decydująca, która przeciwstawia się podejściu eksperymentalnemu i intuicji. Z jednej strony, poszukuje ona po omacku we właściwy sobie sposób, eksperymentuje, posługuje się intuicją. Skoro aksjomaty są niezależne od siebie, to czy można je do siebie dodawać i do jakiego stopnia (system zupełny)? Czy można je odejmować i do jakiego stopnia (system „słaby”)? Z drugiej strony, znamienne dla aksjomatyki jest natrafianie na twierdzenia określane mianem nierozstrzygalnych albo mierzenie się z mocami koniecznie wyższymi, których nie może ona opanować57. Wreszcie, aksjomatyka nie stanowi szczytu nauki, lecz raczej jej blokadę, przywrócenie porządku, które powstrzymuje zdekodowane przepływy semiotyczne, matematyczne i fizyczne przed ucieczką na wszystkie strony. Wielcy aksjomatycy są mężami stanu oddanymi nauce, którzy zatykają linie ujścia tak liczne w matematyce, starając się narzucić nowe nexum, choćby tymczasowo, i którzy realizują oficjalną politykę nauki. To dziedzice teorematycznego pojęcia geometrii. Gdy intuicjonizm przeciwstawiono aksjomatyce, nie uczyniono tego tylko w imię intuicji, konstrukcji i tworzenia, lecz również w imię rachowania problemów, problematycznej koncepcji nauki, nie mniej abstrakcyjnej, lecz związanej z całkowicie innym rodzajem maszyny abstrakcyjnej, pracującej w obszarze nierozstrzygalności i ujścia58. 57 Historycznie rzecz biorąc, są to dwa wielkie problemy aksjomatyki: napotkanie twierdzeń „nierozstrzygalnych” (twierdzenia sprzeczne są także niedowodliwe); natrafienie na moce zbiorów nieskończonych, które wymykają się z natury ujęciu aksjomatycznemu („kontinuum, na przykład, nie sposób ujmować aksjomatycznie w jego strukturalnej specyfice, ponieważ wszelka aksjomatyka, w którą ją ujmiemy, zawierać będzie pewien model przeliczalny”; zob. Robert Blanché, L’axiomatique, s. 80). 58 Szkoła „intuicjonistyczna” (Brouwer, Heyting Griss, Bouligand itd.) ma wielkie znaczenie matematyczne, nie dlatego, że podkreśla ona niezbywalne prawa intuicji, ani nawet ze względu na to, że rozwija całkiem nowe ujęcie

570

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

To właśnie rzeczywiste cechy aksjomatyki skłaniają do stwierdzenia, że kapitalizm i obecna polityka są dosłownie aksjomatyką. Właśnie z tego powodu nic nie jest z góry przesądzone. Możemy dzięki temu zaproponować pewną skrótową tablicę „danych”. 1. Dodawanie, odejmowanie. Aksjomaty kapitalizmu nie są oczywiście twierdzeniami teoretycznymi ani formułami ideologicznymi, lecz wypowiedziami operacyjnymi, stanowiącymi semiologiczną formę kapitału, wchodzącymi jako części składowe w układy produkcji, cyrkulacji i konsumpcji. Aksjomaty są pierwotnymi wypowiedziami, które nie są wyprowadzane z innych ani nie zależą od nich. W tym znaczeniu przepływ może stanowić przedmiot kilku aksjomatów (zbiór aksjomatów stanowiłby bowiem sprzężenie przepływów); jednak może on również być pozbawiony własnych aksjomatów, a wówczas będzie ujmowany jako konsekwencja innych aksjomatów; może on wreszcie znajdować się poza polem, rozwijać się bez ograniczeń, być pozostawiony w stanie „dzikiej” zmienności w systemie. W kapitalizmie tkwi skłonność do nieustannego dodawania aksjomatów. W wyniku I wojny światowej połączony wpływ światowego kryzysu i rewolucji rosyjskiej zmusił kapitalizm do pomnożenia aksjomatów, do wynalezienia nowych, dotyczących klasy robotniczej, zatrudnienia, organizacji związkowej, instytucji społecznych, roli państwa, rynku zewnętrznego i rynku wewnętrznego. Ekonomia Keynesa czy New Deal, stanowiły laboratoria aksjomatów. Przykłady tworzenia nowych aksjomatów po drugiej wojnie światowej: plan Marshalla, formy pomocy i kredytów, przekształcenia systemu monetarnego. Aksjomaty mnożą się nie tylko w okresie ekspansji czy odrodzenia. Tym, co różni aksjomatykę w zależności od państwa, są rozróżnienia i stosunki między rynkiem zewnętrznym i wewnętrznym. Namnożenie aksjomatów zachodzi zwłaszcza przy organizacji zintegrowanego rynku wewnętrznego, który stara się sprostać wymogom rynku zewnętrznego. Aksjomaty dla młodych, starych, dla kobiet itd. „Socjaldemokratyczny” biegun Państwa można określić najbardziej ogólnie właśnie poprzez tę skłonność do dodawania, wynajdywania aksjomatów, w stosunku do obszarów inwestycyjnych i źródeł zysku: rzecz już nie w wolności i przymusie albo centralizmie i decentralizacji, lecz w sposobie, w jaki kontroluje się przepływy. Ich kontrolowanie w tym przypadku polega na mnożeniu kierunkujących aksjomatów. W kapitalizmie występuje również skłonność przeciwstawna: skłonność do ujmowania, odejmowania aksjomatów. konstrukcjonistyczne, lecz dlatego, że rozwija pojęcie problemów i rachunku problemów, które wewnętrznie współzawodniczy z aksjomatyką i działa wedle innych reguł (zwłaszcza w odniesieniu do zasady wyłączonego środka).

571

t ys i ąc P l at e au

Ograniczamy się wówczas do bardzo niewielkiej liczby aksjomatów, regulujących dominujące przepływy, podczas gdy inne przepływy otrzymują status pochodny (ustalony przez „teorematy”, wynikające z aksjomatów) albo zostają pozostawione w dzikim stanie, który nie wyklucza jednak brutalnej interwencji ze strony władzy państwowej – wręcz przeciwnie. To „totalitarny” biegun państwa ucieleśnia ową tendencję do ograniczania liczby aksjomatów, działając przez wyłączną promocję sektora zewnętrznego, odwołując się do obcych kapitałów, rozwijając przemysł nastawiony na eksport surowców lub żywności, powodując upadek rynku wewnętrznego. Państwo totalitarne nie jest maksimum państwa, lecz raczej, wedle formuły Virilio, państwem minimalnym, anarchokapitalistycznym (zob. Chile). Ostatecznie jedynymi zachowanymi aksjomatami są: równowaga sektora zewnętrznego, poziom rezerw i stopa inflacji; „ludność nie jest już czymś danym, lecz staje się wyłącznie konsekwencją”; jeśli idzie o dzikie ewolucje, pojawiają się one między innymi w wahaniach zatrudnienia, w zjawiskach migracji ze wsi do miast, urbanizacji ubogich dzielnic itp. Przypadek faszyzmu („narodowego socjalizmu”) różni się od totalitaryzmu. Pokrywa się on z biegunem totalitarnym przez zmiażdżenie rynku wewnętrznego i ograniczenie liczb aksjomatów. Jednak pobudzenie sektora zewnętrznego nie dokonuje się wcale przez odwołanie się do kapitałów zewnętrznych i przemysłu nastawionego na eksport, lecz poprzez ekonomię wojny, która pociąga za sobą ekspansjonizm obcy totalitaryzmowi, a także niezależną fabrykację kapitału. Na rynku wewnętrznym realizuje się to poprzez swoiste wytwarzanie Ersatzu. Dlatego faszyzm obejmuje namnażanie aksjomatów, co sprawia, że często porównuje się go z ekonomią keynesowską. Tyle, że jest to fikcyjne i tautologiczne namnożenie, mnożenie przez odejmowanie; czyni to z faszyzmu nader szczególny przypadek59. 2. Nasycenie. Czy nie można zestawić obu odwróconych tendencji, mówiąc, że zupełność systemu wyznacza punkt odwrócenia? Nie, ponieważ 59 Jedną z najlepszych analiz ekonomii nazistowskiej zaproponował Jean-Pierre Faye w Langages totalitaires (Hermann 1972), s. 664-676: pokazuje on, w jaki sposób nazizm jest totalitaryzmem właśnie z powodu swojego państwa-minimum, swojego odrzucenia wszelkiej etatyzacji ekonomii, zmniejszenia płac, wrogości wobec wielkich robót publicznych; a zarazem, jak nazizm podchodzi do wytworzenia wewnętrznego kapitału, do planowania strategicznego, do przemysłu zbrojeniowego, które pozwalają mu współzawodniczyć, a niekiedy wręcz pokrywać się z gospodarką o ciągotach socjalistycznych („coś, co zdaje się przypominać szwedzkie kredyty promowane przez Myrdala, przeznaczone na wielkie roboty publiczne, co jednak jest w istocie od samego początku ich przeciwieństwem, pisaniem gospodarki zbrojeniowej i ekonomii wojennej” oraz różnica między „przedsiębiorcą podejmującym roboty publiczne” i „dostawcą broni na potrzeby wojska” – s. 668-674).

572

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

samo nasycenie jest już raczej względne. Jeśli Marks pokazał funkcjonowanie kapitalizmu jako pewien rodzaj aksjomatyki, to dokonał tego przede wszystkim w słynnym rozdziale dotyczącym tendencji spadkowej stopy zysku. Kapitalizm jest aksjomatyką przede wszystkim ze względu na to, że rządzi się jedynie wewnętrznymi prawami. Chciałby sprawiać, by sięgał granic, aż po kres zasobów i energii. Tym jednak, czego sięga, są wyłącznie jego własne granice (okresowe spadki wartości istniejącego kapitału), i może tylko je przesunąć albo przemieścić (budowanie nowego kapitału w nowych przemysłach cechujących się wysoką stopą zysku). Świadczy o tym historia ropy i energii nuklearnej. Obie sytuacje zachodzą jednocześnie: kapitalizm w tym samym czasie osiąga swe granice i przemieszcza je jeszcze dalej. Można powiedzieć, że totalitarna tendencja polegająca na ograniczaniu liczby aksjomatów łączy się z dobiciem do granic, podczas gdy tendencja socjaldemokratyczna łączy się z ich przesunięciem. Jedno wymaga zatem drugiego, czy to w dwóch różnych, choć współistniejących miejscach, czy to w następujących po sobie, lecz ściśle powiązanych momentach, zawsze ujmujących siebie nawzajem, a nawet w sobie zawartych, w jednej i tej samej aksjomatyce. Typowym przykładem może być tutaj dzisiejsza Brazylia, wraz ze swą dwuznaczną alternatywą „totalitaryzm albo socjaldemokracja”. Co do ogólnej zasady, granice są na tyle ruchome, że w jednym miejscu można odjąć aksjomaty, dołączając je gdzie indziej. Błędem byłoby nie przywiązywać wagi do walki na poziomie aksjomatów. Bywa, że w kapitalizmie lub w jego państwach uznaje się, iż każdy aksjomat jest czymś „do odzyskania”. Jednak takie odczarowane pojęcie nie jest zbyt dobre. Ciągłe przeróbki kapitalistycznej aksjomatyki, to znaczy dodawanie (wypowiadanie nowych aksjomatów) oraz ich odejmowanie (tworzenie aksjomatów wykluczających), stanowią przedmiot walk, które nie ograniczają się w żadnym razie do technokracji. W rzeczywistości walki robotnicze wszędzie wykraczają poza ramy zakładów pracy, które to ramy wiążą się przede wszystkim z twierdzeniami pochodnymi. Przedmiotem walk są bezpośrednio aksjomaty, które rządzą przede wszystkim państwowymi wydatkami albo nawet dotyczą takiej lub innej międzynarodowej organizacji (na przykład, międzynarodowej firmy, która może planować likwidację fabryki w jakimś kraju). Związane z tym niebezpieczeństwo światowej robotniczej biurokracji czy technokracji, która miałaby wziąć na siebie rozwiązanie tego rodzaju problemów, może zostać zażegnane jedynie o tyle, o ile walki lokalne obiorą za swój bezpośredni cel narodowe i międzynarodowe aksjomaty w miejscu ich włączenia w pole immanencji (w tej kwestii istotny jest potencjał świata wiejskiego). Zawsze istnieje fundamentalna różnica między żywymi przepływami i aksjomatami, które podporządkowują je centrom kontrolnym i decyzyjnym,

573

t ys i ąc P l at e au

dopasowującym je do określonego segmentu i wymierzającym ich kwanty. Jednak napór żywych przepływów wraz z problemami, które one stawiają i narzucają, musi przejawiać się w ramach aksjomatyki, zarówno po to, aby zwalczać totalitarne redukcje, jak i po to, by ułatwiać ich dodawanie oraz ukierunkowywanie i by przeszkodzić ich technokratycznemu wypaczeniu. 3. Wzorce, izomorfizm. W zasadzie wszystkie państwa są izomorficzne, to znaczy są dziedzinami realizacji kapitału w odniesieniu do jednego i tego samego, zewnętrznego rynku światowego. Pierwsze pytanie dotyczy jednak tego, czy izomorfizm prowadzi do jednorodności lub wręcz ujednolicenia państw. Rzeczywiście jest tak, jak widać na przykładzie współczesnej Europy, w kwestii policji i sprawiedliwości, kodeksu drogowego, cyrkulacji towarów, kosztów produkcji itd. Jednak jest to prawda jedynie w tej mierze, w jakiej istnieje tendencja do wytworzenia jednolitego, pojedynczego rynku wewnętrznego. W innym przypadku izomorfizm nie wiąże się zgoła z jednorodnością: istnieje wprawdzie izomorfizm, lecz nie jednorodność, między państwami totalitarnymi i socjaldemokratycznymi, przy tym samym sposobie produkcji. Ogólne zasady w tym przypadku są następujące: spójność, całość lub jedność aksjomatyki definiowane są przez kapitał jako „prawo” lub stosunek produkcji (w odniesieniu do rynku); wzajemna niezależność aksjomatów nie przeczy w niczym tej całości, lecz wynika z podziałów i poszczególnych obszarów sposobu produkcji kapitalistycznej; izomorfizm wzorców wraz z obydwoma biegunami dodawania i odejmowania sprowadza się każdorazowo do rozdzielania zarówno rynku wewnętrznego, jak i zewnętrznego. To dopiero pierwsza dwubiegunowość, która dotyczy państw centrum, działających w ramach kapitalistycznego sposobu produkcji. Centrum wprowadza, jak się okazuje, drugą dwubiegunowość, między Wschodem i Zachodem, między państwami kapitalistycznymi i socjalistycznymi państwami biurokratycznymi. O ile zatem to nowe rozróżnienie może przyjąć pewne cechy poprzedniego (państwa określane mianem socjalistycznych upodabniałyby się do państw totalitarnych), problem przedstawia się inaczej. Liczne teorie „konwergencji”, usiłujące przedstawić możliwość ujednolicenia państw Wschodu i Zachodu są niezbyt przekonujące. Nawet izomorfizm nie jest tutaj adekwatny: zachodzi tu bowiem rzeczywista heteromorficzność, nie tylko ze względu na to, że sposób produkcji nie ma charakteru kapitalistycznego, ale ponieważ stosunku produkcji nie określa Kapitał (lecz Plan). Jeśli jednak państwa socjalistyczne są kolejnymi wzorcami urzeczywistnienia kapitalistycznej aksjomatyki, to ze względu na istnienie pewnego jednego zewnętrznego rynku światowego, który pozostaje tu czynnikiem rozstrzygającym, nawet ponad stosunkami

574

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

produkcji, z których wynika. Może nawet zdarzyć się, że biurokratyczny plan socjalistyczny miałby funkcję pasożytniczą w stosunku do planu kapitału, który świadczyłby o wielkiej kreatywności typu „wirusowego”. Wreszcie trzecia, zasadnicza dwubiegunowość dotyczy centrum i peryferii (Północ-Południe). Ze względu na wzajemną niezależność aksjomatów, można powtórzyć za Samirem Aminem, że aksjomaty peryferii nie pokrywają się z aksjomatami centrum60. Tutaj także różnice i niezależność aksjomatów nie osłabiają w żaden sposób spójności aksjomatyki całości. Przeciwnie, centralny kapitalizm wymaga owych peryferii, jakie stanowi Trzeci Świat, na który przerzuca on znaczną część swego najnowocześniejszego przemysłu, nie zadowalając się inwestycjami kapitałowymi, lecz zapewniając sobie z ich strony dopływ kapitału. Z pewnością kwestia zależności państw Trzeciego Świata jest oczywista, lecz nie jest ona najważniejsza (stanowi dziedzictwo dawnego kolonializmu). Jest oczywiste, że sama niezależność aksjomatów nie gwarantowała nigdy niezależności państw, zapewniała raczej międzynarodowy podział pracy. Ważną kwestią pozostaje, również tutaj, izomorfizm w stosunku do światowej aksjomatyki. Zachodzi zatem w znacznej mierze izomorfizm między Stanami Zjednoczonymi i najbardziej okrutnymi tyraniami Ameryki Południowej (lub też między Francją, Anglią, Niemcami a niektórymi państwami afrykańskimi). Wszelako dwubiegunowość centrum-peryferii, państw centralnych i Trzeciego Świata, może spokojnie przejąć na swe potrzeby cechy wyróżniające dwie wcześniejsze dwubiegunowości, wymykając się im jednocześnie i stawiając odmienne problemy. W znacznej części Trzeciego Świata ogólny stosunek produkcji może być bowiem określany przez kapitał; dotyczy to nawet całego Trzeciego Świata, w znaczeniu, w jakim sektor uspołeczniony może czerpać korzyść z tego stosunku, samemu przejmując go na swe potrzeby. Jednak sposób produkcji nie jest z konieczności kapitalistyczny, nie tylko w formach określanych mianem archaicznych lub przejściowych, lecz również w obszarach najbardziej produktywnych i cechujących się największym uprzemysłowieniem. Oto więc trzeci przypadek, wchodzący w skład aksjomatyki światowej: kapitał działający jako stosunek produkcji, lecz w ramach niekapitalistycznych sposobów produkcji. Można zatem mówić o polimorfizmie państw Trzeciego Świata w stosunku do państw centrum. Jest to wymiar aksjomatyki co najmniej równie potrzebny jak inne: nawet dużo bardziej, ponieważ heteromorfizm państw określanych mianem socjalistycznych został narzucony kapitalizmowi, który przetrawił je tak jak mógł, podczas gdy polimorfizm państw 60 Zob. krytyczną listę aksjomatów peryferii, ułożoną przez Samira Aminia w: Accu­mulation on a World Scale, s. 390-394 i 373-376.

575

t ys i ąc P l at e au

Trzeciego Świata jest częściowo zorganizowany przez centrum, jako aksjomat zastępujący kolonizację. Wciąż odkrywamy na nowo dosłowną kwestię sposobów realizacji aksjomatyki światowej: izomorfizm wzorców przede wszystkim w państwach centralnych; heteromorfizm narzucony przez socjalistyczne państwa biurokratyczne; zorganizowany polimorfizm państw Trzeciego Świata. Również w tym przypadku byłoby absurdem wierzyć, że włączenie ruchów ludowych w całe to pole immanencji zasługuje z góry na potępienie, a także zakładać jako jednej skrajności istnienie „dobrych” państw demokratycznych, socjaldemokratycznych lub socjalistycznych, albo też przeciwnie, uznawać wszystkie państwa za równoważne i jednorodne. 4. Moc (puissance). Załóżmy, że aksjomatyka wyzwala z konieczności moc większą niż ta, którą przetwarza, to znaczy większą od mocy zbiorów służących jej za wzorce. Jest to jakby moc ciągłości związana z aksjomatyką, lecz wykraczająca poza nią. Rozpoznajemy tę moc od razu jako moc zniszczenia, wojny ucieleśnionej w technologicznych kompleksach wojskowych, przemysłowych i finansowych, przechodzących w siebie nawzajem. Z jednej strony, wojna podąża tą samą drogą, co kapitalizm: tak, jak kapitał stały przyrasta proporcjonalnie, tak wojna staje się coraz bardziej „wojną na surowce”, gdzie człowiek nie prezentuje sobą zmiennego kapitału ujarzmienia, lecz jest czystym elementem maszynowego zniewolenia. Z drugiej, ważniejszej strony, rosnące znaczenie kapitału stałego w aksjomatyce sprawia, że spadek wartości istniejącego kapitału i formowanie się nowego kapitału nabiera rytmu i rozpiętości, które z konieczności przechodzą przez maszynę wojenną ucieleśnioną teraz w kompleksach: maszyna ta uczestniczy w ponownym podziale świata wedle wymogów eksploatacji zasobów morskich i planetarnych. Istnieje pewien ciągły „próg” mocy, który za każdym razem towarzyszy przesuwaniu „granic” aksjomatyki; jak gdyby moc wojny zawsze przesycała zupełność systemu warunkując ją. Do klasycznych konfliktów między państwami centrum (a także w ramach peryferyjnej kolonizacji) dołączają się, a raczej je zastępują dwie wielkie linie konfliktowe: między Zachodem i Wschodem oraz między Północą i Południem; krzyżują się one ze sobą i pokrywają całość. Zbrojenie Zachodu i Wschodu nie tylko pozwala w całości trwać i nadaje nową siłę oraz stawki lokalnym konfliktom; nie tylko tworzy ono „apokaliptyczną” możliwość bezpośredniego starcia na obu wielkich osiach; zdaje się również, że maszyna wojenna nabiera szczególnego dodatkowego sensu, przemysłowego, politycznego, prawnego itd. Prawdą jest, że państwa w toku swych dziejów nieustannie zawłaszczały maszynę wojenną; działo się to w tym samym czasie, gdy wojna, obejmująca zarówno gotowanie się do wojny,

576

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

jak i jej urzeczywistnianie, stała się wyłącznym przedmiotem tej maszyny, lecz jako wojna mniej lub bardziej ograniczona. Co do celu zaś, pozostawał on politycznym celem państw. Różne czynniki, które dążyły do przekształcenia wojny w wojnę „totalną”, z czynnikiem faszystowskim na czele, wyznaczają początek odwrócenia tego ruchu: jak gdyby państwa, po długim okresie zawłaszczania, zdołały w toku wojny, którą toczą ze sobą, odtworzyć autonomiczną maszynę wojenną. Jednak owa wyzwolona czy rozpętana maszyna wojenna miała za przedmiot nadal wojnę urzeczywistnioną, teraz już totalną, nieograniczoną. Cała faszystowska ekonomia stała się ekonomią wojenną, jednak ekonomia wojenna nadal potrzebowała wojny totalnej jako swojego przedmiotu. Odtąd wojna faszystowska pozostawała podporządkowana formule Clausewitza, będąc „kontynuacją polityki innymi środkami”, nawet jeśli owe inne środki stały się wykluczające czy też gdy wyłączny cel polityczny wchodził w sprzeczność z przedmiotem (stąd bierze się teza Virilio, zgodnie z którą państwo faszystowskie byłoby raczej państwem „samobójczym” niż totalitarnym). Dopiero po II wojnie światowej automatyzacja, a następnie automatyzacja maszyny wojennej przyniosły prawdziwy rezultat. Jeśli wziąć pod uwagę nowe, przenikające ją antagonizmy, maszyna nie miała już wojny za swój wyłączny przedmiot, lecz obrała za przedmiot i przejęła kontrolę nad pokojem, polityką, porządkiem światowym, krótko mówiąc – nad swym celem. Tutaj właśnie pojawia się odwrócenie formuły Clausewitza: to polityka staje się kontynuacją wojny, to pokój wyzwala technicznie materialny, nieograniczony proces wojny totalnej. Wojna przestaje być materializacją maszyny wojennej, lecz jest maszyną wojenną, która sama stała się zmaterializowaną wojną. W tym sensie faszyzm nie jest już potrzebny. Faszyści byli jedynie dziecięcymi prekursorami, absolutny pokój zaś, którego ramy wyznacza przetrwanie, zdołał dokonać tego, czego nie udało się dokonać wojnie totalnej. Znajdujemy się, już teraz, w stanie trzeciej wojny światowej, maszyna wojenna sprawuje władzę nad całą aksjomatyką jako moc ciągłości, która otacza „gospodarkę-świat”, łącząc ze sobą wszystkie części uniwersum. Świat ponownie stał się przestrzenią gładką (morze, powietrze, atmosfera), gdzie rządzi wyłącznie jedna maszyna wojenna, nawet jeśli przeciwstawia sobie ona swoje poszczególne części. Wojny stały się częścią pokoju. Co więcej, państwa nie zawłaszczają już maszyny wojennej, lecz ją odtwarzają, same stanowiąc jedynie jej część. Spośród wszystkich autorów, którzy rozwinęli motyw apokaliptyczny czy też milenarystyczny, to Paul Virilio wskazał pięć ściśle określonych punktów głoszących: że maszyna wojenna odkrywa swój nowy przedmiot w absolutnym pokoju terroru i zastraszenia; że działa ona poprzez „kapitalizację” technonaukową; że owa maszyna wojenna jest przerażająca nie tyle ze względu na możliwą

577

t ys i ąc P l at e au

wojnę, obiecywaną niczym w szantażu, lecz przeciwnie, ze względu na rzeczywisty, bardzo szczególny pokój, który propaguje i który już zaprowadziła; że owa maszyna wojenna nie potrzebuje już określonego wroga, lecz zgodnie z wymogami aksjomatyki realizuje się przeciw „jakiemukolwiek wrogowi”, wewnętrznemu lub zewnętrznemu (jednostce, grupie, klasie, ludowi, wydarzeniu, światu); że wynika stąd nowa koncepcja bezpieczeństwa jako ucieleśnionej wojny, jako zorganizowanego niebezpieczeństwa lub zaprogramowanej katastrofy, rozproszonej i zmolekularyzowanej61. 5. Włączony środek. Nikt nie pokazał lepiej niż Braudel, że kapitalistyczna aksjomatyka potrzebuje centrum i że to centrum ustanowiło się na Północy w wyniku długiego procesu historycznego: „gospodarka-świat może istnieć jedynie wtedy, gdy sieć jest wystarczająco ciasna, a wymiana przebiega w sposób regularny i jest wystarczająco duża, by stworzyć strefę centralną”62. Wielu autorów uważa, że pod tym względem oś Północ-Południe, centrum-peryferia jest dziś jeszcze ważniejsza, niż oś Wschód-Zachód, a nawet zasadniczo ją określa. To właśnie wyraża popularna teza, podjęta i rozwinięta przez Giscarda d’Estaing: im większa równowaga panuje w centrum między Wschodem a Zachodem, poczynając od równowagi zbrojeniowej, tym większa nierównowaga czy „destabilizacja” zachodzi między Północą a Południem, przekładając się na destabilizację równowagi centralnej. Jest jasne, że w tym ujęciu Południe jest abstrakcyjnym pojęciem, które odnosi się do Trzeciego Świata czy peryferii; czy wręcz, że Południe lub Trzeci Świat są wewnętrzne względem centrum. Jest również jasne, że rzeczona destabilizacja nie 61 Paul Virilio, L’insécurité du territoire, Stock 1975; Prędkość i polityka, tłum. S. Królak, Sic! 2008; Défense populaire et luttes écologiques, Galilée 1978: maszyna wojenna odnajduje swój przedmiot w całości poza faszyzmem i wojną totalną, w pokoju grożącym nuklearną zagładą. To właśnie tutaj odwrócenie formuły Clausewitza przyjmuje konkretne znaczenie, podczas gdy Państwo Polityczne dąży do zaniku, a maszyna wojenna przejmuje maksimum funkcji cywilnych („ustawić całość społeczeństwa obywatelskiego w porządku wojskowego bezpieczeństwa”, „znieść całość globalnego środowiska, odzierając ludy z cech właściwych ich miejscu zamieszkania”, „wymazać rozróżnienie pomiędzy czasem wojny i pokoju (...)”: zob. rola mediów w tym względzie). Dobrego przykładu dostarczają niektóre policje europejskie, gdy odwołują się do prawa do „zastrzelenia na miejscu”: przestają być one trybikami aparatu Państwa, stając się elementami maszyny wojennej. 62 Braudel pokazuje, w jaki sposób centrum grawitacyjne zawiązało się na północy Europy, ale w wyniku ruchów, które od IX i X wieku wywołały konkurencję lub też rywalizację między Południem a Północą Europy (problemu tego nie należy mieszać z zagadnieniem formy miejskiej i formy państwowej, choć pokrywają się one ze sobą). Zob. Naissance D’une économie-monde w: „Urbi”, I, wrzesień 1979.

578

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

jest przypadkowa, lecz stanowi (teorematyczną) konsekwencję aksjomatów kapitalizmu, zwłaszcza zaś niezbędnego dla jego funkcjonowania aksjomatu określanego mianem nierównej wymiany. Formuła ta jest współczesną wersją dużo starszej formuły, która odnosiła się już do archaicznych imperiów, choć pod innymi warunkami. Im bardziej imperium archaiczne nadkodowywało przepływy, tym silniej pobudzało ono przepływy zdekodowane, które zwracały się przeciw niemu i wymuszały jego zmianę. Im więcej zdekodowanych przepływów wchodzi w obręb centralnej aksjomatyki, tym silniej dążą one do wymknięcia się na peryferia i postawienia problemów, których aksjomatyka ta nie może rozwiązać ani kontrolować (nawet za pomocą specjalnych aksjomatów, które dodaje w odniesieniu do peryferii). Cztery główne przepływy, zatruwające życie przedstawicielom gospodarki-świata czy też zaburzające aksjomatykę, to: przepływ materii-energii, przepływ populacji, przepływ żywnościowy i przepływ miejski. Sytuacja wydaje się zagmatwana, ponieważ aksjomatyka wciąż tworzy te problemy, podczas gdy jej aksjomaty, nawet pomnożone, ujmują jej środków potrzebnych do ich rozwiązania (na przykład cyrkulacja i dystrybucja, które umożliwiłyby wyżywienie świata). Nawet socjaldemokracja zaadaptowana do Trzeciego Świata nie podejmuje się integracji całej wynędzniałej populacji z rynkiem wewnętrznym, lecz dokonuje raczej zerwania w ramach klasy, które pozwoli wybrać możliwe do zintegrowania elementy. Z kolei państwa centrum mają do czynienia nie tylko z Trzecim Światem, mają nie tylko zewnętrzny Trzeci Świat, lecz również wewnętrzne „Trzecie Światy”, które istnieją i rosną w ich obrębie oraz działają od wewnątrz. Pod pewnym względem można nawet stwierdzić, że peryferia i centrum wymieniają się określeniami: deterytorializacja centrum, odklejenie centrum w stosunku do terytorialnych i narodowych całości sprawia, że formacje peryferyjne stają się prawdziwymi odwróconymi centrami, podczas gdy formacje centralne podlegają peryferyzacji. Tezy Samira Amina zostają tu równocześnie wzmocnione i zrelatywizowane. Im więcej rozwiniętego przemysłu i uprzemysłowionego rolnictwa pojawia się na peryferiach za sprawą światowej aksjomatyki, prowizorycznie pozostawiając centrum działalność określaną mianem poprzemysłowej (automatyzacja, elektronika, informatyka, podbój kosmosu, zbrojenia...), tym więcej peryferyjnych, niedorozwiniętych stref, wewnętrznych „Trzecich Światów”, wewnętrznych „Południ” pojawia się w centrum. „Masy” populacji wydane są na pastwę pracy prekarnej (outsourcing, praca tymczasowa lub na czarno), utrzymując się oficjalnie jedynie z państwowych zasiłków czy prekarnej płacy. Myślicielom takim jak Negri, udało się wyjść od egzemplarycznego przypadku Włoch i wypracować teorię owego wewnętrznego marginesu, który w coraz większym stopniu upodabnia studentów

579

t ys i ąc P l at e au

do emarginati63. Zjawiska te potwierdzają różnicę między nowym maszynowym zniewoleniem i klasycznym ujarzmieniem. Ujarzmienie pozostaje skoncentrowane na pracy i odsyła do organizacji dwubiegunowej, własności-pracy, burżuazji-proletariatu. Z kolei w przypadku centralnego zniewolenia i dominacji kapitału stałego, praca zdaje się odchylać w dwóch kierunkach: w kierunku intensywnej pracy dodatkowej, która nie przechodzi już przez pracę, oraz w kierunku pracy ekstensywnej, która staje się prekarna i dryfująca. Totalitarna tendencja do porzucania aksjomatów zatrudnienia i socjaldemokratyczna tendencja do mnożenia ustaw mogą się tutaj połączyć, lecz jedynie po to, by zarządzać rozwarstwieniami klasowymi. W ten sposób jeszcze bardziej podkreślana jest opozycja między aksjomatyką i przepływami, których nie udaje się jej opanować. 6. Mniejszości. Nasz wiek staje się wiekiem mniejszości. Widzieliśmy kilkukrotnie, że definiują się one niekoniecznie przez małą liczebność, lecz przez stawanie się lub linię fluktuacji, to znaczy przez lukę oddzielającą je od tego czy innego aksjomatu ustanawiającego nadmiarową większość („Ulisses lub też dzisiejszy przeciętny Europejczyk, mieszkaniec miasta” czy, jak ujmuje to Yann Moulier, „obywatel państwa, robotnik wykwalifikowany, płci męskiej, powyżej trzydziestego piątego roku życia”). Mniejszość może składać się z małej liczby, lecz może również obejmować liczbę największą, ustanawiać większość absolutną, nieskończoną. Zdarza się, że autorzy, nawet uznawani za lewicowych, biją na kapitalistyczny alarm: za dwadzieścia lat „biali” będą stanowić jedynie dwanaście procent światowej populacji... Nie zadowalają się przy tym stwierdzeniem, że większość się zmienia albo że już się zmieniła, lecz raczej że znajduje się ona pod wpływem namnażającej się i nieprzeliczalnej mniejszości, która może zniszczyć samo pojęcie większości, to znaczy większość ujmowaną jako aksjomat. Dziwne pojęcie nie-białych nie tworzy wszak zbioru przeliczalnego. Tym, 63 Ruch w badaniach marksistowskich, który ukształtował się pod wpływem Mario Trontiego (Operai e capitale, Einaudi 1966; wyd. fr.: Ouviers et capital, Bourgois 1977) rozwijał się następnie za sprawą włoskiej autonomii i Antonio Negriego jako analiza nowych form pracy i walki przeciwko pracy. Skupił się on na równoczesnym wykazaniu, że: 1) nie jest to zjawisko przypadkowe czy „marginalne” dla kapitalizmu, lecz ma kluczowe znaczenie dla składu kapitału (proporcjonalny przyrost kapitału stałego); 2) lecz również, że zjawisko to rodzi nowy typ walk robotniczych, ludowych, etnicznych, światowych, toczących się we wszystkich obszarach. Por. Antonio Negri, zwł. Marx oltre Marx, Feltrinelli 1978; K. H. Roth, Die andere Arbeiterbewegung, Trikont 1974; oraz obecne francuskie prace takich autorów jak Yann Moulier, Alain i Danièl Guillerm, Benjamin Coriat i in.

580

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

co zatem określa mniejszość, nie jest liczba, lecz relacje wewnętrzne względem liczby. Mniejszość może być liczna lub nawet nieskończona; tak samo większość. Tym, co je rozróżnia jest fakt, że w przypadku większości relacja wewnętrzna względem liczby ustanawia zbiór, skończony albo nieskończony, lecz zawsze przeliczalny, podczas gdy mniejszość określa się jako zbiór nieprzeliczalny, niezależnie od tego, jaka byłaby liczba jego elementów. Tym, co cechuje nieprzeliczalność nie jest ani zbiór, ani elementy; jest to raczej połączenie (connexion), „i”, które wytwarza się między elementami, między zbiorami, które nie przynależy do żadnego z nich, które wymyka się im i ustanawia linię ujścia. Aksjomatyka posługuje się zatem jedynie zbiorami przeliczalnymi, nawet nieskończonymi, podczas gdy mniejszości ustanawiają zbiory „rozmyte”, nieprzeliczalne, niepoddające się aksjomatyzacji, jednym słowem, owe „masy”, owe wielości ujścia lub przepływu. Niezależnie od tego, czy będzie to zbiór nieskończony peryferyjnych nie-białych, czy zbiór sprowadzony do Basków, Korsykan itd., wszędzie widzimy przesłanki dla światowego ruchu: mniejszości odtwarzają zjawiska „narodowościowe”, które państwo stara się kontrolować i zdusić. Obszar socjalistyczno-biurokratyczny nie jest z pewnością wolny od tych ruchów i, jak zauważył Amalrik, dysydenci nic nie znaczą czy też służą wyłącznie jako pionki w międzynarodowej polityce, jeśli abstrahuje się od oddziałujących na ZSRR mniejszości. Z punktu widzenia aksjomatyki i rynku to, że mniejszości są niezdolne do ustanowienia trwałych państw, ma niewielkie znaczenie, ponieważ w dłuższej perspektywie sprzyjają one kompozycjom, które przechodzą przez kapitalistyczną gospodarkę nie bardziej, niż przez formę państwową. Odpowiedź państw czy aksjomatyki może oczywiście polegać na przyznaniu mniejszościom regionalnej, federalnej lub prawnej autonomii, czyli, krótko mówiąc, na dodaniu aksjomatów. Jednak to akurat nie stanowi problemu: mielibyśmy tu do czynienia jedynie z działaniem polegającym na przekładzie mniejszości na zbiory czy podzbiory przeliczalne, które wchodziłyby jako elementy w skład większości, mogłyby być uznane za część większości. W ten sam sposób ma się rzecz ze statusem kobiet, młodzieży, prekarnych pracowników itd. Można nawet ujmować, zarówno w kategoriach kryzysu, jak i krwi, bardziej radykalny zwrot, który uczyniłby z białego świata peryferia żółtego centrum; byłaby to bez wątpienia całkiem odmienna aksjomatyka. Jednak mówimy o czymś innym, co nie dałoby się w ten sposób uregulować: kobiety, nie-ludzie jako mniejszość, jako przepływ lub zbiór niepoliczalny, nie otrzymują żadnego adekwatnego wyrazu, stając się elementami większości, to znaczy skończonego, przeliczalnego zbioru. Nie-biali nie otrzymują żadnego adekwatnego wyrazu, stając się nową żółtą, czarną większością, przeliczalnym, skończonym

581

t ys i ąc P l at e au

zbiorem. Właściwością mniejszości jest nadawanie wartości mocy nieprzeliczalności, nawet wówczas, gdy jest ona złożona z jednego członka. Jest to właśnie formuła wielości. Mniejszość jako figura uniwersalna czy też stawanie się wszystkimi. Kobieta: wszyscy mamy się nią stać, niezależnie od tego, czy jesteśmy płci męskiej, czy żeńskiej. Nie-biali: wszyscy mamy się nimi stać, niezależnie od tego, czy jesteśmy biali, żółci czy czarni. Tu także nie chodzi o to, że walka na poziomie aksjomatów jest bez znaczenia; przeciwnie, ma ona rozstrzygający charakter (na najróżniejszych poziomach: walki kobiet o prawo głosu, o aborcję, zatrudnienie; walki regionów o autonomię; walki Trzeciego Świata; walki uciskanych mas i mniejszości w rejonach Wschodu i Zachodu...). Istnieje jednak zawsze również pewien znak pokazujący, że walki te są wskaźnikiem innego, współistniejącego boju. Jak umiarkowane byłoby dane roszczenie, przedstawia ono zawsze punkt, którego aksjomatyka nie może wesprzeć, jako że ludzie odwołują się do samodzielnego przedstawiania swoich problemów, do określenia przynajmniej partykularnych warunków, pod którymi mogliby uzyskać bardziej ogólne rozwiązanie (trzymać się Partykularności jako innowacyjnej formy). Zawsze zdumiewa powtórka tej samej historii: umiarkowanie żądań mniejszości na początku, połączone z niezdolnością aksjomatyki do rozwiązania choćby najmniejszego związanego z nimi problemu. Krótko mówiąc: walka wokół aksjomatów jest tym ważniejsza, że manifestuje ona i drąży lukę między dwoma typami – twierdzeń przepływów i twierdzeń aksjomatów. Moc mniejszości nie mierzy się przez jej zdolność do wejścia w obręb systemu większościowego lub narzucenia się mu ani nawet do obalenia z konieczności tautologicznego kryterium większości, lecz przez zdolność do nadania wartości sile zbiorów nieprzeliczalnych, nieważne jak małych, i przeciwstawienia ich sile zbiorów przeliczalnych, choćby nieskończonych, odwróconych lub przekształconych, choćby implikowały one nowe aksjomaty czy wręcz nową aksjomatykę. Pytanie wcale nie dotyczy kwestii „anarchia czy organizacja” ani nawet centralizmu i decentralizacji, lecz rachunku lub koncepcji problemów dotyczących zbiorów nieprzeliczalnych, przeciwstawionych aksjomatyce zbiorów przeliczalnych. Rachunek ten może mieć zatem swe kompozycje, swe organizacje, nawet swe centralizacje, choć nie przechodzą one ani przez drogi państw, ani przez proces aksjomatyki, lecz przez stawanie się mniejszością. 7. Twierdzenia nierozstrzygalne. Można zgłosić zastrzeżenie, że sama aksjomatyka uwalnia moc nieskończonego, niepoliczalnego zbioru, ściślej zaś: moc swej maszyny wojennej. Jednak ogólne „traktowanie” mniejszości maszyną wojenną wydaje się dosyć trudne bez wywoływania

582

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

wojny absolutnej, którą maszyna ta ma przegnać. Widzieliśmy także, jak maszyna wojenna wprowadza procesy ilościowe i jakościowe, miniaturyzacje i adaptacje umożliwiające stopniowanie ataków albo kontrataków, odnoszących się zawsze do „jakiegokolwiek wroga” (jednostki, grupy, ludy...). W tych warunkach jednak kapitalistyczna aksjomatyka nieprzerwanie wytwarza i odtwarza to, co maszyna wojenna stara się wyeliminować. Nawet organizacja głodu mnoży głodnych, w tym samym stopniu, w jakim ich zabija. Nawet organizacja obozów, w czym obszar „socjalistyczny” wiedzie zatrważający prym, nie zapewnia radykalnego rozwiązania, o którym śni władza. Eksterminacja mniejszości rodzi kolejną mniejszość, mniejszość tej mniejszości. Pomimo stałości masakr jest czymś względnie trudnym doprowadzenie do likwidacji grupy czy ludu, nawet w Trzecim Świecie, od kiedy został on powiązany z elementami aksjomatyki. Przyjmując jeszcze inny punkt widzenia, można przewidzieć, że problemy związane z ekonomią, a dotyczące reformy kapitału w stosunku do nowych zasobów (ropa znajdująca się na dnie morza, złoża metali, zasoby żywnościowe) będą wymagały nie tylko ponownego podziału świata, który mógłby zmobilizować światową maszynę wojenną i wyznaczyć jej częściom nowe cele; w stosunku do omawianych obszarów dojdzie również do formowania się czy też reformowania zbiorów mniejszościowych. W ogólnym ujęciu, integracja nie dostarcza lepszego rozwiązania problemu mniejszości, nawet jeśli dotyczy ona aksjomatów, uzyskania statusu prawnego, autonomii czy niezależności. Ich taktyka prowadzi tędy z konieczności, jeśli jednak mniejszości te są rewolucyjne, to dlatego, że wspierają one głębszy ruch, kwestionujący samą światową aksjomatykę. Moc mniejszości, partykularności, odnajduje swą postać lub też powszechną świadomość w proletariacie. O ile jednak klasa robotnicza określa się przez pozyskany status czy nawet przez teoretycznie zdobyte państwo, jawi się ona jedynie jako „kapitał”, jako partia kapitału (kapitału zmiennego) i nie wychodzi poza płaszczyznę kapitału. Co najwyżej płaszczyzna ta staje się biurokratyczna. To za sprawą wyjścia poza płaszczyznę kapitału, za sprawą nieprzerwanego jej opuszczania, masa nieprzerwanie staje-się-rewolucyjna i niszczy dominującą równowagę przeliczalnych zbiorów64. Nie wiadomo, czym miałoby być państwo Amazonek, państwo kobiet, a nawet 64 Jest to jedna z podstawowych tez Trontiego, który określił nową koncepcję „robotnika masowego” i stosunku do pracy. Aby walczyć przeciw kapitałowi, klasa robotnicza musi walczyć również przeciw sobie samej; jest to krańcowe stadium sprzeczności, nie dla robotników, lecz dla kapitalistów. (…) Kapitalistyczna płaszczyzna zaczyna działać na wspak, już nie jako społeczny rozwój, lecz jako proces rewolucyjny”. Zob. Ouviers et capital, s. 322; to właśnie Negri nazwał kryzysem państwa planującego.

583

t ys i ąc P l at e au

państwo prekarnych pracowników, państwo „odmowy”. Mniejszości nie ustanawiają trwałych państw, w sensie kulturowym, politycznym czy ekonomicznym, dlatego, że forma państwowa nie jest z nimi zbieżna, tak samo jak aksjomatyka kapitału i związana z nią kultura. Często możemy zauważyć, jak kapitał wprowadza i organizuje nietrwałe państwa zgodnie ze swymi potrzebami tylko po to, by zniszczyć mniejszości. Również sama kwestia mniejszości dotyczy raczej obalenia kapitalizmu, redefinicji socjalizmu, ustanowienia maszyny wojennej zdolnej odpowiedzieć światowej maszynie wojennej kontratakiem za pomocą innych środków. Jeśli oba rozwiązania – eksterminacja i integracja – wydają się całkiem niemożliwe, to ze względu na najbardziej fundamentalne prawo kapitalizmu, zgodnie z którym wciąż stawia on i przesuwa swe granice, wzbudzając tym samym liczne przepływy, płynące we wszystkich kierunkach, które wymykają się jego aksjomatyce. Spełnia się on w zbiorach przeliczalnych, które służą mu za wzorce jedynie o tyle, o ile ustanawia tym samym gestem zbiory nieprzeliczalne, które przenikają i zaburzają te wzorce. Kapitalizm dokonuje „sprzężenia” zdekodowanych i zdeterytorializowanych przepływów jedynie o tyle, o ile idą one jeszcze dalej, wymykając się sprzęgającej je aksjomatyce oraz reterytorializującym je wzorcom, o ile dążą do „połączenia”, kreślącego nową Ziemię, o ile ustanawiają maszynę wojenną, nie mającą już za cel wojny ani też eksterminacji czy pokoju opartego na powszechnym terrorze, lecz rewolucyjny ruch (połączenie przepływów, komponowanie zbiorów nieprzeliczalnych, stawanie-się-mniejszościowymi przez wszystkich). Nie chodzi tu o rozproszenie czy rozdrobnienie: ponownie odkrywamy tu raczej przeciwstawienie płaszczyzny spójności i płaszczyzny organizacji oraz rozwoju kapitału lub płaszczyzny biurokratycznego socjalizmu. Konstruktywizm, „diagramatyzm”, działają w każdym przypadku poprzez określenie warunków problemu i przez linie poprzeczne biegnące między nimi: przeciwstawiają się one tyleż automatyzacji kapitalistycznych aksjomatów, ile biurokratycznemu programowaniu. W tym znaczeniu to, co nazywamy „twierdzeniami nierozstrzygalnymi”, nie polega na niepewności dotyczącej konsekwencji, która z konieczności stanowi cechę każdego systemu. Jest to, przeciwnie, współistnienie i nierozdzielność tego, co system stara się odegnać i tego, co wciąż mu się wymyka wzdłuż dających się łączyć linii ujścia. Nierozstrzygalność jest w pełnym znaczeniu tego słowa zarodkiem i miejscem rewolucyjnych decyzji. Niekiedy przywołuje się tu nowoczesne technologie systemu światowego zniewolenia; lecz nawet, a wręcz przede wszystkim, to maszynowe zniewolenie obfituje w twierdzenia i ruchy nierozstrzygalne, które nie tylko nie odsyłają do wiedzy zaprzysięgłych specjalistów, lecz oferują broń stawaniu-się-wszystkim, stawaniu-się-radiem, stawaniu-się-elektronicznym,

584

/ 1 3 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

stawaniu-się-molekularnym...65. Nie istnieje walka, która nie toczyłaby się z pominięciem nierozstrzygalnych twierdzeń i nie tworzyłaby rewolucyjnych połączeń przeciw aksjomatycznym sprzężeniom.

65 Jest to jeszcze inny aspekt obecnej sytuacji: nie tylko nowe walki związane z pracą i ewolucją pracy, lecz cała domena tego, co określa się mianem „praktyk alternatywnych” i konstrukcja tych praktyk (wolne stacje radiowe byłyby przykładem najprostszym, lecz chodziłoby również o wspólnotowe zasoby miejskie, alternatywę dla psychiatrii itd.). Na temat wszystkich tych wątków oraz związku pomiędzy obydwoma aspektami zob. Franco „Bifo” Berardi, Finalemente el cielo e cadutosulla terra, Squilibri 1978, oraz Les Untorelli, „Recherches” nr 30, 1977.

/ 14 /

1 4 4 0 – G ł a dk i e i w y ż ło b i o n e

Kołdra

Przestrzeń gładka i przestrzeń wyżłobiona – przestrzeń koczownicza i osiadła – przestrzeń, w której rozwija się maszyna wojenna i przestrzeń ustanowiona przez państwo – nie mają one tej samej natury. Niekiedy możemy wyznaczyć prostą opozycję między dwoma rodzajami przestrzeni. Czasami musimy jednakże wskazać dużo bardziej złożoną różnicę, sprawiającą, że kolejne elementy rozważanej opozycji w ogóle się ze sobą nie zbiegają. Musimy też pamiętać, że obie przestrzenie istnieją jedynie jako mieszaniny łączące jedną i drugą: przestrzeń gładka jest

587

t ys i ąc P l at e au

cały czas przekładana na przestrzeń wyżłobioną i z nią krzyżowana; przestrzeń wyżłobiona jest wciąż odwracana, zwracana przestrzeni gładkiej. W pierwszym przypadku nawet pustynia jest organizowana; w drugim, to pustynia poszerza się i rozrasta; oba przypadki mogą zachodzić równocześnie. Faktyczne mieszaniny nie przeszkadzają zatem w dokonaniu rozróżnienia co do zasady, abstrakcyjnego rozróżnienia między obiema przestrzeniami. To właśnie dlatego nie łączą się one ze sobą w ten sam sposób: owo rozróżnienie co do zasady określa formy, takiej lub innej, faktycznej mieszaniny, a także jej znaczenie (czy przestrzeń gładka jest schwytana, otoczona przez przestrzeń wyżłobioną, czy to raczej przestrzeń wyżłobiona rozpuszcza się w gładkiej, umożliwiając jej rozwój?). Istnieje więc szereg równoczesnych pytań: proste opozycje dwóch przestrzeni; złożone różnice; faktyczne mieszaniny i zachodzące między nimi przejścia; przyczyny mieszanin, które wcale nie są symetryczne i które sprawiają, że przechodzi się już to od przestrzeni gładkiej do wyżłobionej, już to od wyżłobionej do gładkiej, za sprawą zupełnie różnych ruchów. Konieczne jest zatem przyjrzenie się pewnej liczbie modeli, które byłyby niczym zmienne aspekty dwóch przestrzeni i relacji między nimi. Model technologiczny – Tkanina ma zasadniczo pewien szereg cech pozwalających zdefiniować ją jako przestrzeń wyżłobioną. Po pierwsze, tworzą ją dwa równoległe elementy: w najprostszym przypadku są to elementy pionowe i poziome, krzyżujące się ze sobą prostopadle. Po drugie, dwa rodzaje elementów pełnią dwie różne funkcje; jedne są stałe, drugie natomiast ruchome i przechodzą nad i pod elementami stałymi. Leroi-Gourhan przeanalizował tę figurę „elastycznych ciał stałych”, zarówno w odniesieniu do wikliniarstwa, jak i tkactwa: pręty wikliny i nici, osnowa i wątek1. Po trzecie, przestrzeń wyżłobiona w ten sposób jest z konieczności ograniczona, zamknięta co najmniej z jednej strony: tkanina może mieć nieskończoną długość, ale nie szerokość, określaną przez ogniwa łańcucha ramy osnowy; konieczność przechodzenia na powrót prowadzi do przestrzeni zamkniętej (koliste i cylindryczne figury są wszak zamknięte). Wreszcie, tego typu przestrzeń zdaje się z konieczności mieć spód i wierzch; nawet jeśli przędze osnowy i wątku mają dokładnie tę samą naturę, tę samą liczbę i tę samą gęstość, to tkanie odtwarza spód poprzez przeniesienie supłów na jedną stronę. Czyż to nie ze względu na te wszystkie cechy Platon obiera tkactwo za wzór dla „królewskiej nauki”, to znaczy sztuki rządzenia ludźmi lub zarządzania aparatem państwowym? 1

588

André Leroi-Gourhan, L’homme et la matière, Albin Michel 1973, s. 244 i nast. (a także opozycja tkaniny i filcu).

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Wśród elastycznych i stałych wytworów istnieje jednak również filcowanie, które działa zupełnie inaczej, jak anty-tkanina. Nie wiąże się ono z przesuwaniem przędzy lub jej krzyżowaniem, lecz z plątaniem włókien, uzyskiwanym przez folowanie (na przykład poprzez naprzemienne walcowanie bloku włókien w przód i w tył). Tym, co się plącze, są mikrołuski włókien. Plątanina ta nie ma nic z jednorodności: jest raczej gładka i przeciwstawia się punkt po punkcie przestrzeni tkaniny (jest zasadniczo nieskończona, otwarta, nieograniczona we wszystkich kierunkach; nie ma ani spodu, ani wierzchu, ani centrum; nie wyznacza elementów stałych i ruchomych, lecz raczej dokonuje rozkładu ciągłej zmiany). Nawet technolodzy mający zatem największe wątpliwości co do innowacyjności koczowników, muszą uznać ich zasługi w odniesieniu do filcu: doskonały izolator, genialny wynalazek, materiał nadający się na namiot, ubranie, a nawet zbroję (jak u Turko-Mongołów). Bez wątpienia koczownicy z Afryki i Maghrebu traktowali wełnę jak tkaninę. Czyż nie odkrywamy tu (nawet jeśli ryzykujemy przemieszczenie przeciwstawienia) dwóch koncepcji, a nawet dwóch bardzo odmiennych praktyk tkactwa, które różnią się od siebie mniej więcej tak, jak filc i tkanina? Wszak wśród ludów osiadłych tkanina używana do produkcji odzieży i tkanina stosowana do obić dążą do wchłonięcia już to ciała, już to przestrzeni zewnętrznej wobec nieruchomego domu: tkanina łączy ze sobą ciało i zewnętrze w zamkniętej przestrzeni. Koczownik z kolei klasyfikuje zarówno ubiór, jak i dom w ramach przestrzeni zewnętrznej, gładkiej przestrzeni, w której się porusza. Tkanina i filc wiążą się ze sobą i mieszają na wiele sposobów. Czy nie możemy zatem jeszcze raz przesunąć opozycji? Na przykład robienie na drutach, tworzące przestrzeń wyżłobioną, tak, że każdy z drutów pełni na zmianę rolę wątku i osnowy. Z kolei szydełko wyznacza przestrzeń otwartą we wszystkich kierunkach, dającą się przedłużać w każdą stronę, jakkolwiek przestrzeń ta nadal posiada centrum. Dużo bardziej znaczące jest jednak rozróżnienie haftu, wraz z jego tematem czy też motywem centralnym, oraz patchworku, z właściwymi mu połączeniami bok-w-bok i nieskończonym dodawaniem kolejnych fragmentów tkaniny. Niewątpliwie haft może być niezwykle skomplikowany, zarówno jeśli chodzi o jego elementy zmienne, jak i stałe, ruchome i nieruchome. Natomiast patchwork może przedstawiać coś na kształt motywów, symetrii, współbrzmienia przypominającego haft. Sama płaszczyzna powstaje jednak w zupełnie inny sposób: nie ma tu centrum; wzór podstawowy (block) składa się z pojedynczego elementu; powrót do tego elementu wyzwala niezwykle rytmiczne walory, odmienne od harmonii cechującej haft (zwłaszcza crazy patchwork, łączący fragmenty tkaniny w różnym kształcie i kolorze, bawiący się jej teksturą). „Pracowała już nad nim od

589

t ys i ąc P l at e au

piętnastu lat, nie rozstając się nigdy z nieforemnym woreczkiem z wytartego i przybrudzonego brokatu, zawierającym przedziwną kolekcję skrawków materiału wszelkiego możliwego kształtu i koloru. Nigdy nie mogła się zdecydować na ułożenie ich według jakiegoś określonego wzoru ani sama wybrać wzór; próbowała wciąż i zmieniała zdanie, zastanawiała się i przymierzała na nowo skrawki niby klocki układanki, usiłując dopasować je do jakiegoś wzoru czy też wzór dopasować do nich, bez użycia nożyczek, wygładzając kolorowe gałganki miękkimi palcami”2. To bezkształtna zbieranina poskładanych ze sobą kawałków, które można połączyć na nieskończenie wiele sposobów: widzimy, że patchwork jest dosłownie przestrzenią riemannowską czy raczej przestrzenią odwróconą. Stąd wynika ustanowienie bardzo szczególnych grup pracy przy samej pracy nad patchworkiem (warto zwrócić uwagę na znaczenie, jakie w Ameryce miało quilting party, a także rolę, jaką pełniło ono w odniesieniu do kobiecej wspólnotowości). Przestrzeń gładka patchworku pokazuje też, że „gładkość” nie oznacza jednorodności; przeciwnie, jest to przestrzeń bezkształtna, amorficzna, będąca prefiguracją op-artu. Szczególnie interesująca pod tym względem jest historia Kołdry. Kołdrą nazywa się połączenie dwóch fragmentów tkaniny, zszytych razem i wypchanych. Dlatego może ona nie ani wierzchu, ani spodu. Jeśli nałoży się historię kołdry na krótką sekwencję migracji (koloniści, którzy opuścili Europę, udając się do nowego świata), można zauważyć przejście od formuły zdominowanej przez haft (tak zwane „zwykłe” kołdry) do formuły patchworku („kołdry zdobione”, a przede wszystkim „kołdry z łączonych kawałków”). Choć więc pierwsi osadnicy w XVI wieku przywieźli zwykłe kołdry, wyjątkowo piękne haftowane i żłobione przestrzenie, to do końca XVII wieku rozwijają oni stopniowo technikę patchworku, przede wszystkim ze względu na brak tekstyliów (resztki tkanin, kawałki wycinane ze zużytych ubrań, wykorzystanie zawartości „worka ze ścinkami”), a także z powodu sukcesu indyjskich materiałów bawełnianych. Zupełnie jakby gładka przestrzeń narodziła się lub wyszła z przestrzeni wyżłobionej, nie bez wzajemnej korelacji, załatania jednej przez drugą albo przejścia jednej w drugą, obecnej mimo zachodzących między nimi różnic. Zgodnie z migracją, w stopniu, w jakim łączy się ona z nomadyzmem, patchwork przyjmuje nie tylko nazwy przebytych tras, lecz również je „reprezentuje”, jako nieoddzielny od prędkości czy też ruchu w obrębie otwartej przestrzeni3. 2 3

590

William Faulkner, Sartoris, tłum. K. Wojciechowska, PIW 1969, s. 146. Na temat historii kołdry i patchworku w wyobraźni amerykańskiej zob. Jonathan Holstein, American Pieced Quilts, Viking 1973 (wraz z reprodukcjami i bibliografią). Holstein nie udaje, że kołdra jest zasadniczym źródłem sztuki amerykańskiej, lecz zaznacza, w którym miejscu mogła ona zainspirować lub

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Model muzyczny – Pierre Boulez jako pierwszy rozwinął zbiór prostych przeciwstawień i złożonych różnic, a także niesymetrycznych współzależności pomiędzy przestrzenią gładką i wyżłobioną. Stworzył te pojęcia i terminy w polu muzycznym, definiując je ściśle na kilku poziomach, aby za jednym zamachem zdać sprawę z abstrakcyjnego rozróżnienia i z konkretnych mieszanin. Ujmując rzecz najprościej, Boulez stwierdził, że gładką czasoprzestrzeń zajmuje się bez liczenia, podczas gdy w czasoprzestrzeni wyżłobionej liczy się, aby ją zająć. Takie ujęcie pozwala wyczuć czy też dostrzec różnicę pomiędzy wielościami nie-metrycznymi i wielościami metrycznymi, pomiędzy przestrzeniami kierunkowymi i wymiarowymi. Przywraca im to dźwięczność i muzyczność. Bez wątpienia jego własne dzieło wykonane jest z tych relacji, stworzonych czy też odtworzonych w formie muzycznej4. Na drugim poziomie można stwierdzić, że przestrzeń podlega dwóm typom zerwania: jeden definiowany jest przez wzorzec, a drugi – nieregularny i nieokreślony, mogący realizować się w dowolnym miejscu. Na jeszcze innym poziomie można stwierdzić, że częstotliwości mogą rozdzielać się w interwałach, pomiędzy zerwaniami albo też rozkładać się statystycznie, bez zerwania: w pierwszym przypadku reguła podziału zerwań i interwałów określana jest jako „modulo”; może ona być stała i nieruchoma (przestrzeń wyżłobiona prosto) albo może być zmienna, czy to w sposób regularny, czy nieregularny (przestrzenie żłobione w krzywizny, skupione, jeśli modulo jest zmienne w sposób regularny, i nieskupione, jeśli jest nieregularne). Jednak gdy nie ma modulo, rozdział częstotliwości zachodzi bez cięcia: dokonuje się on „statystycznie”, na skrawku przestrzeni, nieważne jak mały by on nie był; ma ona jednak co najmniej dwa aspekty, wedle których rozdział jest równy (przestrzeń gładka nieukierunkowana) lub też cechujący się różnym stopniem rozrzedzenia albo gęstości (przestrzeń gładka ukierunkowana). Czy w przypadku gładkiej przestrzeni pozbawionej zerwania i modulo można mówić również o braku interwału? Albo przeciwnie, czy w takim przypadku wszystko nie staje się interwałem, intermezzo? To, co gładkie, stanowi nomos, podczas gdy to, co wyżłobione, zawsze ma logos, na przykład oktawę. Problem Bouleza polega na połączeniu dwóch typów przestrzeni,

4

pobudzić pewne tendencje w malarstwie amerykańskim: z jednej strony za sprawą „bieli na bieli” zwykłych kołder, z drugiej za sprawą kompozycji patch­ workowych („można tu odkryć efekty optyczne, obrazy ułożone w serie, zastosowanie kolorowych pól, rzeczywiste pojmowanie przestrzeni negatywnej, sposób ujęcia abstrakcji formalnej itp., s.12). Pierre Boulez, Penser la musique aujourd’hui, Gonthier 1963, s. 95 i nast. Analizę Bouleza podsumowujemy w kolejnym paragrafie.

591

t ys i ąc P l at e au

ich naprzemienności i nakładaniu się: w jaki sposób „silnie ukierunkowana, gładka przestrzeń miałaby dążyć do mieszania się z przestrzenią wyżłobioną”, w jaki sposób „przestrzeń wyżłobiona, gdzie statystyczny rozkład faktycznie wykorzystywanych wysokości byłby równy, miałaby dążyć do mieszania się z przestrzenią gładką”; w jaki sposób oktawa może być zastąpiona przez „skale nieoktawowe” odtwarzające się wedle zasady spiralnej; w jaki sposób „tekstura” może być przepracowana tak, by utracić swe stałe i jednorodne wartości, by stać się wsparciem dla prześlizgów w czasie, przesunięć w ramach interwałów, przekształceń son-artu porównywalnych z tymi, jakie zachodzą w op-arcie. Powróćmy do prostego przeciwstawienia: o wyżłobieniu możemy mówić w odniesieniu do krzyżowania tego, co stałe i zmienne, tego, co organizuje poziome linie melodyczne i pionowe płaszczyzny harmoniczne. Gładkość dotyczy z kolei ciągłej zmiany, ciągłego rozwoju sprzyjającego tworzeniu ściśle rytmicznych wartości, czystego wytyczania linii przekątnej poprzez to, co pionowe i poziome. Model morski – Z pewnością tak w przestrzeni wyżłobionej, jak i gładkiej istnieją punkty, linie i powierzchnie (również objętości, lecz tę kwestię odkładamy na razie na bok). A zatem w przestrzeni wyżłobionej linie i trasy mają tendencję do podlegania punktom: przechodzi się od jednego punktu do drugiego. W przestrzeni gładkiej rzecz ma się odwrotnie: punkty są poddane trasie; w przypadku koczowników jest to wektor odzienie-namiot-przestrzeń zewnętrzna. Chodzi o podporządkowanie siedliska trasie, o uzgodnienie przestrzeni zewnętrznej i wewnętrznej: namiot, igloo, łódź. Zarówno w gładkiej, jak i w wyżłobionej przestrzeni istnieją postoje i trasy; jednak w przestrzeni gładkiej to trasa wprowadza postój, to interwał bierze wszystko, to interwał jest substancją (stąd też wartości rytmiczne)5. W przestrzeni gładkiej linia jest zatem wektorem, kierunkiem, nie zaś wymiarem czy określeniem metrycznym. Jest to przestrzeń stworzona przez lokalne działania oraz zmiany kierunków. Zmiany te mogą być spowodowane samą naturą przemierzanych tras, jak u koczowników żyjących na archipelagach (przypadek „ukierunkowanej” gładkiej przestrzeni); lecz mogą one również wynikać ze zmienności celu lub punktu docelowego, jak w przypadku koczowników pustynnych, którzy zmierzają ku lokalnej i tymczasowej roślinności (gładka, „nieukierunkowana” 5

592

Na temat klasyfikacji wnętrza w ramach zewnętrza u pustynnych koczowników zob. Anny Milovanoff, La seconde peau du nomade, „Nouvelles Litteraires” 27 lipca 1978, s. 18. Z kolei na temat stosunków pomiędzy igloo a zewnętrzem u koczowników żyjących na lodzie, Edmund Carpenter, Eskimo, Toronto University Press 1964.

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

przestrzeń). Przestrzeń gładka, ukierunkowana czy nie, zwłaszcza jednak nieukierunkowana, ma charakter kierunkowy, nie zaś wymiarowy czy też metryczny. Przestrzeń gładka zajmowana jest przez wydarzenia lub istności w znacznie większym stopniu, niż przez rzeczy uformowane i postrzegane. Jest to przestrzeń raczej afektywna niż nacechowana własnościami. Postrzeżenie w jej obrębie ma raczej haptyczny niż optyczny charakter. O ile w przestrzeni wyżłobionej formy organizują materię, w przestrzeni gładkiej to materiały opisują siły lub służą im za symptomy. Jest to zatem raczej intensywna, a nie ekstensywna przestrzeń, przestrzeń odległości, nie zaś miar. Intensywne Spatium zamiast Extensio. Ciało bez Organów zamiast organizmu i organizacji. Postrzeżenie składa się raczej z symptomów i szacunków niż z miar i własności. To dlatego gładką przestrzeń zajmują intensywności, wiatry i szmery, siły, jakości dotykowe i dźwiękowe, jak na pustyni, na stepie albo na lodzie6. Pękanie lodu i pieśń piasków. Tym, co osłania wyżłobioną przestrzeń, jest, przeciwnie, niebo i wynikające z niego mierzalne jakości wizualne. W tym właśnie miejscu pojawia się szczególny problem morza. Morze jest w najwyższym stopniu powierzchnią gładką, a przez to jest najbardziej podatne na wymogi coraz bardziej ścisłego żłobienia. Problem ten nie pojawia się w pobliżu lądu. Przeciwnie, to nawigacja dalekomorska żłobi morza. Przestrzeń morska żłobi się w odniesieniu do dwóch naukowych zdobyczy, astronomicznej i geograficznej: punkt albo położenie, które uzyskuje się w wyniku szeregu obliczeń opierających się na dokładnej obserwacji gwiazd i słońca; mapa, na której przecinają się południki i równoleżniki, długości i szerokości, wytyczając tym samym obszary znane i nieznane (niczym tablica Mendelejewa). Czy, zgodnie z tezą portugalską, należy wyznaczyć datę przełomu w okolicach 1440 roku, wyznaczającego pierwsze, decydujące żłobienie, które umożliwiło wielkie odkrycia? Wolimy podążać raczej za Pierre’em Chaunu, odwołującym się do długiego trwania, w którym to, co gładkie i wyżłobione, stawiają sobie czoła na morzu, a żłobienie jest ustanawiane stopniowo7. Jeszcze zanim wprowadzono długość, istniała cała koczownicza nawigacja, empiryczna i złożona, która doprowadziła do wynalezienia wiatrów i odgłosów, kolorów i dźwięków morza; następnie istnieje też nawigacja ukierunkowana, zarówno przed-astronomiczna, jak i już astronomiczna, posługująca się geometrią stosowaną, choć nie używająca jeszcze szerokości, a tym samym niezdolna do „wyznaczenia położenia”, dysponująca 6 Dwa zbieżne opisy przestrzeni lodowej i piaszczystej: Edmund Carpenter, Eskimo oraz Wilfred Thesiger, Arabian Sands, Longmans, Green 1959 (w obu przypadkach uderza obojętność wobec astronomii). 7 Zob. wykład Pierre’a Chaunu, L’expansion européenne du XIII e au XV e siècle, PUF 1969 s. 288-305.

593

t ys i ąc P l at e au

jedynie portulanami8, którym brak „przekładalnej generalizacji” prawdziwych map; mamy też do czynienia z postępem prymitywnej nawigacji astronomicznej, w szczególnych warunkach na szerokościach oceanu Indyjskiego, następnie w eliptycznych kręgach Atlantyku (przestrzenie proste i pokrzywione9). Wygląda to tak, jakby morze było nie tylko archetypem wszystkich gładkich przestrzeni, lecz również pierwszą przestrzenią gładką, która została poddana żłobieniu, przyrastającemu stopniowo i pokrywającemu ją siatką, to tu, to tam, raz z jednej, raz z drugiej strony. Miasta handlowe uczestniczyły w tym żłobieniu, często wprowadzając innowacje, ale tylko państwa były w stanie doprowadzić je do końca, wynieść je na globalny poziom „polityki nauki”10. Ukierunkowanie podporządkowuje się wymiarowości czy też się na nią nakłada. To z pewnością dlatego morze, archetyp przestrzeni gładkiej, było również archetypem wszystkich żłobień dokonywanych w gładkiej przestrzeni: żłobienie pustyni, żłobienie powietrza, żłobienie stratosfery (dzięki temu Virilio może mówić o „pionowym wybrzeżu” jako zmianie kierunku). To przede wszystkim na morzu przestrzeń gładka zostaje oswojona i to właśnie w nim odnaleziono wzorzec spożytkowania, ułożenia żłobienia tak, aby mogło zostać wykorzystane gdzie indziej. Nie przeczy to innej hipotezie Vrilio: przy żłobieniu morze oddaje pewien typ przestrzeni gładkiej zajętej przez fleet in being („flotę w gotowości”), następnie zaś przez stały ruch strategicznych łodzi podwodnych, otaczających wszelką siatkę kartograficzną, wynajdujących neonomadyzm w służbie maszyny wojennej, jeszcze bardziej niepokojącej niż państwa, które odbudowują ją na granicy swych żłobień. W przedziwnym odwróceniu morze, a następnie powietrze i stratosfera odzyskują swe gładkie przestrzenie, lecz po to, aby lepiej kontrolować przestrzeń wyżłobioną11. Gładkie zawsze ma większą moc deterytorializacji niż wyżłobione. Gdy mowa o nowych zawodach, czy nawet o nowych klasach, czyż można nie wspomnieć o wojskowych technikach, którzy dnie i noce spędzają przed ekranami, którzy zamieszkują i jeszcze przez długi czas będą zamieszkiwali strategiczne łodzie podwodne i satelity, którzy, co gorsza, nie mogą 8 Portulany – mapy żeglarskie Morza Śródziemnego, używane w XIII i XIV wieku [przyp. red.]. 9 Zwłaszcza Paul Adam, Navigation primitive et navigation astronomique, w: M. Mollat, P. Adam (red.), Colloques d’histoire maritime, t. V, SEVPEN 1960 (zob. geometria stosowana bieguna polarnego). 10 Guy Beaujouan, Science livresque et nautique au XV e siècle, tamże. 11 Zob. Paul Virilio, L’insécurité du territoire, Stock 1975, na temat sposobu w jaki morze oddaje przestrzeń gładką wraz z fleet in being itd.; a także na temat sposobu, w jaki z dominacji powietrznej i stratosferycznej rodzi się pionowa gładka przestrzeń (zwłaszcza rozdz. IV, Le littoral vertical).

594

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

rozróżnić zjawiska fizycznego, lotu szarańczy i „wrogiego” ataku nadchodzącego z dowolnego miejsca? Chodzi tu o przypomnienie, że nawet to, co gładkie, może zostać wytyczone i zajęte przez diabelskie siły organizacji; jednak przede wszystkim, niezależnie od wszelkiego wartościowania, chodzi o pokazanie, że istnieją dwa niesymetryczne ruchy, jeden, który żłobi, i drugi, przywracający gładkość ze żłobienia (nawet jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy gładką przestrzeń organizacji światowej, czyż nie ma tu także nowych gładkich albo dziurawych przestrzeni, które rodzą się w paradnych przebraniach? Virilio przywołuje początki śródziemnomorskiego osadnictwa w „warstwie mineralnej”, mogącego przyjąć różnorodne wartości). Wróćmy do prostego przeciwstawienia gładkiego i żłobionego, ponieważ nie możemy jeszcze poddać pod rozwagę konkretnych i asymetrycznych mieszanin. Gładkie i wyżłobione rozróżniają się, po pierwsze, przez odmienny stosunek do linii (linia między dwoma punktami w przypadku wyżłobionego, punkt między dwiema liniami w przypadku gładkiego). Po drugie, różnią się ze względu na naturę linii (gładkie-ukierunkowane, interwały otwarte; wyżłobione-wymiarowe, interwały zamknięte). Istnieje wreszcie trzecia różnica dotycząca powierzchni czy też przestrzeni. W przestrzeni wyżłobionej zamyka się powierzchnię i „rozdziela” ją wedle określonych interwałów, zgodnie z przypisanymi im cięciami; w gładkiej dokonuje się „rozkładu” w przestrzeni otwartej, wedle częstotliwości i długości tras (logos i nomos12). Jak jednak prosta by nie była ta opozycja, nie daje się ona łatwo usytuować. Nie można zadowolić się natychmiastowym przeciwstawieniem gładkiej ziemi hodowcy-koczownika i żłobionej ziemi osiadłego rolnika. Oczywiste jest, że chłop, nawet osiadły, uczestniczy w pełni w przestrzeni wiatrów, jakości dźwiękowych i dotykowych. Gdy starożytni Grecy mówią o otwartej przestrzeni nomos, nieograniczonej, niepodzielnej, przedmiejskiej wsi, o zboczu i górze, wzniesieniu, stepie, przeciwstawiają je oni polis, miastu. Gdy Ibn Chaldun mówi o badiya, beduińskości, odwołującej się zarówno do rolników, jak i koczowników-hodowców, przeciwstawia ją hadarze, to znaczy „miejskości”. Taka ścisłość jest nieodzowna, choć niewiele zmienia. Od najdawniejszych czasów bowiem, od neolitu, a nawet paleolitu, to miasto wynajduje rolnictwo: to pod wpływem miasta rolnik i jego wyżłobiona przestrzeń nakładają się na przestrzeń, która jest wciąż jeszcze gładka (wędrowny rolnik, na wpół osiadły albo już osiadły). Jeśli można odkryć na tym poziomie prostą opozycję, to poprzez przeciwstawienie 12

Emmanuel Laroche (L’Histoire de la racine nem en grec ancien, Klincksieck 1949) słusznie wskazuje na różnicę pomiędzy ideą rozdziału i rozkładu, pomiędzy dwiema grupami językowymi, pomiędzy dwoma rodzajami przestrzeni, pomiędzy biegunem „prowincji” i biegunem „stołecznym”.

595

t ys i ąc P l at e au

sobie rolników i koczowników, ziemi wyżłobionej i gładkiej: jednak tylko dokonując zapośredniczenia w mieście jako sile żłobiącej. Od tej pory nie tylko morze, pustynia, step czy powietrze są miejscem rozgrywki pomiędzy gładkim a wyżłobionym, lecz jest nim również sama ziemia, w zależności od tego, czy mamy do czynienia z kulturą w przestrzeni-nomosie, czy z kultywacją w przestrzeni-mieście. Co więcej: czy nie należałoby powiedzieć tego samego o mieście? Inaczej niż morze, jest ono przestrzenią wyżłobioną w najwyższym stopniu; jednak tak jak morze było gładką przestrzenią, która daje się żłobić, tak miasto jest siłą żłobiącą, która oddaje czy raczej odtwarza przestrzeń gładką, tak na ziemi, jak i w obrębie innych żywiołów – poza sobą, lecz również w sobie. Oto więc gładkie przestrzenie wykraczające poza miasto, nie będące jedynie częścią organizacji światowej, lecz stanowiące również ripostę, łączącą gładkie i dziurawe, zwracającą się przeciw miastu: olbrzymie, ruchome i tymczasowe dzielnice nędzy, koczownicy i troglodyci, skrawki metalu i tkaniny, patchworki, nieobjęte już żłobieniem pieniądza, pracy lub zamieszkania. Wybuchowa nędza, skrywana przez miasto, odsyłająca do matematycznej formuły Thoma: „retroaktywne wygładzanie”13. Skondensowana siła, potencjalność riposty? Tak więc za każdym razem prosta opozycja „gładkie-wyżłobione” odsyła nas do coraz większych komplikacji, do naprzemienności i nakładania się. Jednak komplikacje te potwierdzają przede wszystkim rozróżnienie, właśnie dlatego, że wprowadzają ruchy asymetryczne. Na razie należałoby jedynie zaznaczyć, że istnieją dwa rodzaje podróży, które różnią się rolą, jaką odgrywa w nich punkt, linia i przestrzeń. Podróż-Goethe i Podróż-Kleist? Podróż francuska i podróż angielska (lub amerykańska)? Podróż arabska i podróż-kłącze? Jednak nic nie dzieje się równocześnie, wszystko miesza się ze sobą, przechodząc w siebie wzajem. Rzecz w tym, że różnice nie są obiektywne: można zamieszkiwać żłobienia pustyni, stepów albo mórz; można zamieszkiwać gładkość miast, być miejskim koczownikiem (na przykład spacer Millera w Clichy albo po Brooklynie, będący koczowniczym marszem po gładkiej przestrzeni, sprawia, że miasto wypluwa patchwork, dyferencjały prędkości, opóźnienia i przyspieszenia, zmiany orientacji, ciągłe wariacje..., bitnicy wiele zawdzięczają Millerowi, zmienili oni jednak orientację, zrobili nowy użytek z przestrzeni poza miastami). Fitzgerald powiedział dawno temu, że nie chodzi o to, aby wyruszać ku morzom Południa, nie to określa podróż. Istnieją nie tylko dalekie podróże w obrębie miasta, lecz również 13

596

Sformułowanie to znajdujemy u René Thoma, który stosuje je w odniesieniu do ciągłej wariacji, w której zmienna reaguje na swój poprzednik: Modèles mathématiques de la morphogenèse, Collection 10-18, Union Générale d’Éditions 1974, s. 218-219.

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

podróże w miejscu: nie myślimy tu o narkotykach, których doświadczenie jest dosyć dwuznaczne, lecz raczej o prawdziwych koczownikach. To w odniesieniu do nich można powiedzieć to, co sugerował Toynbee: nie poruszają się. Są oni koczownikami na mocy swego bezruchu, ze względu na to, że nie migrują, ze względu na to, że trzymają się gładkiej przestrzeni, odmawiając jej opuszczenia, chyba że po to, aby dokonać podboju lub umrzeć. Podróż w miejscu: oto nazwa odnosząca się do wszelkich intensywności, nawet jeśli rozwijają się one również ekstensywnie. Myśleć to podróżować, a my podjęliśmy wcześniej próbę naszkicowania teo-noologicznego modelu przestrzeni gładkich i wyżłobionych. Mówiąc krótko, tym, co odróżnia od siebie podróże, jest nie obiektywna jakość miejsca ani mierzalna ilość ruchu – ani nawet coś, co znajdowałoby się jedynie w naszej głowie – lecz tryb uprzestrzennienia, sposób bycia w przestrzeni, bycia dla przestrzeni. Podróżować po gładkim lub wyżłobionym i tak samo myśleć..., zawsze też pamiętać o przejściach między jednym a drugim, o przekształceniach i odwróceniach. W filmie Z biegiem czasu Wenders krzyżuje ze sobą i nakłada na siebie drogi dwóch postaci, z których jedna odbywa podróż goethańską, kulturalną, wspominkową, „pouczającą” i całkiem wyżłobioną, podczas gdy druga zdołała już dokonać podboju gładkiej przestrzeni, oddając się eksperymentom i zapomnieniu na niemieckiej „pustyni”. Jednak, co dziwne, to pierwsza z postaci otwiera przestrzeń i posługuje się pewnym rodzajem retroaktywnego wygładzania, podczas gdy na drugiej ponownie formują się żłobienia, zamykające jej przestrzeń. Podróżować gładko, to stawać się, a nawet stawać się w trudny, niepewny sposób. Nie chodzi o powracanie do przedastronomicznej nawigacji ani do starożytnych koczowników. Przeciwstawienie tego, co gładkie, i tego, co wyżłobione, przechodzenie jednego w drugie, naprzemienność i wzajemne nakładanie się – wszystko to, w najróżniejszych znaczeniach, ma miejsce dzisiaj. Model matematyczny – Wydobycie przez matematyka Riemanna tego, co mnogie, z jego orzecznikowego stanu i uczynienie z niego rzeczownika „wielość” było rozstrzygającym wydarzeniem. Oznaczało to koniec dialektyki na rzecz typologii i topologii wielości. Każda wielość definiowała się przez n określeń, lecz niekiedy były one niezależne od sytuacji, niekiedy zaś od niej zależały. Można na przykład porównać wielkość pionowej linii pomiędzy dwoma odcinkami i wielkość linii poziomej pomiędzy dwoma innymi: widać tu, że wielość jest metryczna wtedy, gdy pozwala się żłobić, a jej określeniami są wielkości. Z drugiej strony jednak, nie można porównać różnicy dwóch dźwięków o tym samym natężeniu i odmiennej wysokości oraz dwóch dźwięków o różnym natężeniu i tej samej wysokości; w tym przypadku można porównać dwa

597

t ys i ąc P l at e au

określenia jedynie wtedy, gdy „jedno jest częścią drugiego i jeśli zadowolimy się stwierdzeniem, że jeden jest niższy od drugiego, nie mogąc stwierdzić, o ile”14. Ten drugi rodzaj wielości nie jest metryczny i daje się żłobić oraz mierzyć jedynie za pomocą środków pośrednich, którym jednakże często się opiera. Są one niedokładne (anexacte), choć ścisłe. Meinong i Russell przywołują pojęcie odległości, przeciwstawiając mu wielkość (rozmiar15). Odległości nie są, ściśle rzecz biorąc, podzielne: dają się dzielić właściwie wyłącznie w przypadku, w którym dane określenie przynależy do innego. W przeciwieństwie jednak do wielkości, odległości zmieniają swoją naturę za każdym razem, gdy są dzielone. Intensywność, na przykład, nie jest złożona z dających się sumować i przesuwać wielkości: temperatura nie jest sumą dwóch mniejszych temperatur, a prędkość nie jest sumą dwóch mniejszych prędkości. Każda intensywność, sama będąc różnicą, dzieli się zgodnie z porządkiem, w którym każdy element podziału odróżnia się co do swej natury od innego. Odległość jest więc całością uporządkowanych różnic, to znaczy zawierających się jedne w drugich tak, że można oceniać zarówno większą, jak i mniejszą niezależnie od dokładnej wielkości. Dzielimy na przykład ruch na galop, kłus, stęp, tak, że to, co dzielone, zmienia naturę przy każdym podziale, tak, że żaden z nich nie wchodzi w kompozycję z innymi. To w tym znaczeniu wielości składające się na „odległość” są nierozdzielne od procesu ciągłej zmiany, podczas gdy wielości „wielkości”, przeciwnie, dzielą się na stałe i zmienne. To dlatego sądzimy, że Bergson (w znacznie większym stopniu niż Husserl czy nawet Meinong i Russell) miał wielki wpływ na rozwój teorii wielości. W tekście O bezpośrednich danych świadomości przedstawia trwanie jako pewien typ wielości, który przeciwstawia się wielości metrycznej albo wielkości. Trwanie wcale nie jest niepodzielne, jednakże nie dzieli się ono bez zmiany natury przy każdym podziale (bieg Achillesa dzieli się na kroki, rzecz jednak w tym, że nie składają się one w sposób właściwy wielkościom16). Podczas gdy w takiej wielości, jak na przykład 14 Na temat przedstawienia wielości Riemanna i Helholtza zob. Jules Vuillemin, Philosophie de l’algèbre, PUF 1962, s. 409 i nast. 15 Zob. Bertrand Russell, The Principles of Mathematics, Norton 1964, rozdz. XXXI. Poniższe omówienie nie zgadza się z teorią Russella. Świetna analiza pojęć dystansu i wielkości według Meinonga i Rusella znajduje się u Alberta Paiera (La pensée et la quantité, Alcan 1927). 16 Poczynając od drugiego rozdziału tekstu O bezpośrednich danych świadomości (tłum. K. Bobrowska, Rubieszewski i Wrotnowski 1913 ) Bergson raz po raz stosuje rzeczownik „wielość” w kontekstach, które powinny zwrócić uwagę komentatorów: obecne implicite w tekście odniesienie do Riemanna nie pozostawia dla nas wątpliwości. W Materii i pamięci (tłum. R. Weksler-Waszkinel, Zielona Sowa 2006) wyjaśnia on, że bieg, a nawet krok Achillesa dzielą się na „pod-wielości”, jednak różnią się one co do natury od tego, co dzielą; to samo

598

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

jednorodna rozciągłość podział można zawsze przeprowadzać tak długo, jak się chce, nie zmieniając niczego w stałym przedmiocie; wielkości również mogą zmieniać się, z tym tylko skutkiem, że zwiększa się lub zmniejsza przestrzeń, którą żłobią. Bergson wprowadził więc „dwie zupełnie odmienne przestrzenie wielości”, jedną jakościową, fuzyjną i ciągłą; drugą liczbową i jednorodną, dyskretną. Należy zaznaczyć, że materia działa przechodząc i wracając obydwoma rodzajami przestrzeni, już to otoczona w przestrzeni jakościowej, już to rozwinięta w „schemat” metryczny, który wyprowadza ją poza nią samą. Konfrontacja Bergsona z Einsteinem, przeprowadzona z punktu widzenia Względności, pozostaje niezrozumiała bez odniesienia do przekształconej przez Bergsona podstawowej teorii riemannowskich wielości. Często zdarzało nam się napotkać wszelkie rodzaje różnic między dwoma typami wielości: metryczne i niemetryczne; rozciągłe i jakościowe; centryczne i acentryczne; drzewiaste i kłączaste; liczbowe i płaskie; wymiarowe i kierunkowe; różnice mas i stad; wielkości i odległości; zerwania i częstotliwości; gładkie i wyżłobione. Wielością zmieniającą swą naturę przy podziale jest nie tylko to, co zaludnia gładką przestrzeń – jak w przypadku pustynnych plemion: bez przerwy zmieniające się odległości, stada wciąż podlegające przemianie – również sama gładka przestrzeń, pustynia, step, morze albo lód jest tego typu wielością, niemetryczną, acentryczną, kierunkową itd. Można zatem uznać, że Liczba przynależy wyłącznie innym wielościom i że nadaje im status naukowy, którego jakości niemetryczne są pozbawione. Jednak jest to prawda jedynie po części. Jest prawdą, że liczba odnosi się do metryczności: wielkości żłobią przestrzeń jedynie o tyle, o ile odsyłają do liczb, i odwrotnie, liczby pojawiają się, aby wyrazić coraz bardziej złożone stosunki między wielkościami, wprowadzając tym samym przestrzenie idealne, które wzmacniają żłobienie i czynią je współistotnym ze wszelką materią. W łonie wielości metrycznych istnieje więc ustanawiająca naukę większa współzależność między geometrią i arytmetyką oraz geometrią i algebrą (najbardziej przenikliwi w tym względzie autorzy to ci, którzy dostrzegli, że począwszy od najprostszych jej postaci, liczba ma tu wyłącznie kardynalny charakter, a jednostka – charakter z istoty podzielny)17. Można dotyczy kroku żółwia; zaś pod-wielości „obu stron” różnią się również między sobą. 17 Zob. Henri Bergson, O bezpośrednich danych świadomości, s. 57: jeśli wielość „zawiera w sobie możliwość uważania liczby za jedność prowizoryczną, która dodawać się będzie z sobą, to odwrotnie, jedności z kolei są prawdziwymi liczbami zmniejszającymi swą wielkość nieograniczenie, ale które musimy uważać za prowizorycznie niepodzielne, by móc je układać ze sobą”.

599

t ys i ąc P l at e au

stwierdzić w odpowiedzi, że wielości niemetryczne czy też przestrzeń gładka odsyłają jedynie do geometrii mniejszej, geometrii stosowanej i jakościowej, gdzie obliczenia są z konieczności bardzo ograniczone, gdzie lokalne działania nie nadają się nawet do ogólnej przekładalności ani do jednorodnego systemu oznaczeń. Jednakże ta „podrzędność” jest tylko pozorna, jako że owa niezależność geometrii niemal analfabetycznej, ametrycznej, umożliwia niezależność liczby, która nie pełni już funkcji miary wielkości w przestrzeni wyżłobionej (lub nadającej się do wyżłobienia). Liczba sama rozkłada się w gładkiej przestrzeni, nie dzieląc się już bez każdorazowej zmiany natury, bez zmieniania jednostek, z których każda przedstawia odległość, nie zaś wielkość. Jest to liczba wypowiedziana, nomadyczna, kierunkowa, porządkowa, liczba niemianowana, która odsyła do gładkiej przestrzeni, tak jak liczba mianowana odsyła do przestrzeni wyżłobionej. Tak też w odniesieniu do wszelkiej wielości trzeba stwierdzić, że jest ona już liczbą i jeszcze jednostką. Jednak w obydwu przypadkach nie jest to ani ta sama liczba, ani ta sama jednostka, sposób jej podziału również nie jest ten sam. Nauka mniejsza wciąż wzbogaca naukę większą, łącząc z nią swoją intuicję, swoje drogi i sposoby ich przemierzania, swoje znaczenie i upodobanie materii, osobliwości, wariacji, intuicjonistycznej geometrii i liczby niemianowanej. Rozważyliśmy na razie tylko pierwszy z aspektów wielości gładkich czy też niemetrycznych, przeciwstawionych wielościom metrycznym: jak możliwe jest, aby dane określenie mogło znajdować się w sytuacji czyniącej je częścią innego określenia, bez możliwości przypisania tej sytuacji ani dokładnej wielkości, ani wspólnej jednostki, ani nawet obojętności. Jest to otaczająca lub też otoczona cecha gładkiej przestrzeni. Ważniejszy jest jednak drugi aspekt: gdy sama sytuacja dwóch określeń wyklucza ich porównanie. Wiemy, że jest to przypadek przestrzeni riemannowskich czy raczej odniesionych do siebie riemannowskich fragmentów przestrzeni: „przestrzenie Riemanna są pozbawione wszelkiej jednorodności. Każda z nich jest określana przez formę wyrażenia, wyznaczającą kwadrat odległości dwóch nieskończenie bliskich punktów. (…) W związku z tym dwóch sąsiadujących ze sobą obserwatorów może oznaczyć w przestrzeni Riemanna punkty będące w ich bezpośrednim sąsiedztwie, jednak nie mogą, bez przyjęcia nowej konwencji, oznaczyć siebie poprzez swój wzajemny stosunek. Każde sąsiedztwo jest więc niczym maleńki kawałek przestrzeni euklidesowej, ale połączenie jednego sąsiedztwa z kolejnym nie jest zdefiniowane i może się dokonać na nieskończenie wiele sposobów. Przestrzeń Riemanna w najbardziej ogólnym ujęciu przedstawia się tym samym jako bezkształtny zbiór zestawionych, ale niepowiązanych ze sobą fragmentów”. Możliwe jest też zdefiniowanie owej wielości niezależnie od jakiegokolwiek odniesienia do metryczności,

600

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

poprzez warunki częstotliwości czy też akumulacji zbioru sąsiedztw, warunki całkowicie odrębne od tych, które określają przestrzenie metryczne i ich cięcia (nawet jeśli stosunek między dwoma rodzajami przestrzeni musi z nich wynikać)18. Mówiąc krótko: jeśli podążać za tym pięknym opisem Lutmana, to przestrzeń riemannowska byłaby czystym patchworkiem. Ma ona połączenia lub relacje styczne. Ma wartości rytmiczne, których nie da się znaleźć gdzie indziej, pomimo że dają się one przełożyć na przestrzeń metryczną. Jest to przestrzeń gładka, różnorodna, wciąż się zmieniająca, o ile gładka przestrzeń może być bezkształtna i niejednorodna. Zdefiniujmy więc, w ogólnym ujęciu, podwójnie pozytywny charakter gładkiej przestrzeni: z jednej strony, z gładką przestrzenią mamy do czynienia wówczas, gdy określenia, z których jedno stanowi część innego, odsyłają do objętych odległości lub do uporządkowanych różnic, niezależnie od wielkości; z drugiej strony, wówczas, gdy pojawiają się określenia, które nie mogą stanowić części innych określeń, łączące się poprzez niezależny od metryczności proces częstotliwości albo akumulacji. Są to dwa aspekty nomosu gładkiej przestrzeni. Jednakże zawsze znajdujemy się w stanie niesymetrycznej konieczności przejścia, tak od gładkiego do żłobionego, jak i od żłobionego do gładkiego. Jeśli prawdą jest, że właściwa gładkim przestrzeniom wędrowna geometria i liczba nomadyczna stale inspirują królewską naukę przestrzeni wyżłobionej, to i odwrotnie – metryczność wyżłobionych przestrzeni (metron) jest nieodzowna dla dokonania przekładu dziwacznych danych gładkiej wielości. Wszelako tłumaczenie nie jest prostą czynnością: nie wystarczy zastąpić ruchu przemierzoną przestrzenią, potrzebna jest seria bogatych i złożonych operacji (Bergson powiedział to jako pierwszy). Tłumaczenie nie jest też czynnością drugorzędną. Jest to działanie polegające na oswajaniu, nadkodowaniu, metryzacji gładkiej przestrzeni, na neutralizowaniu jej, lecz również na zapewnianiu jej otoczenia, w którym może się rozchodzić, rozszerzać, załamywać, odnawiać, napierać, otoczenia, bez którego być może sama by umarła: jest ono niczym maska, bez której nie mogłaby ona ani oddychać, ani uzyskać ogólnej postaci wyrażenia. Nauka większa stale potrzebuje inspiracji pochodzącej od nauki mniejszej; jednak nauka mniejsza byłaby niczym, gdyby nie konfrontowała się z wyższymi wymogami naukowymi i nie przechodziła przez nie. Weźmy dwa tylko przykłady ilustrujące bogactwo i konieczność przekładów, dających tyleż szans na otwarcie, co gróźb zamknięcia albo zastoju. Po pierwsze, chodzi o złożoność środków, za pomocą których tłumaczy się intensywności na ilości ekstensywne czy też, ogólniej, wielości z porządku odległości na systemy wielkości, które 18 Albert Lautman, Les schémas de structure, Hermann 1938, s. 23, 34-35.

601

t ys i ąc P l at e au

mierzą je i żłobią (warto zwrócić tu uwagę na rolę logarytmów). Z drugiej strony, czy wręcz przede wszystkim, o subtelność i złożoność środków, poprzez które riemannowskie fragmenty gładkiej przestrzeni uzyskują euklidesowe łączenie (rola równoległości wektorów w odniesieniu do nieskończenie małych żłobień19). Nie należy mieszać łączenia właściwego fragmentom przestrzeni riemannowskiej („akumulacji”) oraz euklidesowego łączenia przestrzeni Riemanna („równoległości”). Obie są jednakże powiązane i podbijają się. Nic nigdy nie jest skończone: sposób, w jaki przestrzeń gładka daje się żłobić, lecz również sposób, w jaki przestrzeń wyżłobiona oddaje gładkość, wraz z ewentualnie bardzo różnymi wartościami, zakresami i znakami. Być może należy stwierdzić, że wszelki postęp dokonuje się poprzez przestrzeń wyżłobioną i w niej, a wszelkie stawanie się ma miejsce w przestrzeni gładkiej. Czy można podać bardzo ogólną matematyczną definicję przestrzeni gładkich? Zdaje się, że „obiekty fraktalne” Benoît Mandelbrota mogą nas do niej doprowadzić. Są to zbiory mające cząstkową liczbę wymiarów, niecałkowitą albo całkowitą, ale z ciągłą zmienną kierunku. Na przykład odcinek, którego środkowa trzecia część zostaje zastąpiona przez kąt trójkąta równobocznego, następnie zaś operacja ta zostaje powtórzona na każdym z czterech odcinków itd. w nieskończoność, wedle stosunku jednokładności – taki odcinek będzie stanowił nieskończoną linię albo krzywą o liczbie wymiarów większej niż 1, ale mniejszej niż liczba wymiarów płaszczyzny (= 2). Podobne rezultaty można uzyskać przez dziurawienie czy też wycinanie „otworów” z okręgu zamiast dodawania „wierzchołków” do trójkąta; tak samo sześcian wydrążany zgodnie z zasadą jednokładności staje się czymś mniej niż objętość, czymś więcej jednak niż powierzchnia (jest to matematyczne przedstawienie bliskości między wolną i wydrążoną przestrzenią). Ruchy Browna, turbulencje czy sklepienie niebieskie, także są „obiektami fraktalnymi”, choć w innej postaci20. Być może więc pozwala to zdefiniować na nowo zbiory rozmyte. Przede wszystkim jednak przestrzeń gładka uzyskuje tu ogólne określenie, zdające sprawę z jej różnic i relacji z przestrzenią wyżłobioną: 1) wyżłobionym albo metrycznym będziemy nazywać każdy zbiór, którego liczba wymiarów jest całkowita i któremu można przypisać stałe kierunki; 2) przestrzeń gładka, niemetryczna jest ustanawiana poprzez konstrukcję linii o wymiarze cząstkowym większym niż 1 albo powierzchni o wymiarze cząstkowym większym niż 2; 3) liczba cząstkowa wymiarów jest 19 Na temat owego ściśle euklidesowego połączenia (całkiem różnego od procesu akumulacji), zob. Albert Lautman, Les schémas de structure, s. 45-48. 20 Benoît Mandelbrot, Les objets fractals, Flammarion 1975.

602

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Rys 1. Krzywa Von Kocha: więcej niż linia, mniej niż powierzchnia. Od odcinka AE (1) ujmuje się jego trzecią część pośrodku, zastępując ją trójkątem BCD (2). W (3) powtarza się to działanie osobno dla każdego z odcinków AB, BC, CD i DE. W ten sposób dana jest kanciasta linia, której wszystkie odcinki są równe. Na każdym z tych odcinków powtarza się po raz trzeci (4) to, co zrobiono w (2) i (3); i tak dalej w nieskończoność. Na końcu otrzymujemy „krzywą” utworzoną z nieskończonej liczby kanciastych punktów, która nie dopuszcza stycznej w żadnym ze swych punktów. Przedłużenie tej krzywej jest nieskończone i ma ona więcej niż jeden wymiar: przedstawia ona przestrzeń o wymiarze 1,261859 (dokładnie log 4/log 3).

Rys 2. Gąbka Sierpińskiego: więcej niż powierzchnia, mniej niż objętość. Zasada drążenia tego sześcianu jest intuicyjna i daje się pojąć w mgnieniu oka. Każda kwadratowa dziura jest otoczona ośmioma dziurami, jednej trzeciej ich wielkości; tych osiem dziur również otoczone jest ośmioma dziurami wielkości jednej trzeciej. I tak dalej, w nieskończoność. Rysownik nie mógł przedstawić nieskończoności coraz mniejszych dziur wykraczających poza czwarty stopień, ale jasne jest, że ów sześcian jest nieskończenie wydrążony, zaś jego całkowita objętość dąży ku zeru, chociaż jego całkowita powierzchnia boczna przyrasta w nieskończoność. Wymiar tej przestrzeni to 2,726 8. Zawiera się więc ona pomiędzy płaszczyzną (o dwóch wymiarach) i  objętością (o  trzech wymiarach). Dywan Sierpińskiego to jeden z  boków tego sześcianu, wydrążenia są wówczas kwadratami, a wymiar takiej powierzchni to 1,261 8 (reprodukcja z: Leonard Blumenthal, Karl Mayer, Studies in Geometry, Freeman and Company 1970).

Odnośnie obiektów fraktalnych B. Mandelbrota

wskaźnikiem ściśle kierunkowej przestrzeni (o stałej zmiennej kierunku, bez stycznej); 4) przestrzeń gładka definiowana jest zatem przez to, że nie ma dodatkowego wymiaru w stosunku do tego, który ją przebiega lub się w nią wpisuje: w tym znaczeniu jest to wielość płaska, na przykład linia, która wypełnia płaszczyznę właśnie jako linia; 5) przestrzeń i to, co ją zajmuje, dążą do utożsamienia się, do posiadania tej samej mocy, pod niedokładną, lecz ścisłą postacią liczby niemianowanej albo niecałkowitej (zajmującej bez zliczania); taka bezkształtna przestrzeń gładka ustanawia się poprzez akumulację sąsiedztw, a każda akumulacja definiuje strefę nierozróżnialności właściwą „stawaniu się” (więcej niż linia i mniej niż powierzchnia, mniej niż objętość i więcej niż powierzchnia). Model fizyczny – Za sprawą tych różnych modeli potwierdza się pewna idea żłobienia: dwie serie linii równoległych przecinają się pod kątem prostym, przy czym pionowa pełni rolę nieruchomej albo stałej, pozioma zaś – raczej rolę zmiennej. Ujmując rzecz bardzo pobieżnie, jest to

603

t ys i ąc P l at e au

przypadek osnowy i wątku, harmonii i melodii, długości i szerokości. Im regularniejsze jest skrzyżowanie, tym bardziej zwarte jest żłobienie, tym bardziej przestrzeń dąży do stania się jednorodną: to właśnie z tego powodu jednorodność jawiła się od początku nie jako cecha przestrzeni gładkiej, lecz, przeciwnie, jako skrajny rezultat żłobienia lub też graniczna forma przestrzeni wyżłobionej we wszystkich kierunkach i w każdej z części. Jeśli gładkie i wyżłobione pozornie łączą się ze sobą, to tylko w tej mierze, w jakiej wyżłobione, osiągnąwszy ideał doskonałej jednorodności, gotowe jest przywrócić gładkie, zgodnie z ruchem, który choć nakłada się na jednorodność, to jest od niej całkowicie odmienny. W każdym z modeli to, co gładkie, jawiło się nam w istocie jako przynależne do podstawowej różnorodności: filc czy patchwork, nie zaś tkactwo, wartości rytmiczne, a nie harmonia-melodia, przestrzeń riemannowska, a nie euklidesowa – ciągła zmiana, wykraczająca poza podział na stałe i zmienne, wyzwolenie linii nieprzechodzącej między dwoma punktami, uwolnienie płaszczyzny, która nie rozwija się w oparciu o linie równoległe i prostopadłe. Ów związek jednorodności i tego, co wyżłobione, można wyrazić za pomocą elementarnej, wyobrażeniowej fizyki: 1) zaczynacie od żłobienia przestrzeni pionowymi liniami grawitacyjnymi, równoległymi między sobą; 2) owe linie lub siły mają wypadkową, która zostaje przyłożona do punktu ciała zajmującego przestrzeń, centrum grawitacyjnego; 3) pozycja tego punktu nie zmienia się przy zmianie kierunku sił równoległych, gdy stają się one prostopadłe w stosunku do swego pierwotnego kierunku; 4) odkrywacie, że siła ciężkości jest szczególnym przypadkiem powszechnego przyciągania towarzyszącego dowolnym liniom prostym albo wzajemnie jednoznacznym relacjom pomiędzy dwoma ciałami; 5) definiujecie ogólne pojęcie pracy jako stosunku między siłą a przemieszczeniem w pewnym kierunku; 6) w ten sposób uzyskaliście fizyczną podstawę coraz doskonalszej przestrzeni żłobionej, nie tylko w pionie i poziome, lecz we wszystkich podporządkowanych punktom kierunkach. Nie trzeba nawet przywoływać newtonowskiej pseudofizyki. Już Grecy przeszli od przestrzeni wyżłobionej pionowo, z góry na dół, do przestrzeni centrycznej posiadającej symetryczne relacje, dające się odwracać we wszystkich kierunkach, czyli do przestrzeni żłobionej w każdą stronę, w sposób ustanawiający jednorodność. Jest pewne, że były to jakby dwa wzorce aparatu państwa, pionowego aparatu imperium oraz izotropowego aparatu miasta21. Geometria sytuuje się na przecięciu problemu fizycz­nego i sprawy państwowej. 21

604

Na temat tych dwóch przestrzeni zob. Jean-Pierre Vernant, Mythe et pensée chez les Grecs, Maspero 1971-1974, t. l, s. 174-175.

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Jest zatem jasne, że żłobienie ustanowione w ten sposób ma swoje granice: nie tylko wtedy, gdy w grę wchodzi nieskończoność (tego, co nieskończenie wielkie, i tego, co nieskończenie małe), lecz również wtedy, gdy rozważane są więcej niż dwa ciała („problem trzech ciał”). Próbujemy jak najprościej określić sposób, w jaki przestrzeń wymyka się ograniczeniom swego żłobienia. Na jednym biegunie mamy ucieczkę poprzez zboczenie, to znaczy przez najmniejsze, nieskończenie małe odchylenie między pionową linią ciężkości oraz łukiem okręgu, dla którego prosta ta jest styczną. Na drugim biegunie mamy ucieczkę przez spiralę albo wir, to znaczy figurę zajmującą równocześnie wszystkie punkty przestrzeni zgodnie z prawami częstotliwości i akumulacji, rozkładu, przeciwstawiające się rozdziałowi określanemu jako „laminarny”, który odpowiada żłobieniu linii równoległych. Od najmniejszego odchylenia po wir ma zatem zachodzić słuszna i konieczna konsekwencja: tym, co rozciąga się między jednym a drugim, jest właśnie gładka przestrzeń, która za swój żywioł ma odchylenie, zaludniona jest zaś przez spirale. Gładka przestrzeń jest ustanawiana przez minimalny kąt, który odchyla się od linii pionowej, a także przez wir, który wylewa się poza żłobienie. Siła książki Michela Serresa polega na ukazaniu owego związku z clinamenem jako generatywnym elementem różnicującym oraz na przedstawieniu formowania się wirów i turbulencji jako tego, co zajmuje wytworzoną gładką przestrzeń. W rzeczywistości starożytny atom, od Demokryta po Lukrecjusza, nigdy nie był ujmowany niezależnie od hydrauliki lub też uogólnionej teorii przepływów i strumieni. Nie da się zrozumieć starożytnego atomu, o ile nie dostrzeże się, że jego własność stanowią płynięcie i cieknięcie. To na poziomie tej teorii zachodzi ścisła zbieżność geometrii archimedesowej, całkiem odmiennej od jednorodnej i wyżłobionej przestrzeni Euklidesa, oraz fizyki demokrytejskiej, całkiem odmiennej od materii stałej lub uwarstwionej22. Ta sama zbieżność uwidacznia, że zbiór ten nie jest już wcale związany z aparatem państwa, lecz z maszyną wojenną: fizyka sfor, turbulencji, „katastrof ” i epidemii, odnosząca się do geometrii wojny, do wojennej sztuki i maszyn. Serres może wskazać to, co zdaje mu się głównym celem Lukrecjusza: przejść od Marsa do Venus, oddać maszynę wojenną na usługi pokoju23. Jednakże działanie to nie przechodzi przez aparat państwa, przeciwnie, wyraża ono ostateczną przemianę maszyny wojennej i dokonuje się w ramach gładkiej przestrzeni. 22 Michel Serres, La naissance de la physique dans le texte de Lucrèce, Minuit 1977: „fizyka opiera się na przestrzeni wektorowej w znacznie większym stopniu niż na przestrzeni metrycznej” s. 79. Na temat problemu hydraulicznego zob. s. 104-107. 23 Michel Serres, La naissance de la physique…, s. 35, 135 i nast.

605

t ys i ąc P l at e au

W innym miejscu natrafiliśmy na rozróżnienie na „swobodne działanie” w gładkiej przestrzeni i „pracę” w przestrzeni wyżłobionej. W istocie, w XIX wieku podjęto się opracowania dwóch pojęć: fizyko-naukowego pojęcia Pracy (ciężar-wielkość, siła-przesunięcie) oraz socjoekonomicznego pojęcia siły roboczej lub pracy abstrakcyjnej (jednorodna abstrakcyjna ilość dająca się odnieść do wszelkiej pracy, podatna na mnożenie oraz podział). Zachodził więc głęboki związek między socjologią, która dostarczyła społeczeństwu ekonomicznej miary pracy, a fizyką, która zapewniła „mechaniczną walutę” pracy. Systemowi płacowemu odpowiadała mechanika sił. Fizyka nigdy nie była bardziej społeczna, a to dlatego, że w obydwu przypadkach chodziło o zdefiniowanie stałej średniej wartości dla siły wykorzystywanej do dźwigania i ciągnięcia, wydatkowanej jak najbardziej jednakowo przez standardowego człowieka. Narzucenie wzorca Pracy wszelkiej aktywności, przełożenie każdej czynności na pracę możliwą albo wirtualną, zdyscyplinowanie swobodnego działania, albo też (co sprowadza się do tego samego) przerzucenie go na stronę „czasu wolnego”, istniejącego wyłącznie w odniesieniu do pracy. Odtąd można zrozumieć, dlaczego wzorzec Pracy, w swym podwójnym, fizycznym i społecznym wymiarze, stał się podstawową częścią aparatu państwa. Człowiek standardowy był najpierw człowiekiem prac publicznych24. To nie wytwórnia szpilek jest miejscem, w którym po raz pierwszy pojawia się problematyka pracy abstrakcyjnej, zwiększania wydajności czy podziału zadań: to przede wszystkim na publicznych budowach oraz w organizacji armii (chodzi nie tyko o dyscyplinę, lecz również o przemysłową produkcję broni). Nic bardziej normalnego: to nie maszyna wojenna doprowadziła do tej normalizacji. Lecz państwo, między XVIII a XIX wiekiem, pozyskało nowy środek zawłaszczania maszyny wojennej: podporządkowanie jej przede wszystkim wzorcowi Pracy właściwemu budowie i fabryce, rozwijanemu również w innych miejscach, choć wolniej. Maszyna wojenna została być może wyżłobiona jako pierwsza, wytwarzając czas pracy abstrakcyjnej pozwalającej mnożyć skutki i dzielić poszczególne działania. To tutaj swobodne działanie w gładkiej przestrzeni musiało zostać przezwyciężone. Fizyko-społeczny wzorzec Pracy przynależy do aparatu państwa jako jego wynalazek z dwóch powodów. Po pierwsze, pojawia się on jedynie wraz z ustanowieniem naddatku; praca jest wyłącznie pracą gromadzenia, praca (mówiąc ściśle) zaczyna się właściwie wyłącznie wraz z tym, co określa się mianem pracy dodatkowej. 24 Anne Querrien trafnie wykazała znaczenie Szkoły Dróg i Mostów w tym rozwinięciu pojęcia pracy. Na przykład Navier, inżynier i profesor mechaniki, napisał w roku 1819: „należy ustanowić mechaniczną walutę, za pomocą której można będzie ocenić ilości pracy stosowanej przy wykonywaniu każdego rodzaju wyrobu”.

606

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Po drugie, praca realizuje uogólnione działanie żłobienia czasoprzestrzeni, jest ujarzmieniem swobodnego działania, unieważnieniem gładkich przestrzeni, mającym swoje źródło i środek w kluczowym dla państwa przedsięwzięciu, w jego podboju maszyny wojennej. Kontrdowód: tam, gdzie nie ma aparatu państwa ani pracy dodatkowej, nie ma również modelu-Pracy. Jest natomiast ciągła zmienność swobodnego działania, przechodzącego od mowy do działania, od danego działania do innego, od działania do pieśni, od pieśni do mowy i od mowy do przedsięwzięcia, w ramach dziwnego chromatyzmu, wraz z rzadkimi, lecz intensywnymi momentami szczytowymi albo momentami wysiłku, które obserwator zewnętrzny może jedynie „przełożyć” na kategorie pracy. O Czarnych mówi się od wieków: „oni nie pracują, oni nie wiedzą, co to jest praca”. To prawda, że zmuszono ich do tego, by pracowali, więcej niż ktokolwiek inny, wedle abstrakcyjnej ilości. Wydaje się również prawdą, że Indianie nie pojmowali ani nie byli zdolni do jakiejkolwiek zorganizowanej pracy, choćby niewolniczej: Amerykanie przywieźli tak wielu Czarnych tylko dlatego, że nie byli w stanie wykorzystać Indian, którzy woleli raczej umrzeć. Niektórzy wybitni etnolodzy postawili kluczowe pytanie. Zdołali oni odwrócić problem: społeczeństwa określane mianem pierwotnych nie są społeczeństwami ubóstwa albo społeczeństwami zdolnymi tylko do wyżywienia się w związku z brakiem pracy, lecz, przeciwnie, są to społeczeństwa swobodnego działania i gładkiej przestrzeni, które nie potrzebują czynnika-pracy, o ile nie tworzą zapasu25. Nie są to leniwe społeczeństwa, choć ich różnica względem pracy może zostać wyrażona pod postacią „prawa do lenistwa”. Społeczeństwa te nie są też pozbawione praw, choć ich różnica względem prawa może zostać wyrażona pod postacią pozoru „anarchii”. Posiadają one raczej prawo nomos, regulujące ciągłą zmienność czynności z właściwym mu rygorem i okrucieństwem (pozbyć się tego, czego nie można przenieść, starców albo dzieci...). Jeśli jednak praca ustanawia wyżłobioną czasoprzestrzeń odpowiadającą aparatom państwa, to czyż nie jest to prawdą przede wszystkim w odniesieniu do form archaicznych i starożytnych? To właśnie tam praca dodatkowa jest wyizolowana, wyróżniona pod postacią daniny 25 Jest to wspólny punkt w opowieściach misjonarzy: żadna czynność nie łączy się z kategorią pracy, nawet w wędrownym rolnictwie, choć karczowanie jest mozolną czynnością. Marshall Sahlins nie zadowala się odnotowaniem krótkości czasu pracy koniecznej dla utrzymania i reprodukcji; podkreśla również czynniki jakościowe: ciągłą zmienność regulującą aktywność, mobilność albo swobodę ruchu wykluczającego możliwość składowania zapasów i mierzonego poprzez „wygodę transportowania danego przedmiotu” (La première société d’abondance, „Temps modernes”, październik 1968, s. 654-656, 662-663, 672-673).

607

t ys i ąc P l at e au

lub pańszczyzny. Tak więc to tam pojęcie pracy może ujawnić się z całą ostrością: na przykład, wielkie prace podejmowane w ramach imperium, prace hydrauliczne, rolnicze lub miejskie, gdzie narzuca się „laminarny” przepływ wód przez równoległe warstwy (żłobienie). Zdaje się, że w kapitalizmie rzecz ma się przeciwnie, praca dodatkowa w coraz mniejszym stopniu nie daje się odróżnić od pracy „po prostu” i wypełnia ją całkowicie. Współczesne prace publiczne nie mają tego samego statusu, co wielkie prace imperialne. W jaki sposób można by odróżnić czas konieczny do reprodukcji i czas „wymuszony”, skoro przestały być one oddzielne w czasie? Ta uwaga nie stoi w sprzeczności z marksistowską teorią wartości dodatkowej, ponieważ Marks pokazuje właśnie, że w systemie kapitalistycznym wartość dodatkowa nie daje się zlokalizować. Jest to wręcz jego główny wkład. Dzięki temu Marks może lepiej wykazać, że maszyny same stają się twórcami wartości dodatkowej oraz że cyrkulacja kapitału stawia pod znakiem zapytania podział na kapitał zmienny i stały. W tych nowych warunkach pozostaje prawdą, że wszelka praca wykonywana jest ze względu na pracę dodatkową; jednak praca dodatkowa nie wymaga już pracy. Praca dodatkowa i kapitalistyczna organizacja ujmowana jako całość w coraz mniejszym stopniu wymagają żłobienia czasoprzestrzeni odpowiadającej fizyczno-społecznemu pojęciu pracy. Jest raczej tak, że ludzka alienacja w pracy dodatkowej została zastąpiona przez upowszechnione „zniewolenie maszynowe”, tak że wartość dodatkowa dostarczana jest niezależnie od jakiejkolwiek pracy (dziecko, emeryt, bezrobotny, telewidz itp.). Nie tylko użytkownik jako taki staje się stopniowo pracownikiem, lecz sam kapitalizm działa w mniejszym stopniu w oparciu na ilości pracy, w większym zaś – na złożonym jakościowym procesie, obejmującym sposoby transportu, miejskie wzorce, media, przemysł rozrywkowy, sposoby postrzegania i odczuwania, wszelkiego rodzaju semiotyki. Rzecz ma się tak, jakby w wyniku żłobienia, które kapitalizm wyniósł do poziomu niezrównanej doskonałości, cyrkulujący kapitał z konieczności odtworzył, czy też ustanowił ponownie, pewien rodzaj gładkiej przestrzeni, na której odgrywany jest ludzki los. Z pewnością żłobienie trwa pod swymi najdoskonalszymi i surowymi postaciami (nie jest ono już tylko pionowe, lecz działa we wszystkich kierunkach); jednakże odsyła ono przede wszystkim do państwowego bieguna kapitalizmu, to znaczy do funkcji, jaką nowoczesne aparaty Państwa pełnią w organizacji kapitału. Za to na komplementarnym i dominującym poziomie zintegrowanego globalnego (czy raczej integrującego) kapitalizmu wytwarzana jest nowa gładka przestrzeń, w której kapitał osiąga swą prędkość „absolutną”, umocowaną już nie na ludzkiej pracy, lecz na mechanicznych komponentach. Wielonarodowe korporacje fabrykują pewien rodzaj zdeterytorializowanej, gładkiej przestrzeni, gdzie zarówno

608

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

zajmowane punkty, jak i bieguny wymiany stają się niezależne od klasycznych szlaków żłobienia. Tym, co nowe, są zawsze nowe postacie rotacji. Obecne przyspieszone formy cyrkulacji kapitału czynią coraz bardziej względnymi rozróżnienia na kapitał stały i zmienny, a nawet kapitał trwały a obrotowy; kluczową rzeczą jest raczej rozróżnienie na kapitał wyżłobiony i kapitał gładki oraz sposób, w jaki pierwszy wytwarza drugi, poprzez kompleksy, które przelatują ponad terytoriami i państwami, a nawet różnymi typami państw. Model estetyczny: sztuka koczownicza – Kilka praktycznych i teoretycznych pojęć może posłużyć do zdefiniowana sztuki koczowniczej i jej następstw (barbarzyńskich, gotyckich i nowoczesnych). Jest to przede wszystkim „widzenie z bliska” w odróżnieniu od widzenia z oddali; to również „przestrzeń dotykowa” czy raczej „przestrzeń haptyczna” w odróżnieniu od przestrzeni optycznej. „Haptyczny” to lepsze słowo niż „dotykowy”, ponieważ nie przeciwstawia dwóch narządów zmysłowych, lecz pozwala przypuszczać, że samo oko może posiadać ową nieoptyczną funkcję. We wspaniałym opisie Aloïs Riegl nadał parze widzenie z bliska-przestrzeń haptyczna zasadniczo estetyczny status. Na razie zapomnijmy jednak o kryteriach zaproponowanych przez Riegla (następnie przez Worringera, dzisiaj zaś przez Henriego Maldineya), abyśmy sami zaryzykowali i swobodnie posłużyli się tymi pojęciami26. To właśnie gładkie jawi nam się równocześnie jako przedmiot bliskiego widzenia oraz jako element przestrzeni haptycznej (który może być zarówno wizualny, jak i słuchowy czy dotykowy). Wyżłobione przeciwnie, zwraca się ku dalszemu widzeniu i ku przestrzeni bardziej optycznej – nawet jeśli oko nie jest jedynym organem, który ma tę zdolność. Jeszcze raz, jak zawsze, należy skorygować te ustalenia za pomocą współczynnika przekształcenia, wedle którego przejścia pomiędzy wyżłobionym i gładkim są tyleż konieczne, co niepewne, i o tyle bardziej wstrząsające. Prawem obrazu jest to, że jest wykonywany z bliska, nawet gdyby był oglądany ze względnie dużej odległości. Można cofnąć się od rzeczy, lecz nie jest dobrym malarzem ten, kto cofa się od obrazu w trakcie jego wykonywania. Dotyczy to nawet „rzeczy”: Cézanne mawiał, że koniecznym jest nie dostrzegać już pola zbóż, być zbyt blisko nich, zatracić się, bez punktu odniesienia, w gładkiej przestrzeni. Wówczas, w następstwie tego może narodzić się żłobienie: rysunek, warstwy, ziemia, „uparta geometria”, „miara świata”, 26 Podstawowymi tekstami są tutaj: Aloïs Riegl, Spätrömische Kunstindustrie, Staadt­druckerei 1927; Wilhelm Worringer, Abstraction et Einfühlung, tłum. D. Vallier, Klincksieck 1978; Henri Maldiney, Regard, parole, espace L’Age d’homme 1973, przede wszystkim L’art et le pouvoir du fond, a także komentarze Maldineya na temat Cézanne’a.

609

t ys i ąc P l at e au

„podwaliny geologiczne”, „wszystko wali się w dół”... Bez względu na to, że żłobienie ginie w „katastrofie”, ustępując miejsca nowej gładkiej przestrzeni i innej przestrzeni wyżłobionej... Obraz tworzy się z bliska, nawet jeśli jest oglądany z daleka. Mówi się też o kompozytorze, że nie słyszy: rzecz w tym, że słucha on z bliska, podczas gdy słuchacz słucha z oddali. Również pisarz pisze za pomocą pamięci krótkotrwałej, podczas gdy czytelnik obdarzony jest pamięcią długotrwałą. Oto pierwszy aspekt gładkiej przestrzeni, haptycznej i odsyłającej do widzenia z bliska: jest ona ciągłą zmianą orientacji, punktów orientacyjnych i połączeń; postępuje ona stopniowo. Tak samo jest w przypadku pustyni, stepu, lodu lub morza – lokalnych przestrzeni czystego połączenia. W przeciwieństwie do tego, co się niekiedy mówi, w takich przestrzeniach nigdy nie widzi się z oddali, nie dostrzega się ich też z daleka, nigdy nie znajdujemy się „naprzeciw”, nie bardziej niż „wewnątrz” (jest się „na”...). Kierunki nie są stałe, lecz zmieniają się wedle okresów wegetacji, zajęć, opadów... Punkty odniesienia nie mają wzorca wizualnego, który umożliwiałby ich wzajemną wymienność i łączył je w jednej inercyjnej klasie dającej się odnieść do nieruchomego zewnętrznego obserwatora. Przeciwnie, są one związane z wieloma obserwatorami, których można zakwalifikować jako „monady”, choć są oni raczej nomadami wchodzącymi między sobą w relacje dotykowe. Połączenia nie wiążą się z żadną otaczającą je przestrzenią, w której wielość byłaby zanurzona i które zapewniałyby niezmienność odległości; ustanawiają się one, przeciwnie, wedle uporządkowanych różnic, które wprowadzają wewnętrzną różnorodność podziału danej odległości27. Pytania te, dotyczące orientacji, punktów odniesienia i połączeń pojawiają się za sprawą najbardziej znanych dzieł sztuki koczowniczej: owe powykrzywiane zwierzęta nie mają już ziemi pod nogami; grunt wciąż zmienia kierunek, niczym w podniebnej akrobacji; łapy zorientowane są w odwrotnym kierunku niż głowa, tylna część ciała jest odwrócona; „monadologiczne” punkty widzenia mogą zostać połączone tylko w ramach przestrzeni nomadycznej; całość i części nadają oglądającemu je oku funkcję, która nie jest już optyczna, lecz haptyczna. To zwierzęcość, której nie da się dostrzec, o ile nie dotknie ona umysłu, o ile umysł nie 27 Wszystkie te punkty odsyłały już do przestrzeni Riemanna, poprzez swój kluczowy związek z „monadami” (w przeciwieństwie do jednolitego Podmiotu przestrzeni euklidesowej): zob. Gilles Châtelet, Sur une petite phrase de Riemann, „Analytiques”, nr 3, maj 1979. Jednak jeśli „monady” nie są już ujmowane jako zamknięte w sobie i miałyby utrzymywać bezpośrednie, stopniowe relacje, to czysto monadologiczny punkt widzenia wydaje się niewystarczający i musi ustąpić miejsca „nomadologii” (idealność wyżłobionej przestrzeni, ale realizm przestrzeni gładkiej).

610

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

stanie się palcem, choćby poprzez oko (w bardzo dużym uproszczeniu taka jest właśnie rola kalejdoskopu: nadać oku funkcję cyfrową). Przestrzeń wyżłobioną definiuje się, przeciwnie, za pomocą wymogów widzenia na odległość: stałość orientacji, niezmienność odległości spowodowana przez wymianę bezwładnych punktów odniesienia, połączenie dokonujące się poprzez zanurzenie w otaczającym środowisku, ustanowienie centralnej perspektywy. Jednak nie tak łatwo ocenić twórczy potencjał owej wyżłobionej przestrzeni oraz to, jak potrafi ona wyjść z gładkiej przestrzeni, nadając jednocześnie pęd wszystkim rzeczom. Wyżłobione i gładkie nie przeciwstawiają się sobie w prosty sposób, jako to, co globalne, i to, co lokalne. W pierwszym przypadku to, co globalne, jest wciąż jeszcze względne, podczas gdy w drugim lokalne jest już absolutne. Tam, gdzie widzenie jest bliskie, przestrzeń nie jest wizualna, a samo oko ma funkcję haptyczną, nie zaś optyczną; żadna linia nie oddziela ziemi i nieba, są one tą samą substancją; nie ma horyzontu ani głębi, ani perspektywy, ani granicy, nie ma konturu ani formy, nie ma też centrum; nie ma pośredniej odległości albo raczej wszelka odległość jest pośrednia. Tak jak w wypadku przestrzeni Eskimosów28. W całkiem inny sposób, w zupełnie innym kontekście, arabska architektura wytycza przestrzeń zaczynającą się bardzo blisko i bardzo nisko, umieszcza lekkość i lotność u dołu, a to, co masywne i ciężkie – w górze, na przekór prawom ciążenia, czyniąc z braku kierunku i negacji objętości siły konstrukcyjne. Koczowniczy absolut istnieje jako lokalne włączanie w całość, przechodzące od jednej części do drugiej, ustanawiające gładką przestrzeń w nieskończonym ciągu połączeń i zmian kierunku. Absolut ten stanowi jedno ze stawaniem się, z procesem. Jest to absolut przejścia, zlewający się w koczowniczej sztuce ze swą manifestacją. Absolut jest tutaj lokalny właśnie dlatego, że miejsce to nie jest ograniczone. Jeśli odniesiemy się zamiast tego do przestrzeni optycznej i wyżłobionej, przestrzeni widzenia z daleka, zobaczymy, że względna globalność albo całość, charakteryzująca tę przestrzeń również wymaga absolutu, choć w zupełnie inny sposób. Absolut jest tutaj horyzontem albo tłem, to znaczy Spoiwem, Scaleniem, bez którego nie byłoby ani całości, ani tego, co scalone. To na tym tle uwidacznia się względny kontur czy forma. Sam absolut może pojawić się w tym, co Scalone, lecz jedynie w uprzywilejowanym miejscu, dobrze odgraniczonym jako centrum i pełniącym 28 Zob. opis przestrzeni lodowej i igloo autorstwa Edmunda Carpentera, Eskimo: „Brak tutaj jakiejkolwiek pośredniej odległości, brak perspektywy i jakichkolwiek konturów, oko uchwycić może jedynie tysiące parujących śniegiem piór. Ziemia bez głębi i bez kresu (…), żywy labirynt wypełniony natłokiem ludzi, gdzie oko i ucho nie ma się czego uczepić prócz płaskich nieruchomych ścian, oko może jedynie prześlizgiwać się tutaj i gubić gdzieś tam…”.

611

t ys i ąc P l at e au

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

w związku z tym funkcję odrzucania poza granice wszystkiego, co zagraża procesowi włączania w obręb całości. Widać tu dobrze, w jaki sposób gładka przestrzeń jest w stanie przetrwać, choć wyłącznie po to, aby wydobyć z siebie to, co wyżłobione. To dlatego pustynia, niebo, morze, Ocean czy to, co Nieograniczone, grają przede wszystkim rolę scalającą i dążą do stania się horyzontem: ziemia jest więc otoczona, zglobalizowana albo scalona, „ufundowana” na elemencie, który utrzymuje się w nieruchomej równowadze, umożliwiając Formę. W tej mierze, w jakiej to, co scala, samo pojawia się w centrum ziemi, odgrywa ono drugą rolę, która polega tym razem na spychaniu w czeluść, do siedziby umarłych, wszystkiego, co gładkie i niemierzalne, a co zdołało przetrwać29. Żłobienie ziemi ma za swój warunek owo podwójne traktowanie tego, co gładkie – z jednej strony, jest ono wyniesione albo sprowadzone do stanu absolutnego, scalającego horyzontu, z drugiej zaś, wygnane poza obręb tego, co podlega względnemu scaleniu. Wielkie religie imperialne potrzebują więc gładkiej przestrzeni (na przykład pustyni), ale po to, by nadać jej prawo, które pod każdym względem przeciwstawia się nomosowi i przemienia absolut. Być może to właśnie wyjaśnia nam dwuznaczność świetnych analiz Riegla, Worringera i Maldineya. Ujmują oni przestrzeń haptyczną w imperialnych warunkach sztuki egipskiej. Definiują ją przez obecność tła-horyzontu, redukcję przestrzeni do płaszczyzny (pion i poziom, wysokość i szerokość) a także przez kontur liniowy, który zamyka jednostkowość, chroniąc ją przed zmianą. Dotyczy to również formy piramidy, mającej na każdym ze swych boków płaską powierzchnię, na tle nieruchomej pustyni. Z drugiej strony, pokazują oni, jak sztuka grecka (następnie zaś bizantyjska, aż po renesans) odróżnia przestrzeń optyczną od haptycznej, wprowadzając tło w obręb formy, nakładając na siebie płaszczyzny, pozyskując głębię, pracując na objętości albo w sześcianie, organizując perspektywę, grając wypukłościami i cieniami, światłami i barwami. Od początku zatem natrafiają oni na przestrzeń haptyczną, w momencie jej mutacji, w warunkach, w których służy ona już do żłobienia przestrzeni. Optyka czyni to żłobienie doskonalszym, bardziej zwartym czy też doskonałym w inny sposób, zwartym w inny sposób (nie mamy tu do czynienia z tą samą „artystyczną wolą”). Wszystko odbywa

się w żłobionej przestrzeni, która zmierza od imperiów do miast lub też do rozwiniętych imperiów. Nie przez przypadek Riegl dąży do usunięcia ściśle koczowniczych czy wręcz barbarzyńskich czynników w sztuce; nie jest też przypadkiem, że Worringer, choć wprowadza przecież ideę sztuki gotyckiej w najszerszym znaczeniu, odnosi tę ideę, z jednej strony, do niemieckich i celtyckich migracji z Północy, z drugiej zaś, do Imperiów Wschodu. Pomiędzy nimi jednakże istnieli jeszcze koczownicy, którzy nie pozwalają się sprowadzić do imperiów, stawiając im czoła, ani też do migracji, które wywołują; ściśle rzecz biorąc, Goci wraz z Hunami i Sarmatami stanowili część owych stepowych koczowników, będących kluczowym wektorem łączącym Wschód z Północą, ale również czynnikiem niedającym się usunąć ani z jednego, ani z drugiego wymiaru30. Z jednej strony, Egipt miał już swych Hyksosów, Azja mniejsza – Hetytów, Chiny – Turko-Mongołów; z drugiej strony, Hebrajczycy mieli swych Habiru, a Germanie, Celtowie i Rzymianie – Gotów, Arabowie zaś – Beduinów. Istnieje pewna koczownicza specyfika, którą zbyt szybko sprowadza się do jej skutków, włączając koczowników w obręb imperiów albo zaliczając do migrantów, sprowadzając już to do jednych, już to do drugich, odmawiając im ich własnej „woli” sztuki. Powtórzmy, odmawia się pośrednikowi pomiędzy Wschodem a Północą jego absolutnej swoistości, odrzuca się to, że pośrednik, interwał, pełnił właśnie ową zasadniczą rolę. Skądinąd nie pełni on jej poprzez „wolę”, ma tylko stawanie się, wynajduje „stawanie się artystą”. Jeśli przywołujemy pierwotną dwoistość gładkiego i wyżłobionego, to po to, aby stwierdzić, że różnice „haptyczne-optyczne”, „widzenie z bliska-widzenie z daleka” również podlegają temu rozróżnieniu. Nie będziemy więc definiować tego, co haptyczne, przez nieruchome tło, płaszczyznę i kontur, ponieważ jest to już stan wymieszany, w którym to, co haptyczne, służy do żłobienia i wykorzystuje swoje gładkie elementy składowe jedynie po to, by przemienić je w inny rodzaj przestrzeni. Funkcja haptyczna i widzenie z bliska zakładają przede wszystkim to, co gładkie, nie dopuszczając ani tła, ani płaszczyzny, ani konturu, lecz tylko zmiany kierunkowe i lokalne łączenia części. Rozwinięta funkcja optyczna, odwrotnie, nie zadowala się przepchnięciem żłobienia na nowy poziom doskonałości, nadającej mu wyobrażeniowe, uniwersalne

29 Oba aspekty, czyli To, co Scala i Centrum, można znaleźć w dokonanej przez Jean-Pierre’a Vernanta analizie przestrzeni Anaksymandra (Mythe et pensée chez les Grecs, t. I, część trzecia). Z innego punktu widzenia jest to cała historia pustyni: jej możliwość stania się elementem scalającym oraz bycia odrzuconą przez centrum, jak w odwróceniu ruchu. W fenomenologii religii, którą proponuje Van der Leeuw, sam nomos pojawia się jako scalająca granica albo tło, lecz również jako to, co odepchnięte, wykluczone w ruchu odśrodkowym.

30 Niezależnie od wzajemnych interakcji, istnieje pewna specyfika „sztuki stepów”, która dotarła do Germanów za sprawą migracji: zwrócił na to uwagę René Grousset pomimo licznych zastrzeżeń pod adresem kultury koczowniczej (L’empire des steppes, Payot 1965, s. 42-62). Sztuka scytyjska nie daje się sprowadzić do sztuki asyryjskiej, sztuka sarmacka do perskiej, a sztuka hunicka do chińskiej. Można by stwierdzić wręcz, że sztuka stepowa miała więcej wpływów niż zapożyczeń (zob. zwłaszcza sztukę ordyjską i jej stosunki z Chinami).

612

613

t ys i ąc P l at e au

wartości i zakres; jest ona również zdolna do przywrócenia tego, co gładkie, wyzwolenia światła i modulacji barwy, przywrócenia pewnego rodzaju powietrznej przestrzeni haptycznej, która ustanawia nieograniczone miejsce współoddziaływania płaszczyzn31. Krótko mówiąc, gładkie i wyżłobione muszą być zdefiniowane najpierw, zanim wyprowadzi się z nich relatywne podziały na to, co haptyczne i optyczne, bliskie i dalekie. Tutaj wkracza trzecia para: „linia abstrakcyjna-linia konkretna” (obok „haptycznego-optycznego” i „bliskiego-dalekiego”). To Worringer nadał zasadniczą wagę owej idei linii abstrakcyjnej, widząc w niej początek sztuki lub też pierwszy wyraz wartości artystycznej. Sztuka, maszyna abstrakcyjna. Bez wątpienia, będziemy tu ponownie dążyć do podkreślenia tych samych zastrzeżeń, co poprzednio: dla Worringera linia abstrakcyjna zdaje się pojawiać przede wszystkim pod egipską, imperialną postacią, geometryczną albo krystaliczną, przede wszystkim prostoliniową; dopiero później przechodzi ona szczególny rodzaj przemiany, ustanawiającej „linię gotycką albo północną” w bardzo szerokim znaczeniu32. Dla nas, przeciwnie, abstrakcyjna linia jest przede wszystkim „gotycka” czy raczej koczownicza, nie zaś prostoliniowa. Nie rozumiemy więc w ten sam sposób motywacji estetycznej linii abstrakcyjnej ani jej tożsamości z początkiem sztuki. Egipska linia prosta (czy też „regularnie” zaokrąglona) znajduje negatywną motywację w lęku przed tym, co przemija, płynie albo zmienia się, i wznosi stałość oraz wieczność W sobie. Z kolei linia koczownicza jest abstrakcyjna w zupełnie inny sposób, ściśle rzecz biorąc dlatego, że ma ona wieloraką orientację i przechodzi między punktami, postaciami i konturami: jej pozytywna motywacja tkwi w gładkiej przestrzeni, którą wytycza, nie zaś w żłobieniu, którym mogłaby się posłużyć, by odegnać lęk i podporządkować to, co gładkie. Linia abstrakcyjna jest wzruszeniem przestrzeni gładkich, nie zaś uczuciem lęku odwołującym się do żłobienia. Z drugiej strony, jest prawdą, że sztuka rozpoczyna się wraz z linią abstrakcyjną, ale nie dlatego, że linia prosta miałaby być pierwszym sposobem zerwania z naśladownictwem natury, to znaczy z naśladownictwem nieestetycznym, od którego miałaby zależeć prehistoryczność, dzikość, dziecięcość, jako coś, czemu brakuje „woli sztuki”. Przeciwnie, jeśli istnieje w pełni prehistoryczna sztuka, to 31

Na temat owego pytania o światło i barwę, zwłaszcza w sztuce bizantyjskiej, zob. Henri Maldiney, Regard, parole, espace, s. 203 i nast, 239 i nast. 32 Już Riegl sugerował pewną korelację pomiędzy tym, co „haptyczne-bliskie-abstrakcyjne”. Jednak to Worringer rozwija motyw linii abstrakcyjnej. I choć ujmuje on ją głównie pod postacią egipską, to opisuje też jej drugą postać, w której to, co abstrakcyjne nabiera intensywnego życia i ekspresjonistycznego waloru, pozostając całkiem nieorganiczne: Abstraktion et Einfühlung, rozdz. V, przede wszystkim zaś L’art gothique, tłum. D. Decourdemanche, Gallimard 1941, s. 61-80.

614

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

dlatego, że posługuje się ona abstrakcyjną, choć nie prostą, linią: „Sztuka pierwotna ma swój początek w tym, co abstrakcyjne, wręcz prefiguratywne (…) sztuka jest abstrakcyjna od początku i nie mogła być inna u swych źródeł”33. W istocie linia jest o tyle abstrakcyjna, o ile nie ma pisma, niezależnie od tego, czy nie ma go jeszcze, czy też jest, lecz wyłącznie na zewnątrz lub z boku. Gdy pismo rządzi abstrakcją, jak w imperiach, linia tracąc na znaczeniu, dąży z konieczności do stania się linią konkretną czy wręcz figuratywną. Dzieci nie potrafią już rysować. Gdy jednak nie ma pisma lub też gdy ludy nie potrzebują własnego pisma, ponieważ jest im ono zapewniane przez bliższe lub dalsze imperia (tak jak u koczowników), wówczas linia może być wyłącznie abstrakcyjna; korzysta koniecznie z całej mocy abstrakcji, która nie znajduje żadnego innego wyjścia. To dlatego sądzimy, że różne wielkie typy linii imperialnej, egipska linia prosta, syryjska (albo grecka) linia organiczna, scalająca, ponad-zjawiskowa linia chińska, przemieniają linię abstrakcyjną, wydzierają ją z jej gładkiej przestrzeni i nadają jej konkretne walory. Można jednakże stwierdzić, że owe linie imperialne są równoczesne z linią abstrakcyjną; jest ona tyleż „początkiem”, co biegunem zawsze zakładanym przez wszystkie linie zdolne do ustanowienia innego bieguna. Linia abstrakcyjna znajduje się na początku, tyleż przez historyczną abstrakcję, co przez prehistoryczne datowanie. Ujawnia się ona więc w oryginalności, nieredukowalności sztuki koczowniczej, nawet wówczas, gdy między nią a liniami sztuki osiadłej zachodzi interakcja, wpływ, konfrontacja lub wzajemność. Abstrakcja nie przeciwstawia się bezpośrednio figuratywności: to, co figuratywne, nie przynależy nigdy jako takie do „woli sztuki”; nie można przeciwstawiać w sztuce linii figuratywnej i takiej, która nie byłaby figuratywna. To, co figuratywne, czy też imitacja, reprezentacja, są konsekwencją, rezultatem, który wynika z pewnych cech linii, gdy przybiera ona taką czy inną formę. Tak więc to właśnie te cechy należy zdefiniować. Weźmy system, w którym linie poprzeczne są podporządkowane przekątnym, przekątne podlegają liniom poziomym i pionowym, te zaś – punktom, choćby wirtualnym: taki prostoliniowy albo jednoliniowy (niezależnie od liczby linii) system wyraża warunki formalne, pod 33

André Leroi-Gourhan, Le geste et la parole, Albin Michel 1964-1965, t. I, s. 263 i nast.; t. II, s. 219 i nast. („Znaki rytmiczne są uprzednie względem wyraźnych postaci”). Pozycja Worringera jest bardzo dwuznaczna; uznając, że sztuka prehistoryczna była przede wszystkim figuratywna, wykluczył on ją ze Sztuki, na tej samej podstawie co „bazgroły dziecka”: Abstraction et Einfühlung, s. 83-87. Następnie zasugerował hipotezę, zgodnie z którą mieszkańcy jaskiń są być może „ostatecznym elementem” serii, która miałaby się zacząć od abstrakcji s. 166. Czy jednak taka hipoteza nie zmusiłaby Worringera do przeformułowania jego koncepcji abstrakcji i zaprzestania utożsamiania jej z egipską geometrycznością?

615

t ys i ąc P l at e au

którymi przestrzeń jest żłobiona, a linia ustanawia kontur. Taka linia jest przedstawieniowa w sobie, formalnie, nawet jeśli nie przedstawia ona żadnej rzeczy. Przeciwnie, linia, która nie ogranicza niczego, która nie kreśli już żadnego konturu, która nie biegnie już od jednego punktu do drugiego, lecz przechodzi między punktami, linia, która wciąż odchyla się od poziomu i pionu, od stawania się przekątną przez ciągłą zmianę kierunku – taka mutująca linia bez zewnętrza ani wnętrza, bez formy i tła, bez początku i końca, równie żywa jak ciągła zmienna, jest prawdziwą linią abstrakcyjną, opisującą przestrzeń gładką. Nie jest ona nieekspresywna, choć rzeczywiście nie ustanawia żadnej stabilnej i symetrycznej formy wyrażenia, ufundowanej na współbrzmieniu punktów, na połączeniu linii. Niemniej ma ona materialne cechy wyrażenia, które przemieszczają się wraz z nią i których skutek stopniowo się pomnaża. To w tym znaczeniu Worringer mówi o linii gotyckiej (dla nas jest to linia koczownicza, nacechowana abstrakcją): ma ona moc wyrażenia, a nie formy, o jej mocy stanowi powtórzenie, nie zaś symetria rozumiana jako forma. To poprzez symetrię systemy oparte na linii prostej ograniczają powtórzenie, utrudniając nieskończony postęp i podtrzymując organiczną dominację centralnego punktu i promienistych linii, jak w odbitych albo gwiaździstych figurach. Jednakże wyzwolenie mocy powtórzenia jako siły maszynowej, pomnażającej swój skutek i podejmującej nieskończony ruch, jest właściwym swobodnym działaniem, działającym poprzez przesunięcie, decentrację, a przynajmniej przez ruch peryferyjny: raczej przesunięty politeizm niż symetryczny antyteizm34. Nie należy więc mieszać cech 34 Worringer przeciwstawia moc powtórzenia, mechaniczną, pomnażającą, pozbawioną stałej orientacji, oraz moc symetryczną, organiczną, addytywną, zorientowaną i mającą centrum. Dopatruje się on zasadniczej różnicy pomiędzy zdobnictwem gotyckim oraz zdobnictwem greckim albo klasycznym: L’art gothique, s. 83-87 („nieskończona melodia i linia północna“). W pięknej książce Esthétiques d’Orient et d’Occident, E. Leroux 1937, Laure Morgenstern omawia szczególny przykład, rozróżniając „antytetyzm symetryczny” sztuki persko-sasanidzkiej i „przesunięty antytetyzm” sztuki iranizujących się koczowników (Sarmatów). Wielu komentatorów podkreślało jednak motywy symetryczne i centryczne w sztuce koczowniczej. Ale Worringer odpowiedział z góry: „Zamiast regularnej i pod każdym względem geometrycznej gwiazdy, zamiast rozety albo innych figur w spoczynku, natrafiamy na obracające się koło, turbinę albo koło określane mianem słońca; wszystkie te modele wyrażają gwałtowny ruch; kierunek ruchu nie jest promienisty, lecz peryferyjny”. Historia technologii potwierdza znaczenie turbiny w życiu koczowniczym. W innym, bioestetycznym kontekście Gabriel Tarde przeciwstawiał powtórzenie jako nieokreśloną moc i symetrię jako ograniczenie. Wraz z symetrią życie uczyniło z siebie organizm i przybrało gwiaździstą lub odbitą, pofałdowaną postać (zwierzęta promieniste i mięczaki). To prawda, że symetria wyzwala przez to inny typ powtórzenia, realizujący się w zewnętrznej reprodukcji; zob. L’opposition universelle, Alcan 1897.

616

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

wyrażenia, które opisują gładką przestrzeń i łączą się z materią-przepływem, ze żłobieniami, przemieniającymi przestrzeń i czyniącymi z niej formę wyrażenia, znaczącymi ją siatką i organizującymi materię. Najpiękniejsze stronice Worringera to te, gdzie przeciwstawia on to, co abstrakcyjne, i to, co organiczne. To, co organiczne, nie oznacza czegoś przedstawionego, lecz przede wszystkim formę przedstawienia, a nawet uczucie, które jednoczy przedstawienie z podmiotem (Einfühlung). „We wnętrzu dzieła sztuki rozwijają się procesy formalne, które łączą się z naturalnymi, organicznymi dążeniami obecnymi w człowieku”. Jednakże tym, co przeciwstawia się temu, co organiczne, nie może być liniowość czy geometryczność. Grecka linia organiczna, która podporządkowuje się objętości czy też przestrzenności, przejmuje pałeczkę po geometrycznej linii egipskiej, która sprowadza je do płaszczyzny. To, co organiczne, wraz ze swą symetrią, konturem, swym zewnętrzem i wnętrzem, odnosi się ponadto do liniowych współrzędnych przestrzeni żłobionej. Ciało organiczne przedłuża się w linie proste, łączące je na odległość. Stąd pierwszeństwo człowieka lub twarzy, ponieważ jest on samą formą wyrażenia, zarówno najwyższym organizmem, jak i stosunkiem wszelkiego organizmu do przestrzeni metrycznej w ogólności. To, co abstrakcyjne, przeciwnie, zaczyna się jedynie wraz z tym, co Worringer przedstawia jako przemianę „gotycką”. To właśnie o tej koczowniczej linii mówi on: jest mechaniczna, ale działa swobodnie, obraca się; jest nieorganiczna, jednakże żyjąca i o tyle właśnie żywsza. Odróżnia się ona zarówno od tego, co geometryczne, jak i od tego, co organiczne. Wznosi ona na poziom intuicji relacje „mechaniczne”. Głowy (nawet ludzka głowa, niebędąca już twarzą) rozwijają się i zwijają się we wstążki w nieprzerwanym procesie; usta wykręcają się w ślimaka. Włosy, odzież.... Ta frenetyczna linia zmienności, wijąca się, spiralna, zygzakowata, w kształcie litery S, wyzwala moc życia, którą człowiek naprostował, a organizmy zamknęły, materia zaś wyraża ją obecnie jako rys, strumień lub przenikający ją pęd. Jeśli wszystko żyje, to nie dlatego, że wszystko jest organiczne i zorganizowane, lecz przeciwnie, ze względu na to, że organizm jest zaprzeczeniem życia. Mówiąc krótko, intensywne życie jest nieorganiczne w zarodku: potężne życie bez organów, Ciało żyjące właśnie o tyle, o ile jest bez organów, wszystko to, co uchodzi między organizmami („Gdy raz naturalne ograniczenia czynności organicznej zostały zerwane, nie ma dla niej już więcej granic”). Często próbowano zaznaczyć w sztuce koczowniczej pewien rodzaj dwoistości, między abstrakcyjną linią zdobniczą oraz motywami zwierzęcymi; albo też bardziej subtelnie, między prędkością, w obręb której linia włącza cechy wyrażenia, oraz powolnością czy skostniałą stałością przekraczanej w ten sposób materii zwierzęcej, między linią ujścia bez początku i końca oraz niemal nieruchomym

617

t ys i ąc P l at e au

krążeniem w kółko. Jednak wszyscy są ostatecznie zgodni, że chodzi tu o tę samą wolę czy też to samo stawanie się35. Nie, że to, co abstrakcyjne, tworzy motywy organiczne przez przypadek albo przez asocjację. Właśnie ze względu na to, iż czysta zwierzęcość przeżywana jest jako nieorganiczna lub ponadorganiczna, można ją tak łatwo zestawić z abstrakcją, a nawet zestawić powolność lub ciężar materii ze skrajną prędkością linii, która jest już tylko duchowa. Owa ociężałość stanowi część tego samego świata, co skrajna prędkość: stosunki prędkości i powolności między elementami, które przekraczają zarówno sposób poruszania się właściwy formie organicznej, jak i organiczne określenie. Linia wymyka się geometrii za sprawą uchodzącej ruchliwości w tym samym momencie, w którym życie odrywa się od organiczności poprzez permutacyjne wirowanie w miejscu. To właśnie ta życiowa siła właściwa Abstrakcji wyznacza przestrzeń gładką. Linia abstrakcyjna jest namiętnością przestrzeni gładkiej, tak jak organiczna reprezentacja była uczuciem kierującym przestrzenią wyżłobioną. A zatem różnice haptyczne-optyczne i bliskie-dalekie muszą zostać poddane owej linii abstrakcyjnej i linii organicznej, aby odkryć swoją zasadę w bardziej ogólnej konfrontacji przestrzeni. Linia abstrakcyjna nie może być zdefiniowana jako linia geometryczna lub prosta. Skąd pytanie: jak należy określić abstrakcję sztuki nowoczesnej? Linia w zmiennym kierunku, która nie wytycza żadnego konturu i nie ogranicza żadnej formy...36. 35

Na temat wszystkich tych kwestii zob. bardzo intuicyjną książkę Georges’a Charrière, L’art barbare, Éd. Du Cercle d’Art 1971, w której znajduje się olbrzymia liczba reprodukcji. To bez wątpienia René Grousset najtrafniej zwracał uwagę na „powolność” jako dramatyczny biegun sztuki koczowniczej: L’empire des steppes, s. 45. 36 Dora Vallier ma rację, gdy w przedmowie do Abstraction et Einfühlung zaznacza wzajemną niezależność Worringera i Kandinskiego oraz różnicę dzielącą problemy, przed którymi obaj stają. Niemniej utrzymuje ona, że może zachodzić między nimi zbieżność czy też rezonans. W pewien sposób wszelka sztuka jest abstrakcyjna, a figuratywność wynika jedynie z niektórych typów abstrakcji. Jednak z drugiej strony, ponieważ istnieje tyle różnych typów linii – egipska-geometryczna, grecka-organiczna, witalna-gotycka itd. – chodzi o określenie, która z nich pozostaje abstrakcyjna lub też realizuje abstrakcję jako taką. Wątpliwe, by była to linia geometryczna, jako że wciąż wyznacza ona figurę, nawet jeśli abstrakcyjną albo nieprzedstawieniową. Linią abstrakcyjną byłaby raczej ta zdefiniowana przez Michaela Frieda na podstawie pewnych dzieł Pollocka: wielokierunkowa, bez wnętrza ani zewnętrza, bez formy ani tła, niczego nie ograniczająca, nie opisująca konturu, przechodząca między plamami albo punktami, wypełniająca gładką przestrzeń, mieszająca wizualną materię haptyczną i bliską, taka, która „równocześnie przyciąga oko widza i nie pozostawia mu żadnego miejsca dla odpoczynku” (Three American Painters, Fogg Art Museum 1965, s. 14). U samego Kandinskiego abstrakcja jest w mniejszym stopniu zrealizowana przez struktury geometryczne niż przez linie marszu czy marszruty, które zdają się odsyłać do mongolskich, koczowniczych motywów.

618

/ 1 4 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i w y ż ło b i o n e

Nie należy mnożyć modeli. Wiemy dobrze, że istnieje wiele innych: model ludyczny, w którym gry zestawiane są ze sobą wedle typu przestrzeni, a teoria gier nie ma tych samych zasad – na przykład gładka przestrzeń go i wyżłobiona przestrzeń szachów; lub też model noologiczny, który dotyczy nie tyle treści myśli (ideologia), ile formy, sposobu czy trybu, funkcji myśli, wedle wytyczanej przez nią przestrzeni mentalnej, z punktu widzenia ogólnej teorii myśli, myślenia myśli itd. Co więcej, należy zdać sprawę z jeszcze innych przestrzeni: przestrzeń dziurawa i różne sposoby, w jakie łączy się ona z przestrzenią gładką i wyżłobioną. Tym, co nas interesuje, są właśnie przejścia i kombinacje działań żłobienia i wygładzania; to, w jaki sposób przestrzeń pozostaje wyżłobiona pod wpływem sił, które w niej działają; w jaki sposób rozwija ona równocześnie inne siły i rodzi nowe gładkie przestrzenie poprzez żłobienie. Nawet najbardziej wyżłobione z miast tworzy gładkie przestrzenie: zamieszkiwać miasto jako koczownik lub troglodyta. Niekiedy wystarczą ruchy, prędkość albo powolność, by odtworzyć przestrzeń gładką. Oczywiście przestrzenie gładkie nie są wyzwalające same przez się. Jednak to w nich zmienia się i przemieszcza walka, i to w nich życie odtwarza swe stawki, staje w obliczu nowych przeszkód, wynajduje nowe sposoby postępowania i zmienia przeciwników. Nigdy nie należy wierzyć, że sama gładka przestrzeń wystarczy, by nas ocalić.

/ 15 /

W n i o s k i – Ko nk r e t n e r e g u ły, a b s t r a kc yjn e m a s z y n y

Komputerowy Einstein

t ys i ąc P l at e au

W Warstwy, uwarstwienia [Strates, stratification]

3

Warstwy są zagęszczeniami na Ciele ziemi, równocześnie molekularnymi i molowymi: to nagromadzenia, skrzepy, osady, fałdy. Są Pasami, Szczypcami, Powiązaniami. Zwykle wyróżniamy ogólnie trzy główne warstwy: fizykochemiczną, organiczną i antropomorficzną (lub „alloplastyczną”). Każda warstwa lub powiązanie składa się z zakodowanych środowisk, uformowanych substancji. Formy i substancje, kody i środowiska nie są tak naprawdę czymś odrębnym od siebie. Stanowią abstrakcyjne składowe każdego powiązania. Na warstwy składają się, rzecz jasna, bardzo różne formy i substancje, różne kody i środowiska. Tym samym warstwa ma zarówno różne Typy formalnych organizacji, jak i różne Tryby substancjalnego rozwoju, które dzielą ją na parastraty i epistraty – przykładem podziały w warstwie organicznej. Parastraty i epistraty, na które podzielona jest warstwa, także można potraktować jako warstwy (tak, że lista nigdy się nie wyczerpuje). Niemniej dowolna warstwa zachowuje jedność składu mimo różnorodności swojej organizacji i działania. Jedność składu dotyczy cech formalnych, wspólnych dla wszystkich form lub kodów warstwy oraz dla substancjalnych elementów, materiałów, wspólnych dla wszystkich jej substancji i środowisk. Warstwy są niezwykle ruchliwe. Jedna warstwa zawsze zdolna jest posłużyć za podłoże innej, lub zderzyć się z inną, niezależnie od porządku rozwojowego. A przede wszystkim między dwiema warstwami czy też między dwoma warstwowymi podziałami pojawiają się zjawiska międzywarstwowe: transkodowanie i przejścia między środowiskami, mieszanki. Do tych międzywarstwowych ruchów, które są również działaniami uwarstwiającymi, odsyłają rytmy. Uwarstwienie jest niczym stwarzanie świata z chaosu, ciągłe, wciąż ponawiające się tworzenie. A warstwy stanowią sąd boży. Artysta klasyczny jest jak Bóg, powołuje świat do istnienia, porządkując formy i substancje, kody i środowiska oraz rytmy. Powiązanie budujące daną warstwę jest zawsze podwójne (dwuchwytne szczypce). Wiąże w istocie treść i wyrażenie. A o ile forma i substancja nie są od siebie odrębne, treści i wyrażenia już są. Warstwom odpowiada więc rusztowanie Hjelmsleva, albowiem powiązanie treści i powiązanie wyrażenia oraz treść i wyrażenie mają każde własną formę i własną substancję. Między nimi, między treścią a wyrażeniem, nie zachodzi ani odpowiedniość, ani związek przyczynowy, ani związek znaczące–znaczone: istnieje tu rzeczywista różnica, wzajemne zakładanie i jedynie izomorficzność. Jednak treść i wyrażenie nie odróżniają się od siebie w ten sam sposób w każdej warstwie: rozkład treści i wyrażenia

622

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

jest różny w trzech wielkich zwyczajowych warstwach (mamy do czynienia na przykład z „uliniowieniem” wyrażenia w warstwie organicznej lub „nadliniowością” w przypadku warstw antropomorficznych). Dlatego właśnie to, co molowe, i to, co molekularne, występują, zależnie od warstwy, którą bierze się pod uwagę, w nader różnych kombinacjach. Jaki ruch, jaki impuls wypycha nas poza warstwy (metastrata)? Rzecz jasna, nie ma powodu sądzić, że cała materia ograniczona jest do warstw fizykochemicznych: istnieje tam submolekularna, nieuformowana Materia. Podobnie nie całe Życie ogranicza się do warstw organicznych; organizm jest raczej tym, co życie przeciwstawia sobie, by się ograniczyć; istnieje życie tym bardziej intensywne, tym potężniejsze, że anorganiczne. Tak samo mają miejsce nieludzkie Stawania się człowieka, które rozlewają się w warstwie antropomorficznej na wszystkie strony. Jak jednak dosięgnąć tej „płaszczyzny” czy raczej: jak tę płaszczyznę skonstruować i jak wytyczyć „linię”, która nas tam poprowadzi? Poza warstwami, czy też bez warstw, nie mamy form ani substancji, uporządkowania, ani rozwoju, treści, ani wyrażenia. Jesteśmy niepowiązani, nawet rytmy nie wydają się nas już dłużej wspierać. Jak nieuformowana materia, nieorganiczne życie, nieludzkie stawanie się mogłyby być czymkolwiek innym aniżeli czystym i prostym chaosem? Dlatego wszystkie przedsięwzięcia podejmujące się rozbijania warstw (na przykład wyjście poza organizm, pogrążanie się w stawaniu) powinny, co za tym idzie, przestrzegać konkretnych reguł skrajnej ostrożności: zbyt gwałtowne usunięcie warstw może stać się samobójcze, zrakowacieć; innymi słowy, niekiedy otwiera się na chaos, pustkę i zniszczenie, a niekiedy zamyka nas w warstwach, które stają się jeszcze sztywniejsze, tracąc swój stopień różnorodności, zróżnicowania i ruchliwości.

3i4

6

U Układy [Agencements] Układy są wszelako czymś całkowicie odmiennym od warstw. Tworzą się w warstwach, ale operują w sferach dekodowania środowiska: przede wszystkim wydobywają terytorium ze środowisk. Każdy układ jest przede wszystkim terytorialny. Pierwszą konkretną regułą układów jest odkrycie terytorialności, którą obejmują, ponieważ takowa zawsze istnieje: w swoich śmietnikach i na swoich ławkach postacie z Becketta wytyczają terytorium. Odkryć czyjś układ terytorialny, człowieka lub zwierzęcia: „o walorze domu”. Terytorium zrobione jest ze zdekodowanych fragmentów wszelkiego rodzaju, zapożyczonych ze środowisk, które następnie nabrały cech „własności”: nawet rytmy przybierają tu nowy sens

623

11

t ys i ąc P l at e au

11 i 4

(refreny). Terytorium stanowi układ. Terytorium to coś więcej niż organizm, środowisko i ich stosunek wzajemny; właśnie dlatego układ wykracza poza proste „zachowania” (stąd znaczenie względnej różnicy między zwierzętami terytorialnymi a środowiskowymi). Jako terytorialne, układy należą jeszcze do warstw, wiążą się z nimi przynajmniej pod jednym względem. I właśnie pod tym względem rozróżniamy w każdym układzie treść i wyrażenie. Trzeba koniecznie znaleźć treść i wyrażenie każdego układu, ocenić ich rzeczywiste różnice, ich wzajemne założenia, ich wstawki wprowadzane kawałek po kawałku. Powodem, dla którego układu nie da się sprowadzić do warstw, jest to, że wyrażenie staje się systemem semiotycznym, ustrojem znakowym, treść zaś staje się tam systemem pragmatycznym, działaniem i doznawaniem. Oto podwójne połączenia, twarzy z ręką, gestu z mową, oraz ich wzajemne zakładanie się. Oto pierwszy podział każdego układu: jest on, z jednej strony, układem maszynowym, a z drugiej, nierozdzielnie, układem wypowiedzenia. W każdym przypadku konieczne trzeba znaleźć jedno i drugie: co zostało zrobione i co zostało powiedziane? Między tymi dwoma, między treścią a wyrażeniem, ustala się nowy stosunek, który nie pojawia się w warstwach: wypowiedzi czy też wyrażenia dają wyraz bezcielesnym przekształceniom, które się „przypisują” jako takie (własności) ciałom lub treściom. W warstwach ani wyrażenia nie tworzą znaków, ani treści nie tworzą pragmata, toteż nie pojawia się samodzielna strefa bezcielesnych przekształceń, wyrażanych przez pierwsze i przypisywanych drugim. Rzecz jasna, ustroje znakowe rozwijają się jedynie w alloplastycznych lub antropomorficznych warstwach (włączając w to zwierzęta terytorialne). Niemniej przenikają one wszystkie warstwy i przelewają się nad nimi. W takim zakresie, w jakim układy podlegają podziałowi na treść i wyrażenie, należą nadal do warstw i można rozważać ustroje znakowe, systemy pragmatyczne jako coś, co z kolei ustanawia wszystkie warstwy, we wspomnianym wcześniej szerokim znaczeniu. Ponieważ jednak rozróżnienie treść–wyrażenie przyjmuje nową postać, znajdujemy się już, w wąskim znaczeniu, w innym żywiole niż żywioł warstw. Układ podzielony jest jednak także wzdłuż jeszcze innej osi. Jego terytorialność (włączając w to treść i wyrażenie) to jedynie pierwszy aspekt; inny aspekt ustanawiany jest przez linie deterytorializacji, które przemierzają go i unoszą. Te linie są bardzo różne: niektóre otwierają terytorialny układ i przemieszczają się ku innym układom (na przykład terytorialna śpiewka zwierzęcia staje się śpiewką zalotów lub śpiewką grupową…). Inne operują bezpośrednio na terytorialności układu i otwierają ją na ekscentryczną ziemię, odwieczną lub tę, która nadchodzi (na przykład gra terytorialności i ziemi w niemieckiej lied albo, szerzej, u artysty romantycznego). Jeszcze inne otwierają układy na maszyny abstrakcyjne

624

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

i kosmiczne, które wprawiają w działanie. I tak, jak terytorialność układu bierze swój początek ze zdekodowania środowisk, w nie mniej konieczny sposób znajduje swoje przedłużenie w liniach deterytorializacji. Terytorium jest równie nieodłączne od deterytorializacji, jak kod od dekodowania. I gdy układ podąża za tymi liniami, nie pojawia się w nim już wyrażenie różne od treści, a jedynie nieuformowane materie, siły i funkcje bez warstw. Konkretne reguły układu działają zatem wzdłuż dwóch osi: z jednej strony, czym jest terytorialność złożenia, czym jest ustrój znakowy i system pragmatyczny? Z drugiej strony, jakie są wierzchołki deterytorializacji i jakie abstrakcyjne maszyny są przez nie wprawianie w ruch? Czterowartościowość układu: (1) treść i wyrażenie, (2) terytorialność i deterytorializacja. Właśnie dlatego w ulubionym przykładzie Kafkowskich układów pojawiły się cztery aspekty.

K Kłącze [Rhizome] Nie tylko warstwy, ale i układy są kompleksem linii. Można określić pierwszy stan linii, pierwszy rodzaj: linia jest podporządkowana punktowi; przekątna jest podporządkowana poziomowi i pionowi; linia zakreśla kontur, figuratywny bądź nie; przestrzeń, jaką wytycza, jest żłobiona; policzalna wielość, jaką ustanawia, pozostaje podporządkowana Jednemu w wymiarze zawsze wyższym lub uzupełniającym. Linie tego typu są molowe i stanowią system drzewiasty, binarny, okrężny i segmentowy. Drugi rodzaj jest bardzo odmienny, cząsteczkowy, w typie „kłącza”. Przekątna uwalnia się, łamie lub skręca. Linia nie tworzy już konturu, przechodzi między rzeczami, między punktami. Należy do przestrzeni gładkiej. Wytycza płaszczyznę, która ma równie wiele wymiarów, jak to, co ją przecina; dlatego wielość, jaką ustanawia, nie podporządkowuje się już Jednemu, ale samoistnie się uspójnia. To wielości mas i sfor, nie klas; wielości nieprawidłowe i koczownicze, a nie normalne czy legalne; wielości stawania się i przekształcania, nie zaś policzalne elementy i uporządkowane relacje; zbiory rozmyte zamiast wyraźnych itd. Z punktu widzenia pathosu wielości te wyrażają się w psychozach, a zwłaszcza w schizofrenii. Z punktu widzenia pragmatyki posługuje się nimi czarnoksięstwo. Z punktu widzenia teorii status wielości jest współzależny ze statusem przestrzeni i na odwrót: przestrzenie gładkie, w typie pustyni, stepu lub morza, nie są bezludne; nie są wyludnione, ale raczej właśnie zaludnione przez wielości tego drugiego rodzaju (matematyka i muzyka zaszły bardzo daleko w opracowywaniu teorii owych wielości).

625

10

9i1

2, 10, 12 i 14

t ys i ąc P l at e au

9

12

8i9

Nie wystarczy jednak zastąpić przeciwieństwa między Jednym a Mnogim rozróżnianiem typów wielości. Odróżnienie dwóch typów wielości nie wyklucza bowiem ich immanencji, każda „wyłania się” z drugiej na swój sposób. Nie tylko niektóre wielości są drze­wiaste, a inne nie, zachodzi także drzewienie wielości. To właśnie wydarza się, kiedy czarne dziury tkwiące w kłączu zaczynają dźwięczeć wspólnie, lub gdy pędy tworzą segmenty, które żłobią przestrzeń we wszystkich kierunkach, czynią ją porównywalną, podzielną, jednorodną (jak widzieliśmy w szczególnym przypadku Twarzy). Zdarza się to także wówczas, kiedy ruchy „masowe”, molekularne pływy, sprzęgają się w punkty nagromadzenia lub blokady, które je segmentują i naprostowują. Lecz także i na odwrót (bez symetrii), łodygi kłącza zawsze uciekają od drzew, masy i prądy nieustająco umykają, wynajdując połączenia, które przeskakują od drzewa do drzewa i je wykorzeniają: całkowite wygładzanie przestrzeni, która ze swojej strony oddziałuje na przestrzeń żłobioną. Te głębokie ruchy oddziałują nawet, a może zwłaszcza, na terytoria. Albo język: kiełkowanie i kłącza potrząsają drzewkami językoznawstwa. Tym sposobem linie kłącza faktycznie wahają się między liniami drzewa, które je segmentują, a nawet uwarstwiają, a liniami ujścia lub zerwania, które je unoszą. Jesteśmy zatem zrobieni z trzech linii, ale na każdej linii czyhają jakieś zagrożenia. Dotyczy to nie tylko linii segmentowych, które nas rozszczepiają i ustanawiają nad nami żłobienia jednorodnej przestrzeni, ale także linii molekularnych, unoszących swoje mikro-czarne dziury, i wreszcie samych linii ujścia, którym grozi, że całkowicie utracą swoje twórcze możliwości i obrócą się w linie śmierci, w linie najzwyklejszego zniszczenia (faszyzm).

S/C Płaszczyzna Spójności, Ciało bez Organów [Plan de Consistance, Corps sans Organes]

10

Płaszczyzna spójności lub kompozycji (planomenon, wędrownicza) przeciwstawia się płaszczyźnie uporządkowania i rozwoju. Uporządkowanie i rozwój dotyczą formy i substancji: zarazem rozwoju formy i formowania się substancji lub podmiotu. Jednakże płaszczyzna spójności nic nie wie o substancji ani o formie; istności, które wpisują się w tę płaszczyznę, są ściśle modi takiego właśnie ujednostkowienia, które nie wymagają dla swego działania ani formy, ani podmiotu. Płaszczyzna składa się – abstrakcyjnie, ale w sposób rzeczywisty – ze stosunków prędkości i powolności między elementami nieuformowanymi i z odpowiadających im

626

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

złożeń intensywnych afektów („długość” i „szerokość” płaszczyzny). W innym znaczeniu spójność w sposób konkretny obejmuje i łączy to, co niejednorodne i rozproszone jako takie; zapewnia zestalenie rozmytych zbiorów (innymi słowy, wielości typu kłączastego). W rezultacie spójność, działając za pomocą zestalenia, działa z konieczności w środowisku, przez środowisko i przeciwstawia się wszystkim płaszczyznom zasady lub celowości. Spinoza, Hölderlin, Kleist, Nietzsche są geodetami tego typu płaszczyzny spójności. Żadnego ujednolicenia, żadnego scałościowania, tylko spójności i zestalenia. Tym, co zapisuje się na płaszczyźnie spójności, są: istności, wydarzenia, bezcielesne przekształcenia, zrozumiałe same dla się; istoty koczownicze czy też błądzące, a jednak ścisłe; ciągłości intensywności czy też ciągłe wariacje przekraczające stałe i zmienne; stawania się, które nie mają kresu ani podmiotu, ale wciągają jedno i drugie w strefy bliskości lub nierozstrzygalności; gładkie przestrzenie, które układają się z przestrzeni żłobionej. Można powiedzieć, że we wszystkim uczestniczy ciało bez organów lub też ciała bez organów (plateau [plateaux]): w ujednostkowieniu przez istność, w wytwarzaniu intensywności przez wyjście od punktu zerowego, w materii i wariacji jako medium stawania się lub przekształcania, czyli wygładzania przestrzeni. Potężne życie nieorganiczne, które wymyka się z warstw, przemierza układy i wytycza abstrakcyjną linię bez konturu, linię koczowniczej sztuki i wędrownej metalurgii. Czy płaszczyzna spójności ustanawia ciało bez organów, czy też ciało bez organów składa się na płaszczyznę? Czy ciało bez organów i Płaszczyzna są tym samym? Tak czy owak, to, co składające, i to, co składane, mają tę samą moc: linia nie jest wymiaru wyższego niż punkt, ani powierzchnia wyższego wymiaru niż linia, ani też objętość wyższego niż powierzchnia, ale zawsze mają liczbę wymiarów ułamkową, niecałkowitą, które to wymiary nie przestają zwiększać lub zmniejszać liczby swoich części. Płaszczyzna dokonuje podziału wielości o zmiennych wymiarach. Pytanie dotyczy zatem sposobu łączenia różnych części płaszczyzny: do jakiego stopnia ciała bez organów łączą się ze sobą nawzajem? Jak rozbudowuje się ciągłość intensywności? W jakim porządku tworzą się ciągi przekształceń? Jakie są te logiczne powiązania, które dokonują się zawsze w trakcie i przez które płaszczyzna buduje się kawałek po kawałku, zgodnie z malejącym lub rosnącym szeregiem ułamkowym? Płaszczyzna jest jak rząd drzwi. A konkretne reguły budowania płaszczyzny mają zastosowanie tylko o tyle, o ile spełniają funkcję doboru. W rezultacie to płaszczyzna, innymi słowy – sposób łączenia, dostarcza środków usuwania pustych i rakowatych ciał, które współzawodniczą z ciałem bez organów, odrzucania jednorodnych powierzchni, które pokrywają powierzchnię gładką, oraz zacierania linii śmierci i zniszczenia, które zmieniają

627

11

10 4, 6 7, 9

6 i 10

14

10 i 14

6

t ys i ąc P l at e au

kierunek linii ujścia. To tylko zostaje zachowane i jest chronione, a co za tym idzie – tworzone, to tylko się składa, co zwiększa liczbę połączeń na każdym poziomie podziału lub składania, a zatem zarówno w ciągu malejącym, jak i rosnącym (to, co nie może zostać podzielone bez zmiany swojej natury, to, co nie składa się bez zmiany kryteriów porównania...).

D Deterytorializacja [Déterritorialisation]

5

9

Funkcja deterytorializacji: D jest ruchem, w którym „się” opuszcza terytorium. Jest to działanie linii ujścia. Mogą jednak wystąpić różne przypadki. D może zostać pokryta przez reterytorializację, która ją zrównoważy, tak, że linie ujścia zostaną zablokowane: wówczas mówi się, że D jest negatywna. Wszystko może pełnić funkcję reterytorializującą, innymi słowy, „zająć miejsce” utraconego terytorium; w rezultacie można reterytorializować coś, co istnieje, przedmiot, książkę, aparat czy system... Na przykład błędem jest mówienie, że aparat państwa jest terytorialny: w rzeczywistości dokonuje on D, ale D natychmiast pokrywanej przez reterytorializację we własności, w pracy i w pieniądzu (jest oczywiste, że własność ziemska, publiczna czy prywatna nie jest terytorialna, lecz reterytorializująca). Wśród ustrojów znakowych ustrój znaczący z pewnością osiąga wysoki poziom D; ponieważ jednak równocześnie ustanawia cały system reterytorializacji na tym, co znaczone, i nad samym znaczącym, blokuje linię ujścia, pozwalając utrzymać się jedynie D negatywnej. Inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy D staje się pozytywna, innymi słowy, kiedy utwierdza się przez reterytorializacje, które odgrywają rolę zaledwie drugorzędną, a mimo to pozostaje względna, ponieważ linia ujścia, jaką wytycza, jest rozczłonkowana, podzielona na następujące po sobie „procesy”, pogrąża się w czarnych dziurach czy doprowadza do powstania powszechnej czarnej dziury (katastrofa). Tak jest w przypadku podmiotowego ustroju znakowego, wraz z D namiętnościową i świadomościową, o charakterze pozytywnym, ale jedynie w znaczeniu względnym. Od razu można zauważyć, że te dwie główne formy D nie wchodzą ze sobą w prosty stosunek rozwojowy: druga może wymykać się pierwszej lub może do niej doprowadzić (widzimy to zwłaszcza wówczas, gdy segmentowanie równoległych linii ujścia pociąga za sobą reterytorializację całości bądź dokonuje się z korzyścią dla jednego z segmentów, a co za tym idzie, ruch ucieczki zostaje zatrzymany). Możliwe są wszelkie rodzaje mieszane formy, które czerpią z nader różnorodnych form D. Czy istnieje D absolutna i co znaczy „absolutna”? Musimy najpierw lepiej zrozumieć związki między D, terytorium, reterytorializacją

628

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

a „ziemią”. Po pierwsze, terytorium jako takie nie daje się oddzielić od nośników deterytorializacji, które pracują w jego wnętrzu: albo dlatego, że terytorialność jest elastyczna i „uboczna”, innymi słowy, wędrowna, albo dlatego, że układ terytorialny sam otwiera się na innego typu układy, które go niosą. Po drugie, D ze swojej strony nie daje się nigdy oddzielić od współzależnych reterytorializacji. Dlatego właśnie D nigdy nie jest prosta, zawsze jest wieloraka i złożona: nie tylko dlatego, że uczestniczy w różnych formach w tym samym czasie, ale także dlatego, że zestawia ze sobą odrębne, współzawodniczące prędkości i ruchy, na podstawie których w określonym momencie możemy wyróżnić „element deterytorializowany” i „element deterytorializujący”. Reterytorializacja jako operacja początkowa nie oznacza bowiem powrotu do terytorium, lecz stosunki różnicujące wewnętrzne wobec samej D, tę wielość wewnętrzną wobec linii ujścia (patrz „teorematy D”). I wreszcie, ziemia nie jest przeciwieństwem D: widać to już w tajemnicy „rodzimości”, gdzie ziemia jako żarliwe ognisko, ekscentryczne bądź intensywne, znajduje się poza terytorium i istnieje jedynie w ruchu D. Co więcej, Ziemia, zlodowaciała, jest Zdeterytorializowana w najwyższym stopniu: właśnie dlatego należy do Kosmosu i stanowi materiał, dzięki któremu człowiek wychwytuje kosmiczne siły. Można powiedzieć, że ziemia, jako zdeterytorializowana, sama jest ścisłym korelatem D. Aż do tego stopnia, że D można nazwać stwórczynią ziemi – nowej ziemi, wszechświata, już nie tylko reterytorializacją. To właśnie znaczy słowo „absolutna”: absolut nie wyraża tu niczego transcendentnego, niczego niezróżnicowanego; nie wyraża nawet ilości, która przekraczałaby wszelką daną ilość (względną). Wyraża jedynie pewien typ ruchu, jakościowo odmienny od ruchu względnego. Ruch jest absolutny wówczas, gdy bez względu na swoją liczbę i prędkość wiąże pewne ciało jako mnogie z przestrzenią gładką, którą zajmuje ono na kształt wiru. Ruch jest względny, niezależnie od liczby i prędkości, wówczas, gdy wiąże ciało rozumiane jako Jedno z przestrzenią żłobioną, w której się przemieszcza i którą przemierza wzdłuż przynajmniej wirtualnych linii prostych. D jest negatywna lub względna (a jednak sprawcza) wówczas, gdy działa tak, jak w tym drugim przypadku: albo za pomocą naczelnych reterytorializacji, które blokują linie ujścia, albo przez reterytorializacje drugorzędne, które je segmentują i dążą do ich zatarcia. D jest absolutna, jak w pierwszym przypadku, ilekroć tworzy nową ziemię, to znaczy ilekroć łączy linie ujścia, podnosi je do potęgi abstrakcyjnej linii życiowej lub wytycza płaszczyznę spójności. Tak więc problem polega na tym, że absolutna D z konieczności podąża drogą względnej, właśnie dlatego, że nie jest transcendentna. I na odwrót, względna lub negatywna D potrzebuje absolutnej, by działać: czyni absolutną czymś

629

9 i 13 11

7 i 10

11 3

7 i 14

t ys i ąc P l at e au

9 i 14

11

„obejmującym”, czymś całościującym, co nadkodowuje ziemię, a następnie sprzęga linie ujścia po to, by je zatrzymać, zniszczyć – zamiast połączyć je po to, by tworzyć (właśnie w tym sensie przeciwstawiliśmy sprzęgnięcie połączeniu, chociaż na bardzo ogólnym poziomie często traktowaliśmy je jak synonimy). Dlatego właśnie w ściśle negatywnych lub względnych D działa już coś absolutnego i ograniczającego. I przede wszystkim na skraju absolutu linie ujścia nie są po prostu blokowane lub segmentowane, ale obracają się w linię zniszczenia i śmierci. O to właśnie toczy się gra negatywności i pozytywności w tym, co absolutne: ziemia opasana, scalona, nadkodowana, sprzęgnięta jako przedmiot wszechogarniającego śmiertelnego i samobójczego porządku, albo ziemia zestalona, połączona z Kosmosem, zawisła w Kosmosie na liniach tworzenia, które przemierzają go jako nieprzeliczone stawania się (wyrażenie Nietzschego: Niech ziemia stanie się lekka...). Istnieją zatem przynajmniej cztery postacie D, które zderzają się i łączą, i które trzeba odróżniać za pomocą konkretnych reguł.

M Maszyny Abstrakcyjne (Diagram i Gromada) [Machines abstraites (diagramme et phylum)]

11

5

W pierwotnym sensie nie istnieje żadna abstrakcyjna maszyna czy maszyny, które byłyby czymś w rodzaju platońskiej Idei, transcendentnej, uniwersalnej, wiecznej. Maszyny abstrakcyjne działają w ramach konkretnych układów: określa je czwarty aspekt układów, innymi słowy, wierzchołki dekodowania i deterytorializacji. Wytyczają one te wierzchołki. Co za tym idzie, sprawiają, że terytorialne układy otwierają się na coś innego, układy innego typu, na to, co molekularne i kosmiczne; ustanawiają stawania się. Są zatem zawsze osobliwe i immanentne. W przeciwieństwie do tego, co dzieje się w warstwach i układach rozważanych w innych aspektach, maszynom abstrakcyjnym obce są formy i substancje. To właśnie sprawia, że są abstrakcyjne, a także określa pojęcie maszyny w sensie ścisłym. Maszyny abstrakcyjne wykraczają poza wszelką maszynowość. Przeciwstawiają się temu, co abstrakcyjne w sensie potocznym. Składają się z nieuformowanych materii i nieformalnych funkcji. Każda abstrakcyjna maszyna jest zestalonym zespołem materii i funkcji (gromada i diagram). Widać to wyraźnie na płaszczyźnie technologicznej: taka płaszczyzna nie jest po prostu zrobiona z uformowanych substancji (aluminium, plastiku, drutu elektrycznego itd.) ani z porządkujących form (programów, pierwowzorów itd.), ale ze złożenia nieuformowanych materii wykazujących zawsze jedynie pewien stopień

630

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

intensywności (opór, przewodnictwo, ogrzewanie, rozciągliwość, prędkość lub opóźnienie, indukcję, przetwarzanie...) i diagramowych funkcji wykazujących jedynie równania różniczkowe czy też, bardziej ogólnie, „tensory”. Rzecz jasna, w wymiarach układu abstrakcyjna maszyna czy maszyny ziszczają się w formach i substancjach, ze zmiennym zakresem swobody. Maszyna abstrakcyjna musi jednak najpierw siebie złożyć, a równocześnie złożyć płaszczyznę spójności. Abstrakcyjne, osobliwe i twórcze, tu i teraz, realne, a jednak niekonkretne, aktualne, a jednak niezrealizowane – dlatego właśnie maszyny abstrakcyjne są ściśle datowane i mają imiona (abstrakcyjna maszyna Einstein, abstrakcyjna maszyna Webern, ale też Galileusz, Bach, Beethoven itd.). Nie chodzi o to, że odnoszą się one do ludzi albo do działającej chwili; przeciwnie, to imiona i daty odnoszą się do osobliwości maszyn i do skutków ich działania. Jeśli jednak abstrakcyjnym maszynom obce są forma i substancja, to co się dzieje z innymi określeniami warstw, a nawet układów – treścią i wyrażeniem? W pewnym sensie można powiedzieć, że to rozróżnienie także jest nieadekwatne w stosunku do maszyny abstrakcyjnej, właśnie dlatego, że nie ma ona już form i substancji, których to rozróżnienie wymaga. Płaszczyzna spójności jest płaszczyzną ciągłej zmienności; każda abstrakcyjna maszyna może zostać uznana za „plateau” zmienności, która buduje ciągłość zmiennych treści i zmiennych wyrażenia. W konsekwencji treść i wyrażenie osiągają najwyższy stopień względności, stając się „funktywami jednej i tej samej funkcji”, czyli materiałami (z) jednej materii. W innym sensie jednak można powiedzieć, że rozróżnienie istnieje, a nawet zostaje odtworzone, na poziomie rysów: istnieją rysy treści (nieuformowane materie lub intensywności) i rysy wyrażenia (nieformalne funkcje lub tensory). Tutaj rozróżnienie ulega całkowitemu przemieszczeniu, a nawet całkowitej zmianie, jako że odtąd dotyczy wierzchołków deterytorializacji. Absolutna deterytorializacja zakłada „element deterytorializujący” i „element deterytorializowany”, z których pierwszy w każdym przypadku zostaje przydzielony do wyrażenia, a drugi – do treści, albo na odwrót, jednak zawsze w taki sposób, aby wyrazić względną różnicę między nimi dwoma. Toteż ciągła zmienność z konieczności oddziałuje zarówno na treść, jak i na wyrażanie, niemniej czyni to, przypisując im dwie asymetryczne role jako elementom tego samego stawania się lub jako kwantom pojedynczego przepływu. Stąd niemożność takiego określenia ciągłej zmienności, które nie objęłoby zarazem treści i wyrażenia, by uczynić je nieodróżnialnymi, ani takiego, które by nie działało przez jedno lub przez drugie, dla określenia względnych i ruchomych biegunów tego, co staje się nieodróżnialne. W ten sposób trzeba określić jednocześnie cechy czy też intensywności treści oraz cechy czy też tensory wyrażenia (zaimek nieokreślony,

631

3

4i5

1, 2

t ys i ąc P l at e au

4, 10

4

10

12 i 13

imię własne, bezokolicznik i data), które po kolei wymieniają się miejscami, jednocześnie pociągając się wzajemnie, na płaszczyźnie spójności. Dlatego nieuformowana materia, gromada, nie jest martwą, surową, jednorodną materią, ale materią-w-ruchu obejmującą osobliwości bądź istności, jakości czy wręcz operacje (wędrowne technologiczne lineaże); natomiast nieformalna funkcja, diagram nie jest metajęzykiem, pozbawionym wyrazu i składni, lecz wyrażeniowością w ruchu, która obejmuje zawsze pewien język obcy w łonie każdego języka i niejęzykoznawcze kategorie w mowie (koczownicze lineaże poetyckie). Czy zatem pisze się na styku rzeczywistości o pewnej nieuformowanej materii, gdy równocześnie ta sama materia przemierza i rozpościera w całości mowę nieformalną: stawanie się zwierzęciem, jak u myszy Kafki (s. 295), szczurów Hoffmansthala (s. 333), cieląt Moritza (s. 290–291)? Maszyna rewolucyjna, tym bardziej abstrakcyjna, że rzeczywista. Ustrój, który nie działa już poprzez znaczące ani podmiot. Dotyczy to pojedynczych i immanentnych maszyn abstrakcyjnych. To, co powiedzieliśmy, nie wyklucza możliwości, by „maszyna abstrakcyjna jako taka” w bardzo szczególnych warunkach posłużyła za transcendentalny model. Tym razem konkretne układy wiążą się z pewną abstrakcyjną ideą Maszyny i zależnie od sposobu jej uruchomienia pozostają pod wpływem współczynników zdających sprawę z ich możliwości, ich twórczości. Współczynniki, które kwantyfikują układy, dotyczą zmiennych składowych układu (terytorium, deterytorializacja, reterytorializacja, ziemia, Kosmos), splotu rozmaitych linii stanowiących „mapę” pewnego układu (linie molowe, linie molekularne, linie ujścia) i odmiennych stosunków między układem a płaszczyzną spójności (gromada i diagram). Na przykład składowa „źdźbło trawy” może zmieniać swój współczynnik w układach różnych gatunków zwierząt, które mimo to są blisko spokrewnione (s. 395). Co do zasady układ jest o tyle bliższy maszynie abstrakcyjnej, że zawiera linie bez konturu, przechodzące między rzeczami, i obdarzony jest mocą (przekształcania i przeistaczania) odpowiednio do materii-funkcji: patrz Maszyna fal (s. 305). Rozważyliśmy w szczególności dwa wielkie alloplastyczne i antropomorficzne układy: maszynę wojenną i aparat państwa. Chodzi o dwa układy, które nie tylko różnią się co do natury, lecz także odmiennie dają się mierzyć ilościowo w stosunku do „właściwej” maszyny abstrakcyjnej. Nie pozostają one w tym samym stosunku z gromadą i diagramem; nie są to te same linie czy te same składowe. Owa analiza dwóch układów i ich współczynników pokazuje, że maszyna wojenna nie ma za przedmiot wojny sama z siebie, ale z konieczności przyjmuje ją za przedmiot, kiedy pozwala się zawłaszczyć aparatowi państwa. W tym bardzo dokładnie określonym punkcie linia ujścia i żywotna linia abstrakcyjna, którą wyznacza,

632

/ 1 5 / W n i o s k i – Ko n k r e t n e r eg u ły, a b s t r a kc yj n e m a s z y n y

zamieniają się w linie śmierci i zniszczenia. Stąd nazwa maszyna „wojenna”; jest ona o wiele bliższa maszynie abstrakcyjnej niż aparat państwa, który ogałaca maszynę wojenną z jej mocy przekształcania. Pisanie i muzyka mogą być maszynami wojennymi. Im bardziej układ się otwiera, mnoży połączenia i wytycza płaszczyznę spójności z jej kwantyfikatorami intensywności i zestalenia, tym bliższy jest żywotnej maszynie abstrakcyjnej. Jednak oddala się od niej w miarę jak zastępuje twórcze połączenia sprzężeniami powodującymi blokady (aksjomatyka), formowaniem porządku i warstw (warstwometry), reterytorializacjami drążącymi czarne dziury (segmentometry) i przejściami w linie śmierci (deleometry). W ten sposób dokonuje się dobór układów wedle ich zdolności wytyczania płaszczyzny spójności ze wzrastającą liczbą połączeń. Schizoanaliza nie jest jedynie jakościową analizą maszyn abstrakcyjnych w stosunku do układów, ale także ilościową analizą układów w stosunku do pewnej założonej czystej maszyny abstrakcyjnej. Jest jeszcze ostatni punkt widzenia, perspektywa analizy typologicznej. Istnieją bowiem ogólne typy maszyn abstrakcyjnych. Maszyna abstrakcyjna czy maszyny abstrakcyjne płaszczyzny spójności nie wyczerpują całości operacji ani nad nią nie panują; operacji ustanawiających warstwy czy nawet układy. Warstwy „przyjmują się” na samej płaszczyźnie spójności, tworząc na niej obszary zagęszczenia, skrzepy i pasy rozbudowujące się i rozwijające wzdłuż osi innej płaszczyzny (substancja-forma, treść-wyrażenie). Znaczy to, że każda warstwa zachowuje pewną jedność spójności i składu w odniesieniu przede wszystkim do substancjalnych elementów i formalnych rysów, świadczącą również o istnieniu właściwie uwarstwionej maszyny abstrakcyjnej, sterującej tą inną płaszczyzną. Istnieje także typ trzeci: na alloplastycznych warstwach, które szczególnie sprzyjają układom, budują się maszyny abstrakcyjne, które deterytorializacje kompensują reterytorializacjami, a zwłaszcza dekodowanie – nadkodowaniem lub równoważnikami nadkodowywania. Przekonaliśmy się zwłaszcza, że jeśli maszyny abstrakcyjne otwierają układy, to także je zamykają. Maszyna nakazowa nadkodowuje język, maszyna twarzowości nadkodowuje ciało, a nawet głowę, maszyna zniewolenia nadkodowuje lub aksjomatyzuje ziemię: nie są to w żadnym razie złudzenia, lecz rzeczywiste efekty maszynowe. Nie możemy zatem już dłużej twierdzić, że układy dają się zmierzyć w pewnej skali ilościowej, wedle której można określić, jak blisko lub daleko znajdują się od maszyny abstrakcyjnej i płaszczyzny spójności. Istnieją różne typy maszyn abstrakcyjnych, które nieustannie na siebie oddziałują, określają układy: abstrakcyjne maszyny spójności, osobliwe i mutujące, z mnogimi połączeniami; abstrakcyjne maszyny uwarstwienia, które powlekają płaszczyznę spójności inną płaszczyzną; i aksjomatyczne lub nadkodowujące

633

1, 4 5, 9 12 i 14

3

9

11 4, 7 i 8

5 i 13

t ys i ąc P l at e au

maszyny abstrakcyjne, które przystępują do całościowania, ujednorodnienia, domykających sprzężeń. Toteż każda maszyna abstrakcyjna odsyła do innych maszyn abstrakcyjnych, nie tylko dlatego, że są one nieodłącznie polityczne, ekonomiczne, naukowe, artystyczne, ekologiczne, kosmiczne – postrzeżeniowe, afektywne, czynne, myślące, fizyczne i semiotyczne – ale także dlatego, że ich różne typy tak się przeplatają, jak ich działania się zbiegają. Mechanosfera.

Sp i s t r e ś c i

M i c h a ł H e r e r T y s i ąc p l at e au – k s i ą ż k a o s o b l i wa

V

U wag a w st ę p n a

1

/ 1 / W p rowa dz e n i e : K ł ąc z e

Korzeń, korzonek i kłącze. – Problemy książki. – Jedno i Mnogie. – Drzewo a kłącze. – Kierunki geograficzne, Wschód, Zachód, Ameryka. – Niedogodności drzewa. – Czym jest plateau?

3

/ 2 / 1 9 1 4 – J e d e n c z y w i e l e w i l ków ?

Nerwica a psychoza. – Ku teorii wielości. – Sfory. – Nieświadome i molekularne.

31

/ 3 / 1 0 0 0 0 p. n . e . – G eo lo g i a m o r a l n o ś c i

Warstwy. – Podwójne powiązanie (segmentacja). – Co przesądza o jedności warstwy. – Środowiska. – Wewnętrzne zróżnicowanie warstwy: formy i substancje, epistraty i parastraty. – Treść i wyrażanie. Różnorodność warstw. – Molowe i molekularne. – Maszyna abstrakcyjna i układ: porównanie ich stanów. – Metastraty.

47

/ 4 / 2 0 l i sto pa da 1 9 2 3 – P o st u l at y j ę z y koz n aw st wa

Nakaz. – Mowa zależna. – Nakazy, czynności i bezcielesne przekształcenia. – Daty. – Treść i wyrażenie: zmienne w obu wypadkach. – Aspekty układu. – Stałe, zmienne i ciągła zmienność. – Muzyka. – Styl. – Dur i moll. – Stawanie się. – Śmierć i ucieczka, postać i metamorfoza.

87

635

t ys i ąc P l at e au

spis treści

/ 5 /

/ 10 /

5 8 7 p. n . e . – 7 0 n . e . – O k i l k u u st roj ac h z n a kow yc h

133

1 7 3 0 – Stawa n i e - s i ę - i n t e n sy w n y m , stawa n i e - s i ę -z w i e r z ęc i e m ,

Despotyczny ustrój znaczący. – Namiętnościowy ustrój subiektywny. – Dwa obłędy a problem psychiatrii. – Starożytne dzieje ludu żydowskiego. – Linia ujścia a prorok. – Twarz, odwrócenie się, zdrada. – Księga. – System podmiotowości: świadomość i namiętność, Sobowtóry. – Scena małżeńska i scena biurowa. – Nadmiarowość. – Postaci deterytorializacji. – Maszyna abstrakcyjna a diagram. – Generatywne, transformacyjne, diagramatyczne i maszynowe.

stawa n i e - s i ę - n i e u c h w y t n y m 2 8 1

Stawanie się. – Trzy aspekty czarów: wielorakości; anomalny i outsider; przekształcenia. – Ujednostkowienie i Istność: o piątej wieczorem… – Długość, szerokość a płaszczyzna spójności. – Dwie płaszczyzny i dwie ich koncepcje. – Stawanie-się-kobietą, stawanie-się-dzieckiem, stawanie-się-zwierzęciem, stawanie-się-cząsteczkowym: strefy sąsiedztwa. – Stawanie-się-nieuchwytnym. – Cząsteczkowe postrzeganie. – Tajemnica. – Większość, mniejszość, mniejszościowe. – Mniejszościowość i niesymetryczność stawania się: podwójne stawanie się. – Punkt i linia, pamięć a stawanie się. – Stawanie się a blok. – Przeciwieństwo systemów punktowych i systemów wieloliniowych. – Muzyka, malarstwo i stawania się. – Refren. – Ciąg twierdzeń deterytorializacji. – Stawanie się jako przeciwieństwo naśladownictwa.

/ 6 / 2 8 l i sto pa da 1 94 7 – J a k s p o r z ą dz i ć s o b i e C i ało b e z O rg a n ów ?

Ciało bez Organów a fale, intensywności. – Jajo. – Masochizm, miłość dworska, tao. – Warstwy a płaszczyzna spójności. – Antonin Artaud. – Sztuka rozwagi. – Problem trzech Ciał. – Pragnienie, płaszczyzna, dobór i skład.

179

/ 7 /

/ 11 /

Ro k z e row y – T wa r zowo ś ć

Biała ściana, czarna dziura. – Abstrakcyjna maszyna twarzowości. – Ciało, głowa i twarz. – Twarz a pejzaż. – Romans dworski. – Twierdzenia deterytorializacji. – Społeczne funkcje twarzy. – Twarz i Chrystus. – Dwie postacie twarzy: twarz a profil, odwrócenie się. – Zatarcie twarzy.

201

1 8 3 7 – O R e FRENIE 377

W ciemnościach, u siebie, ku światu. – Środowisko i rytm. – Plakat a terytorium. – Wyrażenie jako styl: rytmiczne twarze, melodyjne pejzaże. – Śpiew ptaków. – Terytorialność, układy i międzyukłady. – Terytorium a ziemia, Rodzime. – Problem spójności. – Maszynowy układ a maszyna abstrakcyjna. – Klasycyzm i środowiska. – Romantyzm, terytorium, ziemia i lud. Sztuka nowoczesna i kosmos. Forma i substancja, siły i materiał. – Muzyka i śpiewki, ogromna i nikła śpiewka.

/ 8 / 1 8 74 – T r z y n ow e l e a l b o „Co s i ę w y da r z yło ? ”

Nowela a opowiadanie: tajemnica. – Trzy linie. – Cięcie, rysa, pęknięcie. – Podwójność, sobowtórność i ukrycie.

231 / 12 /

1 2 2 7 – T r a k tat o n o m a d o lo g i i : M a s z y n a woj e n n a / 9 / 1 9 3 3 – M i k ro p o l i t y k a i S eGMENTACJA 249

Segmentacja, pierwotna i ucywilizowana. – Molowa i molekularna. – Faszyzm i totalitaryzm. Linia segmentów, przepływ kwantowy. – Gabriel Tarde. – Masy i klasy. – Maszyna abstrakcyjna: mutacja i nadkodowanie. – Czym jest centrum władzy? – Trzy linie i niesione przez nie zagrożenia. – Lęk, jasność, władza i śmierć.

636

Dwa bieguny państwa. – Niezbywalność i zewnętrzność maszyny wojennej. – Człowiek wojny. – Większe i mniejsze: nauki mniejsze. – Ciało i łączność. – Myślenie, państwo i nomadologia. – Pierwszy aspekt: maszyna wojenna i przestrzeń koczownicza. – Drugi aspekt: maszyna wojenna i skład osobowy, koczownicza liczba. – Trzeci aspekt: maszyna wojenna i koczownicze afekty. – Swoboda działania a praca. – Natura układów: narzędzia a znaki,

431

637

t ys i ąc P l at e au

oręż i klejnoty. – Metalurgia, wędrowność i koczownictwo. Maszynowa gromada i technologiczne lineaże. – Przestrzeń gładka, przestrzeń wyżłobiona, przestrzeń wydrążona. – Maszyna wojenna a wojna: złożoność ich stosunku. / 13 / 7 0 0 0 p. n . e . – A pa r at p o c h w yc e n i a

Państwo paleolityczne. – Grupy pierwotne, miasta, państwa i organizacje globalne. –Antycypowanie i odpieranie. – Sens słowa „ostatni” (krańcowość). – Wymiana i zapas. – Pochwycenie: własność gruntowa (renta), fiskalizm (podatek), roboty publiczne (zysk). – Problemy z przemocą. – Formy państwowości i trzy wieki prawa. – Kapitalizm a państwo. – Ujarzmienie i zniewolenie. – Aksjomatyka i wiążące się z nią problemy.

523

/ 14 / 1 4 4 0 – G ł a d k i e i WYŻŁOBIONE

Model technologiczny (tekstylny). – Model muzyczny. – Model morski. – Model matematyczny (wielości). – Model fizyczny. – Model estetyczny (sztuka koczownicza).

587

/ 15 / W n i o s k i : Ko n k r e t n e r eg u ły i a b st r a kc yj n e m a s z y n y

621

Redakcja merytoryczna i językowa

Joanna Bednarek Współpraca merytoryczna

prof. Bogdan Banasiak Tekst przedmowy

Michał Herer Korekta tekstu

Kacha Szaniawska, Anna Wojczyńska Projekt graficzny i skład

Grzegorz LaszukK+S, Anna HegmanK+S Koordynacja

Ela Petruk

Wydawca

Fundacja Nowej Kultury Bęc Zmiana ul. Mokotowska 65/7 00-533 Warszawa www.beczmiana.pl [email protected] zamówienia: www.sklep.beczmiana.pl, [email protected]

Partner

Centre national du livre

Druk

Drukarnia Stabil Ul. Nabielaka 16 41-310 Kraków ISBN

978-83-62418-56-5