180 9 5MB
Polish Pages 190 [194] Year 1987
Arnold Mostowicz
O tych, co z kosmosu... Spór o paleoastronautykę
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” WARSZAWA 1987. Wydanie I. Opracowanie graficzne: Piotr Kawiecki Redaktor: Paweł Darczewski Redaktor techniczny: Ewa Godula Korekta: Barbara Czechowicz
Spis treści Rozdział I Wstęp informacyjny i polemiczny .
.
.
.
.
.
.
.
.
. 3
Rozdział II Od trzeciego do czwartego świata . . . . . . . . . . 19 Aneks do rozdziału II . . . . . . . . . . . . . . 57 Rozdział III Przedhistoryczny komiks . . . . . . . . . . . . . 59 Aneks I do rozdziału III . . . . . . . . . . . . . 71 Aneks II do rozdziału III . . . . . . . . . . . . . 73 Rozdział IV Deus est machina? .
.
.
Rozdział V Sumer i dwunasta planeta .
.
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. .
. .
Rozdział VI O statkach kosmicznych w starych tekstach hinduskich . Rozdział VII Co śmiem myśleć? .
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
. 96 .
. .
128 . 155
.
.163
Rozdział I Wstęp informacyjny i polemiczny Podtytuł tej książki — „Spór o paleoastronautykę” wymaga chyba kilku słów wyjaśnienia. Od szeregu lat dyskutowane są z dużym zaangażowaniem i zapałem, zarówno wśród specjalistów, jak i wśród laików, hipotezy głoszące, że kiedyś — w bliżej nieokreślonej przeszłości — lądowali na naszej planecie przedstawiciele jakiejś pozaziemskiej cywilizacji rozporządzający olbrzymimi możliwościami technicznymi, jak też olbrzymią wiedzą. Powstała nawet cała gałąź badań poświęconych tym hipotezom, nazwana paleoastronatyką. Dalszym już tematem dyskusji jest pytanie czy, jeśli przepuszczenia odpowiadają faktom, owi kosmiczni goście bawili na naszej planecie tylko raz, czy też odwiedzali ją kilkakrotnie. Jedni przyjmują tę hipotezę za pewnik, znajdując mnóstwo dowodów utwierdzających ich w tym przekonaniu. Inni wyśmiewają się z tego i widzą tu jedynie bajkę epoki lotów kosmicznych. Oto pierwszy i podstawowy punkt sporu o paleoastronautykę. Jedni głoszą, że po wylądowaniu na Ziemi goście z kosmosu zabrali się czym prędzej do przyspieszenia rozwoju biologicznego i cwilizacyjnego tej planety. Inni uważają, że jeśli nawet kiedyś wylądowali u nas pozaziemscy przybysze, to nie ma żadnych dowodów na ich ingerencję w nasze sprawy. Poza tym podobne twierdzenie obraża naszą dumę, jako że pozbawia nas przekonania, iż sami we wszystkim potrafimy sobie dać radę. Oto druga podstawa sporu. Pokaźna grupa naukowców i popularyzatorów sądzi, że wiele zagadek przeszłości (bo przyznają, że przeszłość jest takich zagadek pełna) można by wyjaśnić, gdyby założyć istnienie - w dawnych, przedhistorycznych czasach - jakiejś rozwiniętej cywilizacji, która swoim zasięgiem obejmować miałaby niemałą część kuli ziemskiej. Inni twierdzą, że po to, by zagadki te wyjaśnić, nie musimy uciekać się do tego rodzaju założenia. Oto więc i trzeci, nader sporny problem. Ale problemy te można właściwie sprowadzić do jednego: do odpowiedzi na pytanie, czy wszystko w dziejach ludzkości jest jasne, czy już wszystko o naszych pradziejach wiemy. Jak więc widać, tematów do lektur nie brak. Światowa literatura naukowa i popularyzatorska służy w tej mierze bogatymi i pasjonującymi materiałami. Na tematy będące przedmiotem podobnych kontrowersji ogłosiłem wiele publikacji w naszej prasie, wydałem nawet książkę poświęconą tej problematyce („My z kosmosu”). Zarówno w publikacjach, jak i w książce, przedstawiłem się jako zwolennik hipotezy głoszącej konieczność pewnej rewizji poglądów nauki na dzieje człowieka i na dzieje jego planety. Książka niniejsza jest dalszym ciągiem mojej wypowiedzi w dyskusji poświęconej tej tematyce, tylko że tym razem pogląd mój wypowiadam cudzym, w jakimś sensie, głosem. Tę zapowiedź trzeba wyjaśnić. Wiadomo, że nie jestem jedynym w naszym kraju autorem, który pisze na te tematy. Andrzej Donimirski („Przybysze z kosmosu”), Lucjan Znicz („Goście z kosmosu”) czynią to od lat z dużym uporem i przedstawiają, podobnie jak ja, wiele argumentów przemawiających za słusznością tezy, iż w naszej wiedzy o przeszłości jest mnóstwo jeszcze kart nie zapisanych, względnie źle zapisanych. Pisząc o tych sprawach wszyscy korzystamy z jakichś określonych źródeł. Są nimi najczęściej publikacje zagraniczne ukazujące się - z rosnącym nasileniem - już to w Stanach Zjednoczonych, już to w Związku Radzieckim, we Francji, Anglii, RFN... No i cytujemy, cytujemy... Tym razem jednak zaproponowałem wydanie książki, w której zamiast odwoływania się do wyrykowych cytatów (nigdy nie wiadomo, czy nie oderwanych od całości) znalazłyby się obszerne streszczenia całych książek, które ukazały się poza granicami naszego kraju, poświęconych mniej czy bardziej tematyce paleoastronautycznej, a w każdym razie rewidujących (?) wiele poglądów na naszą i naszej planety przeszłość. Wybrałem, rzecz jasna, książki najbardziej zdaniem moim frapujące, najlepiej udokumentowane, najciekawsze, których autorzy zapewniają rzeczowość, fachowość i wysoki poziom wiedzy. Oto dlaczego tym razem wypowiadam się „cudzym głosem”. Zamiast normalnej kompilacji, do której czytelnicy są przyzwyczajeni, a może są i nią znudzeni, znajdą się w tym opracowaniu pełne poglądy kilku autorów na tematy nas interesujące. Są to, nie muszę chyba podkreślać, materiały, których autorzy są w każdej z poruszanych dziedzin znacznie bardziej kompetentni ode mnie. Niemałą w realizacji tej propozycji rolę odegrał także fakt, iż książki te nie mają obecnie większych szans na ich ukazanie się w naszym kraju. Kłopoty dewizowe wydawców ograniczają możliwości w tej dziedzinie do minimum. Szerszej prezentacji autorów dokonuję na początku każdego rozdziału (każdy bowiem rozdział
poświęcony jest w zasadzie jednej książce). Tutaj zapowiedzieć jedynie chciałbym poszczególne pozycje, tak aby czytelnicy zorientowali się w charakterze tej lektury. Rozdział drugi stanowi obszerne (najobszerniejszy to zresztą rozdział) streszczenie książki Josepha Blumricha - „Kaskara i siedem światów” (rok wydania - 1980). J. Blumrich znany jest czytelnikowi polskiemu dzięki swojej współczesnej interpretacji biblijnej wizji proroka Ezechiela. Tym razem publikacja dotyczy weryfikacji, w świetle najnowszych zdobyczy nauki, legend indiańskich związanych z pogrążeniem się w Pacyfiku wielkiego kontynentu i osiedleniem się Indian w Ameryce. Związany z tym rozdziałem jest rozdział trzeci. Stanowi on streszczenie pracy pani Christine Dequerlor - „Ci bogowie przybyli z daleka” (rok wydania - 1977). Ta książka znanej amerykanistki poświęcona jest niezwykłym petroglifom (rysunkom naskalnym), które autorka przypadkowo odkryła gdzieś w Andach peruwiańskich. Załączone ilustracje obrazują niezwykłą doniosłość odkrycia, które stało się udziałem francuskiej autorki. Rozdział czwarty zawiera streszczenie książki dwóch Anglików - Rodneya Dale'a i George'a Sassoona zatytułowanej „Maszyna do produkcji manny” (rok wydania - 1978). Zamieszczono tu analizę tekstów biblijnych oraz kabalistycznych w świetle współczesnej biochemii. Autorzy dochodzą do wniosku, że biblijna manna nie była produktem naturalnym, lecz że fabrykowano ją za pomocą specjalnej maszyny. Rozdział piąty zawiera materiały pochodzące z dwóch źródeł. Jego osnowę stanowi wydana w 1978 roku (w USA) książka „Dwunaste ciało niebieskie”, której autorem jest Amerykanin Zacharia Sitchin. Poza tym streszczone zostały również duże fragmenty książki Maurice'a Chatelaina - „Czas i przestrzeń” (Paryż 1979). Książka Sitchina poświęcona jest cywilizacji sumeryjskiej; Chatelain zajął się głównie analizą niezwykłej wiedzy astronomicznej i matematycznej tego ludu. Wreszcie rozdział szósty zawiera streszczenie dwóch referatów uczonego hinduskiego Dileepa Kumara Kanjilala - „Latające aparaty w staroindyjskich tekstach” oraz publikacji ogłoszonych przezeń pod tym samym tytułem w latach 1980 i 1981. W rozdziale siódmym (i zarazem ostatnim) zamieściłem mój komentarz do poruszanych w książkach tych problemów oraz przyczynki będące w jakimś sensie podsumowaniem pewnych spostrzeżeń i lektur. Szczególnie dotyczy to biogenezy. W rozdziale tym znalazło się również streszczenie książki Louis Claude Vincenta - „Raj utracony Mu” (z 1981 r.) będącej niejako uzupełnieniem pracy Josepha Blumricha. Tyle, jeśli idzie o koncepcję i charakter mej książki. Uważałem, podkreślam raz jeszcze, że uczciwszą rzeczą będzie, jeśli autorzy uznani powszechnie za kompetentnych w sprawach, których książka ta dotyczy, wyrażą swoje poglądy swoimi słowami. Nikt z nas piszących na te tematy w Polsce nie jest w tych właśnie dziedzinach ani specjalistą, ani badaczem, dlatego też odwołanie się do opinii autentycznych badaczy i specjalistów i oddanie im samym, w jakimś sensie, głosu, wydało mi się rzeczą jak najbardziej właściwą. * *
*
Tytuł niniejszego rozdziału zapowiada, oprócz informacji, również i polemikę. W roku 1980 ukazała się nakładem PIW zbiorowa praca pod redakcją prof. Andrzeja Wróblewskiego pt. „Z powrotem na Ziemię”. Praca ta (ośmiu autorów) poświęcona jest jednej właściwie sprawie (a może obsesji?): udowodnieniu mianowicie, że wszystko, co na wspomniane tu tematy paleoastronautyczne wyszło spod pióra Ericha von Daenikena jest bzdurą, nierzetelnością i nieuctwem, a nawet świadomym wprowadzaniem w błąd. Od dawna orientują się czytelnicy w naszym kraju, że tematyce związanej z poruszonymi tutaj problemami przydano nazwę „hipotez daenikenowskich” od nazwiska Daenikena, którego dwie książki ukazały się w Polsce. Jak to już wielokrotnie i z uporem, być może godnym lepszej sprawy, podkreślałem, obarczanie tego autora wyłączną odpowiedzialnością za głoszenie podobnych poglądów, jest chwytem polemicznym poniżej pasa. Wiadomo bowiem, że ojcostwo tych wszystkich teorii czy hipotez należy rozdzielić co najmniej pomiędzy kilkunastu autorów-popularyzatorów jak i fachowców, uczonych jak i laików-publicystów. Nie Daeniken pierwszy hipotezy te głosił. Jest on jedynie świetnym popularyzatorem, który lepiej czy gorzej wykorzystuje to, co odkryli, zobaczyli, obliczyli, wykopali czy wyśledzili inni. Ogień antydaenikenowskiej artylerii ośmiu naszych naukowców skierowany jest wszakże tylko przeciwko tezom zawartym w dwóch przetłumaczonych na polski książkach Ericha Daenikena. Zauważmy jeszcze, że autor „Wspomnień z przyszłości” wydał ponadto w zakresie interesującej nas tematyki siedem innych książek. Gdyby więc autorzy „Z powrotem na Ziemię” zadali sobie trud ich przejrzenia, znaleźliby materiał znacznie bogatszy. Zresztą celem wspomnianej publikacji było poddanie surowej krytyce nie tylko książek i argumentów
E. Daenikena, ale i wszystkich w ogóle, którzy się podobną tematyką w swojej twórczości zajmują. Dali temu wyraz w wywiadzie dla prasy dwaj współautorzy książki. Niestety, nie mogę więcej miejsca poświęcić analizie metod argumentacji, czy też analizie treści wydanej przez PIW pracy, chociaż w jakimś sensie cała niniejsza publikacja ma charakter polemiki z książką „Z powrotem na Ziemię”. Takim bezpośrednim nawiązaniem do tej książki jest rozdział piąty omawiający rozważania hinduskiego specjalisty w zakresie sanskrytu na temat tego czy, jak często, gdzie i w jakiej formie stare teksty hinduskie zajmują się obiektami latającymi. Porównanie artykułu prof. Eugeniusza Słuszkiewicza (ze zbiorku „Z powrotem na Ziemię”) z pracą prof. D.K. Kanjilala pozostawiam czytelnikowi. W tym miejscu chciałbym tylko jeszcze zacytować króciutki fragment z wydanej nakładem PIW-u (1985) książki Johna Taylora (znakomitego skądinąd matematyka, profesora w King's College, University of London i uniwersytetu w New Jersey) noszącej tytuł: „Czarne dziury: koniec wszechświata?”. Autor ten pisząc o dawnych źródłach, gdzie znajdują się opisy statków kosmicznych odwiedzających Ziemię i mających kontakt z ludźmi nie pomija oczywiście starych ksiąg hinduskich: „Samarangana Sutrodhara posiada całe rozdziały opisujące statki powietrzne, których ogony bluzgały ogniem i żywym srebrem. Święta hinduska epopeja Mahabharata pochodząca z ok. 3000 roku przed naszą erą (tu prof. Taylor pomylił się. Mahabharata jest znacznie młodsza A.M.) zawiera różnorodne opisy maszyn latających, które mogły pokonywać olbrzymie odległości, jak również posuwać się do przodu, do góry, w dół z godną pozazdroszczenia zwrotnością.” Kilku jednak spraw nie mogę pozostawić całkowicie bez odpowiedzi i spróbuję słabych sił laika w dyskusji z fachowością specjalistów - autorów książki wydanej przez PIW. Na chwilę jeszcze wrócę do uwag ogólnych, które być może są w całej tej sprawie najważniejsze. Podkreślam z całym naciskiem - nie jest rzeczą fair wyśmiewanie się z Daenikena, krytykowanie przytaczanych przezeń dowodów, wykazywanie nieuctwa jego argumentacji, skoro wiadome jest powszechnie, że nie jest on za te dowody czy argumenty odpowiedzialny. Bez specjalnego wysiłku mógłbym, rozdział po rozdziale, wymienić badaczy czy naukowców w całym tego słowa znaczeniu, którzy przed Daenikenem. pierwsi odnaleźli w piramidach, bądź w Stonehenge, bądź w Ameryce Południowej, bądź w Mezopotamii, bądź w legendach czy w starych, „świętych” tekstach dowody przemawiające za hipotezami paleoastronautycznymi. „To o nich piszcie panowie” - chciałoby się powiedzieć - a nie o von Daenikenie. Czy godzi się pisać o epidemii „daenikenitis” (prof. Andrzej Wróblewski we wstępie), skoro wiadomo, że wśród pierwszych, którzy o paleokontaktach pisali i starali się je udowodnić, był sam wielki Carl Sagan, astronom amerykański, twórca „Vikingów”, który nie tylko wskazał kilka systemów gwiezdnych, skąd owi hipotetyczni astronauci mogliby przybyć, ale także wyliczył częstotliwość ich wizyt na Ziemi, zaś dowody ich ofiecności znalazł właśnie w dziejach Sumerów. To wszystko można przecież przeczytać w książce J.S. Szkłowskiego (,,Wszechświat, życie, myśl”) wydanej w Polsce w roku 1965, a napisanej bodaj pięć lat przed ukazaniem się pierwszej książki Daenikena. Na stronach 357 i 358 polskiego wydania tej pracy znaleźć można to, co przed chwilą napisałem. Czy to ma oznaczać, że co wolno Saganowi, tego nie wolno Daenikenowi? Notabene, na dwóch poprzednich stronicach tej książki, która powinna być znana wszystkim autorom „Z powrotem na Ziemię”, mowa jest o hipotezach Matesa Agresta z roku 1959! A Mates Agrest (cytuję teraz Szkłowskiego:) „przyjmuje, że wiele dziwnych zdarzeń opisanych w Biblii, jest związanych z przybyciem na Ziemię kosmonautów z innej planety. Tak np. okoliczności zburzenia miast Sodoomy i Gomory w dużym stopniu przypominają opis wybuchu jądrowego, podawany przez obserwatorów o niskim poziomie kultury... Wszelkie „wniebowstąpienia” mieszkańców Ziemi (na przykład wniebowstąpienie Enocha) stanowią według Agresta porwanie przez kosmonautów („aniołów”) poszczególnych mieszkańców Ziemi na pokład statku kosmicznego. Agrest uważa, że podobnie można wytłumaczyć powstanie wielu legend biblijnych (str. 355). Nie analizuję teraz, czy hipotezy te są słuszne czy nie. Ale faktem jest, że w rozdziale książki „Z powrotem na Ziemię” zatytułowanym „Sekrety Biblii i Apokryfów” (napisanym przez Jana Daniela Artymowskiego) nie ma ani słowa o Agreście, natomiast jest naigrywanie się z nieuctwa Daenikena, który wszak powtarza to, co przeczytał właśnie u Agresta. W bibliografii do tego rozdziału też nazwiska Agresta nie znalazłem. A przecież, skoro formułuje się tak ostre zarzuty przeciwko jakiemuś autorowi, należy o samej sprawie, którą się porusza, wiedzieć przynajmniej to, co dostępne jest innym - i tych innych nie traktować jak ignorantów. A więc może nie daenikenitis, tylko agrestitis? Albo saganitis? Druga uwaga ogólna dotyczy celowości takich książek jak „Z powrotem na Ziemię”. Zadaję sobie mianowicie pytanie, co dla uczonego jest rzeczą ważniejszą: udowodnienie, że wśród stu argumentów popularyzatora-laika (tj. E. Daenikena), dziewięćdziesiąt dziewięć jest niepoważnych i niesłusznych, czy też znalezienie wśród wszystkich tych dowodów i argumentów jednego, nad którym warto się zastanowić, czy
aby nie jest on autentycznym zwiastunem czegoś nowego, czego nauka dotychczas nie przewidziała? Myślę, że to drugie jest znacznie ważniejsze. A ważniejsze chociażby dlatego, że owych dziewięćdziesiąt dziewięć fałszywych argumentów obciąża konto tylko i wyłącznie jednego autora popularyzatora, a niedostrzeżenie jednego autentycznego dowodu obciąża konto całej nauki. Czy muszę tu przypominać wszystkie perypetie radiestezji czy akupunktury? Przecież jeszcze dziś część nauki nie przyjmuje do wiadomości, że różdżkarstwo jest autentyczną wiedzą opartą na zasadach naukowych, która naukowo powinna być wykorzystana. Z drugiej strony pouczająca jest historia odkryć w Glozel (Francja), o czym informuję w ostatnim rozdziale tej książki. W czasie lektury ,,Z powrotem na Ziemię” odniosłem wrażenie, że autorzy jej nie tylko cierpią na obsesję antydaenikenowską (o czym wspominałem), ale wobec wszystkich propozycji czy teorii paleoastronautycznych stosują metody magiczne. U ludów pierwotnych nie wymawia się niektórych słów określających przykrość czy nieszczęście, aby w ten sposóh móc się przed tymi nieszczęściami i przykrościami uchronić. Do takich słów należą np. „choroba” czy „śmierć”, których się nie wypowiada, albo wypowiada się je z odpowiednimi zaklęciami, co ma ratować przed chorobą czy śmiercią. Otóż podobną magię stosują autorzy tej książki. W żadnej z części czy rozdziałów tej publikacji nie jest wymieniany ani jeden autor, ani jeden specjalisia, ani jeden uczony, o podobnych do Daenikena poglądach na sprawy paleoastronautyki. Przecież prosta uczciwość wobec czytelnika wymaga, aby mu powiedzieć, że są uczeni, którzy podzielają podobne poglądy (nie mówiąc już o tym, że są oni ojcami tych poglądów). Pisze profesor Wróblewski we wstępie, że von Daeniken i inni lubią podpierać się fałszywymi autorytetami, czego dowodem jest zrobienie z Kazancewa, który jest powieściopisarzem – profesora. Fałszywe autorytety? Czy mam tu rzeczywiście zacytować te wszystkie nazwiska uczonych, którzy w całej pełni podpisują się pod hipotezami paleoastronautycznymi? W każdej z książek poświęconych tej tematyce pełno przecież takich nazwisk autentycznych ludzi nauki. Nie mniej autentycznych, niż ci, których cytują autorzy „Z powrotem na Ziemię”. Czy wszyscy amerykaniści mają na dzieje Ameryki taki pogląd, jaki w książce tej prezentuje Mariusz Ziółkowski - autor rozdziału „Odkrycie Ameryki, czyli kosmici na krańcach świata”? Zresztą ta magiczna przezorność dotyczy nie tylko nazwisk i autorytetów naukowych, ale także argumentów. Aż dziw bierze, z jaką umiejętnością omijają wszyscy autorzy materiały, które warto przecież dokładniej przeanalizować - jak choćby legendy i mity - pasjonujące i niedoceniane źródło poznania przeszłości człowieka. Mity i legendy są poza strefą zainteresowań autorów tej książki. A petroglify rysunki naskalne? A owe przedmioty stale i wszędzie odnajdywane, które o tysiąclecia wyprzedzają swój czas? O tym w tej książce również cicho. Lepiej widać nie kusić losu przytaczaniem takich argumentów. * *
*
Tyle, jeśli idzie o charakter ogólny argumentów, jakimi posługują się autorzy wydanej przez PIW książki. Nie mogę, rzecz jasna, zrezygnować z kilku uwag bardziej szczegółowych. Na wstępie jednak tych szczegółowych spraw, chciałbym kilka słów poświęcić jednej z nich, która nie znalazła miejsca w książce ,,Z powrotem na Ziemię”. Autorzy pominęli bowiem jeden z najciekawszych argumentów swoich przeciwników, a obrońców hipotez paleoastronautycznych. Chodzi mi o sprawę Dogonów, którym poświęciłem sporo miejsca w mojej poprzedniej książce, i którym nie mniej uwagi poświęcają inni autorzy między innymi oczywiście i von Daeniken. Otóż Dogonowie właśnie są bohaterami obszernego eseju, który znalazł się w „Problemach” z lutego 1980 roku. a którego autorem jest prof. Carl Sagan. (Esej w „Problemach” to przekład z miesięcznika amerykańskiego „OMNI”). Carl Sagan (za chwilę streszczę tok jego ruzumowania) stara się udowodnić, że argument, jaki stanowi niezwykła wiedza astronomiczna i kosmiczna Dogonów nie przemawia za tezą o paleokontaktach. Przypomnę, że chodzi o mit kosmiczny tego ludu afrykańskiego, zamieszkującego republikę Mali, a szczególnie o najistotniejszą i najbardziej frapującą część tego mitu wiążącego obecność człowieka na Ziemi i jego rozwój, z Syriuszem. Konkretnie z Syriuszem B. Syriusz jest według naszej współczesnej wiedzy gwiazdą podwójną, a dla Dogonów jest nawet gwiazdą potrójną. O istnieniu Syriusza B (białego karła) nasza nauka wie dopiero od połowy wieku XIX. Dogonowie zaś - jak twierdzą - wiedzą o nim od dawien dawna i to bardzo dużo - nie wyłączając takich danych, jak jego masa czy czas obrotu wokół Syriusza A. Przy czym ten właśnie obiekt jest centralnym elementem ich gnozy, którą przekazują sobie ustnie z pokolenia na pokolenie. Wobec tego, że Dogonowie są ludem bardzo prymitywnym, i że są analfabetami, zachodziło pytanie, skąd dotarły do nich wiadomości o tym niewidocznym gołym okiem obiekcie niebieskim, który stał się elementem naszej współczesnej wiedzy dopiero niedawno.
Kosmiczna gnoza dogońska została odkryta w latach trzydziestych i czterdziestych naszego wieku przez grupę etnografów francuskich z profesorem Marcelem Griaulem na czele. Uczeni francuscy nie zdawali sobie sprawy z fantastycznej treści mitu dogońskiego i z zagadek, jakie mit ten stawia przed nauką. Dopiero autorzy dwóch książek komentujący mit dogoński w świetle nauki astronomicznej - Eric Guerrier i Robert Temple - wysunęli hipotezę, że tę niezwykłą wiedzę (dotyczy ona zresztą nie tylko Syriusza albo właściwie Syriuszów) przed tysiącami lat przekazali przodkom Dogonów bądź kapłani egipscy, którzy taką wiedzę mogli posiadać tylko od przedstawicieli jakiejś cywilizacji pozaziemskiej, bądź też przedstawiciele tej cywilizacji - bez jakiegokolwiek pośrednictwa. Carl Sagan zagadkę kosmicznego mitu dogońskiego wyjaśnia w następujący sposób: „Dogonowie dysponują wiedzą niemożliwą do uzyskania bez teleskopu. Płynie stąd bezpośredni wniosek, że mieli oni kontakt z wysoko rozwiniętą cywilizacją. Powstaje jednak pytanie, co to była za cywilizacja - pozaziemska czy europejska? Dużo bardziej wiarygodny, niż starożytne kontakty „naukowe” Dogonów z kosmitami byłby stosunkowo niedawny kontakt z wykształconymi Europejczykamii, którzy przekazali Dogonom zdumiewający mit o Syriuszu i jego towarzyszu - białym karle, mit, który ma wszelkie zewnętrzne cechy wyszukanej mistyfikacji. Być może autorem kontaktu byl europejski podróżnik po Afryce, mogli to być także mieszkańcy Afryki Zachodniej, zmuszeni do walki po stronie Francji w czasie pierwszej wojny światowej”. Swoje przypuszczenia, że to od Europejczyków dowiedzieli się Dogonowie o Syriuszu A i B podpiera uczony amerykański nader obszerną dokumentacją. Ale jest to argumentacja na pozór tylko poważna. W rzeczywistości bowiem opiera się na cząstkowej jedynie wiedzy o kosmogonii dogońskiej, ma wiele luk i jest mimo wszystko tak nieprawdopodobna, że nie chce się wierzyć, aby wierzył w nią sam jej autor. Ograniczę się tutaj do kilku tylko kontrargumentów, bowiem miejsce nie pozwala, by na obszerny esej Sagana odpowiedzieć równie obszernym. Wydaje się, iż owe luki w argumentacji Sagana wynikają z tego, iż sprawozdanie etnografów francuskich - Marcela Griaule i Germaine Dieterlen zna on z drugiej bądź nawet z trzeciej ręki. Chyba że celowo pominął wiele arcyważnych aspektów mitu dogońskiego. W każdym razie - z całą pewnością! lekce sobie waży żmudną, mozolną pracę uczonych francuskich, sądząc, iż w ciągu kilkunastu lat pobytu wśród Dogonów mogliby pominąć współczesny - pośredni lub bezpośredni wpływ nauki europejskiej na dogońską gnozę, gdyby wpływ taki faktycznie miał miejsce; że w setkach ankiet, przeprowadzanych podczas tysięcy godzin trwających rozmów nie dostrzegli śladu kontaktu, który by tak mógł zaważyć na świadomości społecznej tego ludu. Sam Marcel Griaule był przecież jednym z najwybitniejszych etnografów francuskich, a wśród Dogonów pracowała, po kilka miesięcy w roku, w ciągu wielu lat, kilkunastoosobowa grupa badaczy. Sądzić, że mogliby oni pominąć taki fakt, jak niedawne zetknięcie się Dogonów ze współczesną wiedzą astronomiczną, jest argumentem całkowicie oderwanym od rzeczywistości. Co więcej, jest to argumentacja, pozbawiająca uczonych francuskich zasług, jakie mają w odkryciu zupełnie nowych perspektyw badania kultur i cywilizacji afrykańskich. Oto, co czytamy we wstępie do nowego (1970) wydania książki Marcela Griaule'a „Czarne Genezis”: „Książka ta jest ciekawa nie tylko dlatego, że składa hołd afrykańskim kulturom. Jeśli dzisiaj wydaje się ją ponownie, to dlatego, że oznacza ona rewolucję w dziejach odkryć etnologicznych. Tej książce zawdzięczamy podstawowe intepretacje (obserwowanych zjawisk), które dzisiaj stały się już klasyczne i które wtedy, gdy pojawiły się po raz pierwszy, wcale nie były zrozumiałe”. A przecież już po śmierci Griaule'a ukazała się jeszcze jedna książka etnografów francuskich, w której wszystkie obserwacje zostały pogłębione i zyskały jeszcze pełniejszy wymiar. I mieliby badacze francuscy pominąć taką bagatelkę, jak kontakt badanego przez siebie latami całymi ludu, z europejską nauką?!... Bo przecież nie tylko wiedza o Syriuszu zadziwia w micie dogońskim. (Notabene, przeciwko tezie Sagana przemawia także fakt, że badania Syriusza B rozciągają się na przestrzeni pięćdziesięciu przeszło lat i nawei dzisiaj nie są dla laika łatwo dostępne. Musiałby więc to być nie lada astronom, który by przekazał Dogonom wszystko, co współczesna nauka wie o tej gwieździe). Powtarzam: nie tylko o Syriusza chodzi, ale o całą olbrzymią wiedzę astronomiczną tego ludu afrykańskiego oraz, co już Sagan zupełnie pomija milczeniem, o wiedzę dotyczącą pewnych podstawowych zasad podróży kosmicznych, których przecież – gdy Griaule, a później Griaule i Dieterlen pisali swoje prace - ludzkość nawet nie przewidywała. Któżby więc, na Boga, mógł sprawy te wyjaśniać analfabetom z Mali?! A przecież mit kosmiczny Dogonów obejmuje ponadto wiedzę o planetach, o ich obrotach wokół Słońca, o gwiazdach, o galaktykach... Nietrudno nawet doszukać się w ich gnozie wiedzy o dziejach Wszechświata, o big bangu (!), a nawet – o teorii budowy materii. Wszystkie te elementy wiedzy kosmicznej mieliby Dogonom przekazać jacyś przygodni przybysze z Europy, w krótkim czasie miałyby się one utrwalić w pamięci zbiorowej tego ludu, miałyby stać się podstawą wierzeń i obrzędów, treścią wymyślnych
piktogramów i wreszcie stać się tematem rozmów, które - na polecenie starszych ludu - przeprowadzono z Marcelem Griaule? Kto w taką interpretację poważnie uwierzy? Ma oczywiście pełne prawo Carl Sagan pofantazjować sobie dowoli na temat kosmicznej gnozy dogońskiej. Tylko że jeśli pragnąłby na podstawie tego toku rozumowania skompromitować paleoastronautyczną interpretację tego mitu, to nie może w żaden sposób pomijać niewygodnych, nie dających się za pomocą tej metody wyjaśnić, elementów tej niezwykłej wiedzy. Chociażby jeszcze taki fakt, jak obchodzenie przez Dogonów co pięćdziesiąt lat pewnych świąt i zbieranie materialnych dowodów świadczących, że święta te były rzeczywiście obchodzone. A przecież wtedy, gdy Griaule rozpoczynał swoje badania, cała wiedza o Syriuszu B nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, co jest chyba istotne, jako że okres ten zgodnie zresztą ze stanem faktycznym wiążą Dogonowie z okresem jednego obrotu Syriusza B wokół Syriusza A. A ponadto etnografowie francuscy znaleźli dowody świadczące o tym, że takie co pięćdziesiąt lat obchodzone święta mają około tysiącletnią tradycję, co w jakimś pośrednim sensie jest dowodem, iż wiedza Dogonów dotycząca praw rządzących Syriuszem sięga co najmniej dziesięciu wieków. I wreszcie jeszcze jedna kwestia. Zarówno Marcel Griaule jak i Germaine Dieterlen we wszystkich swoich poświęconych Dogonom pracach podkreślają fakt, o którym zdaje się Sagan w ogóle nie wiedzieć. Otóż etnografowie francuscy swoimi obserwacjami i badaniami przeprowadzanymi wśród Dogonów zapoczątkowali nowy kierunek prac nad poznaniem innych afrykańskich kultur i cywilizacji, a w szczególności nad znaczeniem i wagą mitów kosmicznych, które traktowali nader poważnie i które śledzili nie tylko u Dogonów. „...Nie wolno zapominać o istnieniu afrykańskiego mitu kosmicznego i nie wolno sprowadzać go do śmiesznych fragmentów” czytamy we wspomianym wyżej wstępie do nowego wydania książki prof. Marcela Griaule'a. Prawda jest bowiem taka, że wprawdzie głównym przedmiotem badań etnografów francuskich byli Dogonowie, ale przecież nie tylko i nie jedynie oni. Z całym naciskiem podkreślają badacze francuscy, że obserwacje dokonane wśród Dogonów można uogólnić i na pozostałą część ludów Sudanu. Pisze w książce „Czarne Genezis” Marcel Griaule: „Myśl Murzynów Bambara opiera się na takim samym porządku metafizycznym, którego zasady podstawowe są tak samo bogate i które porównać można z zasadami Dogonów... To samo dotyczy Murzynów Boso, którzy zajmują się łowieniem ryb nad brzegami Nigru, Murzynów Kurunda, którzy żyją w centrum pętli tej rzeki... Idzie więc tu nie o jakiś izolowany system myślenia, ale o pewien łańcuch, który w przyszłości będzie coraz dłuższy”. A w zakończeniu swej książki podkreśla uczony francuski raz jeszcze: „Poza tym prace wśród Murzynów Bambara pozwoliły odkryć nowe mity kosmiczne i metafizyczne... można więc stąd wywnioskować, że pod wieloma postaciami obyczaje i zachowania czarnych ludów tego rejonu podlegają w ogólnych zarysach tej samej religii i tej samej myśli dotyczącej porządku świata i ludzkości” (podkr. moje – A.M.). Czyż nie jest więc rzeczą obraźliwą dla badaczy francuskich, jeśli olbrzymią część ich niezwykłego wysiłku sprowadza się do nieświadomie powtórzonych za Dogonami elementów wiedzy astronomicznej świata europejskiego? Nie ulega chyba wątpliwości, że enuncjacja Sagana nie jest kontrargumentem dla wniosków, które z mitu dogońskiego wyciągnęli Eric Guerrier i Robert Temple, a później wszyscy, którzy prace etnografów francuskich poważnie przestudiowali. Tyle o sprawie Dogonów. * *
*
Nie miejsce tu aby omówić wszystkie argumenty autorów książki „Z powrotem na Ziemię”. Zresztą wiele z ich zarzutów jest z pewnością uzasadnionych. A ponadto na pewno nie dysponuję należytą wiedzą, aby stawać w szranki zasadniczych dyskusji ze specjalistami. Nie pretenduję, powiadam, bynajmniej do posiadania należytej wiedzy, ale sądzę, że nie brak mi pewnej dozy zdrowego rozsądku, do którego chciałbym w kilku wypadkach się odwołać. Czytając, na przykład, rozdział „Zagadki z kraju faraonów” pióra Andrzeja Niwińskiego, archeologa i egiptologa, z podziwem obserwowałem, jak umiejętnie potrafi on ominąć wszelkie rafy czy mielizny, które mogłyby stanowić przeszkodę dla toku jego wywodów. Wszystko jest właściwie jasne i proste. Wszyściusieńko można wyjaśnić i właściwie już wyjaśniono. Piramida Cheopsa nie kryje żadnych zagadek, żadnych tajemnic. Jej budowa nie przedstawia dziś dla nas żadnych niejasności. A każdy, kto by próbował się tu doszukać jakiejś zagadki, jest po prostu niedouczonym prostakiem jak Erich Daeniken... Możliwe, możliwe... Chciałbym tylko, na przykład, widzieć minę tysięcy naszych rodaków płci
brzydkiej, do których z jednej strony dotarły uspokajające argumenty Andrzeja Niwińskiego, a których. z drugiej strony przed nękającym brakiem żyletek ratowały w swoim czasie pojemniczki w kształcie piramidek: umieszczone w tych piramidkach żyletki przez wiele miesięcy zdatne są do użytku i można się nimi golić setki razy. W pojemnikach o innym kształcie podobne zjawisko nie zachodzi. Nie stanowi więc żadnej zagadki wpływ kształtu piramidy na ostrza nożyków do golenia? Nie stanowi żadnej zagadki przyczyna, powodująca, że mięso umieszczone w pojemniku o kształcie piramidy nie psuje się, to znaczy nie gnije, ale mumifikuje się? A może to tylko zwykły przypadek? Odwoływanie się do przypadku jest zresztą ulubionym argumentem egiptologów, którzy za jego pomocą tłumaczą wszystkie niezwykłości pimmidy Cheopsa. Boć to tylko przypadek zrządził, że południk, który przechodzi przez szczyt piramidy dzieli deltę Nilu na dwie (równiutkie) połowy i jednocześnie na dwie idealnie równe połowy dzieli ziemie naszej planety i to przypadek zrządził, że równoleżnik, na którym znajduje się piramida przechodzi, okalając kulę ziemską, przez największy z możliwych obszar tych ziem... (Co, notabene, jest nie tylko kunsztem architektonicznym, ale jednocześnie świadczy o tym, iż budowniczowie piramidy wiedzieli, że Ziemia jest kulą i wiedzieli jaki jest na tej kuli rozkład ziemi i oceanów). To tylko przypadek, że Wielka Piramida jest tak dokładnie wzniesiona na linii pólnoc-poludnie i linii wschód zachód, że odchylenie od tych osi nie przekracza 3 minut i 6 sekund, co stanowi precyzję niewiarygodną, jeśli się zważy, że chodzi tu o kolos kamienny wagi ok. 7 000 000 ton. To tylko przypadek zrządził, że Wielka Piramida została zbudowana według zasad złotego podziału, co powoduje między innymi, że stosunek całej powierzclmi piramidy (boków i podstawy) do powierzchni samych boków wynosi dokładnie tyle, ile stosunek powierzchni samych boków do powierzchni podstawy. A fakt ten według najnowszych badań, między innymi profesora Jerzego Mazurczaka z SGGW w Warszawie leży u podstaw tego, co nazwał on EEKG, czyli Efektem Energetycznym Kształtu Geometrycznego i co wpływa na wspomniane uprzednio zjawiska, jak i na szereg innych związanych ze spowolnieniem procesów życiowych i procesów enzymatycznych. To tylko przypadek, że ów złoty podział zakłada dokładną znajomość Pi wyrażoną przez ułamek 22/7, tyle ile wynosi podzielenie obwodu podstawy piramidy przez jej podwójną wysokość, dokładnie 3,1428... Wszystkie problemy związane z Wielką Piramidą staram się szczegółowo omówić w książce {„Zagadka Wielkiej Piramidy”), która ukaże się nakładem Oficyny Wydawniczej Varsovia. Tutaj jeszcze tylko dwa słowa. Andrzej Niwiński twierdzi, że starożytni Egipcjanie wcale nie byli tacy mocni w matematyce, jak to usiłują im imputować ci wszyscy, którzy doszukują się w budowie piramidy jakichś elementów algebry czy geometrii. Dowodem na to ma być fakt, że stary (najstarszy ze znanych) egipski podręcznik matematyki tzw. „Papirus Rhind” (połowa drugiego tysiąclecia przed naszą erą) zawiera zupełnie prymitywne elementy najzwyklejszych, prostych rachunków. Nie ma w nim nawet śladu matematyki czy algebry. Argument wydawać by się mogło - nie do obalenia. Nie uwzględnia tylko tej prostej ewentualności, czy powiedzmy hipotezy, że matematyczna wiedza Egipcjan nie tylko nie rozwijała się w miarę upływu wieków, ale malała, degenerowała się. Przykłady podobnej degradacji znajdujemy w technice egipskiej - dlaczegóż nie miałaby ona dotknąć również i wiedzy matematycznej? (O przykładach z dziedziny techniki wspominam w ostatnim rozdziale tej książki*). * Przykładów świadczących o tym, że dawna wiedza mogła ulec zapomnieniu względnie zdegenerować się, znaleźć można wiele. I to nie tylko w Egipcie. To przecież Arystarch z Samos na 1800 lat przed Kopernikiem odkrył, że Ziemia i planety kręcą się dookoła Słońca. A Erastotenes z Kyreny w III wieku przed n.e. obliczył, i to wcale dokładnie, obwód Ziemi. Co byśmy powiedzieli, gdyby na podstawie ksiąg naukowych zawierających wiedzę astronomiczną czy geograficzną z okresu średniowiecza, ktoś stwierdził z całą pewnością, iż jest rzeczą niemożliwą aby dwadzieścia kilka wieków temu znano kształt Ziemi, obliczono jej obwód i stwierdzono, że wraz z innymi planetami obraca się ona wokół Słońca? Kazimierz Kumaniecki w swej książce „Historia kultury starożytnej Grecji i Rzmu” tak pisze o wiedzy medycznej tych czasów: „Fakt, że dzieła wielkich uczonych aleksandryskich Herofilosa i Erasistratosa zaginęły, a następne pokolenia lekarzy były mało twórcze, sprawił iż wielu odkryć z wieku III (p.n.e.) w dziedzinie lekarskiej musiano w czasach nowożytnych dokonać powtórnie!” Przy czym cytuję tu przykłady przyjęte przez ogół uczonych. W rozdziale poświęconym wiedzy sumeryjskiej przekona się czytelnik, że na wiele tysięcy lat przed czasami współczesnymi (co ocztwiście nie wszyscy uczeni przyjmują za dowiedzione) wiedza Sumerów w dziedzinie astronomii była wprost zdumiewająca. A poźniej poszła w zapomnienie...
Michael Claude Touchard, autor książki „Tajemnicza archeologia” („Archéologie mysterieuse”) wspomina, nie podając, niestety, skąd wiadomość tę zaczerpnął, że archeolodzy radzieccy, przeprowadzający poszukiwania w grotach Heluanu, odkryli tam resztki cywilizacji egipskiej sprzed 20 000 lat (!). Między innymi znaleźli soczewki optyczne, których perfekcja mogłaby być osiągnięta za naszych czasów jedynie za pomocą metod elektrochemicznych. Jeden z rozdziałów tekstu Andrzeja Niwińskiego nosi tytuł „Czy Egipcjanie znali... samoloty?” Odpowiedź autora brzmi: oczywiście, że nie, przy czym odpiera tym dość rzeczywiście niemądry argument von Daenikena, dotyczący nazwy wyspy Elefantina, której kształt z lotu ptaka przypominać ma słonia. Powtarzam: naprawdę infantylny to przykład. Ale niezależnie od tego, żałosnego, argumentu Ericha Daenkena, może zechciałby Andrzej Niwiński wyjaśnić jak to jest możliwe (a może to też przypadek?), że wśród eksponatów muzeum w Kairze, eksponatów pochodzących sprzed kilkudziesięciu wieków, znajdują się przedmioty, które wprawdzie archeolodzy z uporem określali jako rzeźby ptaków, ale które kilka lat temu specjalna komisja międzynarodowa uznała za miniatury autentycznych samolotów? Nie muszę dodawać, że wywołało to w świecie wiele komentarzy. Załączam ilustrację, aby w sprawie tej nie było wątpliwości (fot. 1 i 2). Oczywiście, nie oznacza to bynajmniej, że wszystkie argumenty Andrzeja Niwińskiego są równie bezpodstawne czy tak samo łatwe do obalenia. Powtarzam tylko, że większym niebezpieczeństwem grozi nauce przeoczenie jakiegoś faktu, wykopaliska, dowodu, niż przeoczenie błędu w interpretacji. Myślę oczywiście o niebezpieczeństwie, które mogłoby utrudnić dotarcie do prawdy... Zresztą... Z tym dotarciem do prawdy różnie bywa. Przypomina mi się zaciekła i prcwadzona nie bardzo fair przez przedstawicieli nauki dyskusja z von Daenikenem, zorganizowana w swoim czasie w redakcji „Kultury”. W pewnym momencie szczególnie ostrą kontrowersję wywołała sprawa wagi jednego z bloków kamiennych w Baalbek, słynnego „Haja el Hubla”. Erich Daeniken twierdził w swojej książce, że blok ten waży 2000 ton i przesunięcie go wydaje się i dzisiaj niemożliwe. Natomiast polskie specjalistki w zakresie archeologii twierdziły, że blok ten waży zaledwie 800 ton. Bowiem tak podają źródła godne zaufania. A więc 800 czy 2000? Von Daeniken na swoją obronę mógłby powołać wszystkie przewodniki po Baalbeku, jak też opinię doktora M. Agresta, ale tego nie uczynił. Natomiast ani jedna ze stron nie spróbowała po prostu obliczyć, ile naprawdę może ważyć ów „Kamień Południa”, i w ten sposób dociec prawdy. A obliczenie jest chyba proste. Wystarczy pomnożyć objętość bloku przez ciężar właściwy, który w tym wypadku wynosi ok. 2,7. Potężny ten blok ma długość 21,5 metra, szerokość - 4,2, zaś wysokość - 4,8 metra. Pomnożywszy to, zgodnie z podstawami arytmetyki znanymi uczniom trzeciej klasy szkoły podstawowej, otrzymamy 1170 ton. Nieważne, kto był bliższy prawdy. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że była ona w zasięgu ręki obydwu stron. Natomiast chciałbym zapytać obydwie panie uczestniczące w tej dyskusji, czy zdają sobie sprawę, ile i jakich dźwigów trzeba by było dzisiaj użyć, by podobny ciężar ruszyć z miejsca? Czyż więc nie jest słuszniejszy znak zapytania postawiony przez Daenikena, niż stwierdzenie, że nie ma w przenoszeniu takich bloków żadnych zagadek czy tajemnic? Andrzej Niwiński twierdzi kategorycznie, że budowa takiej piramidy, jak Piramida Cheopsa, nie przekraczała możliwości Egipcjan sprzed 40-50 wieków. Nauka jakoby dowiodła - twierdzi autor - że taka budowa leżała w granicach możliwości technicznych ówczesnego Egiptu. A wystarczy przecież dokonać kilku podstawowych obliczeń, aby stwierdzić kto ma tutaj rację: ci, którzy się dziwią, czy też ci, dla których wszystko jest jasne. Niech mi wolno będzie powołać się na znanego popularyzatora, red. Macieja Iłowieckiego, którego nikt chyba nie posądzi o uleganie epidemii „deanikenitis”. Pisał on w jednym z numerów „Polityki”: „Wielką Piramidę w Gizeh budowano 23 sezony budowlane. A gdybyśmy dziś podjęli taką budowę, używając wszystkich środków naszej wspaniałej cywilizacji? Ścisłe obliczenia nie pozostawiają wątpliwości: o długoletnim przygotowaniu inwestycji, wykonaniu licznych prób laboratoryjnych, po wyprodukowaniu serii specjalnych, gigantycznych dźwigów i przy oczywiście daleko idącej współpracy międzynarodowej - w drugiej połowie XX wieku budowa Wielkiej Piramidy trwałaby – 40 lat!” A poza tym wszystko jest jasne, żadnych zagadek, żadnych niepokojów. Gdyby tylko nie zadawano tylu niepotrzebnych pytań... * *
*
Następne, powiedzmy, nieporozumienie które chciałbym tu wyjaśnić, to sprawa kamieni z Ica. Przypomnę tylko, że w Ica (Peru) od szeregu lat odnajduje się liczne, bardzo różnej wielkości, czarne
kamienie (są to andezyty, pochodzenia wulkanicznego) pokryte niezwykle interesującymi rysunkami (rysunki te są raczej wyryte na czarnym podłożu kamieni). Kamienie te odnajduje się w wioskach leżących w pobliżu miasta Ica, a szczególnie w wiosce Okukaje. Wielu autorów uznało, że rysunki na kamieniach wyryto bardzo dawno; a wobec wielkiej ilości odkrytych kamieni uznano, że stanowią one coś w rodzaju archiwum jakiejś bardzo starej, przedkolumbijskiej kultury. Najniezwyklejsza jest jednak treść tych rysunków. Przedstawiają one bowiem bądź elementy techniki (lupa, teleskop) świadczące o wysokim stosunkowo poziomie cywilizacyjnym, bądź zwierzęta (wielkie jaszczury), których autorzy rysunków znać nie mogli, bądź też wreszcie - we fragmentach lub w całości jakieś zabiegi operacyjne, walki, podróże po morzu itp. Większa część odnalezionych kamieni stanowi własność doktora Javiera Cabrery Darque'a lekarza z Ica. Niezwykłym tym znaleziskom pierwszy wiele uwagi poświęcił Robert Charroux, później również i Erich Daeniken. Pisałem i ja o nich w poprzedniej mojej książce. Rysunki wyryte na czarnych kamieniach z Ica są tak niezwykłe, że dziwić się nie należy, iż wywołały wśród specjalistów duże kontrowersje. A niemała część tych fachowców, by wszelkie kłopoty dotyczące pochodzenia tych kamieni mieć z głowy, uznała je - wszystkie - za falsyfikaty. Nic tedy dziwnego, że mowa jest o nich w książce „Z powrotem na Ziemię”. Pisze szeroko o tej sprawie p. Mariusz Ziółkowski - amerykanista i antropolog. I on, rzecz jasna uważa - z braku miejsca poglądy jego zreferuję w skrócie – że kamienie ze zbioru doktora Cabrery są falsyfikatami, a w ogóle całość - jedną wielką mistyfikacją. Mariusz Ziółkowski informuje, że fałszerstwem tym od lat zajmowali się uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych w Limie oraz okoliczna (tj. z okolic Ica) ludność. W książce znajduje się nawet reprodukcja fotografii z prasy peruwiańskiej, przedstawiająca niejakiego Basilia Uchuyę Mendozę z fałszywym kamieniem w ręku. Uchuya jest mieszkańcem wsi Okukaje, gdzie znaleziono większość kamieni z rysunkami. Oto jego oświadczenie, które ukazało się w styczniu 1975 roku w gazecie peruwiańskiej, a które Mariusz Ziółkowski cytuje dosłownie. Powołują się na nie zresztą wszyscy, którzy uważają, że rysunki na kamieniach znalezionych w Ica to gigantyczna mistylikacja: „Ja, Basilio Uchuya Mendoza stwierdzam, że wszystkie kamienie dr, Javier Cabrera Darque'a zostały wykonane przeze mnie...” ...Nie cytowałbym na miejscu Mariusza Ziółkowskiego tego oświadczenia i nie reprodukowałbym tego zdjęcia. Oj, nie robiłbym tego! Nie jest to bowiem najlepsza rekomendacja i najlepszy dowód potwierdzający jego argumenty. Doktor (obecnie, zdaje się, już profesor) Cabrera posiada w swoim zbiorze jedenaście tysięcy kamieni (niektórzy twierdzą, że trzynaście tysięcy). Gdyby nawet założyć, że każdy kamień wymagał pracy, no, powiedzmy trzech, lub nawet - dwóch dni (uznając, że mamy do czynienia z fałszerzem niezwykle zdolnym), to pracując we wszystkie niedziele i święta, rezygnując z pracy na swojej roli, mógłby ów geniusz mistyfikacji i pracowitości z Okukaje wyprodukować 180 kamieni rocznie, 1800 w ciągu dziesięciu lat. Wyprodukowanie zaś 11 tysięcy kamieni - tylko ze zbioru doktora Cabrery – zajęłoby mu ponad sześćdziesiąt lat. Niech ten jeden przykład będzie próbką argumentów Mariusza Ziółkowskiego. Zresztą, powiedzmy od razu, nie jego to argument, ale tych przedstawicieli prasy peruwiańskiej (nie całej, nie całej), którzy w poszukiwaniu swego rodzaju sensacji zmusili owego nieszczęsnego Uchuyę do złożenia podobnego oświadczenia. Nie zdali sobie prawdopodobnie sprawy, jak bardzo kompromitują tym oświadczeniem argumenty tych wszystkich, którzy uznali, że nie ma żadnej „sprawy kamieni z Ica”, lecz jest sprawa „mistyfikacji z Ica”. Jak to wielokrotnie pisano (wspomina o tym i Mariusz Ziółkowski) fałszywe kamienie, a raczej fałszywe rysunki na czarnych kamieniach z Ica produkowane są specjalnie dla turystów. Rząd peruwiański bowiem zakazał wywozu z kraju jakichkolwiek zabytków archeologicznych. Wywożenie przez turystów fałszywych kamieni nie gwałciło tego prawa, dlatego też sądzić należy, że faktycznie wiele ze znajdujących się poza granicami Peru kamieni jest produktem fałszerstwa. Ale, jak się okazuje, nie jest to w całej tej sprawie argument najważniejszy. Rzecz w tym, że gdyby ów mieszkaniec Okukaje, ów Uchuya Mendoza nie przyznał się do fałszerstwa i gdyby stwierdził, że kamienie, które dostarczał Carbrerze są autentyczne, gdyby więc inaczej mówiąc, przyznał się, że zajmował się ich poszukiwaniem, groziłaby mu kara do pięciu lat więzienia (nie mówiąc o grzywnie) za zajmowanie się wykopaliskami bez zezwolenia władz. Chcąc bowiem uniemożliwić samowolne prace wykopaliskowe, którymi zajmują się w tym kraju, tak bogatym w zabytki, różni niepowołani archeologowie-amatorzy, rząd peruwiański wydał zakaz zabraniający tego rodzaju praktyk. Oto na czym polegał szantaż! Miał bowiem Uchuya do wyboru: albo bronić swego honoru i przyznać się do poszukiwań dokonywanych bez zezwolenia władz, za co poszedłby na pięć lat do więzienia, albo zrezygnować z ratowania swojej czci i uznać, że
wszystkie kamienie, które dostarczył Cabrerze, zostały przez niego samego wykonane, co wprawdzie było fałszerstwem, ale nie groziła za to żadna kara i żadne represje. Ale i na tym nie koniec. Przecież w podobnej, jeśli nie gorszej sytuacji znalazł się i dr Cabrera. Nie mógł przecież stwierdzić, że zeznanie Uchuyi zostało wymuszone i jest niezgodne z prawdą, gdyż nie tylko Uchuyę narażał na więzienie, ale i siebie samego! Jako że to przecież na jego polecenie Uchuya szukał w okolicznych wsiach, a szczególnie w korycie rzeki Ica owych kamiennych skarbów. Że tak może wyglądać prawda o kamieniach z Ica, nigdy Mariuszowi Ziółkowskiemu nie przyszło do głowy. Chociaż znając treść rysunków wyrytych na kamieniach powinien był dojść do wniosku, że gdyby rzeczywiście były one autorstwa owego Uchuyi, musiałby być ów chłop z Okukaje nie tylko gigantem pracowitości, ale superwszechstronnym talentem, jeśli się zważy, że rysunki te swoją tematyką obejmują zarówno technikę jak i historię sztuki, zarówno paleontologię jak żeglarstwo, zarówno medycynę jak i archeologię... Ale i na tym sprawa się nie kończy. Bowiem Mariusz Ziółkowski pominął w swojej antydaenikowskiej pasji kilka faktów, które warto tu przypomnieć. (Poniższe argumenty zaczerpnąłem z ostatniej książki Roberta Charroux „Archives des autres mondes” („Archiwa innych światów”) wydanej w roku 1977. Wprawdzie autora tego uważa Mariusz Ziółkowski za całkowicie niewiarygodnego, ale fakty trudno sobie wymyślić, tak zresztą, jak i tytuły książek...). Otóż Charroux informuje, że w 1968 roku ukazała się w Peru książka, której autorem jest profesor Alejandro Pezzia Assereto (fot. 3 stanowi reprodukcję karty tytułowej tej książki) - konserwator muzeum Ica. W książce tej przeczytać można między innymi: „W dolinie Ica od 1961 roku pojawiło się na rynku wiele kamieni z wyrytymi na nich rysunkami. Kamienie te stanowią zabytek artystyczny, a ich twórcami są artyści z czasów prekolumbijskich w Ica... Warto zanotować, że kamienie te, które intrygują uczonych... znajdują się głównie w wykopaliskach na zboczach pagórków wsi Okukaje i Callango w dolinie rzeki Ica”. W książce profesora Pezzii znajduje się nawet rysunek pokazujący, w którym miejscu obok wykopanego szkieletu, znalazł - on sam (!) - dwa kamienie z wyrytą na nich rybą... Muzeum w Ica posiada zresztą własny zbiór kamieni (fot. 4). Co więcej jednak, to faktem jest, że jeszcze w 1626 roku jezuita, Hiszpan Pedro Simon, w wydanej przez siebie książce „Noticias Historiales” wspomina o znajdywanych w Ica kamieniach z wyrytymi na nich rysunkami. Sprawa ta ma zresztą swój pikantny margines. Ów Pedro Simon znał podobno (nie jest to oczywiście dzisiaj do sprawdzenia) miejsce, gdzie znajdowało się sanktuarium z kamieniami. Otóż wieść niesie, że ten świątobliwy jezuita, dla dobra rzecz jasna religii i wiary, miał wyrysować samemu na kilku kamieniach sceny przedstawiające grzech pierworodny, narodziny Jezusa, ucieczkę z Egiptu itp. Kamienie te podłożyl między autentyczne, aby w ten sposób podbudować starożytność wiary importowanej na teren Ameryki Południowej z Europy... Pedro Simon rozpoczyna listę autorów, którzy pisali o kamieniach z Ica. W roku 1909 archeolog Carlos Bella prowadził prace poszukiwawcze w dolinie Nazca oraz w okolicach Ica i znalazł wiele kamieni z wyrytymi na nich rysunkami. Między rokiem 1960 a 1966 profesor Augusto Calvo, rektor uniwersytetu w Ica, odkrył w Okukaje wiele grobów z okresu przedkolumbijskiego, w których znalazł liczne kamienie stanowiące dzisiaj chlubę jego kolekcji. Znalazł te kamienie głównie w Calango. Groby w Okukaje i w Calango pochodzą prawdopodobnie z czwartego wieku przed naszą erą, podobnie jak groby w Paracas, odkryte przez archeologa Williama Duncana Stronga, w których znaleziono czarne andezyty nie poryte rysunkami. I wreszcie o kamieniach z Ica jako arcyciekawych odkryciach archeologicznych pisali również Hans Dietrich Disselhof i Sigwald Linne w książce „Ameryka przedkolumbijska” (Paryż). Artykuł relacjonujący prowadzone przez wiele miesięcy poszukiwania w Okukaje znaleźć można w „Memoirs of Society of American Archeology” (1957). Oprócz wspomnianej już książki profesora Alejandra Pezzii Asserety, Charroux cytuje jeszcze „Album historico civilization Nazca” Carlosa Belli z roku 1921 i Prospero Belli „El secreto de los Nazcas” z roku 1950. Cytuję tak obficie materiały z książki Roberta Charroux dlatego przede wszystkim, aby pokazać do czego doprowadzić może zacietrzewienie, którego przykładem jest rozdział napisany przez Mariusza Ziółkowskiego. Zacietrzewienie nigdy nie było dobrym doradcą w podobnych dyskusjach. Powoduje ono, że miast badać wszystkie argumenty rzucane na szale dyskusji naukowych, wykorzystuje się jedynie te, które podtrzymują z góry założoną tezę. We wstępie do książki „Z powrotem na Ziemię” profesor Andrzej Wróblewski pisze o kamieniach z Ica jako o wielkiej mistyfikacji, i bez wysłuchania argumentów strony przeciwnej zakłada, że dowody Mariusza Ziółkowskiego są ostateczne. Cała sprawa może nie jest tak ważna, ale jakże typowa dla dyskusji wokół zagadek z przeszłości naszej cywilizacji...
Niech mi wolno będzie na zakończenie zacytować również z prasy peruwiańskiej oświadczenie pani Zinaidy Gallegos, profesora prehistorii, która w piśmie ,,La Prensa” z 5 II 1975 pisze: „Wszędzie w Ica mówi się obecnie i spekuluje na temat tych kamieni, a szczególnie na temat kolekcji dr. Cabrery Darque'a, który całkowicie jej się poświęcając, stał się ofiarą bardzo nieprzychylnych komentarzy... To już prawie jakaś tradycja, że uznaje się za niepoczytalnych ludzi, którzy podtrzymują tezy rewolucyjne”. Prof. Zinaida Gallego uważa, że kamienie z Ica są autentyczne, na dowód czego dała się sfotografować dla prasy z takim kamieniem w ręku... (fot. 5). A oto jeszcze oświadczenie płk. Omara Cioino Carrauzy, konserwatora jednego z największych muzeów w Limie Muzeum Aeronautyki: „Zbiór (doktora Cabrery) jest niewątpliwie autentyczny, być może z wyjątkiem (ale to nie jest udokumentowane) kilku kamieni, które przypadkowo mogły się znaleźć w tej wielkiej kolekcji”. W Muzeum Aeronautyki w Limie znajduje się, rzecz jasna, również kolekcja tych kamieni. Podobnie, jak w Muzeum w Ica i podobnie jak w wielu zbiorach wybitnych kolekcjonerów amerykańskich... ... To byłoby tyle, jeśli idzie o tę sprawę... * *
*
Kilka słów o Stonehenge. Jak wiadomo jest to kromlech, czyli budowla megalityczna w kształcie koła (fot. 6). Stonehenge znajduje się w Anglii, a jego budowę rozpoczęto prawdopodobnie około 4500 lat temu. Kromlech w Stonehenge jest tylko jedną z wielu budowli megalitycznych rozsianych właściwie po całym świecie, a szczególnie w Anglii, we Francji, Hiszpanii, na Korsyce - głównie w pobliżu zachodnich brzegów Europy. Coraz więcej specjalistów skłania się do poglądu, że te kompleksy megalityczne - szeregi menhirów (fot.7) w Carnac (Bretania), dolmeny, kromlechy są według wszelkiego prawdopodobieństwa pozostałością, świadectwem jakiejś niezwykłej cywilizacji megalitycznej. Sens, istota, znaczenie magiczne i wierzeniowe tych budowli stanowią - mimo wielu interesujących interpretacji - ciągle nurtującą naukę zagadkę. A właściwie wiele zagadek, przez które próbuje się ostatnimi czasy przebić wiedza uzbrojona w najnowocześniejszą technikę, między innymi i komputerową. W próbach wyjaśnienia charakteru Stonehenge wyróżnić można dwie wyraźne tendencje. Jedna wiąże ten kromlech z wierzeniami, z kultem zmarłych, z różnymi rytuałami, druga zaś szuka wyjaśnień znacznie wybiegających poza te tradycyjne interpretacje. Przede wszystkim szuka w tej budowli sensu astronomicznego. Słusznie podkreśla profesor Wróblewski we wstępie do książki z którą tu polemizuję, że głównymi rzecznikami takiej astronomicznej interpretacji są G. Hawkins i A. Thom. Dodajmy jeszcze, że wielu autorów jest zdania, zważywszy stopień rozwoju ludności, która wówczas Wyspy Brytyjskie zamieszkiwała, iż jest rzeczą zupełnie nieprawdopodobną, aby zdolna była ona wznieść budowlę megalityczną taką, jak Stonehenge: zarówno ze względu na trudności związane z precyzją takiej budowy czy technicznymi wymogami jakie stawiała, a przede wszystkim ze względu na zaklętą w niej wiedzę astronomiczną. Dla p. Jacka Lecha, prehistoryka, autora rozdziału: „Z najdawniejszej historii człowieka”, zajmującego się w książce „Z powrotem na Ziemię” megalitami, wszystko jest tu właściwie jasne. Żadnych tajemnic budowla ta nie kryje. Niestety, miejsce nie pozwala mi na pełniejsze zacytowanie wywodów Jacka Lecha, ale kilka jego opinii muszę tu przytoczyć. „Badania A. Thoma oraz G. Hawkinsa - pisze Jacek Lech - wykazały niewątpliwie związki wielu konstrukcji megalitycznych z obserwacjami nieba, przede wszystkim Słońca oraz Księżyca, mającymi praktyczne znaczenie kalendarzowe istotne dla społeczności rolniczych i w różnym zakresie zawsze przez nie uprawianymi. Było to jedno z przeznaczeń Stonehenge. Trudno mieć pewność, czy wszystkie możliwe do uchwycenia dzięki megalitom zależności astronomiczne były rzeczywiście artykułowane przez ich budowniczych. Prehistorycy zarzucają niekiedy astronomom, iż tak, jak w przypadku Stonehenge, mają skłonność do projekcji własnego stanu wiedzy na pozostałości sanktuarium” (str 119- 120). Oczywiście, astronomowie mogliby zarzucić prehistorykom, że to oni właśnie mają skłonność do projekcji pewnych schematycznych koncepcji prehistorii człowieka na sens i cele budowli megalitycznych. Ale przecież nie o takie odbijanie piłki tu idzie. Bowiem Jacek Lech nie próbuje nawet dokładniej wyjaśnić na czym polegają koncepcje G. Hawkinsa! Nic zresztą dziwnego. Musiałby bowiem wyjaśnić jakimi drogami doszli budowniczowie Stonehenge do wiedzy, którą astronomiczna interpretacja celu tej budowli
zakłada. Według koncepcji tego uczonego, centralnym elementem tych obserwacji i obliczeń (obliczeń!!!) były tzw. jamy Aubreya - 56 jam stanowiących jeden z kręgów kromlechu w Stonehenge. A co pisze na temat przeznaczenia tych jam, Jacek Lech? „Biorąc pod uwagę niezwykle rozwinięty kult przodków towarzyszący megalitom (nie jest to wszakże wcale udowodnione - AM.) pogląd o ofiarnym przeznaczeniu 56 jam wydaje się prawdopodobny” (str. 111). Natomiast dla G. Hawkinsa owych 56 jam Aubreya wiąże się z przeznaczeniem astronomicznym kromlechu, a przede wszystkim z tzw. cyklem Metona. Co to jest cykl Metona? Jest to, obliczony przez astronoma greckiego z V wieku p.n.e. - Metona, cykl wynoszący około 19 lat równy 235 miesiącom synodycznym. Po upływie tego okresu fazy Księżyca przypadają w takim samym dniu roku. Wobec tego jednak, że cykl Metona wynosi nieco mniej niż 19 lat ( 18 i 61 setnych), dla okrągłych obliczeń przyjmuje się cykl większy, wynoszący 56 lat (dwa razy po dziewiętnaście i raz osiemnaście lat) równy trzem cyklom Metona. Otóż G. Hawkins udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że owych 56 jam Aubreya to 56 lat trzech cykli Metona. Przy czym uczony amerykański nie ograniczył się do gołosłownego twiedzenia, ale wykazał na wielu przykładach, jak posługując się jamami i kamieniami przewidzieć można lata zaćmień Księżyca i Słońca. Oprócz jednak owych jam Aubreya istnieją jeszcze, o tym Jacek Lech w ogóle nie wspomina, ślady po dwóch dodatkowych kręgach. Jeden z tych kręgów liczy 29, drugi zaś 30 otworów. Hawkins doszedł do wniosku, że kręgi te określają liczbę dwóch miesięcy księżycowych. Jeden miesiąc księżycowy liczy 29,53 dnia. Dwa - w zaokrągleniu - 59. Tyle, ile otworów w obydwu wspomnianych kręgach. Teraz Hawkins za pomocą jam Aubreya, 29 i 30 otworów pozostałych kręgów oraz wysuniętego do przodu menhiru o nazwie Hele nie tylko obliczył lata, ale i dni, czyli dokładne daty zaćmień począwszy od okresu, kiedy Stonehenge budowano! Obliczył nawet daty naszego ruchomego święta, jakim jest Wielkanoc - chrześcijańska pozostałość dawnej tradycji pogańskiej. Te wszystkie szczegóły zostały przez Jacka Lecha pominięte. Niepotrzebne więc jest pytanie, na które brak odpowiedzi: skąd u budowniczych Stonehenge podobna wiedza? Wcale nie dziwię się, że Jacek Lech podkreśla, iż w jamach Aubreya znajdowano spalone kości ludzkie. To zwalnia go z innych hipotez dotyczących wykorzystania tych jam. (A przecież mogły być one dla celów obrzędowych, to jest dla spalania kości zmarłych, wykorzystane w okresie późniejszym). Jacek Lech, jeśli idzie o Stonehenge opiera się wyłącznie na pracach R.J.C. Atkinsona, wybitnego skądinąd archeologa, ale też zdecydowanego przeciwnika wszelkich prób astronomicznego interpretowania kromlechu w Stonehenge. Jeśli się wyraża wątpliwość, czy aby astronomowie nie idą zbyt daleko w wyjaśnianiu istoty tej megalitycznej budowli, to nie ma sensu wyjaśnianie czytelnikom, do czego interpretacje te zmierzają. A przecież, naprzykład w naukowej prasie radzieckiej, ukazały się jeszcze bardziej rewelacyjne materiały dotyczące takiej właśnie interpretacji. Nie twierdzę bynajmniej, że to, co głoszą Amerykanin G. Hawkins czy Aleksander Trebuchin (ze Związku Radzieckiego) jest jedyną słuszną próbą wyjaśnienia charakteru tego zagadkowego sanktuarium, jakim jest Stonehenge. Ale też na pewno nie należy uważać za zbrodnię, jeśli ktoś pod poglądami tych archeoastronomów podpisuje się obydwoma rękoma. Erich Daeniken nie tylko uważa poglądy te za przekonywające, ale stawia ponadto kropkę nad i - w postaci konkluzji paleoastronautycznych. Przecież dziesiątki bardziej miarodajnych autorów czyniło to samo! I przed nim! Czyż nie zmierzają w tym samym kierunku również rozważania wybitnego astronoma Freda Hoyle'a, o którym zresztą Jacek Lech wspomina? W roku 1966 pisał F. Hoyle na łamach czasopisma „Antiquity”: „Przypuśćmy, że lądowaliśmy gdzieś w innym systemie planetarnym z inną „Ziemią”, z innym „Księżycem”, z innym „Słońcem”. I jako jedyne wyposażenie posiadamy sznury, kamienie i drewniane słupy. W jaki sposób będziemy, na przykład, mogli przewidzieć zaćmienia?” Hoyle wyjaśnia dalej, że zważywszy ubóstwo materiału, jakie ów astronom czy astronauta miałby do swego użytku, zbudowałby on instrument bardzo duży, który pozwoliłby doprowadzić do minimum niewątpliwe błędy obliczeniowe. A ów instrument skonstruowałby w planie poziomym... Jednym słowem powstałoby takie obserwatorium, jakim jest Stonehenge. Zresztą w dalszej interpretacji Hoyle nie zgadza się z poglądami Hawkinsa. Uważa, na przykład, że układ kamieni w Stonehenge służył do dokładnego obliczania pór roku. Uważa też, że jamy Aubreya nie były „maszyną matematyczną”, ale raczej instrumentem do wyliczania kątów niezbędnych dla ustalania dat zaćmień. Ale to już sprawy nie nadające się do roztrząsania w tym miejscu... Warto przy okazji przypomnieć, jak Hoyle tłumaczy obecność wypalonych kości w jamach Aubreya. „Wczesnym rankiem blask Słońca uniemożliwia dokładne obserwacje, lecz nieco dymu wywołanego
przez niewielki ogień z odpowiednich miejsc pozwoliłoby obserwować bez przeszkód tarczę Słońca”. Powtarzam: skrzętne pomijanie istoty poglądów Thoma, Hawkinsa czy Hoyle'a - tak, jak to czyni Jacek Lech – jest wprowadzaniem czytelnika w błąd. Ponadto z wywodów autora można by sądzić, że wszyscy archeologowie czy prehistorycy reprezentują identyczne poglądy na Stonehenge. A przecież tak nie jest. Na przykład pani Jacquette Hawkes, którą Jacek Lech wymienia w bibliogratii końcowej, uważa, że astronomowie w ogóle nie mają prawa wypowiadać się w sprawach Stonehenge, jako że wznoszono tę budowlę przez wiele wieków, a dokonywanie obliczeń na podstawie łączenia elementów wznoszonych w różnych okresach jest niedopuszczalne. Jest to kwintesencja wszystkich antyastronomicznych argumentów. A przecież rzeczą najważniejszą jest obliczenie, czy dane astronomicznc dostarczone przez takie obserwatorium, jak Stonehenge, są dziełem przepadku czy nie. A poza tym, dlaczego nie założyć, że całe generacje budowniczych-kapłanów przechowywały w ciągu wieków tradycje metod pozwalających ulepszyć obserwacje astronomiczne? W sprawach tych, jak zresztą w wielu innych tu poruszanych, nie jestem fachowcem. Docierają do mnie jedynie skrawki dyskusji, jakie toczą się na podobne tematy wśród prehistoryków. W książce zbiorowej wydanej przez grupę KADATH (w pracach tej grupy, cieszącej się uznaniem uczonych francuskich biorą udział zarówno amatorzy-hobbyści, jak i najwybitniejsi uczeni z różnych zakresów specjalności) a poświęconej menhirom w Carnac (cztery tysiące szeregowo ustawionych menhirów!) autorami kilku istotnych pozycji są profesor Aleksander Thom (fot. 8) oraz jego syn. Książka nosząca tytuł „Carnac - brama do Nieznanego” (Paryż 1981 r.) oparta jest na niezwykle sumiennie przeprowadzanych obliczeniach, badaniach i spostrzeżeniach zarówno z zakresu elektromagnetyzmu, lingwistyki, archeologii jak i astronomii i zawiera tak daleko idące wnioski, że autorom „Z powrotem na Ziemię” na czas dłuższy spędziłyby sen z oczu. Jedna grupa wniosków - a formułuje je przede wszystkim prof. Aleksander Thom - głosi, że wszystkie większe budowle megalityczne mają charakter astronomiczny i świadczą o tym, że 4700 lat temu ludzie, którzy wznosili te megality, posiadali oszałamiającą wiedzę astronomiczną i matematyczną. Co więcej, wiedza ta miała wyłącznie poznawczy, „podstawowy” charakter, bez żadnego, jak byśmy to dzisiaj sformułowali, celu „wdrożeniowego” czyli praktycznego. Nie była bowiem ta wiedza niezbędna dla żadnych praktycznych potrzeb - ani dla potrzeb rolnictwa, ani do ustalania godzin przypływów i odpływów itp. Druga grupa wniosków, które prof. Thom w jakimś sensie akceptuje, dotyczy związków między budowlami megalitycznymi a polem magnetycznym Ziemi. Gdyby, po należycie przeprowadzonych badaniach, wnioski te okazały się słuszne, świadczyłoby to również o niezwykłej - niezwykłej, jak na warunki życia sprzed prawie pięćdziesięciu wieków – wiedzy. Podobną wiedzę my, dzisiaj, dopiero zdobywamy. Coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że pole magnetyczne Ziemi ma olbrzymi wpływ na życie biologiczne naszej planety. Wystarczy wspomnieć tu o biorytmach podlegających wpływom tzw. plam słonecznych. Ale to już zupełnie inna sfera rozważań. Ostatni rozdział książki o menhirach w Carnac, stanowiący w jakimś sensie jej konkluzję, napisany został przez Pierre'a Meraux, jedną z głównych postaci grupy KADATH i, jak się wydaje, redaktora tej książki. Pierre Meraux uważa, że budowle megalityczne w ogóle, a szeregi menhirów w Carnac (najlepiej z tych budowli zbadane) w szczególności, stanowią coś w rodzaju central energetycznych, wykorzystujących zarówno pole magnetyczne Ziemi, jak i prądy telluryczne, tak dobrze znane już dzisiaj radiestetom. Swoje wnioski wywodzi Pierre Meraux z wszechstronnych badań obejmujących zarówno nauki ścisłe (fizyka), jak i mity, tak archeologię jak i lingwistykę. Muszę się tutaj ograniczyć do zasygnalizowania jedynie tej fascynującej hipotezy (a patronują jej takie autorytety, jak właśnie prof. Thom). I to nie tylko dlatego, że brak miejsca nie pozwala na szersze jej rozwinięcie, ale także i dlatego, że nie sprostałbym prawdopodobnie temu zadaniu... Jeszcze słówko o mitach. Podkreślałem uprzednio, że w książce „Z powrotem na Ziemię” jej autorzy unikają jak ognia powołania się na mity, uważając je widać za zbyt wątły punkt odniesienia. A może i za zbyt niebezpieczny? Wobec tego, że o mitach i legendach będzie w następnych rozdziałach tej książki często mowa, chciałbym, właśnie za Pierrem Meraux, zacytować tę oto opinię o wartości poznawczej mitów, której autorem jest Claude Levy-Strauss (ostatni fragment cytatu podkreślony jest przeze mnie A.M.). „Kiedy się zastanowić nad mitami pochodzącymi z najróżniejszych zakątków świata, można zauważyć, że są one, jeśli tak można powiedzieć, w identyczny sposób absurdalne. Dzięki temu rozpoznajemy właśnie mit jako mit. Jeśli więc nie chce się przyjąć, że od tysięcy lat ludzie spędzali największą część swego czasu na rozpowszechnianie nonsensownych gadek, co jest przecież trudne do przyjęcia, nie można uniknąć pytania, czy za tym brakiem spójności - nie ukrywa się aby coś innego?” Co? Co się może za tym ukrywać? Grupa KADATH uważa, że skoro wszędzie, gdzie wznoszą się megality - szeregi menhirów, dolmeny, kromlechy - towarzyszące im mity i legendy (w tym także legendy
Starego Testamentu) głoszą, iż w tych prymitywnych budowlach kamiennych tkwi jakaś siła czy energia ujawniająca się w różnorakich formach - to coś przecież musi się za tym kryć. Coś, co trzeba wyjaśnić w sposób racjonalistyczny, choćby to wymagało poważnych korekt w naszych sądach o dziejach ludzkości. Chowanie głowy w piasek na nic się nie zda. * *
*
I wreszcie problem ostatni, ten bodaj, który rozbudza największe zainteresowanie, a wśród dyskutujących największe namiętności: UFO. Problemowi temu w książce „Z powrotem na Ziemię” poświęcony jest rozdział, którego autorem jest profesor Andrzej Wróblewski. Prof. Wróblewski nie ukrywa w tej sprawie swojego sceptycyzmu, a jego opinię streszczają najlepiej następujące końcowe zdania wspomnianego rozdziału, będące cytatem z książki Philipa Klassa pt. „UFO zidentyfikowane”: „Idea cudownych statków kosmicznych odległej cywilizacji jest baśnią, w której każdy może stać się pierwszoplanowym uczestnikiem kierując uważnie oczy ku niebu. Mit o gościach pozaziemskich będzie trwał pomimo tej książki choćby dlatego, że tak wiele można zobaczyć „UFO” naturalnych, jak również „UFO” wykonanych przez człowieka i ponieważ tak wiele ludzi chce wierzyć”. Całość dyskusji sprowadza się właściwie do odpowiedzi na pytanie, czy problem UFO to jedynie problem psychozy UFO, mitu UFO, czy też problem „statków kosmicznych z innych światów?” Nie uważam, by profesor Wróblewski odpowiedział na to pytanie w sposób obiektywny. Obiektywizm w wyjaśnianiu problemu UFO mógłby wykazać, przytaczając - oprócz mnóstwa (niewątpliwie autentycznych) przykładów omyłek, psychozy, fałszowania danych, mistyfikacji, szalbierstwa – choćby jeden (przynajmniej jeden!) fakt, który uznałby za zastanawiający, za skłaniający do przypuszczenia, że rzeczywiście dotyczy on być może „statku kosmicznego z innych światów”. A przecież tacy autorzy, jak J.A. Hynek czy J. Vallee, których kompetencji profesor Wróblewski nie neguje, przytaczają podobnych faktów niemało. A skoro mówimy o faktach... Właśnie J.A. Hynek, J. Vallee czy G. Cooper byli tymi specjalistami-uczonymi, którzy w listopadzie 1978 roku poparli zlożony przez rząd Grenady na zgromadzeniu ogólnym ONZ wniosck, by przy tej organizacji stworzyć specjalny Departament Badań nad UFO. Wniosek ten nie uzyskał wymaganej większości głosów. Natomiast sesja ONZ uchwaliła wówczas (1978) następującą rezolucję: „Zgromadzenie Ogólne wzywa swoich członków zainteresowanych tym problemem, aby podjęli wszelkie dyspozycje w skali narodowej, umożliwiające badania naukowe dotyczące życia pozaziemskiego, włączając w to Niezidentyfikowane Obiekty Latające. Sekretarz generalny ONZ powinien być informowany o badaniach i ocenie zaobserwowanych wypadków”. Widocznie UFO to nie tylko mit, psychoza, baśn względnie mistyfikacja czy szalbierstwo, skoro ONZ uchwala podobną rezolucję? (fot. 9, 10 i 11). Warto tu dodać jeszcze jedną uwagę. Dziennikarz francuski Jean Claude Bourret, który rezolucję tę cytuje, wyjaśnia dlaczego nie doszło do uchwalenia wniosku w postaci, jaką poparli wspomniani uczeni. Otóż sprzeciwili się temu ówczesny minister obrony USA - George Brown oraz doradca naukowy prezydenta Cartera - Frank Press. Uzasadnili oni swój sprzeciw tym, że utworzenie przy ONZ takiego Departamentu Badań UFO mogłoby stanowić niebezpieczeństwo dla obszaru powietrznego Stanów Zjednoczonych... Hynek i Vallee popierając umiędzynarodowienie badań nad UFO wychodzili z jakże rozsądnego założenia, że nawet nieliczne ale poważne przykłady obserwacji UFO i ich ujawnianie mają dla ludzkości i dla jej dalszego rozwoju znacznie większe znaczenie, niż rozpowszechnianie informacji o milionach fałszywych przykładów, które można cytować w różnych sprawozdaniach czy na tysiącach stron tysięcy książek. Te ostatnie bowiem donikąd nie prowadzą. Nic z nich nie wynika. Jeśli sprawa UFO znalazła się w sferze zainteresowania ONZ to oczywiście nie tylko dlatego, że tacy uczeni jak Hynek czy Vallee uznali ją za ważny problem naszych czasów. Wiemy doskonale, że głos uczonych niełatwo dociera do uszu polityków, a jeszcze większe ma trudności, aby polityków tych o czymś przekonać. Rzecz jednak w tym, że niezależnie od takich czy innych wniosków różnych komisji (jak np. cytowanej przez profesora Wróblewskiego komisji Uniwersytetu w Colorado, albo inaczej - komisji prof. Condona). sprawy UFO stały i stoją na porządku dziennym zainteresowań polityków, a przede wszystkim dowódców wojskowych. Temu też faktowi należy przypisać powołanie we Francji instytucji, której znaczenie trudno przecenić. Ale o tym za chwilę.
Niech mi wolno będzie streścić w kilku słowach wywiad jaki w roku 1974 przeprowadził wspomniany już uprzednio dziennikarz Jean Claude Bourret z ministrem Obrony Narodowej Francji Robertem Galleyem, który piastował to stanowisko za kadencji prezydentury Giscarda d'Estainga, aż do roku 1980. Nie muszę więc podkreślać, jak wielkie znaczenie ma, w interesujących nas tu sprawach UFO, opinia polityka tej klasy. Na pytanie dziennikarza, dlaczego minister Obrony Narodowej Francji zgodził się stanąć przed mikrofonem (wywiad przeprowadzony był przez radio) by wypowiedzieć się w tej tak kontrowersyjnej sprawie, Galley wyjaśnił, że w Ministerstwie Obrony utworzono specjalny wydział, który zbierał wszystkie świadectwa dotyczące UFO. Do roku 1970 dokładnie przebadano 50 nie wzbudzających wątpliwości relacji. Chodziło o relacje oficerów żandarmerii narodowej, a przede wszystkim - o obserwacje radarowe. Galley podkreślił, że wprawdzie Francja nie współpracowała w tej dziedzinie z innymi krajami, ale jest mu wiadome, że za granicą od dawna interesowano się podobnymi zjawiskami. „Nasze ministerstwo - mówił dalej Galley - stwierdziło jednak z całą pewnością, że od strony owych niezidentyfikowanych, tajemniczych obiektów nie grozi Francji żadne niebezpieczeństwo i dlatego postanowiło już wówczas przekazać całą sprawę instytutom badawczym. - Niemniej - zapytał Bourret - owe tajemnicze zjawiska w strefie powietrznej Francji muszą przecież i nadal budzić zainteresowanie obrony narodowej? - Oczywiście – odpowiedział Galley - i dlatego właśnie postanowiliśmy sprawy te przekazać do dalszego badania... Chwilowo musimy przyznać, że są to zjawiska, których istoty nie rozumiemy. Nie wolno nam jednak przechodzić obok nich obojętnie... Muszę stwierdzić, że pańscy słuchacze nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele wpływa do naszego ministerstwa obserwacji UFO dokonywanych przez policję i wojsko. I sądzimy, że we wszystkich raportach chodzi o świadectwa ludzi zasługujących na zaufanie. Gdybyśmy otrzymali takich sprawozdań jedno, dwa, lub kilka tylko, moglibyśmy uznać, że owi informujący nas ludzie - to po prostu głupcy. Ale przecież takich obserwacji jest wiele... Kończąc, muszę powiedzieć, że trzeba się tą sprawą zająć, trzeba stanąć z nią twarzą w twarz. Nie wolno nam podawać w wątpliwość autentyczności zeznań świadków, o których nie mamy powodu wątpić, że są ludźmi uczciwymi i rozsądnymi...” Jak więc widzimy, pochodząca z roku 1979 opinia ministra Obrony Narodowej Francji jest zupełnie jednoznaczna. We wrześniu 1975 roku, w numerze 3 naukowego kwartalnika armii francuskiej ukazał się artykuł pod tytułem „Niezidentyfikowane Obiekty Latające” napisany przez kapitana żandarmerii narodowej Kervendela. Artykuł ten wskazywał na niezwykłą wagę zagadnienia UFO, zawierał wiele faktów i był bogato udokumentowany. W kwietniu 1976 roku w tym samym czasopiśmie pojawił się artykuł pułkownika Alexisa – szefa Biura Perspektyw i Studiów wojsk lotniczych na ten sam temat. Autor podał w tym artykule dokładne dane dotyczące relacji napływających do władz wojskowych ze strony pilotów, obsługi radarów i ludności cywilnej. Osiem procent tych relacji uznano za sprawozdania dotyczące obiektów nie dających się w żaden sposób zidentyfikować. Nie należy się tedy dziwić, że właśnie we Francji powstała piewsza oficjalna, państwowa instytucja naukowa zajmująca się wyłącznie sprawami UFO. Instytucja ta powołana została w roku 1977 przy Narodowym Ośrodku Badań Kosmicznych (w skrócie CNES - Céntre National d'Etudes Spatiales). Działa ona w charakterze sekcji, której skrót brzmi GEPAN (Groupe d'Etudes des Phenomènes Aérospatiaux). Zresztą w łonie CNES wielu specjalistów od dawna interesowało się problematyką UFO. Jednym z nich był inżynier Pierre Petit, którego badania nad przypuszczalnymi źródłami energii, z których korzystają niezidentyfikowane obiekty latające ogłaszane były w prasie polskiej. Zajmował się również problematyką UFO dr Claude Poher, który został pierwszym kierownikiem GEPAN. Po nim w roku 1978 objął to stanowisko dr Alain Esterlé i właściwie od tego okresu, to jest od 1978 roku, można mówić o ściśle naukowych pracach tej placówki. Nie miejsce tu, by szczegółowo opisać metody i zasady pracy GEPAN. Wydane przez tę placówkę materiały instruktażowe wskazują, jak poważnie podchodzi jej kierownictwo do sprawy UFO. Zatrudnionych jest tu na stałe dwóch pracowników z wysokimi kwalifikacjami naukowymi, a dziesięciu innych naukowców z CNES stale z GEPAN współpracuje. Podkreślić trzeba, że powołanie GEPAN (mieści się ten ośrodek w Tuluzie) świadczy jeszcze o czymś istotnym. O tym mianowicie, że wspomniany przeze mnie słynny raport uniwersytetu w Colorado, raport, na który powołują się wszyscy przeciwnicy uznania UFO za obiekty realne, nie zadowolił wielu poważnych naukowców i wiele ośrodków naukowych. Sprawozdanie to uznane zostało nawet za szkodliwą próbę mającą na celu zahamowanie dalszych badań tego zjawiska. We wstępie do dokumentu, który uzasadnia powołanie do życia GEPAN jest właśnie o tym mowa, ze szczególnym uwzględnieniem dowodów świadczących o zdezaktualizowaniu się raportu prof. Condona z Colorado.
Nie ulega wątpliwości, że prace GEPAN ciągnąć się będą przez wiele lat. Miejmy nadzieję, że zostaną opublikowane. Kierownik tej placówki, Alain Esterlé, zabierając głos na temat zadań i perspektyw GEPAN (mówię tu o artykule, który ukazał się w 1980 roku w jednym z najpoważniejszych pism popularnonaukowych na świecie - „La Recherche”) powiedział m.in.: „Że niezidentyfikowane zjawiska zachodzące w przestrzeni powietrznej stawiają przed nauką poważny problem - nie ulega dzisiaj wątpliwości. Wobec tego, że łączą się tutaj dwa czynniki - fizyczny i psychiczny – droga, jaką obraliśmy jest jedyną. którą możemy kroczyć pozostając wierni nauce i uczciwości. Obecna faza naszych badań pozwoli umiejscowić cały problem w stosunku do nauk ścisłych i do nauk humanistycznych. Będzie tego można dokonać przez systematyzację zebranych danych, przez rozwój niektórych badań cząstkowych i poprzez uogólnienia dokonane na podstawie tych właśnie cząstkowych badań. Dopiero po tej pierwszej fazie, po precyzyjniejszym zdefiniowaniu całego problemu, będzie można przystąpić, za pomocą środków, których zakres zostanie ustalony na podstawie osiągniętych wyników, do zaatakowania całości zjawiska”. Zaczekajmy więc z ostatecznymi wnioskami na konkluzje uczonych z Tuluzy. Miejmy do nich zaufanie tak, jak ma je rząd francuski.
Rozdział II Od trzeciego do czwartego świata Nazwisko autora książki, o której będzie w tym rozdziale mowa, powinno być Czytelnikom mojej poprzedniej pracy, względnie moich publikacji prasowych poświęconych problemom wiążącym się z tzw. paleoastronautyką, dobrze znane. Przypomnę tylko, że Joseph F. Blumrich (fot. 12), Austriak z pochodzenia, urodzony w 1913 roku, z zawodu inżynier, od 1959 do 1974 pracował w NASA jako kierownik dużego działu konstrukcji statków służących do lotów w przestrzeń kosmiczną. Będąc wybitnym fachowcem otrzymał nawet medal tej instytucji za swoje wybitne zasługi. Blumrich jest ponadto autorem książki, która w swoim czasie wywołała sensację, a która jest swego rodzaju technicznym komentarzem do tego fragmentu Starego Testamentu, który relacjonuje wizję proroka Ezechiela. Blumrich dowodzi, że Ezechiel był świadkiem autentycznego lądowania statku kosmicznego. Analizując szczegóły widzenia Ezechiela, Blumrich obliczył wszystkie parametry lądującego statku oraz określił jego kształt. Co więcej, na podstawie biblijnego opisu Blumrich skonstruował specjalny typ kół dla statku kosmicznego, na które otrzymał patent światowy. Rozdział niniejszy jest streszczeniem drugiej książki Blumricha, jeszcze bardziej, powiedziałbym, sensacyjnej, niż poprzednia. Druga książka Blumricha nosi tytuł „Kaskara i siedem światów” i wydana została w roku 1979. W jaki sposób książka ta powstała i czemu jest poświęcona? W 1971 roku Blumrich poznał pewnego Indianina z plemienia Hopi, imieniem Biały Niedźwiedź (fot. 13). Indianie należący do tego plemienia żyją w rezerwacie znajdującym się w południowej części Stanów Zjednocznych, w Arizonie. Teren ten leży 130 kilometrów na północny wschód od Wielkiego Kanionu. Duchowym ośrodkieni rezerwatu jest Oraibi - prawdopodobnie najstarsze osiedle ludzkie Północnej Ameryki. Tu się Biały Niedźwiedź urodził. Tu też chodził do szkoły i tu powrócił na starość, po skończeniu wyższych studiów i po latach pracy. Między Blumrichem a Białym Niedźwiedziem nawiązała się nić głębokiej przyjaźni i wzajemnego zaufania. Całe godziny spędzali na rozmowach i po pewnym czasie Biały Niedźwiedź postanowił opowiedzieć Bumrichowi prastare legendy indiańskie, przede wszystkim - legendy Indian z plemienia Hopi. Za zgodą Białego Niedźwiedzia Blumrich wszystkie te opowieści nagrał na taśmę magnetofonową. Powstała z tego jedyna w swoim rodzaju czterdziestotrzygodzinna relacja. Nic więc dziwnego, że zebrawszy tak bogaty materiał Blumrich postanowił go opracować i wydać. Z tych legend, mitów, a przede wszystkim opowieści o podkładzie historycznym, powstał materiał pasjonujący, w pełni autoryzowany przez Białego Niedźwiedzia. Zanim wyjaśnię jaką konstrukcję nadał tej książce jej autor - kilka słów o jej tytule. Kaskara - to nazwa kontynentu, a zarazem nazwa epoki. Według Indian z plemienia Hopi cała historia człowieka na naszej planecie dzieli się na epoki, które Indianie nazywają światami. Trwanie tych epok-światów kończy się za każdym razem jakąś katastrofą żywiołową. Żyjemy obecnie, zdaniem Indian, w świecie czwartym. W sumie takich światów będzie siedem. Ostatni zakończy dzieje człowieka na Ziemi. Przed powstaniem wszystkich światów był Dayove-Stwórca, który zarządził stworzenie pierwszego świata. Pod koniec pierwszego świata były już na Ziemi rośliny, zwierzęta i ludzie. Pierwszy świat zakończył swoje istnienie na skutek ognia. Koniec drugiego świata spowodowała inwazja lodów, trzeci świat pogrążył się w oceanie. Jak już wspomniałem - według Indian żyjemy w czwartym świecie, który jeszcze trwa. Ciekawe, że dzieje pierwszych dwóch światów w wersji Indian Hopi przypominają bardzo treść pierwszych ksiąg Biblii. Oczywiście, trudno tu wykluczyć wpływ lektury Starego Testamentu na treść tych legend, aczkolwiek charakter pozostałych relacji - szczególnie w ich warstwie historycznej - pozwala w jakimś sensie uznać ich autentyczność i niezaprzeczalną oryginalność. Trzeci świat nosi w legendach Indian Hopi nazwę Kaskary (Blumrich pisząc tę nazwę umieszcza nad pierwszą sylabą akcent, jeśli idzie o mnie, to z tego znaku zrezygnowałem, jako że nie odgrywa on tu większej roli). Nazwę Kaskary nosił kontynent, który miał istnieć na wielkiej części powierzchni Pacyfiku. Tu właśnie, w Kaskarze, rozgrywa się pierwszy akt opowieści Białego Niedźwiedzia. Dodajmy, że sama książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza (mniej więcej jedna czwarta książki) to relacja Białego Niedźwiedzia tak, jak ją nagrał Blumrich. Zresztą rozmówca Blumricha brał udział w jej redagowaniu. Drugą natomiast część książki stanowi komentarz autora. Komentarz ten polega na weryfikacji legend indiańskich w świetle współczesnej wiedzy historycznej, badań archeologicznych, geografii, geologii czy etnografii. Komentarzem tym, świadczącym o olbrzymiej erudycji autora, stara się
Blumrich odpowiedzieć na pytanie, w jakiej mierze współczesna nauka potwierdza to, co od dawien dawna przekazują sobie Indianie Hopi z pokolenia na pokolenie, względnie, w jakim sensie jest z tymi relacjami w sprzeczności. Blumrich podkreśla, że weryfikacja ta jest całkowicie niepotrzebna Indianom, gdyż i tak nic zachwiać nie może ich wiary w autentyczność tych legend. Ta konfrontacja z nauką jest potrzebna nam, sceptykom. Zresztą w tych przypadkach, kiedy legendy stoją w sprzeczności z naszą wiedzą o czasach przeszłych, Blumrich bynajmniej nie twierdzi, że to właśnie nauka ma rację. Jeśli tylko zebrany materiał na to zezwala, Blumrich wskazuje w jakiej mierze tzw. zinstytucjonalizowana wiedza jeśli idzie o sprawy będące treścią tych legend, jest fragmentaryczna, a nierzadko - dogmatyczna. Konfrontacja dwóch nurtów ludzkiego poznania - tego płynącego z zebranej dotychczas wiedzy i tego płynącego z wiedzy i tradycji Indian może przydać się tylko nam, a często uczy skromności, jaka powinna obowiązywać wobec fascynujących swoim bogactwem, sięgających w zamierzchłą przeszłość przekazów, które w większej czy mniejszej mierze są przecież autentycznym śladem, jaki przeszłość ta w świadomości społecznej pozostawiła. Streszczając tę książkę postąpiłem tak jak Blumrich: starałem się oddzielić opowieść Białego Niedźwiedzia od komentarza naukowego, aczkolwiek nie wszystkie elementy relacji Indianina pozostawiłem bez własnej opinii. Czytelnik dostrzeże być może w tak przedstawionej całości pewne luki. Są one winą moją, a nie autorów (Białego Niedźwiedzia i Blumricha), gdyż zagęszczając cały materiał musiałem dokonywać wyboru, być może - nie zawsze trafnego.
Legendy Trzeci świat Kaskary „W pierwszym świecie Dayove stworzył ludzi tak, jak stworzył wszystko. Dał człowiekowi rozum, wiedzę i to, co mu jest niezbędne do życia. Wskazał mu prawa, jak i obowiązki, które musi wypełnić na świecie. Pierwszy świat został zniszczony przez ogień, ludzie bowiem okazali się źli. Ale nasz naród, to jest ci, którzy mieli stać się później plemieniem Hopi, przeżył to zniszczenie dlatego, że został wybrany, aby wieść o tym przetrwała i aby ją przekazać z pokolenia na pokolenie do dnia dzisiejszego. Drugi świat został zniszczony przez lód. Nasz naród znowu przeżył to zniszczenie i znalazł się w trzecim świecie. Wszystkie te i późniejsze wydarzenia znajdują swoje odbicie w naszych obrzędach religijnych”. Nazwa trzeciego świata brzmi Kaskara. Oznacza to „ojczyzna” albo też „kraj słońca”. Kaskara - to nazwa kontynentu. Kontynent ten zajmować miał dużą część powierzchni dzisiejszego Pacyfiku (ryc. 1). Większość kontynentu leżała na południe od równika. Początkowo życie na Kaskarze płynęło - jak głoszą legendy - spokojnie, bez specjalnych wstrząsów. Dlatego, że ludzie przestrzegali praw ustalonych przez Stwórcę. Sens tych praw był prosty i daje się streścić w następującym przykazaniu: „Jeśli chcecie zostać moimi dziećmi, musicie swoją wiedzę wykorzystać nie dla podbojów, nie dla niszczenia, nie dla zabijania. Niczego z tego, co wam dałem nie wolno wam wykorzystać dla złych celów. Jeśli zaś tych praw nie będziecie przestrzegać, przestaniecie być moimi dziećmi”. Legendy Indian Hopi mówią dalej, że Kaskara nie była jedynym w tych czasach kontynentem, na którym kwitła cywilizacja. Ameryka Południowa wyłaniała się dopiero z oceanu - głosi mit - ale dalej na wschód znajdował się kontynent mniejszy od Kaskary, określany przez Białego Niedźwiedzia jako „Kraj Wschodu”. I ten kontynent był zamieszkany. Ale w pewnym okresie ludzie „Kraju Wschodu” - a byli oni tego samego pochodzenia, co ludność Kaskary - zaczęli gwałcić prawa Stwórcy. Poczęli podbijać kraje i kontynenty znajdujące się bardziej na Wschód - a więc Europę i Afrykę. W końcu postanowili zdobyć i opanować Kaskarę. „Dzisiaj - powiada Biały Niedźwiedź - kontynent ten przez nas nazywany Talawaiczique, nosi nazwę Atlantydy. Pozostańmy więc przy tej nazwie, gdyż jest bardziej obiegowa”. A więc, jak głoszą legendy, władcy Atlantydy zaatakowali Kaskarę. „Wiedzieli, że jesteśmy duchowo i moralnie silniejsi od nich i dlatego nam zazdrościli”. Tu trzeba dodać, że przez cały czas swej relacji Biały Niedźwiedź do tego stopnia identyfikuje się i utożsamia ze swymi przodkami, którzy zamieszkiwali Kaskarę, iż mówiąc o jej ludności używa stale terminu „MY”. Przy czytaniu niektórych cytatów z książki należy o tym pamiętać. „Atlanci - twierdzi Biały Niedźwiedź - przeniknęli także wiele tajemnic Stwórcy, czego nie powinni byli czynić. Dzięki zdobyciu tych tajemnic opanowali inne ludy i kraje. Udało im się nawet wzlecieć do znajdujących się bliżej planet, ale na planetach tych nie mogli osiąść, gdyż były one martwe. I dlatego powrócili na Ziemię”.
Ryc. 1. Hipotetyczne usytuowanie Kaskary. Nie jest wykluczone, że ten kontynent sięgał bardziej na południe.
Mimo swej przewagi Atlanci nie opanowali Kaskary: „Z góry, z powietrza skierowali na nasze miasta swoją siłę magnetyczną. Ale tych z naszego ludu, którzy kroczyli prawą drogą, Stwórca nie opuścił i zebrał w jednym miejscu, by ich uratować”. W jaki sposób Stwórca uratował ludność Kaskary? Zanim odpowiemy na to pytanie, musimy nieco miejsca poświęcić jednemu z najciekawszych wątków legend indiańskich. Chodzi o Kaczynów*. Kaczyni Mówi Biały Niedźwiedź: „W trzecim świecie, podobnie jak to było w pierwszym i w drugim, żyli wśród nas Kaczyni. Słowo „kaczyna” oznacza „godne szacunku i poważania istoty”. Dawniej nazywano ich Kyakyapczinami ale wobec tego, że język nasz zmienił się, nazywamy ich Kaczynami. Słowo „Czinakani” oznacza pęd rośliny. W tym przypadku ma ono oznaczać dalszy rozwój, który zawdzięczamy Kaczynom. Pełne tłumaczenie tej nazwy powinno więc brzmieć: „Godne szacunku i poważania istoty posiadające wiedzę o rozwoju”. Co jeszcze mówią legendy indiańskie o Kaczynach? Że byli widzialni, ale bywali niewidzialni. Przybyli na naszą planetę z kosmosu. Pochodzą nie z naszego systemu planciarnego, ale z planety bardzo od Ziemi oddalonej. Wiele pokoleń minie - twierdzi Biały Niedźwiedź - nim astronautom z Ziemi uda się na tę planetę dotrzeć. Hopi nazywają tę planetę Toonaotakha. Ma to oznaczać, że wszyscy mieszkańcy tej planety ponoszą taką samą odpowiedzialność i wszyscy razem pracują. Planeta Kaczynów jest jedną z dwunastu, które tworzą „Związek Dwunastu Planet”. Kaczyni potrafili w błyskawicznym tempie przenosić się z miejsca na miejsce. „Kiedy mówię to zdanie - powiada Biały Niedźwiedź – oni w tym samym czasie mogliby przebyć olbrzymie przestrzenie. Potrzebowali do tego kilku sekund. Posiadali bowiem statki powietrzne, które * Autor używa w języku niemieckim nazwy „Kachinas”. Mogłem tę nazwę tłumaczyć albo przez Kaczynowie albo przez Kaczyni. Wybrałem tę drugą ewentualność gdyż nazwa „Kaczynowie” istnieje. Nosi je grupa plemion żyjących po dziś dzień w Birmie. Używając nazwy Kaczyni uniknąłem jakichkolwiek nieporozumień.
poruszały się za pomocą siły magnetycznej”. Legendy plemienia Hopi głoszą, że wśród Kaczynów niektórzy posiadali większą władzę. Nazywali się Wu'yasami. Jeśliby Kaczynów uważać za aniołów - powiada Biały Niedźwiedź - to Wu'yasów należy nazwać archaniołami. W rzeczywistości nazwa Wu'yas oznacza człowieka bardzo mądrego. Nad nimi wszystkimi był Stwórca, ale w stosunkach z ludźmi pozostali tylko Kaczynowie. „Istnieją - powiada Biały Niedźwiedź, używając do swojej opowieści czasu teraźniejszego - trzy rodzaje Kaczynów. Zadaniem pierwszych jest troska o to, by życie istniało stale. Druga grupa - to nauczyciele. Trzecia - to strażnicy praw”. Z pewnego rodzaju mistycznego związku między Kaczynami a kobietami ludzkiego rodzaju przychodziły na świat dzieci. Legendy podkreślają ten mistyczny właśnie stosunek. Wprawdzie ludzie zamieszkujący Kaskarę mogli dotykać Kaczynów, ale nie było mowy o kontaktach płciowych między Kaczynami a mieszkankami Kaskary. Dzieci, które przychodziły na świat w wyniku takich kontaktów posiadały wielką wiedzę i mądrość. Były rzeczywiście istotami wspaniałymi - gotowymi zawsze do niesienia pomocy i poświęceń. Kaczyni używali do swoich dalekich podróży, a przede wszystkim do lotów na swoją ojczystą planetę, statków kosmicznych. Biały Niedźwiedź potrafił swemu rozmówcy dokładnie wyjaśnić, jak statki te wyglądały. Opis jest tak realistyczny, jak gdyby Indianin miał przed oczyma gotowy wzór. „Były to statki o różnych kształtach. Różne też nosiły nazwy. Nazwa jednego z takich statków brzmiała Paatooa, to znaczy rzecz, która może lecieć nad wodą... Górna ich powierzchnia była zakrzywiona. Dlatego też często nazwano je latającymi tarczami. Wyjaśnię ci, jak one wyglądają. Jeślibyś odciął dolną część dyni, otrzymasz coś, co wygląda jak spodek. Jeśli połączy się dwa takie spodki, otrzyma się formę latającego statku, za pomocą którego można osiągnąć dalekie planety”. I jeszcze jedna uwaga Białego Niedźwiedzia na temat lotów w kosmos: „My, Indianie z plemienia Hopi, mówimy, że także niektórzy z nas (mowa oczywiście o mieszkaniach Kaskary - A.M.) podróżowali na takich statkach. Na podobnych przybyli do nas Atlanci. ...Niedaleko od Oraibi znajduje się rysunek naskalny, na którym widać kobietę w takiej latającej tarczy... Strzała pod rysunkiem symbolizuje szybkość”. Jak kierowali Kaczyni tymi statkami? I na to pytanie potrafi Biały Niedźwiedź udzielić szczegółowych odpowiedzi. „Obydwie połowy są połączone rodzajem steru. Ten, kto zamierza podobnym statkiem kierować używa tego steru. Kiedy skręca nim na prawo - statek się wznosi; kiedy skręca w lewo - statek się cofa. Statek nie ma żadnego motoru, jaki mają na przykład dzisjejsze samoloty, i nie potrzebuje żadnego paliwa... Porusza się w polu magnetycznym. Trzeba tylko znać wysokość, która niezbędna jest dla kierunku lotu. Kiedy zamierza się lecieć na wschód, należy korzystać z innej wysokości, kiedy na północ - także z innej itd. Wystarczy więc dla poruszania się w odpowiednim kierunku osiągnięcie odpowiedniej wysokości. W ten sposób mogli Kaczyni osiągnąć każde miejsce na Ziemi, a także mogli Ziemię opuścić”. Tyle o Kaczynach i ich statkach w relacji Białego Niedźwiedzia. Trzeba tutaj dodać jedną ważną uwagę. Rzecz w tym, że dla Indian Hopi Kaczyni żyją nie tylko w legendach i mitach. Kaczyni są niejako po dziś dzień obecni we wszystkich ceremoniach rytualnych czy tańcach obrzędowych Indian z plemienia Hopi. Ażeby uzupełnić nieco tę relację Josepha Blumricha i Białego Niedźwiedzia, pozwolę sobie tutaj przetoczyć informację o Kaczynach na podstawie materiałów zebranych przez Marion i Doris Arneman z Hamburga - specjalistek w zakresie mitologii Indian Hopi, szczególnie jeśli idzie o miejsce Kaczynów w tej mitologii. Otóż Indianie Hopi, aby pozostać niejako w kontakcie ze swoimi bogami, używają małych, barwnie malowanych lalek, które nazywają Kaczynami. Kiedyś Kaczyni mieli być istotami z krwi i kości. Lalki wyrabiane przez Indian wyglądają tak jak tancerze, którzy biorą udział w tańcach obrzędowych. Tancerzy tych również nazywa się Kaczynami. Kiedy taniec się kończy, ofiarowuje się dzieciom lalki, które służą jako coś w rodzaju przyborów do nauki. Lalki te wiesza się w domu na widocznym miejscu, aby dzieci przyzwyczaiły się do różnych typów Kaczynów, aby się nauczyły je odróżniać i w ten sposób sposobiły się do zasad religii. Marion i Doris Arneman podkreślają, że Kaczyni nie są bogami. Indianie biorący udział w tańcach religijnych nakładają sobie różnego rodzaju maski, które przedstawiają różne typy Kaczynów. „Ale wszystkie te ceremonie - piszą panie Arneman – mają przypomnieć pradawne czasy, kiedy to Kaczyni byli żywymi istotami. Wyglądali jak ludzie i w wielu dziedzinach zachowywali się jak ludzie, ale też pod wieloma względami ich przewyższali. Nigdy nie byli uważani za bogów, ani w dawnych czasach, ani obecnie. Wszystko, co opowiadają Indianie Hopi o zdolnościach Kaczynów, brzmi nieprawdopodobnie. Posiadali aparaty pozwalające im latać, a nawet opuszczać Ziemię. Posiadali także umiejętność przekazywania wiadomości na odległość, jak też i dar płodzenia dzieci bez kontaktu z kobietami ludzi. To
oni mieli nauczyć ówczesnych ludzi sztuki krojenia i przenoszenia na wielką odległość olbrzymich bloków kamiennych... Indianie Hopi przechowują w swoich Kaczynach pamięć o wiedzy, którą przed tysiącleciami posiadły obce istoty, przybyłe z kosmosu”. I jeszcze jedna ciekawostka. Lalki przedstawiające Kaczynów wyrabiane przez Indian z plemienia Hopi są kolekcjonowane przez wielu Amerykanów, a senator Goldwater – w swoim czasie niefortunny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych - posiada największy ponoć zbiór tych lalek. Katastrofa Wróćmy jednak do spraw trzeciego świata – do Kaskary i do losów zamieszkujących ten kontynent ludzi. Jak już było powiedziane, legendy indiańskie mówią o agresji „Kraju ze Wschodu”. Na skutek tej agresji miały zostać zniszczone miasta Kaskary, ludzie zaś wybici. Z tej masakry uratowani zostali jedynie wybrani, to znaczy ci, którzy – jak głosi legenda - powinni przeżyć i kontynuować dzieło i tradycje Kaskary w czwartym świecie. Uratowani zostali, rzecz jasna, przez Kaczynów. Legendy relacjonują również, w jaki sposób Kaczyni to uczynili. Mieli ich mianowicie „nakryć tarczą”. Co ta tarcza oznacza - trudno dociec. Jej opis przypomina odwróconą dnem do góry misę. Wydaje się jednak, że chodzi tutaj, jeśli wierzyć tej wersji i związanemu z nią opisowi, o urządzenie, które kierowało pociski wroga w inną, bezpieczną dla zagrożonych, stronę. Pociski bowiem agresorów - zgodnie z opowieścią Białego Niedźwiedzia eksplodowały wysoko na niebie, tak że wybrańcy pozostali nietknięci. Biały Niedźwiedź tak komentuje te wydarzenia: „Potęga, która znajduje się daleko poza zasięgiem ludzkiego pojęcia, nie chciała aby nasz naród został całkowicie zniszczony. Przecież byliśmy potomkami tych, którzy żyli w drugim świecie. Postanowione tedy zostało, że ci, którzy mieli zostać uratowani, otrzymają odpowiednią ochronę. Wielu, wielu ludzi będzie prawdopodobnie innego zdania, ale to MY właśnie jesteśmy narodem wybranym, MY zostaliśmy uratowani i MY przybyliśmy na ten kontynent, gdyż od początku świata zawsze żyjemy w zgodzie z prawem”. Nam, czytającym te słowa, pozostaje tylko pokiwać ze zdziwieniem głową nad optymizmem tego twierdzenia, które chce, by dobre uczynki zostały zawsze nagradzane. Ale i ta nagroda okazała się co najmniej wątpliwa, gdyż w tym właśnie momencie, jak głosi legenda, nastąpiła katastrofa. Katastrofa, której w pierwszym rzędzie ofiarą padł „Kraj ze Wschodu”. W krótkim czasie Atlantyda zniknęła w oceanie. W rozmowach z Blumrichem Biały Niedźwiedź często powołuje się na swoją babkę, która, gdy był dzieckiem, opowiadała mu pradawne dzieje jego ludu. Otóż mądra ta babka przekazując swemu wnukowi ten fragment dziejów naszej planety, nader trafnie to ujęła: „...i wówczas ktoś musiał nacisnąć na fałszywy guzik”. Ale przecież i wśród Atlantów żyli Kaczyni. Co z nimi się stało? Biały Niedźwiedź wyjaśnia, że Kaczyni opuścili Atlantów dużo wcześniej. Dlaczego? Nie wiadomo. W każdym razie w momencie katastrofy Atlanci nie mieli już maszyn latających i ta droga ratunku pozostała dla nich niedostępna. Uratowały się tylko niewielkie grupy, którym udało się dotrzeć do jakiejś wyspy czy do jakiegoś lądu. Podczas tej chaotycznej ucieczki uratowana została jedynie część tej wielkiej wiedzy, którą - jako całość dysponowali. Dlatego też ich potomkowie – tak twierdzi Biały Niedźwiedź - nie posiedli umiejętności cofania się wspomnieniami do czasów, które przecież tak bardzo przypominają dzieje praojców Indian. O tych czasach dzisiejsi potomkowie mieszkańców Atlantydy niewiele wiedzą. „Za karę, że na nas napadli” dodaje Biały Niedźwiedź. Ale i Kaskara padła ofiarą katastrofy, pogrążając się również w głębinach oceanu. Tyle tylko, że katastrofa nie nastąpiła nagle, lecz rozciągnęła się na długie lata. Jak twierdzi Biały Niedźwiedź, na długo zanim obydwa lądy zniknęły pod falami oceanów, Kaczyni spostrzegli, że na wschód od Kaskary, a więc niejako między Atlantydą a Kaskarą, wygonił się z oceanu wielki kontynent. Odkrywszy go i stwierdziwszy, że nic Kaskary nie zdoła uratować, Kaczyni zdecydowali się na przedsięwzięcie gigantyczne. Postanowili mianowicie przenieść wybrany przez Stwórcę lud na teren nowo odkrytego kontynentu. „Nowy ląd - mówi Biały Niedźwiedź - miał zostać naszym nowym krajem. My nazywamy go czwartym światem - Toowakaczi. Mamy dla niego także inną nazwę: Sistaloaka... Stwórca jeszcze raz postanowił nas uratować, a Kaczyni pomogli nam przenieść się na nowy kontynent”. Taki był koniec trzeciego i początek czwartego świata (patrz. ryc. 2). Legenda głosi, że ludność opuszczająca Kaskarę podzielona została na trzy grupy, z których każda w inny sposób osiągnęła nowy kontynent.
Ryc. 2. Koniec trzeciego świata. Strzałki wskazują, jakimi drogami podążali rozbitkowie. Pod strzałką skierowaną w stronę Ameryki Południowej widać grupę wysp, które służyły za pomost pomiędzy Kaskarą a wyłaniającym się lądem.
Pierwszą grupę, która najwcześniej znalazła się na kontynencie stanowili najważniejsi przedstawiciele ludności Kaskary - przywódcy, jak powiada Biały Niedźwiedź, cieszący się największym poważaniem. Ta grupa przeniesiona została z zanurzającej się w oceanie Kaskary za pomocą owych latających tarcz, o których była już szczegółowo mowa. Na długo więc przed końcem trzeciego świata na nowym kontynencie znalazły się przeniesione tam przez Kaczynów najważniejsze klany, do których - według Białego Niedźwiedzia - należały: klan Ognia, klan Węża, klan Łuku, klan Pająka itp. W drugiej grupie, albo powiedzmy w drugim rzucie - znaleźli się ci przedstawiciele ludności, którzy jak mówi Biały Niedźwiedź - „znajdowali się na etapie przejściowym do osiągnięcia przewodnictwa duchowego”. Ta grupa przeniesiona została na nowy kontynent „na skrzydłach ptaków”. Biały Niedźwiedź nie wyjaśnia, jak należy przełożyć ten środek lokomocji na język bardziej racjonalistyczny. W każdym razie i ten fragment legendy, tak jak i poprzedni, jest odtwarzany w tańcach obrzędowych Indian Hopi. W trzecim rzucie znaleźli się ci, którzy znajdowali się na najniższym etapie duchowej dojrzałości i moralnego rozwoju. Otóż ta, jak należy przypuszczać, największa grupa (znajdował się w niej także klan, którego członkiem jest Biały Niedźwiedź, to jest klan Kojotów) przebyła drogę dzielącą Kaskarę od nowego kontynentu na zwykłych łodziach. Była to droga najtrudniejsza i ci, którzy ją odbyli, mieli przeciwko sobie groźne siły przyrody. Ale i ta grupa znajdowała się przez cały czas pod opieką Kaczynów. Jest to bardzo ciekawa część opowieści Białego Niedźwiedzia. Nader barwnie opisuje on drogę przez ocean, a droga ta prowadziła z jednej wyspy na drugą. Na każdej z wysp następował odpoczynek. W ten sposób po długiej wędrówce ostatni rozbitkowie Kaskara znaleźli się na lądzie nowego kontynentu. I te wydarzenia znajdują swój wraz w ceremoniach obrzędowych czy w tańcach rytualnych, które po dziś dzień kultywują Indianie Hopi. Ciekawa jest tutaj następująca uwaga Białego Niedźwiedzia: „To samo wydarzenie (chodzi o przepłynięcie oceanu na łodziach) jest upamiętnione, albo jeśli wolisz udokumentowane - w postaci grupy siedmiu bogów na Wyspie Wielkanocnej. Zostały one tam postawione dla upamiętnienia siedmiu światów przez które musi przejść ludzkość... Wyspa Wielkanocna jest jedną z wysp, które po zakończeniu naszej wędrówki nie zniknęły w głębiach oceanu”. Rozbitkowie obserwowali bowiem, jak jedna za drugą zanurzają się w oceanie wyspy, które były etapami ich wędrówki. I jeszcze jeden cytat z opowieści Białego Niedźwiedzia: „Ale musisz (chodzi o Blumricha - A.M.) o jeszcze jednej rzeczy wiedzieć. Nie wszyscy ludzie, którzy uratowali się z katastrofy mogli ten ląd (chodzi o Amerykę Południową - przyp. A.M.) osiągnąć. My, klan Kojotów, byliśmy ostatnimi z wybranych, którzy opuścili tonący kontynent i którzy tu się osiedlili. Inni, którzy wyruszyli za nami w drogę, zostali przez silne prądy zagnani do innych krajów. Stało się tak dlatego, że nie należeli do wybranych. Niektórzy osiedlili się na Hawajach - części trzeciego świata, która nie uległa
zagładzie. Inni osiedlili się na wyspach Południowego Pacyfiku, a niektórzy - nawet na jednej z dzisiejszych wysp japońskich, o czym się przed kilku laty dowiedziałem. Odwiedził mnie bowiem pewien młody człowiek, mieszkaniec tej wyspy. (Jak się później okaże, chodziło o wyspę Hokkaido, najbardziej na południe wysuniętą z wysp japońskich - A.M.). Przeczytał on „Book of the Hopi” (jest to książka o dziejach i tradycjach Indian z plemienia Hopi, napisana przez Franka Vatersa, przy wydatnym udziale Białego Niedźwiedzia, a wydana w 1971 r. - A.M.) i powiedział mi, że jego babka przekazała mu taką samą historię o dziejach trzeciego świata, jaka znajduje się w książce Vatersa. I że takie same są na tej wyspie pielęgnowane tradycje. Było więc dużo uciekinierów, którzy tutaj przybyć nie zdołali, aczkolwiek również pochodzili z Kaskary. Po dziś dzień na przykład mieszkańcy Hawajów nazywają swoich mędrców Kahuna. Nazwa ta ma to samo znaczenie co Kaczyni”. Czwarty świat Jak głosi legenda czwarty świat nosił nazwę Toowakaczi. Natomiast ta jego część, która najwcześniej wynurzyła się z oceanu i przyjęła rozbitków Kaskary, nosi nazwę Taotooma, co znaczy „Kraj dotknięty ręką Słońca”. Zgodnie z legendą, pierwsi rozbitkowie Kaskary mieli tu wylądować około 80 000 lat temu. Zaś w 4000 lat później przybyli tu ostatni uciekinierzy, ci, którzy płynęli na łodziach z wyspy do wyspy. Pierwsi przybysze mieli - jak głosi opowieść Białego Niedźwiedzia - wybudować nad wielkim jeziorem czy też częścią morza wielkie miasto. Również to miasto, pierwsze wybudowane na tym lądzie miasto nosiło nazwę Taotooma. Miasto było bardzo duże, a jedna jego część to znane dzisiaj Tiahuanaco. Jezioro zaś - to oczywiście Titicaca. Kaczyni, opiekując się przybyszami i rozbitkami, nauczyli ich jakie mają tutaj hodować zwierzęta i jakie uprawiać rośliny. Upływały tysiąclecia... Po pewnym czasie - jak głoszą legendy - część ludności przestała przestrzegać praw Stwórcy. Kaczyni starali się nawrócić ją na słuszną drogę ale nie dało to wielkich rezultatów. Stwórca wiedział doskonale, co się dzieje na nowym kontynencie i wkrótce sam się tu zjawił. I stało się to, co się stać musiało - grzesznicy zostałi srodze ukarani. Oto jak tę karę opisuje Biały Niedźwiedź. „Stwórca” uniósł całe miasto (Taotoomę) do góry, obrócił je i z powrotem rzucił na Ziemię... Cały kontynent się zatrząsł”. W rezultacie tej katastrofy (później będzie o niej szerzej mowa) i zniszczenia miasta ludność postanowiła je opuścić. Ta emigracja spowodowała zasiedlenie całego kontynentu. „Tak rozpoczęło się rozproszenie naszego ludu po Ameryce” - kończy Biały Niedźwiedź ten wątek legendy. „Moja babka historię tę przekazała mi jeszcze w 1914 roku”. Okres wędrówek Indian po kontynencie trwał długo. Niektórym klanom towarzyszyli w ich wędrówkach Kaczyni, którzy przez cały czas pozostawali między sobą w kontakcie. Biały Niedźwiedź wyjaśnia, że Kaczyni potrafili porozumieć się między sobą nawet wtedy, kiedy byli od siebie bardzo oddaleni. „Nazywacie to dzisiaj telepatią” - powiada Biały Niedźwiedź. Następne fragmenty opowieści Białego Niedźwidzia dotyczą w pierwszym rzędzie plemienia Hopi, którego wędrówki wiodły w kierunku północnym. Ciężka to była wędrówka. Jej szlak wiódł przez trudno dostępne góry, przez gęste dżungle i głębokie rzeki. Ludzie nie wytrzymywali tych trudów. „Oddech ich stawał się krótki, a nowo narodzone dzieci często umierały podczas porodu na skutek panującego gorąca. (...) To wszystko działo się - relacjonuje Biały Niedźwiedź - nieco powyżej dzisiejszej granicy kanadyjskiej”. Zmusiło to w końcu Indian do tego, że zawrócili i obrali drogę wiodącą w kierunku południowym. Jeśli szczegóły te podaję, to dlatego, że i one znajdują swoje odbicie w wielu obrzędach religijnych przestrzeganych do dnia dzisiejszego. Pradzieje Indian amerykańskich są w jakimś sensie w tych obrzędach odtwarzane, o czym warto przypomnieć sobie, gdy będę streszczać drugą część książki Blumricha. Widać, że te pradzieje głęboko zapisały się w pamięci ludu, skoro kilka razy do roku przypominane są podczas obrzędów religijnych. Biały Niedźwiedź szczegółowo opisuje charakter tych obrzędów i ich znaczenie, ale nie miejsce tutaj, by tą częścią jego opowieści zająć się szczegółowo. W pewnym okresie wędrówek klanów przez Południową i Środkową Amerykę, niektóre z nich postanowiły ponownie się zjednoczyć i żyć tak, jak przykazał Stwórca. Ich przywódcy zebrali się i utworzyli nowe kulturowe centrum życia Indian, aby „duchową wiedzą” promieniowało ono na cały kontynent. Takie „niesłychanie ważne” (określenie Białego Niedźwiedzia) miasto powstało w środkowej części kontynentu. Otrzymało ono nazwę Palatquapi, co w języku Indian ma oznaczać „Czerwone Miasto”. Dzisiaj,
jak wyjaśnia rozmówca Blumricha - znane jest ono pod nazwą Palenque. Archeologowie - twierdzi Biały Niedźwiedź - odkryli miejsce, które było zalążkiem przyszłego grodu. Leży ono w samym środku meksykańskiego miasta Chiapa. Palatquapi, jak głoszą legendy, rozwinęło się w ważny ośrodek, stało się zaczynem dalszego rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego tej części kontynentu. Dla Indian z plemienia Hopi główne znaczenie tego miasta polega na jego promieniowaniu duchowym i moralnym. Natomiast w znacznie mniejszym stopniu interesują się Indianie wydarzeniami historycznymi, które się z powstaniem i dziejami Palenque wiążą. Większość tedy relacji Białego Niedźwiedzia dotyczącej tego miasta poświęcona jest szczegółom powstania i działania swego rodzaju szkoły wyższej, która - tak głoszą przekazy indiańskie - miała mieć olbrzymi wpływ na moralne i duchowe oblicze ówczesnego społeczeństwa. Blumrich zapewnia, że Biały Niedźwiedź mówił o tej szkole z takimi szczegółami, jak gdyby przez całe lata do niej uczęszczał. Nauczycielami w tej szkole mieli być Kaczyni, a więc byłaby ona czymś w rodzaju ekspozytury duchowej jakiejś pozaziemskiej cywilizacji. Interesujących się historią szkolnictwa odsyłam więc do wypowieści Białego Niedźwiedzia, w której wiele miejsca zajmują szczegóły dotyczące długości studiów, rodzaju egzaminów, przechodzenia z jednego roku na drugi itp. Ale tutaj oczywiście nie miejsce na podobne detale. Może tylko taki opis: „Sam budynek (chodzi o szkołę - A.M.) symbolizował swoją konstrukcją - od ziemi do najwyższego piętra, tak ważny dla naszego narodu rozwój ducha, coraz wyższy stopień zdobytej wiedzy o cudach naszego świata. O ile mi wiadomo, podobny budynek istniał jeszcze w Taotooma”. I znowu, przez czas pewien, ludzie z Palenque pozostali wierni przykazaniom Stwórcy. Ale po pewnym czasie niektóre klany zaczęły z miasta emigrować. Emigrujące grupy tworzyły na wschodzie, w tej części kontynentu, która dzisiaj nosi nazwę Yukatanu, nowe osiedla i miasta. „Ruiny niektórych z tych miast - powiada Biały Niedźwiedź - są ostatnio odkopywane przez archeologów, ale w przyszłości odkryje się ich znacznie więcej. One będą najlepszym dowodem na to, jak prawdziwe są nasze legendy”. Jednym z tych miast było Tikal. Bardzo bogate i piękne miasto. Cały Yukatan - głosi legenda - zajęty był przez członków klanu Węża, a stolicą było miasto Chichen Itza. Do czasu powstania tych potężnych i bogatych ośrodków, Palenque było jedynym, które duchowo promieniowało na ludność kontynentu. Ale ciągłe migracje osłabiły prestiż tego centrum nauki. Nastąpiły tarcia i wojny między tym miastem a nowymi osiedlami. Długotrwałe te i wyniszczające wojny doprowadziły w końcu do całkowitego upadku zarówno Palenque, jak i pozostałych ośrodków. Biały Niedźwiedź z całym naciskiem podkreśla, że legendy mówią przede wszystkim o upadku duchowym tych miast. A w wyniku tej duchowej degradacji zaczęła je, teraz już masowo, opuszczać ludność. Zaczęła się ponowna wędrówka Indian - potomków tych, którzy opuścili Kaskarę. Warto zatrzymać się nad tym fragmentem historii amerykańskich Indian, tak jak ją przedstawiają legendy plemienia Hopi. Fragment ten zajmuje ważne miejsce w relacji Białego Niedźwiedzia. Jest to jak gdyby przekaz skierowany pod adresem współczesnych historyków i archeologów. Zgodnie z legendami, to właśnie upadek duchowy miast był przyczyną opuszczenia ich przez ludność. A jak wiadomo, współczesna nauka nie potrafi wyjaśnić przyczyn, dla których miasta te nagle, jak gdyby bez widocznych przyczyn, zostały ewakuowane. Oto jak brzmi dosłownie komentarz Białego Niedźwiedzia: „Wy nie możecie sobie tego wyobrazić, ale my (ciągle to utożsamianie się z przodkami! - A.M.) miasta te porzuciliśmy dla tej właśnie przyczyny. Nie możecie tego zrozumieć, bo na wszystko patrzycie z punktu widzenia białego człowieka, a to powoduje, że wasze poszukiwania idą w złym kierunku. Musicie się nauczyć rozumieć nas, zanim będziecie próbowali zrozumieć naszą historię”. ...A w tym okresie, jak głoszą legendy, opuścili Ziemię Kaczyni. „Od tego czasu - powiada Biały Niedźwiedź - nie ma ich wśród nas i nie mogą nam więcej służyć swoim przykładem. Odchodząc od nas, powiedzieli nam: - Od teraz zdani jesteście wyłącznie na siebie. Możesz się zapytać (jest to skierowane do Blumricha), jak mogło dojść do wszystkich tych nieszczęść i klęsk, które nas spotkały, do porzucenia Palenque i innych miast, do walk w Yukatanie itd., skoro Kaczyni byli wśród nas? Pozwól sobie powiedzieć, że za każdym razem, kiedy dzieje się coś podobnego, winę ponoszą ludzie, a nie Kaczyni. Zapytasz dlaczego nie przeszkodzili wojnom, skoro tak się troszczyli o rozwój i o dobro ludzkości? Otóż oni sami to wyjaśnili, a wyjaśnienie to jest dla nas dzisiaj coraz bardziej zrozumiałe. Powiedzieli bowiem: Ta Ziemia jest Ziemią człowieka. Tylko on jest za nią odpowiedzialny. Kierować się może swoją własną wolą i czyni to wyłącznie na własną odpowiedzialność. Po tym, jak Palenque utraciło swoją potęgę, rozpoczęło się ostateczne rozpraszanie Indian po kontynencie. Z południa na północ, na wchód i na zachód. Niektóre klany bogaciły się i rosły w potęgę, inne upadały, ale w większości i jedne i drugie zniknęły z historii. „Bowiem pogardzały prawami Stwórcy”.
Od czasu do czasu pojawiały się próby odrodzenia jedności indiańskiej, a jednym z takich symboli walki o ponowne zjednoczenie Indian jest zbudowane wówczas miasto - Casas Grandes (północny Meksyk). „Chciałbym tu zwrócić uwagę na pewien ciekawy fakt. Mój ojciec - opowiada Biały Niedźwiedź - który nigdy nie opuścił Oraibi, opisał mi ze wszystkimi szczegółami Casas Grandes. Gdy później miałem szczęście sam miasto to zwiedzić, mogłem sprawdzić, że wszystko się zgadzało z relacją mego ojca. Ojciec mógł dlatego tak dokładnie miasto to opisać, gdyż opowiadali sobie o nim Indianie od wielu pokoleń, z ojca na syna. Oto w jaki sposób chronimy pamięć o naszej przeszłości”. Casas Grandes było więc ostatnią próbą zjednoczenia Indian przed osiedleniem się Indian Hopi w Oraibi. Samo zaś Oraibi - tak mówią Indianie z tego plemienia i potwierdzają to dzisiaj archeolodzy - jest najstarszą na kontynencie amerykańskim osadą, która przez cały czas swej historii była zamieszkana. Uczeni twierdzą, że najstarsze ruiny w tym mieście pochodzą z roku 1150. Natomiast Indianie przesuwają datę powstania Oraibi o co najmniej kilka wieków wstecz. W Oraibi, obecnym rezerwacie Indian Hopi, znalazły się te wszystkie klany, które zachowały swoje tradycje i pragnęły zachować łączącą je więź. Na jeszcze jeden fragment relacji Białego Niedźwiedzia chciałbym zwrócić tu uwagę. Otóż opowiada on, że Kaczyni przed opuszczeniem Ziemi zapowiedzieli, iż pewnego dnia pojawi się na kontynencie biały człowiek z innych stron świata i będzie chciał uczyć Indian nowej wiary. Co więcej, Kaczyni mieli także dokładnie określić chwilę pojawienia się białego człowieka. I rzeczywiście. Pewnego dnia pojawił się biały człowiek. Pierwszymi białymi, którzy znaleźli się na kontynencie byli Hiszpanie. Hszpanie jednak nie zachowali się tak, jak się Indianie spodziewali. Gest braterstwa ze strony wodza indiańskiego został zrozumiany jako gest prośby o jałmużnę. „To było ciężkie rozczarowanie dla Indian naszego plemienia - powiada Biały Niedźwiedź. - Biali ludzie nie zrozumieli gestu przyjaźni. Nasz ówczesny wódz zapowiedział, że przybysze sprowadzą na nas wielkie nieszczęścia. I tak też się stało...”. Energia, symbole i inne szczegóły Na przybyciu Hiszpanów kończy się zasadniczy wątek opowieści Białego Niedźwiedzia. Już po zakończeniu swojej kilkudziesięciogodzinnej relacji, Biały Niedźwiedź uznał za stosowne dodać kilka uwag, które - moim zdaniem - mają duże znaczenie dla interesującej nas tematyki. Oto na przykład Biały Niedźwietlź odpowiedział na dość istotne, jeśli nie nader istotne pytanie. Skąd w Kaskarze czerpano energię, na którą było tam duże zapotrzebowanie. Nie zapominając ani przez chwilę o utożsamianiu się z ludnością trzeciego świata, Biały Niedźwiedź powiada: „W Kaskarze całą potrzebną energię czerpaliśmy ze Słońca. Można ją było wykorzystać wszędzie i jakiekolwiek przewody były zbędne. Mieliśmy urządzenia, wewnątrz których znajdował się kryształ wielkości najwyżej jednego cala. Dzięki temu urządzeniu nie musieliśmy, na przykład, trudzić się całymi dniami nad obrabianiem bloków kamiennych. Wystarczyło, że Słońce odbijało się w krysztale, a już dzięki temu urządzeniu można było każdy kamień kroić. Oprócz tego, dzięki tym kryształom można było zbierać dźwięki. O ile mi wiadomo wszystkie te urządzenia i aparaty znajdują się gdzieś w jakiejś jaskini w Południowej Ameryce. Opowiadała mi o tym moja babka, ale dzisiaj nikt nie wie, gdzie ta jaskinia się znajduje i gdzie jej szukać”. W relacji Białego Niedźwiedzia, jeśli idzie o technikę, jeszcze jedna sprawa zajmuje poczesne miejsce. Uprzednio w Kaskarze, ale przede wszystkim później w czwartym świecie, ludność wykorzystywała sztukę, którą im przekazali Kaczyni. Sztukę przenoszenia wielkich i ciężkich bloków kamiennych. Przenoszono je twierdzi Biały Niedźwiedź - w ten sposób, że wyciągano nad nimi ręce. Nic więcej. „Nikt nie musiał nawet bloków tych dotykać”. „Dzisiaj jesteśmy zdumieni, patrząc na potężne miasta, jakie wówczas budowano. Nie potrafimy zrozumieć, jak można tego było dokonać bez specjalnych urządzeń. Ale w rzeczywistości było to proste. Był także czas, kiedy ludzie wykorzystywali rtęć. Nie wiem tylko do czego jej używano”. I wreszcie jeszcze jedna sprawa, którą Biały Niedźwiedź w rozmowie z Blumrichem często poruszał, ale którą dotychczas pomijałem. „Kiedy przybyliśmy do Ameryki Południowej staraliśmy się naszą obecność tutaj utrwalić... Zresztą robimy to i dzisiaj, jako że odziedziczyliśmy ją po naszych praojcach. Jest to sztuka posługiwania się symbolami. Rozumiemy doskonale sens znaków, linii i liczb. Wszędzie tam, gdzie żyli i zawędrowali nasi przodkowie, pozostały po nich ślady. Dowodzą naszej wiedzy i obecności - wszędzie od południowej do północnej części kontynentu. Są to rysunki naskalne, ceramika i budowle. Niektórzy uczeni mówią, że nie mamy pisanego języka! Ale to właśnie jest nasze pismo i nasze posłannictwo. Te ślady naszej obecności na
szczęście nie wszędzie zostały zniszczone”. Indianie bardzo dużo rysowali, albo raczej ryli na skałach, gdyż tego rodzaju przekaz niełatwo daje się zniszczyć przez warunki atmosferyczne. Podobnie jest z ceramiką. Przedmioty z ceramiki łatwo się tłuką, ale trudno zniszczyć je doszczętnie. „Odłamki te są wiecznym świadectwem naszej obecności, a kiedy przyjdą następne pokolenia – powiada Biały Niedźwiedź - odnajdą je i dowiedzą się z nich, że byliśmy tu przed tysiącami lat”. A ruiny dawnych, wielkich budowli? Biały Niedźwiedź zrobił swemu rozmówcy cały wykład na temat symboli, jakich doszukać się można w tych budowlach. I w kształcie wież (kwadratowe - symbole męskości, kolisie - symbole kobiecości) i w ilości stopni wiodących do piramid, w liczbie drzwi na dachach świątyń itd. Wszystko to ma swoje znaczenie, a całość stanowi swoistą wiedzę dostępną - jak twierdzi Biały Niedźwiedź - tylko dla Indian. „Indianie są ludźmi o specjalnym rozwoju duchowym, a archeolodzy i uczeni muszą wpierw zrozumieć nas, zanim spróbują zrozumieć znaczenie ruin”. Ta symbolika i dzisiaj odgrywa pewną rolę. „Kiedy - powiada Biały Niedźwiedź - na głównym placu naszej wsi tańczą osoby przedstawiające Kaczynów, wszyscy pozostali uczestnicy ceremonii tworzą trzy grupy symbolizujące trzy światy, przez które przeszliśmy. Nie możemy dzielić się na cztery grupy, bowiem czwarty świat jeszcze się nie skończył... Tylko my, Indianie z plemienia Hopi, rozumiemy tę symbolikę. Nie rozumie jej żadne inne plemię... Wszystkie te symbole, które zobaczyć możesz na tym kontynencie są i pozostaną dla nas wiecznie żywe...” Oto w jaki patetyczny sposób zakończył swój czterdziestotrzygodzinny wykład o legendach i dziejach Indian z plemienia Hopi Biały Niedźwiedź. * *
*
Zanim przejdziemy do streszczenia drugiej części książki Josepha Blumricha, w której sprawdza on wiaiygodność wszystkich tych legend i przekazów, chciałbym zwrócić uwagę na kilka wniosków, które nasuwają się w związku z dotychczasową lekturą. Z całego bogactwa, jakie w legendach tych jest zawarte, odrzucić należy oczywiście to, co stanowi widomy wpływ kultury chrześcijańskiej. Byłoby naiwne sądzić, że opowieści Białego Niedźwiedzia są od tego wpływu wolne. Wprawtlzie Blumrich nie zwraca na to uwagi, ale tam wszędzie, gdzie mowa o Stwórcy czy o narodzie wybranym, wpływ Starego czy Nowego Testamentu jest widoczny. Pozostawiam na razie na uboczu wątek o niepokalanym poczęciu, który znaleźć można w bardzo wielu wierzeniach ludów pierwotnych, a który w opowieści Białego Niedźwiedzia znalazł wyraz w płodzeniu przez Kaczynów dzieci bez cielesnego kontaktu z kobietami ziemskimi. Jeśli natomiast idzie o tę najważniejszą część relacji Białego Niedźwiedzia, a mianowicie o zagładę Kaskary, zasiedlanie Południowej Ameryki, wędrówki Indian, a przede wszystkim, kiedy mowa o Kaczynach, o ich obecności na naszej planecie, i ich wpływie na mieszkańców Ziemi, to trzeba tu podkreślić kilka podstawowch spraw. Po pierwsze - jak już pisałem w mojej poprzedniej książce, to zgodnie z poglądami większości specjalistów na znaczenie mitów czy legend odzwierciedlają one z pewnością jakieś autentyczne wydarzenia historyczne, które w ten sposób zapisały się w świadomości zbiorowej. Oczywiście, legendy te narosły w ciągu wieków czy tysiącleci grubą warstwą wierzeń religijnych czy fantazji, ale rzeczą uczonego jest odnaleźć pod tą warstwą wątki autentyczne - tak jak Schliemann pod grubą warstwą ziemi i piasku odkrył Troję i eposowi Homera dał historyczny wymiar. W jakiej mierze legendy Indian Hopi są odbiciem prawdy historycznej? - oto jest pytanie. Po drugie - wiele z tych opowieści, którymi Biały Niedźwiedź podzielił się z Blumrichem, znaleźć można i w innych dziełach poświęconych Indianom. Szczególnie - we wspomnianej już przeze mnie książce Franka Watersa „Book of the Hopi”. Podkreślam to dlatego, że łatwo można Blumrichowi zarzucić, iż opowieści usłyszane od Białego Niedźwiedzia odpowiednio upiększył, szczególnie jeśli idzie o wątek Kaczynów. W zasadzie wszystko to można znaleźć gdzie indziej. Natomiast dotychczas nikt ze specjalistów nie starał się dojść prawdy, doszukać się autentycznych wydarzeń w legendach indiańskich. Oto uwagi ogólne, jakie nasuwają się przy lekturze tej opowieści. A teraz wróćmy do zasadniczej części książki Blumricha.
Weryfikacja Druga część książki Josepha Blumricha - to weryfikacja i interpretacja legend indiańskich w świetle współczesnej nauki - archeologii, historii, geologii, antropologii czy etnografii. Kończąc poprzedni rozdział wskazałem na to, co mieć należy na uwadze, analizując te legendy. Dodać może jeszcze należałoby, że Biały Niedźwiedź jest człowiekiem wykształconym i niektóre elementy wspomnianych nauk są mu, szczególnie jeśli idzie o dzieje Indian, z pewnością znane. Zanim jednak przystąpię do przekazania czytelnikom rezultatów olbrzymiej pracy, jakiej dokonał autor książki, chciałbym zwrócić uwagę na trzy problemy dotyczące przeszłości tego rejonu świata; problemy, które choć częściowo zakamuflowane, dominują w opowieści Białego Niedźwiedzia nad wszystkimi innymi. Problem pierwszy - to sprawa pochodzenia Indian, albo inaczej odpowiedź na pytanie, skąd się wziął człowiek na kontynencie amerykańskim? Problem drugi - to sprawa owego legendarnego kontynentu na Oceanie Spokojnym, sprawa, która też już obrosła niebagatelną literaturą. Problem trzeci - to sprawa obecności na naszym globie, w zamierzchłej przeszłości, istot, o których legendy mówią, że pochodziły z innej odległej planety. Tematowi temu, w innej formie, poświęconych jest wiele innych prac. Kolejność tych problemów, tak jak je tutaj przedstawiłem, ma swój cel. Pojawienie się bowiem człowieka na kontynencie amerykańskim - to od dawna problem wielce dyskusyjny. Kontrowersja dotyczy odpowiedzi na to pytanie, mieści się w granicach nauk powszechnie przyjętych i poza te granice nie wykracza. Istnienie kontynentu na Oceanie Spokojnym, który miałby być kolebką Indian, to już hipoteza na granicy nauki i fantazji, ale - ostatecznie - hipoteza, którą można naukowo zweryfikować za pomocą dostępnych nauce środków i metod. Natomiast sprawa Kaczynów, czyli obecnośei na Ziemi istot rozumnych z dalekiej planety, jest już hipotezą niemożliwą do sprawdzenia, chyba że jakimś cudem natrafimy na ślad tej obecności, który wszystkich przekona. Dlatego też uczeni odmawiają dyskusji na ten temat. Powiedzmy, nie wszyscy uczeni, jako że rośnie liczba tych, którzy nie tylko ważą się na dyskusję, ale także na głoszenie poglądów uzasadniających tę hipotezę. Intencja więc takiego a nie innego ustawienia przeze mnie tych problemów jest chyba jasna. Jeśli okaże się, że legendy i mity Indian z plemienia Hopi wyjaśniają lepiej i adekwatniej niż dotychczosowe hipotezy pojawienie się pierwszych istot ludzkich na kontynencie amerykańskim, a więc znajdą potwierdzenie w badaniach naukowych, to wówczas na możliwość istnienia, przed tysiącami lat, kontynentu na Oceanie Spokojnym trzeba będzie spojrzeć zupełnie innym okiem i uznać to za fakt wcale prawdopodobny. Gdyby zaś i istnienie takiego kontynentu zostało potwierdzone przez inne badania, to należałoby przyznać legendom Indian z plemienia Hopi i w tej dziedzinie dużą wartość historyczną. A wówczas na możliwą, hipotetyczną obecność na naszym globie przedstawicieli jakiejś pozaziemskiej cywilizacji trzeba by spojrzeć bardziej obiektywnie. Może to nie wszystko taka fantazja?... Może coś w tym jest, skoro tyle innych twierdzeń zawartych w legendach indiańskich nauka potwierdziła? Przypomnijmy tedy, a przecież jest to problem centralny tych rozważań, że dotychczasowa teoria wyjaśniająca pojawienie się Indian w Ameryce wiąże ten fakt z cieśniną Beringa. Pisałem o tym szczegółowo w mojej książce „My z kosmosu”. Jak wiadomo przyjmuje się, że człowiek przybył na kontynent amerykański suchą niejako nogą, przez dzisiejszą cieśninę Beringa, która kilkadziesiąt tysięcy lat temu nie była cieśniną dzielącą kontynent amerykański od kontynentu azjatyckiego, lecz przesmykiem łączącym te kontynenty, gdyż poziom wody w oceanach (przed roztopieniem się lodów) był znacznie niższy. Przez przesmyk ten przedostawaly się z Azji do Ameryki stada zwierząt, a w ślad za nimi - polujące na nie hordy pierwotnych łowców. Pisałem w mojej książce, że ma ta hipoteza swoich zaciekłych przeciwników i wskazywałem, że przeciwko tej „północnej” hipotezie przemawia logika. Pierwotni Indianie mieliby w ciągu tysięcy lat przewędrować przez cały kontynent od północy do południa, pogardzając terenami pod każdym względem najbardziej sprzyjającymi osiedleniu, aby osiąść na terenach Południowej i Środkowej Ameryki, najmniej się do tego celu nadającymi i stworzyć tam właśnie wspaniałe kultury i cywilizacje? To wręcz nieprawdopodobne! Nic więc dziwnego, że niejeden z uczonych zajmujących się tą dziedziną badań skłaniał się raczej ku tezie zakładającej, iż Ameryka Południowa była tym kontynentem, który pierwszy przyjął przodków dzisiejszych Indian. Ale tu pojawiła się trudność, na pierwszy rzut oka nie do przezwyciężenia: o ile wiemy, skąd mogli się Indianie przedostać do Ameryki drogą północną, to nie potrafiliśmy dotychczas (poza wątpliwymi hipotezami) odpowiedzieć na pytanie, skąd mogli oni przybyć na brzeg zachodni Ameryki Południowej. O tę trudność rozbijała się dotychczas hipoteza „południowa”. Wprawdzie Heyerdahl na swej słynnej „Kon Tiki” stwierdził, że nawet tak prymitywną łodzią można dotrzeć z Ameryki Południowej na
wyspy Polinezji, ale interesował go tylko ten kierunek wędrówki - to znaczy ze wschodu na zachód, a nie odwrotny - z zachodu na wschód. I oto, jak to słyszeliśmy z opowieści Białego Niedźwiedzia, klucz do tej zagadki historycznej można odnaleźć w legendach. W legendach indiańskich. ...Kolejność wspomnianych uprzednio trzech problemów nie oznacza, że każdy z osobna będzie przez Blumricha omawiany. Jeśli je z takim naciskiem wymieniam, to tylko w tym celu, by je Czytelnicy mieli zawsze na uwadze, gdy wraz z autorem sprawdzać będziemy, co w opowieści Białego Niedźwiedzia jest z pewnością prawdą historyczną, co może być prawdą i co prawdą nie jest. Blumrich zdecydował się na następujący tok postępowania dowodowego, o ile można to tak określić: w pierwszym rzędzie analizuje opowieść Białego Niedźwiedzia „od końca” niejako – od dziejów Indian na kontynencie amerykańskim poczynając, poprzez ich wędrówkę po oceanie, a na Kaskarze kończąc. Analizuje to w świetle wszystkich dostępnych mu gałęzi nauki. Następnie zaś tak sprawdzony przekaz legend i mitów osadza w historii i opowiada, jak to najprawdpodobniej było, czy być musiało... Geografia wczesnych kultur amerykańskich Blumrich zaczyna od przypomnienia faktów powszechnie znanych. Nauka ostatnich dziesięcioleci ustaliła dość skrupulatnie kolejność pojawienia się poszczególnych, wczesnych kultur w Ameryce Południowej i Środkowej. Z załączonych do tych uwag wykresów (ryc. 3 i 4) wynika, że istnieje tu wyraźne powiązanie czasu z geografią. Co to znaczy? Otóż im bardziej na północ od terenów dzisiejszego Peru rozwinęła się jakaś cywilizacja, tym jest ona w sensie historycznym młodsza. Inaczej mówiąc, krzywa wyraźnie wskazuje na to, że punki wyjściowy rozwoju tych kultur znajduje się na południu. Blumrich cytuje tu wiele przykładów dowodzących słuszności tej tezy.
Ryc. 3. Mapa rozmieszczenia ludów, które tworzyły cywilizacje na terenie Ameryki Środkowej z zaznaczeniem ich przemieszczania się na teren Ameryki Północnej. Na południu znajdują się cywilizacje najstarsze, zaś na północy stosunkowo młodsze.
Ryc. 4. Chronologia pojawiania się i okres trwania cywilizacji środkowo- i północnoamerykańskich (jeden odcinek = 100 lat).
Oto niektóre z nich: W Kolumbii i w Ekwadorze ceramikę znano 500 lat wcześniej, niż w Ameryce Środkowej. Znajomość obróbki metali, którą znała już najstarsza z kultur południowoamerykańskich - kultura Chavin-Cupisque 500 lat przed naszą erą, pojawia się w Meksyku 1500 lat później. No, i ten najewidentniejszy dowód rzeczowy kunszt obróbki kamienia, o czym w dalszych wywodach będzie jeszcze mowa. Nie tylko zresztą o sztukę obróbki wielkich bloków kamiennych chodzi, ale także o ich transport. Ani sztuka obróbki, ani problem transportu nie znalazły dotychczas wyjaśnienia naukowego. W każdym razie obydwie te umiejętności, leżące u podstaw wspanialej architektury Cuzco, Sascahuman (Peru) czy Tiahuanaco (Boliwia) wspaniale rozwinęły się w Ameryce Południowej i tylko tam - a dokładniej mówiąc - tylko w Andach. Poza tym znane były jeszcze Olmekom, którzy stworzyli najstarszą kulturę Ameryki Środkowej. (Olmekowie zamieszkiwali południowe wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia naszej ery). I oni posiedli sztukę obróbki i transportu wielkich bloków kamiennych, która wskazuje duże podobieństwo do tychże umiejętności obserwowanych w Ameryce Południowej. Pisze na ten temat Blumrich: „Jak już powiedzieliśmy, Olmekowie przejęli w pewnej określonej mierze techniczne umiejętności charakteryzujące kulturę Wysokich Andów. Ale widać tu istotne różnice, które w sposób dość wyraźny wskazują, iż na północy (to jest w Środkowej Ameryce) technika ta jest mniej sprawna, niż na południu, gdzie jej osiągnięcia nigdzie więcej nie zostały powtórzone. Mówienie o związkach między dwiema kulturami tego okresu jest oczywiście czystą hipotezą, ale i tutaj widać zupełnie wyraźnie kierunek rozwoju idący z południa na północ. Powtórzmy więc raz jeszcze: im bardziej schodzimy na południe, tym starsze okazują się poszczególne kultury”. Im bardziej na południe, a więc aż do Tiahuanaco, które zgodnie z tym, co powiedział Biały Niedźwiedź, miało być ową legendarną Taotoomą, czyli początkiem amerykańskich dziejów człowieka. O Tiahuanaco, jak to sobie czytelnicy chyba przypominają, wiele pisałem w poprzedniej mojej książce. Tiahuanaco będzie przez cały ciąg wywodów Blumricha niejako ich punktem centralnym. Przypomnijmy tylko, że jeśli idzie o budowle Tiahuanaco, istnieje między uczonymi różnica zdań, i to niemała. Jedni uważają, że budowle te pochodzą z końca pierwszego tysiąclecia naszej ery, inni - jak na
przykład cytowany często wybitny amerykanista z Peru, chyba polskiego pochodzenia Artur Poznansky, cieszący się w tych sprawach dużym autorytetem - opierając się na ukierunkowaniu jednej z najważniejszych budowli Tiahuanaco - świątyni Kalasassaya - oraz na cechach okolicznego krajobrazu czy danych astronomicznych, dochodzą do wniosku, że ruiny Tiahuanaco liczą sobie ok. 15 000 lat. Ale, jak zwraca uwagę Blumrich, przy ocenie wieku i okresu powstania tego miasta trzeba koniecznie brać pod uwagę zarówno badania archeologiczne, jak i miejscowe tradycje - legendy i opowieści. Dlatego też warto dowiedzieć się, co owe legendy mają na ten temat do powiedzenia, albo inaczej mówiąc, co o owych tradycjach i legendach mają do powiedzenia zdobywcy imperium Inków, którzy się z nimi pierwsi zetknęli. Proszę nie sądzić, że rozważanie tych problemów oddala nas od sprawy zasadniczej, jaką jest weryfikacja opowieści Białego Niedźwiedzia. Ale niczego nie zrozumiemy z przeszłości Indian Ameryki Południowej, nie zbudujemy z tej łamigłówki całości, jeśli jakieś jej fragmenty nie będą brane pod uwagę. Zresztą niezależnie od bezpośredniego celu tej analizy, wycieczka w głąb przeszłości tego rejonu świata zapewnia niezwykłe przygody równie pasjonujące, co pouczające. Wielu było w XVI wieku kronikarzy hiszpańskich, którzy na gorąco spisywali swoje wrażenia ze zdobytego kontynentu. Dalej poświęcimy nieco miejsca ich tak mało znanym u nas relacjom. Tutaj kilka tylko słów o fragmentach dotyczących Tiahuanaco, to znaczy mogących nas naprowadzić na przypuszczalny wiek tych ruin. Dwóch kronikarzy - ojciec Montesino i Inka Garcilaso de la Vega podało listy legendarnych królów Inków. Lista Montesinosa obejmuje 90 imion i sięga początków drugiego tysiąclecia przed naszą erą, zaś lista Inki Garcilasa – dziewiętnaście imion, a datę panowania pierwszego króla określa na rok 1021 naszej ery. Wydaje się, że znacznie bliższy prawdy jest ojciec Montesino, ale nie w tym rzecz. Otóż żaden z tych kronikarzy nie wiąże któregokolwiek z wymienionych przez siebie królów ze wzniesieniem Tiahuanaco. Bowiem Tiahuanaco istniało jak gdyby zawsze. Istniało tak, jak istnieją góry, jeziora, lasy. Garcilaso pisze: „Tubylcy powiadają, że wszystkie te budowle zostaly wzniesione jeszcze przed panowaniem Inków i że Inkowie twierdzę swoją - Cuzco zbudowali, biorąc za przykład Tiahuanaco”. „W tych czasach - twierdzą tubylcy - mury pałaców Tiahuanaco oblewane były falami morza”. O tym, że zdaniem Indian Tiahuanaco zostało wzniesione przed panowaniem Inków, relacjonują wszyscy kronikarze. Trzeba jednak od razu wyjaśnić, dlaczego dla wielu archeologów owe tysiące lat istnienia Tiahuanaco (według obliczeń Poznansky'ego i zgodnie z relacjami Indian) są nie do przyjęcia. Chodzi o to, że dla większości z nich wszystkie kultury środkowoamerykańskie, a więc Olmeków czy Majów, powinny, a właściwie muszą być starsze od południowoamerykańskich. Bowiem niepodważalna jest dla nich teza, że wędrówki Indian kierowały się wyłącznie z północy na południe i że w Środkowej Ameryce byli oni wcześniej, niż w Południowej. Jak powiedziałem, początku panowania Inków nie da się ustalić. Prawdę kryją mroki dziejów. W tych mrokach kryje się również czas powstania Tiahuanaco. Jedynym śladem może tu być tylko niezwykła technologia wyrażająca się w sztuce obróbki i przenoszenia wielkich bloków kamiennych, sztuka, która w Tiahuanaco osiągnęła swój szczyt i której żadne wzniesione budowle nie dorównują. Tiahuanaco będzie się przewijać przez cały tok naszej analizy. To centralny punkt tych rozważań, jeśli idzie o ich odniesienie archeologiczne. Nie mniej ważnym odniesieniem historycznym są, wspomniane uprzednio, zapiski kronikarzy hiszpańskich XVI i XVII wieku. Relacje hiszpańskich kronikarzy Wprawdzie Hiszpanie, przybywszy do Ameryki Południowej, z podziwu godną dokładnością usuwali wszystko to, co Indianie mogliby przekazać cywilizacji europejskiej, ale na szczęście jednego źródła tej wiedzy zniszczyć nie potrafili. Tego, który tkwił głęboko w pamięci ludzkiej. Niemały zaiste trud zadał sobie Blumrich, by przewertować obfitą literaturę, jaką stanowią wspomniane kroniki, których autorzy przybyli na kontynent południowoamerykański wraz z wojskami konkwistadorów, względnie idąc ich śladem. Autor „Kaskary” obficie cytuje te fragmenty kronik, które pozwalają dokonać porównania między informacjami czy faktami zawartymi w relacji Białego Niedźwiedzia a treścią legend Indian Południowej Ameryki. Bowiem legendom tym i opowieściom poświęcili kronikarze hiszpańscy niemałą część swych relacji. Kroniki te stanowią literaturę niezwykle bogatą i obszerną. Blumrich wprawdzie cytuje tylko nieliczne fragmenty tych relacji, ale my niestety musimy, ze zrozumialych względów, streszczać się jeszcze
bardziej. Cytowany już Inka Garcilaso de la Vega to syn arystokraty hiszpańskiego i inkaskiej księżniczki. Z racji więc swego pokrewieństwa Inka Garcilaso mógł dowiedzieć się wielu ciekawych faktów z przeszłości Indian. Cytuje on na przykład te oto słowa, które usłyszał od swego stryja - Inki z rodu królewskiego: „Musisz wiedzieć, że w dawnych czasach teren ten pokryty był dżunglą, ludzie tu żyli, jak dzikie istoty, aż Bóg-Słońce zadecydował, że ludzi trzeba ucywilizować... W tym celu zesłał swoje dzieci na jezioro Titicaca. Imiona ich to Manco Capac i Mama Ocilo Huaco. Byli oni nie tylko bratem i siostrą, ale także mężem i żoną”. U Inki Garcilasa bóg, który zesłał swoje dzieci na jezioro Titicaca nosi imię Tikiwirakocza. Zapamiętajmy to imię. Spotkamy się z nim jeszcze wielokrotnie. Inny z kronikarzy, ojciec Chiristobal de Molina podaje, że zgodnie z legendami, które przekazują sobie z pokolenia na pokolenie Inkowie, Tiahuanaco było „siedzibą Stwórcy” i dlatego tam powstały najpiękniejsze i największe budowle. Jeszcze ciekawsza jest inna informacja tego kronikarza. Wspomina on mianowicie o cudownym krysztale, który znajdować się miał w posiadaniu pieiwszych królów Inków. Przypominam, że o kryształach używanych dla zdobycia energii opowiadał również Biały Niedźwiedź. I ten kronikarz opowiada o dwóch wysłannikach Stwórcy, którymi byli Yamaymana Wirakoczy i Tocapo Wirakoczy. Mieli oni uczyć ludzi, jakimi roślinami mogą się odżywiać i jakie zwierzęta mają hodować. Niezwykłe szczegóły zawiera kronika, którą pozostawił Pedro de Ciera de Leon, wędrujący między 1530 a 1550 rokiem przez Południową i Środkową Amerykę. Oto kilka cytatów z tej kroniki: „Opowiadają oni (Indianie), że w dawnych czasach na wyspie Titicaca żyli ludzie biali, jak my” i dalej: „Wkrótce po tym, jak pojawiło się Słońce nad wyspą Titicaca, pojawił się tam również biały człowiek, wobec którego Indianie, jak twierdzą, byli bardzo posłuszni. Posiadał on wielką moc i czynił cuda. Uczył ludzi, jak mają żyć... Nazywano go Tikiwirakocza. Wielkie budowle Tiahuanaco pochodzić mają z tego okresu”. Indianie opowiadali temu kronikarzowi, że ów Wirakocza potrafił podnosić wielkie bloki kamienne, jakby były z kory... Później człowiek ten udał się nad brzeg morza. „Trzymając w ręku swój płaszcz sunął po falach i nikt go więcej nie widział. Imię Wirakocza oznacza „piana morska”. Wielu z tych Indian opowiada, że słyszeli od swoich ojców, iż przed dawnymi czasy miał miejsce potop... Twierdzą uparcie, że przybyli tu zza morza, z bardzo daleka...” I jeszcze jeden cytat z relacji tego kronikarza: „Znajduje się w grotach Indian szmaragdy. Przepiękne... Obrobione miały zostać przez Indian... Mają formy bądź kuliste, bądź stożkowate... Zupełnie nie można zrozumieć, jak bez stali lub żelaza (których nie znają) można to było osiągnąć”. Inny kronikarz, ojciec Joseph de Acosta, który przez czas dłuższy przebywał w Limie, interesował się pochodzeniem Indian. Trzeba zrozumieć, że w czasach, kiedy obowiązywały kanony Starego i Nowego Testamentu niełatwo było znaleźć odpowiedź na to pytanie. Dochodzi on w końcu do wniosku, że wszystkie kontynenty musiały się kiedyś ze sobą komunikować. A jeśli nie pomostty między kontynentami to łańcuchy wysp (co również usłyszał od Indian ) umożliwiały wędrówkę całych ludów. Zarówno Acosta jak i inni kronikarze mówią nie tyle o jeziorze Titicaca, ile o wyspie, którą tak samo nazywają. Natomiast prawie wszyscy podkreślają, że opowieści Indian mówią nie tyle o jeziorze, ale o lagunie. Pisze np. w 1553 roku Francisco Lopez de Gomara: „Indianie twierdzą, że przybyli z laguny Titicaca, około 200 kilometrów od Cuzco”. Augustin de Zarate pisze: „...nazwano go Wirakoczą, co znaczy »piana, albo tłuszcz morza«... Indianie wierzą, że przybył z laguny Titicaca”. Pedro Gutierrez de Santa Clara pisze: „Pierwsi królowie indiańscy mieli pochodzić z wyspy Titicaca leżącej na lagunie bardzo głębokiej”. Wszystkie te cytaty, wszystkie te źródła wskazują, że pewne legendy, pewne fragmenty pradziejów Indian przekazywane kronikarzom przez Indian południowoamerykańskich są prawie identyczne z tymi, jakie zawarte są w opowieści Białego Niedźwiedzia. A przecież owych Indian z południa nie łączyły i nie łączą żadne kontakty z Indianami plemienia Hopi. Chyba że łączy ich wspólna przeszłość, której owe legently są wyrazem, jak gdyby przekazem pozwalającym sięgnąć w zamierzchłe, pokryte mrokami dzieje. Czas więc by zająć się tym elementem owych przekazów, który wydaje się najbardziej zagadkowy.
Wirakocza Imię to, jak to można było zauważyć, pojawia się w relacjach kronikarzy hiszpańskich XVI wieku nader często. Zresztą pojawią się tam ono znacznie częściej, niż miałem tu okazję cytować. Wszyscy piszący o Ameryce czasów przedkolumbijskich podają, że Wirakocze odgrywali w legendach Indian olbrzymią rolę. Nasza Wielka Encyklopedia Powszechna tak informuje o Wirakoczach: „Wirakocza - Virakocha, w wierzeniach Inków najwyższa istota, bóg Słońca, stwórca wszechrzeczy... który czas jakiś przebywał na ziemi nauczając lud, nagradzając dobrych i karząc złych”. Z tego, co dotychczas zostało powiedziane widać, że raczej rzadko wspominają Indianie o Wirakoczach jako o bogach, natomiast znacznie częściej mówią o nich jako o wyjątkowych ludziach. Pisze Blumrich: „W relacjach hiszpańskich kronikarzy poświęconych przeszłości Ameryki Południowej, wszystkie ważniejsze wydarzenia znajdują się pod przemożnym wpływem Wirakoczów. Byli oni i pozostają dla nas istotami zagadkowymi. Już opis ich zewnętrznego wyglądu jest zdumiewający. Posiadali białą skórę, długie blond włosy, byli wysocy i nosili brody. Takimi pozostali nie tylko w pamięci Inków, ale i innych bardzo od siebie oddalonych plemion. Dlatego też samych Hiszpanów przez dłuższy czas nazywano Wirakoczami”. Co można z wszystkich znanych nam przekazów wywnioskować na temat owych niezwykłych istot? Zacznijmy od tego, że imię „Wirakocza” rzadko kiedy używane bywa bez imienia dodatkowego. Np. Tocapo Wirakocza, Yamaymana Wirakocza, Tikiwirakocza, Huirawirakocza itd. (Dodajmy, że przedrostek „tiki” jest często spotykany na wyspach Pacyfiku.) Otóż wynika z tego wszystkiego, że „Wirakocza” jest nie tyle imieniem własnym, ile pewnym wspólnym mianownikiem. Nie dotyczy więc ono najprawdopodobniej jednej, konkretnej osoby, ale służy do tego, by określić nim członka jakiejś grupy osobników. Należy więc mówić o wielu Wirakoczach. Wyczyny Wirakoczów były niezwykle. Zbudowali Tiahuanaco (pociolino w czasie jednej nocy), zbudowali Cuzco, mogli, jak poetycznie pisze jeden z kronikarzy „góry zamieniać w doliny, a płaszczyzny w góry”, ze skał wydobywali wodę (skąd my to znamy?). Na ich rozkaz zbudowane zostały wodociągi i tarasy (o czym będzie jeszcze mowa). I wreszcie najważniejsze: potrafili latać. Wspominają o tym wszystkie legendy i co ciekawsze, uważa się to za zdolność zupełnie zrozumiałą. Jeden ze wspomnianych kronikarzy tak pisze: „Inkowie, którzy nigdy przedtem Hiszpanów nie widzieli, sądzili, że przybyli oni z nieba. Dlatego też zaatakowali ich dopiero wtedy, kiedy przekonali się, że i Hiszpanie są ludźmi, i to śmiertelnymi”. Kronikarz, który fakt ten relacjonuje, dowiedział się o tym na terenie dzisiejszej Panamy - nie trzeba chyba dodawać - dość oddalonej od Peru. Indianie byli tam przekonani, że Hiszpanów nie można zranić, podobnie jak niegdyś Wirakoczów. Podobny stosunek do białych mieli początkowo Indianie na terenie całej Ameryki Południowej. I wreszcie, jeszcze jeden element powtarzający się we wszystkich legendach. Według tych przekazów Wirakocze opuszczając tubylców mieli odlecieć do nieba. Molina tak realistycznie opisuje ów odlot Wirakoczów (na podstawie, rzecz jasna, relacji Indian), że przypomina to współczesne relacje ze startu rakiety. „Światło, jakie towarzyszyło temu odlotowi do nieba było tak silne, jak światło Słońca i huk był olbrzymi”. W wielu wreszcie przekazach spotyka się opisy rozmaitych aparatów służących do latania. Kilku kronikarzy podaje, że Wirakocze unosili się znad fal morskich. Fakt ten wiąże się prawdopodobnie z treścią imienia Wirakocza, które, jak to już powiedziałem oznacza „pianę morską” lub „tłuszcz unoszący się na falach”. Blumrich tłumaczy to w sposób następujący: „Słów piana czy tłuszcz nie należy rozumieć jako jakiejś przenośni. W wypadku np. motorówki termin piana byłby zrozumiały. Tyle tylko, że ówczesne łodzie były zbyt wolne, aby wywołać na wodzie pianę. Natomiast pojawienie się takiej piany byłoby możliwe w przypadku oddziaływania jakiegoś aparatu, który, sunąc po powierzchni morza, uniósłby się następnie do góry. Nietrudno też sobie wyobrazić, że podobny aparat zostawiłby na wodzie ślady tłuszczu. Obydwa te terminy nie wykluczają się nawzajem także w odniesieniu do jakiegoś aparatu latającego i, co więcej, potwierdzałyby opis tak często w kronikach spotykany: o istotach sunących po wodzie i unoszących się do nieba”. Dodajmy do tego, że wszystkie przekazy mówią o wysokich umiejętnościach technicznych Wirakoczów. Przykładem takich umiejętności są wspaniałe budowle, jakie mieli wznieść, tarasy, które budowali, kryształ, o którym była mowa, obróbka szmaragdów - wszystko to świadczy o ich cywilizacyjnej wyższości nad Indianami. Ponadto wszystkie bez wyjątku legendy mówią o tym, że Wirakocze uczyli Indian wykorzystywania roślin, hodowli zwierząt itp.
Dla przypomnienia, jak Indianie traktowali pierwszych białych Europejczyków, z którymi się zetknęli, pozwolę sobie zacytować mało u nas znany notatnik Krzysztofa Kolumba z jego pierwszej podróży do Ameryki. 12 października 1492 lądował Kolumb na wyspie, którą nazwał San Salvador. Dwa dni później żeglował wzdłuż brzegów wyspy i zanotował: „niektórzy z tubylcy przynoszą nam wodę, inni żywność. Kiedy zauważyli, że nie zamierzamy lądować, skoczyli do wody i zaczęli płynąć w naszym kierunku. (Z ich gestów) zrozumiałem, że chcieli się dowiedzieć, czy przybywamy z nieba. Jakiś stary mężczyzna wszedł na statek, drugi wzywał mężczyzn i kobiety, aby przybyli i zobaczyli istoty, które przybyły z nieba”... 6 listopada 1492 przybył Kolumb do wioski leżącej na południowym krańcu dzisiejszej Kuby. „Kiedy zamierzaliśmy odpłynąć, więcej niż 500 mężczyzn i kobiet chciało się zabrać z nami, sądząc, że Hiszpanie wracają z powrotem do nieba”. 12 listopada 1492 notuje Kolumb na Haiti: „Zauważyliśmy dwie dziewczyny, których skóra była tak biała, jak gdyby urodziły się w Hiszpanii”. l6 grudnia 1492: „Po południu przybył na pokład statku król. Dałem mu do zrozumienia, że statek należy do króla Kastylii. Ale ani ten Indianin, ani znajdujący się na statku tłumacze nie chcieli temu wierzyć. Uważali, że Hiszpanie przybyli z nieba i że król Kastylii panować może tylko w niebie”. 21 grudnia Kolumb notuje, że tubylcy ofiarowują przybyszom wszystko, co posiadają. A czynią to dlatego, że nie ulegało dla nich najmniejszej wątpliwości, iż Hiszpanie przybyli z nieba. Tak samo uważali Indianie ze wszystkich innych wysp, mimo że powiedziano im, co powinni o Hiszpanach wiedzieć. Blumrich dodaje, że olbrzymią stratą dla naszej wiedzy o przeszłości jest fakt, iż ani Kolumb, ani nikt z jego ludzi nie starał się dowiedzieć, jakie jest źródło tego powszechnego przekonania o niebieskim pochodzeniu przybyszy. To przekonanie panowało wśród Indian w całej Ameryce Środkowej i Południowej, i wśród wszystkich plemion, niekiedy oddalonych od siebie o siedem tysięcy kilometrów. Nie ulega wątpliwości, że przekonanie o niebiańskim pochodzeniu człowieka białego było głęboko zakodowane w pamięci zbiorowej Indian. Trudno zaś sądzić, że zrodziła je jedynie chęć przypodobania się najeźdźcom... Co więc o owych istotach zwanych Wirakoczami można na podstawie wszystkich tych przekazów powiedzieć? Wszystko wskazuje na to, że istoty takie istniały. Nie chciałbym zbytnio się rozpraszać, ale nie mogę nie wspomnieć, że Blumrich we wszystkich prawie cytowanych przez niego kronikach doszukał się informacji o znajdowanych, w czasach kiedy były pisane, kościach ludzkich, należących do istot o wiele wyższych i potężniejszych niż Indianie. Giganci byli na Ziemi... Nie tylko więc Biblia o tym informuje, ale i kroniki autorów, których ciekawości i dociekliwości zawdzięczamy to, że przynajmniej cząstka historii Indian dotarła do naszych czasów. Z pewnością było wielu Wirakoczów. Ich wiedza i kultura, ich moralność - stały o wiele wyżej niż wiedza, kultura i moralność jakiejkolwiek żyjącej wówczas grupy ludzkiej. Być może w wielu dziedzinach osiągnęli oni poziom, do jakiego nam jeszcze daleko. Czyż więc dziwić się należy, że Indianie widzieli w nich istoty obdarzone boską mocą? Byli dla nich bogami, albo półbogami, jak w mitach greckich. Późniejsi królowie Inków, dla dodania sobie powagi wywodzili swój ród od Wirakoczów. (Manco Capac, pierwszy król Inków, miał przbyć z nieba nad jezioro Titicaca). ...Sądzę, że Czytelnik bez trudu dostrzegł podobieństwo między Kaczynami a Wirakoczami. Podobieństwo takie nie może być tylko dziełem przypadku, szczególnie, że uwidocznia się ono w drobnych nawet szczegółach. O poziomie cywilizacyjnym Indian przed pojawieniem się Inków wiemy niewiele. Pisze Blumrich: „Rozwój cywilizacyjny tego rejonu nie ilustruje typowej krzywej, która przebiegałaby od stanu prymitywnego do stanu rozwiniętej cywilizacji. Wprost przeciwnie. A dowodem tego są zagadkowe, najpiękniejsze na całej półkuli zachodniej budowle, budowle Tiahuanaco”. Tiahuanaco O tym, że czas narodzin Tiahuanaco kryje się w mroku pradziejów Ameryki Południowej, pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów. Chodziło o to, by udowodnić, że jest to miasto starsze od wszystkich kultur środkowo- i południowo-amerykańskich i jest jeszcze jednym argumentem na rzecz „hipotezy południowej”. Przypominam: nigdzie nie znajdujemy odpowiedzi na pytanie, kiedy miasto to powstało. Było ono, jak powiada Ciera de Leon, zawsze. Zawsze rzucały wyzwanie logice owe wspaniałe resztki niezwykłych
budowli, które nigdy nie zostały przywrócone do pierwotnego blasku. Ruiny milczały i jednocześnie krzyczały swoją obecnością. Gdyby i one znikły, a wieść o Tiahuanaco wywodziła się jedynie z kronik lub po dziś dzień pozostała jedynie fragmentem tradycji ustnej, wszystko wyglądałoby, jak pełna tajemnic bajka. Ale ruiny istnieją i rzucają wyzwanie tym wszystkim, którzy chcieliby do nich przyłożyć klasyczny schemat rozwoju społecznego. Tiahuanaco jest starsze od Inków. Jest starsze od okresu bezkrólewia i starsze od wszelkich wzorców na kontynencie amerykańskim. Budowle Tiahuanaco zakończyły swoje życie społeczne w wyniku katastrofy żywiołowej. To nie ulega dzisiaj wątpliwości. Kronikarz hiszpański z XVI wieku pochodzenia inkaskiego - Salcamayhua pisze, „że Wirakocza przeklął to miejsce i zalał je wodami”. Tego rodzaju katastrofa pozwoliłaby zrozumieć, dlaczego miasto zostało opuszczone i dlaczego następuje tak długa luka w przekazach dotyczących Tiahuanaco. Hipotezy uprzednie, mówiące, że Tiahuanaco zostało zniszczone w wyniku jakiejś wojny, nie wyjaśniały wszystkich innych aspektów historii tego rejonu. W każdym razie takiej przyczynie zniszczenia miasta nie towarzyszyłaby luka w przekazach, gdyż hipotetycznie nawet zwycięska strona przekazałaby przyszłym pokoleniom przynajninicj wieść o zwycięstwie. Francuz Michel-Claude Touchard w swojej książce „Archéologie mysterieuse” („Tajemnicza archeologia”) powołuje się na wielu autorów, którzy zgadzają się z Poznanskym, że Tiahuanaco było pierwotnie portem i to portem morskim, zniszczonym przez gigantyczny kataklizm. Autor pisze: „Geografowie dochodzą dziś do przekonania, że Tiahuanaco było niegdyś portem Oceanu Spokojnego... A końcem portu morskiego, jakim było Tiahuanaco mogła być tylko powódź”. Tiahuanaco portem? Jak wiadomo, Poznansky i inni badacze odkryli na dnie dzisiejszego jeziora Titicaca nie jeden lecz dwa porty, ale ostatecznie mogły to być porty jeziora. Jak jednak wspominałem, wielu kronikarzy pisząc o przekazach dotyczących jeziora Titicaca wspomina o nim właśnie jako o lagunie, o zatoce, a nie o jeziorze. Blumrich na szalę dyskusji rzuca argument bardzo ważki, a mianowicie przyrodę. Cóż widzimy dzisiaj wokół Tiahuanaco? Leży ono na wysokości czterech tysięcy metrów, a krajobraz wokół ruin jest wprawdzie piękny, ale jednocześnie ponury. Ponadto jest to krajobraz terenów prymitywnych, nie urozmaiconych żadnym gospodarstwem wiejskim. Żadnych gospodarstw, a przecież na stromych zboczach, aż po szczyty gór wznoszą się... tarasy! (fot. 14). Tarasy służące, jak wiadomo, uprawie i nawadnianiu! Widok tych tarasów ciągnących się przez setki kilometrów, w klimacie surowym i zimnym, to rzeczywiście wyzwanie rzucone wszelkiej logice. Nie trzeba być poszukiwaczem cudów czy fantastyki, aby zadać sobie pytanie, dlaczego ktoś, mając do dyspozycji płaskie obszary ziemi nadającej się do uprawy, buduje na wysokości czterech tysięcy metrów, jakże trudne do wzniesienia na stromych zboczach i wymagające niemałej techniki, tarasy nawadniające – i to tarasy ciągnące się w stronę coraz to wyższych szczytów, gdzie uprawa staje się już właściwie niemożliwa. Dlaczego i po co?! Otóż odpowiedź na to pytanie jest dość prosta. Nikt takiego głupstwa nie popełnił. A nikt takiego głupstwa nie popełnił dlatego, że kiedy tarasy te budowano, Tiahuanaco leżało o wiele, wiele niżej, a wokół miasta panował klimat tropikalny. Przypomnijmy co na ten temat mówią kronikarze – źródło wszelkich wiadomości o Tiahuanaco i jego legendarnych dziejach. Inka Garcilaso przekazuje słowa swego krewnego, autentycznego Inki z rodu królewskiego: „Musisz wiedzieć, że w dawnych czasach cały ten teren, który widzisz, pokryty był lasami i roślinnością”. Tak mówił Inka z Cuzco. A inny kronikarz, Avila, notując relacje Indian zamieszkałych tysiące kilometrów bardziej na północ, pisze: „...mówili oni, że wszystkie te tereny znajdowały się dawniej w klimacie ciepłym. Kwitło tu rolnictwo, żyło wiele ptaków i zwierząt...” Ów Avila dodaje, że Indianie z gór, którzy mu historię tych terenów przekazywali, pochodzili znad morza, a wieść o żyznych ziemiach wokół Tiahuanaco przechowywali jak wspomnienie o utraconym raju. Pozostały jednak tarasy. Jeśli zaś wokół Tiahuanaco panował ciepły, a może nawet gorący klimat, to dlaczego ludność wznosiła tarasy na zboczach, a nie uprawiała ziemi w dolinach? Ale na to pytanie odpowiemy wtedy, gdy za Blumrichem będziemy się starali zrekonstruować dzieje Indian i dzieje tej części Ameryki Południowej. * *
*
Opierając się więc na przekazach kronikarzy, na opowieściach Indian i na rozłożeniu geograficznym kultur kontynentu amerykańskiego, dochodzimy do wniosku, że ich początek wiąże się z Ameryką Południową i ślady tej najdawniejszej kultury odnajdujemy w wyjątkowej technologii budowlanej na
terenach, które później znalazły się pod panowaniem Inków. Możemy z tych opowieści i kronik domyślić się, że przed owym legendarnym, pierwszym królem Inków o imieniu Manco Capac, ludność tamtejsza żyła na niskim poziomie kulturalnym i cywilizacyjnym. Przy czym okres ten nastąpił w wyniku jakiegoś kataklizmu, który był końcem wysoko rozwiniętej kultury Tiahuanaco. Kultura ta kwitła przed czasami upadku i przed powstaniem jakiejkolwiek ze znanych nam kultur Ameryki Południowej czy Środkowej. Wiemy z tych legend czy opowieści, że panował tutaj klimat tropikalny albo subtropikalny. Wiemy ze wszystkich tych legend, że żył tu Wirakocza, albo też żyli tu liczni przedstawiciele Wirakczów. I dowiadujemy się też, że ani Wirakocze, ani sami Indianie nie pochodzili z Tiahuanaco, ale przybyli zza morza. Przy czym fakt ten potwierdzony jest w wielu różnych formach legendarnych przekazów. Wreszcie, znajdujemy w tych przekazanych nam przez kronikarzy opowieściach bardzo ważną informację mówiącą, że wody, nad którymi leżało Tiahuanaco były to wody laguny, stanowiącej część morza. W ten sposób otrzymujemy potwierdzenie pewnych faktów poprzez dwie, jakże różnorakie formy przekazu. Z jednej strony opowieści i legendy przekazane przez kronikarzy hiszpańskich, a z drugiej - żywa, przechowywana i czczona tradycja. Mówię, rzecz jasna, o treści przekazu zawartego w opowieści Białego Niedźwiedzia. Dodać tylko trzeba, że wspomnienia przechowywane w tradycji Indian Hopi zawierają przekaz dotyczący epok znacznie starszych od tych, o jakich wspominają kronikarze. Owe wcześniejsze dzieje zyskują więc w ten sposób na wiarygodności i na wiarygodności zyskuje to wszystko, co dotyczy Kaskary i Kaczynów. Aztekowie i Majowie Zanim przejdziemy do dalszego toku pasjonującej wycieczki w odległą przeszłość kontynentu amerykańskiego, kilka słów jeszcze o tym, jakie owa przeszłość znajduje odbicie w legendach i przekazach innych grup Indian amerykańskich, a przede wszystkim Azteków i Majów. Obydwie te grupy, jak wiadomo, utworzyły w Ameryce Środkowej dwie wspaniałe cywilizacje. Warto więc poznać mitologie tych grup etnicznych i porównać je z mitologią Indian z plemienia Hopi. Jeśli idzie o Azteków, to Blumrich, z punktu widzenia interesujących go wątków, przewertowal książkę ojca Diego Durana, klasyczne dzieło poświęcone właśnie Aztekom. Książka Durana napisana została i wydana w XVI wieku, później zaginęła i odnaleziona została dopiero w połowie wieku XIX w Bibliotece Narodowej w Madrycie. Aztekowie są jednym z siedmiu plemion, które pierwotnie zamieszkiwały południowy zachód dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Sześć z tych plemion wywędrowało na południe, a siódme Aztekowie, jak pisze Duran: „tak długo zamieszkiwało te tereny, aż i jemu Bóg polecił, by wywędrowało na południe”. Nowe tereny, które Aztekowie zajęli dla osiedlenia się były „Ziemią przez Boga obiecaną”. (Jeszcze raz ten termin...) Niektóre elementy tej relacji nie tylko są zbieżne, ale wręcz identyczne z fragmentami opowieści Białego Niedźwiedzia, w których mowa jest o okresie wędrówek Indian. Dla przykładu: według legend Indian Hopi, klan Azteków miał pojawić się niegdyś w Oraibi (świętym mieście Hopi), został stamtąd usunięty i rozpoczął ponowną wędrówkę na południe. Dokładnie to samo o swojej przeszłości opowiadają Aztekowie. Swoje wędrówki na południe przerywali oni dla krótszych lub dłuższych okresów życia osiadłego. To samo znajduje się w opowieściach Hopi. U obydwu znajdujemy fakty świadczące o daleko idącym poskuszeństwie wobec rozkazów Boga. Różnica jest tylko ta, że o ile Indianom Hopi rozkazy te przekazywali Kaczyni, to Aztekowie wykonywali polecenia Quetzalcoatla i jego siedmiu pomocników. Ów Quetzalcoatl zajmuje ważne miejsce w relacji ojca Durana, który przyznaje, że nie wie właściwie, co o tym bogu myśleć - bogu, który towarzyszy stale wędrówkom Azteków. Nie zapominajmy, że są to wszystko przekazy ustne sięgające setek, a nieraz tysięcy lat wstecz. Otóż Quetzalcoatl wydaje się być identyczny z Wirakoczą Inków. Za chwilę do tego ciekawego elementu legend azteckich wrócę, ale chcialbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden wspólny fragment legend Hopi i legend azteckich. Otóż w legendach obydwu tych grup indiańskich niezwykle ważne miejsce zajmują liryczne, nostalgiczne wspomnienia o życiu w krainie, którą musieli opuścić i do której nie ma powrotu. Zarówno legendy Azteków, jak i legendy Indian Hopi mówią o przepłynięciu Wielkiej Wody i o trudnych początkach w nowym dla rozbitków świecie (jak widzimy, co parę tysięcy lat Ameryka staje się Nowym Światem). I ni stąd, ni zowąd w obydwu relacjach spotykamy ten sam szczegół, nie mający na pierwszy rzut oka większej wagi. Chodzi o to, że obydwie relacje podają, iż uciekinierzy opuszczając z musu swój kraj zabrali ze sobą
nasiona różnych roślin. Jak się przekonamy, sprawa to wcale nie drugorzędna, a ponadto informacja nader konkretna, łącząca ze sobą tradycje tak odległych od siebie grup indiańskich. Co więcej wymieniane są tu i tam te same rośliny, jak: kukurydza, papryka, pomidory, fasola i inne. Sięgnijmy teraz do legend Majów, które znajdujemy szczegółowo spisane w słynnej księdze Popul-vuh. Księga ta powstała pod koniec XVI wieku. Pisana jest w języku Kicze i podaje dzieje, albo raczej pradzieje Majów. Nie dziwmy się, że Blumrich z satysfakcją odnotowuje te wątki, które jako żywo przypominają opowieść Białego Niedźwiedzia. Bowiem i w legendach Majów powtarzają się wspomnienia o kraju wszelakiej szczęśliwości, który miał nazywać się Tulan. „Pewnego dnia powiedzieli bogowie (w liczbie mnogiej! - A.M.) że wszyscy musimy kraj ten opuścić i odnaleźć inny, w którym osiądziemy”. Opuścili więc praojcowie Majów Tulan i rozpoczęli długą, długą wędrówkę: „Musieliśmy przeprawić się przez morze i uczyniliśmy to (proszę zwrócić uwagę na to wyjaśnienie - A.M.) po kamieniach które leżały w jednej linii”. Kamienie leżące w jednej linii i umożliwiające przeprawę przez morze? Oczywiście, chodzi tu o metaforę. Chodzi tu nie o kamienie, ale o leżące w jednej linii wyspy. Od wyspy do wyspy wiodła więc droga przodków Majów. Dokładnie tak samo brzmiała relacja Białego Niedźwiedzia. Osiedlili się więc przodkowie Majów na nowym lądzie, który „szybko wysychał” (!). A potem znów się rozpoczęła wędrówka: „wiele miast zostało założonych i następne pokolenia ciągnęły historię dalej”. A więc i tu mamy swego rodzaju replikę relacji Białego Niedźwiedzia. Tyle że w języku Kicze, włączoną do dziejów innego plemienia. Popol-Vuh nie podaje przyczyn wszystkich tych wydarzeń. Nie wyjaśnia okoliczności, które zmusiły Majów do wędrówek. Ale przecież poza tym szczegółem i kilkoma innymi, opis jest prawie identyczny. W obydwu relacjach mamy odwołanie się do decyzji istot - półbogów, którzy w legendach Majów mają wymiary ludzkie. W każdym razie posiadają ciało i są stale widoczni. Krótko mówiąc, w legendach Majów i Azteków znaleźć można wiele elementów potwierdzających, z innego jak gdyby źródła, to, co było treścią opowieści Białego Niedźwiedzia, jak też i to, czego kronikarze hiszpańscy dowiedzieli się z ust Inków. Pisze Blumrich: „Wszystko się nawzajem uzupełnia. Topografia krajów, nazwy poszczególnych rejonów, nazwy miast... Wszystkie szczegóły tej analizy tworzą jedną całość i dają się złożyć w jedno wydarzenie, które rozpoczyna się na wschodnim brzegu tonącego kontynentu. Stąd ruszyli przodkowie Azteków, Majów, Hopi i Inków w swoją daleką wędrówkę”. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić, że znany z legend Majów Tulan spoczywa na dnie oceanu i że jakikolwiek historyk może to uznać za fakt sprawdzony. Ale czy dlatego wolno nam nie doceniać wagi tej niezwykłej rewelacji? Warto również podkreślić, że Aziekowie, podobnie jak i Indianie ze szczepu Hopi, mieli w jakimś sensie zapowiedziane przybycie Hiszpanów, co nie tylko jako fakt jest zdumiewające, ale stanowi niezwykłej wagi ogniwo łączące relacje dwóch tak różnych i tak od siebie oddalonych szczepów. Powiada jeszcze Blumrich: „Bez trudu można już dzisiaj wykazać, że Azteków, Majów, Inków i Indian Hopi łączy wspólny los i wspólna przeszłość. Wszystkie te ludy indiańskie pochodzą z Kaskary, ich przodkowie przywędrowali na kontynent, a tu ich drogi rozeszły się”. Śledząc wraz z Blumrichem prehistorię Indian południowo-amerykańskich staraliśmy się wykazać, że wszystko wskazuje na to, iż niezwykła wiedza historyczna, którą sobie z pokolenia na pokolenie przekazują Indianie Hopi, znajduje potwierdzenie w legendach plemion czy ludów które, wydawać by się mogło, nie miały ze soby żadnych punktów stycznych. W całym tym dowodzie jedna sprawa, ze zrozumiałych względów zainteresowała mnie szczególnie, a mianowicie owi odpowiednicy Kaczynów - Wirakocze. Dlatego też postanowiłem sprawdzić, co też na ten temat mają do powiedzenia inni autorzy - ci, którzy znacznie wcześniej tematyce tej poświęcili swoje prace. Alan i Sally Landsburgowie, znani skądinąd popularyzatorzy radia amerykańskiego, w swojej książce zatytułowanej „W poszukiwaniu wielkich tajemnic przeszłości” przypominają pewien fakt nieznany być może Blumrichowi, albo może przez niego zapomniany, iż pierwsi Hiszpanie, którzy wylądowali na brzegu dzisiejszego Peru, przywitani zostali przez Inków okrzykami: „Wirakocza!” Tubylcy mieli imię to powtarzać z respektem. Przy czym fakt ten miał podobno miejsce za każdym razem, gdy tubylcy po raz pierwszy stykali się z Hiszpanami. Pizarro, posuwając się w głąb lądu, wszędzie spotykał się z wyrazami podobnego szacunku, i wszędzie konkwistadorów uważano za Wirakoczów. Na dworze Atahualpy oddawano mu cześć jako bogowi, który
zstąpił na Ziemię - jako Wirakoczy. W książce „Zdobycie Peru” historyka angielskiego Williama Prescotta cały rozdział poświęcony jest bogom Inków. Znajdują się tam dokładnie te same relacje (oparte zresztą również na materiałach kronikarzy hiszpańskich) dotyczące stosunku tubylców do najeźdźców. Tubylcy widzieli w konkwistadorach białych, brodatych bogów, którzy niegdyś pojawili się na wyspie jeziora. Landsburgowie zaś dodają: „Relacja ta przypomina legendy azteckie związane z ich Quetzalcoatlem, który przybył pod taką samą postacią i z taką samą misją (cywilizacyjną). Analogia jest tym bardziej zdumiewająca, że nie istnieją żadne ślady mówiące o możIiwości porozumienia się czy komunikowania się między sobą obydwu tych narodów, a wszystko wskazuje, że w ogóle nie wiedziały o sobie...” Autorzy książki informują także, że kiedy Inkowie odkryli (a więc istniało ono przed nimi) leżące niedaleko jeziora Titicaca miasto (chodzi o Tiahuanaco) byli przekonani, że zostało ono zbudowane przez Wirakoczę. Landsburgowie opierając się na uznanych w tej dziedzinie autorytetach dowodzą, że jest rzeczą zupełnie niemożliwą, by Inkowie wymyślili sobie białych bogów z brodami. Siegfried Huber w swojej ksiązce „W krainie Inków” powtarza wiele wspomnianych już faktów i dodaje od siebie: „Powitanie, jakie zgotowali (Indianie) obcym przybyszom byłoby całkowicie niezrozumiałe bez jakiejś starej tradycji - to znaczy, gdyby nie zetknęli się oni kiedyś, w dawnej przeszlości, z podobnymi istotami, na których powrót czekali”. Landsburgowie stawiają tu „kropkę nad i” pisząc jednoznacznie, że Hiszpanie poprzedzeni byli w Ameryce Południowej przez białych bogów. U Inków był to Wirakocza, u Azteków Quetzalcoatl, a u Majów (nie wiadomo dlaczego Blumrich o tym dowodzie zapomniał) Kukulkan, który na rzeźbach przedstawiany jest z brodą i który miał zbudować ich legendarne miasto Majapan. Czy można to wszystko złożyć na karb przypadku? Nie znam się na matematyce, ale szansa, aby był to przypadek jest chyba taka sama, jak na to, by spotkało się dwoje ludzi o tych samych liniach daktyloskopijnych... Autorzy interesujący się tymi problemami wskazują na podobieństwo istniejące między wymienionymi tu bogami. Zawsze są to istoty poświęcające się działalności, jak gdyby - misjonarskiej. Udzielają tubylcom porad i wskazówek nie tylko praktyczmch, ale także natury etycznej czy prawnej. Skąd wówczas, przed kilkoma (jeśli nie więcej) tysiącami lat wziąć się mogli ludzie rozporządzający niezwykłą techniką i upowszechniający wzory etyczne przypominające najszlachetniejsze wzory współczesne. Nic nie wiemy o istnieniu cywilizacji, która mogłaby tych czasach wysłać podobnych misjonarzy. Nie oznacza to oczywiście, że takiej cywilizacji nie było. Skoro zaś mowa o technice... Opowiada Alan Landsburg: „W Sacsahuaman (stara forteca Inków w Andach) w jednym z murów znajduje się kamień, na którym wyryty jest wąż. Głowa tego węża charakteryzuje się niezwykłą wyrazistością. Według miejscowej legendy żołnierze przed wyruszeniem na bój umieszczali swoją pięść we wgłębieniu utworzonym przez głowę węża. Miało to na celu wchłonięcie w ten sposób siły i odwagi, dzięki którym pokonać mieli wroga. Historia ta opowiada Landsburg - specjalnie by mnie nie zainteresowała, gdyby nie to, że w mojej obecności umieszczona we wgłębieniu bnsola zaczęła się obracać jak szalona, pod wpływem jakiejś nieznanej siły... Niełatwo znaleźć wytłumaczenie dla tego zjawiska. Kamień posiada niewątpliwie jakieś nieznane właściwości elektromagnetyczne. Ale w jaki sposób dowiedzieli się o tym prymitywni mieszkańcy tej fortecy? Tylko ktoś uzbrojony w wiedzę gdzie indziej zdobytą mógł wykorzystać kamień dla jego niezwykłych właściwości”. ...Nie chciałbym wszelako być posądzony o jednostronność. Różnorakie bowiem są hipotezy dotyczące poruszanych tu faktów. Pisze P. Disselhof w wydanej w 1961 r. książce pt. „Sztuka dawnej Ameryki”: „Jeśli idzie o Tiahuanaco, brane są pod uwagę dwa zdecydowanie przeciwstawne punkty widzenia. W jednym obozie znajdujemy romantyków i marzycieli, którzy uważają je za kolebkę ludzkości i sądzą, że kwitł tutaj kult pogański liczący sobie ponad dziesięć tysięcy lat. W drugim obozie znajdujemy badaczy, którzy, jak Bennet, sądzą, że Tiahuanaco było po prostu miejscem pielgrzymek... Dlatego właśnie zbudowano je w głębokiej pustyni, gdzie gęsta populacja nie mogłaby znaleźć warunków do życia”. Otóż nie wydaje nam się, aby można było przejść do porządku dziennego zarówno nad relacjami kronikarzy hiszpańskich, jak też i nad wszystkimi legendami, które wskazują, że bliższa prawdy jest chyba owa hipoteza romantyczna. Jak zresztą zrezygnować z tego poglądu, który widzi początki cywilizacji wokół Tiahuanaco w dalekiej bardzo przeszłości, skoro na wyżynie Marcahuasi (o Marcahuasi pisałem obszerniej w mojej poprzedniej książce) znaleziono rzeźbę przedstawiającą... stegozaura - dziesięciotonowego dinozaura! A w Tiahuanaco odkryto płaskorzeźbę wyobrażającą toksodonta, który żył w trzeciorzędzie (!). Ażeby wszystko jeszcze ubarwić dodajmy, że podczas wykopalisk znaleziono w Tiahuanaco kości
roślinożernego zwierzęcia, które miało trzy metry długości... Na tropie Kaskary O możliwości istnienia jakiegoś lądu na Pacyfiku, lądu, który miał się niegdyś pogrążyć w oceanie pierwszy wspomniał w sposób naukowy zoolog Philip Lutley Sclater (1829-1913). Doszedł on do wniosku, że obecność lemurów w Azji i Afryce może być wytłumaczona jedynie faktem istnienia takiego właśnie lądu, który stanowiłby pomost między Malajami a Madagaskarem. Nazwał ten kraj Lemurią. Pierwszym zaś, który tą hipotezą zajął się poważnie, był Anglik A. Gould, który napisał na ten temat w roku 1854 pracę naukową. Ostatnio hipoteza, zakładająca istnienie w przeszłości jakiegoś lądu na Oceanie Spokojnym, zyskuje zwolenników, a przed kilku laty geografowie zaczęli na serio interesować się ową hipotetyczną „Pacyfidą”, jak nazwano ów ląd na Pacyfiku (będzie jeszcze o tym mowa w ostatnim rozdziale tej książki, kiedy wspominam o pracy prof. Louis Claude Vincenta). Chodziłoby tu o olbrzymi obszar znany dzisiaj jako Oceania, czyli wyspy na Oceanie Spokojnym nie będące częścią żadnego kontynentu. Całkowity obszar Oceanii obejmuje przestrzeń większą od powierzchni Azji. Jeśli idzie o ludność Oceanii, to panują na temat jej pochodzenia najróżnorodniejsze hipotezy. W dużej części składa się ona z potomków przybyszy, którzy docierali tu w różnyeh okresach historycznych. Za miejsce pochodzenia tych przybyszy jedni przyjmują Azję, a inni - Afrykę bądź Amerykę. Blumricha, i nas oczywiście, interesują wszystkie dowody, jakie przemawiają za istnieniem takiego lądu - obojętnie, jaka będzie jego nazwa - Kaskara, Pacyfida czy Mu. Chodzi więc o dowody archeologiczne, etnograficzne, antropologiczne, no i oczywiście o takie, które przetrwały w pamięci ludów zamieszkujących nie tylko Oceanię, ale i okoliczne kontynenty. A takich dowodów - dowodów i śladów jest, jak twierdzi autor książki i jak się o tym przekonamy, co niemiara. Pisze na przykład Blumrich: „Jest rzeczą wstrząsającą, że w całej Oceanii odnajduje się nie tylko budowle megalityczne, ale i technikę budowlaną - dokładnie takie same, jakie spotyka się w Ameryce Południowej”. Oczywiście, nie całkowicie identyczna to technika i nie taka sama architektura, ale bez trudu można sporządzić całą listę wysp i archipelagów, na których napotyka się piramidy schodkowe (na Hawajach, Nowej Zelandii, Pitcairn, Nowej Gwinei, Nowych Hebrydach) jako żywo przypominające podobne budowle w Ameryce. Thor Heyerdahl tak pisze o podobieństwie zachodzącym między architekturą piramid wysp polinezyjskich a architekturą piramid południowo- i środkowoamerykańskich. „Większe piramidy schodkowe na Tahiti, Tonga czy spokrewnione z nimi piramidy na Hawajach jeśli idzie o ich wielkość, formę i sztukę wykonawstwa przypominają, w ramach możliwych do porównania, budowle wczesnego Meksyku i Peru”. Pisałem kiedyś o megalitycznych budowlach Nan Matol na wyspie Ponape. Budowle te skonstruowane są z potężnych bloków bazaltowych o wadze do 30 ton. I tu zagadką pozostaje sprawa ich transportu, podobnie jak zagadką dla nas jest ów transport w Ameryce Południowej. Chodzi zresztą nie tylko o budowle, ale i o brukowane drogi, systemy nawadniające czy posągi. O tych ostatnich wspomina również Heyerdahl: „Gdyby ktoś te polinezyjskie posągi znalazł w jakiejś wymarłej miejscowości południowoamerykańskiej, a nie w miejscu odległym o wiele tygodni żeglugi, mogłyby być one uznane za jeszcze jeden dowód wczesnoamerykańskiej kultury megalitycznej”. Tyle, jeśli idzie o analogie archeologiczne. (Zmuszeni jesteśmy przejść do porządku dziennego nad wieloma innymi jeszcze przykładami, których dostarcza Blumrich). Zatrzymujmy się przez chwilę na legendach ludów zamieszkujących Oceanię. Wszędzie, lub prawie wszędzie, legendy te głoszą, że spotykane tam budowle megalityczne, drogi czy urządzenia nawadniające, są dziełem bogów podobnych do ludzi czy też dziełem ludzi obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami. Blumrich cytuje podawane przez literaturę niektóre legendy, które nawiązują do historii tych rejonów świata. Tak np. etnograf J. Cowan relacjonuje opowieść jakiegoś Maorysa. Jej szczegóły jako żywo przypominają legendy południowoamerykańskie, które przecież też mówią o „istotach, które wyglądały jak zwykli ludzie, ale posiadały nadludzkie siły”. Ciekawe są te relacje Maorysów. Opowiadają oni, że istoty te przybyły na zwykłej tratwie i... przywiozły ze sobą kartofle. A później już wysp tych nie opuściły. I to również element nader często spotykany w tych legendach. Istoty te są traktowane raz jako bogowie, a drugi raz jako zwykli rozbitkowie, ktcirzy na wyspy te dostali się po długiej tułaczce przez morze. Na Samoa jeden z mitów głosi, że tamtejsza rodzina królewska pochodzi od istot, które uprzednio żyły
w Niebie. Podobnym pochodzeniem szczyci się rodzina królewska na Tahiti. Blumirich cytuje raz jeszcze Heyerdahla: „W całej Polinezji nazywa się ludzi białych złotowłosymi dziećmi Tangaroa. A Tangaroa - to bardzo potężny bóg, którego nazywano także Tiki, co odpowiada przedrostkowi Tiki w imieniu Tikiwirakocza”. Ten sam Heyerdahl podaje treść innej legendy pochodzącej tym razem z wysp południowej Polinezji. Legenda ta wydaje się być w najdrobniejszych szczegółach repliką legendy, którą opowiedział Biały Niedźwiedź i która jest rozpowszechniona w Południowej Ameryce. Chodzi o katastrodę żywiołową, której ofiarą miał paść jakiś ląd na Pacyfiku. Blumrich śladów Kaskary szuka wszędzie, najmniej w Europie. Otóż coraz większa liczba uczonych skłania się do tezy, że nie tyle na bliskim Wschodzie, ile w Azji południowo-wschodniej najwcześniej rozwinęła się cywilizacja. Wszystkie dokonane w ostatnich latach odkrycia, szczególnie odkrycia archeologiczne, wskazują, że cywilizacja, która rozwinęła się w Azji południowo-wschodniej stała, jak gdyby od pierwszych chwil, na niezwykle wysokim poziomie. Tak wybitni uczeni, jak W.G. Solheim czy Carl Sauer uważają na przekład, że to właśnie na terenie dzisiejszej Tajlandii po raz pierwszy zaczęto uprawiać rośliny, i to siedemnaście tysięcy lat temu (!). A już z pewnością odlewy z brązu są tutaj o wiele starsze niż na Bliskim Wschodzie czy w Chinach. Blumrich dowodzi, że ten niezwykle wczesny rozkwit cywilizacji w południowo-wschodniej Azji wiąże się z katastrofą, której uległa Kaskara. Oczywiście, trudno żądać od niego jakiegoś argumentu uderzającego swoją oczywistością. Ale pośrednich, że tak powiem, argumentów przemawiających za tą hipotezą, nie brak. Należą do nich, oczywiście, odkrycia archeologiczne. Chodzi na przykład znowu o budowle megalityczne, tym razem na Sumatrze, na Jawie, na Celebes, budowle wykazujące niezwykle podobieństwo z budowlami kamiennymi Ameryki Południowej. A my z całym naciskiem zwróćmy raz jeszcze uwagę na podobieństwo hełmów z Sumatry (fot. 15) do helmów rytych na kamieniach z Ica (fot. 16), czy też na sumatryjskie „głowy Olmeków” identyczne z podobnymi rzeźbami starożytnego Meksyku. Przy okazji warto podkreślić, że ów hełm z Sumatry to jeszcze jeden argument potwierdzający autentyczność zbiorów prof. J. Cabrery Darque'a z Ica. Przyznać jednak trzeba, że najciekawsze fakty w tym procesie dowodowym przeprowadzonym przez Blumricha wiążą się z Ajnami, owym ludem zamieszkującym niektóre wyspy japońskie. Przypomnijmy, co na temat Ajnów ma do powiedzenia Wielka Encyklopedia Powszechna: „Ajnowie, lud zamieszkujący wyspy Hokkaido i Sachalin (...), ok. 17 000. Mówią językiem Ajnu, odrębnym od innych języków wsch. Azji (...) Zagadnienie pochodzenia kultury Ajnów jest po dziś dzień nie rozwiązane. Ajnów uważa się za najstarszą ludność wysp japońskich”. W języku Ajnów nazwa ta oznacza „człowiek”. Noszą oni szerokie, długie brody, a twarze mają okrągłe. Mniejsza o ich dzieje, ale to o Ajnach mówił ów młody człowiek, który odwiedził Białego Niedźwiedzia informując go, że stare przekazy i legendy jego ludu są identyczne z przekazami i legendami Indian Hopi. Gdyby nie te odwiedziny (no i gdyby nie książka Blumricha), nikt by nie wiedział o tym podobieństwie, o tej identyczności tradycji Ajnów i tradycji Indian. A przejscie nad tym niezwykłym dowodem do porządku dziennego byłoby równoznaczne z pominięciem jakiegoś niezwykle ważnego śladu, którego tropem idziemy by odkryć, odcytrować tajemnice początków ludzkiej cywilizacji. Legendy Ajnów głoszą, że „Stwórca zesłał na Ziemię człowieka - bóstwo imieniem Aiojna, który służył za pośrednika między Stwórcą a człowiekiem”. Istnieje tu widoczna analogia między Aiojną a Wirakoczą czy Kaczynami - wszyscy służą za pośredników między wydającym polecenia Stwórcą a Ziemianami. Ponadto wiele obyczajów rytualnych, wiele tańców czy obrzędów wykazuje niezwykle podobieństwo z rytuałami Indian Hopi. W legendach Ajnów spotyka się wiadomości, że owe istoty zesłane przez Stwórcę potrafiły latać, a nawet prowadzić wojny powietrzne. Czyli i tu mamy ów element, który z taką regularnością powtarza się w większości starożytnych legend. I jak by to nie było wystarczające, dodajmy, że zgodnie z tymi legendami Ajnów, właśnie bóstwa zesłane przez Stwórcę nauczyły ich uprawy ziemi, a nawet sztuki pisania i czytania. Warto zatrzymać się jeszcze przez chwilę nad tą historyjką, jaką opowiadają Ajnowie: otóż owi wysłannicy Stwórcy posiedli sztukę siania trawy rano i zbierania jej wieczorem. Lecz kto zjadł tę trawę zamieniał się w konia... Przesąd? Legenda? Obojętne. W każdym razie dokładnie, ale to dokładnie taką samą opowieść usłyszał Blumrich z ust Białego Niedźwiedzia... Czy to również przypadek? A skoro o roślinach uprawnych mowa, warto podkreślić jeszcze jeden wspólny element tych legend. Otóż olbrzymia większość z nich podaje, że sztuka uprawy takich roślin jak kartofle, kukurydza, papryka czy fasola pojawiła się wraz z rozbitkami pochodzącymi z jakiegoś wielkiego kontynentu. Z tego to ośrodka, dzięki rozbitkom, rozprzestrzenić się miały owe rośliny na wyspach i całych kontynentach. Sumując można powiedzieć, że zarówno na terenie Oceanii, jak i w Europie, a przede wszystkim w
Azji, pamięć społeczna i obyczaje kryją w sobie bogate pokłady przekazów dawnej przeszłości, wiążących ludność tubylczą z ową „ojczyzną”, która znajdować się miała gdzieś na Pacyfiku... „Trzeci świat” Odnaleźliśmy więc wraz z Josephem Blumrichem legendarną Taotoomę Białego Niedźwiedzia czyli Tiahuanaco. Wraz z nim szukaliśmy dowodów na istnienie Kaskary. Szukaliśmy tych dowodów w wykopaliskach archeologicznych, szukaliśmy ich w legendach wysp Pacyfiku i ludów Azji. Spróbujmy więc teraz wraz z autorem zrekonstruować to, co wiemy i to co możemy sobie wyobrazić o obydwu hipotetycznych kontynentach - o Kaskarze i o Talawaiczique (Atlantydzie). Podkreślić tu wypada, że to, czego się dowiedzieć można o Atlantydzie od Białego Niedźwiedzia nie wynika z naszej, europejskiej wiedzy, ani nie znajduje się pod wpływem grecko-rzymskiej kultury. Od Białego Niedźwiedzia otrzymujemy bowiem coś zupełnie odrębnego. Coś, co stanowi zupełnie dotychczas nieznane (w literaturze przedmiotu w ogóle nie uwzględnione) źrdło informacji o kontynencie i o cywilizacji, o których dotychczas wiedzieliśmy jedynie od Platona. Nie trzeba chyba podkreślać, jak wyjątkowe znaczenie ma dodatkowe źródło, to dodatkowe świadectwo. Dodajmy, że w opowieści Białego Niedźwiedzia jest wiele elementów zupełnie nieznanych, ale też mało zgodnych z tymi, które zawiera przekaz Platona. Jeśli idzie natomiast o Kaskarę, to przyznać trzeba, że wiedza Indian Hopi o jej miastach, o państwie, o organizacji życia społecznego jest mniejsza niż wiedza Platona o Atlantydzie. A to dlatego, że dla Indian w ogóle wydarzenia są ważniejsze od ich tła, od tego, gdzie się rozgrywają. Mówił przecież Blumrichowi Biały Niedźwiedź: „Powiedziałem ci o tym, co się tam wydarzyło, a więc musiał istnieć taki kraj”. W każdym razie, jeśli uznamy istnienie Kaskary za możliwe czy pewne, to wszystko wskazuje, iż był to kontynent duży o łagodnym subtropikalnym kliniacie, nasuwającym porównanie z idyllicznym rajem. (Nic dziwnego, że Francuz L.C. Vincent nazwał swoją książkę poświęconą temu kontynentowi „Mu - raj utracony”). Od Wyspy Wielkanocnej - prawdopodobnie ostatniego na wschodzie zakątka Kaskary - ciągnąć się miał łańcuch wysp. Następnie - na wschodzie - wyłaniać się miał, albo już się wyłonił kontynent południowoamerykański. Według legend indiańskich ludzie przed trzecim światem (Kaskara) zamieszkiwali już ten kontynent, który miał zakończyć swoje istnienie pod lodami. Jak powiada Biały Niedźwiedź: „To wszystko jest jak huśtawka, jeden kontynent pogrąża się w oceanie, a drugi zaczyna się z niego wyłaniać”. Huśtawka - obrazowe to porównanie. Blumrich z całą mocą podkreśla, że jeśli idzie o pogrążanie się Ameryki Południowej w ocanie i później ponowne jej wyłonienie się, istnieją na to niepodważalne dowody geologów. Geologia potwierdza tę huśtawkę... Niemniej przy najdłuższych nawet okresach nie ma nadziei, by podobne zjawisko można było sprawdzić. To zrozumiałe. Takie zjawiska ciągną się miliony czy dziesiątki milionów lat, a człowiek nie istnieje na Ziemi dostatecznie długo, by mógł takie zjawisko zanotować w pamięci swego gatunku. Niemniej istnieje jakaś prymitywna wiedza o pogrążaniu się kontynentów w oceanie i wyłanianiu się kontynentów z oceanu. I to w postaci zgoła konkretnych opowieści mówiących o przeżyciach człowieka, o jego cierpieniach związanych z tym gigantycznym zjawiskiem. Czy mamy jakieś dowody na to, że przed Trzecim światem istniał drugi? Może i są, może by się i znalazły, gdyby ich ktoś poważnie szukał... Szukał? A bez szukania? Czy próbował ktoś odpowiedzieć na pytanie skąd pochodzą, nie wzbudzające wątpliwości co do swego charakteru, ślady stóp, stóp bosych i stóp obutych, odkrytych w skamielinach sprzed milionów lat w Tennessee i Kentucky, pod St. Louis i w Nikaragui, ślady, które stoją w sprzeczności z całą naszą wiedzą o przeszłości człowieka. Wspomnę jeszcze w zakończeniu tej książki o owych niezwykłych śladach... „Czy dożyjemy - pyta Blumrich - czasów, kiedy geologia zacznie nam przekazywać prawdę o tych prastarych przekazach?”. No, ale wróćmy do Kaskary... Kaskara rozwijała się, jej ludność stawała się coraz liczniejsza, a społeczeństwo posiadało jakieś określone struktury. Blumrich wyciągając logiczne i sensowne wnioski z dochodzenia, które tak żmudnie przeprowadza, próbuje nie tylko określić charakter tego społeczeństwa czy granice państwa, które przecież nie musiały być identyczne z granicami kontynentu, ale stara się nawet nakreślić warunki bytowania ludzi, którzy kontynent ten zamieszkiwali. Oczywiście, operacja to dość ryzykowna i nie zawsze poparta wystarczającymi dowodami rzeczowymi, dlatego też nie będziemy
towarzyszyli autorowi w tej jego wycieczce po krainie fantastyki. Natomiast - a to jest już znacznie ciekawsze i bardziej może nas zainteresować - godne uwagi są rozważania Blumricha na temat miejsca, jakie, zgodnie z legendami indiańskimi i innymi przekazami, w społeczeństwie Kaskary zajmowali Kaczyni - i jakimi rozporządzali, czy rozporządzać mogli, mocami technicznymi. Tę ostatnią sprawę pozwolę sobie uzupełnić pewnymi własnymi wnioskami. W opinii Białego Niedźwiedzia nie byli Kaczyni (podkreśla to z całym naciskiem) bóstwami w religijnym znaczeniu tego słowa. Władza ich i szacunek, jakim się cieszą, wynikają zarówno z ich przewagi technicznej, z wyższej niż u pozostałych śmierteników inteligencji oraz z niewątpliwej wyższości moralnej. Tak to wynika zarówno z legend Inków czy Azteków. Biały Niedźwieciź wiele miejsca w rozmowach z Blumrichem poś-więcił poglądom filozoficznym Kaczynów. Wiadomo, że byli oni wrogami wszelkiego gwałtu, wszelkich wojen i łamania podstawowych zasad współżycia społecznego. Dlatego też gwałcenie tych praw uważali za wyzwanie rzucane samemu Stwórcy. Co można na podstawie legend Indian Hopi czy Inków powiedzieć o technice, w jaką wyposażeni byli Kaczyni? Już sam fakt, że posiadali, jak to stwierdzają ich relacje, umiejętność latania, że mogli odbywać dalekie loty w zasięgu naszej planety - odrywać się od niej, a nawet opuszczać nasz system słoneczny, każe przypuszczać, że ich technika stała na bardzo wysokim stopniu rozwoju, przewyższającym nie tylko nasz poziom techniczny ale i naszą wyobraźnię. Musimy zawsze pamiętać, że nie wszystkie treści legend czy mitów dadzą się przełożyć na język takiej rzeczywistości, na język takich faktów, z których odczytać będzie można prawdę o wydarzeniach czy zjawiskach, które legendy te na swój sposób przekazały. To prawda. Ale z drugiej strony nie wszystko jest fikcją, nie wszystko - tworem fantazji. W poprzedniej mojej książce cytowałem poważnych autorów, którzy uważają, że każdej legendzie, że każdemu mitowi należy się przyjrzeć z tego punktu widzenia. Dlatego też większą część relacji Białego Niedźwiedzia, jak też niemałą cząstkę legend Inków czy Azteków (podobnie, jak to ma miejsce z legendami Sumerow czy Dogonów) należy uznać za opis pewnej rzeczywistości, którą, na swój sposób ubarwioną - opisują. Słuszność tej tezy w odniesieniu do podobnych przekazów ludów prymitywnych czy też mało poznanych udowadniają przykłady powiedzmy Tybetu czy Czarnej Afryki. W książkach poświęconym tym kulturom czy cywilizacjom znajdujemy przykłady obecnie tam zaobserwowanych niezwykłych zdolności typu parapsychologicznego, jak przekazywanie myśli na odległość czy nawet widzenie na odległość. Gdyby na te zjawiska spojrzeć z daleka, z wyższości naszej wiedzy i cywilizacji, można by sądzić, że relacjonując je autorzy dali upust swojej fantazji. Ale nie tylko o taką konfrontację chodzi. Przecież wspołczesna wiedza widzi perspektywy realizacji czy możliwości technicznych, dzisiaj jeszcze niemożliwych do zrealizowania. Ale jutro? Jutro, kiedy przyszłość stanie się dniem dzisiejszym? Blumrich cytuje, na przykład, pracę uczonego austriackiego K. Nowaka, który dowodził, że można bezpośrednio z promienia słonecznego otrzymać energię elektryczną, jeśli się promień ten, za pomocą silnego pola elektromagnetycznego, rozszczepi. Nowak powiada, że nie jest wykluczone, iż już wkrótce miliony ludzi będą mogły otrzymać energię elektryczną w ten sposób, że się za pomocą określonej metody promień słoneczny przepuści przez odpowiedni kryształ. A przypominam, że Biały Niedźwiedź też mówił o krysztale, jako o urządzeniu, za pomocą którego otrzymywano w Kaskarze energię. Dodajmy jeszcze jeden przykład, który, jak mi się wydaje, w istotny sposób uzupełnia tę argumentację. Jak pamiętamy, mówiąc o aparatach latających Kaczynów, Biały Niedźwiedź twierdził, że poruszają się one za pomocą pola magnetycznego. Otóż po tej samej linii idą pionierskie prace dr. inż. Jana Pająka z Politechniki Wrocławskiej, prace związane z teoretycznymi podstawami pędnika magnetycznego: „Pędnikiem magnetycznym - pisze dr Pająk w „PrzeglądzieTechnicznym” (Nr 10 z 20.IV.1981) nazwano specjalnie skonstruowane źródło pola, które nadaje się do realizacji samodzielnego napędu statków latających”. Dr Pająk pisze, że data przypuszczalnego wykorzystania napędu magnetycznego dla tego rodzaju statków wypadnie gdzieś na lata trzydzieste przyszłego wieku... Czy sądzić należy, że Biały Niedźwiedź rozporządzał pracami naukowymi zawierającymi dane o możliwościach wykorzystania tego rodzaju napędu? Mało to prawdopodobne i dlatego też ten szczegół jego relacji jest czymś zastanawiającym i godnym uwagi. * *
*
Fragmentem trzeciego świata jest w pewnym sensie Talawaiczique, czyli po naszemu Atlantyda. W przeciwieństwie do opowieści Platona ta wersja, którą przekazał Blumrichowi Biały Niedźwiedź jest wersją epiczną, wersją, którą Indianie Hopi przekazują sobie w postaci opowieści ustnych z pokolenia na pokolenie.
Co więcej, jest to w przeciwieństwie do przekazu Platona opowieść ciągle żywa, gdyż jej tłem są świadczące o jej autentyczności obrzedy, tańce, śpiewy - jednym słowem rytuał - odwieczna tradycja plemienna. Istnieje oczywista sprzeczność między tymi dwiema wersjami polegająca na tym, że Platon katastrofę Atlantydy umieszcza gdzieś około jedenastu tysięcy lat temu, a Biały Niedźwiedź - osiemdziesięciu tysięcy lat. Nie sądzę, by warto by zastanowić się nad tą sprzecznością, niemniej świadczy ona przynajmniej o jednym, a mianowice o oryginalności wersji Białego Niedźwiedzia. Mógł on przecież przystosować całą swoją opowieść do bliskiego sercu każdego białego człowieka tekstu Platona (ktory zresztą zna). Nie uczynił tego, jako że przekaz przodków był dla niego ważniejszy niż ewentualna chęć uwiarygodnienia swojej historii poprzez przystosowanie jej do tej, jaką przekazał jeden z największych filozofów ludzkości... Joseph Blumirich sądzi, że wersja platońska wynikła z nakładania się dwóch warstw prastarych mitów i legend. Nałożyły się na siebie dwie relacje: o katastrofie gwałtownej, która zniszczyła Atlantydę, i o kataklizmie powolnym, który doprowadził do zniknięcia Kaskary pod falami oceanu. Nie zamierzam rozstrzygać czy hipoteza ta jest słuszna. W obydwu relacjach mowa jest o wojnach prowadzonych przez mieszkańców Atlantydy, i to w bardzo realistycznej formie. Biały Niedźwiedź podaje, że rozbitkowie z Atlantydy dotarli do wybrzeży Afryki i Europy. Nie jest on narratorem nieomylnym, ale przecież przypomnieć się godzi, że niektórzy badacze wskazują na podobieństwo takich grup plemiennych czy narodowościowych jak Berberowie, Tuaregowie lub Baskowie, któryh pochodzenie jest po dziś dzień nieznane i których uważa się za potomków owych rozbitków z kontynentu dotkniętego nagłym kataklizmem. Koniec trzeciego świata Gwałtowna katastrofa, której uległa Atlantyda i powolne pogrążenie się Kaskary w wodach oceanu to były wydarzenia, które pochłonęły prawdopodobnie miliony istnień ludzkich i zmieniły z pewnością drogi rozwoju ludzkości – twierdzi Blumrich. Ta podwójna katastrofa - zniknięcie dwóch kontynentów w czasie której zniszczone zostały dwie wielkie kultury, dwie cywilizacje, które nie miały się odrodzić nie jest już dziś hipotezą z pogranicza fantastyki. „W obydwu wypadkach - pisze Blumrich - ilość dowodów naukowo wartościowych jest tak wielka, że nie dałoby się ich zgromadzić w jednym tomie. Ale celem mojej książki jest tylko weryfkacja historii, jaką przekazują sobie Indianie z plemienia Hopi. Wszystkie inne aspekty tej sprawy można tylko omówić pokrótce”. A owe inne aspekty tej sprawy są przecież nie mniej pasjonujące, jeśli się zważy, że sam fakt istnienia czy nieistnienia Atlantydy jest po dziś dzień zajadle dyskutowany, a książki tej tematyce poświęcone obejmują dzisiaj wcale dużą bibliotekę. Relacja Białego Niedźwiedzia rzuca na szale tej dyskusji nowe ważkie argumenty, pochodzące z nieznanego dotychczas źródła. Nie zamierzam powoływać się tutaj na wszystkie dotyczące tego problemu badania czy odkrycia, tym bardziej że nie chodzi tu o wznowienie sporu wokół Atlantydy. Ale warto przecież wspomnieć o dokonanych przez ekspedycję radziecką, pod koniec lat siedemdziesiątych, odkryciach na dnie oceanu, na zachód od Wysp Kanaryjskich. A odkryto tam przecież ni mniej, ni więcej tylko jakieś budowle i jakieś ruiny... Wspomniałem poprzednio o zagadkach antropologicznych, jakie stanowią Tuaredzy, Berberowie czy Baskowie. Pochodzenie języka baskijskiego jest ciągle nieznane, a niektórzy, wcale kompetentni autorzy, uważają Basków za najbardziej autentycznych potomków człowieka z Cro Magnon, którego uważa się za rozbitka z Atlantydy. O megalitach na zachodzie Europy też już wspomniałem. A czy można przyjąć za wyczerpujące wyjaśnienia, jakich udziela oficjalna nauka, jeśli idzie o pochodzenie cudownego malarstwa jaskiniowego Europy zachodniej? Altamira i Lascaux czekają ciągle na swoich prawdziwych odkrywców. A owe sylwetki ludzkie wyryte przed piętnastoma tysiącami lat na kamieniach, odkryte we Francji, sylwetki istot tak samo odzianych, jak my odziani jesteśmy dzisiaj i tak samo, jak my wyglądających?... Tak, tak, wiele argumentów przemawia za autentycznością legend o lądzie, który w naszych legendach przetrwał jako Atlantyda. * *
*
Już wiemy, że zgodnie z legendami indiańskimi, wraz ze zniknięciem Kaskary wyłoniła się z oceanu Ameryka Południowa. Tak opowiadają Indianie i jak już wspomniałem nie jest to tylko fantazja. Wiemy także z tych przekazów, że to Kaczyni pomogli rozbitkom z Kaskary odnaleźć ów ląd, Amerykę Południową, która w legendzie nosi nazwę Taotoomy.
Jak wskazują dowody (o ile w ogóle można tu mówić o jakichś pewnych dowodach) nie wszyscy mieszkańcy Kaskary osiągnęli Amerykę Południową. Część pozostała na wyspach będących resztką dawnego w olbrzymiej części zatopionego lądu. Wielu zginęło po drodze, wielu dotarło do innych, zachodnich wysp oceanu. Ze słów Białego Niedźwiedzia - „miasto za miasiem ulegało zniszczeniu” wynika, że w pewnym momencie katastrofa przybrała prawdopodobnie szybsze tempo i nie dla całego kontynentu trzeba było kilku tysięcy lat, by pogrążyć się w oceanie. Blumrich wyciąga stąd wniosek, że podczas owego okresu szybciej przebiegającego kataklizmu, nawet nie wszystkim Kaczynom udało się ujść zagłady. Można się domyślać, że te istoty z innej planety nie wszystkie zabezpieczone były przed tak gwałtowną klęską żywiołową. Blumrich dochodzi do takiego wniosku na podstawie owej, cytowanej już, legendy Maorysów, która głosi, że przed wiekami istoty podobne do bogów przybyły na tratwie i osiedliły się na dzisiejszej Nowej Zelandii. Osobiście bardzo mi odpowiada taka hipoteza. Bardzo jest „ludzka”, a być może dowodzi także, że Kaczynami kierował obowiązek wypełnienia jakiejś misji, którą spełnić mieli na naszym globie... Wspomnieliśmy już, że część rozbitków udała się w kierunku zachodnim, w kierunku Azji. A że pewna ich część cel swój osiągnęła, świadczą wspomniani już Ajnowie, jak też i te wszystkie odkrycia dokonane na terenie południowo-wschodniej Azji, które dowodzą, które wyraźnie zupełnie wskazują, iż rozwój kultury i cywilizacji szedł tam nie z zachodu, ale odwrotnie - na zachód i południe. Stąd wniosek, że nosiciele tej cywilizacji i kultury przybyli ze wschodu byli ambasadorami kultury już rozwiniętej. Wreszcie jako dowody przybycia tych rozbitków służyć mogą owe odkrycia archeologiczne (na Sumatrze), o jakich była już mowa. Na zakończenie zaś jeszcze jeden dowód, który Blumrich cytuje z tym większą satysfakcją, że dotyczy odkrycia dokonanego przez jego przyjaciela - Ericha von Daenikena. A wartość tego dowodu jest, przyznać trzeba, niemała. Otóż Daeniken odkrył na dwóch stellach w Ekwadorze napisy, które prof U.K. Kanjilalowi z Indii udało się odczytać. A udało się to jemu właśnie dlatego, że są one identyczne, jeśli idzie o treść i o język z napisami bramińskimi, pochodzącymi z wczesnego okresu Asoka w Indiach. Te zaś wiele podobieństwa wykazują z północnosemickimi napisami z ok. 1000 lat przed naszą erą. Mniejsza o tekst tych napisów, chociaż może warto wspomnieć, że jest w nich mowa o niejakim Sudasie, który uniesiony został do Nieba. Napisy te z jednej strony świadczą o wspólnym pochodzeniu pewnych elementów kultury Indian południowoamerykańskich i ludów południowo-wschodniej Azji, z drugiej zaś przeczą temu, jakoby przed przybyciem Hiszpanów do Ameryki tamtejsi Indianie nie posiadali własnego pisma. No i nie zapomnijmy, że Ekwador i Indie oddalone są od siebie mniej więcej o połowę obwodu naszej planeiy. Jak to wytłumaczyć? O przypadku przecież tu mowy być nie może. Blumrich poetycko stwierdza, że te dwa identyczne napisy to dwa znaki świetlne na krańcach kręgu geograficznego, którego ośrodkiem wydaje się być Kaskara. Ląd i cywilizacja, które pogrążyły się w Oceanie Spokojnym. * *
*
Biały Niedźwiedź opisując drogę rozbitków Kaskary na Taotoomę podkreślił, że ci najmniej znaczący, nie pełniący żadnej władzy - nie mieli, jak wielcy trzeciego świata, prawa do korzystania z latających aparatów: musieli wybrać drogę taką, jaką im serwowała natura. A natura zostawiła do ich dyspozycji łańcuch wysp, dzięki którym i oni osiągnąć mogli Ziemię Obiecaną. Tak głoszą legendy. Jeśli zaś idzie o nas, to nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić, w jakiej mierze owe legendy odpowiadają faktom, które mogły mieć miejsce. A mówią owe legendy także i to, że wiele pokoleń przemijało na każdej wyspie zanim uciekinierzy osiągali następny etap, czyli następną wyspę. Z jakiego miejsca owej hipotetycznej Kaskary nastąpiła ta wędrówka - trudno powiedzieć z całą pewnością. Blumrich zakłada, że nastąpiło to w pobliżu dzisiejszej Wyspy Wielkanocnej, najbardziej dziś na wschód wysuniętego punktu dawnego lądu. (Wielu współczesnych geografów uważa, że wyspa ta jest częścią jakiegoś dawnego kontynentu). Odległość z tego miejsca do Taotoomy (Ameryki Południowej) wynosi ok. 4000 kilometrów. Przebycie takiej odległości jednym rzutem bez możliwości korzystania z gościnności wysp znajdujących się między dwoma krańcami tej drogi, byłoby w ówczesnych warunkach niemożliwe. Na załączonych wcześniej mapkach (ryc. 1 i 2) widnieje taki sznur wysp, które przypominają kamienie umożliwiające przekroczenie wąskiego strumyka. Tylko że tych wysp dzisiaj nie ma. Blumrich raz jeszcze zadał sobie niemały trud, aby na tym istotnym epizodzie epopei rozbitków Kaskay sprawdzić wiarygodność swego rozmówcy.
Dzisiaj, jak powiadam, wysp takich nie ma. Ale może istniały kiedyś? Otóż na dnie morskim, na północny wschód od Wyspy Wielkanocnej geologowie zaobserwowali istnienie grzbietu górskiego, który nazwali grzbietem Nazca (od płaskowyżu Nazca, na południe od Limy, w Peru). Blumrich powołuje się na geologów, którzy mają niezbite dowody na to, że grzbiet ten znajduje się obecnie o 1500 metrów niżej, niż znajdował się niegdyś. Sam grzbiet ma szereg wzniesień, z których dzisiaj - żadne nie wynurza się ponad powierzchnię oceanu, czyli innymi słowy wszystkie te wzniesienia, garby grzbietu Nazca, które dzisiaj leżą mniej niż 1500 metrów poniżej powierzchni morza, w swoim czasie wystawały ponad tę powierzchnię. Tworzyły wyspy, albo raczej archipelag wysp w formie różańca, tak jak to widzimy na tej hipotetycznej mapie. A więc zgodnie z tym, co opisał Biały Niedźwiedź. Czyli to, co wydawało się tak trudne do sprawdzenia - po sprawdzeniu przemawia całkowicie na korzyść rozmówcy Blumricha i weryfikuje pozytywnie istotny moment tych legend. Ale to nie wszystko. Twierdzą Indianie Hopi, że przebywając czas jakiś na każdej z wysp ich praprzodkowie mogli oglądać jak te, które już mieli poza sobą pogrążały się w fale oceanu. Te obserwacje wiążą Indianie ze zdolnością widzenia na odległość, którymi to zdolnościami mieli przodkowie ich operować. Nieprawdopodobne, ale przecież w jakimś sensie sprawdzone, bowiem nauka współczesna potwierdza fakt, iż obecne szczyty grzbietu Nazca, a dawne wyspy, pogrążały się w oceanie nie jednocześnie, ale jedna za drugą, zaczynając od zachodu. A więc dzisiejsza nauka potwierdza tylko to, o czym Indianie wiedzieli od dawna... No i w ten sposób można udowodnić, że Taotooma była rzeczywiście punktem docelowym tej wędrówki z wyspy na wyspę - miejscem, które rozpoczyna, zdaniem Białego Niedźwiedzia, historię człowieka na kontynencie południowoamerykańskim. Fakt ten podważa więc w niemałej mierze (choć z całą pewnością nie całkowicie) hipotezę, która pojawienie się człowieka w Ameryce wiązała z cieśniną, a właściwie z nie istniejącym przesmykiem Beringa i z wyspami Aleuckimi. Podważa, powiadam, częściowo, gdyż nie ma powodu, aby sądzić, że ta droga łącząca dwa kontynenty nie była również wykorzystana. Hipoteza południowa oparta jest głównie na legendach, których poszczególne fragmenty dają się dziś zweryfikować. Przy czym - przypomina Blumrich znaleziska archeologiczne na wyspach Aleuckich sięgają nie dalej jak 8700 lat wstecz, podczas gdy znajduje się w Ameryce szczątki ludzkie sprzed dwudziestu jeden, a nawet czterdziestu ośmiu tysięcy lat. Blumrich cytuje wielu poważnych autorów, którzy przyjmują za fakt, że przodkowie Indian mogli przybyć na kontynent amerykański inną drogą niż północna. A niektórzy z nich zwracają ponadto uwagę, iż owe szczątki ludzkie znalezione na Aleutach nie należały wcale do przodków Indian. * *
*
Powinniśmy teraz, kontynuując dochodzenia Blumricha, zająć się wiedzą dotyczącą powstania kontynentów. Bowiem jest to w tym śledztwie dowód nader ważny. Ale szczegółowe omówienie tego wątku książki Blumricha znacznie rozszerzyłoby to streszczenie o fragment mniej ciekawy, z którego istotne są dla nas jedynie końcowe wnioski. Analizę podstaw naukowych legendy mówiącej o istnieniu, następnie pogrążaniu się w oceanie jakiegoś hipotetycznego kontynentu leżącego na Pacyfiku, wraz z jednoczesnym wyłanianiem się kontynentu Ameryki Południowej - opiera Blumrich na teorii dryfu kontynentów geofizyka niemieckiego Alfreda L. Wegenera z roku l915. Teoria ta zakłada, że kontynenty utworzone z lekkiego, lecz jednocześnie sztywnego sialu (sial - nazwa górnych warstw litosfery utworzonych z lekkich skał o składzie zbliżonym do granitu) pływają po cięższej i bardziej elastycznej simie (warstwa litosfery utworzona ze skał bogatych w krzem i magnez), przemieszczając się nieraz na znaczne odległości. Wobec tego, że skorupa ziemska składa się z poziomo ułożonych płyt, zachodzą podczas przemieszczania się kontynentów zjawiska, które tłumaczyć mogą to, co według legend indiańskich zaszło w wypadku Kaskary i Południowej Ameryki. Jak wyglądają takie płyty, pokazuje załączona ilustracja (ryc. 5). W jaki sposób one powstają i dlaczego - tego nauka na razie nie wyjaśniła. Płyty są ruchome, a ruch ich przypomina ruch kry na wolno płynącej rzece. Dryfujące kry nachodzą na siebie, względnie oddalają się od siebie. Wszystko to odbywa się, rzecz jasna, wolno, ale w skali milionów lat rezultaty tych zjawisk są widoczne i wyczuwalne. Tam, gdzie płyty oddalają się od siebie, powstają w skorupie ziemskiej szczeliny, przez które wydostaje się lawa, tworząc wspomniane uprzednio grzbiety. Płyta, oddalając się od takiego grzbietu, zachodzi na drugą płytę. Przypomina to czołowe zderzenie dwóch samochodów, a że wchodzą tu w grę olbrzymie masy ziemi, nawet przy szybkości zderzenia nie przekraczającej jednego centymetra na rok, wyzwalają się niesłychane energie. I mamy takich zderzeń wyniki: Himalaje, na przykład, powstały na skutek gwałtownego
zderzenia spychanej ku północy płyty indyjskiej.
Ryc. 5. Schematycznie przedstawione płyty skorupy ziemskiej w pobliżu Ameryki Południowej. Są to części skorupy ziemskiej utworzone z poziomo ułożonych, nie zdeformowanych tektonicznie, warstw skalnych.
Przy takim ruchu płyt tektonicznych powstać może inne jeszcze zjawisko. Płyta kontynentalna może, na przykład, nasunąć się na płytę morską. Mogło to mieć miejsce w wypadku zetknięcia się płyty południowoamerykańskiej z płytą nazkańską. Spowodowało to wzniesienie się zachodnicgo brzegu Południowej Ameryki ku górze. Opierając się więc na teorii Wegenera - twierdzi Blumrich - w ten właśnie sposób wyobrazić sobie możemy dzieje Kaskary i Ameryki Południowej. Na skutek, prawdopodobnie, zmian w simie znajdującej się pod płytą trzeciego świata, płyta ta zaczęła się obniżać, a wraz z nią zanurzać się począł cały kontynent, którego była podstawą. Nastąpiło tu zjawisko naczyń połączonych i sima pod płytą południowoamerykańską zaczęła się unosić (ryc. 6). Oczywiście trudno dziś powiedzieć, czy dzięki temu wyłonił się cały kontynent, czy też zjawisko to zakończyło tylko jego ostateczne ukształtowanie.
Ryc. 6. Schemat ruchu płyt skorupy ziemskiej na zasadzie naczyń połączonych.
Czy taka huśtawka może być autentycznym zjawiskiem zachodzącym w skorupie ziemskiej, będącym wynikiem ruchów tektonicznych - tak jak tego dowodzi Blumrich - nie wiem i nie sądzę, by się autorytatywnie wypowiedzieć mogli w tej sprawie specjaliści. Niemniej wywód autora podpiera teoriami czy hipotezami naukowymi coś, co mogło mieć miejsce w historii Ziemi i o czym wiemy dotychczas wyłącznie z legend jednego plemienia indiańskiego.
Czwarty świat I oto w ten sposób wraz z Blumrichem usiłowaliśmy dokonać weryfikacji legend indiańskich. Robiliśmy to na podstawie konfrontacji z legendami innych plemion czy narodów Ameryki przedkolumbijskiej, jak też na podstawie naszej wiedzy geologicznej czy geograficznej, jak też na podstawie badań archeologicznych. Zaczynamy powoli zbliżać się do końca naszej wędrówki. Ale zanim rozdział ten zamkniemy, spróbujmy dokonać jeszcze jednego zabiegu. Na podstawie tego wszystkiego co głoszą legendy, jak też tego, o czym dowiedzieliśmy się sprawdzając realia leżące u podstaw tych przekazów, zaryzykujemy rekonstrukcję historii czwartego świata. Już wiemy - albo raczej przypuszczamy, że wiemy - w jaki sposób wraz z powolnym pogrążaniem się Kaskary w Pacyfiku wynurzał się spod powierzchni wody ląd Ameryki Południowej. (Mimo wszystko skłaniam się do poglądu, że okres dotarcia rozbitków z Kaskary na kontynent amerykański należy chyba uznać za ostatni etap wynurzania się kontynentu. Początek tego zjawiska mial chyba miejsce znacznie, znacznie wcześniej, i to wcześniej o miliony lat). Powiadamy, że kontynent wynurzył się, unosił się... Czy to oznacza, że był to ruch jednostajny, którego tempo wynosiło regularnie ileś tam centymetrow rocznie? Wiele jest dowodów na to, że wynurzanie się kontynentu z oceanu miało charakier nieregularny. W niektórych okresach przebiegało ono szybciej, w innych - znacznie wolniej lub też w ogóle nie było wyczuwalne... Tak, na szczęście. Dlatego że dzięki temu zjawisku owe okresy spokoju czy zahamowania ruchu w górę pozostawiały każdorazowo coś w rodzaju swego podpisu na skalnych zboczach gór. A tym podpisem są linie zaznaczające różne poziomy brzegu morskiego. Ciekawe, że na fakt ten pierwszy zwrócił uwagę Karol Darwin. W okolicach Valparaiso, w Chile, odkrył on linię brzegu morskiego na wysokości ok. 400 metrów. Inna taka linia i to długości ponad 650 kilometrów przebiega na wysokaści 3800 metrów w okolicach płaskowyżu. A trzecia linia brzegu morskiego przebiega jeszcze o 200 metrów wyżej. Najwyższa zaś linia zetknięcia zboczy górskich z oceanem przebiega na wysokości aż 5700 metrów! Jeśli się zważy, że najwyższy szczyt Andów liczy sobie 6960 metrów, to należy przypuścić, że nawet przed wynurzeniem się z oceanu część Andów wystawała nad powierzchnię morza tworząc pojedyncze wyspy. Czyli, innymi słowy mówiąc, ta część Andów, która dzisiaj leży na wysokości 3800 metrów powyżej morza - a jest to wysokość na której znajduje się Tiahuanaco - znajdowała się kiedyś na równi z powierzchnią oceanu. Nic chyba lepiej nie potwierdza legend indiańskich, jak to właśnie wznoszenie się kontynentu. Choć mogło ostatecznie być inaczej. To znaczy ocean mógł obniżyć swoją powierzchnię, ale podobnego zjawiska w takich olbrzymich rozmiarach nauka nie zna. Okresy większego spokoju w pięciu się ku górze kontynentu naznaczone są nie tylko owymi liniami brzegu morskiego na stokach Andów, ale także znaleziskami archeologicznymi. Nie zapominajmy bowiem, że jest to według hipotez „południowych” okres, kiedy pojawił się w Ameryce Południowej człowiek. Inaczej mówiąc był to czas, kiedy Tiahuanaco leżące na wysokości 3800 metrów leżało nad brzegiem morza. Wspomniany już przeze mnie wielokrotnie Artur Poznansky udowodnił ten fakt ponad wszelką wątpliwość. Odkrył między innymi dawny port i ustalił, że to, co dawniej było linią brzegu, znajduje się dzisiaj na wysokości 3838 metrów. Geologiczne zaś badania w pełni potwierdziły jego odkrycie. Nie tylko zresztą geologiczne, ale i paleozoologiczne. Uczony H. Philippi twierdzi, na przykład, że zwierzęta, których kości znajduje się dzisiaj na wysokości ok. 4000 metrów, przed tysiącami lat żyły w otoczeniu klimatu tropikalnego. Jeszcze dalej idzie inny autorytet w tej dziedzinie - L. Smidt, który odnalazł na wysokości 4000 metrów szczątki zwierząt morskich! Mowa już była o mastodontach czy o toksodontach. Ale na tej wysokości znaleziono szczątki olbrzymich żółwi i latających ryb. Na wysokości zaś 3800 metrów znaleziono kości należące do zwierząt z rodziny wielbłądów, koni czy słoni, a Aleksander Humboldt wspomina o kościach słoni nawet na wysokości 4800 metrów! Dodajmy wreszcie dla uzupełnienia tego obrazu panoramy Taotoomy z pierwszcgo okresu jej bytu kontynentalnego, że na tych samych wysokościach znaleziono ślady roślinności tropikalnej. A o klimacie gorącym, który miał tu panować, mówią wszystkie dawne przekazy indiańskie. Dla sprawdzenia prawdomówności legend ważne jest nie tylko to, czy Tiahuanaco leżało kiedyś tylko nieznacznie nad poziomem morza (choć i to jest nader istotne), ale też czy było ono od strony oceanu dostępne. Nie będziemy dręczyli Czytelnika drobiazgowymi dowodzeniami Blumricha, który stara się ustalić nawet taki szczegół, jakim jest dokładne miejsce, gdzie mogli lądować rozbitkowie z Kaskary. Ale istnienie owych budowli portowych, które odkrył Poznansky, i tak przesądza całą sprawę. Tiahuanaco było niegdyś portem, a jezioro Titicaca morską laguną. „Wszystko razem - powiada Blumrich służąc nawet odpowiednimi mapkami - pozwala wyciągnąć wniosek, że faktycznie istniała głęboka i szeroka droga wodna wiodąca do Tiahuanaco, droga, z której
rozbitkowie Kaskary mogli skorzystać... Cała zaś laguna była wówczas otoczona pierścieniem łańcuchów górskich oraz wulkanów i istniało między nimi jedno lub kilka wejść w głąb zatoki. Wody zatoki unosiły się wraz z górami, a woda, jak gdyby zamknięta w zbiorniku, nie miała możliwości wypłynięcia”. I tak laguna zamieniła się w jezioro. Czyż wszystko to razem nie potwierdza legend indiańskich, tych, które znalazły się w opowieści Białego Niedźwiedzia jak i tych, które przekazali kronikarze hiszpańscy? ...Tak więc możemy sobie przy odrobinie fantazji wyobrazić, jak na łagodne wody laguny wpywają łodzie z przodkami dzisiejszych Indian, a zarazem - potomkami uciekinierów z Kaskary. Nareszcie! Nareszcie znaleźli się u bram Ziemi Obiecanej. Okrzyk ten mógł wyrwać się z piersi tym wszystkim, którzy na ten moment czekali, którzy wiedzieli, że kiedyś tu wylądują – tak, jak to ich przodkom obiecywali Kaczyni. Wizja tej Ziemi Obiecanej towarzyszyła całym pokoleniom przez lata wędrówek po wyspach oceanu. Czyż więc dziwić się należy, że ten skrawek nowego kontynentu stał się dla nich miejscem specjalnej czci, że od niego brał się Początek? * *
*
Zarówno w legendach Indian Hopi, jak i w legendach Inków mowa jest o parze - o mężczyźnie i kobiecie - która pojawiła się w porcie Tiahuanaco czy też na wyspie laguny i która następnie otrzymała od jednego z Kaczynów (Wirakoczów) wskazówki, gdzie ma się osiedlić na stałe. Jest to oczywiście jakiś symbol czy jakaś metafora, choć niezwykłe współczesna, jak gdyby z przeżyć pierwszych przybyszów do Stanów Zjednoczonych czy nawet na... nasze Ziemie Zachodnie. Niemniej obraz przybywających po długiej tułaczce potomków rozbitków z Kaskary, musiał w jakimś sensie na stałe utrwalić się w pamięci zbiorowej, jak też musiała odbić się opiekuńcza rola owych Kaczynów-Wirakoczów - przybyszów z innej planety. Uznano za zupełnie zrozumiały fakt obecności w Tiahuanaco owych półbogów, którzy pojawili się tu pierwsi i wszystko przewidzieli. Bo Kaczyni wiedzieli już wszystko, co wiedzieć w takiej sytuacji powinni o nowym kontynencie. Mówił przecież Biały Niedźwiedź: „...przednie straże Kaczynów i wybranych klanów zostały do nowego kraju wysłane, aby budować nowe osiedla... i wszystko przygotować”. Dokładnie zresztą to samo znaleźć można w legendach Majów. A propos owych klanów. Otóż Blumrich w rozmowie z Białym Niedźwiedziem sprawdził dokładnie jakie były ich - to jest poszczególnych klanów – specjalności. Bowiem były to jednocześnie, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, cechy rodzinne, czy rodzinne specjalności zawodowe. Pytanie Blumricha miało swój cel. Według przekazów indiańskich bowiem, w owej forpoczcie, która przygotować miała nowy kontynent na przyjęcie przybyszów, znaleźli się specjaliści budownictwa i architektury (klan Węża), specjaliści od łączności (klan Pająka), specjaliści od dostaw energii (klan Ognia) itd. ...Nastąpiły twarde, trudne dni w nowych warunkach geograficznych i klimatycznych. Pisze Blumrich: „Nie zapominajmy, że ludzie, którzy tu przybyli, nie stanowili jakiejś prymitywnej hordy, ale należeli do społeczeństwa o rozwiniętej kulturze, społeczeństwa, które ponadto kierowane było przez niezwyklych przywódców. I to niezależnie od tego, że chwilowo musieli ci przwódcy wyuczać rozbitków rzeczy najniezbędniejsz.ych, to przecież byli owi przybysze dostatecznie przygotowani, by budować według z góry założonego planu. Dlatego też wydaje się, że jak gdyby bez dłuższego okresu wstępnego wyłoniła się tutaj nagle bardzo rozwinięta kultura”. No i trzeba było jeść. Kaczyni uczyli przybyłych, jak najlepiej wykorzystać rośliny, które ich ojcowie hodowali na Kaskarze. Tutaj przekazy Białego Niedźwiedzia, Azteków i Majów są ze sobą zdecydowanie zgodne, wprost identyczne. Ale to nie mogło wystarczyć. Sprawa żywności była sprawą najbardziej palącą. Ponadto ziemia była jeszcze ciągle nasycona solą i nie dawała nadzwyczajnych plonów. Ludności przybywało i właśnie dlatego trzeba było się zabrać do budowania owych tarasów rolnych na zboczach gór, tarasów, o których była już mowa. Czytelnicy mi wybaczą, jeśli poświęcę tym tarasom jeszcze nieco miejsca. Lstnieją one po dziś dzień. Lecz, kiedy uczeni mówią o starszych budowlach Ameryki Południowej, tarasy te nie są prawie nigdy wspominane, a przecież stanowią one przejaw najstarszej na tym kontynencie techniki budowlanej. Ciągną się one na przestrzeni tysiąca kilometrów! Przez góry, zbocza i doliny... W niektórych miejscach zbocze takie pokryte jest ponad setką tarasów! W innych miejscach sięgają one (dzisiaj) wysokości 5500 metrów nad poziomem morza. Niezwykła jest technika tych budowli, a niektórzy uczeni próbują przypisać ją społeczeństwu
prymitwnemu! Powiada Blumrich, że dzisiaj podobne urządzenia mogłyby wznosić jedynie jakieś wysoko wyspecjalizowane firmy inżynierskie. Trzeba więc przyjąć za fakt, iż żyli wówczas i pracowali specjaliści budownictwa rozporządzający nadzwyczajną wiedzą techniczną. Jeśli zaś różnica poziomów między najniżej a najwyżej położonymi tarasami wynosiła i 2000 metrów, a te najwyższe nie budowane przecież były li tylko dla ozdoby, lecz dla takiego samego celu dla którego wznoszono tarasy na niższym poziomie to dowodzi ten fakt bez żadnej wątpliwości, że w okresie, kiedy tarasy te budowano panował tu klimat tropikalny. Jeszcze jeden dowód na wiarygodność indiańskich przekazów. Blumrich podkreśla, że z archeologicznego punktu widzenia tarasy te są dotychczas zupełnie nie zbadane, co stanowi poważną lukę w nauce i naszej wiedzy o przeszłości tego kontynentu. Bo przecież nie zapominajmy, że obok tarasów musiały istnieć także i osiedla ludzkie, jako że trudno sobie wyobrazić, by ludzie odbywali dalekie, wielusetkilometrowe podróże dla siewu czy dla zbiórki plonów... * *
*
Ponownie wróćmy do Tiahuanaco, do ośrodka promieniującego cywilizacją i kulturą. Pozwolę sobie raz jeszcze zacytować tutaj obszerny fragment z książki Josepha Blumricha dotyczący tego grodu. „Był to więc ośrodek całego terenu wokół laguny. Dzisiaj pozostały jedynie ruiny niektórych wspaniałych budowli, ale przecież w okresie swego rozkwitu miasto musiało zajmować olbrzymią powierzchnię. Biały Niedźwiedź powiada, że było tak wielkie jak dzisiaj Los Angeles... a uczony G. Ogilvie („Geography of the Central Andes”) stwierdza, że badania archeologiczne wykazały, iż było Tiahuanaco stolicą całego rejonu, jako że wprawdzie w całym rejonie jeziora Titicaca mamy ślady świadczące o gęstym zaludnieniu, to przecież drugiego takiego centrum do dzisiaj nie odnaleziono". Zważywszy klimat tropikalny jaki w tym rejonie panował, ludność zamieszkiwała prawdopodobnie mniej trwałe chaty, które pierwsze padły ofiarą kataklizmu. Nic dziwnego, że śladu po nich nie zostało. E. Kiss („Das Sonnentor von Tiahuanaco”) tak opisuje odkrycie świadczące o tym, jak liczna ludność żyła w tym mieście: „Kości ludzi i zwierząt, a wśród nich takich zwierząt, które dziś już wymarły, leżą zmieszane w namule Tiahuanaco. W jednym z miejsc, gdzie istniało takie zbiorowisko kości, grubość warstwy jaką utworzyły wyniosła 3,5 metra! Miejsce znajduje się obok jednej z ruin Tiahuanaco... Na tym miejscu przebiegają dzisiaj szyny, a pod nimi widać jak gdyby jednorodną, robiącą straszne wrażenie, biało-szarą masę, która składa się z milionów większych i mniejszych kości, ze skorup naczyń zeramicznych, fragmentów ozdób z brązu, być może także ze srebra lub ze złota, pereł, z malachitu i wielu innych jeszcze resztek”. Podobny charakter mają inne relacje, które pozwalają domyślać się, jak straszliwa katastrofa runęła nagle na ten gród. Potwierdzałoby to opis katastrofy, jaki znajdujemy w opowiadaniu Białego Niedźwiedzia: „...Stwórca uniósł miasto, obrócił do góry nogami i wbił je z powrotem w ziemię”. Tiahuanaco ciągle stanowi tajemnicę, do końca nie rozwiązaną i każdy z autorów zajmujących się tą zagadką archeologiczną inaczej ją interpretuje. Mówmy więc o hipotezach Blumricha - dla jednych bardziej, dla innych mniej prawdopodobnych. Nie sądzę jednak, aby wobec argumentów Blumricha można było pozostać obojętnym. „Wszystkie ruiny rozciągające się wokół tych, które są powszechnie znane (jak Kalasasaya czy Brama Słońca) należy traktować - powiada Blumrich - jako calość. A więc i odkryte przez Poznansky'ego resztki portu północnego jak i większego południowo zachodniego, ruiny budowli Puma Punku i mury nabrzeża, które dowodzą, że niegdyś oddzielały ląd od otwartego morza”. W ten sposób otrzymuje się zarys wielkiej całości. Są to wszystko budowle olbrzymie, nic nie jest w nich na małą czy średnią skalę. Długość i szerokość głównych budowli dochodzi do 100 metrów i więcej. Ruiny Akapany (świątyni) stoją na piętnastometrowej wysokości sztucznym wzgórzu. Mury nabrzeża ciągną się przez 300 metrów. Wszystko to wskazuje na wysokie umiejętności budowniczych. Resztki tych budowli i dzisiaj charakteryzują się klasycznym pięknem. Tu biło wówczas serce państwa i kontynentu. A przypomnijmy raz jeszcze, że ruiny te są resztkami budowli, o których nikt nie wie, kiedy powstały, a powstały najprawdopodobniej zanim na arenie dziejów pojawiły się jakiekolwiek ludy zapisane w historii. Wszystko zdaje się wskazywać, że koniec Tiahuanaco nastąpił na skutek gwałtownej, nagłej powodzi, która zalała całe miasto. I w tym przypadku archeologia i przekazy Indian Hopi są całkowicie ze sobą zgodne.
Bezpośredniej przyczyny tej powodzi nie da się ustalić. Albo nastąpiło obsunięcie się całego terenu w morze, albo też odwrotnie, na skutek ruchów tektonicznych, dno morza przechyliło się i wody morskie zalały leżące na południu miasto. Indianie opowiadają wiele o towarzyszących powodzi zjawiskach - takich jak trzęsienie ziemi (co potwierdzałoby drugą hipotezę) czy gwałtowny huragan. Relacja ta, jak inne, przekazywana była z pokolenia na pokolenie. Duże znaczenie dla nauki miałoby określenie czasu, kiedy wydarzenie to nastąpiło. Blumrich, wykorzystując dla swego śledztwa wszystkie stojące do jego dyspozycji dane (okresy, na jakie dzielą historię Indian - Indianie z plemienia Hopi, dane cytowane przez kronikarzy, a głównie przez Inka Garcilaso, listy królów Inków, dane geologiczne), dochodzi do wniosku, że koniec kultury Tiahuanaco (najstarszej) przypada na początek ostatniej epoki lodowcowej. Owa epoka lodowcowa nie ominęła Andów. Należy założyć, że na skutek pogarszania się warunków klimatycznych, ludność zaczęła powoli opuszczać tereny wokół zatoki, a gwałtowny kataklizm, który później miał miejsce, stał się symbolem końca epoki życia osiadłego i początkiem epoki wędrówek. Wędrówki Indian skierowane były na północ. Wprawdzie i na południe od Tiahuanaco odnajduje się ciągle ruiny prastarych osiedli, ale „główne uderzenie owych wędrówek szło w kierunku północnym właśnie” powiada Blumrich. Skoro taką przyjmiemy hipotezę, to musi ona założyć świadome postępowanie. A świadome postępowanie wiąże się niewątpliwie - jeśli idzie o założony z góry kierunek wędrówek - z pewną i to niemałą wiedzą geograficzną. Taką wiedzą mogli tylko rozporządzać Kaczynowie, a mogli nią rozporządzać dlatego - twierdzi Blumrich - że posiadali, jak głoszą legendy Indian Hopi i Inków, umiejętność osiągnięcia każdego punktu na kuli ziemskiej. Narzuca się tutaj konieczność przypomnienia sprawy będącej niejako kamieniem węgielnym argumentacji paleoastronautycznej, a mianowicie sprawy map Piri Reisa i innych, odnalezionych przez uczonego amerykańskiego C. Hapgooda map czy portoloanów z XV i XVI wieku. Są to mapy, których dokładność i wiedza przekraczają zasób wiadomości, jakim rozporządzała ludzkość w tym okresie. Zdaniem wielu geografów i naukowców innych specjalności, mapy te musiały być wyrysowane na podstawie map znacznie wcześniejszych, dla sporządzenia których z kolei niezbędna była umiejętność obserwowania Ziemi z lotu ptaka. Dotyczy to w pierwszym rzędzie mapy Oronteusa Finnaeusa z 1531 r., przedstawiającej Antarktydę. Czyż więc dziwić się należy, że niektórzy naukowcy czy publicyści łącząc zdumiewające odkrycia Hapgooda z treścią legend indiańskich, autorstwo owych wcześniejszych wzorów, owych map, które nie wiadomo gdzie i nie wiadomo jak się przechowały, przypisują półbogom - bohaterom tych legend? A więc nastąpił okres wędrowek, albo inaczej to, co legendy indiańskie określają jako epokę bez stałego ośrodka. Biały Niedźwiedź powiada (jakby przy tym był), że opuszczenie Tiahuanaco nie miało charakteru jednorazowego, ale przebiegało stopniowo, co dokładnie odpowiadałoby hipotezie Blumricha, który do przyczyn wywołanych kataklizmem dorzuca jeszcze zmianę klimatu. Przekazy indiańskie dodają, że w wyniku tego wydarzenia i rozproszenia ludności Tiahuanaco, zasiedlony został cały kontynent amerykański. Pradawny Amerykanin wziął w posiadanie całą półkulę. Wszyscy inni, którzy znaleźli się na tym kontynencie, byli oczywiście przybyszami z późniejszego okresu. Ten przekaz indiański zdaje się coraz więcej uczonych przyjmować jako godną uwagi hipotezę roboczą. Niemniej jedno wydaje się pewne: opanowanie Ameryki nie odbywało się na zasadzie dzikiej wędrówki barbarzyńskich hord. „Takie barbarzyńskie grupy - powiada Blumrich - mogły ostatecznie istnieć (zresztą istnieją i dzisiaj). ale główny nurt wędrówki Indian, którzy opanowywali coraz większe połacie kontynentu reprezentowany był przez kulturę już rozwiniętą”. I jeszcze jeden cytat z Blumricha: „W jednym z poprzednich rozdziałów podkreśliłem pewną sprzeczność między datami, z jakimi archeologia łączy okres wędrówek Indian a innymi znaleziskami archeologicznymi. Warto tu dodać, że nigdy jeszcze nauka nie wyjaśniła w sposób zadowalający, w jaki sposób mogły zostać w ciągu kilku tysiącleci zaludnione dwa kontynenty. Tak jak nigdy zresztą dotychczas nie wyjaśniono w sposób jednoznaczny przyczyn powstania wysoko rozwiniętych kultur w południowej i środkowej Ameryce. Ale przecież wszystkie wysiłki mające na celu wyjaśnienie tych zjawisk trzeba wiązać z innymi indiańskimi przekazami, które (można powiedzieć, że wszystkie - A.M.) wskazują na istnienie - początkowo - jednego, dobrze zorganizowanego państwa, gęsto zaludnionego, będącego punktem, skąd rozpoczęło się zaludnianie wszystkich trzech Ameryk. Po sprawnie zorganizowanej ucieczce z pogrążającego się w oceanie kontynentu, państwo to powstało wokół wielkiej, stwarzającej najlepsze warunki bytowania, zatoki. W ten sposób istnieją, jak widać, dwa zasadniczo różniące się między sobą wyjaśnienia dotyczące zagadki zaludnienia
Ameryki. Jedna mówi o początkach, które wywodzą się z ośrodków o gęstym zaludniemu. Druga mówi o grupach myśliwych, które przypadkowo dostały się na kontynent bez jakiegokolwiek między sobą kontaktu. Pierwsza mówi o wędrówkach z południa na północ, druga coś całkowicie przeciwnego... ...Lecz naszą archeologiczną wiedzę można by uzupełnić innymi jeszcze argumentami. Wszystkie wysoko rozwinięte kulury powstały w Południowej i Środkowej Ameryce. Wszystkie wielkie nazwy miejscowości od Tiahuanaco w Boliwii do Teotihuacan w Meksyku znaleźć można na południu. Żadnych takich znanych czy słynnych miejscowości o podobnym znaczeniu nie spotyka się w północnej części kontynentu. A tam przecież na północy znajdują się rejony, które znacznie bardziej nadają się na osiedlenie, niż pokryte dżunglą tereny Jukatanu, Gwatemali lub chłodne rejony płaskowyżu. Czy mogłaby owa druga hipoteza wyjaśnić północny kierunek rozwoju doliny Missisipi albo jednoznaczne pochodzenie wszystkich znalezionych w Stanach Zjednoczonych artefaktów z terenu wpływu kultur meksykańskich?... Jakie wytłumaczenie znaleźć można dla powszechnie znanego faktu, że Hiszpanie w XVI wieku przybywając na południe Ameryki zetknęli się z rejonami znacznie gęściej zaludnionymi, niż te, które znajdowały się tysiące kilometrów na północ, gdzie jeszcze w XIX wieku, jak to wykazują statystyki, gęstość zaludnienia była niewielka?” Powyższe podsumowanie jest wprawdzie powtórzeniem tez kilkakrotnie tu już stawianych, ale wydało mi się niezbędne dla przypomnienia tego, co powiedziane zostało na wstępie tych rozważań: skoro treść legend indiańskich, jeśli o ten centralny problem idzie, tak bardzo potwierdza fakty historyczne, geograficzne i archeologiczne, nie można machnąć ręką na pozostałe informacje zawarte w tych legendach i uznać ich wyłącznie za wytwór fantazji. Ale przecież w jednej jeszcze dziedzinie rzeczywistość potwierdziła legendy indiańskie. Jak sobie przypominamy, Biały Niedźwiedź wiele miejsca w swej opowieści poświęcił miastu Palatquapi, które znane jest dzisiaj jako Palenque. Kiedy przed laty opuplikowano pierwsze zdjęcia ukazujące odkrycia archeologiczne w Palenque, Indianie należący do plemienia Hopi byli zachwyceni. Okazało się bowiem, że na fotografiach różnych płaskorzeźb znajdowały się symbole ich klanów! A ponadto - ilustracje tych wszystkich wydarzeń, o których opowiadają indiańskie legendy. Otrzymali oni w ten sposób rzeczowy dowód świadectwa prawdy czy też wiarygodności swoich przekazów i to z miasta oddalonego o tysiące kilometrów, o którego istnieniu dotychczas w ogóle nie mieli pojęcia! Przypomnijmy też, że Biały Niedźwiedż tłumaczy fakt opuszczenia wielu ośrodków miejskich w Yukatanie przyczynami religijnymi. Otóż do tych samych wniosków doszła ostatnio archeologia, która ten fakt potwierdza, osadzając go jednocześnie w czasie (S.G. Hovley w książce: „An Introduction to the Study of Maya Hieroglyphs” 1975). W jednym ze swoich poźniejszych referatów nazywa Blumrich tę zbieżność między przekazami Indian Hopi a współczesną archeologią - faktem dramatycznym. Dlatego dramatycznym, że każda z tych grup zarówno Indianie, jak i archeolodzy swoimi własnymi słowami opisuje dokładnie te same wydarzenia, miasta i sytuacje. „Znajdujemy się tu - powiada Blumrich - w niezwykłej sytuacji: indiańskie legendy dzięki archeologicznym metodom datowania można umieścić w czasie! Stąd też wiemy, że to, co Indianie Hopi opowiadają o epoce Palenque i o wojnach, które później rozgorzały, mieści się między 200 a 1200 rokiem naszej ery”. Rzeczywiście, niezwykła to konfrontacja. Niezwykła i optymistyczna. A skoro uwiarygodniliśmy taką olbrzymią i ważną część legend indiańskich, można zająć się tymi, którzy w tych wszystkich wydarzeniach z roli głównej, jaką odgrywali, schodzą do roli statystów. Los Kaczynów Bo to Kaczyni przecież mają być bohaterami tych rozważań obejmujących problematykę paleokontatów czy paleoastronautyki - jak kto woli. Powtarzam więc raz jeszcze to, co czerwoną nicią przewija się przez tok rozumowania Blumricha: jeśli tak duża część legend znajduje swoje geologiczne, archeologiczne i historyczne uzasadnienie, jeśli znajdują je obrzędy, przekazy kronikarskie, to dlaczego poza sferą wiarygodności i autentyczności znaleźć się ma rozdział tych legend mówiący o Kaczynach? Jak mógł się Czytelnik zorientować, prawie wszystkie poruszane tu sprawy mają charakter poznawczy wzbogacają naszą wiedzę o przeszłości człowieka, bo przecież prawda o przeszłości Indian amerykańskich jest naszą wspólną - całej ludzkości prawdą. I wbrew wszelkim krytykom mam prawo sądzić, że i historia Kaczynów-Wirakoczów - w wersji Indian Hopi lub Inków należy również do skarbnicy wiedzy o przeszłości człowieka na naszej planecie.
Podsumujmy więc to wszystko, co o nich wiemy i czego nie wiemy. Nie wiemy więc zupełnie, nic nam bowiem na ten temat legendy nie mówią, kiedy Kaczyni, wysłannicy jakiejś bardzo rozwiniętej cywilizacji pozaziemskiej, rozpoczęli swoją misjonarską działalność. Kiedy zaczęli kierować rozwojem rozumnej części świata żyjącego na Ziemi. Natomiast opierając się na tych legendach i przekazach można z mniejszą czy większą dokładnością podzielić okres przebywania Kaczynów na Ziemi na dwie epoki. Pierwsza zaczyna się gdzieś w zamierzchłej, nawet dla Białego Niedźwiedzia, przeszłości. W Kaskarze była już ich obecność, jeśli się można tak wyrazić, ustabilizowana. Większość mieszkańców Kaskary, jak to wynika z opowieści Białego Niedźwiedzia - to ludzie, którzy żyli z rolnictwa. Kaczyni stanowili tu coś w rodzaju warstwy panów, których władza była niczym nie ograniczona. Władza ta była skierowana, jak to staraliśmy się uwypuklić, na kształcenie duchowe, moralne, na kierowanie rozwojem kulturalnym i cywilizacyjnym ludności Kaskary. To Kaczyni pierwsi zwrócić mieli uwagę na niebezpieczeństwo zagrażające Kaskarze, oni zorganizować mieli planową ewakuację z tonącego kontynentu. Oni też (ciągle opieramy się na legendach indiańskich) skierować mieli główną falę uciekinierów na wynurzający się z fal oceanu kontynent i stworzyć tu coś w rodzaju nowego porządku społecznego. To była pierwsza faza ich kontaktów z naszą planetą. Faza czy epoka druga rozpoczyna się, jak sądzić można na podstawie cytowanych legend, wraz z katastrofą żywiołową, która zniszczyla Tiahuanaco. Kaczyni, mimo swojej technicznej wiedzy i przewagi, mimo swej cywilizacyjnej wyższości nie mogli tej katastrofie zapobiec, jak też nie byli w stanie zapobiec temu, co nastąpiło później, to jest rozproszeniu się ludności po całym kontynencie (co ostatecznie nie musiało być uznane za klęskę). Zniszczenie Tiahuanaco równoznaczne było prawdopodobnie ze zniszczeniem ośrodka oddziaływania duchowego owych tajemniczych przedstawicieli nieznanej cywilizacji. W tej drugiej fazie są oni bardziej znani pod imieniem Wirakoczów - być może dlatego, że wieści o nich, poprzez Inków, przekazali kronikarze hiszpańscy. Wędrują po kraju, odwiedzają poszczególne grupy czy klany i uczą, ciągle uczą. ...Jeszcze raz następuje próba ponownego stworzenia jakiegoś centralnego ośrodka, tym razem w Palenque - w Czerwonym Mieście. Ale tu już próba ostatnia. To już koniec oddziaływania Kaczynów-Wirakoczów. Z legend, jakie Inkowie przekazali kronikarzom hiszpańskim, nie można wywnioskować kiedy Wirakocze opuścić mieli naszą planetę. Wiadomo, że „wznosili się do Nieba”. O Kaczynach natomiast opowiadają Indianie Hopi, że „wrocili do swoich zjednoczonych planet, aby Stwórcę poinformować o rozwoju sytuacji na Ziemi”. Ale kiedy to nastąpiło? Blumrich sądzi, że gdzieś w IX-X wieku naszej ery. ( Na podstawie innej książki przekonamy się, jak bardzo trafny to sąd). W każdym razie znikają z naszego pola widzenia, ale, jak twierdzą Indianie, myśmy nie zniknęli z ich pola widzenia. Ciągle nas obserwują i trwać to będzie, jak powiada biały Niedźwiedź, do końca czwartego świata. „Kaczyni nas opuścili, ale o nas nie zapomnieli” pisze Blumrich. „Wielu zaś twierdzi, że owe niezidentyfikowane obiekty latające, które nocą i dniem ukazują się na naszym niebie - do nich właśnie należą”. * *
*
Zanim jednak ten temat zakończę, niech mi wolno będzie wrócić na chwilę do okresu wcześniejszego, inaczej mówiąc, streścić pewną sugestię Blumricha, nad którą trudno mi przejść do porządku dziennego. Zajmując się tak szczegółowo dziejami Indian, nie mógł Blumrich nie poświęcić nieco miejsca tak ważnym dla tych dziejów kulturom Olmeków oraz Chavin Cupisque - najstarszym w Ameryce Południowej i Środkowej. Pisze autor „Kaskary”: „Sądzę, że nasz punkt widzenia na dzieje południowo-zachodniej części Ameryki Południowej bardzo się w przyszłości zmieni. Uznajemy obecnie istnienie między jeziorem Titicaca a południowym Meksykiem różnych kultur, które powstały w dość wąskim okresie, a geograficznie rzecz biorąc, wskazują ich północny kierunek rozwoju... Mamy prawo sądzić, że hipotezy, jeśli idzie o ich narodziny, nie różnią się od siebie. Kultury te charakteryzowały się wysoką wiedzą i pozostawiły ruiny budowli, które wskazują na ten sam kunszt. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, kultury te powstały planowo, w wyniku działalności Kaczynów-Wirakoczow. Jeśli idzie o motywy ich postępowania, możemy wysuwać jedynie pewne przypuszczenia. Możliwe, że w stworzeniu tych kultur widzieli Kaczyni okazję, by zwiększyć swój wpływy na rozwój ludności kontynentu... Z tego punktu widzenia jednak coraz większą trudność sprawiał fakt, że
przy jednoczesnym szybkim wzroście tej ludności coraz mniej Kaczynów pozostało na Ziemi. Jedyne więc co mogli zrobić to pozostać tu już tylko w charakterze biernych przedstawicieli jakichś dalekich bardzo zleceniodawców...” Przedstawiam tę hipotezę na osobistą niejako odpowiedzialność Blumricha, który wie prawdopodobnie, jak jest ryzykowna, chociażby z biologicznego punktu widzenia. Blumrich ma prawo opierać się nie tylko na legendach indiańskich. W Starym Testamencie, a zwłaszcza w „Księdze Enocha”, również jest mowa o bliskich stosunkach między „Aniołami bożymi” czy „Strażnikami” a mieszkankami Ziemi. Aby nie wspomnieć już o platońskiej relacji dotyczącej Atlantydy (Posejdon i Kleito). Otóż w Południowej i w Środkowej Ameryce dokonano szeregu dziwnych odkryć z okresu wczesnych kultur tego rejonu. O dwóch warto tu wspomnieć. Odnaleziono mianowicie w Ameryce Południowej mumie z jasnoblond włosami. Mumie te odnaleziono w Paracas (niedaleko słynnego „lichtarza Andów”) oraz w Nazca. Blumrich uważa, że owi jasnowłosi ludzie należeli prawdopodobnie do jakiejś klasy panującej przed okresem Inków, a być może - w okresie kultury Chavin. Drugim takim odkryciem czy śladem jest tw. „Kodeks Nuttal”, powstały, jak przypuszczają uczeni, pod koniec wieku VII naszej ery, a więc z okresu Palenque. Otóż na rysunkach, jakie znajdują się w „Kodeksie”, widnieją postacie ludzi białych (bez żadnej wątpliwości), z brodą. Przy czym niedwuznacznie widać z tych rysunków, że owe białe postacie nie występują tu w charakterze władców, ale wręcz w roli prześladowanych (fot. 17). Kim byli owi biali ludzie? Przecież w czasach, gdy powstawał „Kodeks Nuttal”, noga żadnego białego człowieka nie stanęła na kontynencie amerykańskim. Blumrich opierając się na treści legend i przekazów wysuwa hipotezę, że byli to właśnie potomkowie Kaczynów-Wirakoczów. Pod koniec epoki Olmeków należeli prawdopodobnie jeszcze do klasy panującej (mumie), ale później utracili możliwość utrzymania swej pozycji i znaleźli się w sytuacji, którą właśnie przedstawiają rysunki „Kodeksu Nuttal”. A więc mieliby Kaczyni pozostawić jakieś potomstwo po opuszczeniu naszej planety? Czy to możliwe? Biologia na to pytanie udziela w zasadzie odpowiedzi przeczącej. Ale... Otóż, jak wspomniałem, bardzo liczne legendy mówią o niezwykłej umiejętności, jaką mieli posiadać Kaczyni, była to umiejętność zapładniania kobiet bez bliskiego z nimi kontaktu. (W ilu to wierzeniach pojawia się ten mit!). Oczywiście, rzecz jest nie do zweryfikowania, ale przecież zakładamy, że wiedza Kaczynów stała wyżej od naszej... Wracając zaś do owego hipotetycznego potomstwa Kaczynów, to oczywiście bliżej tu jesteśmy fantastyki niż naukowych rozważań. I to niezależnie od tego, że niemal wszystkie mitologie takie mieszanki gatunkowe obdarzają licznym na ogół przychówkiem. A u „białych” Indianach Ameryki Południowej czy Środkowej wspomina wiele relacji. Przypomnijmy, że białe dziewczyny widział Kolumb stykając się z mieszkańcami nowo odkrytego lądu, o białych tubylcach wspominają liczni podróżnicy odkrywający Południową Amerykę, szczególnie w rejonie Amazonki (płk Fawcett). Ale czy przez wzrost liczby przekazów mogą zmniejszyć się nasze biologiczne wątpliwości? Blumrich kończy tę historię Kaczynów pesymistyczną uwagą, stwierdzając, że cały ich wysiłek poszedł właściwie na marne. Zwyciężyły ostatecznie w rozwoju ludzkości nie ich etyka i filozofia, lecz etyka i filozofia mieszkańcow zdobywczej Atlantydy, która dysponując siłą i przewagą techniczną, opanowała inne lądy i kontynenty. Klęski Kaczynów twierdzi autor „Kaskary” - jest naszą klęską... Co z tego wszystkiego wynika? Czas na pewne sformułowanie wniosków końcowych. Z tego wszystkiego, co zostało tu powiedziane, jedna rzecz rzuca się w oczy: wszystko wskazuje, że zarówno opowieści Białego Niedźwiedzia, jak też legendy Inków, Majów i Azteków z pewnością nie są li tylko wytworem fantazji. W nazbyt wielu szczegółach elementy tej łamigłówki pasują do siebie, uzupełniają się i pozwalają na stworzenie zgrabnej całości, by na wszystkie te przekazy machnąć ręką, jako na źródło racjonalnej wiedzy o historii. A przecież niektórzy tak właśnie robią... Nie chcę ponownie sięgać do problemu węzłowego, jakim w tych rozważaniach jest sprawa pochodzenia Indian. Chcę natomiast jeszcze kilka słów powiedzieć o Kaczynach, jako że legendy o nich stanowią przecież nie byle jakie uwiarygodnienie wszystkich hipotez paleoastronautycznych. Powiada Blumrich: „Przekazy głoszą, że Kaczyni przybyli z dalekiego systemu planetarnego i na ten system wrócili. Od Indian Hopi wiemy, jak zachowywali się i jak wyglądali. Zachowywali się i wyglądali jak ludzie. Podobnie są opisywani w Południowej Ameryce czy w Oceanii, gdzie nazywano ich Wirakoczami albo bogami. Zawsze podkreśla się ich jasną płec, jasne włosy...”
Znajdujemy się w dziwnej sytuacji. Jeśli uznamy Kaczynów za istoty ludzkie zrodzone na Ziemi, to ich pochodzenie stanowić będzie dla nas pełną i całkowitą zagadkę, natomiast nie będziemy się wówczas dziwić ich „ludzkiemu” wyglądowi i „ludzkim” obyczajom. Sytuacja odwróci się, jeśli założymy, że są pochodzenia pozaziemskiego. Na wątpliwości dotyczące ich wyglądu, koloru skóry czy włosów, zachowania – możemy odpowiedzieć: no i co z tego? Ale wiemy przecież, że wielu uczonych i autorów stara się wszelkimi siłami przekonać nas, że goście przybyli hen, z kosmosu, nie mogą wyglądać i zachowywać się tak jak my... Ale jakie mamy prawo, aby nie wierzyć informacjom i przekazom, legendom i mitom pochodzącym ze wszystkich krajów i kontynentów, które głoszą, że „bogowie” wyglądali właśnie tak, jak my? Kaczyni, jak to wynika z owych indiańskich legend, starali się przekazać mieszkańcom Ziemi podstawy niezwykle wysokiej etyki. Te wysiłki, jak widzimy, dały efekt na bardzo jedynie krótką metę. Kiedy Kaczyni-Wirakocze przestają stać na straży walorów etycznych, moralność społeczeństwa zaczyna się błyskawicznie obniżać. Chociaż, jak tego uczą przykłady z historii i literatury, wśród wielu plemion indiańskich zachowały się przynajmniej ślady tych nauk moralnych, w postaci myślenia kategoriami wielkoduszności i szlachetności. Powtarzał przecież Biały Niedźwiedź Blumrichowi: „Musisz nas zrozumieć, zanim będziesz mógł zrozumieć naszą historię”. Historia Indian z plemienia Hopi, jak też ich tradycje będące pamięcią zbiorową plemienia nie są obarczone faktami wojen, zabójstw, napadów, krwawych ofiar itp. „Jest coś wzruszającego - powiada Blumrich - kiedy od przedstawicieli niewielkiego, pielęgnującego swoje tradycje i obyczaje plemienia, dowiedzieć się można, że nie tylko uznaje ono i stosuje przykazanie: nie zabijaj!, ale tę zasadę, jako podstawową przekazuje z pokolenia na pokolenie. Po dziś dzień zabójstwo jest dla Indian Hopi - największą zbrodnią. Jeśli wszystko to rozważymy w spokoju, jeśli wszystkie te szczegóły zbierzemy razem, dodając do tego pozostałości po wielkich umiejętnościach Kaczynów i ich wiedzy technicznej dojdziemy do wniosku, że wydaje się rzeczą zaiste mało prawdopodobną, aby ich obecność na naszej planecie i wpływ na duże zbiorowiska społeczne były tylko i wyłącznie wytworem fantazji. Zresztą pozostawili oni jeszcze inny ślad po swojej obecności, ale o tym mówić będziemy z okazji innej już zupełnie książki. Skąd więc pochodzili? Przypomnijmy sobie cytowane już wspomnienia Kolumba, bądź też kronikę Hiszpana Andagoyi. Obydwa te cenne źródła w sposób identyczny opisują reakcję Indinn na widok białych istot, których tubylcy ujrzeli właściwie po raz piewszy. Nigdy nie byli oni tym widokiem ani zdziwieni, ani przerażeni. Prawdopodobnie do widoku tego byli w jakimś sensie przygotowani, sądzili widać, że ponownie pojawiły się istoty, które kiedyś przybyły z Nieba. A jeśli nie one we własnej „boskiej” osobie, to być może ich potomkowie. Raczej chodziłoby o tych ostatnich właśnie, jako że pamięć podobnego kontaktu (myślę o żywej, a nie o biernej pamięci wyrażającej się w legendach czy tradycji) dłużej, niż jeden - dwa wieki przechowywać się chyba nie jest w stanie. Inaczej powiedziawszy - jeden lub dwa wieki przed przybyciem Hiszpanów musieli wyginąć ostatni przedstawiciele białej rasy „bogów” czy „półbogów”... * *
*
Bogowie z kosmosu, istoty z innych planet, przedstawiciele rozwiniętych technicznie cywilizacji - czy rzeczywiście jest to tematyka, którą nie wypada się zajmować ludziom nauki? W poprzedniej mojej książce wymieniłem grono poważnych uczonych, dla których mimo wszystko tematyka ta nie stanowi tabu. Niech mi wolno będzie pod koniec tej części książki, poświęconej pracy inżyniera Blumricha, wymienić dwóch autorów, którzy również odważyli się uznać, iż temat ten wart jest, by się nim poważnie zająć. Mam na myśli badaczy amerykańskich – T.V. Knippera i M. Morrisa. W solidnym czasopiśmie „Science” (datowanym 6 maja 1977 r.) zamieścili oni artykuł pt. „Poszukiwania pozaziemskich cywilizacji”. Autorzy ci z całą powagą traktują możliwość kontaktów ludzi z przedstawicielami tych cywilizacji na Ziemi w zamierzchłej przeszłości. Piszą nawet, „że istnieje możliwość, iż nasza galaktyka jest całkowicie zasiedlona”(!), co oznacza także przypuszczenie, że jakaś niezwykle rozwinięta cywilizatia może posiadać swoich wysłanników gdzieś w sąsiedztwie systemu słonecznego”. Oto na jakim terenie spotkać się może współczesna, rozwinięta nauka z legendami i mitami, z tradycjami i obrzędami, z opowieściami i przekazami potomków tych, którzy naprawdę byli pierwszymi Amerykanami. * *
*
Interesujących się tematyką hipotetycznego lądu, który kiedyś rozciągać się miał na dużej części dzisiejszego Pacyfiku, odsyłam do książki Aleksandra Kondratowa „Tajemnice trzech oceanów” („Wiedza Powszechna” - dwa wydania. Wyd. II – 1980). Kondratow opierając się na argumentach w pierwszym rzędzie geologicznych, lingwistycznych i geograficznych, zgadza się w pełni z podobną hipotezą. Pozostałością tego potężnego kontynentu byłaby między innymi Wyspa Wielkanocna. Jeśli natomiast idzie o pochodzenie Indian amerykańskich, to Kondratow jest przekonany, że ich przodkowie przywędrowali na tereny Ameryki z Azji - przez ląd, który rozpościeral się tam, gdzie dzisiaj znajduje się cieśnina Beringa, aczkolwiek przyznaje, że żadnych śladów czy dowodów archeologicznych mogących potwierdzić te przypuszczenia nie znaleziono. Kondratow nie wyjaśnia dlaczego najbardziej rozwinięte cywilizacje i kultury Indian amerykańskich usadowiły się w Ameryce Południowej i Środkowej, a nie na północy, gdzie, gdyby hipoteza „przejścia północno zachodniego” była słuszna znaleźliby nomadzi azjatyccy znacznie lepsze i korzystniejsze warunki rozwoju; ale też prawdą jest, że tematyka ta nie interesuje radzieckiego autora. Pozostaje faktem, że jak to wynika z przytoczonych przez Kondratowa prac i badań naukowych, coraz więcej autorów jest przekonanych, iż pod falami Pacyfiku kryje się jakiś zaginiony kontynent i być może jakaś zaginiona cywilizacja.
Aneks do rozdziału II Nazca a Kaczyni Joseph Blumrich Laguna Beach, USA Warszawa, 24.VIII.1981. Szanowny Panie! Przygotowuję obecnie książkę mającą zaprezentować naszemu czytelnikowi najnowsze osiągnięcia w dziedzinie badań z zakresu paleoastronautyki. Na książkę złożą się streszczenia najciekawszych myśli jakie zostały ogłoszone w tej właśnie dziedzinie. Jest to jedyny sposób przedstawienia w Posce podobnych nowości wydawniczych, jako że nie ma obecnie warunków, które by zezwoliły na zakup licencji umożliwiających wydanie tych książek w naszym kraju. Nie zdziwi Pana fakt, że na pierwszym miejscu wśród tych najciekawszych pozycji znajduje się pańska książka „Kaskara i siedem światów”. Jest to książka żywo napisana, dobrze udokumentowana i przede wszystkim przekonywająca, co jako popularyzator potrafię ocenić. Czytając Pańską książkę, a przede wszystkim - jej część poświęconą wypowiedziom Białego Niedźwiedzia, nie mogłem pozbyć się przekonania, ze przybycie rozbitków z Kaskary do Ameryki Południowej łączy się prawdopodobnie z częściowym przynajmniej rozwiązaniem zagadki Nazca. Pozwala, moim zdaniem, wyjaśnić cel i istotę owych, widzianych wyłącznie z pewnej wysokości, rysunków przedstawiających różne zwierzęta, ptaki czy przedmioty. Większa część znanych mi rysunków z równiny Nazca odpowiada treścią nazwom klanów przybyłych z Kaskary. Klanowi Orła odpowiada rysunek orła (nieważne jest, że uchodzi to za rysunek kondora), klanowi Węża odpowiada rysunek węża, klanowi Kojota odpowiada rysunek kojota. Mowa jest w legendach o klanie Pająka - mamy w Nazca rysunek pająka. Mowa jest o klanie jaszczurki - mamy rysunek jaszczurki. Mowa jest o klanie Ognia - jeden z rysunków można uznać za przedstawiający ogień. Niestety, nie ma, nawet u Simone Waisbard („Szlaki Nazca”) - autorki najpełniejszej książki poświęconej zagadkom tej równiny, dokładnego wyliczenia wszystkich istniejących tam rysunków (a jest ich przecież około 200), jak też nie ma w Pana książce nazw wszystkich klanów. Dlatego też chciałbym poznać opinię Pana o mojej hipotezie, mimo że oparta jest ona na niepełnych przecież danych. Byłaby to zdaje się pierwsza konkretna i adekwalna próba wyjaśnienia rysunków nazcańskich. Zwracam uwagę, że w teoriach próbujących wytłumaczyć sławne linie czy szlaki Nazca znaleźć można między innymi hipotezę Artura Jimeneza, który wraz z archeologiem Hansem Korkeimerem jest zwolennikiem genealogicznej próby wyjaśnienia pasów Nazca. Jimenez pisze (cytuję za Simone Waisbard): „...siatka przecinających się dróg obrzędowych kierowała prawdopodobnie różne plemiona na miejsca, w których spotykały się wyłącznie one”. Co Pan o tym wszystkim sądzi? Gdyby przypuszczenie moje było słuszne, za jednym zamachem potwierdzona zostałaby wiarygodność opowieści Indian Hopi i wyjaśniona sprawa rysunków w Nazca. Będę Panu wdzięczny za odpowiedź. Pozostaję z szacunkiem i pozdrawiam. Arnold Mostowicz
Arnold Mostowicz Warszawa. Polska 8.IX.1981. Drogi Panie! Bardzo Panu dziękuję za list. Cieszy mnie też Pańska opinia o mojej książce... Jeśli idzie o Nazca, to jestem przekonany, że ma Pan rację i że znajdujące się tam rysunki są znakami klanów. Sam również o tym pomyślałem i kilka lat temu pokazałem Białemu Niedźwiedziowi te rysunki, był nimi zachwycony. Jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Równina Nazca leży niewiele ponad sto metrów nad poziomem morza. Tiahuanaco zaś - około 3900. W czasie więc imigracji Indian, kiedy Tiahuanaco musiało być portem, równina Nazca znajdowała się pod wodą i to co najmniej na głębokości 3700 metrów. Przesiedlanie Indian z Kaskary na kontynent trwało 4000 lat. Jeśliby Nazca miała w tej imigracji odegrać jakąś rolę, musiała być lądem. To zakłada, jeśli idzie o wynurzanie się z oceanu Ameryki Południowej, nieprawdopodobne tempo jednego metra rocznie! Dlatego nie sądzę by Nazca związana była z epoką przybycia rozbitków z Kaskary. Natomiast wydaje mi się prawdopodobne, że Nazca odegrała dużą rolę w okresie, który określiłem w mojej książce jako „drugą fazę” obecności i działalności Kaczynów (str. 325/26). Jest to dynamiczna faza, podczas której obydwa kontynenty - Ameryka Południowa i Północna - zostały zaludnione. Wykorzystanie w tym czasie symboli klanowych dla zebrania czy ponownego zjednoczenia wszystkich klanów, wydaje się całkowicie uzasadnione. Inicjatywa taka była widać niezbędna, skoro nie cofnięto się przed użyciem niezwykle rozwiniętej techniki, bez której trudno sobie wyobrazić wykonanie zarówno rysunków, jak i owych linii geometrycznych. Sądzę, że przebieg odtworzonych przeze mnie wydarzeń współgra z hipotezą genealogiczną Jimeneza i Korkheimera. Byłbym Panu wdzięczny, gdyby zechciał Pan któregoś z tych autorów o tym powiadomić. Jeśli idzie o klany w ogóle, to było ich wiele. Dzielono je na grupy zależne od tego, w jaką stronę - lewą czy prawą - zataczały one koło podczas swoich wędrówek po kontynencie północnoamerykańskim. Ale w tym wypadku nie ma to znaczenia. W każdym razie istniały klany: Niedźwiedzia, Pająka, Orła, Papugi, Kojota, Wody, Borsuka, Fujarki, Kukurydzy, Węża, Sokola, Wrony, Lamy, Dymu, Mgły, Żurawia (!) itd. Dane te pochodzą z książki Franka Watersa, która wkrótce ukaże się w języku niemieckim. Zasyłam serdeczne pozdrowienia Joseph F. Blumrich * *
*
Czyżbyśmy więc byli blisko ostatecznego rozwiązania tajeninicy pasów i rysunków na równinie Nazca? Wydaje się, że tak, aczkolwiek nie sądzę, by teorie, które zostały wyżej wyłożone zyskały poklask oficjalnej nauki. Musiałaby ona przedtem uznać, że Indianie przybyli na kontynent amerykański od południa, że pomagali im jacyś przedstawiciele pozaziemskiej cywilizacji, którzy też mają swój niemały udział w kreśleniu owych gigantycznych rysunków - znaków na równinie nazcańskiej, a zważywszy, iż zgodnie ze wszystkimi przekazami posiadali oni różnorakie aparaty służące do latania, pasy mogli również wykorzystać. Dla jakiego celu? Na to odpowiedzieć nie potrafię. Nie, całe to menu będzie chyba nie do strawienia dla większości amerykanistów. Nawet gdyby ci rzekomi „ignoranci i wydrwigrosze spod znaku paleoastronautyki” na potwierdzenie swoich hipotez mieli jeszcze poważniejsze argumenty, o których zresztą będzie dalej mowa.
Rozdział III Przedhistoryczny komiks Książka, którą zamierzam obecnie omówić, nosi tytuł „Bogowie, którzy przybyli skądinąd” („Ces dieux venus d'ailleurs”). Autorką tej książki wydanej w Paryżu w roku 1977 jest pani Christine Dequerlor. Pozycję tę nieprzypadkowo postanowiłem przedstawić zaraz po omówieniu książki Josepha Blumricha. Nietrudno zorientować się, że łączy te książki wspólny mianownik. I aczkolwiek Kaczynów nie uświadczysz w książce pani Dequerlor, to przecież owi bogowie, o których ogólnie, nie obdarzając ich konkretnym imieniem mówi jej książka, to Kaczyni-Wirakocze. Nie zamierzam, rzecz jasna, niczego Czytelnikom narzucać, ale chyba sami dojdą do podobnych wniosków. Przygoda w Peru Zacznijmy może od przedstawienia autorki. Pani Christine Dequerlor (fot. 18) jest Francuzka urodzoną w Boliwii, gdzie zresztą spędziła dzieciństwo i młodość. Jak to wielokrotnie podkreśla - wychowując się w otoczeniu Indian, wcześnie poznała ich obyczaje, legendy i tradycje. Jako młoda dziewczyna zwiedziła duże połacie Ameryki Południowej, następnie wraz z rodzicami przeniosła się do Francji, gdzie rozpoczęli studia poświęcone dziejom starych cywilizacji, a szczególnie - cywilizacji Ameryki Południowej. Obecnie prowadzi wykłady na wielu wyższyeh uczelniach w zakresie swojej specjalizacji. Uczestniczy regularnie we wszystkich poważniejszych kongresach grupujących amerykanistów, wśród których cieszy się dużą estymą. Podczas jednej ze swoich podróży do Peru, zupełnie przypadkowo dokonała niezwykłego odkrycia. Trudno tu zresztą mówić o odkryciu. Może raczej o powtórnym odkryciu czegoś, co znane było od pewnego czasu archeologom, ale co nie zostało przez nich, jak twierdzi, docenione. Odkrycie swoje opisała w omawianej tu książce, na którą złożyły się nie tylko opisy, fotografie, szkice, ale także studia na temat pierwotnych religii, analiza wielu obyczajów czy tradycji wiażących się zarówno z tymi religiami, jak i dziejami Indian południowoamerykańskich. „Podczas mojej podróży do Peru - pisze autorka - a było to w roku 1970, zwiedziłam wiele najbardziej znanych ośrodków badań archeologicznych na wybrzeżu Pacyfiku i w tej części Kordylierów. Zwykły przypadek pozwolił mi zetknąć się z nieprawdopodobnym znaleziskiem. Zepsuł nam się samochód. Czekając na jego naprawienie, wdałam się w rozmowę z Indianami zamieszkującymi jedno z owych ubogich, izolowanych miasteczek, jakich wiele spotkać można w tym mało odwiedzanym rejonie Andów. Zapytałam ich, czy znają może w okolicy jakieś ruiny względnie jakieś groty czy skały z rysunkami. Niespodzianki są przecież zawsze możliwe w tym kraju, tak bogatym w różnorodne zabytki. I taka wlaśnie niespodzianka stała się moim udziałem. Jeden z Indian opowiedział mi, że jest tutaj w okolicy wiele skał pokrytych rysunkami, ale tereny te są bardzo oddalone od miejsca, w którym się znajdujemy... Ruszyliśmy tam o świcie. Przez wiele godzin jechaliśmy w kurzu zapadających się dróg, obawiając się ponadto, że w każdej chwili możemy zabłądzić. Słońce stało już wysoko, gdy natknęliśmy się na stado lam i na dwóch pasterzy, którzy zgodzili się udzielić nam informacji na temat dalszej naszej drogi. Jeden z nich zgodził się nawet nam towarzyszyć i zaprowadził mnie na brzeg szerokiego pasma terenu pokrytego piaskiem. Dalej jednak nie chciał się ruszyć, mimo że zaproponowałam mu solidne wynagrodzenie. Odchodząc powiedział tylko: - Tutaj nie jest dobrze... Dość długo wędrowałam pod palącymi promieniami słońca, aż nagle rozpostarła się przede mną olbrzymia, tak mi się przynajmniej wydawało, równina pokryta aż po firmament mniej lub bardziej wysokimi skałami. Kiedy się do tych skał zbliżyłam, zrozumiałam, że zrealizowało się to, o czym nawet marzyć nie śmiałam: skały pokryte były petroglifami (petroglify - to rysunki i inskrypcje naskalne pochodzące z czasów przedhistorycznych - A.M.). Zachwycona wędrowałam od jednej skały do drugiej. Niektóre z rysunków, bardziej wyraźne, wznosiły się nad ziemią do wysokości 50-60 cm. W takich wypadkach pokryte rysunkami skały znajdowały się najczęściej przed blokami o wiele większymi, z których tylko górna część wynurzała się z ziemi. Wystarczyło zresztą nogą odsunąć trochę piasku, by ukazały się natychmiast nowe, wspaniałe obrazy... ...Na jednych widniały znaki dająte się porównać z jakimś hermetycznym pismem. Na innych jakieś symbole - różnorakie figury geometryczne, znaki kosmiczne, w tym gwiazdy lub słońce pod wieloma postaciami. Często wszystko to mieszało się ze światem autentycznych lub mitycznych zwierząt... A poza
tym obrazy przedstawiały codzienne życie ludzi, ich ceremonie obrzędowe, pasterzy z ich stadami. Najbardziej mnie jednak w tym wspaniałym kompleksie uderzyl widok zagadkowych postaci, precyzyjnie pokazanych, przypominajątych jako żywo współczesnych astronautów dlatego przede wszystkim, że były one odziane w olbrzymie kaski (fot. 19 i 20). Postaci te widoczne były wszędzie. Wydawać by się mogło, że fruwają, bądź to wznoszą się, bądź to zstępują z nieba. Pojedynczo lub zgromadzone w grupy, istoty te zajmowały całe powierzchnie skalnych płyt, przy czym w scenach zbiorowych wyraźnie dominowały nad innymi postaciami, bardziej ,,ludzkimi”. ...Co ciekawsze, istoty odziane w kaski przypominały postacie z rysunków w Val Camonica we Włoszech, postacie tak często reprodukowane właśnie dlatego, że przypominają kosmonautów (fot. 21, 22 i 23). Tutaj takich postaci znalazłam tysiące! Stanowią one niezaprzeczalny dowód, że jacyś goście przybyli z przestrzeni kosmicznej byli widziani i oglądani przez Indian, którzy przecież podobnych ubiorów wymyślić sobie nie mogli. Z jakiej epoki pochodzą te rysunki? Pierwsze wyprawy archeologiczne, które tu się pojawiły, oceniały ich wiek na jakieś 1000 lat. Badania za pomocą węgla C14, przeprowadzone przez grupę naukowców peruwiańskich i niemieckich, na czele której stał dr Hans Dietrich Disselhof, były dyrektor Muzeum Etnograficznego w Berlinie, wykazały rzeczywiście, że wiek tych rysunków wynosi od 1000 do 1200 lat. Oznacza to, że powstały one znacznie później, niż wszystkie tego rodzaju malowidła odkryte w Europie. W Val Camonica np. liczą one około 4000 lat, a w Vallée des Merveilles (Francja) - co najmniej 4500 lat. Warto też dodać, że sztuka malowideł naskalnych rejonów sąsiadujących z Toro Muerte liczy sobie od 6000 do 9000 lat. ...W rezultacie mego zetknięcia się z tymi rysunkami zaczęłam robić jedno zdjęcie za drugim, aż do wyczerpania całego zapasu filmów. Następnie zabrałam się do robienia szkiców. Później wielokrotnie odwiedzałam te tereny, tereny jedyne w swoim rodzaju na świecie. Nie tylko dzięki obszarowi, jaki zajmują pokryte rysunkami skały, nie tylko dzięki niezwykłej ich koncentracji idącej w dziesiątki tysięcy obrazów (!), ale przede wszystkim przez olbrzymią wartość niezwykłego dowodu, jaki stanowią niezliczone ilości istot w kaskach. Otworzyła się przede mną olbrzymia biblioteka skalna pod gołym niebem. Czekała mnie teraz olbrzymia praca. Miałam zrozumieć i odczytać tysiące stron w postaci kamiennych bloków, które artyści w ciągu wieków pokryli rysunkami, artyści - świadkowie zaginionej cywilizacji i świadkowie kontaktów z niezwykłymi przybyszami”. Tyle pani Christine Dequerlor. Zajmijmy się więc i my tym niezwykłym znaleziskiem archeologicznym. Toro Muerto Teren, na którym pani Dequerlor ujrzała ów kompleks rysunków naskalnych, nosi nazwę Toro Muerto (ryc. 7). Specjaliści wiedzieli i wiedzą o istnieniu Toro Muerto. Zaś między rokiem 1953 (kiedy tereny te zostały odkryte) a 1972 udawały się tam kilkakrotnie wyprawy archeologiczne. Ale sprawozdania tych wypraw nie dotarły do opinii publicznej. Zamknięto je w biurkach specjalistów. W ciągu tych dwudziestu lat nie ukazała się ani jedna książka poświęcona temu zespołowi petroglifów. Nic więc dziwnego, że zebrane i opublikowane przez autorkę książki materiały wywołały prawdziwą sensację. Trzeba tu dodać, że dopiero w roku 1966 z okazji XXXVII Kongresu Amerykanistów odbyło się w Mar del Plata (Argentyna) pierwsze sympozjum międzynarodowe poświęcone petroglifom. Aczkolwiek od dawna wiedziano, że poznanie sztuki rysunków naskalnych ma olbrzymie znaczenie dla zrozumienia dziejów człowieka, to, jak widzimy, zainteresowanie nauki tą dziedziną nie było zbyt wielkie, skoro dopiero po wielu, wielu odkryciach uczeni dokonali pierwszej, jeśli idzie o tę problematykę, wymiany poglądów. Samo Toro Muerto znajduje się w południowej części Peru, w prowincji Kastylia, na wysokości około 600 metrów nad poziomem morza. Leży nad rzeką Majes, która wpada do Oceanu Spokojnego. Klimat jest tu łagodny, a ziemie okoliczne, w swoim czasie bardzo żyzne, przyciągały plemiona Indian w okresie przed panowaniem Inków. Dzisiaj rozciągają się tutaj tereny pustynne, a liczne pagórki i skalne wzgórza potęgują wrażenie ponurego chaosu. Czym więc wytłumaczyć, że właśnie to miejsce wybrali artyści indiańscy na swego rodzaju olbrzymi teren wystawowy, czemu tutaj właśnie powstały tysiące rysunków świadczących o żywej działalności człowieka - rolniczej, hodowlanej, religijnej - w sąsiadujących z Toro Muerto miejscowościach? Otóż trzeba przypomnieć, że tereny takie jak Toro Muerto, Tassili w Afryce czy Val Camonica we Włoszech odpowiadają pewnym określonym cechom, jakich oczekuje psychika człowieka pierwotnego od miejsca przeznaczonego na przybytek świętości, na sanktuarium. Takie miejsce znajduje się zazwyczaj w
pejzażu dzikim, stwarzającym atmosferę tajemnicy wzbudzającej strach i respekt. Zazwyczaj są to miejsca trudno dostępne, takie, gdzie - jak podkreśla to pani Dequerlor - zaznaczają się wpływy prądów tellurycznych (wewnątrzziemskich) związanych z korytarzami podziemnych rzek.
Ryc. 7. Mapa południowej części Peru z oznaczeniem terenów, gdzie znajduje się Toro Muerto.
Może warto tu podkreślić, że sprawa owych prądów tellurycznych jest po dziś dzień raczej otwarta. Niektórzy uczeni uważają, że prądy te - to wymysł domorosłych popularyzatorów różnych „paranauk”. Inni natomiast skłonni są przyznać, że nie jest to czczy wymysł fantastów. Prądy telluryczne mają być swego rodzaju zjawiskiem typu elektromagnetycznego, które rodzi się w ziemi, w zależności od przewodnictwa danego terenu, od obecności wody itp. Wydaje się, że całkowite negowanie wpływów czy istnienia takich prądów jest chyba jakimś anachronizmem, skoro problematyką tą zajmują się dzisiaj najpoważniejsze ośrodki naukowe w Związku Radzieckim i w Stanach Zjednoczonych. O ile założymy, że nie można negować istnienia tego typu prądów, to pozostaje otwarte pytanie, skąd mogli o nich wiedzieć prymitywni mieszkańcy tych wszystkich terenów, gdzie spotyka się budowle megalityczne? Pani Christine Dequerlor broni bowiem tezy (zresztą nie ona jedna), ze zarówno piramidy, jak inne świątynie czy nawet katedry, a przede wszystkim wszystkie takie megalityczne pomniki, jak menhiry, dolmeny względnie kromlechy (Stonehenge np.) - były budowane nie na ślepo, ale na terenach, na których oddziaływały prądy telluryczne. Prądy te związane są przede wszystkim z istnieniem wulkanów. Pani Dequerlor twierdzi, że skały, a szczególnie skały granitowe, są dobrym akumulatorem prądów tellurycznych. Zdaniem autorki sanktuarium megalityczne w Carnac (Francja), gdzie po dziś dzień wznoszą się tysiące menhirów, znajdowało się początkowo w obszarze intensywnej aktywności tellurycznej. Jednak z biegiem czasu aktywność ta przesunęła się. Stąd też owe specjalne właściwości tych megalitów, które były w dawnyeh czasach wykorzystane przez kapłanów-czarowników. Toro Muerto spełnia wszystkie warunki niezbędne dla stworzenia z tego miejsca podobnego sanktuarium. Jest ono oddalone od miejsc zamieszkanych, jest trudno dostępne. Roztacza się stąd widok ponury, a ponadto cały teren upstrzony jest wygasłymi wulkanami. Jednym słowem znajduje się tu wszystkco, co jest niezbędne, aby stworzyć stan psychicznego napięcia i strachu. Artyści i ich dzieło Kim byli bezimienni artyści, autorzy dzieła, które tu na skałach oparło się działaniu sił przyrody?
Ma prawdopodobnie rację pani Dequerlor twierdząc, że kiedy się te rysunki ogląda, należy zdecydowanie zapomnieć to wszystko, co się wie o współczesnych mieszkańcach tych ziem. Dzisiejsza bowiem optyka spojrzenia łatwo może wpłynąć na sądy o przeszłości, a więc w jakimś sensie łatwo może ją zafałszować. Czy w ogóle możemy coś pewnego powiedzieć o dawnych mieszkańcach tych terenów na podstawie naszej wiedzy o ludności obecnie ziemie te zamieszkującej? Przecież ludność ta jest dzisiaj w jakimś sensie zdegenerowana. Cywilizacja niszczy ją, a wcześniej czy później zniszczy całkowicie. „Natomiast w czasach, kiedy powstało sanktuarium Toro Muerto - powiada Christine Dequerlor mieszkańcy tych okolic byli pełni zapału, wigoru, rozporządzali inteligencją pozwalającą im walczyć o życie w każdym znaczeniu tego słowa”. Toro Muerto leży na jednym z boków czworoboku łączącego Cuzco, Tiahuanaco, równinę Nazca i Toquepalę. Czytelnikowi tych słów najmniej z pewnością znana jest Toquepala. Do niedawna nazwa ta związana była raczej z przemysłem (wielkie kopalnie miedzi), od pewnego czasu słynna jest również w świecie archeologicznym, jako że odkryto tu piękne rysunki na ścianach grot. Badano ich wiek za pomocą węgla C14, co pozwoliło ustalić, że pochodzą sprzed 3500 lat. Rysunki te starsze są więc od tych z Toro Muerto. Odtwarzają one na wpół koczownicze życie, jakie wiedli w tym czasie mieszkańcy tych rejonów, co odpowiadałoby, według chronologii Białego Niedźwiedzia, okresowi wędrówek Indian po zniszczeniu Tiahuanaco. I znowu Tiahuanaco. Trudno uwolnić się od tego niewątpliwego ośrodka kulturalnego i cywilizacyjnego, gdy omawia się dzieje południowego Peru. Nie należy więc się dziwić, że i pani Dequerlor wiąże rysunki z Toro Muerto z ruinami Tiahuanaco, a szczególnie z Bramą Słońca. Rzecz w tym, że Brama Słońca słynie w świecie, jak o tym pisałem w poprzedniej mojej książce, przede wszystkim ze swoich płaskorzeżb znajdujących się na jej górnym fryzie. Jak wiadomo, płaskorzeźby te przedstawiają Wirakocze o czterech palcach oraz szereg istot ludzkich z głowami ptaków bądź posiadających skrzydła. „Mogłoby się to wydawać nieprawdopodobne - pisze autorka - ale oczy wszystkich tych istot przypominają jako żywo „kosmonautów”. Co więcej, takich płaskorzeźb poza Peru nigdzie się w świecie nie spotyka, a co jeszcze ważniejsze, to fakt, że ci „kosmonauci” są prawie identyczni z istotami w kaskach, jakie obserwuje się na rysunkach w Toro Muerto”. Pani Dequerlor też sięgnęła, rzecz jasna, po relacje kronikarzy hiszpańskich. Na niektóre fragmenty tych kronik powołamy się za chwilę. Odkrywszy na płaskorzeźbach Bramy Słońca obrazy przypominające istoty humanoidalne z rysunków w Toro Muerto, pani Dequerlor znalazła dla „swoich” kosmonautów jeszcze jedno, że tak powiem, pokrewieństwo. Chodzi mianowicie o kulturę nazcańską, to jest tę, która rozkwitła na równinie Nazca. Otóż na ceramice nazcańskiej, a także na tkaninach pochodzących z tego rejonu, gdzie sztuka ta rozkwitła w sposób wręcz wspaniały, dostrzegła autorka motywy, w uderzający sposób przypominające rysunki z Toro Muerto. W Nazca rzeczą najbardziej frapującą są olbrzymich rozmiarów rysunki na ziemi. Otóż rysunki te również przypominają swoimi motywami twórczość artystyczną w Toro Muerto. Chodzi głównie o owe fantastycznie spiralne ogony zwierząt i o charakterystyczne dzioby ptaków. Ciekawe są, notabene, uwagi pani Dequerlor, która przecież w dziedzinie amerykanistyki jest fachowcem nie lada, o Nazca, o słynnych liniach - pasach wiodących donikąd i o wspomnianych sylwetkach zwierząt i ptaków. Może odrywam się nieco od tematu, ale warto powołać się na opinię tej autorki tym bardziej, że mowa tu o sprawach których dotyczyła zacytowana w aneksie do poprzedniego rozdziału wymiana listów. „Nigdzie na naszej planecie - poza Nazca - ludzie na swój użytek i na cześć sił wyższych, na cześć jakiegokolwiek bóstwa, nie stworzyli rzeźb czy malowideł, których znaczenie i forma gubią się w swoim gigantyzmie. Nigdzie wieże, świątynie, katedry, piramidy - nawet najwyższe - nie osiągnęły podobnych rozmiarów”. Rozmiarów tak gigantycznych jak rysunki naziemne w Nazca. Nazca ciągnie się ze swoimi tajemniczymi pasami na przestrzeni 50 kilometrów, zaś znajdujące się tam wizerunki zwierząt i ptaków osiągają setki metrów długości. „Możemy więc tylko zadać sobie pytanie, dlaczego Indianie około tysiąca lat temu wykonali rysunki, które dzięki swoim proporcjom mogły być widziane wyłącznie z lotu ptaka albo z samolotu. Tylko że w tym czasie samolot jeszcze nie istniał...” Pani Dequerlor słusznie przypomina, że na terenie południowego Peru i północnego Chile obserwuje się wyrysowane czy wyryte na skałach inne sygnały względnie znaki, które widoczne są tylko z góry i skierowane do góry. Toro Muerto w czasach gdy rysunki te powstawały znajdowało się w granicach Imperium Inków. Nic więc dziwnego, że stara się autorka znaleźć tu także wpływy inkaskie. Przy okazji wspomina ona wszystkie
kontrowersje jeśli idzie o pochodzenie Inków, ale sprawy te pominiemy, chociaż niektóre rozważania autorki dotykają niezwykle istotnych problemów związanych z początkami ludzkiej cywilizacji. Jedną tylko uwagę pozwolę sobie tu streścić. Autorka przypomina kronikarza Fernando de Montesinosa, wybitnego znawcę legend i tradycji Inków. Autor ten bardzo był krytykowany za to, że historię Inków cofnął w okres „przed potopem”, co było wówczas dowodem niemałej odwagi. Montesinos na podstawie przekazów inkaskich wyliczył 104 królów, których panowanie miało objąć około 4000 lat. Lista ta po dziś dzień wywołuje namiętne spory, co przypomina kontrowersje wokol listy królów egipskich. Wiadomo, że słynny papirus z XVIII wieku przed naszą erą, pochodzący z epoki Ramzesa II zawiera listę królów, którzy rządzili Egiptem zanim panować tu zaczęli królowie dynastii „ludzkich”. Papirus Manethona, cofając początek Egiptu do roku 30544 przed naszą erą, wylicza jednocześnie dynastie „boskie” i „półboskie”, które miały krajem tym rządzić przez prawie piętnaście tysięcy lat... ...Ale wróćmy do Toro Muerto. Wiemy już, że na rysunki naskalne jakie tu odkryto wpływ miały kultura Tiahuanaco, kultura nazcańska i z całą pewnością – Inkowie. „Toro Muerto - konkluduje Christine Dequerlor - jest częścią wielkiej całości, która świadczy o tym, że Indianie zetknęli się tutaj z gośćmi z kosmosu...” Czas więc już określić co rysunki te przedstawiają. Ludzie i znaki Na rysunkach Toro Muerto zwracają uwagę postacie ludzkie i humanoidalne oraz znaki i symbole. Postacie te w całości sanktuarium nie zajmują dużo miejsca. Ponadto rozmiary tych postaci są jak gdyby umniejszone w stosunku do znajdujących się obok znaków - linii geometrycznych i symboli - gwiazd, zwierząt czy ptaków (fot. 24). Owe postacie podzielić można na cztery podstawowe grupy, albo - lepiej – typy. Grupa pierwsza - to postacie bardzo uproszczone, przedstawione za pomocą kilku kresek. Sylwetki tych postaci są nitkowate, schematyczne - takie, jakie spotyka się na tego typu rysunkach pod wszystkimi szerokościami i na wszystkich kontynentach. Takie nitkowate postacie widzieć można na rysunkach w Tassili (Afryka), na malowidłach w jaskiniach Eurropy, na rysunkach naskalnych w Polinezji no i oczywiście w Ameryce Północnej i Południowej. Grupa druga - to sylwetki postaci ludzkich, które, rzec można, nabrały ciała. Ale i one rysowane są fakturą dziecięco naiwną. Kreską dzieci z przedszkola. Ni stąd, ni zowąd pojawiają się tu jakieś detale typu fizjologicznego, jak np. organy trawienia, serce, czy nawet system krążenia (!). Niektóre z tych postaci mają zaznaczone usta, oczy czy włosy. Grupa trzecia - to sylwetki charakteryzujące się większym dynamizmem i wieloma szczegółami bardziej wyrafinowanymi, które w tym opisie pominiemy. Nas jednak najbardziej interesują postaci humanoidalne, które odnieść należy do grupy czwartej. Autorka nazywa je „kosmonautami”. Są charakterystyczne dzięki kaskom czy hełmom zakrywającym im całkowicie twarze. Tym rewelacyjnym postaciom będącym tytułowymi bohaterami jej książki, poświęcone będą następne podrozdziały tej relacji (fot. 25, 26, 27). Ogólnie rzecz mówiąc, nieznani artyści w pierwszym rzędzie ryli na kamieniach sceny z życia codziennego. A więc widzimy bądź to rolników przy pracy, bądź pasterzy zajmujących się wypasem owiec, bądź myśliwych, rysunki ukazują ludzi używających narzędzi, lanc, pałek czy też lassa o nazwie bolas. Ciekawa to historia z tym lassem. Otóż jest to rodzaj sznura, którego każdy koniec zaopatrzony jest w ciężarek. Posługiwano się tym lassem w ten sposób, że rzucano nim tuż przy ziemi - tak, że owijało się ono wokół łap zwierzęcia, na które polowano czy które chciano złapać. Nie wspominałbym o podobnym szczególe, gdyby nie pewien fakt, który poddaję pod rozwagę wszystkim przekonanym, iż historia romantyczna, niekonwencjonalna, której pragnę być rzecznikiem, jest wymysłem kilku fantastów. Otóż w starożymym Egipcie używano dokładnie tego samego sposobu chwytania zwierząt. Ale to nie wszystko. Według pisma hieroglificznego, znak, na którym widnieje wspomniany typ lassa nosi nazwę bola (!) i oznacza „połączyć”, „trzymać”. Ten sam znak zaopatrzony dwiema nóżkami pod spodem, oznacza: „chwytać”, „wziąć”, a więc dokładnie to, co związane jest z używaniem peruwianskicgo „bolas”. Wróćmy jednak do treści rysunków. Przede wszystkim obserwuje się tu tętniące życiem sceny z życia wiejskiego, typowe i dzisiaj dla niektórych szczepów indiańskich. Natomiast z całym naciskiem należy podkreślić, że na wszystkich tych rysunkach nie ma jakichkolwiek scen gwałtownych, obrazów krwawych bitew czy ofiar z ludzi. Jednym słowem z sanktuarium w Toro
Muerto wyłania się obraz spokoju i pogody. * *
*
Na rysunkach nietrudno dostrzec wiele znaków o kształtach geometrycznych - kół, linii, czworoboków, z których większość posiada swoją symbolikę nas w swoich szczegółach nie interesującą. Niemniej niektóre z tych symboli warto wymienić, gdyż w przeciwnym wypadku trudno zrozumieć wymowę wielu rysunków, na których widnieją „kosmici” w kaskach. Nie dysponując w tym zakresie niezbędną erudycją, ponownie pozwolę sobie oddać głos autorce: „Analiza tych rysunków wykazuje, że wyrażać one mają jakąś zasadniczą myśl, zamiar wyrażenia za pomocą symboli dwóch podstawowych wierzeń, wspólnych dla wszystkich szczepów, które zbierały się wokół Toro Muerto. Po pierwsze chodzi o wyrażenie realnej możliwości komunikowania się z kosmosem. Komunikowanie to jest możliwe dzięki więzi łączącej Ziemię i człowieka z Bogiem. Aby dać wyraz tej więzi, tutaj, w Toro Muerto, podobnie jak na całym świecie, artysta łączy za pomocą linii prostej lub falistej – węża będącego symbolem ziemskim z ptakami będącymi symbolem nieba, gdyż, jak wiadomo, tylko ptak może wznieść się do góry. Po drugie - chodzi o pokazanie, że istnieją drogi wiodące ku górze nie tylko dla dusz zmarłych, ale także dla istot, które przybyły z kosmosu z zamiarami cywilizatorskimi. Indianie znali te istoty i uważali je za rodzaj dobrych i uczynnych bóstw. Wszędzie, na wszystkich kontynentach, pionowość jest symbolem wznoszenia się - tak duchowego, jak i pojętego w sensie najbardziej mechanicznym. Otoż linie, jakie dostrzec można na tych rysunkach - a jest ich tutaj tysiące – wykazują niezwykłą właściwość kryjącą głęboki sens: prawie wszystkie skierowane są z góny na dół lub, jeśli kto woli z dołu do góry, materializując w ten sposób drogi wiodące do nieba, drogi kosmiczne...” Na wszystkich tych rysunkach Czytelnicy sami zwrócą uwagę na linie, do których autorka przywiązuje tak wielką wagę. Linie są bądź wąskie, bądź szerokie, faliste, czasami o charakierze meandru i łączą podstawę skały z jej szczytem. Dlatego też warto pamiętać o symbolice tych linii, które, jak się za chwilę przekonamy, określają ruch owych istot w skafandrach. „Wokoł tych linii - pisze pani Dequerlor - balansują, wznoszą się do góry istoty w kaskach, które jak gdyby poruszają się wzdłuż drogi wskazanej przez kierunek linii. Niemało tych istot z rękoma wzniesionymi do góry wskazuje niebo, skąd przybyły lub gdzie się kierują. Nie należy sądzić, że mamy tu tylko kilka wyimaginowanych układów. Powtarzają się bowiem one setki razy” (fot. 28 i 29). Kosmonauci? Czas więc nieco szerzej omówić ten niezwykły element rysunków z Toro Muerto, jaki stanowią owe istoty. Występują one bądź samodzielnie i bujają wtedy gdzieś między gwiazdami lub planetami, bądź występują wspólnie z postaciami wyraźnie „ziemskimi” w scenach kultowych czy wziętych z życia wiejskiego. Czym owe „kosmonautyczne” postacie różnią się od pozostałych? Autorka wylicza precyzyjnie wszystkie te różnice. Po pierwsze - postacie te wyróżniają się swoim ubiorem. Dawni Indianie nigdy nie nosili podobnej odzieży. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Odzież tę stanowi, przyznać to musi każdy bezstronny obserwator, coś w rodzaju kombinezonów lotniczych, dokładnie dopasowanych, wymodelowanych, przylegających do ciała i pozwalających, rzec można, na pełną swobodę ruchów. Po drugie - chodzi o owe kaski. Pisze autorka: „Wszystkie te postacie noszą bez żadnej wątpliwości przezroczyste kaski, które otaczają im głowę i tworzą całość z kombinezonem. W kaskach tych rzadko zauważyć można otwory dla oczu... Na gładkiej przedniej ścianie kasku widać odblask światła, zaznaczony zygzakowatymi liniami. Na górnej części kasku zobaczyć można jak gdyby kilka anten. Jest ich zawsze od trzech do czterech...” Obok znajduje się wystarczająca liczba reprodukcji, aby przekonać każdego, jak bardzo postacie te przypominają kosmonautów i nie ma czemu się dziwić, że tak ich przez cały czas nazywa pani Dequerlor.
Zarówno wykonane przez nią szkice, jak i fotografie dowodzą, że nie uległa ona w tym wypadku jakiejś sugestii i że to określenie nie jest dowodem jej jakiejś nadmiernej fantazji. Pisze ona: „Niczego nie wymyślam, rysunkom tym przyjrzeć się może każdy. Wystarczy przez chwilę zastanowić się nad nimi, wystarczy spojrzeć na nie z punktu widzenia naszych odkryć i naszej dzisiejszej wiedzy. Początkowo, kiedy oglądałam te rysunki po raz piewszy, wydawało mi się, że są one dziełem współczesnym, lecz wszystko dookoła przypominało mi o rzeczywistości”. A dzień dzisiejszy dzieli od tych rysunków dziesięć do dwunastu wieków... Po trzecie - mowa już była o wyróżniających te postacie ubiorach. Dodać jednak trzeba, że z tego punktu widzenia wyodrębnić tu można trzy, różniące się między sobą typy. Trudno powiedzieć, jaka jest przyczyna tych widocznych różnic. Być może „modele” rzeczywiście różniły się między sobą. A może być i tak, że rysunki te, kreślone w różnych czasach, odzwierciedlają inwencję poszczególnych artystów. Typ - nazwijmy go A - nosi opinający dokładnie sylwetkę kombinezon oraz okrągły, przezroczysty kask. Poprzez przezroczystą, przednią ściankę kasku widać głowę bez rysów twarzy. Czasem kask taki otoczony jest aureolą, jak gdyby odbijały się od niego promienie słońca. Typ B - to postacie noszące kombinezon w formie nisko opadającej tuniki. Kask jest kwadratowy albo prostokątny, a na jego przedniej ścianie widać odblask w postaci kilku zygzakowatych linii. W tym miejscu, gdzie znajdować się powinny oczy, artysta od czasu do czasu umieszczał dwa kółka. Typ C - reprezentowany jest, rzecz ciekawa, przez postacie nieco mniejsze na ogół od poprzednich. Tutaj „kosmonauta” odziany jest w innego rodzaju kombinezon. Kombinezon zaopatrzony w pasek. Szczególnie ten typ postaci znajduje się jak gdyby w ciągłym ruchu. Autorka sądzi, że ta różnorodność postaci w kaskach wynika z trzech sposobów widzenia tego samego modelu. Nie mam pewności, czy to interprciacja sluszna, jako że rysunki te były ryte w różnych okresach. Mogła się nie tylko optyka zmienić, ale i model również. Po czwarte - uderzające jest zachowanie się owych postaci. Powiada autorka, że wygląda to tak, jak gdyby potrafiły one przezwyciężyć siłę grawitacji. „Porzucają one Ziemię, wykonują nad nią ewolucje z lekkością motyla”. Do tego ważnego elemeniu jeszcze wrócimy. Po piąte - artyści Toro Muerto, którzy wiedzieli przecież dobrze co chcą, czy co zamierzają odtworzyć, czynili wszystko, aby oglądający te rysunki od razu umiał odróżnić „zwykłego” Indianina od „kosmonauty”. Dlatego właśnie tak trudno przy przyglądaniu się tym rysunkom pomylić jednych z drugimi. Tubylcy-Indianie są na rysunkach tych zawsze jak gdyby zminiaturyzowani. Wysokość ich (na rysunku, rzecz jasna) nie przekracza 10-30 cm. Indianie pokazani są zawsze przy jakichś zajęciach, „kosmonauci” nigdy się takimi czynnościami nie zajmują. Po szóste - owych tubylców widzi się na tych rysunkach stosunkowo dość rzadko. O wiele, wiele rzadziej, niż postaci w kaskach. Toro Muerto - twierdzi pani Dequerlor - to jedyne w świecie miejsce, gdzie postacie typu „kosmonautycznego” są tak liczne. Wydaje się, że „tubylcy” byli dla artystów jedynie tłem dla pokazania „tych innych”. Po siódme - postacie w kaskach nigdy nie wykonują jakiejś pracy ręcznej. Być może, że artyści zamierzali przedstawić ich jako obserwatorów czy może „strażników” (?). Tubylcy wyciągają do nich ręce w geście adoracji czy modlitwy. Na niektórych rysunkach tubylcy witają „kosmonautów” w chwili, gdy ci opuszczają swoje kabiny. Jednym słowem - wszystko wskazuje na to, że artyści, którzy wykonali rysunki w Toro Muerto byli całkowicie świadomi tego, co chcieli i pragnęli w rysunkach tych pokazać. Odtwarzali to, co rzeczywiście widzieli, czego byli świadkami. Pisze autorka: „Oglądający te rysunki ma zawsze przekonanie, że postacie w kaskach, owi „kosmonauci”, nie chodzą po ziemi. Wygląda to tak, jak gdyby unosili się w powietrzu, jak gdyby lewitowali. Na setkach skał wykonują ewolucje między punktami - gwiazdami, pośród ptaków - bóstw, jak oni żyjących w niebie. Krążą wzdłuż wznoszących się linii, linii skierowanych ku górnej krawędzi skały, przy czym kierunek ten, aby nie było żadnej wątpliwości, często wskazywany jest strzałkami. Sięgają gwiazd, planet, Księżyca, Słońca...” Do tego podsumowania pani Christine Dequerlor należy tylko dodać, skierowaną pod adresem Czytelnika prośbę, by z punktu widzenia, jaki jest sprecyzowany przez autorkę, zechciał przyjrzeć się dobrze reprodukowanym tu fotografiom i szkicom. Opis ten jest oczywiście polemiczny. Skierowany jest on
przeciwko tym, którzy mogą mieć inny pogląd na charakter owych postaci kosmicznych i - zgodnie z tradycją naukową - widzą w nich jedynie tancerzy względnie kapłanów w maskach rytualnych. Argumenty autorki są chyba przekonywające, tym bardziej że, jak to zobaczymy, i pozostałe elementy tych petroglifów świadczą o słuszności jej interpretacji. Szkice, które obok fotografii ilustrują książkę pani Dequerlor, są wykonane przez nią. Wystarczy porównać niektóre fotografie ze szkicami, aby sprawdzić, jak są one wierne i jak oddają zarówno styl, jak i treść rysunku rytego na kamieniu. Aczkolwiek, powiadam, wszystkie ilustracje są tu argumentem przemawiającym za tezami autorki, to przecież chciałem zwrócić uwagę na rysunki zupełnie wyjątkowe. Chociażby ten (fot. 30), stanowiący połączenie elementów jak najbardziej realistycznych z symbolicznymi. Widzimy tu dwóch „kosmitów” otoczonych punktami - gwiazdami. Kosmici wykonują ewolucje wzdłuż linii pionowych. Na końcach dwóch z tych linii widać ptaki. Autorka zaś potkreśla, że wszystko to ma symbolizować więź między Ziemią a niebem, między ludźmi a bogami. Aby nie było żadnych wątpliwości co do intencji artysty, umieścił on na górze linii - ptaki, a na dole węża - symbolizującego Ziemię. Zarówno ten rysunek, jak i wiele innych, ukazuje „kosmonautów” jak gdyby między niebem a ziemią. Wykonują oni różne ewolucje, zawieszeni w powietrzu i, co ważniejsze, bez pomocy jakichkolwiek aparatów (czegoś w rodzaju amerykańskich rakiet indywidualnych). Pani Dequerlor dość odważnie jak na naukowca tłumaczy ten fakt. Uważa ona, że artyści z Toro Muerto pokazują na swój sposób autentyczną lewitację. Istoty w kaskach przezwyciężając siłę ciążenia, lewitują... Wkraczamy tutaj na teren tematyki bardzo ryzykownej. Ani nie potrafię zaprzeczyć tym hipotezom autorki, ani ich nie potrafię potwierdzić. Niemniej, skoro już na ten śliski temat weszliśmy, warto dodać, że z tym zjawiskiein lewitacji wielu autorów ma niejakie kłopoty. O lewitacji mowa jest w setkach legend i mitów. Wiele o niej w relacjach podróżników czy dawnych kronikarzy. Wszyscy ci kronikarze właśnie, jeśli idzie o Peru, wspominają o lewilacji i co ciekawsze łączą sztukę lewitowania, którą opanować mieli niektórzy Inkowie, ze ..szmaragdami! Jak sobie Czytelnicy przypominają, Hiszpanie odkryli w skarbcu Inków mnóstwo cudownie szlifowanych szmaragdów, dziwiąc się skąd u Indian sztuka szlifierska. Dowiedzieć się można ponadto od kronikarzy, że Inkowie w ogóle przypisywałi szmaragdom jakieś niezwykłe właściwości. Szlachetne te kamienie leczą, przedłużają życie, no i właśnie... potrafią zniwelować siłę ciężkości. Jak głoszą legendy, to dzięki szmaragdom można było zbudować takie twierdze, jak Machu Pichu czy Sacsahuaman, a przedtem, być może, i Tiahuanaco. Szmaragdy miały umożliwić przenoszenie na wielkie odległości potężnych bloków kamiennych. No i też ułatwiać miały lewitowanie. Kiedy pierwszy raz czytałem ten fragment książki pani Dequerlor, uśmiechałem się powątpiewająco. Argumenty te nie wydały mi się poważne. Ale przyznać muszę, że mój sceptycyzm zmalał, kiedy czytając po raz drugi te fragmenty przypomniałem sobie, co opowiadał Biały Niedźwiedź o kryształach i co o tym sądzi współczesna nauka... Latające aparaty Inną fascynującą rewelacją rysunków z Toro Muerto są sylwetki - kabin nie kabin, pojemników nie pojemników, w każdym razie form schematycznych wskazujących swoim charakterem i kontekstem, że artyści pragnęli pokazać maszyny latające. Ciekawe, że i tu nasuwa się analogia z rysunkami z Val Camonica (we Włoszech). To prawda, że rysunków podobnych maszyn jest w Toro Muerto niewiele, ale jeśli idzie o te, które artysta uwiecznił w rysunku naskalnym, intencje jego są zupełnie jednoznaczne. Autorka sądzi, że mała liczba tych obiektów świadczy raczej o tym, iż prawdopodobnie rzadko lądowały one na Ziemi, częściej zaś „przebywały na orbicie albo wisiały nad planetą”. Interpretacja może słuszna, może niesłuszna - nie wiem, jednak im dłużej wpatrywać się w te obiekty, tym bardziej nasuwają się owe niepokojące porównania, którym autorka dała wyraz. Jak powiadam, owi hipotetyczni pasażerowie tych obiektów posiadali również umiejętność utrzymywania się w powietrzu. Być może mogli wchodzić do tych maszyn lub wychodzić z nich tak, jak to znamy z dziesiątków fotografii i transmisji, które ukazywały nam, zwykłym śmiertelnikom, spacery kosmiczne astronautów radzieckich i amerykańskich. Jeśli idzie o formy tych statków, to załączone we wkładce rysunki stanowią najlepszy komentarz do interpretacji pani Dequerlor. Fotografia 21 jest częścią rysunku naskalnego z Val Camonica. Na rysunku tym widzimy postać „astronauty” czy „kosmity” w kasku, a wyżej - jakiś dziwny obiekt. Co ma oznaczać owa figura, można się tylko domyślać. Ale oto okazuje się, że jest to figura identyczna z obiektem, jaki widzimy na rysunku z Toro Muerto (fot. 22). Już sama identyczność tych figur, które w obydwu wypadkach towarzyszą takim samym schematycznie przedstawionym postaciom „astronautów”, powstałym na dwóch
krańcach świata, w zupełnie odmiennych warunkach i epokach, nakazuje szukać dla nich wspólnego mianownika w postaci takiej interpretacji, pod jaką autorka podpisuje się z całym przekonaniem. Czy owe geometryczne figury - to obiekty latające widziane raz przez rysownika z Val Camonica, drugi raz przez rysownika z Toro Muerto? Ciekawe, że na fot. 23 widzimy dokładnie ten sam aparat czy, powiedzmy, tę samą figurę geometryczną, tyle że nachyloną pod pewnym kątem, jak gdyby w locie. Zjawisko takiej zmiany położenia obiektu latającego jest często sygnalizowane przez współczesne relacje. Obok obiektu na fot. 23 widzimy ptaka, który to symbol ma podkreślić, że obiekt ten unosi się do góry. Fotografia 31 przedstawia już w formie bardziej schematycznej rysunek jakiegoś aparatu wraz z anteną i czterema nóżkami dla utrzymania równowagi. Natomiast zupełnie rewelacyjny w swojej wymowie jest rysunek reprodukowany na fot. 26. Aby nikt nie sądził, że go sobie autorka wymyśliła, zamieściłem obok fotografię kamienia (fot. 27), na którym rysunek ten się znajduje. Mamy tu pełną wymowy i ekspresji scenę ilustrującą jakieś wydarzenie, jakąś wyraźną sytuację. Widzimy więc wysiadającego z pojazdu czy, powiedzmy, z kabiny astronautę w kasku, Sama kabina zaopatrzona jest w jakieś anteny czy inne urządzenia. Obok postaci w kasku, czyli astronauty, widoczne są figurki kilku tubylców biegnących mu naprzeciw i wyciągających do niego, jak gdyby z radością ręce. Powiedziałbym nawet, że scena to budująca. W artykule poświęconym książce pani Dequerlor, a zamieszczonym w „Przekroju” (napisany został, zanim przeczytałem książkę Josepha Blumricha) podkreśliłem, że rysunek ten mógłby być wykorzystany dla przeciwstawienia się współczesnemu katastrofizmowi kosmicznemu, głoszonemu przez niejednego publicystę czy autora. Tak jak przeciwko podobnemu katastrofizmowi miała służyć wymowa filmu Spielberga i Hynka „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Lektura książki Blumricha przekonała mnie, że rysunki z Toro Muerto, które powstały w IX czy X wieku naszej ery, są znakomitą ilustracją jego tezy mówiącej o umoralniającym wpływie Kaczynów na Indian. Dlatego też rysunki z Toro Muerto wydają mi się bardziej ewokacją, wspomnieniem „dawnych, dobrych czasów”, niż „fotografią” autentycznego wydarzenia... Ale to już zupełnie odmienna sprawa... Autorka zwraca też specjalną uwagę na rysunek reprodukowany tu na fot. 28. Rysunek to olbrzymi, jako że skała, na której został wyryty, ma około pięciu i pół metra długości. Na rysunek ten składają się przede wszysikim liczne linie pionowe oraz linie w formie meandrów. Co takie linie symbolizują - już wiemy. Między liniami - postać unoszącego się do góry „kosmonauty”. Z lewej strony widać kilku innych „kosmitów” oraz kabinę, wzglednie, jak kto woli, jakiś obieki. Być może ten obiekt - to aparat latający. Nietrudno zresztą tak to określić na podstawie fot. 29, będącej powiększonym fragmentem fot. 28. A już z pewnością dodatkowego komentarza nie wymaga postać bujającego w obłokach kosmonauty na rysunku „J”. Przy czym niepotrzebny tu jest nawet cudzysłów, którym zawsze termin ten opatruję. Nietrudno też domyślić się, co oznaczać mają widoczne obok niego obiekty. I wreszcie jeszcze jeden rysunek (fot. 32). Oto w dosłownym tłumaczeniu komentarz autorki: „Niektórzy artyści starali się oddać w swoich rysunkach wnętrze takiego obiektu. Ten, który widzimy na moim szkicu, zajmuje główny fragment jednej ze skał. Widać go z prawej strony powierzchni kamienia. Obiekt jest jak gdyby podzielony na dwie części. W górnej widzimy mniejszy aparat stojący na dwóch nóżkach z wiodącą do jakiegoś włazu drabiną. Pod nim, na niższym piętrze, jeszcze jeden aparat stojący na trzech nóżkach. W jego stronę kieruje się postać w kasku... W porównaniu z istotami, które widać na pozostałej części rysunku, artysta zamierzał prawdopodobnie przedstawić jakiś olbrzymi obiekt latający. Czyżby to miało być coś w rodzaju wielkiego UFO-matki z szeregiem mniejszych aparatów wewnątrz?” Nikt, oczywiście, nie odpowie twierdząco na to pytanie, jak też nikt mu nie zaprzeczy. Pozostawiamy Czytelnikom tę sprawę do rozstrzygnięcia w chwilach wolnych od pracy. Latające dywany Pisze autorka: „W Baśniach z tysiąca i jednej nocy” mowa jest o bohateach... przenoszonych w powietrzu przez wielkie ptaki i fruwające dywany. Czy obraz ten symbolizować ma jakieś maszyny latające? Takie podejrzenie nasunęło mi się, gdy bliżej zaczęłam przyglądać się rysunkom z Toro Muerto”. Raz jeszcze oddałem głos badaczce francuskiej, aby zapowiedzieć inną, nie mniej niż pozostałe, rewelacyjną grupę rysunków. Tym bardziej rewelacyjną, że nigdzie na podobne rysunki nauka dotychczas nie natrafiła. Nigdzie poza tym dzikim zakątkiem Peru. Otóż na rysunkach tych statki, kabiny czy inne obiekty latające zredukowane są niejako do płaskiej belki czy deski, jak gdyby rysownik w uproszczonej perspektywie oglądał płaską maszynę latającą. Wszystko to w sposób niezwykle sugestywny przypomina „latające dywany”. Zamiast książąt z bajki, zamiast pięknych księżniczek, widzimy na nich znane nam
postacie w kaskach. Przy czym wszystkie te postacie jak gdyby zastygły w identycznej pozie czy w identycznym ruchu. A artysta starał się wyraźnie, by oglądający nie miał wątpliwości co do tego jaki charakter ma ten wspólny dla postaci gest, co oznacza ich sztywna postawa. A gesty te, postawy czy pozy, ilustrują wyraźnie zachowanie się istot, które balansując w powietrzu usiłują utrzymać równowagę; bujając w przestworzach spoglądają z góry na Ziemię (fot. 33, 34 i 35). Aby sens tych rysunków był jeszcze bardziej zrozumiały, te unoszone w powietrzu deski czy platformy sąsiadują zawsze ze Słońcem i z jakimiś grupami gwiazd. Oficjalna nauka dość szybko zakwalifikowała te rysunki. Aby nie zawracać sobie głowy czymś, co łamało utarte konwencje i bezczelnie unosiło się w powietrzu, uznano, że owe deski – to zwykłe czółna względnie prymitywne łódki. Ciekawe, że niektórym uczonym łatwiej zaprzeczyć ewidentnej wymowie rysunku naskalnego, niż zgodzić się z tym, że technika latania nie musi być przywilejem mieszkańców Ziemi, względnie że jakaś zaprzeszła czy pozaziemska cywilizacja mogła tę technikę opanować. Nie ulega wątpliwości, że przypuszczenie, iż ktoś, kiedyś przed tysiącami lat, z wysoka oglądał nasz glob, niezależnie od tego kto to był - mogłoby rozsadzić naszą dzisiejszą wiedzę o prehistorii człowieka. W związku z tym autorka książki zapytuje: 1. Dlaczego te „deski” unoszą się (i to na wszystkich rysunkach) wysoko w powietrzu i dlaczego otoczone są zawsze ptakami - uznanymi powszechnie za symbol nieba i kosmosu? I dlaczego nigdy nie są, na przykład, otoczone rybami? 2. Dlaczego Indianie-tubylcy pokazani są zawsze pod owymi pseudoczółnami i dlaczego wznoszą ręce ku górze? Przecież gdyby te deski uznać za czółna pływające po wodzie, owi Indianie musieliby znajdować się w takim wypadku pod wodą, co chyba jest mało prawdopodobne. 3. Jeśli to mają być czółna względnie łódki, to dlaczego woda, po której pływają nie jest zaznaczona jedną chociaż kreską, jedną cieniutką kreseczką o charakterze falistym? Poza tym, na jakiej podstawie wolno nam sądzić, że ma się tu do czynienia z łodziami, kiedy nie widać na nich ani jednego przedmiotu, który by mógł nasuwać podobne skojarzenie? Nie widać tu ani masztu, ani żagli, ani steru, nie ma wioseł itp., podczas kiedy na ceramice peruwiańskiej z tego okresu tam, gdzie twórca zamierzał pokazać wodę czy pływające po niej czółna, oglądający rysunek nie ma wątpliwości, że o wodę czy czółna rzeczywiście chodzi. 4. Na jakiej podstawie mamy prawo sądzić, że ci wspaniali twórcy, świetnie oddający otaczającą ich rzeczywistość, nie mieli dość umiejętności czy talentu, by realistycznie narysować łódź względnie czółno? Niektórzy inni specjaliści uznali, że stawianie znaku równości między owymi „deskami” a czółnami jest zabiegiem zbyt ryzykownym i postanowili owym czółnom dać spokój. Przestali się nimi interesować. Natomiast znajdujące się na owych deskach postacie szybko zakwalifikowali jako indiańskich tancerzy. Bez żadnej trudności przychodzi autorce udowodnić, że jest to interpretacja nie tylko niczym nie uzasadniona, ale oparta wręcz na fałszywych dowodach. Przy czym ma pani Dequerlor tę przewagę nad jej antagonistami, że znakomicie rozeznaje się zarówno w sztuce Indian Ameryki Południowej, jak i w ich obyczajach. Kiedy artyści indiańscy zamierzali przedstawić tancerzy, czynili to w zupełnie, ale to zupełnie odmienny sposób. Autorka udowadnia tę argumentację wieloma przykładami bądź to z dziedziny malowideł ceramicznych, bądź z dziedziny wzorów na tkaninach, jak też na podstawie innych malowideł naskalnych. Bardzo przekonywający to wachlarz dowodów. Nie ulega wątpliwości, że nie istnieje żadne, ale to żadne podobieństwo między wizerunkiem tancerzy utrwalonym na ceramice ówczesnej, na tkaninach czy na malowidłach naskalnych, a postaciami w kaskach, wdzięcznie utrzymującymi równowagę na balansujących nad Ziemią deskach. Argumentów tu tyle, że aż dziwi bardziej zła wola, niż ignorancja autorów próbujących zaprzeczyć temu, co tak ewidentne... Autorka kończy tę część swojej relacji następującą, raczej pesymistyczną uwagą: „Należy się liczyć jednak z tym, że ci pełni gracji „kosmonauci” z Toro Muerto zostaną (przez oficjalną naukę - A.M.) zaliczeni do kategorii „tancerzy”. Zarówno wtedy, kiedy wykonują swoje ewolucje między gwiazdami, jak i wtedy gdy nieco sztywni, w bezruchu, rękoma wskazują niebo, szybując na swoich „deskach”... I stąd już tylko krok do zamykającego dyskusje wyroku, że owa latająca deska to łódź z tancerzami na pokładzie! Będzie to jeszcze jedna z owych łatwych opinii czy stwierdzeń, które uspokoją i usatysfakcjonują wszystkich, uważających się za racjonalistów”. Rzecz tylko w tym, co to jest racjonalizm? Konia z rzędem temu, kto udowodni, że teza widząca w owych postaciach przedhistorycznych ,,kosmonautów” przybyłych na naszą Ziemię z jakiejś odległej planety jest mniej racjonalistyczna, niż uznanie tychże postaci za tancerzy, a deski, na których się znajdują - za czółna. Należy pochylić głowę przed odwagą pani Dequerlor. Jako znana amerykanistka spotyka się na różnych kongresach ze swoimi kolegami, dla ktorych jej argumentacja będzie nie tylko nie do przyjęcia, lecz wręcz godna potępienia. Ale nie sądzę, by autorka należała do badaczy, którzy wobec podobnego nacisku gotowi są
zrezygnować ze swojego zdania... Co o tym wszystkim sądzić? Nie jest moim zamiarem postawienie tu ostatecznej kropki nad i, aczkolwiek nie ukrywam (jak zresztą nie ukrywałem przez cały czas), że całkowicie przekonuje mnie inteligentna interpretacja pani Dequerlor. Natomiast sama autorka ostatni rozdział swojej książki zaopatrzyła w dwa motta. Sądzę, że warto je zacytować: Pierwsze z nich brzmi: „W skali kosmosu tylko to, co jest fantastyczne ma szansę być prawdą”. Autorem tego aforyzmu jest Teilhardt de Chardin - zmarły w 1955 roku francuski jezuita, filozof i wybitny paleontolog. Drugie zaś motto brzmi tak: „Talerze latające są autentycznym zjawiskiem materialnym, zjawiskiem, którego istoty nie znamy. Przybywają one do nas prawdopodobnie z przestrzeni kosmicznej, a obserwowano je prawdopodobnie już bardzo dawno”. Autorem tej sentencji jest sam Carl Gustaw Jung - zmarły w 1961 roku wielki szwajcarski psychiatra i psycholog, którego opinię cytuje się często, jako autora hipotezy głoszącej, iż wytłumaczenia zjawisk UFO nie należy szukać na niebie, ale w psychice ludzkiej. w psychice świadków... Cytujący opinię Junga przeciwko hipotezom ufologicznyni zapominają dodać, że zmienił on pod koniec swego życia pogląd na niezidentyfikowane obiekty latające. Ale to też już zupełnie inna historia... Nie sądzę, aby ta czy inna książka wpłynąć mogła na przeciwników wszelkich hipotez, które w paleokontaktach widzą wytłumaczenie zagadek z naszej przeszłości, z przeszłości ludzkiej cywilizacji. Nie przekona ich też prawdopodobnie książka pani Dequerlor, ani zamieszczone w niej jednoznaczne, jeśli idzie o ich wymowę, szkice czy fotografie. „Aby napisać tę książkę - pisze autorka - sięgnęłam do olbrzymiej ilości materiałów i dokumentów. Pracowałam sama, bez jakiejkolwiek pomcy finansowej, nie otrzymując jej także na moje podróże i poszukiwania. Książka ta kosztowała mnie dwa lata pracy - do dziesięciu godzin dziennie, ale sądzę, że cudowne sanktuarium Toro Muerto warte było tego wysiłku. Chcąc być jak najbardziej obiektywną konsultowałam się ze specjalistami. Odwiedzałam biblioteki, przestudiowałam uważnie „święte księgi” i przede wszystkim kronikarzy hiszpańskich XVI i XVII wieku... Wiele zresztą lat żyłam wśród Indian, a moją niańką była Indianka ze szczepu Aymarów, dzięki której dobrze poznałam legendy indiańskie... Rysunki naskalne w Toro Muerto starałam się umieścić na tle epoki, odnaleźć ówczesne wierzenia, motywacje, świat magiczno-religijny ówczesnego Peru - wszystko to, to w sercu tego kraju nietknięte pulsuje od stuleci... Jestem wstrząśnięta faktem, że różni autorzy piszą, angażują się w polemiki na temat cywilizacji i ludów, które znają wyłącznie z lektur, nie próbując nawet poznać kraju, o którym zabierają głos. Tak, na przykład, kiedyś podczas dyskusji w telewizji francuskiej, dyskusji, której byłam uczestniczką, jeden z rozmówców oświadczył, że cudowne rysunki w Nazca były wykonane przez Indian jako modlitwy do bogów... Uznał, że jest to tłumaczenie rozsądne i uzasadnione. Niestety nigdy nie widział on Indian, nigdy nie był w Peru ani nie oglądał rysunków z Nazca”. Ostrzeżenie to dotyczy rzecz jasna nie tylko przeciwników hipotez paleoastronautycznych, ale także ich zwolenników, a więc i w jakimś sensie autora tych słów. Dlatego też ilekroć w sprawach tych zabieram głos, staram się powoływać na autorów, o których mam pewność, że są autorytetami w swojej specjalności, a słowa swoje cenią, nie rzucając ich na wiatr. Odkrycie albo raczej rozszyfrowanie rysunków w Toro Muerto wydaje mi się jedną z najbardziej pasjonujących przygód w dziedzinie paleoastronautyki. A przygodzie tej dodaje blasku to, że stała się ona udziałem kogoś, kto w tych sprawach jest fachowcem nie lada. Pisze pani Christine Dequerlor: „Nie można powątpiewać w autentyczność tych rysunków wyrytych na skałach. Uwagi moje to nie jakieś fantastyczne bajdurzenia na temat pojedyńczych rysunków naskalnych, znalezionych gdzieś, przypadkowo na terenach, których umiejscowienie owiane jest jakąś tajemnicą. Przecież to sanktuarium dobrze znane jest archeologii i znane jest specjalistom. A owe rysunki, które wzbudziły moje wzburzenie znajdują się tu, na ich pustynnym i dzikim tle”. Autorka raz jeszcze podsumowuje najważniejsze elementy, wspólne dla rysunków, wspólne dla sanktuarium Toro Muerto.
„...Wiadomo, że na wszystkich znanych w świecie rysunkach naskalnych linie poziome przedstawiają rzeki, strumienie, morza. Tutaj mamy linie wyłącznie pionowe, idące w kierunku szczytu skały... Poza scenami realistycznymi, przedstawiającymi życie wiejskie - widzimy tu symbole, zwierzęta, ludzi, kosmitów. A wszystko to rozmieszczone jest wokół wznoszących się linii pionowych. Kompozycje proste, podobnie jak i te bardziej złożone, mają symbolizować ustawiczne wznoszenie - zarówno duchowe, jak i fizyczne. W sanktuarium Toro Muerto dostrzec można te same znaki, symbole, linie, jakie spotyka się na równinie Nazca, gdzie rozciągają się one na szerokim obszarze i gdzie wszystko, jak wiemy, dostrzec można tylko z lotu ptaka. Niemniej wszystko to wykonali Indianie. Pod czyim kierownictwem? Trudno sobie wyobrazić, by mógł tym kierować ktokolwiek z Ziemi. Na rysunkach w Toro Muerto wszystkie kabiny, kule, obiekty owalne czy kwadratowe, uzbrojone czy nie uzbrojone w urządzenia służące do utrzymania równowagi - nie są balonami meteorologicznymi, nie są też odbiciem zjawisk astronomicznych. Owe „deski” - to nie są ani łodzie, ani czółna, ani tratwy - ale aparaty służące do latania, tak jak to ukazują same rysunki, tło, na którym je obserwujemy oraz istoty w kaskach czy hełmach, które znajdują się wewnątrz tych obiektów. Postacie te to nie „tancerze”, co już wielokrotnie podkreślałam, ale kosmici. Artyści Toro Muerto zrobili wszystko, aby ten fakt uwpuklić. Umieścili te postacie na tle, które może być tylko tłem kosmicznym, z poszczególnymi elementami, które charakter tego tła podkreślają... Gesty, zachowanie się tych „kosmonautów” wskazują wyraźnie, że znajdują oni jak gdyby zawieszeni w powietrzu i z łatwością poruszają się bez pomocy jakichś aparatów, jedynie własnymi siłami... Przypominam, że postacie te wyróżniają się także swoim ubiorem. Wszystkie noszą przezroczyste kaski i obcisłe kombinezony-skafandry, przypominające bez żadnej wątpliwości ubiory współczesnych kosmonautów. Można nawet zauważyć, że są to ubiory wygodniejsze, mniej krępujące ruchy, niż te z XX wieku. Nigdzie na świecie nie spotyka się tych postaci w tak wielkiej liczbie i tak do siebie podobnych. Trzeba szczególnie złej woli, aby tego wszystkiego nie widzieć!” Wszystko to wskazuje, konkluduje autorka, że rzeczywiście jacyś kosmonauci lądowali niegdyś w tym wyizolowanym zakątku kontynentu. W jaki bowiem inny sposób można by wytłumaczyć fakt, iż przed dziesięcioma wiekami Indianie wyryli ich sylwetki idące w tysiące, sylwetki wszystkie identyczne w swoich zarysach, w zachowaniu się. Identyczne także dzięki swoim strojom, których artyści przecież nie mogli sobie wymyślić. „W tym sanktuarium wszystko krzyczy, wszystko świadczy na tysiącach skał, że pojawiły się tu niegdyś istoty z kosmosu. Pojawiły się na kształt czyniących i głoszących dobro bogów, przynosząc Indianom wiedzę i starając się kierować ich na drogę postępu. Indianie zarówno wdzięczni, jak i wstrząśnięci przyjmowali ich z otwartymi ramionami - tak właśnie, jak to potwierdzają liczne rysunki - reportaże naskalne znad rzeki Majes”. A owi nieznani artyści chcieli, by kiedyś w przyszłości ludzie zrozumieli ten przekaz i odnaleźli atmosferę i wspomnienie z tego niezwykłego spotkania. Pani Christine Dequerlor potrafi w sposób bardzo przekonujący bronić swojej interpretacji rysunków naskalnych z Toro Muerto. I trudno się tej pełnej pasji obronie oprzeć.
Aneks I do rozdziału III Portrety kosmonautów W mojej książce „My z kosmosu” jedną z najważniejszych ilustracji stanowi, reprodukowany za radzieckim pismem „Moscow News”, rysunek przedstawiający obie półkule naszej planety, na których zaznaczone są miejsca, gdzie archeologowie odkryli rysunki naskalne przedstawiające postacie lub przedmioty nasuwające nieodparty wniosek o ich kosmicznym rodowodzie. Postacie przedstawione na rysunku z radzieckiego czasopisma należą do wspólnej rodziny „kosmonautów”, rodziny rozsianej dokładnie na wszystkich kontynentach, świadczącej - czy się to podoba przeciwnikom paleokontaktów, czy nie - o tym, że takie kontakty miały prawdopodobnie miejsce w różnych epokach naszych pradziejów. Niestety ilustracja ta w mojej książce nie wypadła najlepiej, a same szkice rysunków naskalnych nie są miejscami czytelne (nie mówiąc już o tym, że drugie wydanie tej książki ukazało się bez ilustracji). Dla uczonego radzieckiego, doktora Włodzimierza Awińskiego, matematyka z Kujbyszewa - rysunki te to jeden z niezbitych dowodów potwierdzających hipotezy paleoastronautyczne. Również dla astronoma szkockiego Duncana Lunana („Słuchając galaktyk”) rystinki naskalne to jeden z ważniejszych argumentów przemawiających za tymi hipotezami. Ani Awińskiemu, ani Lunanowi nie były jeszcze znane rysunki Christine Dequerlor. W mojej poprzedniej książce zbyt mało znalazło się, niestety, tego rodzaju kapitalnych materiałów dowodowych, jakimi są rysunki czy malowidła naskalne. W związku więc z omówioną tutaj książką pani Dequerlor, uznałem za stosowne uzupełnić jej wywody reprodukcjami kilkunastu najciekawszych tego rodzaju „kosmicznych” rysunków. Niemało z nich znajduje się w wydanej u nas książce Ericha von Daenikena „Mój świat w obrazach”, ale i tam nie są one razem zebrane, nie mówiąc już o tym, że nakład tej książki był tak nikły, iż znajomość zawartego w niej materiału ilustracyjnego jest w rzeczywistości żadna. A oto niektóre najciekawsze przykłady. Fot. 36. Szkic 1. Nie jest to rysunek, ale statuetka sprzed 3000 lat. Pochodzi z Tlatlico w Meksyku. Jeśli nie jest to postać kosmonauty, to ciekawym jaka może być inna interpretacja tej rzeźby. Szkic 2. Postać jednego z bohaterów licznych bardzo rysunków z Val Camonica – Włochy. Szkic 3. To oczywiście kosmonauta z Toro Muerto. Szkic 4. Postać z malowidła naskalnego w Peru. Szkic 5. Wielki bóg - Marsjanin. Rysunek pochodzi z Tassili w Afryce Północnej. Wprawdzie profesorowie Sagan (USA) i Szkłowski (Związek Radziecki) twierdzą, że jest to maska obrzędowo-rytualna używana tam po dziś dzień, a więc nie może to być wizerunek kosmity czy kosmonauty, ale nie jest to przecież żaden argument. I nie sądzę aby obydwaj wielcy uczeni argument ten naprawdę chcieli przeciwstawić „kosmicznej” interpretacji tego rysunku. Przecież maski obrzędowe też mają swoją genealogię, kryjącą się w mrokach przeszłości. Jeśli po dziś dzień używana jest jakaś maska obrzędowa to czy jest to dowód, że nie może ona wywodzić się ze wspomnień po paleokontaktach? Już przykład lalek Kaczynów Indian Hopi świadczy o czymś przeciwnym. Szkice 6-7. I te rysunki pochodzą z Tassili. Fot. 37. Szkic 8. Rysunek z Tassili, Przedstawiamy go dla porównania z interpretacją tego rysunku przez Duncana Lunana, przedstawiona na szkicu 8a. Widoczna na szkicu 8a. Fot. 38. Szkic 8a, Duncan Lunan przypuszcza, że artysta tassilski zamierzał narysować taką oto scenę z lądowania statku kosmicznego. Postacie stojące obok miały być sylwetkami kosmitów pomagających w lądowaniu. Interpretacja ta wywołała wiele hałasu. Fot. 39. Szkic 9. Niezwykły zupełnie rysunek naskalny z Australii. Fot. 40.
Szkic 10. Rysunek naskalny z Maroka. Wewnątrz jakiejś kabiny kosmicznej widać postać siedzącą naprzeciw szerokiego wizjera. Ściany kuli błyszczą od światła słonecznego. Przykłady takie można by mnożyć, ale sądzę, że to wystarczy, by przekonać Czytelnika, jak kapitalne źródło dla poznania naszych pradziejów stanowią piktogramy.
Aneks II do rozdziału III Znaki na stropach jaskiń Na rysunkach z sanktuarium w Toro Muedo, jak to było już powiedziane, widać nie tylko ludzi, istoty w kaskach czy zwierzęta ale także różne linie, znaki czy figury o mniej czy bardziej zidentyfikowanych kształtach. Wyjaśnienie co każda z takich figur, każda taka linia oznacza rozsadziłaby ramy tego streszczenia i nie bardzo wzbogaciłoby naszą wiedzę, tym bardziej że zawsze pamiętać musimy o mistyczno-religijnym charakterze tego sanktuarium. Autorka kilkakrotnie wspomniała o tym, że podobne znaki odnaleźć można wśród malowideł jaskiniowych Francji i Hiszpanii. Przypomnijmy tylko, że w jaskiniach tych (Lascaux, Altamira czy inne) odkryto niezwykłej piękności malowidła. (Notabene sprawa autorstwa tych malowideł pozostaje dla archeologów orzechem trudnym do zgryzienia. Nie chodzi, rzecz jasna, o odnalezienie poszczególnych twórców, ale o wyjaśnienie tego niezwykłego fenomenu, jakim jest tak wspaniała sztuka w epokach prymitywizmu cywilizacyjnego i kulturalnego). Pani Dequerlor nie chodzi o same malowidła, ale o różne znaki czy formy geometryczne, jakie spotyka się głównie na stropach jaskiń. Nie jest rzeczą wykluczoną, że lokalizacja tych form ma swoje znaczenie. Być może symbolizować ma to fakt, iż panują one nad zwierzętami i ludźmi. Na znaki te zwrócił uwagę uczony francuski Aimé Michel. Przebadał on siedemnaście grot na terenie Francji i Hiszpanii, aż do prowincji Santander, gdzie znajduje się słynna Altamira. Jak wiadomo malarze jaskiniowi główną część swego kunsztu poświęcali zwierzętom. Ale, jak się wydaje, nie tylko zwierzęta czy polowania interesowały nieznanych artystów, skoro we wszystkich jaskiniach, które zbadał Aimé Michel znaleziono rysunki wyobrażające jakieś figury czy znaki, których specjaliści nie potrafili rozszyfrować i o tych właśnie znakach wspomina autorka książki. Inny autor zajmujący się tą problematyką, Włoch Kolosimo („Nieznany świat”) słusznie pisze, że rysunki te można było uznać za niezrozumiale czy nie wyjaśnione tak długo, jak długo ludzkość nic nie wiedziała o wyglądzie owych niezidentyfikowanych obiektów latających, które od dziesięcioleci (a być może od tysięcy lat) pojawiają się na niebie naszej planety. Ciekawe, że mówiąc o tych rysunkach Aimé Michel używa dokładnie takich samych słów, jakich użyła pani Dequerlor pisząc o rysunkach z Toro Muerto. „Artyści paleolitu - mówi Aimé Michel - przedstawili w swoich rysunkach dokładnie to, co przedstawić zamierzali. Są całkowicie godni wiary”. Cóż widać na tych rysunkach? Powiada Aimé Michel: „Jeśli rysunki te rzeczywiście nic nie przedstawiają (a twierdzą tak liczni specjaliści w tej materii), to należy sobie zadać pytanie dlaczego artyści, którzy we wszystkich dziedzinach swojej twórczości tak silnie związali się z rzeczywistością, tym razem dali wyraz swojej fantazji w ten sposób, że z niewiarygodną wprost i przerażającą dokładnością przedstawili kształty, które w piętnaście, dwadzieścia tysięcy lat później opinia publiczna związała z niezidentyfikowanymi obiektami latającymi - z UFO?” Aimé Michel ułożył na podstawie reprodukcji największego współczesnego znawcy sztuki prehistorycznej we Francji, profesora André Leroi-Gourhana i przy jego wydatnej pomocy tabelę, na której pokazane są różne typy owych znaków czy figur z jaskiń francuskich oraz wyszczególnione są jaskinie gdzie poszczególne formy się spotyka. Tablica znajduje się obok i wymaga pewnego wyjaśnienia (fot. 41, 42). Litery oznaczają klasyfikację, podział znaków na różne grupy, z których pewne są wspólne dla wielu jaskiń. Natomiast cyfry oznaczają jaskinie, gdzie dane znaki najczęściej się spotyka. Obok tej tabeli, którą reprodukuję tutaj za książką Kolosima znajdują się informacje o poszczególnych jaskiniach. Oto w skrócie te informacje: 1. Jaskinia w Pair-non-Pair, dep. Gironde, wiek 30 000 - 20 000 lat. 2. Jaskinia Villars, dep. Dordogne, wiek ok. 17 000 lat. 3. Pech Merle, dep. Lot, wiek ok. 17 000 lat. 4. Cougnac, dep. Lot, wiek ok. 17 000 lat. 5. Las Chimeneas, Hiszpania, wiek ok. 22 000 lat. 6. Altamira, Hiszpania, wiek 14 000 - 12 000 lat. 7. Les Combarelles, dep. Dordogne, wiek 14 000 - 12 000 lat. 8. Font de Gaume, dep. Dordogne, wiek ok. 14 000 lat.
9. Rouffignac, dep. Dordogne, wiek 14 000 - 12 000 lat. 10. Les Trois Freres, dep. Ariege, wiek 14 000 - 12 000 lat. 11. Naux, dep. Ariege, wiek ok. 14 000 lat. 12. La Cullavera, Hiszpania, wiek 14 000 – 12 000 lat. 13. La Pasiega, Hiszpania, wiek 15 000 – 13 000 lat. 14. Ussat, dep. Ariege, wiek ok. 12 500 lat. 15. El Castillo, Hiszpania, wiek 14 000 - 12 000 lat. 16. Lascaux, dep. Dordogne, wiek 17 000 -14 000 lat. 17. La Gabillou, dep. Dordogne, wiek 17 000 - 14 000 lat. Pisze na ten temat Kolosimo: „Według mego przekonania, niektóre z tych rysunków są zbyt nieokreślone, aby je uznać za niezidentyfikowane obiekty latające. Natomiast inne są niezwykle wyraziste. Do myślenia zaś daje fakt, że identyczne znaki odnaleźć można w grotach bardzo od siebie oddalonych. Weźmy dla przykładu rysunki przy literach G.O.P. Widzimy tutaj doskonalą stylizację najczęściej dziś obserwowanych form obiektów latających, pochodzenia prawdopodobnie pozaziemskiego, tak jak to przedstawiają współczesne fotografie czy szkice. W niektórych wypadkach rysunek w jakiś sposób podkreśla ruch obiektów, zupełnie tak, jak na filmie rysunkowym. Przedhistoryczny komiks? (Słowo daję, że tytuł do rozdziału poświęconego książce pani Dequerlor wpadł mi do głowy zanim przeczytałem książkę Kolosimo – A.M.). Wystarczy rzucić okiem na reprodukcję G-11 i Q-11 aby się o tym przekonać. Na rysunku G-11 podwójna linia złożona z punktów wydaje się przedstawiać typowe dla wielu UFO oświetlenie”. A Aimé Michel dodaje: „Typ znaku, jaki widzimy na rysunku G-6 (jak i P) znajduje się prawie zawsze na stropie jaskini... Często w grupie po dwa, trzy, cztery znaki razem. Ciekawe jest, że część stropu, na której widzimy te właśnie obiekty, tylko dla nich jest zarezerwowana, podczas kiedy na pozostałych płaszczyznach obrazy są ścieśnione, jedne zwierzęta zachodzą na drugie. Wygląda to tak, jak gdyby artyści chcieli podkreślić wagę tych nieznanych form i zwrócić na nie uwagę jako na te, które są zupełnie odmienne od otoczenia, w którym mieszkańcy tych rejonów żyli”. Myślę, że warto zapoznać się z uwagami człowieka, który się przecież na sprawach tych coś niecoś zna i który nie zaryzykowałby wniosków, rzucających tak gwałtowne wyzwanie wielu przedstawicielom nauki. Aimé Michel tak konkluduje: „Jest rzeczą zdumiewającą, w jaki sposób artyści potrafili utrwalić na rysunkach formy maszyn stojących na czterech nóżkach i zaopatrzonych w anteny czy schody... A jeszcze większe zdumienie budzi mała postać ludzka wewnątrz aparatu (fot. 24). Całość przypomina dokładnie zarysy LEM-a, amerykańskiego pojazdu kosmicznego”. Nie będę dalszych tych uwag kontynuować. Czytelnikowi pozostawiam przyjemność skonfrontowania tych rysunków z naszą wiedzą o UFO... A kiedy już się zmęczy, niech przyjrzy się proszę twarzy na rysunku reprodukowanym na fot. 39. Jest to rysunek zrobiony ok. 15 000 lat temu. Czyżby i karykatura nie była obca rysownikom - artystom z paleolitu?
1. Karta tytułowa książki profesora Alejandro Pezzii Assereto - konserwatora muzeum w Ica: „Ica i Peru przedkolumbijskie”.
2. 23 grudnia 1971 r. komisja specjalistów powołana przez egipskiego ministra oświaty ustaliła, że drewniana figurka odnaleziona w starym, egipskim grobie w 1898 r. - to staroegipski model samolotu. Takich, liczących po kilka tysięcy lat modeli, znaleziono w muzeach egipskich czternaście. Pokazano je w lutym 1972 r. podczas specjalnie zorganizowanej wystawy, której patronował egipski minister lotnictwa.
3. Szczegółowe wymiary tego modelu (zdjęcia na podstawie książki Ericha von Daenikena pt. „Mój świat w obrazach”).
4. Rysunek profesora Pezzii (strona 216 jego książki). Rysunek pokazuje schemat grobu, w którym autor znalazł, obok szkieletu, kamień z wyrytym na nim rysunkiem ryby. Z lewej strony - kamień z kolekcji Roberta Charroux, również przedstawiający rybę.
5. Poważna prasa peruwiańska nie wątpi, że kolekcja doktora Cabrery jest autentyczna. Na zdjęciu wycinek z „La Prensa”. Na fotografii pani Zenaida Gallegos - prahistoryk, z kamieniem odnalezionym w Ica.
6. Uproszczony schemat kromlechu w Stonehenge. Linie grubsze przedstawiają uniesione brzegi otaczającej Stonehenge fosy. Liczbą 96 oznaczony jest kamień Hele'a stanowiący podstawę wszystkich obliczeń astronomicznych kromlechu. Liczbą 95 oznaczony jest kamień sakralny, zaś liczbami 92 i 94 - kopce na linii północ-południe. Wzdłuż fosy widać otwory (jamy) Aubreya. Jest ich 56. Wewnątrz zaś, literami Y i Z oznaczone są otwory w liczbie 30 i 29.
7. Jedenaście linii tworzących szeregi menhirów w Grand-Menec (Carnac).
8. Profesor Aleksander Thom podczas prowadzenia, wspólnie z grupą KADATH badań na terenie menhirów w Carnac (Francja) (foto: Radio Times Hulton Pictures).
9. Jacques Vallee z miejsca przeznaczonego w ONZ dla Grenady broni wniosku o powołanie przez Organizację Narodów Zjednoczonych specjalnego wydziału (departamentu) do badań UFO. Uprzednio z tego samego miejsca przemawiał najwybitniejszy dziś znawca problematyki UFO - dr Allen Hynek.
10. Rozmowa z sekretarzem generalnym ONZ przed głosowaniem na forum ONZ nad wnioskiem zgłoszonym przez Grenadę. Od prawej: Claude Poher – pierwszy dyrektor GEPAN z Francji, Eric Gairy – ówczesny przedstawiciel Grenady, Kurt Waldheim – sekretarz genralny ONZ, oraz Cooper, Hynek i Vallée – trzej uczeni popierający wniosek Grenady.
11. Nowy Jork, 27.11.1978 r. Pułkownik Larry Coyne (USA) opisuje przed komisją specjalną ONZ swoje spotkanie z UFO w momencie, gdy znajdował się na pokładzie śmigłowca.
12. Autor książki „Kaskara i siedem światów” Joseph F. Blumrich.
13. Rozmówca Blumricha - Biały Niedźwiedź z figurką przedstawiającą Kaczynę.
14. Tarasy ziemne z Tiahuanaco. Istniejące po dziś dzień mury ukazują, z jaką precyzją kamienie zostały nałożone jeden na drugi. Pionowe wyżłobienie służyło za rynnę umożliwiającą przedostanie się wody na tarasy niżej leżące.
15. Rzeźba kamienia z Sumatry. Na głowie hełm identyczny z tym jaki noszą postacie wyryte na kamieniach znalezionych w Ica.
16. Kamień z Ica z wyrytym na nim rysunkiem postaci noszącej hełm taki sam, jaki widać na rzeźbie z Sumatry.
17. Dwie ryciny z tzw. kodeksu Nutta. Rysunki te pochodzą prawdopodobnie z VII wieku n.e. Wydarzenia ilustrowane w kodeksie miały więc miejsce na osiem wieków przed pojawieniem się Hiszpanów w Ameryce. Na rysunku górnym widzimy brodatego, białego mężczyznę w rozmowie z Indianinem. Na rysunku dolnym biały zostaje zabity przez Indianina. Czy jest to rzeczywiście ilustracja ukazująca koniec Kaczynów na naszej planecie?
18. Christine Dequerlor - autorka książki „Bogowie, którzy przybyli skądinąd”.
19. Kosmonauci - typy A i B. Postaci te noszą przezroczyste kaski zaopatrzone w pojedynczą albo podwójną ściankę przednią oraz kombinezony bardzo współczesne.
20. Kosmonauci typu C. Odznaczają się pewną elegancją i są jak gdyby za pan brat z nieważkością... I tutaj rzucają się w oczy kombinezony, których Indianie wymyślić sobie nie mogli.
21. Część rysunku naskalnego z Val Camonica (Włochy). Nad „kosmonautą” dziwna figura geometryczna.
22. Część rysunku naskalnego z Toro Muerto. Na rysunku widzimy figurę geometryczną, taką samą jak w Val Camonica.
23. Ta sama figura (a może ten sam obiekt?) nachylona pod pewnym kątem, jak gdyby w locie. Obok narysowany jest ptak symbolizujący wznoszenie się tego obiektu do góry.
24. Kosmonauta w kabinie?
25. Ten rysunek z Toro Muerto nie wymaga komentarza.
26. Olbrzymi rysunek naskalny w Toro Muerto.
27. Jeden z najciekawszych rysunków naskalnych z Toro Muerto.
28. Aby przekonać Czytelników, jak wiernie autorka odtworzyła w swoich szkicach rysunki wyryte na skałach zamieszczamy fotografię kamienia z tym samym rysunkiem.
29. Powiększony fragment poprzedniego rysunku.
30. Ciekawa kompozycja jednego z rysunków w Toro Muerto. Przy pomocy symboli podkreślone jest pozaziemskie pochodzenie postaci. Fruwają one, jak gdyby, między gwiazdami, wzdłuż linii pionowych Ziemia – Niebo.
31. Toro Muerto - rysunek jakiegoś aparatu zaopatrzonego w antenę i cztery nóżki.
32. Bardzo ciekawy rysunek z Toro Muerto. Jego szczegółowy opis znajduje się w tekście.
33. Kosmonauci na „latających deskach”. Poniżej - tubylcy i inni kosmonauci.
34. Z niezwykłą wyrazistością pokazana „latająca deska” schodząca, jak gdyby, do lądowania.
35. Kosmonauci na „latających deskach”. Poniżej - uciekające w popłochu zwierzęta.
36. l) Meksyk, Tlatlico. Statuetka sprzed 3 tysięcy lat!!! 2, 3) Włochy. Val Camonica. Rysunek naskalny. 4) Peru. 5) Afryka, Tassili. Słynny rysunek „Marsjanina”, często reprodukowany. 6, 7) Afryka, Tassili. Rysunki naskalne.
37. 38. Objaśnienia w tekście.
39, 40. Pochodzące z grot we Francji i Hiszpanii rysunki zebrane przez profesora Aimé Michela (wyjaśnienia w tekście).
41, 42. Objaśnienia w tekście.
Rozdział IV Deus est machina? Książka której treść postaram się zreferować czytelnikom w niniejszym rozdziale, jest jedną z najciekawszych pozycji poświęconych problematyce paleoastronautycznej. Jest też jedną z najlepiej i najsolidniej opracowanych. Jej autorami są Anglicy Rodney Dale i George Sassoon. Ukazała się ona w roku 1978, a jej tytuł brzmi: „The Manna Machine” - czyli „Maszyna do (produkowania) manny”. Kim są panowie Dale i Sassoon? Rzecz to, jak zawsze w takich wypadkach, nader istotna (fot. 43 i 44). Rodney Dale studiował w Queen College w Cambridge nauki przyrodnicze. Przerwał jednak te studia, by poświęcić się innej specjalności, a mianowicie konstrukcji maszyn. W 1963 roku utworzył wraz z Sassoonem jedno z pierwszych w Anglii przedsiębiorstw zajmujących się planami rozwoju rynku. W firmie tej Rodney Dale jako inżynier specjalista zajmował się projektowaniem maszyn oraz kształceniem kadr. Od 1976 roku poświęcił się wyłącznie pracy edytorskiej. George Sassoon również studiował w Cambridge nauki przyrodnicze. Po ich ukończeniu poświęcił się, podobnie jak Dale, konstrukcji i projektowaniu maszyn. W założonym wraz z Dale'em przedsiębiorstwie zajmował się projektowaniem maszyn elektrotechnicznych. George Sassoon jest równocześnie lingwistą oraz autorem szeregu prac z zakresu rozwoju techniki, które ukazywały się w wielu poważnych pismach specjalistycznych Wielkiej Brytanii. Tyle, jeśli idzie o prezentację autorów. Teraz kilka słów o ich książce, która jest próbą naukowego uzasadnienia tezy, iż biblijna manna była po prostu produktem wytwarzanym przez maszynę. Skomplikowaną, bo skomplikowaną, ale będącą przecież wytworem techniki, a nie cudu. Dodajmy zresztą, że nie tylko nazwiska obydwu autorów zapewniają, iż hipoteza, której sens zawarty jest w tytule książki ma charakter jak najbardziej racjonalistyczny i par excellence naukowy. Zanim bowiem książka Sassoona i Dale'a ukazała się na półkach księgarskich Europy i Stanów Zjednoczonych, jej podstawowe tezy obydwaj autorzy zawarli w artykule, który na wiosnę 1976 r. pojawił się na łamach jednego z najpoważniejszych czasopism naukowych na świecie - „New Scientist”. Artykuł drukowany na trzech kolumnach nosił tyuł, który zapożyczyliśmy do niniejszego rozdziału „Deus est machina?” („Czy Bóg jest maszyną?”) i wywołał tak wielkie poruszenie, że zastanawiano się, czy aby nie jest to dowcip primaaprilisowy. W każdym razie i ranga pisma, i autorytet fachowy autorów spowodowały, że nie można było sprawy zbyć, jak to się zwykło było robić, wzruszeniem ramion. Skoro zaś problemu wyśmiać nie było można, nad całą sprawą świat nauki przeszedł właściwie do porządku dziennego... Normalka... Książka Sassoona i Dale'a nie ogranicza się zresztą do udowodnienia zawartej w niej hipotezy, ale jest także analizą szeregu nakazów i zakazów religijnych czy obyczajowych zawartych w Biblii, a będących, jak twierdzą autorzy, następstwem tego kapitalnego i brzemiennego w konsekwencje faktu, jakim było otrzymanie przez Żydów uciekających z niewoli egipskiej skomplikowanej maszyny, która dostarczała im przez czterdzieści lat racjonowaną żywność. Przypomnijmy, co na temat manny mówią teksty biblijne (posługujemy się tu nowym przekładem z 1975 r. wydanym przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne):... „rzekł Pan do Mojżesza: Oto Ja spuszczę wam jako deszcz chleb z nieba! I wyjdzie lud, i będzie codziennie zbierał, ile mu potrzeba, abym go doświadczył, czy chce postępować według prawa mojego, czy też nie (...) A gdy warstwa rosy się podniosła, oto na powierzchni pustyni było coś drobnego, ziarnistego, drobnego niby szron na ziemi. Gdy to ujrzeli synowie izraelscy, mówili jeden do drugiego: Co to jest? - bo nie wiedzieli, co to było. A Mojżesz rzekł do nich: To jest chleb, który Pan dał wam do jedzenia. Oto, co rozkazał Pan: Zbierajcie z niego, każdy według tego ile potrzebuje do jedzenia, omer na głowę. Niechaj każdy zbierze według liczby osób, które należą do jego namiotu. Synowie izraelscy uczynili tak i zbierali, jedni więcej, drudzy mniej. A gdy to odmierzali na omery, ten, co zebrał więcej, nie miał nadmiaru, a ten, co zebrał mniej, nie miał braku. Każdy zebrał tyle, ile mógł zjeść. I rzekł Mojżesz do nich: Niechaj nikt nie pozostawia z tego nic co rana. (...) Szóstego dnia zbierali pokarm w dwójnasób, po dwa omery na każdego. Wtedy przyszli wszyscy przełożeni zboru i donieśli o tym Mojżeszowi. A on rzekł do nich: Tak powiedział Pan: jutro będzie wypoczynek, poświęcony Panu, dzień sabatu. (...) Przez sześć dni będziecie to zbierać, ale dnia siódmego jest sabat. W tym dniu tego nie będzie. A dnia siódmego wyszli niektórzy z ludu, aby zbierać, lecz nic nie znaleźli. I rzekł Pan do Mojżesza: Jak długo będziecie się wzbraniali przestrzegać moich przykazań i moich praw? Patrzcie! Pan dał wam sabat. Dlatego daje wam też dnia szóstego chleb na dwa dni. Zostańcie każdy w swoim miejscu, niechaj nikt w siódmy dzień nie opuszcza swego miejsca. Odpoczywał więc lud dnia siódmego. Dom Izraela nazwał ten pokarm manną, a była ona jak ziarno kolendra biała, a miała smak placka z
miodem.” (Exodus, XVI, 4, 14-19, 22-23, 26-31). Można, oczywiście, założyć, że cały ten fragment, jak i szczegóły dotyczące tego wydarzenia - to fikcja, to wytwór fantazji nieznanego autora. Ale wiele faktów wskazuje, że nie jest to jedynie legenda. Zarówno teologowie, jak i historycy, analizując tekst biblijny doszli do wniosku, że owa relacja dotycząca manny tkwi swymi korzeniami w rzeczywistości. Warto tu przytoczyć, co ma na ten temat do powiedzenia Wielka Encyklopedia Powszechna. „Manna, według Biblii, cudowna potrawa zrzucona przez Jahwe Izraelitom w czasie wędrówki po pustyni; dotychczas utożsamiano biblijną mannę z białymi grudkami zakrzepłego soku tamaryszku, rozpowszechnionego na półwyspie Synaj; przypuszczalnie jednak biblijna manna wiąże się z jadalnym porostem, znanym pod nazwą krusznicy”. A więc w książce tej mowa będzie o elemencie tradycji, który autorzy uznają za produkt wysoko rozwiniętej techniki, a w którym pewni uczeni widzą bądź grudki soku tamaryszku, bądź porost o nazwie krusznicy. W każdym razie wspólny dla obydwu grup jest pogląd, że manna to autentyczny produkt odżywczy, który dla pewnej grupy ludzi stanowił przez czas dłuższy zasadniczy pokarm. Jeszcze raz sięgnijmy do Biblii, w której czytamy następujący opis wydarzenia mającego dla dalszych rozważań Sassoona i Dale'a wielkie znaczenie. „Trzeciego dnia, z nastaniem poranku, pojawiły się grzmoty i błyskawice, i gęsty obłok nad górą, i doniosły głos trąby, tak, że zadrżał cały lud, który był w obozie. (...) A góra Synaj cała dymiła, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu. Jej dym unosił się jak dym z pieca, a cała góra trzęsła się bardzo. A głos trąby wzmagał się coraz bardziej. Mojżesz przemawiał, a Bóg odpowiadał mu głosem. A gdy Pan zstąpił na górę Synaj, na szczyt góry, wezwał Pan Mojżesza na szczyt góry i Mojżesz wstąpił. I rzekł Pan do Mojżesza: „Zejdź, przestrzeż lud, by nie napierał na Pana, aby go zobaczyć, boby wielu z nich zginęło.” (Exodus, XIX, 16, 18-21) Przyznać trzeba, że opis to bardzo dokładny. Bardziej powiedziałbym realistyczny, niż słynny opis wizji Ezechiela, która doczekała się wielu komentarzy, między innymi całej nawet książki z interpretacją inżyniera Josepha Blumricha. Sassoon i Dale twierdzą, że opis spotkania Mojżesza z Panem jest relacją z wydarzenia o podobnym charakterze, co wizja Ezechiela. Opis ten bowiem przypomina bardziej jakieś sprawozdanie ze startu czy lądowania rakiety, niż objawienie się Boga narodowi wybranemu. Wspomniany już uprzednio autor książki „Czarne dziury: koniec wszechświata” profesor John Taylor, opis spotkania Mojżesza z Panem porównuje do szeregu innych, podobnych, jakie znaleźć można w Biblii. I ten, miarodajny przecież uczony, pisze, że wszystkie te relacje biblijne stanowią „bardzo plastyczne opisy przedstawiające przybycie obcego statku kosmicznego”. Nie są to opisy odosobnione w literaturze religijnej, czy też w przekazywanych ustnie mitach i legendach. Podobne relacje znaleźć można w mitologiach ludów różniących się między sobą zarówno rodowodem kulturalnym jak i predyspozycjami psychicznymi. Amerykański filozof Schiarella zauważył, że wszystkie religie charakteryzuje wspólny rys: ich mity, poza nielicznymi wyjątkami, opisują bogów jako istoty posiadające wygląd i kształt ludzki. Czy to będą bogowie i półbogowie greccy, czy bogowie hinduscy, czy wreszcie kosmiczni przybysze z mitów indiańskich wszyscy oni mają ludzką postać. Ponadto wspólną ich cechą jest oczywiście i to, że przybywają zawsze z Nieba. Książki Sassoona i Dale'a próbuje wykazać, że rzeczywiście bogowie przebywali na Ziemi i że bogami tymi byli goście z kosmosu, a w każdym razie takim przybyszem z kosmosu był ten, który ukazał się Mojżeszowi na górze Synaj. Do tego wszystkiego wydaje mi się niezbędny jeszcze jeden komentarz wstępny. Biblia jest nie tylko świętą księgą Żydów, ale także ich historią. Historycy wykazali, że opowieść o opuszczeniu przez lud Izraela Egiptu dotyczy autentycznych wydarzeń, które miały miejsce około 3300 lat temu. Wprawdzie Biblia (Exodus, 12, 37) wspomina o tym, że opuściło Egipt sześćset tysięcy Żydów, ale tu wtrącają się fachowcy i obliczają, że w rzeczywistości uciekło z niewoli egipskiej sześćset rodzin. (W języku hebrajskim pojęcia „tysiąc” i „rodzina” wyraża to samo słowo). Następnie relacja biblijna opisuje perypetie czterdziestoletniej wędrówki przez pustynię oraz, co nas tu specjalnie interesuje, wszystkie wydarzenia związane z manną. Przypomnijmy raz jeszcze: substancja ta, według Biblii, spadać miała z nieba, posiadała konsystencję grudkowatą, smak miodu i była racjonowana. Dokładnie: jeden omer na rodzinę. A omer (lub gomer) jest to miara objętości wynosząca ok. 3,634 litra. (Biblia mówi o omerze „na głowę”. Należy to rozumieć chyba jako omer na głowę rodziny czyli na rodzinę w ogóle. Trudno sobie bowiem wyobrazić, że każdy z wędrujących przez pustynię - każdy, to znaczy dzieci również - zjadał blisko cztery kilo manny dziennie, czyli około sześć i pół tysiąca kalorii)! Biblia ponadto podaje, że w sobotę rano manny nie było, natomiast w piątek zbierający otrzymywali
rację podwójną. (Gdyby, notabene, manna była wyschniętym sokiem tamaryszku lub zwykłym porostem, to jak wytłumaczyć ów niezwykły fakt, że w sobotę przyroda dostosowywała się do zakazów religijnych i wstrzymywała dostawę swoich płodów?). Piszą Sassoon i Dale: „W sumie jest to wszystko dosyć dziwne. Najpierw mamy opis jakiejś postaci Pana, który wywiódł lud Izraela z Egiptu i kazał mu (po co? - A.M.) przez czterdzieści lat wędrować po pustyni. Następnie dowiadujemy się o mannie spadającej regularnie z nieba, która to manna towarzyszyła wędrującym po pustyni krok za krokiem, utrzymując jednocześnie jakże precyzyjny plan dostaw dziennych i tygodniowych.” Wracając jeszcze do prób identyfikowania manny z sokiem tamaryszku względnie z krusznicą, trzeba tu wspomnieć o innych argumentach przemawiających zdecydowanie przeciwko tej interpretacji (przyjętej, o ile mi wiadomo, przez niektórych teologów). Po pierwsze - ani tamaryszku, ani krusznicy nie ma na pustyni Synaj w takiej ilości, by można było je zbierać regularnie, dzień w dzień i to w ilości mogącej zaspokoić głód trzech tysięcy ludzi (oblicza się, że rodzina składała się przeciętnie z pięciu osób). Zresztą porosty rosną dosyć wolno - roczny ich przyrost wynosi kilka milimetrów. Po drugie zaś - Biblia ani słowem nie wspomina o tym, że mannę można było zbierać z jakichś drzew czy krzaków. Po trzecie - manna miała, zgodnie z Biblią, również smak chleba, a nie samego cukru, jak to miałoby miejsce z sokiem tamaryszku. Podobnych wątpliwości jest zresztą znacznie więcej. O jeszcze jednej pozwolę sobie wspomnieć. Co to znaczy, że każda rodzina otrzymywała jeden omer dziennie? Znaczy to, jak to już było powiedziane, że chodzi tu o racjonowanie. Czy można mówić, że jakiś produkt jest racjonowany, reglamentowany, jeśli można go zbierać, jeśli natura go dostarcza w stanie gotowym do spożycia? Jakże łatwo w takim wypadku naruszyć ów przydział jednego omeru na rodzinę; a jak wiemy, podopieczni Mojżesza nie należeli do najbardziej zdyscyplinowanych. Mimo to wśród wielu zakazów czy upomnień, o których mowa w Biblii, nie ma ani jednego, który by przestrzegał przed zbieraniem większej ilości manny czy, powiedzmy, przed jedzeniem w trakcie zbierania. Nie, o żadnym takim, jakże ludzkim wykroczeniu Biblia nie wspomina. Natomiast gdyby manna była dostarczana przedstawicielowi każdej rodziny w postaci „żelaznego” przydziału, wszelkie podobne nadużycie było niemożliwe. Zohar czyli Kabała Stary Testament nie jest, jak wiadomo, jedynym źródłem do poznania historii Żydów tego okresu, jak też nie jest jedynym zbiorem dotyczącym religijnego prawodawstwa żydowskiego. Nie mówiąc już o dziełach ściśle historycznych, jak, na przykład, Józefa Flawiusza „Starożytności żydowskie”, wiele komentarzy do wydarzeń historycznych, jak i komentarzy religijno-doktrynalnych zawiera Talmud, którego ostateczna redakcja zakończona została ok. 200 roku naszej ery. W Talmudzie spisane są, przekazywane ustnie przez setki lat, komentarze do Biblii. Lecz nie wszystkie te uzupełnienia przekazywane z pokolenia na pokolenie zostały w ostatecznej redakcji Talmudu uwzględnione i uwiecznione. Wiele z nich pozostało nie spisanych, dlatego przede wszystkim, że uznawane były za wyjątkowo tajne, a może nawet za zbyt niebezpieczne (z punktu widzenia doktrynalnego), aby je raz na zawsze spisać. Przekazywano je więc tylko ustnie. Aby zaś przekazać je bez błędu, uczono się ich na pamięć, aż dopiero w 1290 roku ta część komentarzy do Biblii została również utrwalona. Ukazała się pod nazwą „Księgi Zohar” (fot. 45) (zohar znaczy blask). Autorem spisanego tekstu „Zoharu” jest Żyd hiszpański Mozes de Leon. I właśnie ta księga, będąca podstawowym dziełem „Kabały” (kabala to po hebrajsku - tradycja), stanowiąca przekazywaną początkowo tylko ustnie interpretację prawa mozaistycznego, a także wykładnię pewnych faktów czy wydarzeń zawartych w Biblii, stała się punktem wyjścia dla fascynującej hipotezy Sassoona i Dale'a. Zwierza się George Sassoon: „W 1974 roku przypadkowo odkryłem książkę zawierającą tłumaczenie kilku części bardzo starego dzieła żydowskiego, dotyczącego religii, znanego pod nazwą „Zohar”. Na pierwszy rzut oka wydawała mi się treść tej książki czystą bzdurą. A w dodatku tłumaczem tego dzieła był angielski zwolennik czarnej magii, człowiek o nie najlepszej sławie. Mimo wszystko książka mnie zainteresowała, przede wszystkim dlatego, że nie mogło mi się w głowie pomieścić, aby tego rodzaju ewidentne nonsensy mogły zabłądzić do dzieła par excellence religijnego”. Nie trzeba tu chyba tłumaczyć, że książki religijne dotyczą bądź problemów moralistyki czy filozofii, bądź też zawierają dokładne wskazówki rytualne. Natomiast w tekście, który znalazł się w ręku Sassoona - a była to „Księga Zohar”, a właściwie w tej części, która tak zaintrygowała Sassoona – podobne tematy nie były nawet poruszane. Otóż część ta poświęcona była dziwnemu, dokładnemu opisowi istoty zwanej
Wiekowym Starcem. „Księga Zohar” wydana przez Mozesa de Leon jest, ściśle rzecz biorąc, streszczeniem wykładów, których autorem był przed kilkoma wiekami uczony rabin Szymon bar Jochaj. Najdziwniejszy jednak jest fakt, że tematem wykładów uczonego (który jest zresztą postacią historyczną) był opis budowy, jak też właściwości tego niezwykłego „czegoś”, co nazywane jest w „Zoharze” Wiekowym Starcem. Poznanie zaś detali tej budowy, jak też dokładnego działania poszczególnych organów Starca jest tak ważne, że zdaniem Szymona bar Jochaja wystarczy wyuczyć się tych szczegółów na pamięć, aby dostać się do nieba. Szczegóły budowy Starca? Otóż jeśli wierzyć Szymonowi bar Jochaj, składał się ów Starzec z wielkiej głowy o kilku wklęsłościach, zaopatrzonej w brodę, nos, oczy, oraz z dwóch jąder i penisa. To wszystko. Ciekawa to musiała być głowa, skoro z opisu wynika, że była ona przezroczysta, a w jej środku znajdowała się latarnia czy też inne źródło światła. W górnej części głowy Wiekowego Starca znajdować się miał mózg, w którym „destylowała się niebiańska rosa”. Rosa ta, przechodząc później przez inne części ciała Starca przedostawała się z góry na dół, aż do jąder, w których się magazynowała, aby w końcu znaleźć ujście na zewnątrz przez penis. Oddajmy ponownie głos Sassoonowi: „Oczywiście, można mi postawić pytanie, jak do tego doszło, że będąc naukowcem i inżynierem zadałem sobie ni stąd, ni zowąd trud, straciłem wiele cennego czasu, aby zająć się poważnie tego rodzaju bzdurami. Otóż zrobiłem to z wielu przyczyn - najważniejszą jednak była ta, że owe teksty z opisem Wiekowego Starca od pierwszej chwili wydały mi się dziwnie, powiedziałbym, bliskie. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę z tego, że w owym tekście, w owym opisie starca chodzi w rzeczywistości o opis maszyny, opis dokonany za pomocą niezwykłego zupełnie języka”. Teksty, o których wspomina Sassoon, odznaczają się między innymi dużą ilością, niespotykanych na ogół w tego rodzaju (...) W tym miejscu powinien być tekst ze stron 16-17. Niestety w drukarni pomylono tak samo ponumerowane strony obu części książek i w drugiej części książki powtórnie wydrukowano tekst, jaki był na stronach 16-17 w części pierwszej. Niestety, nie można było powstałej luki uzupełnić, gdyż pierwsze wydanie tej książki było zarazem ostatnim. (...) -skie z XIX wieku. Tłumaczenie to było dokonane na podstawie tekstu łacińskiego pochodzącego z roku 1677. Autorem tekstu łacińskiego był niejaki Christian Rozenroht - mistyk rodem z Frankfurtu nad Menem. Tekst łaciński był oczywiście tłumaczeniem aramejskiego oryginału. Warto tutaj, na marginesie tych informacji dodać, że ukazaniu się „Księgi Zohar” towarzyszyło wiele komentarzy dotyczących źródeł, z których korzystał Mozes de Leon pisząc swoje dzieło. On sam twierdził, że wszystkie teksty, na które składa się „Zohar”, spisał z ustnych przekazów, tych właśnie przekazów, które ze względu na swoją wagę nie weszły do Talmudu. Nie ulega zresztą wątpliwości, że materiały, na których opierał się autor, były rzeczywiście bardzo stare, a w swoim czasie, jak to już podkreślaliśmy, uznane były za informacje niezwykłej wagi. Zawierają tajemniczą wiedzę, której w całości nikt przez następne stulecia, aż po dzień dzisiejszy, nie zdołał w pełni rozszyfrować, co stało się przyczyną, iż przekształciły się w obiekt mistycznych spekulacji. Ta cała, w pewnym sensie niezwykła historia „Księgi Zohar” nie pozostała bez wpływu na dalsze decyzje Sassoona i Dale'a. Sassoon mianowicie wyuczył się języka aramejskiego i hebrajskiego, aby samemu dokonać tłumaczenia (należytego tłumaczenia) oryginalnego tekstu z końca XIII wieku. Dzięki temu zarówno on, jak i Dale odkryli w tekście „Zoharu” wiele szczegółów pominiętych przez poprzednich tłumaczy. Tekst aramejski „Zoharu” (notabene, Sassoon tłumaczył ten tekst z wydania, które w drugiej połowie zeszłego wieku ukazało się w Lublinie) obejmuje zaledwie 50 stron druku, ale język jego jest niezwykle zwarty, wręcz telegraficzny. Z tych 50 stron wydania lubelskiego powstało 100 stron tekstu angielskiego Sassoona, który tłumacząc, pokonywać musiał wiele trudności. Przede wszystkim tę polegającą na oddaniu w języku współczesnej techniki zawiłego, miejscami mistycznego, opisu zawartego w książce o charakterze tak bardzo przecież religijnym. Wróćmy jeszcze na chwilę do pytania, które zadawali autorowi „Zoharu” jego współcześni: skąd Mozes de Leon czerpał materiał do napisania książki, powołującej się na wykłady Szymona bar Jochaj sprzed kilkunastu wieków? Otóż Sassoon i Dale znaleźli dowody świadczące, iż autor „Zoharu” należał do swego rodzaju tajnego stowarzyszenia (a takich stowarzyszeń było wówczas mnóstwo), którego celem było ustne przekazywanie tajemniczej wiedzy, jaką miał Mojżesz otrzymać od Pana na górze Synaj. Takie ustne przekazywanie wiedzy ważnej dla utrzymania religii było dla Żydów swego rodzaju samoobroną.
Samoobroną przed prześladowaniami, jakich ofiarą padały również ich święte księgi, które przez wieki całe niszczono i palono. Wiedza utrwalona w pamięci ludzkiej, przekazywana z pokolenia na pokolenie, mogła w ten sposób ocaleć przed wrogami Izraela. Mozes de Leon był z pewnością „chodzącym leksykonem” takiej tajemniczej wiedzy (gnozy) aż do momentu, kiedy zrobił to, co zrobił, a mianowicie spisał tę gnozę w księdze „Zohar”. Tylko że owa wiedza utrwalona w „Zoharze” przechodziła uprzednio, przez setki lat z ust do ust. Stało się więc z nią to, co ma miejsce w grze znanej pod nazwą zepsuty telefon, kiedy to kilkanaście czy kilkadziesiąt osób przekazuje sobie kolejno na ucho jakiś tekst. Pod koniec tekst ten rzadko ma coś wspólnego z tym, jaki stał się początkiem zabawy. Poza tym w gnozie istotna jest formułka, jako gwarancja właściwego przekazania tajemniczego sensu. Następne pytanie, jakie sobie postawili autorzy angielscy brzmiało: czy i jak daleko w przeszłość sięgają te przekazy, które znalazły się w „Zoharze”? Sassoon i Dale nie pozostawili tego pytania (dość tu istotnego) bez odpowiedzi. Stwierdzili oni, że Wiekowy Starzec, a właściwie, ich zdaniem, maszyna określona tym mianem, znika z historii w okresie zburzenia Jerozolimy (586 rok przed naszą erą). Od szóstego więc wieku przed narodzeniem Chrystusa pojawiać się zaczynają komentarze ustne. Od tego okresu, aż do chwili, gdy Mozes de Leon wydał swoje dzieło, upłynął czas życia około sześćdziesięciu pokoleń. Sześćdziesiąt pokoleń to bardzo dużo, jeśli idzie o przekazanie jakiejś tajemniczej wiedzy. Wobec tego jednak, że była to wiedza o szczególnej wadze, wiedza niezwykle istotna dla religii mojżeszowej, można założyć, że zostało zrobione wszystko, aby „telefon możliwie dobrze działał”, aby rzadko był zepsuty, jednym słowem, aby teksty owej tajemniczej wiedzy przekazywane były dokładnie i aby poświęcili się temu ważnemu zadaniu ludzie specjalnie do tego przygotowani. Dlatego - powiadają Sassoon i Dale mimo upływu tak wielu lat sądzić należy, że tekst Mozesa de Leon nie bardzo odbiega od tego, co rozpoczęto przekazywać osiemnaście wieków wcześniej. To, że Sassoon nauczył się języka aramejskiego, pozwoliło mu podejść do tekstów księgi „Zohar” w sposób całkowicie odmienny od metod jego poprzedników. Poprzednicy ci byli najczęściej religioznawcami, mistykanii, teologami. On zaś, George Sassoon, był inżynierem konstruktorem o sposobie myślenia zupełnie odmiennym. Dlatego udało mu się, i to dość szyliko, rozszyfrować tekst, nad którym inni łamali sobie głowy nie dochodząc do celu. Bowiem nie religia była potrzebna, a jeszcze mniej mistyka, by „zrozumieć” - ale technika. Dodajmy jeszcze tytułem informacji, że ta część „Zoharu” gdzie mowa jest o „Wiekowym Starcu” składa się z trzech części. Noszą one następujące tytuły: Wielki Święty Zbiór, Mały Święty Zbiór oraz Księga Tajemnic. Owe trzy rozdziały stanowią zresztą, jak już powiedzieliśmy, niewielką część „Zoharu”. Reszta to rozważania typu moralnego. O czym mówią stare teksty? Wspomniałem już, że niektóre rozdziały „Zoharu” od pierwszej chwili wzbudzały poważne kontrowersje, były bowiem w jakimś sensie niewygodne nawet dla najbardziej wierzących Żydów. Dowodem tego jest między innymi fakt, że „Encyklopedia Judaica”, potężne siedemnastotomowe dzieło, gdzie znaleźć można wszystko, co dotyczy żydostwa i wiary mojżeszowej, „Zoharowi” poświęca wprawdzie 11 stron, ale ani słowem nie wspomina owych fragmentów, w których mowa jest o Wiekowym Starcu. A przecież nad tym tekstem w ciągu wielu wieków łamali sobie głowy najtężsi kabaliści i talmudyści. Piszą Sassoon i Dale: „Kiedy już całkowicie przekonani byliśmy o słuszności naszego odkrycia (to znaczy, że pod postacią Wiekowego Starca opisana jest maszyna - A..M.) i o tym, że właściwie rozwikłaliśmy tę podstawową zagadkę - nagle z całą wyrazistością uświadomiliśmy sobie następujący dylemat: czy mamy naprawdę istotę naszego odkrycia zachować dla siebie i świat pozostawić w słodkiej niewiedzy, czy też powinniśmy postąpić inaczej? Na szczęście przypomniało wówczas o sobie nasze wykształcenie, jak też i przekonanie, że dociekanie prawdy powinno być sprawą najważniejszą, i że zatajanie takiej prawdy do niczego dobrego nigdy prowadzić nie może... I tak doszło do napisania tej książki”. * *
*
Gdybym chciał w pełni, bez reszty, uwierzytelnić twierdzenie Sassoona i Dale'a, że opis Wiekowego Starca jest w rzeczywistości opisem maszyny, musiałbym każde zdanie z „Zoharu” zestawić z interpretacją
angielskich specjalistów. W książce „The Manna-Machine” jest tych cytatów z „Zoharu” mnóstwo i zaprezentowanie ich tu wszystkich zajęłoby naprawdę zbyt wiele miejsca. Postaramy się to uczynić w odniesieniu do fragmentów najistotniejszych. Zresztą cały ten zabieg miałby wartość względną, jako że przecież cytaty z „Zoharu” w książce Sassoona i Dale'a są angielskim tłumaczeniem z aramejskiego, a ja z kolei musiałbym te cytaty angielskie tłumaczyć na polski, jako że aramejskiego, rzecz jasna, nie znam... Autorzy „Maszyny do (produkowania) manny” niemałą część swojej książki poświęcają na wyjaśnienie językiem technicznym każdej z opisanych przez „Zohar” części Starca, przy czym robią to nader skrupulatnie, przedstawiając także ewentualne opinie przeciwne. Rozumowanie autorów nie zawsze jest łatwe do prześledzenia, jako że język „Zoharu” jest arcyzawiły. Oto przykład takiego opisu w „Zoharze”, przykład zresztą o tyle istotny, że stał się punktem wyjścia dla hipotezy Sassoona i Dale'a. „Trzy głowy są wydrążone, jedna znajduje się w drugiej i jednocześnie nad pozostałą. Jedna głowa jest mądrością - ta jest najbardziej ukryta... mądrość ta jest wielka, jest to najważniejsza ze wszystkich mądrości”. Istnieją trzy górne głowy (albo czaszki - A. M.) - dwie głowy i jedna, w której się znajdują”. Nie należy się więc dziwić, że w podobnych opisach mistycy studiujący „Kabałę” szukali jakiegoś ukrytego sensu. Sassoon i Dale mistykami nie są. Bez trudu rozwiązali zagadkę owych czaszek czy głów. Czaszki oznaczają także czasze lub wydrążenia. Dwa, jeden nad drugim - znajdują się w trzecim. Jeśli zaś górna czaszka nosi nazwę najważniejszej, to prawdopodobnie dlatego, że tam rozpoczynał się proces produkcji. I jeszcze jeden ważny przykład, który warto tu przytoczyć. Nie tyłko dlatego, iż dowodzi on, jak słuszna jest hipoteza głosząca, że w opisie Wiekowego Starca chodzi w rzeczywistości o opis maszyny i, jak się przekonamy za chwilę - o opis maszyny produkującej właśnie mannę, ale także i dlatego, że udowadnia, jak płodne jest podobne tłumaczenie w zrozumieniu i wyjaśnianiu samej genezy niektórych obyczajów religijnych. Kiedy uczony Szymon bar Jochaj leżał już na łożu śmierci - próbował w kilku zdaniach streścić istotę tajemniczej wiedzy, którą nauczał: „Wszystkie świętości pochodzą z górnej głowy trzech czaszek. (...) To błogosławieństwo, płynące w naczyniach ciała, aż osiąga ono organy zwane wojskiem albo jądrami. Pozostaje tam tak długo, aż zostanie nagromadzone i przechodzi stamtąd do świętego początku. Jest ono białe i dlatego nosi nazwę laski. Łaska ta znajduje się w Przenajświętszym (przybytku), jak powiedziane jest w Psalmie. (...) Niebiańska Rosa z głowy spada do czaszki i tam jest przechowywana. (...) Z Rosy tej mielą mannę sprawiedliwych dla przyszłego świata. (...) A tylko w pewnym określonym czasie z owej Rosy tworzy się manna. Czas ten był wtedy, kiedy lud żydowski wędrował przez pustynię. I wówczas odżywiał go w ten sposób Wiekowy Starzec. A potem nie można go było odnaleźć. Powiedziane jest: rzekł Pan do Mojżesza: Oto Ja spuszczę wam jako deszcz chleb z nieba”. Zwracam szczególną uwagę na ten ostatni cytat z „Zoharu”. Bez przesady można stwierdzić, że streszcza on właściwie wytłumaczenie całego owego niezrozumiałego tekstu i zadaniem Sassoona i Dale'a było wyciągnąć z tego wyjaśnienia wszystkie, nawet ostateczne wnioski - a mianowicie, co oznacza łaska czy błogosławieństwo, czym był Wiekowy Starzec i kto był Panem... Z jednej strony mamy więc powołanie się na teksty biblijne mówiące o mannie, którą Żydzi żywili się podczas swojej wędrówki po pustyni, a z drugiej - tekst znacznie mniej znany, który przez blisko dwa tysiące lat uważany był za tajny, który był przekazywany ustnie, i to tylko specjalnie wybranym. I właśnie ten drugi tekst stwierdza, że manna była z jakiejś rosy, która zbierana była w górnej czaszce (w górnym zbiorniku?) istoty określanej jako Wiekowy Starzec (co, oczywiście, jest zupełnym nonsensem), następnie zaś przepływała przez jego ciało z góry na dół, aż znalazłszy się w „wojskach” (nawet określenie tego miejsca jako jądra też jest nonsensem - chyba że chodzi tu również o zbiorniki) i wydostawała się na zewnątrz przez początek (chodzi tu o penis) Starca (ostatnia część tego opisu oznacza prawdopodobnie odpowiedniki kran). Skoro manna była przez czterdzieści lat jedynym pożywieniem wędrującego przez pustynię ludu Izraela, zaopatrzenie w nią było niezwykle ważnym problemem. Przecież bez codziennego zbierania manny ludzie pomarliby z głodu. Nic więc dziwnego, że codzienna porcja tego pożywienia była uważana za dowód łaski bożej, bożego blogoslawieństwa. A z tego ostatniego taktu wyciągają Sassoon i Dale wnioski bardzo daleko idące. Dotyczą one zarówno treści pewnych modlitw żydowskich, czy też pochodzenia niektórych obrzędów względnie rytuałów, jak na przykład komunii świętej. Modlitwa „Ojcze nasz” opiera się na podobnej modlitwie pochodzenia mozaistycznego i zawiera prośbę o chleb powszedni, a więc codzienny. Codzienny? Czyżby dlatego, że codziennie rano wydzielana była manna?... „Jeśli idzie o łaskę – piszą Sassoon i Dale - nie można chyba sądzić, że zarówno żydzi, jak i chrześcijanie byli tak grzeszni, iż musieli stale prosić o łaskę. Ale prośba ta jakże staje się zrozumiała, jeśli
bez codziennej racji „łaski” groził głód!” Oczywistą jest rzeczą, że tak interpretowany tekst „Zoharu” sprzeczny jest z Biblią. Nie z nieba więc spadała manna, ale była dostarczana z surowca nazwanego „rosą” przez coś, co nosiło nazwę Wiekowego Starca. Jak, w jaki sposób można to sprawdzić? Można, analizując dokładnie tekst „Zoharu”. Można też odszukać odpowiedni tekst biblijny, by sprawdzić, co tam pod słowem „łaska” jest rozumiane? Tekst „Zoharu” będzie jeszcze analizowany. Jeśli zaś idzie o Biblię, to używane tam jest dla oznaczenia „łaski” słowo hebrajskie „chesed”, a słowo „chesed” może również oznaczać szczodrość w rozumieniu bezpłatnego daru. Opierając się na różnych cytatach biblijnych, Sassoon i Dale twierdzą, że owa tak często używana w Piśmie Świętym „łaska” oznaczała początkowo mannę. Później - przypuszczają autorzy - ta interpretacja słowa „łaska” poszła w zapomnienie i ludzie błagali Boga o łaskę używając formuły, która niegdyś używana była w pustyni, gdy manna chroniła ich przed śmiercią głodową. Jeśli się założy, że ów Starzec z „Zoharu” oznaczać ma maszynę, to jak wytlumaczyć takie ludzkie nazwy poszczególnych jej części, jak czaszka, broda, nos, oczy czy penis? (Nie dziwmy się, notabene, że uznano za tajną i sekretną wiedzę o Starcu, który przez penis dostarczał Żydom manny...). Odpowiedź na to jest, zdaniem autorów, dość prosta i trudno takiego wyjaśnienia nie przyjąć. Otóż Izraelici, którzy 34 wieki temu uciekli z Egiptu, nie znali, bo znać rzecz jasna nie mogli, zważywszy poziom ówczesnej cywilizacji, nazw określających poszczególne części tej - podobnie zresztą, jak każdej innej - maszyny i musieli nazwy takie dopiero tworzyć. Być może dostrzegli oni pewne podobieństwo między ogólnym wyglądem maszyny a człowiekiem: broda czyniła z niej starca; podobieństwo widzieli również między różnymi częściami maszyny a organami ciała ludzkiego, co jest zresztą przypuszczeniem najprawdopodobniejszym. Podobnie bowiem bywa zresztą i współcześnie z ludami, które nie zetknąwszy się nigdy z nowoczesną techniką stają z nią nagle twarzą w twarz. Indianie z plemienia Apaczów nigdy nie widzieli maszyny, aż do momentu, kiedy zaczęli pracować w pierwszych stacjach naprawy samochodów czy w stacjach benzynowych. Stali się tam wprawdzie z miejsca bardzo sprawnymi pracownikami, ale nie posiadali w swoim języku słów na określenie poszczególnych części auta. Więc nazwy takie wymyślili. Sassoon i Dale zamieszczają w swojej książce listę kilkudziesięciu takich słów - wszystkie one wywodzą się z nazw poszczególnych części czy organów ciała ludzkiego. Na przykład słowo „daw” w języku Apaczów oznacza podbródek. Tak określili oni przedni zderzak. „Gun” to ręka lub dłoń, a także przednie koło. „Kai” - basen - tylny błotnik. „Ke” - noga - tylne koło. „Inda” - czoło - dach. „Tsaws” - żyła - przewód elektryczny. „Zik” - wątroba - akumulator „Pit” - żołądek - bak na benzynę. „Jisoleh” - płuca chłodnica. Itd., itd. Jak więc widzimy, Apacze stali przed tym samym problemem, przed jakim stali Żydzi i rozwiązali go podobnie, jak rozwiązali go Żydzi którzy mieli przed sobą skomplikowaną maszynę, dostarczającą im mannę. „My - piszą Sassoon i Dale – znaliśmy tę historię o Apaczach i stąd też nabraliśmy przekonania, że tajna wiedza Żydów opisuje coś, co przypomina maszynę, ale opisuje to posługując się częściami ciała ludzkiego. Przy czym dochodząc do wniosku, że Wiekowy Starzec jest właśnie maszyną, zauważyliśmy, że mogła to być maszyna podobna do takiej, jaką skonstruowalibyśmy sami, gdyby stanęło przed nami zadanie opanowania ciągłej produkcji jakiegoś podstawowego środka spożywczego. Czy to mógł być tylko przypadek?” Zresztą jeszcze jedno odkrycie, tym razem odkrycie wyłącznie językowe, pozwolilo Sassonowi i Dale'owi znaleźć uzasadnienie dla swojej hipotezy. Chodzi o to, że zarówno w języku aramejskim, jak i hebrajskim wiele słów ma podwójne, a nawet potrójne znaczenie. Termin przetłumaczony na angielski (no i na polski, rzecz jasna) jako „Wiekowy Starzec” (człowiek bardzo stary) brzmi po aramejsku „attik jomin”, a po helirajsku „attik jomim”. Pierwsze z tych dwóch słów oznacza „oddalony” (w czasie), a także „wyniesiony” czy „noszony”. Autorzy twierdzą, że w wypadku „Zoharu” chodzi o to drugie znaczenie, to znaczy „noszony”, a nie „oddalony w czasie” (czyli stary), gdyż po hebrajsku słowo stary względnie starzec brzmi „zaken”, a po aramejsku „sawa”. Rzecz w tym, iż dotychczasowi tłumacze i komentatorzy „Zoharu” uznali, że skoro mowa jest w tekście o brodzie, to chodzi z pewnością o osobę starą, „oddaloną w czasie”. Otóż tłumaczenie to jest tym bardziej niczym nie uzasadnione, że w całym tekście „Zoharu” nie ma nawet wzmianki o tym, by ów Starzec poruszył się czy przemówił. Wprost przeciwnie - mówi się o nim, że „z jednego tronu przenoszony był na drugi”. Przenoszony czyli transportowany, a to właśnie jest drugie znaczenie słowa „attik”. A owym tronem była prawdopodobnie zwykła platforma, na której maszynę każdorazowo umocowywano, gdy miała pracować czyli dostarczać mannę. Drugie słowo z „attik jomim” to liczba mnoga od „jom” i ono też może mieć dwa znaczenia. Albo „dzień”, albo „morze”. A właściwie „dni” lub „morza”. Liczba mnoga w obydwu wypadkach brzmi tak samo. Słowo „attik jomim” może więc oznaczać „oddalony dniami” - czyli w czasie, czyli stary – ale może
oznaczać także, co jest prawdopodobniejsze, „przenoszony z morzami”, co byłoby nonsensem, gdyby nie fakt, iż słowo „jom” może oznaczać zarówno ocean, jak i jezioro, a nawet pojemnik, względnie zbiornik wody. Wynika to choćby z opisu świątyni Sakmiona, gdzie znajdował się zbiornik z wodą na ablucje rytualne, określony w Biblii słowem „jom”. Skoro w opisie owego wątpliwego Starca jest tak często mowa o czaszkach, co może też oznaczać kule czy wydrążenia zapełnione wodą względnie innym płynem, słowa „attik jomim” należałoby - twierdzą autorzy - tłumaczyć na „przenoszony ze zbiornikami”. Inaczej mówiąc określenie Wiekowy Starzec jest terminem, który może mieć dwa znaczenia. W „Zoharze” używane było to, które odpowiadało mistycznemu charakterowi tej kabalistycznej księgi. (Dla ułatwienia będziemy powoływać się dalej na Wiekowego Starca, aby przy terminie tym pozostać do końca). Chciałbym jednak, aby Czytelnicy zdali sobie sprawę, że nie tylko analiza treści „Zoharu” w połączeniu z Biblią, czy też analiza lingwistyczna poszczególnych terminów przemawiają za tezą, że ów „attik jomim” nie był istotą z krwi i kości (i brody), lecz był maszyną. Niezwykłą maszyną. Biochemia Do niektórych spraw poruszonych w poprzednim rozdziale jeszcze wrócimy - w każdym razie, jak widać, dowód przeprowadzany jest przez Sassoona i Dale'a w sposób konsekwentny, a argumenty, przyznać trzeba - nie naciągane. Jak już to podkreśliłem, trudno wyobrazić sobie racjonowanie jakiegoś produktu dostarczanego konsumentom bezpośrednio przez przyrodę. Zbieractwa kontrolować nie można. Racjonowanie i kontrola możliwe są tylko wtedy, kiedy istnieje centralne rozprowadzanie jakiegoś produktu, a nie wtedy, kiedy kilkaset osób jednocześnie zbiera ten produkt z ziemi czy z drzewa. Kto mógł kontrolować rozdzielnictwo manny? Oczywiście, mogli to robić tylko kapłani. To kapłani wiedzieli, że mannę wyrabia maszyna. Dla pozostałych Żydów każdorazowe otrzymanie omeru manny graniczyło z cudem. Dla nas dzisiaj techniczny opis takiej maszyny czy jej wygląd, to oczywiście żadna rewelacja, natomiast największą zagadką do rozwiązania byłaby technologia takiej produkcji. Cóż to było - owa niebiańska rosa, z której powstawała manna? Do czego służyły owe zbiorniki zwane czaszkami? Czym była owa broda? Pytań jest niemało, a Sassoon i Dale udzielają na nie szczegółowej odpowiedzi. Przy czym przyznać trzeba, że mieli tutaj zadanie w pewnym sensie ułatwione, o czym szerzej za chwilę. Autorzy angielscy doszli do wniosku, że manna produkowana była z alg, czyli glonów. Nazwą tą obejmuje się najprostsze, samożywne (fototroficzne) rośliny zarodnikowe występujące najczęściej w wodzie. Algi charakteryzują się wysoką wartością odżywczą, jak też niezwykle szybkim rozmnażaniem się. Niestety, w swojej formie pierwotnej są niejadalne. Algi uprawiane w wodzie przybierają na wadze i objętości nie z wody, jeśli tak wolno rzec, ale z powietrza. Powietrze zawiera wszystkie elementy niezbędne do rozmnażania się, a więc do uprawy alg powietrze zarówno na powierzchni wody, jak też i powietrze w niej rozpuszczone. Oczywiście do rozmnażania się alg potrzebne są i inne elementy, ale w niewielkiej już ilości. Przy sztucznej uprawie tych roślin te dodatkowe elementy mogą zostać im dostarczone w postaci nawozów. Najważniejszą jednak rzeczą niezbędną do rozmnażania się alg jest światło. Bez światła algi rozwijać się nie mogą, tak zresztą, jak inne rośliny zielone. Jak wiadomo, w roślinach tych na skutek fotosyntezy, to jest przyswajania dwutlenku węgla CO2 przy użytkowaniu energii uzyskanej ze światła - dwutlenek ten bierze czynny udział w procesie wytwarzania monosacharydów, aminokwasów, glikozy czy kwasów tłuszczowych. W wyniku fotosyntezy następuje też wydzielanie do atmosfery tlenu. Przypomnieć warto, że poszukując żywności dla coraz bardziej zaludnionego globu ziemskiego, uczeni od dawna próbują wykorzystać niezwykłe wartości odżywcze alg i łatwość ich uprawy. Na razie nie zanotowano tutaj jakichś sukcesów, aczkolwiek na przykład w Chinach czy w Japonii algi od dawna wykorzystuje się w celach kulinarnych. Do prób czy doświadczeń, które pozwoliłyby wykorzystać walory glonów, używa się najczęściej jednego ich rodzaju, a mianowicie chlorelli. Chlorella rozmnaża się niezwykle szybko. Każda komórka tego glonu dzieli się na dwa, cztery, osiem czy szesnaście tzw. autospor, które opuszczają macierzystą komórkę poprzez jej pękniętą błonę. Autospory (zarodniki) poza komórką rozpoczynają caty ten prosty cykl od nowa. Dzięki temu chlorella pozwala odzyskać z małej stosunkowo powierzchni wody duże ilości cennej materii organicznej. Jak podaje nasza Wielka Encyklopedia Powszechna, może wyprodukować w ciągu roku z jednego hektara powierzchni wody 120000 kilomaterii organicznej! A zawiera ona około 50% białka, 35%
węglowodanów i 5% tłuszczów. Powiadają Sassoon i Dale: „Należy więc przypuszczać, że maszyna do wytwarzania manny składała się z pewnej ilości zbiorników, w których znajdowała się woda z rozpuszczonymi w niej odpowiednimi składnikami. W zbiornikach tych uprawiano prawdopodobnie chlorellę, z której część była automatycznie i regularnie zbierana, by ją przeznaczyć na mannę. Zgodnie z tym, co ustaliliśmy na podstawie lektury „Zoharu”, Wiekowy Starzec był maszyną, która składała się z pewnej ilości zbiorników i produkowała tę mannę. Dlatego też uznaliśmy, że „attik jomim” oznacza „noszony ze zbiornikami”. Ze zbiornikami w których hodowano glony... Czy to wszystko przypadek? Czy też może ktoś w trakcie pomieszania zmysłów wymyślił sobie cały ten opis w „Zoharze” i za jednym zamachem opisał maszynę, która mogła mieścić w sobie i uprawę chlorelli i zamieniać tę chlorellę na mannę?” Wróćmy jeszcze do chlorelli. Jej smak nie jest w stanie surowym najprzyjemniejszy. Jeśli faktycznie tak jak przypuszczają obydwaj autorzy, ów „Starzec” wytwarzał z niej mannę, to musiał czynić znacznie więcej, niż tylko zbierać jej nadmiar w zbiornikach zawierających uprawę tych glonów. Musiał ją gruntownie przetwarzać, musiał doprowadzić di tego, by miała smak miodu i konsystencję chleba. Z doświadczeń, jakie współcześnie przeprowadzali specjaliści, wiadomo z pewnością, że za pomocą pewnych dodatków można ten glon doprowadzić do tego, iż będzie dostarczał każdą dowolną mieszaninę białka, węglowodanów i tłuszczów. Glonom, tak jak i innym roślinom, niezbędne są do wzrostu rozpuszczalne w wodzie sole mineralne, światło, ciepło i, oczywiście, dwutlenek węgla. Zebraną chlorellę trzeba też odpowiednio przetworzyć. Jak to mogło wyglądać w maszynie opisanej w „Zoharze” ilustruje załączony obok schemat takiej produkcji (rys.8). Dodawanie soli mineralnych do roztworu odżywczego, w którym uprawiana byłaby chlorella nie przedstawia w zasadzie żadnych trudności. Jeśli idzie o dwutlenek węgla, to w wypadku sztucznego (jak zresztą i doświadczalnego) uprawiania chlorelli, trzeba by dwutlenek ten wraz z powietrzem wpompować do wody by ją nim nasycić. Jeśli natomiast idzie o światło, to po to, by chlorella rozmnażała się, i to szybko, niezbędne jest działające przez 24 godziny bez przerwy sztuczne światło.
Ryc. 8. Schemat tej części aparatu, w której chlorella jest uprawiana i zbierana.
Najlepszy wzrost chlorelli obserwuje się w temperaturze wahającej się między 20 a 40 stopniami Celsjusza. Wreszcie sam zbiór chlorelli powinien być niezwykłe wyważony. Nie wolno zbierać zbyt wiele, aby nie pozostawić zbyt małej jej ilości dla zastąpienia ubytku. Nie wolno też zebrać jej zbyt mało, aby masa jej w wodzie nie była zbyt wielka i aby się glony po prostu nie podusiły. I do tych spraw za chwilę jeszcze powrócimy. Niemniej wydaje się, że jest rzeczą niezbędną, by cały ten proces omówić w szczegółach. Pomoże to wykazać, jak trafna jest hipoteza autorów „Maszyny co (produkowania) manny”. Ciołkowski i eksperyment Bios-3 Wspomniałem uprzednio, że Sassoon i Dale mieli w jakimś sensie ułatwione zadanie jeśli idzie o hipotezę wykorzystania do produkcji manny chlorelli. Jeszcze w 1903 roku Konstanty Ciołkowski opublikował artykuł omawiający różne aspekty przyszłych podróży kosmicznych. Artykuł ten tak dalece wyprzedzał swój czas, że się nim nikt specjalnie nie zainteresował. Otóż Ciołkowski zaproponował w nim między innymi, by na statkach kosmicznych udających się w dalekie podróże kosmiczne znalazły się uprawy roślin zielonych. Pozwoliłoby to drogą naturalną oczyścić atmosferę statku z nagromadzającego się dwutlenku węgla i dostarczyć załodze i podróżnym - tlenu. W tym czasie nie było jeszcze mowy o chlorelli. Chlorellą zainteresowano się dopiero wtedy, kiedy zaczęto zastanawiać się nad zapewnieniem załogom statków udających się w podróże kosmiczne, żywności. Wówczas to spostrzegli uczeni, że niezależnie od jej wartości odżywczych chlorellę będzie można prawdopodobnie wykorzystać dla jeszcze jednego celu, dla tego, który wskazał Ciołkowski. Trzeba zresztą dodać, że sprawa ta jest aktualna również ze względu na łodzie podwodne, gdzie oczyszczanie atmosfery z dwutlenku węgła stanowi problem nie lada, jeśli się zważy, że każdy członek załogi takiej łodzi potrzebuje dziennie około 500 litrów powietrza. W obydwu wypadkach - to jest zarówno dla łodzi podwodnych, jak i dla statków kosmicznych - w rozwiązaniu tego skomplikowanego zadania pomóc może właśnie chlorella. Sprawą tą zajęli się Rosjanie już ładnych kilka lat temu. W artykule noszącym tytuł „Prototyp mieszkań we Wszechświecie („Technika Młodzieży” 1974) Siergiej Własow opisuje doświadczenie, które przeprowadzone zostało w latach 1967, 1968 w Związku Radzieckim pod kryptonimem „Bios-3”. Doświadczenie polegało na tym, że trzej mężczyźni przez pół roku żyli w pomieszczeniu o zamkniętym obiegu: tlen - dwutlenek węgla. Jak widać z załączonego rysunku (rys. 9) pomieszczenie to składało się z czterech pokoi: w jednym żyli jego mieszkańcy, w drugim - znajdowała się uprawa chlorelli, w trzecim fitotron z uprawą pszenicy, w czwartym fitotron z uprawą warzyw. (Fitotrony są to kultywatory wodne, w których rośliny rozwijają się nie w glebie, lecz w środowisku wodnym). Dzienna produkcja fitotronów wynosiła 200 gramów pszenicy i 388 gramów warzyw na głowę. Ekskrementy bohaterów tego doświadczenia służyły za nawóz dla kultury chlorelli, a inne odpady (np. wody po myciu) szły do fitotronów. Celem tego eksperymentu było sprawdzenie, czy urządzenie takie zdolne będzie do wyprodukowania 2000 litrów tlenu niezbędnego dla żyjących w tym środowisku ludzi. Jak informuje autor, można było calość przystosować jeszcze bardziej do warunków panujących podczas lotów kosmicznych, gdyby bohaterowie doświadczenia odżywiali się odpowiednio przerobioną chlorellą (tak jak to według przypuszczeń Sassoona i Dale'a miało miejsce na półwyspie Synaj). Uważano jednak, że nie będzie to pożywienie specjalnie apetyczne. Natomiast wymiana: dwutlenek węgła - tlen wypadła w tym doświadczeniu bardzo dobrze. Dodajmy, że ilość chlorelli użyta do tego doświadczenia była zgoła niewielka. Wystarczano 2,78 litra chlorelli uprawianych w 100 litrach wody, aby przez pół roku zaopatrzyć 3 mieszkańców w tlen. Jasną jest więc rzeczą, że swoje hipotezy, jeśli idzie o wykorzystanie chlorelli dla produkcji manny, autorzy mieli na czym oprzeć. Piszą oni: „Kiedy doszliśmy do wniosku, że Wiekowy Starzec to w rzeczywistości maszyna do wytwarzania manny, nie mieliśmy jeszcze pojęcia, jak mogła ona działać. Wydawało nam się, że ilość chlorelli uprawiana do takiej produkcji musi być olbrzymia, a i pomieszczenie do jej uprawy wodnej musi być rozmiarów potężnych. Postanowiliśmy więc prowadzić dalsze badania i okazało się ku naszemu zdumieniu, że zbiorniki takiej wielkości, jak to jest podane dla maszyny opisanej w „Zoharze”, całkowicie wystarczą... Zresztą możliwości są w takim wypadku po prostu nieograniczone, jeśli się zastosuje chociażby odpowiednią selekcję roślin i jeśli uwzględni się wszystkie warunki niezbędne do należytej uprawy. Całość (produkcji manny - A.M.) mogła być wykonana przez maszynę, której wielkość była wystarczająco ograniczona, by bez trudu zmieścić się w Przenajświętszym przybytku świątyni i wystarczająco lekka, aby niewielka grupa mężczyzn mogła ją nieść, kiedy zbiorniki były opróżnione”.
Sassoon i Dale doszli do wniosku, że waga maszyny do wytwarzania manny nie musiała przekraczać trzystu kilogramów, tak że sześciu ludzi mogło ją bez trudu przenosić na dalsze nawet odległości.
ryc. 9. Schemat przeprowadzonego w Związku Radzieckim doświadczenia „Bios 3”
* *
*
W następnych rozdziałach książki Sassoon i Dale zajęli się szczegółami procesu produkcyjnego manny - tak jak to wyobrazić sobie można na podstawie dzisiejszego stanu techniki. Jak to wyglądało w praktyce? Jak wiadomo, zgodnie z zarządzeniami, które znaleźć można w Biblii, manny w sobotę nie wolno było zbierać. Inaczej mówiąc każdego dnia maszyna musiała produkować o jedną szóstą więcej, niż było to niezbędne dla sześciuset rodzin Izraela. Ta produkcja ponad normę zbierała się w jednym z dwóch zbiorników, które „Zohar” raz nazywa jądrami, a najczęściej „wojskiem” czy też „zastępami”. W ten sposób, w piątek obydwa zbiorniki dostarczały razem nie jeden, lecz dwa omery manny. Na podstawie bardzo skrzętnych obliczeń autorzy książki doszli do wniosku, że uprawia chlorelli, niezbędnej do wytworzenia takiej właśnie ilości manny, odbywać się mogła w zbiorniku o zawartości ok. 5000 litrów wody. Taki zbiornik mógł mieć średnicę ok. 2,15 metra, a więc jego wielkość nie była przesadnie duża. Ale jak powiedzieliśmy, nie przetworzonej chlorelli nie można dawać człowiekowi do jedzenia. Cała bowiem zawarta w niej celuloza przechodziłaby przez przewód pokarmowy nie naruszona, a jej wartość odżywcza byłaby żadna. (Nie mówiąc już o tym, że mogłoby to spowodować poważne zaburzenia żołądkowe). W pierwszym więc etapie produkcji celuloza musi zostać przekształcona w taką substancję odżywczą, którą żołądek ludzki mógłby bez trudu strawić. Ostatecznie jest celuloza węglowodanem, który mógłby być tak samo wartościowy dla organizmu, jak cukier czy glukoza. Zwierzęta przeżuwające nie mają tego problemu z zawartą w trawie celulozą. Trawę raz już spożytą wprowadzają z powrotem do pyska, gdzie
pod wpływem żucia (miażdżenia) oraz działania fermentów, celuloza rozkłada się. Pytanie jest, czy maszyna mogłaby zastąpić tego rodzaju działanie natury... Fermentem rozkładającym celulozę na cukier jest celulaza, przy czym niewielkie nawet ilości takiego fermentu mogą rozłożyć znaczne ilości celulozy. (Faktycznie jedna drobina (!) celulazy w ciągu minuty wywołuje wiele milionów reakcji chemicznych). Czyli mówiąc inaczej, od tej strony problem ten nie przedstawiałby specjalnych trudności. Tym bardziej, że założyć chyba należy, iż twórcy maszyny, o której mowa w „Zoharze” rozporządzali z pewnością wystarczającymi możliwościami technicznymi, by ferment ten otrzymać syntetycznie. Samo jednak rozłożenie celulozy nie może dać jeszcze pożywienia, o którym uczeni w piśmie rabini twierdzili, że „chleb anielski był przez nich (aniołów) w niebie przygotowany i że ludzie, którzy go spożywali byli tak silni, jak aniołowie”. Co więcej! W Agadzie, będącej częścią Talmudu, znajdujemy jeszcze jedną informację i to frapującą. Otóż, jak się okazuje, po spożyciu tego chleba człowiek niczego z siebie nie wydalał, czyli innymi słowy mówiąc, był to pokarm doskonały, w całości wykorzystany przez organizm. Czy mógłby sobie ktoś coś podobnego wymyślić?! Psalm78 (24-25)głosi: „Spuścił im, jak deszcz, mannę na pokarm i dał im zboże z niebios. Wszyscy jedli chleb anielski, zesłał im żywności do syta”. Ciekawe, że w języku hebrajskim „chleb anielski” tłumaczy się przez „lehem abirim”. A „lehem abirim” może znaczyć także „chleb lecących”. Latać nie musieli aniołowie, chyba że za aniołów uznano tych, co latali... W Biblii jest także mowa o tym, że manna miała smak „placka z miodem”. Oznaczałoby to, że celuloza została rzeczywiście przekształcona w cukier. Niemniej i to nie wystarczy jeszcze, by chlorellę wykorzystać jako pokarm. W ostatnich latach czynione były w tej dziedzinie pewne doświadczenia. Polegały one na tym, że zdrowym mężczyznom dawano do spożycia 150 gramów wysuszonej, przerobionej chlorelli. Takie odżywianie doprowadziło do obrzęków, ran i chorób skóry. Natomiast po uprzednim umieszczeniu chlorelli w alkoholu i ponownym jej wysuszeniu takich schorzeń nie obserwowano. Inaczej mówiąc traciła ona w alkoholu jakieś nieznane bliżej substancje trujące. Rzecz jasna, podobne oczyszczenie zwykłej chlorelli nie musiałoby przedstawiać dla konstruktorów maszyny specjalnych trudności. Zresztą można sobie przecież wyobrazić, że mogli oni używać chlorelli specjalnej, pozbawionej owych substancji trujących. O mannie wiemy z Biblii, że była konsystencji grudkowatej. Maszyna więc, która wytwarzała taką mannę, musiała być zaopatrzona w urządzenie, które suszyłoby i rozdrabniałoby produkt otrzymany przy przeróbce oczyszczonej celulozy. Jednym słowem: „Nasza dzisiejsza technologia nie potrafi jeszcze być może skonstruować takiej maszyny, która mogłaby w ciągu 24 godzin i w tak niewielkiej przestrzeni przerobić 800 kilogramów chlorelli na produkt nadający się do spożycia. Niemniej wiemy już dziś dostatecznie dużo, aby stwierdzić, że rzecz taką osiągnąć można. Dlatego też zakładamy, że maszyna do wytwarzania manny pochodzila z jakiejś technicznie rozwiniętej cywilizacji, która w niejednym nas wyprzedza. Wyprzedza nas na tyle, że nie zawsze potrafimy skopiować to, co sama potrafiła osiągnąć. Ale na pewno nie wyprzedza nas na tyle, abyśmy nie mogli zrozumieć, jak skonstruowana przez nią maszyna działała”. W otoczeniu sterylnym mogłaby taka maszyna pracować nieograniczenie długi czas. Ale, jak wiadomo, atmosfera nasza nie jest sterylna w związku z czym do kultury (uprawy) chlorelli w wodzie przedostawać się mogły bakterie, które z łatwością spowodowałyby zniszczenie uprawianych glonów. Dlatego właśnie musieli konstruktorzy maszyny uwzględnić konieczność regularnego zatrzymywania maszyny, opróżniania jej, oczyszczenia i dokładnego wysterylizowania. Oto przyczyna, dla której nie było manny w sobotę! Bo w sobotę personel zajmujący się obsługą maszyny - czyścił ją dokładnie i intensywnie. Sobota to dzień świętego odpoczynku. A po hebrajsku „święty” - „kadosz” znaczy także „czysty”. W pozostałe dni, jak relacjonuje „Zohar”, nad Starcem czyli nad maszyną widać było opary dymu i unoszący się do góry słup ognia, maszyna pracowała przez 24 godziny bez przerwy. Jak już wiemy, do magazynowania wyprodukowanej manny niezbędne były dwa zbiorniki-jądra Wiekowego Starca. Jeden na magazynowanie manny przeznaczonej do codziennej racji, drugi zaś - na magazynowanie manny wydawanej w postaci podwójnej racji, w piątek (patrz: ryc. 18). Piszą na ten temat Sassoon i Dale: „Wielkość tych zbiorników nie była mała. Nic tedy dziwnego, że pisma religijne (to jest „Zohar”) wspominają o nich z podziwem. Początkowo maszyna nazywana była Panem Zebaot (dokładnie: Panem Wojsk - zastępów). Ale, jak się okazuje słowo „zebaot” - „zastępy” oznaczać także może zgrubienia, nabrzmienia. (Takimi były zbiorniki z gotową manną - A.M.). Później nazwa ta przeszła na Boga... Dzienna produkcja sześciuset omerów to jest ok. 2200 litrów musiała się zmieścić w jednym z dwóch zbiorników. O
ile taki zbiornik był kulą, to jej średnica wynosiła ok. 1,62 metra. Inaczej mówiąc, nawet w porównaniu ze zbiornikiem na 5000 litrów wody z uprawą chlorelli, takie zbiorniki na mannę musiały stanowić element maszyny rzucający się w oczy”.
ryc. 10. Schemat przedstawiający system gromadzeniu manny i jej racjonowanie w ciągu pierwszych pięciu dni tygodnia i dnia szóstego, kiedy wydawana była podwójna racja.
Przypuszczalny wygląd maszyny W książce Sassoona i Dale'a znajduje się wiele schematycznych rysunków ilustrujących hipotezę autorów w sposób rzeczowy i fachowy. Są to rysunki poszczególnych części hipotetycznej maszyny, jak też schematy jej działania w różnych fazach produkcji. Nie zapominajmy, że obydwaj autorzy są specjalistami w zakresie projektowania i konstrukcji maszyn. Ilustracje te wywodzą się zarówno z ich doświadczenia i wiedzy, jak też z opisów „Zoharu”, a cały model powinien, przynajmniej sylwetką, przypominać postać ludzką. Model taki został zresztą przez autorów zbudowany. Oglądałem go w roku 1979 na Zjeździe AAS w Monachium, gdzie wzbudził niemałą sensację. Wykonany był z plastiku i różnymi kolorami ubarwione były części, o których wspomina „Zohar”, niezbędne do sprawnego funkcjonowania maszyny. Jeśli idzie o wyjaśnienie roli poszczególnych części modelu widocznego na znajdującym się obok rysunku (ryc. 11), to postaram się uwolnić czytelników od zawiłych miejscami rozważań lingwistyczno-
-konstruktorskich Sassoona i Dale'a, bowiem miast wyjaśnić, zaciemniłoby to tok ich rozumowania. W wielu wypadkach autorzy angielscy odnajdywali sens konstrukcji pod podwójnym, a miejscami nawet potrójnym znaczeniem niektórych słów w języku aramejskim czy hebrajskim. Przypominam, że odkrycie drugiego znaczenia słów „attik jomim” pozwoliło rozszyfrować wiele innych terminów związanych z konstrukcją (wej hipotetycznej maszyny.
ryc. 11. Hipotetyczny wygląd maszyny tlo produkcji manny. Objaśnienia poszczególnych jej elementów - w tekście.
W poniższym wykazie cudzysłów umieszczony został jedynie przy terminach wziętych z „Zoharu”. Obok każdego terminu znajduje się jego przekład na język techniczno-konstrukcyjny, co pozwoli jednocześnie zrozumieć, jak maszyna do produkcji manny mogła działać. (1) „Usta”, przez które, według „Zoharu” przepływać miał oddech życia. Według Sasscjona i Dale'a jest to dopływ powietrza do maszyny wraz z siatką do zatrzymywania nieczystości. (2) Rura w kształcie pierścienia znajdująca się w (3) „Mózgu” Wiekowego Starca. Jest nim podstawowe urządzenie do otrzymywania wody z powietrza. Gorące powietrze pustynne byłoby tu ochładzane na zimnej, szerokiej powierzchni (być może fałdowanej), a woda spadałaby w postaci kropel („niebiańskiej rosy”) do odpowiedniego zbiornika. To, co w „Zoharze” nosi nazwę „rosy” jest właśnie otrzymaną z atmosfery wodą. „Mózg” jest więc czymś w rodzaju kondensatora „rosy” (patrz ryc. 12). Kondensator ten przykryty jest
(4) „eterem”, albo inaczej jeszcze „przezroczystym, zewnętrznym mógiem” Wiekowego Starca, a w rzeczywistości prawdopodobnie jakąś przezroczystą masą plastyczną. Woda z kondensatora spływa do (5) „Wielkiego morza”, którym jest oczywiście zbiornik z uprawą chlorelli w wodzie, gdzie rozpoczyna się właściwa produkcja maszyny. Woda z chlorellą przechodzi przez (6) „Włosy z brody” Wiekowego Starca - czyli rury w których następuje wymiana gazowa (absorbowanego dwutlenku na wydzielany tlen). W tych rurach woda z chlorellą naświetlana jest przez niewidoczne na rysunku, umieszczone wewnątrz zbiornika ze znajdującą się w wodzie chlorellą, źródło światła. Zbiornik z uprawą chlorelli zaopatrzony jest w (7) „resztę” - czyli wentyl bezpieczeństwa i (8) „odpływy z mózgu” - czyli wyloty ścieków. Ponadto zbiornik ten połączony jest z (9) „trzema dolnymi oczyma”, którymi są bardzo ważne zbiorniki zawierające sole mineralne, za pomocą (10) „kanałów dolnych oczu” czyli rur łączących. Światło i energia niezbędne dla funkcjonowania maszyny pochodzą z (11) „naczyń (krwionośnych) zawierających ogień”. Mógłby to być reaktor jądrowy, o którym szerzej będzie mowa w następnym rozdziale. Reaktor posiada (12) „klucze” czyli zawory regulujące natężenie. Obsługiwanie maszyny następuje za pomocą (13) „ręki małego oblicza” - mechanicznej ręki i mechanicznej dłoni. Ze wspomnianego wyżej kondensatora (3) powietrze uchodzi przez (14) „długi nos” czyli rurę z wentylem i jest skierowane do reaktora (11) by go ochłodzić. Następnie ponownie ogrzane ulatnia się przez (15) „nos małego oblicza” czyli rurę wydechową. W ten sposób powstaje (16) „słup dymu za dnia i słup ognia w nocy”. Niewidoczna na rysunku pompa umieszczona w rurze wydechowej, wytwarza podciśnienie, które jest niezbędne, by chlorellę skierować do (17) „wydrążenia w mózgu małego oblicza” - inaczej mówiąc do aparatury przetwórstwa manny. Pompa zaś do wytwarzania podciśnienia jest z drugiej strony przymocowana do tej aparatury za pomocą (18) „brody małego oblicza”, którą jest rura z wytworzonym w niej podciśnieniem. Wyprodukowana manna magazynowana jest w (19) „zastępach” („jądrach”) czyli w gromadzących ją zbiornikach, a następnie, po wypełnieniu ich kierowana jest na zewnątrz przez (20) „penis” czyli rurę odprowadzającą mannę i (21) „przykrycie penisa”, czyli przez kurek regulujący odprowadzanie manny. Maszyna stoi na (22) „nogach, jak na sześciu słupach” czyli na sześciu nogach z otworami na drągi służące do noszenia maszyny podczas wędrówki przez pustynię. Nogi maszyny umieszczone są na (23) „tronie”, czyli na zwyczajnej platformie zbudowanej z materiału, jaki znajdował się do dyspozycji na miejscu postoju. „Tron” był niszczony, gdy maszynę opróżniano i przenoszono na inne miejsce. Całość, czyli maszyna nazwana „Wiekowym Starcem”, dzieli się na (24) „Starego” - czyli na górną część i na (25) „małe oblicze” - czyli część dolną. Między tymi częściami znajduje się (26) „nagość” czyli część odgradzająca górę od dołu. Nazwa ta pochodzi stąd, że część tę odsłaniano za każdym razem, kiedy maszyna była czyszczona. Tuż pod nią znajdują się (27) „korony małego oblicza” - czyli specjalne płyty zdejmowane podczas czyszczenia maszyny i (28) „ucho małego oblicza” - aparat służący prawdopodobnie do łączności radiowej z dyspozytorem znajdującym się na orbicie okołoziemskiej. I o tym będzie szerzej mowa w następnych rozdziałach. Oto jak wyglądać mogła maszyna, która produkowała przez czterdzieści lat mannę. Nie trzeba być fachowcem, aby docenić wysiłek, fachowość i wyobraźnię włożone w tak bardzo techniczne rozwiązanie zagadki „Zoharu”. Na to, by zbudować taki model, Sassoon i Dale poświęcili wiele lat pracy. Ale też konsekwencje ich odkrycia są bardzo daleko idące. Już to, co zostało dotychczas wyjaśnione, frapuje swoją logiką i jest chyba bardzo przekonywające. Ale na tych rewelacjach nie kończą się niespodzianki, jakie zgotowali autorzy czytelnikowi swojej książki.
ryc. 12. Schemat systeniii skraplania pary wodnej i gromadzenia wody.
Źródło energii Jest rzeczą jasną, że maszyna produkująca mannę musiała korzystać z jakiegoś źródła energii. Pod numerem 11 na załączonym rysunku figuruje informacja wyjaśniająca, że tak często w „Zoharze” spotykane określenie mówiące o „naczyniu zawierającym ogień” dotyczy najprawdopodobniej reaktora jądrowego. Sassoon i Dale doszli do takiego wniosku na podstawie następującego rozumowania. Wytwarzanie manny z chlorelli i to w ilości niezbędnej dla wyżywienia sześciuset rodzin, wymaga energii świetlnej jaką można uzyskać z 50000 żarówek stuwatowych. Połowa tej ilości energii powinna służyć roślinom (tj. chlorelli) na przemianę dwutlenku węgla i wody w węglowodany. Druga zaś połowa stanowić musi stratę w postaci uchodzącego na zewnątrz ciepła. 50000 żarówek to dużo. Nic tedy dziwnego, że w „Zoharze” mowa jest o tym, iż oblicze Wiekowego Starca świeciło z „jasnością przekraczającą wszelkie jasności”. Ukryte więc źródło światła musiało być znacznie silniejsze od jakiegokolwiek światła dostarczanego dziś przez jakikolwiek rodzaj oświetlenia żarówkowego. Można ewentualnie założyć, że użyto do tego rur neonowych, ale i one mogły okazać się za słabe. Rosjanie do eksperymentu Bios-3 używali rur ksenonowych. Po wielu rozważaniach i po żmudnej analizie całego problemu autorzy doszli do wniosku, że źródłem takiego oświetlenia mógł być tylko reaktor jądrowy. Natomiast, zdaniem Sassoona i Dale'a, obyć się musiało bez pośrednictwa elektryczności, gdyż spowodowałoby to nadmierne wydzielanie ciepła. Jeśli więc nie elektryczność, to za pośrednictwem czego energia jądrowa przekształcana była w światło? Zacząć trzeba od przypuszczenia, iż reaktor jądrowy maszyny działał na bazie plutonu. W zasadzie już dzisiaj można budować podobne reaktory, które pozwalają na uzyskanie dużej energii za pomocą małej ilości tego pierwiastka. Taki reaktor jądrowy dostarczałby energii w postaci neutronów cząstek poruszających się z niezwykłą szybkością. Neutrony zaś w sposób pośredni ładowałyby laser, który by z kolei dostarczał światła niezbędnego do fotosyntezy. Przy czym, podkreślają autorzy, i takie urządzenie nie przekracza w zasadzie możliwości naszej, współczesnej techniki. Wykorzystywane jest ono dla celów wojskowych. W przypadku maszyny produkującej mannę z chlorelli, możliwa jest tu kombinacja reaktora i lasera - tak by promieniowanie tego źródła światła mogło być skierowane na wszystkie strony i dało maksimum efektu. „Krótko mówiąc - piszą Sassoon i Dale - zgodnie z naszą wiedzą i zgodnie z tym, co sugerować mogą
teksty „Zoharu”, źródłem światła dla maszyny wytwarzającej mannę służył ładowany neutronami laser, który pozwoliłby na bezpośrednią przemianę energii jądrowej w świetlną”. Nie zapominajmy jednak, że takiej maszynie nie tylko światło było konieczne. Potrzebna jej była także energia do chłodzenia powietrza i otrzymywania wody, która gromadziła się w zbiorniku z uprawą chlorelli. Autorzy zastanawiają się nad różnymi metodami chłodzenia, ale tą sprawą nie będziemy się tu zajmować. A więc światło i chłodzenie to dwa urządzenia, które zużywały energię. Autorzy dodają od siebie, że takie konstrukcje można by i dzisiaj zbudować, tyle tylko, że byłyby one o wiele, wiele większe od przypuszczalnych rozmiarów reaktora i lasera, które musiały stanowić elementy konstrukcji maszyny produkującej mannę. W każdym razie autorzy twierdzą (i dowodzą), że maszyna mogła działać tylko dzięki korzystaniu z energii jądrowej. Jest to stwierdzenie o dużym znaczeniu dla dalszych rozważań. Nie trzeba być fizykiem, aby wiedzieć, że takie źródło energii stanowiło niemałe niebezpieczeństwo. Stanowiłoby takie niebezpieczeństwo i dzisiaj dla nas, cóż więc mówić o prymitywnych, wędrujących po pustyni dzieciach Izraela. Wynika stąd więc następująca hipoteza robocza: czy nie należałoby z tego właśnie punktu widzenia to znaczy z punktu widzenia ochrony przed tym niebezpieczeństwem - rozpatrzyć wielu przepisów biblijnych, które zrodziły się przecież na pustyni? I czy nie należałoby wiązać z faktem nieprzestrzegania tych przepisów wielu wydarzeń, czy też wypadków, które Biblia opisuje? Zacznijmy może od faktów. Czym była właściwie arka przymierza, którą Żydzi na polecenie Pana zbudowali i nosili podczas wędrówki z miejsca na miejsce? Jeśli wierzyć Biblii, była to drewniana skrzynia, którą zbudowano dokładnie według wskazówek „z góry”. Nigdzie natomiast nie jest powiedziane, co się w skrzyni tej podczas czterdziestoletniej wędrówki znajdowało. Co się znajdowało czy miało znajdować w okresie późniejszym, kiedy Żydzi znaleźli się w Ziemi Obiecanej, mniej więcej wiemy, ale na pustyni? Jaki w ogóle sens miałoby przenoszenie pustej skrzyni z miejsca na miejsce? Otóż w „Zoharze” znajduje się nader ważna informacja mówiąca, że arka przymierza miała służyć do przenoszenia Wiekowego Starca! Jeśli więc założymy, że autorzy angielscy mają rację i że Wiekowy Starzec to właściwie maszyna, ostateczny wniosek byłby jasny i logiczny: drewniana skrzynia służyła do przenoszenia maszyny wytwarzającej mannę. Ale „Zohar” to nie dla wszystkich autorytatywne źródło informacji. Teolodzy katoliccy, podobnie zresztą, jak żydowscy czy protestanccy opierają się nie na „Zoharze” ale na Biblii. I okazuje się, że wcale nie są oni zgodni co do tego, jakie były charakter, cel i zawartość arki. Z różnych materiałów, jakie znaleźć można w Biblii wynika, że arka była ciężka. Bardzo ciężka. Kiedy Żydzi osiedlili się już w Palestynie, do przewożenia arki z miejsca na miejsce trzeba było użyć wozu zaprzężonego w dwa woły. Dwa woły do przewożenia pustej skrzynki? Tych wątpliwości nie zmienia fakt, iż skrzynia była na pustyni noszona. Najwyżej oznaczać to może, że waga jej nie przekraczała 300-350 kilogramów, co było możliwe nawet wówczas, gdyby założyć iż znajdowała się w niej tak skomplikowana maszyna, tym bardziej iż nie wiemy ostatecznie, z czego była skonstruowana. Jacques Bergier i Louis Pauwels w swojej słynnej książce „Poranek magów” (1961) cytowali wiele nader różnorodnych opinii na temat zawartości arki. Wiele z tych poglądów, wyrażanych przez teologów, talmudystów czy też specjalistów w zakresie badań nad Biblią, łączy pewna wspólna myśl czy identyczne przypuszczenie. Otóż w tej bądź innej formie wyrażają oni przypuszczenie, że arka zawierać musiała jakąś niebezpieczną aparaturę czy groźne urządzenia. Niektórzy z nich mówią expressis verbis o urządzeniach elektrycznych, które zagrażały życiu uciekinierów z Egiptu. Przypomnijmy co działo się na pustyni podczas twej wieloletniej wędrówki. Jak wiadomo arka przymierza, na polecenie Pana była podczas postojów umieszczana przez Mojżesza i Aarona w Namiocie. W Namiocie Przymierza. Mowa jest o postojach wtedy, kiedy, zgodnie z hipotezą Sassoona i Dale'a maszyna pracowała i dawała mannę. Ale to nie wszystko. Namiot bowiem służący za pomieszczenie arki zbudowany był również według z góry wskazanego planu. Autorzy książki przypuszczają, że zmiana miejsca postoju wynikała z obawy przed nadmiernym skażeniem otoczenia. Zgodnie z rytuałem (?) Namiot z arką nie mógl znajdować się bliżej wędrujących czy odpoczywających, niż w odległości 2000 łokci, to jest ok. 1000 metrów. Gdy gasł ogień i znikał słup dymu nad namiotem, wiadomym było, że trzeba ponownie zwijać manatki i ruszać w dalszą drogę. Zbiorniki maszyny opróżniano, „tron”, do którego była przymocowana rozbijano, poszczególne części maszyny przykrywano skórami i pochód ruszał dalej. Arka była noszona i obsługiwana przez kapłanów, którzy szli z nią na czele pochodu. W odległości około 1000 metrów - reszta ludu Izraela. Kapłani obsługujący arkę, to znaczy maszynę produkującą mannę, pochodzili wyłącznie z rodu Aarona i z pokolenia Lewitów. I tylko oni, jako osoby w tym kierunku specjalnie przeszkolone, mieli prawo zbliżania się do arki i do Namiotu. Praca ich nie była zresztą łatwa. Biblia informuje, że dwaj synowie
Aarona - „Nadab i Abihu zginęli przed Panem, gdy ofiarowali przed Panem na pustyni Synaj inny ogień, którego im nie nakazał (...)” (Numeri, III, 4; por także Numeri, XXVI, 61: „...zginęli, gdy złożyli Panu w ofierze obcy ogień.”). Wspomniano też o tym w Trzeciej Księdze Mojżeszowej (Leviticus, X, 1-2): „Synowie Aarona, Nadab i Abihu, wzięli kadzielnice, każdy swoją, włożyli w nie ogień i nasypali nań kadzidła, i ofiarowali przed Panem inny ogień, którego im nie nakazał. Wtedy wyszedł ogień od Pana i spalił ich, tak że zmarli przed Panem”. Jak przypuszczają Sassoon i Dale, wobec tego, że słowa hebrajskie mają często kilka znaczeń, może to oznaczać „zbliżenie się do strasznego ognia”. Czyli, innymi słowy, byłby to pierwszy w historii opis wypadku przy pracy na skutek najprawdopodobniej naruszenia zasad bhp... Plan Namiotu (Przybytku Przymierza) wyglądał mniej więcej tak, jak ilustruje to znajdujący się obok schemat rysunkowy (ryc. 13).
ryc. 13. Plan namiotu, w którym podczas wędrówki Żydów przez pustynię znajdowała się maszyna produkująca mannę.
Przez 40 więc lat trwała wędrówka ludu Izraela przez pustynię Synaj. (Pod koniec tego rozdziału postaram się przedstawić własną hipotezę co do przyczyn tej wędrówki, jak i w ogóle przyczyn tego dziwnego wydarzenia, które tak zaważyło na dziejach ludzkości). Aż wreszcie nadszedł moment, kiedy Żydzi przekroczyli Jordan i znaleźli się w Ziemi Obiecanej. Z momentem przekroczenia Jordanu i zburzenia Jerycha kończy się nagle cud z manną - tak informuje Biblia. Zgadzając się z hipotezą autorów angielskich moglibyśmy zapytać: co takiego wydarzyło się, że maszyna przestała działać? Ogólna odpowiedź jest prosta: przestała działać, bowiem taka była decyzja tych, którzy Mojżeszowi maszynę tę dostarczyli. Z drugiej strony, skoro znaleźli się już Żydzi w kraju „mlekiem i miodem płynącym” - dostarczanie im manny byłoby zaiste nadmierną rozrzutnością. A więc, mówiąc językiem współczesnym, maszyna przestała działać, bowiem nie było już prawdopodobnie dostawy surowca, soli mineralnych, enzymów itp. Ale to wszystko razem stanowi tylko odpowiedź cząstkową, jako że przyczyna wstrzymania produkcji manny wiąże się, rzecz jasna, z przyczyną jej uruchomienia. Mój pogląd na tę podstawową sprawę postaram się wyjaśnić pod koniec tego streszczenia, pogląd - różniący się zdecydowanie od poglądów Sassoona i Dale'a. ... W każdym razie od pewnego momentu maszyna przestaje działać. I od tej chwili, to jest od chwili wkroczenia do Ziemi obiecanej, cicho jest w Biblii o arce przymierza. Skoro ustały dostawy, przestał się prawdopodobnie również pokazywać Pan, albo też przestał o sobie dawać znak życia. Inaczej wreszcie mówiąc, ustała wszelka z nim łączność. Łączność? Oczywiście. Skoro bowiem założyliśmy, że owym Panem z góry Synaj był jakiś przedstawiciel cywilizacji pozaziemskiej, rozporządzającej wspaniale rozwiniętą
techniką, to dlaczego by nie założyć, że z wędrującymi po pustyni, albo raczej z ich wodzami - Mojżeszem i Aaronem - porozumiewał się nie tylko bezpośrednio? Dlaczego nie założyć możliwości porozumiewania się inną drogą? Powiedzmy sposobem, który i my opanowaliśmy, a mianowicie drogą radiową? A rzecz to wcale nie taka niemożliwa, a nawet, jak to zaraz zobaczymy, wręcz prawdopodobna. Tym bardziej, że zarówno Biblia, jak i „Zohar” dostarczają nam tutaj kilku istotnych wskazówek. Wielki Kapłan i jego strój Przypomnieć chciałbym pewien interesujący szczegół związany z maszyną czy Wiekowym Starcem. Chodzi o „ucho małego oblicza” (Nr 28 w opisie maszyny). Według „Zoharu” „ucho to było tak skonstruowane, że można było „śledzić głos, kiedy dostaje się do mózgu”. W „uchu” znajdują się „władcy skrzydeł”, których zadaniem jest - uwaga! - „zamienić głos na mowę”. Czytamy w „Zoharze”: „I mowa ta... przebija się przez eter, rozlewa się, i unosi się, i fruwa w kosmos. I z tego powstaje głos. A władcy skrzydeł chwytają ten glos, zanoszą go do króla i w ten sposób dosięga on jego uszu”. Czyż trzeba nadmiernej ilości dobrej woli by w tej zawiłej, na pierwszy rzut oka, formule doszukać się dokonanego przez prymitywny umysł opisu łączności radiowej? Co właściwie zdanie to może oznaczać? Oznacza ono, że zwykła mowa może być przechwycona przez ludzkie ucho, ale dalej nie sięgnie. Przy pomocy jednak owych „władców skrzydeł” mowa ta może zostać zamieniona w głos. „Głos” - powiedzmy sygnał radiowy - nie może być usłyszany gołym uchem, może jednak przebyć wielkie odległości. Aby ten głos odebrać i zrozumieć, potrzebni są raz jeszcze „władcy skrzydeł”, albo inaczej mówiąc (tym razem) odbiorniki, by głos ten ponownie zamienić na mowę. Tego, że taka interpretacja autorów jest słuszna, dowodzi fakt, iż w tym miejscu „Zohar” powołuje się na następujący cytat z Biblii (Deuteronomium, V, 28): „I wysłuchał Pan głosu waszych słów do mnie i rzekł Pan do mnie: Słyszałem głos słów tego ludu, które mówili do ciebie, i dobre było to, co mówili”. Wyraźne jest odróżnienie „głosu” od „słów”. Gdyby takie odróżnienie było zbędne, mogłyby zdania te po prostu brzmieć: „I wysłuchał Pan waszych słów (...) Słyszałem słowa tego ludu (...)” Sprawa wydaje mi się jasna. Zanim Pan usłyszy „mowę” względnie „słowa”, muszą się one uprzednio zamienić na „głos”. Aluzje do łączności radiowej, a być może i do faktu, że obsługa maszyny była kierowana za pomocą radia, znaleźć można nie tylko w „Zoharze”, ale i w Biblii. Z tego to powodu autorzy zainteresowali się specjalnie strojem (uniformem) Wielkiego Kapłana. Już sam fakt, że Biblia tyle miejsca poświęca tej sprawie wskazuje, że nie chodziło tu jedynie o jak najdokładniejsze wskazówki dotyczące umieszczenia naramienników, naszywek, złotych łańcuchów czy drogich kamieni, jak to ze wszystkimi szczegółami opisane jest w rozdziale XXVIII Drugiej Księgi Mojżeszowej. Chodziło tu przypuszczalnie i o inne, ważne sprawy. Wielki Kapłan kierował na pustyni obsługą arki przymierza, czyli znajdującą się w niej prawdopodobnie maszyną do wytwarzania manny. Później funkcja ta miała już tylko rytualny charakter (maszyna nie działała i manny nie było), ale przecież była w jakimś sensie pochodną owych czynności związanych na pustyni z obsługą maszyny. W Biblii mowa jest o dwóch, dość zresztą mglisto opisanych czy określonych plakietkach, które Wielki Kapłan obowiązany był nosić na piersiach. „Do napierśnika wyrocznego włożysz urim i tummim, aby były na sercu Aarona, gdy będzie stawał przed obliczem Pana” (Exodus, 28, 30). Jest ten cytat z Biblii wystarczająco niejasny, aby zasłużyć na różnorakie komentarze. „Urim” i „tummim” - to po hebrajsku „nauka” i „prawda”. Napierśnik był używany, gdy proszono Pana o pomoc. Oczywiście, taka prośba o pomoc może być rozumiana symbolicznie. Ale czy tylko symbolicznie? Posłuchajmy, co na ten temat ma do powiedzenia „Zohar”. Otóż „Zohar” poucza, w jaki sposób każde życzenie czy prośba powinny być kierowane do Pana. Pouczenie to jest jak zwykle zawiłe, ale po ponownym przeczytaniu tekst ten staje się zupełnie jasny. „Jeśli człowiek chciałby, by jego życzenie spełniło się, musi to życzenie wyjść z jego ust w postaci słów. Jeśli bowiem prośby jego nie wyjdą z ust, prośby nie są prośbami, a życzenia nie są życzeniami. Jak słowa jego wyjdą spomiędzy warg, natychmiast przechodzą przez Eter, unoszą się i zamieniają w głos. I słowa te przyjęte będą przez tych, przez których powinny być przyjęte. (Chodzi tutaj rzecz jasna o „władców skrzydeł”, jak określa ,,Zohar” wszystkie urządzenia związane z nadawaniem i odbieraniem na odległość)”. Ten wielokrotnie podkreślany charakter łączności z Panem za pomocą słów zamienianych w głos i
odwrotnie był możliwy dzięki wspomnianym uprzednio plakietkom o tak nieokreślonej nazwie jak „nauka i prawda” czyli „urim i tummim” - plakietkom, które umieszczone były na piersiach Wielkiego Kapłana. Powiadają w związku z tym Sassoon i Dale: „Umożliwiały one łączność radiową z Panem, który być może w ciągu czterdziestu lat wędrówki ludu Izraela przez pustynię znajdował się na orbicie okołoziemskiej. Jako niewykształcony technicznie naród, nie mogli Izraelici widzieć różnicy między łącznością za pomocą radia a wizjami czy snem. Dla nich nie odgrywało żadnej roli czy ktoś słyszał głos z jakiegoś pudelka, czy z czyjejś głowy”. W Biblii jest mowa o królu Saulu, który pytał o radę Pana. Ale ten nie odpowiadał „ani we śnie, ani przy pomocy światła, ani przy pomocy proroctw”. Nie było świateł... Nasuwa się tu przypuszczenie, że być może na maszynie, a może na pektorale „urim i tummim” zapalały się (podczas wędrówki przez pustynię) światełka, gdy Pan na swoim statku kosmicznym wydawał polecenia...
ryc. 14. Strój wielkiego kapłana. Autorzy książki opracowali ten rysunek na podstawie wskazówek zawartych w Starym Testamencie, „Zoharze” oraz „Starej hrstorii żydowskiej” Józefa Flawiusza.
Fantazja? Wcale nie taka fantazja. O sprawach tych wspomina Józef Flawiusz („Starożytności żydowskie”) - historyk z I wieku n. ery. Pisze on mianowicie, że plakietki na piersiach Wielkiego Kapłana (a jak widać na rysunku 14 widniało na tych plakietkach dwanaście kamieni) błyszczały niezwykłym światłem kiedy lud wyruszał na wojnę. Było to dowodem, że Bóg obiecał swoją pomoc. (Chodzi oczywiście nie o
czasy współczesne Fławiuszowi). „Grecy - pisze Flawiusz - którzy nasze obyczaje szanują, nazwali je (chodzi o owe mieniące się blaskiem kamienie) boską inspiracją, wyrocznią”. I wreszcie końcowa, jakże ciekawa uwaga historyka żydówskiego. Pisze on mianowicie, że owe urządzenia przestały działać za czasów Józefa Hyrkama, ostatniego „dobrego” Wielkiego Kapłana z rodu Machabeuszy. Świadectwo Greków, na które powołuje się Flawiusz, jest tu bardzo istotne, gdyż nie należeli oni do tych, którzy takie zjawiska, jak gwałtowne świecenie się drogocennych kamieni uznawali łatwo jako cud. Jest to świadectwo istotne dla nas dzisiaj, którzy potrafimy wyjaśnić te sprawy nie za pomocą teologii czy kabały, ale za pomocą techniki. Wiadomo, że wiele urządzeń elektrycznych, i to bardzo nawet prostych, zaopatrzonych jest w żarówkę, która zaczyna się świecić, gdy się to urządzenie włącza i świeci się nawet wtedy, kiedy urządzenie już nie działa. „Urim i tummim” świeciły się jeszcze długo po tym, jak już od Pana żaden głos nie docierał. Powiadają Sassoon i Dale o owej „nauce i prawdzie”: „Wszystko wskazuje, że to, co Biblia opisuje, jest urządzeniem, które umożliwiało komunikowanie się z Panem. Flawiusz określa to jako klejnot, który od czasu do czasu zapalał się. Mógł to być oczywiście cud. Ale można ten fakt wytłumaczyć dość prosto. To, co Wielki Kapłan nosił na piersiach, było odpowiednikiem radioodbiornika. Zgodnie z Biblią tylko Mojżesz i Wielki Kapłan, znajdując się w Przenajświętszym mogli rozmawiać z Panem. Przy czym powiedziane jest, że głos boży rozlegał się z miejsca znajdującego się na arce przymierza między cherubinami. (O tych cherubinach też można by nieskończenie. Po dziś dzień nikt nie wie dokładnie, co ta nazwa oznacza. O głosie, który rozlegał się z arki przymierza mowa jest w Biblii, w Drugiej Księdze Mojżeszowej - XXV, 22 i w Czwartej Księdze Mojżeszowej – VII, 89 - A.M.). Jeśli się ten opis dokładnie przeanalizuje, to okazać się może, że głos wychodził z napierśnika noszonego przez Wielkiego Kapłana. Niejeden policjant czy żołnierz nosi dzisiaj podobne urządzenie na piersiach. Nasza technika dogoniła technikę Pana”. W Biblii tłumaczonej przez Wujka raz jest mowa o głosie wychodzącym z arki przymierza, drugi raz znad arki przymierza. Obydwa opisy automatycznie kojarzą się z urządzeniem radiowym. Potem, jak ustał kontakt z Panem, światło przez dłuższy czas zapalało się. Głosu jednak nie było już słychać. Pan odleciał, ale baterie (sprawniejsze, jak widać od obecnych) dłuższy jeszcze czas działały. Nie jest wykluczone, że kapłani próbowali kontakt ten nawiązać z powrotem - prosząc o radę, apelując o pomoc naciskając odpowiednie włączniki. Światło zapalało się, a to ludowi wystarczało, by mieć pewność, że Pan go nie opuścił. Whiston, angielski tłumacz i komentator Flawiusza pisze: „Kiedy Flawiusz mówi o proroctwach Wielkiego Kapłana, rozumie przez to fakt, iż Bóg poprzez „urim i tummim” pytany był o radę... a rada ta była udzielana Wielkiemu Kapłanowi przez niezwykły głos wychodzący spośród cherubinów tylko wtedy, kiedy Wielki Kapłan nosił płytkę na piersiach”. Wracając jeszcze do owej płytki „urim i tummim”. W tłumaczeniu Wujka znaczy to „nauka i prawda”. Nie jest to chyba dobre tłumaczenie. Słowa te należałoby raczej przełożyć na „światło i prawo”. Otóż „tummim” może oznaczać także tego, co „powoduje cuda”. Niemniej, cokolwiek by to znaczyło, nie ulega wątpliwości, że pomagało kapłanom w utrzymaniu władzy nad ludem, nawet wówczas, kiedy Pan już od dawna szybował gdzieś ku odległym planetom. Kiedy zaś i baterie odmówiły posłuszeństwa, mogli kapłani wmówić ludowi, że to jego wina, gdyż naruszał prawo boże. Zresztą kapłani sami mogli nie wiedzieć, jaka jest prawdziwa przyczyna faktu, iż światło przestało się zapalać. Niemniej między zakończeniem działania maszyny wytwarzającej mannę a końcem funkcjonowania owej aparatury na piersiach Wielkiego Kapłana upłynęły wieki. Przez te wieki manny wprawdzie maszyna już nie dostarczała, ale światło zapalało się ciągle, przypominając czas, kiedy Pan był blisko, kiedy rozmawial z Mojżeszem i sprawiał cuda obdarzając swój lud łaską w postaci właśnie manny...
Technika i obrzędy Wspominałem już kilkakrotnie, że zarówno sama maszyna, jak też i wszystkie czynności związane z jej obsługą w pierwszym okresie i z faktem, że przestała działać - w drugim, wpłynęły w niemałym stopniu na dość znaczną liczbę norm wierzeniowo-prawnych, które w religii Mojżeszowej działają po dziś dzień, i które z kolei wpłynęły na religię chrześcijańską. Wspominałem - ale szerzej się nad tymi sprawami nie zatrzymywałem, aby niniejszcgo streszczenia nie
komplikować. I teraz nie chciałbym się specjalnie nad tymi sprawcami rozwodzić, ale całkowicie ich pominąć nie mogę. Przykład to bowiem wskazujący, gdzie należy szukać źródeł wielu rytuałów religijnych. A więc - gdzie?... Sądzę, że w szoku spowodowanym przez zetknięcie prymitywnego umysłu z wytworem techniki. Nie zawsze ten klucz da się zastosować, ale może częściej, niż się na ogół sądzi... Ciekawe są na przykład rozmyślania Sassoona i Dale'a nad rytuałem obrzezania w religii Mojżeszowej. Otóż obydwaj autorzy wiążą powstanie tego rytuału z działaniem maszyny wytwarzającej mannę, albo raczej z faktem, iż maszyna przestała działać. Czy to na skutek jakiejś awarii (w pierwszym okresie), czy też kiedy przestała działać definitywnie. Sassoon i Dale nie negują zresztą innych, sanitarno-zdrowotnych podstaw rytuału obrzezania, dość powszechnego na Wschodzie, a jeśli idzie o Żydów, sięgającego czasów Abrahama, choć prawdopodobnie nie przestrzeganego, uważają jednak, że zrytualizowanie tego obyczaju związane jest ściśle z maszyną do wytwarzania manny. Autorzy książki sądzą, że maszyna po raz pierwszy się zepsuła już wkrótce potem, jak Aaron i inni co znakomitsi przedstawiciele ludu Izraela, zszedłszy z Synaju, przynieśli ze sobą wspaniałą maszynę, która zapewnić miała uciekinierom stałą dostawę żywności. Mojżesz pozostał wtedy na górze, by sam na sam porozmawiać z Bogiem. Sassoon i Dale operują wyłącznie przypuszczeniami, jako że ani Biblia, ani „Zohar” nic na ten temat nie mówią. Przepraszam, w Biblii opisana jest historia ze złotym cielcem, która jeśli ją wziąć dosłownie budzi wiele wątpliwości. Ale o tym za chwilę... Autorzy książki uważają, że podczas gdy Mojżesz rozmawiał z Panem wydarzyła się jakaś niewielka awaria maszyny, z którą Aaron początkowo nie mógł sobie dać rady: po prostu „penis” Wiekowego Starca, czyli rura odprowadzająca mannę, był jak gdyby zatkany. Aaron wpadł na pomysł, aby przez powszechne obrzezanie wszystkich mężczyzn Izraela, po pierwsze - zyskać na czasie potrzebnym do usunięcia awarii, a po drugie - wykazać związek istniejący między przestrzeganiem praw bożych a dostawą manny. Związek ten byłby oczywisty, jeśliby po akcji obrzezania maszyna zaczęła z powrotem działać. Gdy Mojżesz zszedł z góry Synaj, ujrzał lud Izraela tańczący wokół złotego cielca. Sassoon i Dale uważają, że historia ze złotym cielcem jest po prostu kamuflażem. Kamuflażem mającym za wszelką cenę ukryć istnienie maszyny, „Zohar” wielokrotnie wspomina, że istnienie Wiekowego Starca musi być utrzymane w ścisłej tajemnicy. Autor (czy też autorzy) Biblii pisząc o wydarzeniach, które spowodowały straszny gniew Mojżesza (złamał wtedy tablice) musieli rozwiązać dwa zadania: nie wolno im było nawet słówkiem wspomnieć o istnieniu maszyny to raz, i znaleźć musieli jakąś wiarygodną przyczynę gniewu Mojżesza - to dwa. Rezultatem ich wysiłków jest więc owa historia, którą tak szczegółowo opisuje rozdział XXXII Drugiej Księgi Mojżeszowej. ... A Aaronowi udało się usunąć awarię maszyny. Był to widomy związek między obrzezaniem a ponownym pojawieniem się manny... Powtarzam raz jeszcze: są to tylko przypuszczenia, hipotezy Sassoona i Dale'a. Czy można znaleźć w Biblii względnie w „Zoharze” argumenty przemawiające za słusznością tych hipotez? Otóż podstawowym argumentem przemawiającym na korzyść autorów książki jest opisany w Biblii drugi fakt masowego obrzezania wszystkich mężczyzn, zarządzony przez Jozuego po przekroczeniu Jordanu. Cóż się wówczas wydarzyło? Przede wszystkim, jak to już kilkakrotnie było tu podkreślone - zabrakło manny. Zabrakło, gdyż maszyna przestała ją wytwarzać. I ni z gruszki, ni z pietruszki Jozue (na polecenie Pana) rozkazuje wszystkim Żydom by się obrzezali. „A oto powód, dla którego Jozue ich obrzezał: cały lud rodzaju męskiego, który wyszedł z Egiptu, wszyscy wojownicy zmarli w drodze na pustyni, po wyjściu z Egiptu.(...) ... Synów, których wzbudził na ich miejsce, Jozue obrzezał, bo byli nie obrzezani, albowiem w drodze ich nie obrzezano” (Joz. V, 4, 7). Dodajmy jeszcze, że moment tego masowego aktu obrzezania wybrany był nie najlepiej, a Jozue, wódz doświadczony i bitny wiedział doskonałe, że podobne osłabienie wojsk Izraela w obliczu czekających je po drugiej stronie Jordanu nieuchronnych starć z wrogiem, może drogo kosztować. W Biblii nie ma ani słowa, które wyjaśniałoby, czemu to podczas wędrówki przez pustynię nie dokonywano obrzezania. W wersecie 2 tego samego rozdziału Księgi Jozuego mowa jest o poleceniu Pana, by dokonać „wtórnego” aktu obrzezania. Czyż nie ma tu nawiązania do raz już dokonanego podobnego aktu, gdy maszyna nagle przestała dawać mannę? Jak już powiedziałem, w całej Biblii nie ma mowy o maszynie, była to sprawa utrzymywana w całkowitej tajemnicy. Ale wydaje się słuszną hipoteza, która wiąże to wtórne obrzezanie z podobnym faktem, który kiedyś miał miejsce. Pan przestał okazywać łaskę, maszyna nie działała, manny, tego dowodu życzliwości Pana, też nie było... Wówczas, za czasów Aarona, akt obrzezania, jak wiadomo pomógł: „penis” Starca dostarczył mannę. Czemu więc i teraz podobny akt nie miałby dać podobnego efektu?... Niestety... Sassoon i Dale cytują następujący tekst „Zoharu”, który w tej sprawie nie pozostawia wątpliwości:
„I manny, z wyjątkiem pewnego, określonego czasu, już z tego źródła nie można było otrzymać. Z wyjątkiem czasu, kiedy dzieci Izraela wędrowały po pustyni. Wówczas Wiekowy Starzec odżywiał ich wszystkich z tego miejsca. Potem już tu nic nie można było znaleźć”. Wydaje się, że cała ta argumentacja jest dobrze udokumentowana, a przypuszczenia Sassoona i Daleka trudne są do obalenia. Z maszyną do wytwarzania manny wiążą autorzy książki także i najważniejsze święto Żydów - Jom Kippur – Dzień Pojednania. Uważają autorzy, że święto to, które nabrało znaczenia znacznie później, po budowie świątyni, wiąże się ze stale ponawianymi próbami uruchomienia maszyny. Nie chodziło, rzecz jasna, o mannę. Chodziło o dowód, że Pan jest z Izraelem i że nadal obdarza go łaską i udziela mu pomocy. Gdy Żydzi znaleźli się już w Ziemi Obiecanej, arka przymierza (zwana inaczej „skrzynią świadectwa”), w której znajdowała się maszyna do produkcji manny, została odstawiona do miejscowości Silo. Świadczy to wyraźnie o tym, że gdy maszyna przestała dostarczać manny - przestała mieć także znaczenie dla ludu Izraela arka przymierza. Cicho więc przez czas dłuższy o arce w Biblii i w biblijnej historii Izraela. W Silo, pewne grupy kapłanów, po tym, jak przestał na nich ciążyć obowiązek dzielenia manny i przestrzegania zasad obsługiwania maszyny, mogły w spokoju zabrać się do studiowania jej, do zastanawiania się nad jej wyglądem, jej funkcjonowaniem i celowością poszczególnych jej części. Z tej to grupy wyszli później ci, których rozważania zostały zebrane w księdze „Zohar”. Czytamy w tej księdze: „Wszystkie części Wiekowego Starca są widoczne i jednocześnie niewidoczne; widoczne dla niektórych, niewidoczne dla wszystkich pozostałych”. W Silo więc maszynę oglądano, mierzono, liczono części i włosy jej brody, określano poszczególne jej elementy. I tak trwało całe pokolenia. I oczywiście, wielokrotnie w ciągu tego okresu starano się maszynę uruchomić. Jednym z obrzędów, które w czasie Jom Kippur obowiązują, jest smarowanie wielu przedmiotów oliwą. Namaszczanie za pomocą oliwy, dość powszechny w naszym kręgu kulturalno-cywilizacyjnym obrządek, wywieść można bez trudu z techniki. Zaś ów rodowód techniczny związany jest z obsługą maszyny. Wiadomo nam przecież, dzieciom wieku maszyn i motoryzacji, jak ważną rzeczą w funkcjonowaniu różnych urządzeń jest należyte smarowanie. Chociażby w celu zmniejszenia tarcia, zakładamy bowiem że technika kosmiczna pozwalała na usunięcie korozji. Kiedy arka z maszyną znalazła się w małej mieścinie jaką było Silo, kapłani mieli za zadanie troszczyć się o utrzymanie jej w jak najlepszym stanie i czystości. To znaczy smarować ją, by jak najbardziej błyszczały poszczególne jej części, by blask jej bił stale w oczy. Wystarczyło do tego (szczególnie w klimacie palestyńskim), przecieranie maszyny szmatką nasiąkniętą oliwą. Otóż ten właśnie zwyczaj wszedł na stałe do rytuału Jom Kippur. W świątyni, podczas Dnia Pojednania, Wielki Kapłan okrywał się białym, czystym płótnem, wstępował do Przenajświętszego i po jakimś czasie wychodził stamtąd całkowicie pomazany oliwą. Tak, jak powiedziane jest w Biblii: „I pomażecie nią (oliwą) przybytek świadectwa i skrzynię Testamentu”. Jak wyglądały obchody Dnia Pojednania przed zburzeniem pierwszej świątyni - nie wiadomo. Była to tajemnica, której nikt nie ważył się zdradzić, ani tym bardziej spisać. Wiadomo tylko, że wtedy i przy tej tylko okazji wolno było używać imienia Jahwe. Według „Zoharu” słowo to powodowało, że manna spływała z Wiekowego Starca. A dlatego właśnie, że stanowiło ono taką tajemnicę - poszło w zapomnienie. W każdym razie ważna część obchodów święta Jom Kippur związana była z czyszczeniem maszyny i najprawdopodobniej z próbą jej uruchomienia. Teologowie żydowscy podają, że Jom Kippur oznacza „dzień oczyszczenia” Izraela z grzechów. Prawdziwe zaś znaczenie tego święta związane było przypuszczalnie z „dniem czyszczenia” maszyny... Szmatką zanurzoną w oliwie... Kiedy zbudowano pierwszą świątynię, przypominają autorzy książki, dostęp do Przenajświętszego, gdzie znajdowała się arka, miał tylko Wielki Kapłan. I można przypuszczać, że jego czynności w Przenajświętszym nie były związane wyłącznie z obrzędem religijnym w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. I nie zawsze były bezpieczne. O jednej części stroju Wielkiego Kapłana była już mowa. Na rysunku 14 widać i inne charakterystyczne elementy tego stroju i, rzucający się w oczy ciągnący się po ziemi za wchodzącym do Przenajświętszego Wielkim Kapłanem, łańcuch. Łańcuch ten miał Wielki Kapłan przymocowany do nogi. Jakież było zastosowanie tego, co najmniej niezwykłego, elementu? Otóż, jak podaje Józef Flawiusz, chodziło o to, by móc Wielkiego Kapłana wyciągnąć za nogi z Przenajświętszego, gdyby został tam raniony (porażony?) albo zabity (!). Niezwykłe środki ostrożności! Mistycy i kabaliści powiadają, że były one niezbędne, gdyby Wielki Kapłan ze zbyt wielkiej czy gwałtownej ekstazy, zmarł. Ale czy rzeczywiście o ekstazę tu chodzi? My, znający zawartość arki przymierza, która znajdowała się w Przenajświętszym, my którzy wiemy, że maszyna ta czerpała energię z reaktora jądrowego doskonale rozumiemy, co za niebezpieczeństwo zagrażało Wielkiemu Kapłanowi. A reaktor jądrowy groził ciągle i kto wie czy nie groziłby po dzień dzisiejszy...
Na podstawie „Zoharu” można sobie dopowiedzieć, jakie to czynności wykonywał Wielki Kapłan w Przenajświętszym. Otóż sprawdzał tam przypuszczalnie poszczególne połączenia czy elementy maszyny, jak też trzynaście części brody. Następnie przerzucał niejako poszczególne etapy produkcji manny na siebie. A więc polewał się wodą, która miała symbolizować niebiańską rosę. Następnie polewał sobie brodę oliwą, aby „zachęcić” niebiańską oliwę do płynięcia trzynastoma częściami brody Wiekowego, wydmuchiwał dym kadzideł do góry aby imitować rurę wydechową, w końcu zapalał świecznik siedmioramienny, aby naśladować rozjaśnienie się oblicza Starca itd., itd. Ale manny to nie sprowadzało. Manna nie płynęła. Zresztą nie chodziło przecież o samą mannę, żywności Judei nie brakowało. Chodziło o znak, o sygnał, który by dowiódł, że Pan jest z Izraelem. Ale znaku tego nie było. Cóż więc pozostawało Wielkiemu Kapłanowi? Nie pozostawało mu nic innego, jak żądać od ludu, aby się w następnym roku bardziej starał, aby jeszcze lepiej oczyścił się ze swoich grzechów. Ale i następnego roku maszyna manny nie dawała. W ten sposób rok za rokiem rosło w narodzie izraelskim poczucie winy... Są to, oczywiście, wszystko supozycje autorów książki. Tak oto - twierdzą - na gruncie technicznego systemu maszyny służącej do wytwarzania manny, rozwinęły się elementy całego obrzędowo-religijnego i etycznego systemu, który w rzeczywistości niewiele zmienił się po dziś dzień. Na jeszcze jeden przykład świadczący w pewnej mierze o słuszności tej hipotezy chciałbym tu wskazać. Chodzi o nader ważny w mozaistycznym obrzędzie religijnym nakaz jedzenia w dni Wielkiejnocy - macy. Otóż rzecz może nie tyle w obowiązku spożywania macy, ile w zakazie jedzenia pieczywa wypiekanego przy wykorzystaniu drożdży i w nakazie usunięcia z każdego domu żydowskiego, z każdego zakątka wszystkiego, co z drożdżami jest związane. Tak jak gdyby z tej strony groziło jakieś specjalne niebezpieczeństwo. I rzeczywiście, kiedyś ono groziło. W procesie biologicznym, jakim była produkcja manny, wszelkie najdrobniejsze nawet zanieczyszczenie tego procesu, na przykład przedostanie się drożdży do hodowli chlorelli czy do części maszyny, gdzie następowało przetworzenie chlorelli w mannę mogło grozić jeśli nie poważną katastrofą, to w każdym razie załamaniem się produkcji. Temu miało zapobiec jak najbardziej skrupulatne usuwanie drożdży z miejsc znajdujących się w pobliżu maszyny. I to przypuszczenie wydaje się bardzo logiczne i prawdopodobne. Losy arki i maszyny Sassoon i Dale przypuszczają, że w okresie panowania królów istniały dwie arki przymierza. Jedna z maszyną, druga zaś zawierająca różne relikwie, między innymi omer manny i laskę Aarona. Jak się za chwilę przekonamy, jeśli rzeczywiście istniały dwie arki, losy ich były skomplikowane, a nasze wiadomości o „niej” czy też o „nich” - dość sensacyjne. Arka przymierza, która wraz z ludem Izraela zawędrowała do Ziemi Obiecanej, umieszczona została w miejscowości Silo, czterdzieści kilometrów na północ od Jerozolimy. Maszyna nie produkowała już manny, a i Biblia przestaje interesować się arką. Niemniej sądzić należy, że pozostała ona w roli niezwykłej relikwii, będącej widomym symbolem opieki Nieba - Kosmosu - Pana - Jahwe nad Izraelem, a wieść o tym rozniosła się szeroko wśród innych ludów. W wojnie, jaką prowadzili Żydzi z Filistynami, po jednej z przegranych bitew, postanowili starsi Izraela użyć arki, jako broni, broni ostatecznej, przeciwko wrogowi. Sprowadzono więc arkę do obozu, co wojsko, jak informuje o tym Biblia, powitało okrzykami radości. To samo źródło podaje, że gdy Filistyni dowiedzieli się, jaka to broń zostanie przeciwko nim zastosowana, krzyknęli: „Biada nam!” Trudno sobie wyobrazić, aby przerażenie wywołane było przez zwykłą drewnianą skrzynię. Bardziej natomiast okrzyk ten byłby zrozumiały, gdyby arka zawierała coś niezwykłego, coś przerażającego. Takie przerażenie wywołać mogła błyszcząca - metalowa czy plastikowa, maszyna przypominająca na dodatek człowieka. Ale niestety i ta broń nie pomogła ludowi Izraela. Filistyni pobili Żydów i, co gorsza, zdobyli arkę. Arkę w tryumfie sprowadzono do miasta Asdod, do świątyni boga Daogona. Ale był to ostatni, radosny dla Filistynów moment... Później bowiem jedno nieszczęście zaczęło spadać na nich za drugim. Szerzyć się zaczęły epidemie, przede wszystkim epidemia wrzodów, o których pisze Biblia. Epidemia wrzodów i obrzęków. Przeniesiono arkę z Asdod do innej miejscowości, ale i tam zaczęły szerzyć się te same choroby. Biblia uznaje te wydarzenia za ewidentny cud, ale my, dzieci wieku atomowego, znając treść książki Sassoona i Dale'a domyślamy się, że to nie cud, ale najprawdopodobniej wynik promieniowania radioaktywnego. Maszyna czerpała swoją energię z reaktora jądrowego, który był jeszcze przez setki lat groźny dla istot żywych, i to nawet wtedy gdy nikt już o prawdziwej funkcji arki nie pamiętał.
Filistyni, w przeciwieństwie do kapłanów Izraela, nie umieli się z tak groźnym obiektem obchodzić. Nieopatrznie dotykali go rękoma, próbując chyba przekonać się czym jest w rzeczywistości to dziwo. Nic więc dziwnego, że zaczęli chorować, a chorobę ich łatwo możemy dzisiaj rozszyfrować. Oprócz zresztą obrzęków i wrzodów, o których pisze Biblia, obserwuje się w tego typu schorzeniach wymioty i biegunkę. Otóż o tych ostatnich objawach donosi cytowany już Józef Flawiusz, który zresztą odmalowuje je w demonicznych barwach. Pisze mianowicie, że Filistyni wymiotowali swoimi wnętrznościami... Biegunka i wymioty kończyły się, zdaniem Flawiusza, zawsze zgonem. Nie dziwmy się tedy, że Filistyni zrobili to, co zrobili. Oddali, albo ściślej powiedziawszy, odesłali przeklętą arkę z powrotem do Izraela... Biblia informuje szczegółowo jak to się odbyło. Arkę załadowano na wóz zaprzęgnięty w dwa woły (zwykła dębowa skrzynia nie potrzebowałaly takiego zaprzęgu). Woły same przekroczyły granicę dzielącą Filistynów od Izraela i zatrzymały się dopiero w miejscowości Betszemesz. Tam arką zaopiekowali miejscowi chłopi. Ale i oni nie zachowali (skąd zresztą mieli je znać?!) odpowiednich środków bezpieczeństwa w tym wypadku niezbędnych. W rezultacie siedemdziesięciu z nich z miejsca zginęło. Ci, którzy się uratowali, nie ośmielili się arki dotknąć i czym prędzej zażądali przybycia fachowców w obsłudze maszyny, to jest kapłanów. Kapłani zabrali arkę do miejscowości Kiriat-Jarim. W Kiriat-Jarim arka pozostała prawdopodobnie w całkowitym zapomnieniu przez lat trzysta. O królu Saulu (pierwszym królu izraelskim) wiemy, że próbował poprzez arkę zwrócić się do Pana o pomoc, bezskutecznie. Drugi z królów, Dawid, postanowił sprowadzić arkę do Jerozolimy - miał bowiem nadzieję, że okryje to Izrael chwałą. Z tą chwałą jakoś nie wyszło, a co gorsza - okazało się, że radioaktywność maszyny nie wygasła. Niejaki Osa, kiedy arka zachwiała się podczas transportu do stolicy, podtrzymał ją ręką. Zapłacił za to swoim życiem. Po trzech miesiącach wedrówki maszyna - arka znalazła się w Jerozolimie, gdzie umieszoono ją w namiocie. Teologowie nie bardzo fakt ten potrafią sobie wytłumaczyć. Autorom książki wydaje się, że usprawiedliwieniem faktu ponownego umieszczenia arki w namiocie może być chęć powrotu do tradycji Mojżesza. A może miano nadzieję, że umieszczona w namiocie zacznie ponownie działać, jak niegdyś podczas wędrówki przez pustynię? A może po prostu dlatego, że świątynia nie była jeszcze wówczas zbudowana? Należy sądzić, że Dawid wiązał ze sprowadzeniem arki - maszyny do Jerozolimy duże nadzieje. Miała przybliżyć sprawy Izraela do Boga. Miała w zagrożonym rozbiciem państwie utrzymać jedność i siłę. W każdym razie warto przypomnieć, że Psalmy biblijne - jeden z najpiękniejszych utworów w dziejach poezji przypisywane są Dawidowi i jak żaden inny fragment Biblii pełne są aluzji do tajemniczej wiedzy o maszynie - Wiekowym Starcu. Połowę wszystkich cytatów biblijnych dotyczących „łaski” czyli manny znaleźć można właśnie w Psalmach. W „Zoharze” mowa jest o tym, że król Dawid zwykł był wstawać w nocy i modlić się pod arką. Czymże innym, jak nie błaganiem skierowanym do Boga z prośbą o dowód, że Jahwe z powrotem zaczął interesować się swoim ludem wybranym, czymże innym niż prośbą, by maszyna z powrotem zaczęła działać, można tłumaczyć cudowny skądinąd Psalm 22, zaczynający się od słów: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Oto co mówią na ten temat Sassoon i Dale: „Spróbujmy znaleźć się na miejscu króla. Jego religia zabrania mu składania hołdów przed wizerunkiem Boga. Dlatego też maszyna nie mogła być wszystkim pokazywana. Nawet przed otoczeniem króla musiała być trzymana w tajemnicy. A właśnie owa arka - maszyna była tym przedmiotem, który mógł udowodnić, że wyjście Żydów z Egiptu naprawdę miało miejsce i że Bóg Izraela rzeczywiście różnił się od innych bogów. Dlatego też dowód w postaci manny byłby dowodem idealnym”. Jakże zrozumiały jest w tym kontekście Psalm 22... Następca Dawida i jego syn, król Salomon, zbudował, jak wiadomo, świątynię. Zbudował ją w tym celu, by umieścić w niej arkę. A więc zbudował tę świątynię dokładnie według wzorów jakie obowiązywały gdy wznoszono Namiot Przymierza (ryc. 15). W czasie panowania tego króla stał się Wiekowy Starzec obiektem par excellence rytualnym, który podziwiano i oglądano. Pamiątką z owych sławnych czasów, kiedy to istoty z kosmosu wędrowały po Ziemi i sprawiały cuda. „Księga Przypowieści”, których autorstwo przypisuje się Salomonowi, również zawiera wiele odniesień do owego tajemniczego przedmiotu, do Wiekowego Starca. Prawdopodobnie maszyna znajdowała się już wówczas w nie najlepszym stanie. Tu i ówdzie jakieś części poodpadały, tu zwisał kawałek rury z „brody” starca, tam były luki w obudowie... Przecież przechodziła z rąk do rąk podczas wojny z Filistynami, potem była z miejsca na miejsce przenoszona. Niemniej, przez cały czas opiekowali się nią kapłani i trzymali w świątyni aż do chwili, kiedy pojawili się Babilończycy.
ryc. 15. Plan świątyni Salomona
Pytanie tylko, czy była to ta sama arka przymierza, która towarzyszyła ludowi Izraela, gdy wędrował przez pustynię i gdy przekraczał Jordan? Zanim odpowiemy na to pytanie, zrelacjonujmy oficjalną niejako historię arki. W roku 586 przed naszą erą świątynia w Jerozolimie została zburzona przez Nabuchodonozora II, króla Babilonii. Świątynia została zburzona i złupiona. Co stało się wówczas z arką? Czy wpadła w ręce Babilończyków? Co się stało z płytkami ze stroju Wielkiego Kapłana? (Chociaż o tych ostatnich pisze Flawiusz, że „urim i tummim” przez następnych pięćset lat znajdowały się w rękach Żydow). Ciekawe, że odpowiedzi na te pytania istnieją w trzech wersjach, z których dwie są, że tak powiem oficjalne. Jedna głosi, że arka przymiera została zabrana do Babilonii, gdzie, jak wiadomo, znalazła się duża część mieszkańców Judei. Ale przypuszczenie to, nie poparte żadnymi dowodami, mało jest prawdopodobne. Gdyby arka została zabrana do Babilonii, odnotowałby to z całą pewnością któryś z wygnańców. Wersja druga głosi, że arka tuż przed zburzeniem świątyni została schowana pod podłogą sąsiadującego ze świątynią magazynu. Z wersji tej nic nie wynika, jako że później i tak musiałaby być stamtąd wyniesiona i schowana gdzie indziej. Najprawdopodobniejsza wydaje się wersja trzecia („nieoficjalna”), która zrelacjonowana jest ze wszystkimi szczegółami w Drugiej Księdze Machabeuszy. (Jest to apokryf). Według tej wersji prorok Jeremiasz z kilkoma zaufanymi ludźmi miał (na polecenie Pana?) ukryć arkę w jaskini znajdującej się u stóp góry, „którą dotknęła niegdyś stopa Mojżesza”. Ukrywszy tam arkę, Jeremiasz miał zamurować wejście do jaskini i to zamurować tak dokładnie, że nie pozostał żaden ślad umożliwiający jej odnalezienie. Sassoon i Dale wysuwają różne przypuszczenia odnośnie owej góry - Har Habim - według Biblii. W odległości kilku godzin drogi od Jerozolimy (bo tyle czasu zajęło Jeremiaszowi przeniesienie arki) znajduje się wiele jaskiń górskich, w których arkę bez trudu można ukryć. W każdym razie, gdyby to była prawda, gdyby arka - maszyna ukryta została gdzieś w górach niedaleko Jerozolimy, to założywszy, że w maszynę wmontowany był reaktor jądrowy, przy odrobinie wysiłku, dobrej woli, odpowiedniej aparatury i szczodrobliwości finansowej, miejsce to można by odnaleźć. Odnaleźć ów widomy dowód czasów, kiedy to Pan przebywał ze swoim ludem - kiedy istoty z kosmosu kierowały losem Izraela podczas jego czterdziestoletniej wędrówki. Kebra Nagast czyli dzieje kradzieży Wszystkie te wersje dotyczące losów arki przymierza mogłyby zostać zupełnie łatwo podważone przez czytelników książki, której tytuł brzmi „Kebra Nagast”, gdyby ktokolwiek z czytających te słowa o tej książce kiedykolwiek słyszał. Cóż to takiego „Kebra Nagast”? Dosłownie oznacza to w języku koptyjskim „Chwała Królów”,
konkretnie królów abisyńskich. Książka zaś opowiada dzieje Menelika Wielkiego, założyciela dynastii królewskiej, której ostatnim przedstawicielem na tronie był zmarły niedawno ostatni cesarz („negusa nagast”) Etiopii - Hajle Sellasje. O istnieniu tego dziełka dowiedziałem się od Ericha von Daenikena w roku 1977. Rewanżując mi się prawdopodobnie za to, że rok wcześniej przekazałem mu wiadomość o pierwszej kosmicznej interpretacji niezwykłego mitu Dogonów, opowiedział mi von Daeniken, iż odnalazł w świętej księdze Abisyńczyków „Kebra Nagast” dalszy ciąg dziejów arki przymierza, oraz inne jeszcze, zgoła niezwykle informacje. Dodał, że „Kebra Nagast” - to rzadkość nad rzadkościami, i że mogę przyjechać do niego, do Szwajcarii, jeśli zechcę książkę tę przejrzeć. Po powrocie do Polski okazało się, że „Kebra Nagast” w naszym kraju taką rzadkością nie jest. Niezawodny w takich wypadkach Andrzej Donimirski miał tę książkę w swojej bibliotece. Ukazała się ona w przekładzie polskim anno domini 1956. Wydana została przez PWN, w nakładzie... 500 egzemplarzy. Opracowana zaś została przez profesora Stefana Strelcyna. Księga nie została wydana w całości, ale mimo to zawiera najważniejsze fragmenty abisyńskiego mitu. Różne są hipotezy uczonych odnośnie daty powstania tej księgi. Care C. Berald uważa, że powstała ona ok. 28 wieków temu. Prof Strelcyn sądzi, że jest ona znacznie młodsza. W każdym razie zarówno przekład polski, jak i przekłady na inne języki europejskie dokonane zostały z arabskiego. A wydanie arabskie ukazało się ok. roku 409. Ciekawe, że ta „Księga Chwaly” królów abisyńskich rozpoczyna się od opisu... arki przymierza! W opisie tym zaś czytamy, że zawartość arki nie była pochodzenia ziemskiego, że arka była niesłychanie kunsztownej roboty, że błyszczała w słońcu, jak cudowny klejnot, jak kryształ górski... „Według projektu Pana nie jest wykonana ręką ziemskiego artysty. Pan stworzył tę arkę, jako miejsce zamieszkania swojej świętości”. Opis arki to jak gdyby motto do naiwnej opowieści o bohaterskich czynach Menelika. Zaczynają się te dzieje od opowieści o jego matce - Mekedzie. Królowa Mekeda, dowiedziawszy się wiele dobrego o królu Salomonie, postanowiła go odwiedzić. Wraz ze wspaniałymi darami pojawiła się w Jerozolimie. (Samych wielbłądów było 797!). Nie wiadomo na pewno, czy Mekeda jest identyczna z królową Saby. Niewykluczone, że Abisynia panowała wówczas nad królestwem Saby, które znajdowało się po drugiej stronie Morza Czerwonego. W każdym razie piękna Mekeda spędziła na dworze króla Salomona uroczych kilka tygodni, jako że władca Izraela słynął ze sztuki uwodzenia kobiet. Kiedy królowa Mekeda postanowiła wrócić do swojej ojczyzny, Salomon, jak to wypada królowi o takiej sławie, „postawił się” i obdarował ałoisyńską piękność wspaniałymi prezentami. Wśród tych podarków znajdowały się cudowne klejnoty, stroje, 6000 wielbłądów oraz „wóz, który mógł poruszać się w powietrzu. Wóz ten on sam (tj. Salomon) skonstruował według mądrości boskiej”. Niezwykły podarunek! Za chwilę będzie o nim szerzej mowa, a na razie dodajmy, że jeszcze jeden dar przywiozła ze sobą Mekeda do Abisynii. Po dziewięciu miesiącach przyszedł na świat syn. Otrzymał imię Baina-lehkem. A gdy miał lat 22 postanowił udać się do Jerozolimy, by tam poznać swego ojca. Obaj przypadli sobie nawzajem do gustu, a Salomon zaproponował nawet swemu synowi, by został następcą tronu izraelskiego. Ale młody książę nie zamierzał pozostać w Jerozolimie. Korzystając jednak z przychylności swego ojca poprosił go, by w charakterze prezentu ofiarował mu przed wyjazdem... arkę przymierza! Gorące prośby syna dotarły do ojczynego serca. Widocznie arka przymierza nie miała dla króla Salomona tego znaczenia, jakie miała dla jego poprzedników i jakim cieszyła się wśród ludu. Dość że Salomon zgodził się, by arka przymierza zamieniła właściciela, ale pod jednym warunkiem. Baina-lehkem miał ją zabrać ze świątyni w ten sposób, by nikt się o tym nie dowiedział, a zgoda Salomona na oddanie arki nie dotarła do niczyich uszu. Baina-lehkem nie na darmo był krwią z krwi i kością z kości Salomona. W tajemnicy (a wszystko to opisane jest w „Kebra Nagast”) kazał sfabrykować skrzynię, dokładnie, ze wszystkimi szczegółami imitującą autentyczną arkę przymierza, która znajdowała się w Przenajświętszym. Kiedy arka „zastępcza” była gotowa, zakradł się Baina-lehkem ze swoimi ludźmi do świątyni, wstawił arkę zastępczą do Przenajświętszego, a wykradłszy oryginał szybko wywiózł go z Jerozolimy. Za miastem arka przeniesiona została na inny wóz i cały orszak ruszył w drogę powrotna. Oto jak dosłownie opisuje to „Kebra Nagast”: „I załadowali do odjazdu wozy, konie i muły, i poszczęściła im się droga. I ruszyli prosto, podczas gdy anioł Michał posuwał się na przedzie. Na morzu rozpostarłszy (skrzydła) sprawił, że szli, jak po lądzie, na lądzie zaś, rozdarłszy chmurę (i) rozpostarłszy (ją) chronił ich od żaru słońca. I nie było nikogo, kto by ciągnął ich wozy, lecz on sam (tj. archanioł Michał) je ciągnął, podczas gdy unosili się na jeden łokieć od ziemi zarówno ludzie, jak i konie, zarówno muły, jak i wielbłądy; i wszyscy jeźdźcy unosili się ponad ich grzbietami (tj. nad grzbietami zwierząt) o ludzką piędź; ale i wszelki sprzęt ich, który byl załadowany unosił
się wraz z tymi, którzy go załadowali o ludzką piędź (ponad ziemię) i zwierzęta unosiły się o ludzką piędź. Wszystko pędziło na wozie, jak okręt na morzu, który ponosi wiatr i jak nietoperz w powietrzu gdy pożądanie jego ciała pcha go do pożarcia swoich towarzyszy, i jak orzeł, gdy lekko unosi się na wietrze - tak pędzili oni na wozie, nie zbaczając ani naprzód, ani w tył, ani w prawo, ani w lewo...” Kiedy kapłani odkryli podstęp i stwierdzili, że w świątyni znajduje się arka falszwa, powiadomili o tym króla. A król - czy to dlatego, że mu się żal zrobiło ukradzionej relikwii, czy też dlatego, że ukryć chciał swój udział w całej tej historii - dość, że zarządził natychmiastowy pościg za złoczyńcami, to jest za swoją pociechą i jego orszakiem. Ale wobec tego, że synalek rozporządzał pojazdem, który fruwał, jasną jest rzeczą, że nie było mowy, by go pościg dogonił. Młody książę uciekał, oczywiście, przez Egipt, a gdy ludzie Salomona pytali Egipcjan o uciekinierów, usłyszeli, że ci „dawno już się tu przeprawiali, podczas gdy fruwali na wozie, jak aniołowie i byli szybsi od orłów na niebie”. („Kebra Nagast”). Na dowód tego pokazywali Egipcjanie połamane szczyty obelisków i posągi bogów obalone przez lecący wóz... „Kebra Nagast” tak jeszcze opisuje przeprawę Etiopczyków przez Egipt: „I unosiły się wozy, jak poprzednio i wyruszyli o świcie ... i podnoszeni zostali wszyscy na wysokość łokcia. Gdy żegnali ich mieszkańcy Egiptu, przechodzili przed nimi, jak cienie i uczcili ich mieszkańcy Egiptu, bowiem widzieli arkę przelatującą, jak Słońce na niebie, a oni wszyscy przelatywali na wozie, lecąc przed nią i za nią... ... A gdy się jego (morza) fale wspinały i jak góry unosiły się ich wozy ponad fale o trzy łokcie i przy dźwięku ich pieśni cudowne było falowanie morza...” Ze świętej księgi etiopskiej dowiadujemy się ponadto, że król Salomon musiał zrezygnować z pościgu, no i z arki. Natomiast swoim kapłanom nakazał, aby nikomu o tym wydarzeniu nie opowiadali. (Co, jeśli jest prawdą, wskazuje, że biedny Jeremiasz niepotrzebnie się trudził i nie autentyczną arkę schował w jaskini, lecz falszywą...). Kiedy zaś Baina-lehkem stanął ze swoją zdobyczą na ziemi etiopskiej, oddał arce, jak niegdyś jego dziad, król Dawid, hołd tańcem radości, królowa zaś Mekeda dumna z wyczynu swego syna, mianowała go następcą tronu pod imieniem króla Menelika. A gdy tańczył wokół, „arka płonęła jak Słońce”. Droga arki z Jerozolimy do Etiopii zakończyła się w północnoabisyńskim mieście Axum, które wówczas było stolicą kraju. No i to byłoby właściwie wszystko. Chyba że dodać do tego wiadomość z czasów starożytnych, którą podała współczesna gazeta. Otóż „Neue Zürcher Zeitung”, najpoważniejsza (i najnudniejsza) gazeta w Europie Zachodniej, podała 24.X.1970 r. co następuje: „Menelik I, syn królowej Mekedy i króla Salomona miał przed 3000 lat porwać świętą arkę przymierza z Jerozolimy i sprowadzić ją do Axum, gdzie się ma rzekomo znajdować po dziś dzień, pod ochroną kapłanów tamtejszej katedry św. Marii. Z posiadaniem na swoim terenie tej świętości wiąże się rolę Axum, jako religijnego ośrodka chrześcijaństwa koptyjskiego”. No i co dalej? Nic. Nadal istnieją trzy możłiwości, Tyle że trzeba je inaczej sformułować. Po pierwsze maszyna wraz z arką mogły zostać zniszczone podczas różnych perypetii wojennych. Po drugie - arka znajduje się gdzieś w jakiejś jaskini niedaleko Jerozolimy. Po trzecie - arka znajduje się w Axum. Oto, co powiada na ten temat jeden ze współautorów książki - George Sassoon: „Uważam za rzecz nieprawdopodobną, by maszyna uległa zniszczeniu. Zresztą nie byłoby to takie proste. Była przecież na pewno zbudowana z bardzo trwałych materiałów. A oprócz tego, każdy, kto by do takiego zniszczenia przyłożył rękę, ryzykowałby życiem. W reaktorze znajdowały się przecież ciągle materiały radioaktywne. Takie wypadki znane są z Biblii. Ale poza tym był to z pewnością obiekt rzucający się w oczy i każdy, kto wszedłby w jego posiadanie bądź to umieściłby go w jakiejś świątyni, albo tak by go ukrył, że wkrótce by o maszynie zapomniano. Nie tracę więc nadziei, że obiekt ciągle jeszcze istnieje i że ludzkość pokusi się by, arkę przymierza i maszynę odszukać”. Zgodnie z przypuszczeniami autorów książki, reaktor jądrowy zasilający maszynę w energię oparty był na plutonie. Okres połowicznego rozpadu plutonu wynosi 24360 lat. Należy więc sądzić, że dzisiaj, po trzydziestu trzech zaledwie wiekach, niemała ilość tego pierwiastka znajduje się jeszcze w reaktorze - o ile oczywiście założenia Sassoona i Dale'a są słuszne. Czyli, inaczej mówiąc, gdyby maszyna była gdzieś schowana można by podjąć próbę, by ją odszukać. O ile oczywiście wiedzianoby, w jakich to mniej więcej terenach należy jej szukać. Autorzy angielscy w zakończeniu swojej książki podsumowują wszystkie hipotezy dotyczące maszyny, zastanawiając się, jakie korzyści mogłoby przynieść ludzkości odnalezienie podobnego obiektu. Von Daeniken, który jak zwykle dość pochopnie szafuje różnymi hipotezami czy propozycjami, uważa, że dla odszukania maszyny wystarczy licznik Geigera umieszczony na helikopterze. Licznik, helikopter oraz częste przejażdżki tam i z powrotem nad okolicami, gdzie maszyna mogłaby być ukryta... Sassoon i Dale dalecy są
od podobnego optymizmu. Uważają oni, że odnalezienie ukrytej maszyny - arki nie byłoby wcale takie proste. Proponują natomiast, by użyć do tego celu magnetometrów protonowych dla zarejestrowania zmian w polu magnetycznym Ziemi. Ale są to oczywiście plany na bardzo daleką przyszłość, ze względu chociażby na sytuację polityczną rejonu (a właściwie rejonów) gdzie nadzieje na odszukanie maszyny miałyby jakąś szansę spełnienia się. A gdyby się odnalazła?... Ho! Ho! Przecie wszystkim wzbogaciłoby to niezmiernie naszą wiedzę techniczną. Pomogłaby, być może, ta maszyna do rozwiązania problemu, z którym od dawna nie możemy sobie dać rady: jak wykorzystać, bez ryzyka dla otoczenia, energię atomową. Boć przecież nie otrzymałiliy Żydzi takiej maszyny, gdyby podobne niebezpieczeństwo było realne i, przebywającym blisko maszyny, stale by zagrażało. Następnie, odnalezienie takiej maszyny pozwoliłoby może rozwiązać problem zaspokojenia głodu niemałej części ludzkości. To, co maszyna wytwarzała dla kilku tysięcy prymitywnych uciekinierów z Egiptu, mogłaby produkować dla kilkuset milionów ludzi. Trzecia sprawa wiąże się z typem reaktora atomowego, jaki był użyty do konstrukcji maszyny. Sassoon i Dale uznali, że najbardziej nadawałby się do takiej maszyny reaktor wykorzystujący pluton. Ale, jak wiadomo, pluton w naturze nie występuje. Uzyskuje się go z uranu, klórego też zbyt wiele w naturze nie ma. Nie jest więc wykluczone, sądzą autorzy, że maszyna była zaopatrzona w reaktor innego, nam zupełnie nie znanego, typu i wykorzystała do produkcji energii jądrowej nie znany nam surowiec. A może tym surowcem był wodór? Poznanie takiej konstrukcji pozwoliłoby nam za jednym zamachem rozwiązać na świecie kryzys energetyczny i żywnościowy. ...Wolno ostatecznie autorom książki marzyć. Zresztą te ich marzenia nie obracają się wyłącznie wokół techniki. Wyobrażają sobie oni, jaki to wpływ na ludzkość, wpływ w postaci prawdziwego szoku psychicznego, miałoby odnalezienie takiej maszyny. Byłby to przecież oczywisty dowód na to, że i poza naszą planetą istnieje życie inteligentne, boć przecież na Ziemi nigdy nie było możłiwości by powstał podobny cud techniczny. Zresztą sama maszyna służyć musiała podczas lotów kosmicznych - i jako regulator atniosfery wewnątrz statku i jako dostawca żywności. Byłby to więc dowód nie tylko na to, że istnieją cywilizacje techniczne, ale że takie cywilizacje kontaktowały się z naszymi przodkami. Sassoon i Dale nie biorą ui pad uwagę innych dowodów świadczących o podobnych kontaktach, ale to oczywiście nie ma nic do rzeczy. Dlaczego i kto? Niemniej zgadzam się z autorami angielskimi, że trudno przecenić znaczenie, jakie mogłoby mieć dla ludzkości odnalezienie maszyny dostarczonej Mojżeszowi przez kosmitów. Natomiast trudno mi się zgodzić z ich próbami znalezienia odpowiedzi na pytanie, które wielokrotnie przewijało się przez te rozważania i na które obiecałem udzielić odpowiedzi na końcu. Zresztą każda odpowiedz jest tu tylko hipotezą – to jasne. Pytanie zaś brzmi: jaki cel przyświecał istotom z kosmosu, które niewielkiej, prymitywnej grupie, od wielu pokoleń żyjących w Egipcie, dostarczyły tak skomplikowanej maszyny? Maszyny wymagającej obsługi przekraczającej w zasadzie możliwości intelektualne i techniczne tej grupy? Przy czym dodajmy, że zarówno wysiłki, jakich wymagała obsługa maszyny, jak i komplikacje, które wniosła w życie owej grupy ludzi, były zupełnie nieproporcjonalne do korzyści, jakie maszyna zapewniała. Inaczej mówiąc, jeśli zakładamy, że ogólna hipoteza Sassoona i Daleki jest słuszna, pytanie brzmi: dlaczego akurat Żydzi otrzymali tę maszynę i dlaczego akurat na lat czterdzieści? Sassoon i Dale próbują udzielić odpowiedzi tylko na pierwsze z tych pytań. Przy czym odpowiedź ta w przeciwieństwie do całego toku ich rozważań jest wyjątkowo niekonkretna i odbiega chyba od rygorów naukowych. Dlaczego Żydzi właśnie dostali do swoich rąk tę maszynę? Otóż dostali ją, jak twierdzą autorzy angielscy, dlatego, że byli prawdopodobnie spokrewnieni z kosmitami. W jaki sposób? Poprzez Enocha! Enoch to pradziad Noego. Biblia (Pierwsza Księga Mojżeszowa, V, 24) tak wspomina o Enochu (Henochu): „Henoch chodził z Bogiem, a potem nie było go, gdyż zabrał go Bóg”. O wszystkich innych, wymienionych w tej części Pięcioksięgu potomkach Adama mówi się, że po prostu zmarli. Natomiast Enocha „zabrał Bóg”. Mogłoby to być jedynie odmianą stylistyczną tej samej sytuacji, gdyby nie fakt, że istnieje apokryf - „Księga Enocha”, w której mowa jest o wojażach jej bohatera po różnych planetach. Księgą Enocha i wynikającymi z niej wnioskami zajmował się radziecki uczony dr Agrest, interpretując ją jako dowód kontaktów między kosmosem a Ziemią. Natomiast Sassoon i Dale idą jeszcze dalej. Uważają, że Enoch mógł mieć na planecie, której przedstawiciele penetrowali od dawna Ziemię, potomstwo i że taki kosmiczny krewniak postanowił
przekazać ludowi Izraela, poprzez Enocha z nim spowinowaconego, maszynę, która uciekinierom z Egiptu dostarczałaby żywności. Byłoby to więc coś w rodzaju rodzinnej protekcyjki. Nie wydaje mi się to poważną argumentacją nawet wówczas, kiedy autorzy angielscy odwołują się do potwierdzonego dziesiątkami mitów i legend podobieństwa między „tymi z Kosmosu” a „tymi na Ziemi”. Dodajmy jeszcze, że zdaniem Sassoona i Dale'a owo protekcyjne podrzucenie maszyny miało ponadto na celu wyodrębnienie (wybranie) ludu Izraela dla specjalnych duchowo-intelektualnych celów. Dlaczego właśnie manna miała w tym pomóc, autorzy nie wyjaśniają. Jak już powiedziałem, argumentacja ta nie przekonuje mnie zupełnie: jest wątła i naiwna (w przeciwieństwie, podkreślam to raz jeszcze, do pozostałych fragmentów ich znakomitej książki). Ale rzeczą najważniejszą jest to, że autorzy książki nie próbują wyjaśnić innych niezrozumiałych faktów związanych z ucieczką z Egiptu i z wędrówką przez pustynię. Moja natomiast hipoteza, mówiąc najogólniej, zasadza się na przypuszczeniu, że Żydzi zostali tu użyci w charakterze królika doświadczalnego, wybrani zostali do wielkiego eksperymentu. Sądzę bowiem, że bliższe (hipotetycznej) prawdy jest założenie, iż podobna maszyna wytwarzająca produkt żywnościowy, wcale do tego czasu nie była podczas lotów kosmicznych używana. Stanowiła niejako wynalazek zupełnie świeży, wynikający być może z faktu, że z chlorellą i jej niezwykłymi, z punktu widzenia podróży przez kosmos, własnościami, nieznani przedstawiciele pozaziemskiej cywilizacji zetknęli się na naszej planecie w tym właśnie czasie. Nie można przecież wykluczyć, iż ten rodzaj zielonych alg był produktem ewolucji naszej tylko, ziemskiej przyrody. Nic więc dziwnego, że kiedy zrozumiano jak wielkie usługi oddać może w produkcji wysokokalorycznego środka odżywczego, postanowiono rzecz całą wypróbować konstruując odpowiednią maszynę i przekazując ją Mojżeszowi, jako odpowiedzialnemu za cały eksperyment. A gdyby okazało się, że maszyna (i chlorella) zdają egzamin - można by wypróbowany produkt bez ryzyka zastosować podczas dłuższych lotów kosmicznych. Jeśli moje przypuszczenie jest słuszne, to wypróbować ten środek należało w sposób jak najbardziej naukowy. To znaczy sprawdzić należało, jak stosunkowo duża grupa ludzi zniesie długotrwałe jednostajne odżywianie się wyłącznie tym produktem, bez dodatkowego konsumowania innych naturalnych środków żywności. Czyli innymi słowy, jak ludzie zniosą wyłączne odżywianie się chlorellą przerobioną na to, co Biblia nazywa manną. Zastanówmy się, jak postąpiłoby dzisiaj grono uczonych, gdyby przyszło im przeprowadzić podobny eksperyment? Z pewnością wykorzystaliby do tego celu najbardziej do człowieka zbliżone istoty najprawdopodobniej jakieś małpy człekokształtne. Oczywiście, podobny eksperyment musiałby trwać jakiś czas, dłuższy czas, rzecz jasna. Jeśli teraz napiszę, że owi kosmici sprzed 33 wieków, dokonując podobnego doświadczenia wybrali do tego celu lud Izraela, to każdy z Czytelników będzie miał prawo zapytać: dlaczego właśnie owa grupa Żydów poddana została eksperymentowi i dlaczego to na naszej planecie eksperyment ten został przeprowadzony? Zacznę od pytania drugiego. W jakimś sensie odpowiedź na to pytanie zawarta jest w pierwszym rozdziale niniejszej książki. Mówiąc krótko wychodzę z założenia (podzielanego zresztą przez Sassoona i Dale'a), że planeta nasza była kosmitom, gościom z kosmosu dobrze znana. Wszystko wskazuje, że interesowali się nią od dawna i od dawna skutecznie interweniowali w jej losy i w jej rozwój. 3300 lat temu dobrze byli zorientowani, by wiedzieć (to już odpowiedź na pytanie pierwsze), że ta grupa istot rozumnych (mimo wszystko za takie ich uważano) bardzo dobrze nadaje się do przeprowadzenia doświadczenia mającego wykazać, jaki jest wpływ jednostajnego, sztucznego i długotrwałego odżywiania na organizm, tak bardzo zbliżony (prawdopodobnie) do ich własnego. Istoty, na których można było przeprowadzić tak ważny, masowy i długotrwały eksperyment musiały odznaczać się wieloma ważnymi cechami. Przede wszystkim musiały być wystarczająco inteligentne, by się należycie obchodzić z tak delikatną maszyną, no i niektóre z nich powinny być wdrożone do manipulowania pewnymi prostymi mechanizmami, którą to umiejętność zapewniała przynależność do warstwy kapłanów egipskich (Mojżesz). Następnie istoty te powinny charakteryzować się pewną czystością rasową, by różnice zachodzące między poszczególnymi jednostkami nie wypaczyły doświadczenia. (I dzisiaj biologowie postępują tak samo, gdy do pewnych doświadczeń wybierają myszy, szczury czy świnki morskie tego samego szczepu i miotu). Tymi wszystkimi zaletami odznaczali się Żydzi. Byli wystarczająco inteligentni, a znajdując się w niewoli egipskiej zachowali swoją odrębność rasową i etniczną. Ponadto, uciekając z Egiptu powinni byli okazać zdyscyplinowanie niezbędne zarówno w chwili zagrożenia, jak i wobec perspektywy osiągnięcia Ziemi mlekiem i miodem płynącej. No i tak też się stało (jak przypuszczam). Umiejętnie wyprowadzono Żydów z niewoli egipskiej, przeciągając całą historię, jak w „suspensie” filmowym, przez dziesięć plag i dramatyczne przejście przez
Morze Czerwone. Sam zaś eksperymentator - Pan - pojawił się we własnej osobie na górze Synaj, by przekazać swoje polecenia niewątpliwie genialnemu przywódcy, jakim był Mojżesz. Ale to oczywiście jeszcze nie wszystko. Po to, by doświadczenie przebiegało czysto i sprawnie, musiano otoczyć je zakazami i nakazami, których przestrzeganie powinno było zapewnić wysoką jakość doświadczenia, a których przekroczenie powinno było być jak najsurowiej karane. A więc nie wolno było wędrującym przez pustynię odżywiać się innymi produktami, niż ten dostarczony przez maszynę. Wszelkie próby żywienia się czymkolwiek innym były jak najsurowiej karane. To wszystko przybrane zostało w szereg przykazań religijnych, nie tylko bezpośrednio, ale i pośrednio odnoszących się do doświadczenia. I jeszcze jedna sprawa - arcyważna. Wobec tego, że takie doświadczenie trwać powinno czas dluższy, nakazuje się nieszczęsnym królikom doświadczalnym czterdziestoletnią wędrówkę po pustyni (ryc. 16). Odległość między Egiptem a Palestyną wynosi w linii prostej nie więcej, niż 650 kilometrów. A więc odległość, nawet przy tym bardzo powolnym marszu, do przebycia dla 3000 ludzi z dobytkiem w trzy, cztery miesiące. Przy czym marsz odbywał się przez pustynię Synaj, gdzie wcale nietrudno, wbrew pozorom, o jakieś jadalne korzenie czy rośliny, mogące uzupełnić jednostronną dietę, nietrudno nawet o jakieś zwierzęta.
ryc. 16. Plan półwyspu Synaj z trasą czterdziestoletnią wędrówką przez pustynię.
Powtarzam - wszystkie te zakazy i nakazy ustalone zostały po to, by doświadczenie przebiegało bez zakłóceń i by można było regularnie (tak przypuszczam) sprawdzać, jaki jest stan zdrowia i w ogóle stan biologiczny istot w ten sposób odżywianych. Co więcej, czterdzieści lat - to dwa pokolenia. Taki okres pozwala sprawdzić, czy odżywianie się wyłącznie manną nie wpływa ujemnie na potomstwo, czy nie działa, powiedzmy, mutagennie, czy pokolenie wyrosłe w pustyni jest normalne i zdolne do walki z trudami życia? Niewykluczone zresztą, że owe czterdzieści lat można wytłumaczyć w inny jeszcze sposób. Czy na przykład nie był to czas przebywania w kosmosie niezbędny dla pokonania odległości dzielącej jedną cywilizację planetarną od drugiej, a może jakąś cywilizację techniczną od Ziemi? Książka Sassoona i Dale'a dostarcza wystarczających argumentów przemawiających za slusznością mojej hipotezy, iż całe to wydarzenie od wyprowadzenia Żydów z Egiptu do momentu przekroczenia
Jordanu, ma charakter doświadczenia. Takim argumentem jest niczym innym nie dający się wyjaśnić nakaz jedzenia wyłącznie manny i tylko manny. Takim też argumentem jest wysunięty na pierwszy plan religijnego rytuału wielkanocnego u Żydów zakaz konsumowania czegokolwiek opartego na drożdżach. Drożdże musiały być z obozu wędrujących przez Synaj Żydów usunięte; nie tylko w tym celu, by nie wpłynęło to na biochemiczny proces produkcji manny, ale także i dlatego, by nie mącić klarownego przebiegu doświadczenia. Za słusznością mojej tezy świadczy również fakt, że maszyna przestała nagle działać wtedy, kiedy lud Izraela przekroczył Jordan. Nie było to specjalnie związane z obecnością innego pożywienia, jako że nie brak go było i przedtem, ale z faktem, że doświadczenie w tej dokładnie chwili kończyło się. Za słusznością tej tezy przemawia wiele innych jeszcze argumentów, które znaleźć można w Biblii. Argumentów opowiadających o perypetiach wędrówki przez Synaj narodu wybranego. Naród Wybrany! Wybrany na przedmiot doświadczeń! * *
*
Oto mniej więcej sens mojej hipotezy. Sądzę, że jest bardziej uzasadniona niż hipoteza autorów książki. Zresztą nie zamierzam w niczym umniejszać ich zasług. Książka ich jest tak znakomicie i fachowo udokumentowana, tak przekonywająca każdym dowodem z osobna, że czytanie jej sprawia prawdziwą przyjemność intelektualną. Jeśli się zważy, jakie owoce, w tym wypadku, przyniosło zastosowanie klucza techniki do właściwego odczytania starych tekstów, to aż się prosi, by metodę tę stosować częściej. Zresztą jest ona również stosowana przy odczytywaniu starych tekstów hinduskich, o czym dalej będzie mowa. Pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie, kto był tym Panem, kto był tym, który objawił się Mojżeszowi na górze Synaj? Skąd pochodził ten, który mu przekazał maszynę i nauczył go obchodzić się z tym sprzętem? ...Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, nie trudziłbym się nad streszczeniem całej książki...
Rozdział V Sumer i dwunasta planeta Niniejszy rozdział, w przeciwieństwie do trzech poprzednich, nie jest poświęcony jednej tylko pozycji książkowej. Materiał tu zawarty podsumowuje hipotezy, uwagi, spostrzeżenia kilku autorów, które, zdaniem moim, rzucają zupełnie nowe światło na to, co określamy nazwą paleoastronautyki. Niemniej lwia część tego rozdziału oparta jest na książce, której tytuł brzmi: „The 12-th planet” („Dwunaste ciało niebieskie”), a której autorem jest Zacharia Sitchin (fot. 46). Książka ukazała się w 1976 roku w Nowym Jorku. Kilka słów o jej autorze. Zacharia Sitchin urodził się w Rosji, skąd w latach dwudziestych rodzice jego emigrowali i osiedlili się w Anglii. Sitchin był słuchaczem kondon School of Economics i University of London. Ukończył studia ekonomiczne. Przez jakiś czas przebywał w Izraelu, gdzie poświęcił się studiowaniu języków wschodnich. Obecnie mieszka w Nowym Jorku i swoją rozległą wiedzę wykorzystuje w pracy publicystycznej. Sitchin jest wybitnym znawcą języka hebrajskiego, jak też sumeryjskiego, asyryjskiego i babilońskiego. Warto może dodać, że w marcu 1980 roku Sitchin, na zaproszenie angielskiej Izby Lordów, wygłosił w tej szacownej instytucji odczyt, którego tematem były tezy, jakich broni w swojej książce. W opracowaniu tego rozdziału korzystałem również z materiałów, jakie zamieścił w swoich dwóch książkach Maurice Chatelain, z pochodzenia Francuz, mieszkający obecnie w Stanach. Czytelnikowi mojej poprzedniej książki nazwisko to nie powinno być obce, gdyż często się na autora tego powoływałem. Maurice Chatelain jest wybitnym specjalistą w dziedzinie łączności niezbędnej podczas lotów kosmicznych. Przez dwadzieścia lat pracował w NASA. Był twórcą całego systemu łączności programu Apollo. Nazwą tą, przypominam, obejmuje się dzisiaj wszystkie loty kosmiczne, które pozwoliły człowiekowi postawić nogę na Księżycu. Na międzynarodowym kongresie astronautycznym w Paryżu (1963) Chatelain wygłosił referat na temat wchodzący w zakres jego specjalności. Po przejściu na emeryturę, Maurice Chatelain poczuł się zwolniony z obowiązującej go podczas pracy w NASA tajemnicy służbowej i ogłosił wiele rewelacyjnych materiałów na temat obserwacji dokonanych przez astronautów amerykańskich podczas lotów próbnych, a następnie podczas lotów zakończonych lądowaniami na Księżycu. Od roku 1975 wydał trzy niezwykle ciekawe książki. W niniejszym rozdziale korzystałem przede wszystkim z dwóch: „Nos ancêtres venus du cosmos” („Nasi przodkowie przybyli z kosmosu”) ogłoszonej w 1975 oraz „Le temps et l'espace” („Czas i przestrzeń”) ogłoszonej w 1979. Obydwie w słynnej czarnej serii wydawnictwa Roberta Laffonta w Paryżu. We wszystkich swoich książkach Maurice Chatelain deklaruje się jako zwolennik teorii paleoastronautycznych. Nie zapominajmy, że do poruszanych przez siebie problemów podchodzi z gruntowną znajomością rzeczy. W drugiej ze wspomnianych książek znajduje się kilka rozdziałów poświęconych Sumerowi i niezwykłej wiectzy, jaka się w tym kraju przed tysiącami lat rozwinęła. Tyle jeśli idzie o informacje, z których korzystałem przy opracowaniu niniejszego rozdziału. Pierwsze odkrycia ...W połowie zeszłego stulecia żył w Mossulu, niedaleko Bagdadu, konsul francuski (z zawodu lekarz), Paul Emile Botta, który się potwornie nudził, jako że funkcje jego nie zmuszały go do zbyt wytężonej pracy. Nic też dziwnego, że najczęstszą jego rozrywką były przejażdżki konne w okolicach Mossulu, a przede wszystkim wycieczki po wzgórzach okalających miasto. Podczas tych wycieczek pan konsul Botta, nie pozbawiony zmysłu spostrzegawczości zauważył, że niektóre z tych wzgórz miały kształty zbyt regularne, aby mogły być tworem natury. Zresztą od dawna znajdowano tu skorupy starych naczyń. W roku 1840 Botta postanowił zbadać, co kryje się wewnątrz jednego z tych wzgórz o nazwie Kujundżyk, znajdującego się nad brzegiem rzeki Tygrys. Natychmiast po przystąpieniu do prac archeologicznych Botta odkrył różnego rodzaju naczynia gliniane oraz coś znacznie ważniejszego, na co początkowo nie zwrócił uwagi, a mianowicie gliniane tabliczki o różnych rozmiarach - najczęściej 17x22 cm. (Później okazało się, że większość tych tabliczek miała rozmiary 12x16 palców sumeryjskich o 14 mm długości). Tabliczki te pokryte były pismem klinowym. Tu wyjaśnić trzeba, co to takiego pismo klinowe? Nazwa tego pisma pochodzi od charakterystycznego kształtu poszczególnych znaków, kształtu przypominającego kliny. A owe kliny pochodzą stąd, że jako materiałów służących do „pisania” używano rylców trzciniaych i glinianej tabliczki. Odcisk rylca w miękkim materiale, jakim była glina, pozostawiał
znak przypominający klin. Tabliczki zaś wysychały, utrwalając w ten sposób wyryte na nich znaki. Pismo klinowe wynalezione zostało przez Sumerów, a najstarsze jego zabytki pochodzą sprzed 6000 lat. Czytano to pismo od strony lewej ku prawej. Sumeryjski system pisma klinowego przejęły inne ludy Azji Zachodniej. Najpierw, około 4500 lat temu - Akkadowie, a później, w połowie II tysiąclecia przed naszą erą - Asyryjczycy i Babilończycy. Dodać trzeba, że pismo klinowe było pismem nie literowym, lecz sylabowym. Pierwsze tabliczki z pismem klinowym odkryto jeszcze w XV wieku, w mieście Persepolis, dawniej stolicy Dariusza. W 1621 roku badacz Pietro de la Valle sprowadził pierwsze tabliczki klinowe do Europy. Na szczęście nikt ich wówczas nie potrafił odczytać. Powiadam „na szczęście”, bowiem gdyby znaleźli się wówczas specjaliści, którzy by pismo to odczytali, spotkałby prawdopodobnie tabliczki klinowe taki sam los, jaki spotkał zabytki piśmiennictwa inkaskiego, zniszczone dokładnie przez Kościół. A treść tabliczek klinowych mogła okazać się znacznie niebezpieczniejsza, niż treść zabytków piśmiennictwa południowoamerykańskiego. Zawartość tych tabliczek wskazywała mianowicie, że cała na przykład historia o potopie (niezależnie od tego, czy taki potop rzeczywiście miał miejsce, czy nie), jaką przekazuje nam Biblia, została zaczerpnięta z eposu sumeryjskiego, którego bohaterem był Gilgamesz. Zresztą nie tylko ten fragment Biblii zapożyczony został z mitów sumeryjskich, o czym będzie jeszcze mowa. Poza tym już z pierwszych odnalezionych tabliczek wynikało, iż Sumerowie wiedzieli, że to Ziemia obraca się dookoła Słońca, a nie odwrotnie. Za głoszenie podobnej herezji Giordano Bruno został w 1600 r. spalony wyrokiem inkwizycji na stosie, a kilkadziesiąt lat później Galileusz tylko fuksem uniknął podobnego losu... Ale wróćmy do konsula Botty. Dokonanym przez siebie odkryciom nie przypisał początkowo specjalnej wartości. Na szczęście spotkał w Mossulu młodego Anglika nazwiskiem Layard, z którym zaprzyjaźnił się. Layard z miejsca okazał dużo większe niż Botta zainteresowanie znaleziskami w Kujundżyku, do których wrócił po swojej podróży do Istambułu. Zresztą tym razem wiedział czego szuka: marzyło mu się odnalezienie bajecznej stolicy Asyrii – Niniwy. Już pierwsze na większą skalę rozpoczęte prace pozwoliły mu odkopać ruiny wielu świętyń, pałace Sanheriba i Assurbanipala z licznymi dziełami sztuki asyryjskiej, aż wreszcie dokonał odkrycia, dzięki któremu zapisał się w złotej księdze historii archeologii. Zanim jednak szczegółowiej o tym osiągnięciu Austena Henry Layarda, kilka słów jeszcze o działalności archeologicznej konsula Botty. Otóż i on nie wrócił z pustymi rękoma znad Tygrysu i Eufratu. Po Kujundżyku zainteresował się innym wzgórzem o nazwie Khorsabad. I tu właśnie odkopał niezwykle cenny obiekt historyczny, a mianowicie pałac króla asyryjskiego Sargona. Była to wspaniala rezydencja, zbudowana ok. 709 roku przed naszą erą. I tu też odkopano niezwykle cenne dzieła sztuki - płaskorzeźby, rzeźby lwów i byków - wszystko to, co jest tak bardzo, nawet dla laika, charakterystyczne dla cywilizacji asyryjskiej. A nie zapominajmy, że do czasu odkryć Botty i Layarda cywilizacja ta znana była jedynie z Biblii i nikt z historyków nie miał absolutnej pewności, czy aby nie jest to kraj wymyślony przez jej autorów. Layard kopał w Kujundżyku i wreszcie dokopał się. Natrafił mianowicie na skarb w postaci biblioteki króla Assurbanipala, który panował w Asyrii od 669 do 626 roku przed naszą erą. Kujundżyk krył rzeczywiście ruiny Niniwy, a największym skarbem odnalezionym w tych ruinach była owa biblioteka składająca się z ponad trzydziestu tysięcy tabliczek pokrytych pismem klinowym. Tabliczki te, jak się okazało, zawierały spisaną na polecenie króla całą ówczesną wiedzę będącą zbiorem wiadomości, mitów i historii czterech cywilizacji! Dodajmy, że owe gliniane tabliczki dlatego tak dobrze się zachowały, iż po prostu „upiekły się” podczas pożaru pałacu królewskiego. Pałac składał się z szeregu pięter oddzielonych od siebie drewnianymi stropami. Podłoga każdego piętra, waląc się w płomieniach, tworzyła coś w rodzaju warstwy gigantycznego „ciasta francuskiego” złożonej z cegieł, popiołów i glinianych tabliczek... Wspomniałem o czterech cywilizacjach, które złożyły się na wiedzę zawartą w tych tabliczkach. W bibliotece Assurbanipala znajdowały się bowiem zarówno oryginały, jak i odpisy piśmiennictwa Sumerów, Akkadów, Asyryjczyków i Babilończyków. Assurbanipal był więc nie tylko wybitnym (i okrutnym, notabene) władcą, ale również człowiekiem niesłychanie światłym. Swoim zbiorem glinianych tabliczek pokrytych pismem klinowym stworzył prawdziwą encyklopedię ówczesnej wiedzy i niewątpliwie zasłużył sobie na trwałe miejsce w pamięci historycznej. Pierwsze w ogóle tabliczki gliniane z pismem klinowym rozpoczął odczytywać jeszcze w 1802 roku Szwajcar F.G. Grotefand. I właściwie w połowie zeszłego wieku odczytanie pisma klinowego nie przedstawiało już dla uczonych specjalnej trudności. Lecz w tym czasie, kiedy A.H. Layard odkopał bibliotekę Assurbanipala w Niniwie, nie było w Mossulu nikogo, kto potrafiłby odnalezione tabliczki odczytać. Odesłano je przeto do British Museum, a tam... przeleżały sobie spokojnie dwadzieścia blisko lat. O tabliczkach glinianych, walających się gdzieś po piwnicach Muzeum, przypomniano sobie przypadkowo, a wtedy do systematycznego ich tłumaczenia zabrał
się młody człowiek nazwiskiem Smith, który pracę swoją zakończył gdzieś w roku 1872. Trzydzieści tysięcy tabliczek odkrytych w Niniwie, a następnie dalszych trzydzieści tysięcy odkrytych w miejscowości Nippur, pozwoliło uczonym zrekonstruować dzieje państw i dzieje ludów, o których jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej uczeni wiedzieli nie o wiele więcej, niż znaleźć można było w Biblii. Sumerowie, a o nich będzie w tym rozdziale przede wszystkim mowa, stworzyli około 5,5 - 6 tysięcy lat temu, na terenie Mezopotamii, jedną z najstarszych na świecie i, jak się okazało, bardzo rozwiniętą cywilizację. Jeśli idzie o powstanie tej cywilizacji, to i dzisiaj uczeni niewiele potrafią na ten temat powiedzieć. Powstała ona jak gdyby nagle, z niczego. Rozkwitła i kwitła wspaniałym płomieniem przez blisko tysiąc pięćset lat, czyli tyle, ile upłynęło do dzisiaj od dnia upadku Rzymu. Korzenie cywilizacji akkadyjskiej, asyryjskiej i babilońskiej tkwią w cywilizacji sumeryjskiej. Jak można odczytać z tabliczek klinowych, rozwinęła ona niezwykle bogatą i rozległą wiedzę. Powoli dopiero zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, że w wielu dziedzinach wiedzy Sumerowie osiągnęli poziom, który naprawdę zdumiewa. Nie pozostaje nam nic innego, jak schylić głowę przed osiągnięciami, które w niejednej dziedzinie stanowią podstawę naszej współczesnej kultury i nauki. Znajoma mitologia Jak wspomniałem, już pierwsze odczytane tabliczki z biblioteki w Niniwie ujawniły źródło, które stanowiło inspirację dla opowieści o potopie. Różnica właściwie polega tylko na tym, że Biblia wiąże historię Noego z dalszymi dziejami narodu żydowskiego. Ale nie tylko mit o potopie zapożyczony został z mitologii sumeryjskiej. Biblia, a właściwie pierwsze rozdziały Księgi Genezis, mówiące o stworzeniu świata, są w wielu szczegółach identyczne z mitem o stworzeniu świata w wydaniu sumeryjskim. Nie wspomnielibyśmy tutaj o tych elementach mitologii sumeryjskiej, które przeszły do Księgi Genezis, gdyby chodziło tylko o jakąś ciekawostkę kulturalną, czy też o ukazanie źródeł literackich, które zainspirowały autora Biblii. Nie to jest jednak celem tej książki. Zresztą nieraz już podkreślałem, że piękno i poezja Biblii są niezależne od tego, czy wszystko, co stanowi jej treść, jest oryginalne czy zapożyczone. A więc o wpływach tych nie wspomniałbym, gdyby nie niezaprzeczalny fakt, iż wersja sumeryjska mitu o stworzeniu świata i o stworzeniu człowieka jak najbardziej wiąże się z hipotezami paleoastronautycznymi. Według wierzeń sumeryjskich główną rolę w stworzeniu świata i człowieka odegrał areopag bogów w liczbie dwunastu. Jak już wiemy, uczeni nie potrafią stworzyć jakiejś zwartej hipotezy, która potrafiłaby wyjaśnić nagłe pojawienie się, gdzieś w początkach czwartego tysiąclecia przed naszą erą, wspaniałej cywilizacji sumeryjskiej. Otóż wydaje się, że ten brak odpowiedzi na tak ważne dla dziejów ludzkości pytanie wynika z braku zaufania do tekstów sumeryjskich, to znaczy do treści owych glinianych tabliczek z Niniwy i Nippur. Skąd się bierze ten brak zaufania, Czytelnik za chwilę łatwo się domyśli. Otóż na pytania postawione przez dzisiejszych historyków czy archeologów Sumerowie udzielili odpowiedzi prawie sześćdziesiąt wieków temu. Istotne jest tylko, czy odpowiedź tę należy brać dosłownie i czy w ogóle należy jej wierzyć. Brzmi ona: „Wszystko co mamy, zostało nam przekazane przez bogów”. Tak dosłownie brzmi odpowiedź, którą wyczytać można w rysunkach i tekstach pozostałych po Sumerach. Oczywiście, odpowiedź ta jest w tych tekstach i rysunkach odpowiednio rozwinięta i udokumentowana. Opowiadają więc autorzy tych tekstów jak to owi bogowie wyuczyli ich, na przykład, tajników rolnictwa, względnie sztuki budowania wodociągów w miastach. Jak wyuczyli ich różnych praw i sztuki sądzenia. Jak nauczyli ich sztuki pisania czy uprawiania muzyki. Mało? W jednym z tekstów znajdujących się na tabliczkach klinowych wymienionych jest nie mniej jak sto rodzajów dziedzin wiedzy i nauki, w których bogowie byli cierpliwymi nauczycielami Sumerów. Znajdują się w tym zestawie wszystkie elementy nadbudowy umysłowej, które są niezbędne, by powstalo rozwinięte społeczeństwo. Któż to byli ci bogowie, którym Sumerowie tyle zawdzięczają? Na pytanie to spróbujemy odpowiedzieć pod koniec niniejszego rozdziału. Niemniej jedno powiedzieć należy od razu. Zarówno bowiem Zacharia Sitchin, jak i Maurice Chatelain twierdzą, że owymi bogami, którzy stworzyli cywilizację sumeryjską z niczego, którzy dali Sumerom wiedzę, którzy położyli podwaliny pod ich potrzeby kulturalne, pod rozwój rzemiosła, a nawet rudymentarnego przemysłu - byli kosmici, przybysze z planety, na której rozwinęło się wcześniej życie inteligentne. Wszystko co dalej będzie powiedziane, teza ta ma uzasadnienie. Nie chciałbym jednak, by Czytelnik odniósł wrażenie, że argumenty mające udowodnić tę tezę w jakiś sposób naciągam, względnie że wspomniani autorzy wszystko do tej jednej tezy sprowadzają. Zresztą za chwilę Czytelnik sam się przekona, czy w ogóle zachodzi tu konieczność naciągania czegokolwiek... Zacharia Sitchin uważa, że pierwsi przedstawiciele owej cywilizacji technicznej pojawili się na naszym
globie już około 450000 lat temu. Nie był to, jak twierdzi Sitchin opierając się na szczegółach mitów uwiecznionych na tabliczkach, kontakt przypadkowy, jak też nie było to jakieś przymusowe lądowanie statku kosmicznego. Kosmici przybyli na naszą planetę kierowani konkretnymi potrzebami, a w tekstach tabliczek klinowych wymienione są zarówno owe cele jak też określone jest miejsce ich lądowania. Pisze Zacharia Sitchin: „Dla większości uczonych teksty tabliczek klinowych są jedynie wytworami prymitywnej fantazji. Inaczej mówiąc – są mitologią. Jeśli jednak w tych rysunkach i tekstach mowa jest rzeczywiście o wiedzy, którą pierwszym Sumerom przekazać mieli bogowie?... Jeśli jednak nie są to bajki, lecz autentyczne sprawozdanie? Gdybyśmy te sumeryjskie teksty zaakceptowali jako przebogate źródło informacji, gdybyśmy jeszcze mieli większe zaufanie do Biblii, moglibyśmy - opierając się na relacjach dotyczących wydarzeń z dalekiej przeszłości - stworzyć nader interesujący scenariusz”. Otóż, twierdzi Sitchin, cytując często i gęsto autentyczne teksty sumeryjskie, kosmici bogowie przybyli na naszą planetę w poszukiwaniu metali ciężkich, jak srebro, platyna, rtęć, lecz przede wszystkim... złoto. Z tekstów tych wynika, twierdzi autor „Dwunastego ciała niebieskiego”, że metale owe były dla nich niezbędne. Bez nich, a przede wszystkim bez złota, życie na planecie, z której przybyli, było niemożliwe. Nie sposób powtórzyć tutaj wszystkich dowodów, jakie przytacza Sitchin na słuszność swoich poglądów. Dodaje on, iż z tekstów sumeryjskich i biblijnych niedwuznacznie wynika, że tereny skąd kosmici wydobywali złoto - to Południowa Afryka. Zacznijmy może od końca. Otóż współcześni archeolodzy znaleźli dowody na to, iż kopalnie złota w Południowej Afryce wykorzystywane były 35000, 41000, 50000, a nawet 100000 lat temu! Odkrycie to pozwoliło nawet doktorowi Kennethowi Oakley z Muzeum Historii Przyrody w Londynie stwierdzić dosłownie: „Rzuca to nowe światło na pochodzenie człowieka... Jest coraz prawdopodobniejsze, że Południowa Afryka była miejscem narodzin homo sapiens”. Ale to oczywiście jeszcze nie dowód, że to kosmici właśnie wydobywali tu przed dziesiątkami tysięcy lat złoto. (Chociaż bogiem a prawdą, kto mógłby w owych czasach metal ten wydobywać?). W tekstach sumeryjskich - twierdzi Sitchin - mowa jest o „krainie kopalń”, a nawet o „bogu kopalń”, a najstarsze teksty świadczą, że Sumerowie byli obyci z metalurgią, której znajomość zawdzięczali bogom. Bogowie ci - jak głoszą owe teksty - na długo przed pojawieniem się ludzi zajmowali się wydobywaniem metali z kopalń oraz metalurgią. Wśród różnych starożytnych nazw dawanych Południowej Afryce jest także Arali, co ma oznaczać „kraj, skąd pochodzi złoty metal”. Inanna (Isztar) - jedna z bogiń wymienianych w tekstach sumeryjskich, planuje udanie się na południową półkulę, gdzie „cenny metal pokryty jest ziemią” (znajduje się w ziemi). Specjalista od tekstów sumeryjskich H. Rodau pisze, że Arali było krajem, gdzie Bad Tibiria (drugi według ważności bóg-kosmita po Eridu) dokonywał stałych „operacji”. Na wielu rysunkach sumeryjskich widnieją wizerunki zwierząt, które nieznane były w Mezopotamii jak na przykład lampart czy zebra - a które żyły w Afryce. Jeden z bogów-kosmitów, Ea, był panem Ab Zu, dla którego to terminu piktograf pokazuje wykopany głęboko w ziemi dół, gdzie dociera się za pomocą szybu. Inaczej mówiąc Ea był panem eksploatacji minerałów. Sitchin przypomina podział Hezjoda na wiek złoty, srebrny, brązowy, heroiczny i żelazny. Wszystkie antyczne sekwencje akceptują tę sekwencję: „złoto-srebro-miedź-żelazo”. Wiek złoty według mitów panował wtedy, kiedy tylko bogowie byli na Ziemi, reszta epok przypada na okresy kiedy na Ziemi żyli ludzie i bogowie. Nie chciałbym zanudzać Czytelnika innymi jeszcze dowodami. (Wymieniona jest w Biblii kraina Ofir. Salomon sprowadzał stamtąd właśnie złoto. A Ofir znajdował się w Afryce, czyli inaczej mówiąc starożytni wiedzieli o kopalniach złota na tym kontynencie). W każdym razie wywód Sitchina jest przekonywający. Z tekstów sumeryjskich wynika - twierdzi autor „Dwunastego ciała niebieskiego”, że pierwsza ekipa kosmitów, którzy lądowali na naszej planecie, składała się z sześciuset członków w grupach po 50. Początkowo sądzili oni, że złoto uda im się otrzymać z wód oceanu. Ale te nadzieje okazały się płonne. Musieli więc uciec się do innej metody. Złoto i inne metale zaczęli wydobywać z głębokich kopalń, które nader często figurują na sumeryjskich piktografach. Ale praca w kopalniach, nawet dla kosmitów, była ciężka i pewnego dnia doszło do prawdziwej rewolty. Część kosmitów odmówiła dalszej pracy. Wówczas to na ojczystej ich planecie podjęto decyzję (dla nas nader brzemienną w skutki) „wyprodukowania”, stworzenia czegoś w rodzaju biorobotów, a właściwie niewolników, którzy by tę czarną robotę wzięli na swoje barki. Wszystkie te sprawy, twierdzi Zacharia Sitchin, opiewane są przez mity sumeryjskie, których treść uwieczniły tabliczki z biblioteki Assurbanipala w Niniwie. Sitchin podaje różne dramatyczne szczegóły tych
wydarzeń. Sądzę, że warto przyjrzeć się im bliżej. Nietrudno bowiem dostrzec w nich źródła mitologii greckiej, egipskiej czy hinduskiej. Mity sumeryjskie to coś w rodzaju prawzorów tych wszystkich opowieści, które składają się na wersję stworzenia świata i ludzi. Możliwe zresztą, że mity sumeryjskie też są echem jakichś przekazów, tylko jeszcze starszych... Zacharia Sitchin twierdzi, że z tabliczek wynika jakoby kosmici początkowo próbowali otrzymać taką niezbędną siłę roboczą wykorzystując żyjące wówczas na świecie istoty humanoidalne. Możliwe, że chodzi tutaj o neandertalczyków, ale to oczywiście tylko przypuszczenie. W każdym razie z eksperymentu tego zrezygnowano (twierdzi Sitchin), gdyż obawiano się, że może wymknąć się spod kontroli jego wykonawców. Tabliczki klinowe informują, że szukano innych rozwiązań. Aż wreszcie swoje zainteresowanie skierowali kosmici w stronę małp człekokształtnych. Postanowiono genetycznie przekształcić pewien rodzaj tych małp tak, aby stał się on zdolny do wykonywania tych prac, których nie mieli zamiaru wykonywać sami bogowie. Twierdzi Zacharia Sitchin, że próby te doprowadziły do powstania na Ziemi zupełnie nowego gatunku, na co dowodem służą teksty sumeryjskie. Innymi słowy teksty te, zdaniem autora, przynoszą pierwsze informacje o tych manipulacjach, które my dzisiaj określamy jako inżynierię genetyczną. Jak to się miało, według przekazów sumeryjskich, odbyć? Otóż jedna z tabliczek relacjonuje, jak to odpowiednio przygotowane jajo samicy małpy człekokształtnej zapłodnione zostało przez jednego z bogów-kosmitów imieniem Enki. Następnie jajo to umieszczono w łonie bogini-kosmitki Nimursag. Ale i tu pierwsze rezultaty przyniosły mnóstwo rozczarowań. Osobnicy zrodzeni dzięki takim zabiegom byli najczęściej bezpłodni, a poza tym charakteryzowali się wieloma wadami dziedzicznymi. Sitchin cytuje nawet te wady, sumiennie wyliczone na jednej z tabliczek, a więc: niemożność zatrzymania moczu, wady nerek i wątroby itp. Takich nienormalnych dzieci powiła nieszczęsna Nimursag – sześcioro. Ale już następne próby, widocznie udoskonalone, stały się pasmem samych sukcesów. Pierwszym, w pełni udanym osobnikiem był Adapa, którego wydała na świat bogini-kosmitka Ninki. Ten sukces spowodował, że rozpoczęto jak gdyby produkcję seryjną i pierwszą serię osobników udoskonalonych nazwano Adamu! Nie trzeba chyba dodawać, że Adamu to prawzór Adama z Biblii. Warto tu zresztą przypomnieć, że „Adam” według Starego Testamentu - to nie tylko imię pierwszego mężczyzny, ale pierwszej pary ludzi, co wskazuje na jeszcze większą zbieżność z mitologią sumeryjską. „Mężczyznę i niewiastę stworzył je i błogosławił im: i nazwał imię ich Adam...” (Genezis V,2 - tłum J. Wujka). I Adamu początkowo nie mogli się między sobą rozmnażać. Dopiero później udało się tę wadę usunąć. Istnieje, powiada Sitchin, rycina na kamieniu przedstawiająca seryjną produkcję Adamu. Na rycinie tej widać boginie czekające na sztuczne zapłodnienie (tego to już chyba na rysunku nie widać! - A.M.). W środku rycina pokazuje boga-inseminatora, a z drugiej strony widać cały szereg identycznych istot ludzkich Adamu. Istnieje też rycina ukazująca boginię-kosmitkę Ninki, trzymającą na kolanach swoje dziecko pierwszego autentycznego człowieka. Całą tę relację przekazuję, rzecz jasna, na odpowiedzialność Sitchina. Od siebie chcę tylko dodać, że w IV rozdziale Genezis dwukrotnie mowa jest o podobnej interwencji bogów. „Adam potem poznał żonę swoją Hewę, która poczęła i porodziła Kaina, mówiąc: Otrzymałam człowieka (!) przez Boga” (Genezis IV, 1 - tłum. Wujka). „Poznał też jeszcze Adam żonę swoję i porodziła syna i nazwała imię jego Seth, mówiąc: Położył mi Bóg plemię inne, miasto Abela, którego zabił Kain”. (Genezis IV, 25 - tłum J. Wujka). Pisze autor „Dwunastego ciała niebieskiego”: „Wszystko to nie jest moim wymysłem. To rzeczywistość, którą odczytać można z tabliczek. Zarówno pierwsze doświadczenia genetyczne, jak też nieudane próby, aż do momentu, kiedy powstał człowiek naszego gatunku - wszystko to zostało dokładnie przedstawione w rysunkach i tekstach. Ciało, jak i umysł człowieka zostały stworzone na podstawie ciała i umysłu bogów (dokładnie tak, jak to jest podane w Starym Testamencie). Przyczyna stworzenia człowieka jest jasna: bogowie-kosmici potrzebowali niezbędnej do pracy w kopalniach siły roboczej. Jest to może sformułowane w sposób twardy, ale zgodny z tym, co odczytać można z tabliczek. Sumeryjska mitologia, a właściwie uwiecznione pismem klinowym teksty, mówiące o „historii stworzenia”, pozwalają uzupełnić wszystkie brakujące ogniwa czy elementy biblijnej historii o raju. Mit sumeryjski opowiada szczegółowo o stosunkach między ludźmi i bogami, o stosunkach, które, jak wiemy z Biblii skończyły się katastrofą i karą w postaci potopu. Prawdopodobnie owe bliskie stosunki, o których przecież wspomina i Stary Testament (Genezis VI,4-6), nie były po myśli ośrodków dyspozycyjnych, które skierowały kosmitów na naszą planetę. Zresztą fakt ten znajduje swoje odbicie nie tylko w micie sumeryjskim.
Tyle, jeśli idzie o relację ze „stworzenia człowieka”, dowiedzieć się można z tabliczek odnalezionych w Niniwie i Nippur. Tak właśnie a nie inaczej rozpocząć się miała przygoda gatunku homo sapiens na Ziemi. Z tej relacji Sitchina wynikają dwa zasadnicze wnioski. Po pierwsze, że mitologia sumeryjska stanowi źródło dla pierwszych rozdziałów Starego Testamentu, a po drugie, że początków naszego gatunku należy szukać w doświadczeniach genetycznych, niezależnie od tego, jak owe manipulacje z punktu widzenia naukowego nazwiemy. Możliwe, że jest to szokujące, ale dla czytelników literatury paleoastronautycznej nie powinno stanowić takiej rewelacji. Przecież podobne hipotezy były już wielokrotnie rzucane. Pisałem o tym w mojej poprzedniej książce. I oto, jeśli wierzyć interpretacji Sitchina, mitologia Sumerów hipotezy te potwierdza. Inaczej mówiąc, teksty z tabliczek klinowych odczytane w świetle współczesnej wiedzy pozwalają z mniejszą rezerwą potraktować hipotezy takich uczonych, jak Zajcew czy Agrest (hipotezy przejęte przez Erika Daenikena) zakładające, że pojawienie się gatunku ludzkiego wiąże się z interwencją kosmiczną w losy naszej planety. Bogowie-kosmici. Kosmici-bogowie. „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”. Tak głosi pierwszy werset Starego Testamentu. Przypominam tylko, jak przypomniałem to w poprzedniej mojej książce, że „Bóg” w oryginale biblijnym użyty jest w liczbie mnogiej. „Nie ma właściwie dzisiaj człowieka wykształconego, który by nie wiedział, że tekst powinien brzmieć: Na początku bogowie stworzyli niebo i ziemię albo bogowie stworzył niebo i ziemię”. Tak pisał przeszło dwa i pół wieku temu Wolter. Dociekanie prawdy naukowej przebiega drogami skomplikowanymi. W wielu zasadniczych dla człowieka dziedzinach, odkrycie tej prawdy wiąże się z utratą niemałej części dobrego samopoczucia. Tak było przecież z odkryciem Kopernika, które zdegradowało siedzibę człowieka - Ziemię - do podrzędnej roli w systemie Wszechświata. Przez tysiące lat człowiek uważał się za dzieło boskie. Okazuje się - a nie ma powodu, by rewelacjom Sitchina nie wierzyć, tym bardziej że ostatecznie nietrudno je zweryfikować - iż jest jedynie stworzeniem powołanym do życia dla wykonania czarnej roboty, stworzeniem, które zrobiło karierę. Owocem manipulowania komórkami płciowymi przez tych, którzy byli równi bogom, posiadłszy umiejętności, jakich człowiek przez tysiące lat nawet nie podejrzewał. Miejmy nadzieję, że podobne umiejętności staną się i naszym udziałem... Cywilizacja sumeryjska Jak widzimy, ta część mitologii sumeryjskiej, która została dotychczas omówiona, nasuwa różnorakie myśli i skojarzenia. Jeszcze do owej mitologii wrócimy. Na razie nieco miejsca i czasu poświęcić warto sumeryjskiej cywilizacji - takiej, jaką się ona nam przedstawia w świetle tekstów tabliczek klinowych, jak też w świetle tego, co ujawniły światu wykopaliska na terenach południowej Mezopotamii. Jak się okazuje, Stary Testament kilkakrotnie wspomina o Sumerze. Niestety, z żalem stwierdza to Sitchin, nader rzadko traktuje się Biblię, jako źródło autentycznej wiedzy o dawnych dziejach Zachodniej Azji. W Biblii (Genezis X i XI) mowa jest o kraju Synear (Szinar, Sennaar). Chodzi tu właśnie o Sumer. Autor „Dwunastego ciała niebieskiego” twierdzi, że dosłownie nazwa ta oznacza „kraj strażników”. Strażnicy! Ileż to razy nazwa ta przewijała się przez rozważania mniej czy bardziej związane z problematyką paleoastronautyczną. Przypomnijmy, że Egipcjanie nazywali swoich bogów - strażnikami czy też dozorcami „Neteru”. Podobnie, jak wiele ludów indoeuropejskich. Również w „Księdze Enocha” mowa jest o strażnikach, którzy się zbuntowali i zostali później srogo za to ukarani. W świetle tego, co zostało tu powiedziane jeśli idzie o treść mitów sumeryjskich, nazwa „strażnicy” w odniesieniu do tych, którzy mieli pilnować pierwszych niewolników z gatunku homo sapiens i dozorować ich pracę - nie powinna dziwić. A skoro już mowa o „Księdze Enocha”, to warto tu przypomnieć, że wymieniając owych „synów bożych” (tak jak w Genezis VI,2) „strażników” czy nawet „świętych strażników” apokryf ten podaje, że było ich dwustu i dzieje ich, jako żywo przypominają perypetie kosmitów z mitów sumeryjskich. Obydwie te relacje nie tylko wskazują na wspólne źródło (którym mogła być relacja z jakichś autentycznych wydarzeń), ale się wręcz uzupełniają. Tak na przykład „Księga Enocha” podaje, że owych dwustu strażników bożych dzieliło się na dziesiątki. Apokryf wymienia nawet imiona wszystkich dziesiętników. W każdym razie wynika z legendy, że owi kosmici-bogowie, którzy według mitu sumeryjskiego stworzyli człowieka, stali się później w dziejach Sumeru siewcami kultury i cywilizacji. Oto, co pisze na ten temat Sitchin: „Kiedy się mówi o postępie w życiu ludzkich społeczeństw, rozumie się to zjawisko w sensie
ewolucyjnym, jako stopniowy rozwój. Natomiast jeśli idzie o Sumer, wszystkich uczonych zastanawia fakt, że cywilizacja pojawiła się tu nagle, nieoczekiwanie, jak gdyby powstała z niczego”. Przypomnijniy, że ten nagły rozwój Sumeru był u podstaw rozważań Carla Sagana i był dla niego dowodem interwencji przedstawicieli jakiejś cywilizacji pozaziemskiej. Spróbujmy tylko, jako tytuły rozdziałów do wypełnienia przykładami, wymienić to wszystko, czym się ta nagle powstała cywilizacja charakteryzowała: duże miasta, olbrzymie, bogate i wspaniale świątynie i pałace, budowa okrętów i urządzeń nawadniających, metalurgia, matematyka niezwykle rozwinięta, zadziwiające osiągnięcia medyczne - oto co prawie od pierwszej chwili jego powstania (to jest w pierwszej połowie czwartego tysiąclecia przed naszą erą) charakteryzuje to społeczeństwo. A dodajmy do tego, zwracając na to szczególną uwagę, nagły rozkwit pisma, dzięki któremu tyle dzisiaj o Sumerze powiedzieć potrafimy. Wydaje się, jak gdyby wszystkie elementy tego, co uważamy za kulturę - początek swój miały w Sumerze. Nieprzypadkowo pierwsza, poświęcona Sumerom obszerna książka, która pojawiła się na Zachodzie i która w całym świecie wywołała sensację, nosiła tytuł: „Historia zaczęła się w Sumerze” (N.S. Kramer). W książce Sitchina znaleźć można mnóstwo przykładów ilustrujących owo niezwykłe zjawisko, jakim była powstała przed 50-60 wiekami cywilizacja sumeryjska. Przykładom tym towarzyszą ilustracje naprawdę niezwykłe. Oto, na przykład, rysunek sumeryjski ukazuje damę ubraną w sposób elegancki i niemal współczesny (fot. 47). Obok pokazana jest fiyzura owej damy. Jako żywo przypomina fryzurę moich babć. Na rysunku obok (fot. 48) widzimy człowieka leżącego i poddającego się działaniu (leczniczemu?) jakichś promieni. Twarz ma przykrytą maską (ochronna?). Pisze Sitchin: „Nie tylko wysoki stopień rozwoju kulturalnego Sumeru wzbudza w nas podziw, ale także fakt, że czujemy się bardzo bliscy tej kulturze. Nie wydaje nam się, by była to jakaś cywilizacja obca. Jest ona częścią naszej i odwrotnie. Wynika to z takich jej elementów, jak na przykład sztuka... gotowania. W sumeryjskich tekstach wymieniane są potrawy, które i dzisiaj stanowiłyby dumę sztuki kulinarnej”. W odnalezionych tekstach zawarte są myśli o małżeństwie, o opiece nad dzieckiem, a nawet teksty kołysanek. Notabene, ulubionym napojem Sumerów było piwo... Ale już zupełnie niezwykła jest wiedza Sumerów w dziedzinie astronomii. Nawet na tle tak rozwiniętej cywilizacji wiadomości Sumerów w dziedzinie astronomii wybijają się nie tylko ponad miarę, ale ponad wszelkie wyobrażenia. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że znane były Sumerom wszystkie podstawowe wiadomości w tej dziedzinie wiedzy. Znali oni budowę naszego Układu Słonecznego, znali kształt kuli ziemskiej. Posiadali wiedzę o podziale koła na 360 stopni, podzielili niebo na dwanaście znaków Zodiaku. To oni pierwsi podzielili dzień na 86 400 sekund, to jest na 24 godziny złożone z 60 minut dzielących się na 60 sekund. Wszystko to znaleźć można w tekstach traktujących o wiedzy astronomicznej. To oczywiście Kopernik przekonał ludzkość o tym, że Ziemia obraca się wokół Słońca. Tak, tylko że Kopernik przypomniał to, co zostało zapomniane, a co wiedzieli pięć i pół tysiąca lat temu Sumerowie. (Tak zresztą, jak od dawna wiedzą o tym Dogonowie). Znalezione teksty i rysunki dowodzą tego bez żadnej wątpliwości. Powiedzieliśmy, że Sumerowie znali dokładnie budowę naszego Układu Słonecznego. Należy to rozumieć dosłownie. Nie tylko znali oni rozmieszczenie wszystkich planet wokół naszej gwiazdy, ale także okresy ich obrotów i koniunkcji. Wszystkich planet? Tak. To znaczy i tych niewidocznych gołym okiem. A przecież Uran został odkryty dopiero w 1782 roku, Neptun w 1846, a Pluton zaledwie w 1930! W jaki sposób mogli o nich wiedzieć Sumerowie, skoro nie mieli do swojej dyspozycji żadnych instrumentów, żadnych aparatów, które pozwoliłyby im dostrzec wszystkie te planety? Na zadane tutaj, narzucające się przecież każdemu pytanie żaden uczony nie dał dotychczas odpowiedzi. A ma ono dla dziejów naszej cywilizacji podstawowe znaczenie. Niektórzy historycy nauki próbują tę zagadkę wyjaśnić uznając, że rozwój astronomii w Sumerze był rezultatem niezwykłego poziomu matematyki, która ostatecznie nie wymaga specjalnych instrumentów czy narzędzi. Myślę, że wyjaśnienie takie ma charakter wyraźnie wymijający. Szczególnie na tle tego, co było dotychczas powiedziane i co będzie jeszcze powiedziane. Bowiem to dopiero początek sumeryjskich zagadek astronomicznych. Sumerowie uważali, że nasz system słoneczny składa się z dwunastu ciał niebieskich. W skład tych dwunastu ciał wchodziły: Słońce, Księżyc, dziewięć planet, które znamy, oraz planeta dziesiąta. Dziesiąta? Tak. Sumerowie twierdzili, że w systemie słonecznym istnieje planeta dziesiąta. Przy czym istniejąca planeta zastąpiła tę, która krążyła wokół Słońca przed milionami lat i którą zniszczył kataklizm kosmiczny. Owa dziesiąta planeta czy dwunaste ciało niebieskie naszego systemu słonecznego to podstawowy element astronomii sumeryjskiej i dlatego poświęcimy mu nieco więcej miejsca, tym bardziej że wiąże się on ściśle z
tym wszystkim, o czym dotychczas była mowa. Dziesiątą planetą była początkowo ta, której orbita przebiegała niegdyś między Marsem a Jowiszem. Sumerzy nazywali ją Tiamat, a Grecy - Faetonem. Planeta owa miała mieć dokładnie tę samą orbitę, którą posiada dzisiaj asteroida Ceres między orbitami Marsa i Jowisza. To znaczy, że czas jej obrotu wokół Słońca wynosił 1682 dni i że przecinała orbitę Marsa co 1162 dni, a Jowisza co 2748 dni. Zanim dalej rozwiniemy poglądy Sumerów na budowę naszego systemu słonecznego chcę jeszcze raz przypomnieć, że te dwanaście ciał niebieskich było dla Sumerów jednocześnie bogami. Słońce, jako ośrodek całego systemu nosiło nazwę Apsu (znaczyło to „Ten co istniał zawsze”). Planeta Merkury nosiła nazwę Mumu, Wenus Lahamu, Ziemia Ti, Księżyc - Kingu, Mars - Lamu, Jowisz - Kishar, Saiuni - Anshar, Uran Anu, Neptun - Ea, Pluton - Gaga oraz Tiamat. Warto może przy tej okazji zaznaczyć, że liczbę dwanaście odnajdujemy jako liczbę magiczną w wielu innych mitologiach, systemach religijnych i obyczajowych. (12 plemion Izraela, 12 kamieni w napierśniku Wielkiego Kapłana, 12 znaków Zodiaku, 12 apostołów, 12 miesięcy w roku). Sitchin uważa, że we wszystkich tych przepadkach jest to wpływ mitologii sumeryjskiej z jej dwunastoma bogami*. Podkreślam, że wszystkie te informacje dotyczące światopoglądu kosmicznego Sumerów zaczerpnięte są z tabliczek klinowych odkrytych w Niniwie i Nippur. Ale tę informację nalży chyba bardziej uściślić. Otóż w glinianej bibliotece Assurbanipala znaleziono tekst poematu noszącego tytuł „Enuma elisz”. Poemat ten był w Mezopotamii bardzo znany, a niektórzy uczeni uważają, że treścią jego są fantastyczne bajki, względnie pozbawione wartości historycznej legendy. Okazuje się jednak, jak to udowadnia Sitchin, że nie chodzi tu o jakaś mityczną opowieść, ale o poemat par excellence, jak dzisiaj powiedzielibyśmy popularnonaukowy, przeznaczony dla szerokiego kręgu odbiorców. Jak w przyzwoitej pracy popularnonaukowej jest tutaj punkt za punktem omówiona historia naszego Układu Słonecznego oraz charakterystyka każdej z planet z osobna. Ciekawą jest rzeczą, jaką kolejną liczbą oznaczona jest nasza Ziemia? Dzisiaj każdy mało nawet interesujący się astronomią, odpowiedziałby, że Ziemia jest trzecią planetą naszego systemu. Dlaczego trzecią? Dlatego, że licząc od Słońca, czyli od środka systemu, pierwszą jest Merkury, drugą planetą jest Wenus, a trzecią Ziemia. Natomiast dla Sumerów Ziemia nie jest trzecią, lecz siódmą planetą. Dlaczego siódmą? Otóż dlatego, że liczyli oni, albo właściwiej powiedziawszy - nauczono ich liczyć nie od środka, ale od zewnątrz Układu Słonecznego. A od zewnątrz licząc, począwszy od Plutona, jest faktycznie nasz glob planetą siódmą. Czy mogli Sumerowie sami wymyślić podobną kolejność, skoro nie mieli żadnej, ale to żadnej możliwości, by przynajmniej trzy z tych planet (Pluton, Neptun, Uran) zobaczyć? Nie, Sumerowie tego wymyślić nie mogli. (Dodajmy zresztą, że kiedy Botta i Layard odkrywali biblioteki złożone z glinianych tabliczek, Neptun i Pluton nie były znane). Od zewnątrz kolejność planet systemu słonecznego określić mogli tylko ci, którzy pojawili się tu przybywszy z głębi kosmosu. Dla nich ta kolejność planet była ewidentna, tym bardziej że o owych zewnętrznych planetach mogli wiedzieć nie tylko z teorii ale jak najbardziej - z praktyki. Oni o nich nie tylko wiedzieli; oni je widzieli. Jeśli uwzględnić wspomnianą planetę Tiamat, to Ziemia, rzecz jasna, byłaby planetą nie siódmą w kolejności lecz ósmą. Ale „Enuma elisz” takiego błędu nie popełnia. W poemacie tym dzieje naszego systemu słonecznego są tak dokładne, jak gdyby nieznany autor tego dziełka miał możność dokładnego ich prześledzenia. Kiedy kosmici-bogowie pojawili się na Ziemi, planeta Tiamat już nie istniała. Na wiele milionów lat wcześniej pojawiło się w naszym systemie słonecznym nowe ciało niebieskie. To nowe ciało niebieskie nazywane było przez Sumerów Nibiru, a później przez Babilończyków - Marduk. Poemat „Enuma elisz” w słowach pełnych dramatycznego napięcia opisuje, jak to Marduk przyciągnięty został siłami grawitacyjnymi * W cytowanej już książce Kazimierza Kumanieckiego „Historia kultury starożytnej Grecji i Rzymu” znaleźć można liczne przykłady świadczące o tym, że niejako w spadku po Sumerach magiczny charakter liczby dwanaście przejęło wiele kultur z kręgu Morza Śródziemnego. I tak w XII wieku p.n.e. założony zostaje przez kolonistów jońskich związek dwunastu miast. Później powstaje Synojkimos ateński - połączenie 12 gmin wiejskich w jedno miasto państwo. Homer opisuje w Odysei dwór króla Feaków - Alkinoosa, który, jak większość ówczesnych królów rządził wspólnie z dwunastoma basileusami. U Etrusków „kolegium przyboczne” najwyższego boga złożone było z dwunastu bóstw. Symbolem władzy króla w Rzymie było dwunastu liktorów, a później symbolem władzy dyktatora - 24 liktorów. W 449 r. p.n.e. wprowadzono w Rzymie prawo XII tablic. W roku zaś 227 wprowadzono w Rzymie kult 12 wielkich bogów. Dodać jeszcze warto, że Biblia (Pięcioksiąg) przetłumaczona została na grecki przez 72 (12X6) tłumaczy (III w. p.n.e.) Tłumaczenie to nazwane zostało Septuagintą.
zewnętrznych planet naszego systemu słonecznego. Na linii orbity tego nowego w naszym układzie ciała niebieskiego znalazła się planeta Tiamat. I nastąpiło to, co prawdopodobnie w kosmosie zachodzi często: obydwa ciała niebieskie zderzyły się z sobą. Na skutek tej kolizji planeta Tiamat została, rzec można, rozbita w proch i pył, jej resztki rozleciały się w różne strony. Pewna ich ilość utworzyła ów pas asteroidów znajdujący się dzisiaj między Marsem a Jowiszem. Inne resztki obrały bardziej skomplikowane orbity, ale żadnej nie udało się uwolnić całkowicie spod sił grawitacyjnych Słońca. Z tekstu „Enuma elisz” wynika, że jedną z części dawnej Tiamat jest także nasz Księżyc. A co się stało z owym przybyszem w naszym systemie? Otóż potężny Marduk, planeta o wiele większa od Tiamat, wyszła z tego zderzenia bez specjalnych strat. Z szybkością zmniejszoną przez zderzenie Marduk przebiegł mimo Marsa, Ziemi, Wenus, Merkurego, powodując na tych planetach liczne katastrofy żywiołowe. Zmniejszona szybkość nowego ciała niebieskiego nie pozwoliła mu już wyzwolić się spod sił grawitacyjnych naszego Układu Słonecznego. Pozostało więc ono wewnątrz tego systemu, jako dwunaste ciało niebieskie, albo dziesiąta planeta w miejscu rozbitej planety Tiamat. (Nie na jej orbicie, rzecz jasna). Marduk jest owym dwunastym ciałem niebieskim, które figuruje w tytule książki Zacharii Sitchina. Dowody rzeczowe Wszystko to, co zostało tu powiedziane, Zacharia Sitchin znalazł w poemacie „Enuma elisz”. Nasuwa się tu kilka pytań. Po pierwsze - w jakiej mierze światopogląd kosmiczny Sumerów odpowiada temu, co o naszym systemie słonecznym i o jego dziejach wie współczesna nauka? Po drugie - czy oprócz tekstu „Enuma elisz” istnieją jakieś inne dowody na to, że Sumerowie posiadali tak niezwykłą wiedzę astronomiczną, jak staraliśmy się to przedstawić i że tak właśnie, a nie inaczej kreślili sobie obraz naszego układu? Bowiem istnieje przecież problem interpretacji i łatwo mógłby ktoś zarzucić Sitchinowi, że odczytał stare teksty tak, jak mu to było wygodnie, to znaczy, by uzasadnić istnienie w naszym układzie planety, o której nikt nic nie wie i której nikt nigdy nie widział. Na pierwsze pytanie odpowiedzieć w zasadzie nietrudno. Gdyby uczeni cokolwiek wiedzieli na temat planety Marduk - Nibiru, od dawna uczylibyśmy się w szkołach, że liczba planet w naszym systemie wynosi nie dziewięć, ale dziesięć. Czy jest w ogóle możliwe, aby w naszym układzie istniała planeta, która pozostała dotychczas w ukryciu? Otóż jest to rzecz możliwa. Nie zapominajmy że Pluton odkryty został zaledwie pięćdziesiąt lat temu. Ale gdyby podobne pytanie zadać Sumerom, odpowiedź ich byłaby bardzo dokładna i konkretna: dziesiątej planety a zarazem dwunastego ciała niebieskiego nie widać na naszym niebie z prostej przyczyny: orbita tej planety jest bowiem niesłychanie wydłużona - tak właśnie, jak to widać na załączonym rysunku. Orbita Marduka - twierdzi Sitchin, opierając się na materiałach sumeryjskich - przypomina orbity wielu komet. Nie zapominajmy, że niektóre z nich na jedno okrążenie Słońca „potrzebują” dziesiątków tysięcy lat. Natomiast orbita Marduka tworzy wydłużoną elipsę, a jednego okrążenia Słońca planeta dokonuje według danych sumeryjskich w ciągu 3600 lat. Oznacza to także, że co 3600 mniej więcej lat powinna planeta Marduk zbliżać się do Ziemi i z Ziemi powinna być widoczna. Jak twierdzą Sumerowie - nawet i za dnia, w postaci jasno świecącego ciała niebieskiego. Planeta Marduk - Nibiru nosiła u Sumerów jeszcze jedną nazwę, a mianowicie określano ją jako planetę Krzyża. W związku z tym, w astronomicznych tekstach sumeryjskich jej symbolem jest krzyż, często ozdobiony dwoma skrzydłami. Na ilustracji z czasów sumeryjskich widzimy krzyż symbolizujący planetę i towarzyszący siewcom podczas ich pracy (fot.49). Do postawionego uprzednio pytania, co sądzi współczesna nauka o tekstach sumeryjskich, zawierających tak niekonwencjonalne informacje o naszym Układzie Słonecznym, powrócę pod koniec niniejszego rozdziału. Drugie pytanie, jakie uprzednio zadałem, dotyczyło innych jeszcze, oprócz tekstu „Enuma elisz” dowodów na to, że astronomiczna wiedza Sumerów stała na tak niezwykłym poziomie, iż w niektórych dziedzinach nie ustępowała naszej wiedzy. Zacharia Sitchin szukał takich dowodów i znalazł jeden, mogący przekonać największego nawet niedowiarka. Jest to dowód zaopatrzony symbolem Vat/243. Znajduje się w bliskowschodnim dziale Państwowego Muzeum w Berlinie wraz z innymi znaleziskami pochodzącymi z Mezopotamii. Symbolem Vat/243 zaopatrzona jest sumeryjska pieczęć cylindryczna. Cóż to takiego owa pieczęć cylindryczna? Tego typu pieczęcie zostały wynalezione i były używane przez Sumerów. Otrzymywano je w ten sposób, że twardemu kamieniowi nadawano kształt cylindiyczny,
następnie ryto na nim według zasady lustrzanej odwrotności jakiś napis, albo napis i rysunek. Jest to w pewnym sensie zasada stosowana we współczesnych maszynach rotacyjnych, do druku, powiedzmy, gazet. Z tą różnicą, że zamiast papieru używali Sumerowie wilgotnej gliny. Glina schła, stawała się twarda, utrwalając w ten sposób rysunek z pieczęci. Na fotografii 50 widzimy odbicie pieczęci cylindrycznej z muzeum berlińskiego. Warto się ilustracji tej przyjrzeć bliżej. Już sama scena, jaką przedstawia, jest ciekawa. Widzimy na niej bogów wręczających rolnikom pług. Ale nas specjalnie interesuje fragment rysunku znajdujący się z lewej strony, w górnej jego części. Cóż ten fragment przedstawia? Ni mniej, ni więcej, tylko schemat naszego systemu słonecznego. Schemat układu planet, jaki jest nam dzisiaj powszechnie znany (ryc. 17 i 18). Frapujący to dowód. Sądzę, że przekonać powinien i tych, którzy moje dotychczasowe wywody (a raczej wywody Sitchina) przyjmowali ze zrozumiałym sceptycyzmem. Na schematycznym powiększeniu tego fragmentu pieczęci widać, że Sumerowie 5-6 tysięcy lat temu wiedzieli, iż Słońce, a nie Ziemia stanowi centrum naszego układu. Zwracam przy okazji uwagę, że na rysunku tym Słońce jest odpowiednio większe od innych znajdujących się wokół niego ciał niebieskich. Ale co ważniejsze, na rysunku widać wszystkie znane nam dzisiaj planety, a wśród nich te, o których wiemy dzięki bardzo skomplikowanym instrumentom. Przy czym prawie wszystkie planety ustawione są tak, jak gdyby wyrysował je dzisiaj astronom-specjalista. Prawie! Bowiem, po pierwsze: planeta Pluton znajduje się na rysunku sumeryjskim między Saturnem a Uranem, a po drugie tam, gdzie na naszym schemacie widnieje luka (albo inaczej mówiąc tam, gdzie przebiega pas asteroidów) czyli między Jowiszem a Marsem, schemat sumeryjski odnotowuje obecność jakiejś planety. Mogłaby to być planeta Tiamat, gdybyśmy nie wiedzieli, że wtedy, kiedy schemat ten powstawał, owa planeta już nie istniała. Tym nieznanym nam dzisiaj ciałem niebieskim jest właśnie - twierdzi Sitchin - owa dziesiąta („dwunasta”) planeta, Marduk-Nibiru.
ryc. 17. Schemat systemu słonecznego z cylindrycznej pieczęci sumeryjskiej, której fotografia znajduje się we wkładce zdjęciowej (fot. 50). Na niniejszym powiększonym schemacie widać wszystkie planety naszego systemu słonecznego oraz - między Marsem a Jupiterem - planetę, której nie znamy.
Skoro więc poza tymi dwiema różnicami, cały schemat na rysunku sumeryjskim odpowiada współczesnej wiedzy o budowie naszego układu planetarnego i wobec tego, że nie mamy wątpliwości, iż na pieczęci sumeryjskiej sprzed pięćdziesięciu co najmniej wieków został wyryty taki właśnie schemat naszego systemu, nie można uznać za czystym przypadek czy za omyłkę faktu umieszczenia między Jowiszem a Marsem planety, o której nic nie wiemy. Oczywiście mogli się Sumerowie mylić, mogli mieć tutaj fałszywe wyobrażenie o istnieniu jakiejś dodatkowej planety. Skoro jednak, jeśli idzie o pozostałe planety (ktorych nigdy nie widzieli!) wiedza ich jest tak pełna, czyż nie należałoby okazać większego zaufania również do tego elementu tej wiedzy, który dotyczy nie znanej nam planety w Układzie Słonecznym? Zresztą nie oszukujmy się, przecież cała ta wiedza nie mogła być zdobyta przez Sumerów. Ona im została przekazana.
ryc. 18. Schemat naszego systemu słonecznego według dzisiejszej wiedzy.
Nieprawdopodobne liczby Zanim nieco więcej powiemy o owej nie znanej nam planecie Marduk, która widnieje na schemacie pieczęci sumeryjskiej Vat/243, powróćmy do dowodów świadczących o innych jeszcze elementach nadzwyczajnej wiedzy, którą posiedli Sumerowie. Pozwoli nam to lepiej uzmysłowić sobie niezwykłą dysproporcję między poziomem rozwoju technicznego i cywilizacyjnego tego ludu (poziomem przewyższającym i tak poziom innych współczesnych społeczeństw) który, jak to wszyscy podkreślają, nagle pojawia się na arenie dziejów, a zasobami jego wiedzy czysto teoretycznej, którą nam i dzisiaj trudno sobie wyobrazić. Będę teraz omawiał sprawy może nieco trudniejsze, które w miarę moich możliwości postaram się wyjaśnić. Na pewno większość Czytelników tych uwag zna, względnie pamięta słynną książkę C.W.Cerama „Bogowie, groby, uczeni”. Książka ta ukazała się w Polsce w roku 1958 i stała się początkiem pięknej „ceramowskiej” serii PIW. Otóż na stronie 358 polskiego wydania tej książki znajduje się następujący fragment: „Matematyka babilońska opierała się na sumeryjskim sześćdziesiętnym systemie liczenia, połączonym przez Semitów z systemem dziesiętnym. Powstałą z tego skrzyżowania uciążliwość liczenia usunęły tablice rachunkowe - antyczne suwaki rachunkowe. Jednakowoż posługując się tym swoistym systemem liczenia doszli Babilończycy do wartości liczbowych, zdumiewających rzędów wielkości. Dla Greków, którym w dziedzinie matematyki i astronomii mamy tak wiele do zawdzięczenia, już z liczbą 10 000 łączyło się pojęcie „nieobliczalnie wielkiego mnóstwa”. (...) Tymczasem jedna z tabliczek klinowych odkopanych we wzgórzu Kujundżyk zawiera szereg matematyczny, którego rezultat końcowy wyrażony w naszym systemie liczbowym daje liczbę 195 955 200 000 000, a więc liczbę rzędu, jakim nie operowano jeszcze w czasach Kartezjusza i Leibnitza”. Tyle Ceram i przypuszczam, że nikt z Czytelników tej książki nie okazał większego zainteresowania niezwykłą liczbą wyrażającą się w piętnastu cyfrach. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że liczbę tę przejęli Babilończycy w spadku po Sumerach. Może uspokoi Czytelników książki Cerama fakt, że liczbą tą w ogóle niewielu uczonych okazało zainteresowanie (mimo iż jest znana od kilkudziesięciu lat), a i ci, którzy się nią zainteresowali, nie potrafili rozwiązać zagadki, jaką sobą przedstawia. Liczba ta to więcej, niż odległość Ziemi od Słońca wyrażona - gdyby jakiemuś zbzikowanemu hobbyście wpadło to do głowy - w milimetrach... Niemniej coś musiała ona oznaczać. Tabliczka z Niniwy, na której zanotowano tę liczbę, zawędrowałaby może do archiwum (wcale zresztą bogatego) niewytłumaczalnych i niezrozumiałych spraw z dawnej przeszłości, gdyby nie dociekliwość Maurice Chatelaina, którego sylwetkę przedstawiłem na początku tego rozdziału. A właściwie jego dociekliwość i perfekcja maszyn matematycznych. Pisze Maurice Chatelain w „Nasi przodkowie przybyli z kosmosu”:
„Pewnego dnia przypomniałem sobie, że Sumerowie, poprzednicy Babilończyków i Asyryjczyków, przez których zostali pochłonięci, używali rachunku sześćdziesiętnego, to znaczy opartego na wielokrotnościach liczby 60... Domyśliłem się więc, że owa tajemnicza liczba z Niniwy (to znaczy z tabliczki znalezionej w ruinach Niniwy - A.M.) była prawdopodobnie niezwykle długim okresem wyrażonym w sekundach! Zaraz też obliczyłem, że liczba ta przedstawia dokładnie 2268 milionów dni składających się z 86 400 sekund każdy. To był dobry początek, ale to mi jeszcze niczego nie mówiło o motywach obliczenia tak długiego okresu wynoszącego ponad 6 milionów lat, okresu dłuższego, niż czas istnienia gatunku ludzkiego na Ziemi. Na szczęście przypomniałem sobie, że Sumerowie znali między innymi zajwisko nazywane obecnie w nauce precesją równonocy, które powoduje, że oś rotacji Ziemi obraca się wokół bieguna ekliptyki w ciągu 9 450 000 dni, inaczej mówiąc - około 26 000 lat”. Zanim pójdziemy za tokiem rozważania Chatelaina musimy wyjaśnić chyba kilka podstawowych pojęć. Zacznijmy od tego, co jest najłatwiejsze do wyjaśnienia. To znaczy od pojęcia równonocy. Jest to chwila, gdy Słońce znajduje się w jednym z dwóch punktów (punkty równonocy) przecięcia ekliptyki z równikiem niebieskim - długość dnia równa się wówczas długości nocy. Ma to miejsce, jak wiadomo, 21 marca i 21 września. (Przy okazji przypomnijmy, że ekliptyka jest to wielkie koło na sklepieniu niebieskim, według którego obserwuje się pozorny bieg Słońca w ciągu roku, czyli innymi słowy, rzut drogi Ziemi dookoła Słońca na pozorne sklepienie niebieskie). Chatelain powiada, że Sumerowie znali zjawisko precesji równonocy. Co oznacza ten termin? Otóż zjawisko precesji zachodzi w przypadku każdej wirującej szybko bryły, której oś obrotu pod wpływem sił zewnętrznych porusza się z kolei wokół określonego kierunku w nieruchomym układzie odniesienia. Bywa precesja regularna (ta nas tutaj nie interesuje) i precesja nutacyjna. Precesja nutacyjna zachodzi właśnie w wypadku ruchu Ziemi, która oprócz tego, że wiruje, porusza się - na co wpływają zarówno Słońce, jak i Księżyc. Precesja nutacyjna polega na tym, że koniec osi stożka (bo tworzy się wówczas stożek precesji) zatacza nie krąg (jak w wypadku precesji regularnej), lecz linię cykloidalną. Zjawisko precesji równonocy powoduje, że oś rotacji Ziemi wokół bieguna ekliptyki dokonuje pełnego obrotu (przesuwając się wciąż bardzo nieznacznie od wschodu do zachodu) w ciągu prawie 26 000 lat. Okres ten nosi nazwę roku platońskiego. Ściśle mówiąc trwa on 9 450 000 dni. I okazuje się, że owa liczba 2 268 milionów dni - to dokładnie 240 cykli roku platońskiego. Inaczej mówiąc Sumerowie wyliczyli sobie owych 240 cykli roku platońskiego nie w dobach czy latach, ale w sekundach! Przyzna więc każdy, że podobne obliczenia świadczą o głębokiej znajomości zjawisk astronomicznych, o niemałej wiedzy. Ale to dopiero początek rewelacji związanych z ową piętnastocyfrową liczbą z Niniwy. Maurice Chatelain bowiem poszedł dalej odkrytym przez siebie tropem. Zaczął się mianowicie zastanawiać, czy owa piętnastocyfrowa liczba nie jest czasem ową wielką stałą (konstantą) systemu słonecznego, której poszukiwali i alchemicy i astrologowie i astronomowie od dwóch tysięcy lat. Gdyby owa liczba odkryta na tabliczce w Niniwie miała być ową wielką stałą systemu słonecznego, to powinna być dokładną (okrągłą!) wielokrotnością każdego okresu obrotu i koniunkcji (za chwilę to wyjaśnię) wszystkich planet, satelitów, a nawet komet naszego systemu słonecznego. Co to takiego koniunkcja? Jest to taka konfiguracja dwóch ciał niebieskich, w której mają one jednakową długość ekliptyczną. Sprawdzenie, czy owa liczba z Niniwy jest ową wielką stałą wcale nie jest takie proste. Ale przy odrobinie pomysłowości, no, i za pomocą komputera rzecz okazała się wykonalna. I cóż dały te obliczenia? Nie będę tego streszczał własnymi słowami, tylko raz jeszcze oddam głos francuskiemu autorowi: „...tak, jak myślałem, każdy okres obrotu i koniunkcji obliczony za pomocą stałej (to jest owej liczby z Niniwy - A.M.) odpowiadał dokładnie (z dokladnością do kilku cyfr po przecinku) liczbom jakie znaleźć można w amerykańskich podręcznikach astronomii, a z nieznaczną różnicą kilku dziesiętnych odpowiada liczbom wykorzystywanym przez astronomów francuskich, które to dane nie są w obydwu wypadkach identyczne jeśli idzie o Urana, Neptuna i Plutona... Nie udało mi się dotychczas znaleźć jednego chociażby okresu obrotu czy koniunkcji planety, satelity czy komety, który nie byłby okrągłą i dokładną (do kilku dziesiętnych) częścią wielkiej konstanty z Niniwy, to jest 2268 milionów dni. Jeśli idzie o mnie, uważam to za wystarczający dowód dokładności tej konstanty, która została obliczona kilka tysięcy lat temu” Można dostać zawrotu głowy! Lud żyjący 5-6 tysięcy lat temu posiadał wiedzę matematyczno-astronomiczną przewyższającą w niektórych dziedzinach nasze, w tych właśnie dziedzinach, wiadomości. Warto by zastanowić się, jakie praktyczne znaczenie miała taka wiedza. Ale zanim to uczynimy, kilka słów o jeszcze jednym odkryciu Chatelaina, które może nas zainteresować. Badacz francuski zwrócił mianowicie uwagę na fakt, że konstanta z Niniwy w jednym wypadku wykazuje pewne niedokładności. W wypadku mianowicie roku zwrotnikowego, to jest odstępu czasu
pomiędzy kolejnymi przejściami Słońca przez punkt równonocy wiosennej. Ten odstęp czasu wynosi 365,242199 dnia. Różnica między tą liczbą a liczbą otrzymaną za pomocą konstanty z Niniwy wynosi dwanaście milionowych części dnia, czyli jedną sekundę i 0,368 dziesięciotysięcznych rocznie. Oczywiście, nie jest to wiele, niemniej z punktu widzenia astronomicznego stanowi jakiś błąd. Ale oto okazało się na podstawie ogłoszonych w swoim czasie badań amerykańskich, że w ciągu tysięcy lat rok zwrotnikowy zmniejsza się mniej więcej o 0,000016 sekundy rocznie! Dzięki więc temu „błędowi” konstanty można było obliczyć dokładną datę jej powstania. Wystarczyło podzielić 1,0368 przez ów roczny współczynik zmniejszania się długości roku zwrotnikowego - to jest przez 0,000016. I oto otrzymał Chatelain wynik nieprawdopodobny. Okazało się bowiem, że znaleziona w bibliotece Assurbanipala w Niniwie wielka stała naszego systemu słonecznego została obliczona przed około 65 000 lat, dokładnie 64 800 lat temu. Rzecz więc jasna, że nie Sumerowie przyczynili się do jej obliczenia... Z tej stałej wynika ponadto potwierdzenie tego, co dostrzegł Zacharia Sitchin na pieczęci cylindrycznej z berlińskiego muzeum, a mianowicie fakt, że Sumerowie znali wszystkie planety naszego układu, nie mając żadnej możliwości zaobserwowania ich. Tak więc obliczenia Chatelaina, jak i obserwacje Sitchina wzajemnie się uzupełniają. (Chciałbym dodać, że Chatelain w następnej swojej książce bardzo chwali pracę Sitchina). Aby udowodnić, jak dalece owa stała jest w swoim rodzaju liczbą doskonalą, posłużmy się jeszcze jednym przykładem. Tym przykładem będzie owa planeta, która na pieczęci widnieje między Marsem a Jowiszem, a która miała zniszczyć planetę Tiamat, i o której nasza dzisiejsza nauka nic w zasadzie nie wie. Hipoteza dotycząca istnienia planety Tiamat opiera się na prawie astronomicznym, które definiuje względne odległości między Słońcem a poszczególnymi planetami oraz ich masy. Zgodnie z tym prawem powinna była istnieć między Marsem a Jowiszem planeta o odległości od Słońca 2,8 raza większej od odległości Ziemi od Słońca. Jak już powiedziałem, o istnieniu takiej planety mówią tabliczki z Niniwy i, prawdopodobnie o wiele od nich starsze, tabliczki odnalezione w Nippur. Chciałbym tu dodać tytułem komentarza, że współczesna astronomia raczej neguje możliwość istnienia takiej planety w przeszłości, twierdząc, że ogólna masa asteroidów tworzących ów pas między Marsem a Jowiszem jest zbyt mała, by kiedyś mogła tworzyć planetę. Nie jestem astronomem, ale obawiam się, że w tym wypadku współczesna nauka zbyt ściśle trzyma się pewnych założeń i nie okazuje dosyć zaufania wiedzy naszych przodków. Czy można wyłącznie na podstawie masy asteroidów obliczyć masę hipotetycznej planety? A jeśli w naszym systemie słonecznym znajdują się inne jeszcze obiekty, których pochodzenie może nasunąć myśl, że są one resztkami dawnego Tiamatu-Faetona? Przykład Dogonów, którzy wiedzą o niektórych zjawiskach (zresztą ich nie rozumiejąc) więcej, niż nasza nauka (Syrius C) nakazałby pewną ostrożność w formułowaniu niektórych hipotez. Zresztą za chwilę jeszcze do sprawy tej wrócę i postaram się przedstawić dowody, które każą raczej wierzyć tabliczkom glinianym i Sumerom, albo raczej tym, którzy Sumerom wiedzę astronomiczną przekazywali. W roku 1801 astronom włoski Piazzi udowodnił, że planeta taka mogła istnieć, odkrywając asteroidę Ceres, która sama była zdecydowanie zbyt mała jak na planetę. Potem odkryto wiele innych asteroidów, ale masa ich przedstawiała zaledwie jedną milionową część masy Ziemi. Zaczęli się wówczas zastanawiać astronomowie, czy aby owej masy nie należałoby uzupełnić masą komet, których orbity przebiegają przez nasz Układ Słoneczny we wszystkich możliwych kierunkach. Przy czym w niektórych wypadkach okres ich pełnego obrotu sięga milionów lat, a orbity eliptyczne miliardów kilometrów. Mogłoby się to wydać nieprawdopodobne, ale dane dotyczące orbit tych komet są współczesnej nauce dość dobrze znane. Istnieje około sześćdziesięciu komet, których orbity zostały obliczone, jak też ich propozycje heliocentryczne, ale do niedawma nikomu nie wpadło do głowy, by wykorzystać wszystkie te dane astronomiczne. To znaczy by spróbować na podstawie tych danych odnaleźć pochodzenie tych komet i sprawdzić, od kiedy przemierzają one nasz system słoneczny. I oto pojawił się na scenie astronom amerykański nazwiskiem Van Flandern z Obserwatorium Marynarki Amerykańskiej w Waszyngtonie. Wpadł on na genialny pomysł. Założył mianowicie, że jeśli asteroidy i komety są rzeczywiście resztkami, odpadami pochodzącymi z katastrofy kosmicznej, której ofiarą padła jakaś planeta między Marsem a Jowiszem, to, rzecz oczywista, wszystkie one powinny mieć ten sam, że tak powiem, punkt startu w przestrzeni kosmicznej. W konsekwencji więc, jakiekolwiek by były ich obecne orbity, można by za pomocą komputera cofnąć niejako całą przebytą w ciągu ich historii drogę, aż do znajdującego się gdzieś w głębi kosmosu i w głębi czasu momentu i rniejsca rozpoczęcia tej drogi. Cóż więc zrobił Van Flandern? Zaprogramował odpowiednio komputer, udzielając mu wszystkich możliwych informacji dotyczących pozycji i orbit sześćdziesięciu „rozpoznanych” komet. I oto rezultat okazał się fantastyczny! Owych sześćdziesiąt komet spotkało się dokładnie w tym samym czasie i w tym samym punkcie na rendez-vous, które miało miejsce - komputer to obliczył - dziesięć
milionów lat temu. Van Flandern przedstawił otrzymane przez siebie wyniki na Kongresie Astronomicznym w San Diego, w roku 1975, wywołując nimi olbrzymią sensację. Nie wdając się tutaj w szczegóły obliczeń, warto przecież podkreślić, że dokładnie te same dane otrzymał Maurice Chatelain za pomocą konstanty Niniwy i dokładnie to samo odczytał Zacharia Sitchin z tabliczek odnalezionych w Niniwie i Nippur. Czy może to być tylko przypadek? Wszystkie te dane potwierdzają istnienie przed milionami lat planety Tiamat-Faeton i to wbrew wątpliwościom wyrażanym w tym względzie przez niektórych współczesnych astronomów. Dane te dostarczają (który to już raz?) dowodów, że można mieć duże zaufanie do wiedzy naszych przodków. Po co? Dlaczego? Pytania te muszą narzucić się każdemu. Jasną jest rzeczą, że przed 64 tysiącami lat nie istniała na Ziemi cywilizacja zdolna do tak skomplikowanych obliczeń, która mogłaby korzystać z tak wyrafinowanej wiedzy, i której podobnie jednostronne wiadomości byłyby w jakimś sensie niezbędne. Tak jak każdemu nasunąć się muszą podobne pytania, tak każdemu musi przyjść na myśl jedna odpowiedź: całość tej wiedzy została pięć-sześć tysięcy lat temu Sumerom przekazana. I to przekazana przez przedstawicieli jakiejś cywilizacji, która takimi szczegółami wiedzy astronomicznej dotyczącej naszego Układu Słonecznego dysponowała. Powiedzmy, że na tej odpowiedzi chwilowo poprzestaniemy, chociaż nie wyjaśnia nam ona, jaką korzyść osiągnąć mogli Sumerowie czy jakiekolwiek inne ówczesne społeczeństwo z wiedzy o planetach, do których nigdy dotrzeć nie mogli, ba! o planecie, która od około dziesięciu milionów lat nie istniała! Co dawała im znajomość stałej obliczonej w trylionach sekund, kiedy dla ich potrzeb wystarczyły im dane znacznie prymitywniejsze. (Skoro już o tym mowa, to warto dodać, że obliczenie owej wielkiej konstanty w sekundach pozwalało uniknąć błędów wynikających, na przykład, ze zwolnienia obrotów Ziemi wokół Słońca w wyniku gwałtownych pływów, będących rezultatem mniejszej odległości Ziemi od Księżyca. Zmniejszenie szybkości obrotów Ziemi powodowało, że doba miała 24 godziny 20 s, a nie 24 godziny jak dzisiaj i jak przed 5-6 tysiącami lat). A więc wracając do pytania postawionego w podtytule tego rozdziału: po co? Jeśli spróbuję tu udzielić jako tako sensownej odpowiedzi, to wynikać ona będzie zarówno z obliczeń Chatelaina, jak i badań Sitchina. Otóż stała z Niniwy nie tylko pozwala poznać nasz system słoneczny (co byłoby dla Sumerów wiedzą całkowicie abstrakcyjną), ale pozwala też na podstawie tej przeszłości przewidzieć pewne wydarzenia astronomiczne, bardziej być może ważne dla mieszkańców naszej planety niż zaćmienie Słońca czy Księżyca względnie obroty komet. Jeden z poprzednich podrozdziałów zamknąłem komentarzem do ilustracji, ukazującej schemat naszego systemu słonecznego z sumeryjskiej pieczęci cylindrycznej. Napisałem, że miejsce zniszczonej katastrofą planety Tiamat zajęło inne ciało niebieskie (owo dwunaste ciało niebieskie z tytułu książki Sitchina), to właśnie, które tę katastrofę spowodowało. Wyjaśniłem też, że zgodnie z tekstami sumeryjskimi dziesiąta planeta naszego układu słonecznego, ów babiloński Marduk, ma niezwykle wydłużoną orbitę, przypominającą raczej orbitę komety - jak to dokładnie relacjonuje tabliczka z biblioteki króla Assurbanipala. Kiedy planeta ta zbliża się do Słońca, widoczna jest z Ziemi nawet gołym okiem - twierdzą Sumerowie. (W sumeryjskich tekstach planeta ta bywa też nazywana „planetą skrzydlatą”). Ale to nie wszystko. Znacznie ważniejsze jest to, że zbliżenie się tej planety powodować może na Ziemi szereg potężnych wstrząsów w postaci zmian tektonicznych, powodzi i trzęsień Ziemi. Powiedziałem, że zgodnie z danymi sumeryjskimi, obrót Marduka wokół Słońca wynosi 3600 lat - lat sumeryjskich, liczących 360 dni każdy. Czyni to 1296000 dni. Ten okres jest również okrągłą (!) częścią konstanty z Niniwy wynoszącej 2268 milionów dni. Dalsze obliczenia dokonane przez Chatelaina wykazują, że jeśli rzeczywiście planeta ta istnieje, tak jak to wynika z przekazów sumeryjskich, to jej cykl możliwej kolizji z Ziemią wynosi 17 741 lat. Mówię o kolizji, więc o katastrofie kosmicznej wprost nieobliczalnej w skutkach, a nie o wstrząsach związanych z jej cyklem wynoszącym 3600 lat. I oto wielka konstanta pozwala przewidzieć dokładnie możliwość takiej kolizji. Kto mówi o przewidywaniu katastrofy, ten myśli o możliwości zmniejszenia do minimum jej skutków. Nie zamierzam wdawać się w rozważania, czy jest takie zapobieganie podobnej katastrofie w ogóle możliwe. Fakt, że można ją dzięki wielkiej konstancie przewidzieć, wyjaśnia w jakiejś mierze jej celowość. Ale to nie wszystko. Skoro bowiem zna się po pierwsze - wielką stałą, a po drugie - początek obliczania tego wielkego cyklu, można przewidzieć wszelkie możliwe układy planet, a przede wszystkim te układy, które również zagrażać mogą Ziemi większymi wstrząsami. Dla przykładu: cztery planety naszego Układu
Słonecznego - Jowisz, Saturn, Neptun i Uran ustawiają się w szeregu z jednej strony Słońca co 183043 lata. A podobny układ planet jest dla Ziemi nad wyraz niebezpieczny i grozi jej poważnymi katastrofami. Z tego co zostało tu powiedziane (a rozwijam tylko myśl Chatelaina) wyciągnąć należy kilka wniosków. Przede wszystkim taki, że nasi przodkowie Sumerowie wiedzieli (?), iż względna pozycja kątowa planet ma olbrzymi wpływ na cały system grawitacyjno-magnetyczny Słońca. A ten z kolei wpływa nie tylko na taką czy inną pogodę na Ziemi (co ma zresztą również wielkie znaczenie, jeśli idzie o przewidywania), ale także na różne katastrofy żywiołowe, a nawet może powodować zapadanie się czy wyłanianie całych kontynentów. I wreszcie, rzecz to o niezwykłej wadze, taki czy inny układ może mieć wpływ na inwazję lodów, czyli na pojawianie się epok lodowcowych. Nie muszę dodawać, że podobne poglądy podziela niewielu uczonych. Ale trudno oprzeć się pewnej logice, na jakiej są oparte. Cały system słoneczny porównać można do koła samochodu. Koło to obraca się równo, bez wstrząsów, jeśli masy poszczególnych planet (uwzględniając ich odległości) są na jego obwodzie idealnie zrównoważone. Natomiast koło zaczyna obracać się kulawo, kiedy większość wielkich planet znajdzie się z jednej strony obwodu, albo też w pewnych specjalnych układach. Stwierdzono ostatnio bez wątpliwości - pisze Chatelain - że wybuchy wulkanów i trzęsienia Ziemi są znacznie częstsze, jeśli odleglość kątowa Jowisza i Saturna stanowi wielokrotność 90 stopni, albo kiedy odległość kątowa Saturna i Urana wynosi wielokrotność 120 stopni. Istnieje zresztą wiele przykładów świadczących, iż teoria ta jest słuszna. Jeśli idzie o układ Jowisz-Saturn, to dowodu dostarcza nam tybetańska księga Dzyan informująca, że w roku 9564 przed naszą erą utworzyła się zatoka meksykańska i morze antylskie w wyniku zapadnięcia się wielkiego kontynentu (Atlantydy?). W tym czasie Jowisz znajdował się dokładnie o 90 stopni za Saturnem. Inny słynny przykład pochodzi z 1521 roku przed naszą erą, kiedy to wybuch wulkanu wyspy Santorin spowodował kolosalną katastrofę żywiołową i wylewy morza, które zniszczyły cały brzeg Morza Egejskiego. Jowisz znajdował się także o 90 stopni za Saturnem. Natomiast Saturn znajdował się o 120 stopni za Uranem w 1883 r., kiedy to nastąpił tragiczny w skutkach wybuch wulkanu Krakatoa. Jak już wspomniałem, umiejętne posługiwanie się stałą z Niniwy pozwala obliczyć okresy zlodowaceń na Ziemi. Wyjaśnienie tego faktu zajęłoby tu zbyt wiele miejsca, tym bardziej że poglądy uczonych-geologów są tak podzielone i sprzeczne, iż wszelkie sprawdzenie danych dotyczących epok lodowcowych w świetle konstanty z Niniwy jest niemożliwe. Niemniej Maurice Chatelain twierdzi, że za pomocą tej stałej można nie tylko ustalić daty pojawienia się epok lodowcowych w przeszłości, ale przewidzieć inwazję lodów w przyszłości. Jeśli hipoteza Chatelaina jest słuszna, najbliższe dwie epoki lodowcowe czekają nas (?) w roku 21 400 i 62 800... Należy przypuścić, że do tego czasu albo cywilizacja ziemska zdoła dokumentnie wykreślić się z książki telefonicznej naszej Galaktyki, albo znajdzie ona sposób, aby grozimy te od ludzkości odsunąć... Już więc z tego, co było dotychczas powiedziane, wyłaniają się zarysy odpowiedzi na pytania zawarte w tytule tego podrozdziału. Po co? Do czego była potrzebna ta gigantyczna konstanta naszym przodkom? Zanim postawię tu kropkę nad „i”, chciałbym przypomnieć jeszcze jeden, dla toku tych rozważań wielkiej wagi fakt. Przecież nie tylko Sumerowie operowali liczbami wyrażającymi się w milionach lat czy miliardach dni. Wiadomo, że Majowie operowali cyklami 93 i 403 milionów lat, a Egipcjanie nawet cyklem 2600 milionów lat. Czy wszystkie te ludy były opętane manią olbrzymich odległości w czasie? Czy może przywiązywały jakąś magiczną wagę do tych liczb? Nie. Sądzę, że odpowiedzi należy szukać gdzie indziej. Majowie, Egipcjanie, Sumerowie wiedzieli (dowiedzieli się), że wielokrotnie cywilizacje ich przodków były niszczone przez katastrofy żywiołowe pochodzenia kosmicznego, to znaczy wynikające z takiego czy innego położenia planet. Te olbrzymie cykle czasu potrzebne były do tego, by na wiele lat i wieków z góry przewidzieć wszystkie możliwe klęski będące wynikiem układów kosmicznych i aby przed skutkami podobnych katastrof w miarę możliwości zabezpieczyć się. I nie należy też sądzić, by wszystkie te cykle zostały obliczone przez wymienione cywilizacje. To było zupełnie niemożliwe przy ówczesnym poziomie techniki. Niemniej te dane astronomiczne znalazłszy się w ręku najbardziej wykształconych warstw Majów, Egipcjan czy Sumerów, czyli w rękach kapłanów, stały się narzędziem władzy i oczywiście związane były z obrzędami i kultem religijnym. Ci, którzy kapłanom tych wszystkich wiadomości astronomicznych dostarczyli, znali dobrze przeszłość naszej planety. Chcieli zabezpieczyć istoty rozumne, które ją zamieszkiwały, przed katastrofalnymi skutkami tych wstrząsów kosmicznych na przyszłość. Przecież już z tego, co zawierają legendy Indian Hopi, o czym była mowa w jednym z pierwszych rozdziałów tej książki, wiemy, że i oni posiadali jakąś rudymentarną wiedzę o przeszłości człowieka na Ziemi, wiedzę o katastrofach, które niszczyły tę czy inną cywilizację. Przecież katastrofą groziło pojawienie
się, czy zbliżenie się do naszego układu planetarnego planety Marduk. Zmiany w układzie grawitacyjno-magnetycznym Ziemi groziły inwazjami lodów. Katastrofami groziły różne układy planet. Wielkie zaś cykle, takie jak właśnie konstanta z Niniwy pozwalały przewidzieć zbliżanie się nowego niebezpieczeństwa. Pozostaje odpowiedzieć na pytanie czy mogli wówczas ludzie skutkom tych katastrof zapobiec? W swojej pierwszej książce („Le matin des magiciens” - „Poranek magów”) z roku 1961 dwaj autorzy francuscy - Jacques Bergier i Louis Pauwels zadali między innymi pytanie, na które nikt dotychczas nie udzielił odpowiedzi: w jaki sposób prymitywnej ludzkości udało się przetrwać ostatnią epokę lodowcową? Pytanie to obydwaj autorzy francuscy stawiają w ten sposób, że dają do zrozumienia, iż naszym prymitywnym przodkom ktoś w tym przeżyciu (zapasy żywności, schronienia) pomógł, a mógł im pomóc tylko „ktoś”, kto to, co nastąpi to, potrafił przewidzieć. I jeszcze jedna ważna uwaga. Jak wiadomo, cywilizacja sumeryjska, ale przede wszystkim późniejsze babilońska i asyryjska - rozwinęły niezwykle astrologię. Do tego stopnia, że szczególnie w Babilonii stała się ona narzędziem panowania i zaciążyła na całym życiu tych społeczeństw. Czy astrologia rozwinęła się z astronomii, czy odwrotnie? Astrologia początkowo próbowała przewidywać przyszłość w tym celu, i by móc zabezpieczyć się przed skutkami takich, a nie innych układów planetarnych, które mogły okazać się katastrofalne dla losów Ziemi. Później wiedza ta, oparta przecież na zjawiskach zbadanych naukowo, ba!, opracowanych w cyklach obejmujących miliony lat, przekształciła się w system zabobonów i guseł, pozostając prawdopodobnie w rękach kapłanów tylko tym czym była początkowo, to znaczy przewidywaniem pewnych periodycznie następujących układów planetarnych. Tak to chyba wyglądało. Wiedza astronomiczna przekazywana Sumerom dla dobra planety, stała się później wiedzą dla maluczkich, mającą przecież i dzisiaj swoich adherentów... Jeszcze kilka przykładów astronomicznej wiedzy sumeryjskiej Znalezione w Niniwie i w Nippur tabliczki klinowe zawierają wiele innych dowoctów świadczących, że jest rzeczą niemożliwą, by Sumerowie mogli sami osiągnąć tak wysoki stopień wiedzy. Kilka jeszcze przykładów pozwolę sobie tutaj przytoczyć. Pisze, na przykład, Maurice Chatelain: „Dla obliczenia odległości w przestrzeni kosmicznej używali Sumerowie specjalnej miary - stopy o długości 297 milimetrów i beru - czyli 36 tysięcy stóp, to znaczy 10 692 metry. I za pomocą tych miar Sumerowie obliczyli, że średnia odległość między środkiem Ziemi a środkiem Księżyca wynosi 36 000 beru - inaczej 384 912 km, co prawie odpowiada 384 402 km uznawanym jako odległość Księżyca od Ziemi przez uczonych amerykańskich, albo 384 395 km odległości, jaką wymieniają astronomowie francuscy. Jeszcze raz więc zachodzi pytanie, w jaki sposób nasi przodkowie potrafili obliczyć tak wielką odległość z tak wielką dokładnością, podczas gdy współcześni uczeni odległość tę potrafili obliczyć dopiero niedawno i to za pomocą aparatów niezwykłe precyzyjnych - najpierw używając radaru, a następnie lasera? Dochodzę do wniosku, że beru nie jest pochodzenia ziemskiego, lecz raczej kosmicznego i stanowi jedną trzydziestotysięczną część odległości Ziemi od Księżyca”. Z tabliczek odnalezionych w Niniwie i Nippur wynika także, że Sumerowie potrafili dokładnie obliczyć nie tylko przestrzeń, ale także i czas. Przypomnijmy tylko, że dla obliczenia czasu na Ziemi Sumerowie używali jednostki o nazwie „sos”. „Sos” to sześćdziesiąt lat, z których każdy rok składał się z 360 dni. Poza tym Sumerowie używali jeszcze jednostki „ner” która równała się sześciuset latom, oraz jednostki „sar” składającej się z 3600 lat, to jest tyle, ile trwa obrót Marduka po orbicie okołosłonecznej. A jeśliby ktoś bardziej chciał jeszcze zastanowić się nad historią obliczania czasu w dziejach cywilizacji, to pozwolę sobie zaznaczyć za Maurice Chatelainem, że owe miary sumeryjskie w niezwykły sposób przypominają podział czasu u Majów. Kalendarz bowiem Majów znał „katun” składający się z 7200 dni, oraz „baktun”, na który składało się 144 000 dni. Sumeryjski „sar” równa się dokładnie 9 baktunom albo 180 katunom. Liczby, nad którymi warto się zastanowić... Niezmordowany Chatelain odkrył jeszcze jeden interesujący związek liczbowy świadczący o niezwykłych zasobach wiedzy mieszkańców Mezopotamii sprzed 5-6 tysięcy lat. Otóż, jak wiadomo, nasi astronomowie obliczyli, że trzeba mniej więcej około 225 milionów lat, aby nasz system słoneczny dokonał pełnego obrotu wokół środka naszej Galalityki. Jeśli się pomnoży przez 36 wielką konstantę, otrzyma się 224 miliony lat słonecznych. Wobec tego, że ten olbrzymi okres równa się 63 000 obrotów Marduka i jednocześnie 8640 latom platońskim, nie można wykluczyć, że wielka konstanta wywodzi się z okresu, jaki potrzebuje nasz system słoneczny, by dokonać obrotu wokół galaktyki. Obrót ten trwa 81 648 milionów dni, które podzielone przez 36 dają liczbę prostszą, to jest 2268 milionów dni. Czyż trzeba przypominać, że jest to owa stała Niniwy, jaką znaleziono na tabliczkach z biblioteki Assurbanipala?...
Instrukcja kosmiczna Zacharia Sitchin odnalazł w British Museum wśród tabliczek pochodzących z Niniwy jedną, której znaczenie jest zupełnie wyjątkowe. Dlatego też poświęcimy jej nieco miejsca. „Możemy - powiada Sitchin - nigdy nie dowiedzieć się, czy ktoś z innej planety zrozumiał posłanie wyrysowane na plakietce umieszczonej w Pionierze 10. (Chodzi o ową słynną plakietkę przedstawiającą nasz system słoneczny, miejsce Ziemi w tym systemie, mężczyznę i kobietę itp. - A.M.). Ale na szczęście my, Ziemianie, znajdujemy się w posiadaniu informacji, która powiedzieć nam może bardzo dużo o tym, gdzie znajduje się dwunasta planeta”. Tym informatorem jest znaleziona w Niniwie i będąca bez żadnej wątpliwości asyryjską kopią wcześniejszego tekstu sumeryjskiego tabliczka gliniana, a właściwie okrągła płytka, co już stanowi o jej wyjątkowości. Płytka nie jest, niestety, cała, natomiast wyryte na niej pismo klinowe znakomicie się zachowało. Uczeni, którzy w swoim czasie próbowali ją rozszyfrować zrezygnowali z tego zamiaru uważając, że treść jej nigdy nie zostanie odczytana, pozostając „najbardziej zagadkowym dokumentem Mezopotamii” (fot. 52). Płytka (której pierwsza kopię wykonał w roku 1912 L.W. King, kustosz działu asyryjskiego i babilońskiego w British Museum) podzielona jest na osiem segmentów. Na tych fragmentach, które nie są zniszczone, widać jakieś figury geometryczne, nigdzie, na żadnej innej tabliczce z tego okresu i tego pochodzenia nie spotykane Te figury to trójkąty, strzałki, przecinające się linie, a nawet krzywa elipsa matematyczno-geometryczna, o której sądzono, że w starożytności w ogóle nie była znana. Po raz pierwszy okazano zainteresowanie tą tabliczką jeszcze w 1882 r. Próbowali ją rozszyfrować R.H.M. Bosanquet i H.Sauce - członkowie Brytyjskiego Towarzystwa Astronomicznego. W specjalnym referacie na temat astronomii babilońskiej doszli oni do słusznego skądinąd wniosku, że wiele nazw ciał niebieskich, jakie znaleźć można na płytce, wskazuje wyraźnie na jej astronomiczny charakter. Wprawdzie próby konkretniejszego odczytania znajdującego się na płytce tełatu uczonym tym się nie powiodły, to przecież w zasadzie nie popełnili oni błędu twierdząc, że płytka ta według wszelkiego prawdopodobieństwa przedstawia coś w rodzaju planisfery nieba. (To znaczy mapy przedstawiającej obie półkule jednocześnie). To, że jest to planisfera naszego nieba potwierdzili później J. Oppert i P. Jensen, specjaliści w dziedzinie astronomii babilońskiej. Przy czym obydwaj ci naukowcy odczytali także wiele nazw konstelacji i gwiazd. W 1915 roku Ernst F. Weinder w książce „Handbuch der Babylonischen Astronomie” (Podręcznik astronomii babilońskiej”) po przeanalizowaniu rysunków znajdujących się na płytce, doszedł do wniosku, że nie mają one najmniejszego sensu. Otóż niepowodzenie tego autora wzięło się stąd, że chociaż kształty geometryczne, jak też nazwy planet i gwiazd wypisane w poszczególnych segmentach są czytelne i zrozumiałe, to inskrypcje wzdłuż poszczególnych linii (linie te tworzą zawsze regularny kąt wynoszący 45°) nie miały po prostu sensu. Stanowiły zawsze serię powtarzających się sylab w języku asyryjskim. Na przykład (transliteracja angielska): lu bur di lu bur di bat bat bat kash kash kash kash alu alu alu alu Weinder wyciągnął stąd wniosek, że plakietka miała prawdopodobnie zarówno charakter astronomiczny, jak i astrologiczny. Uznał nawet, że tekst tabliczki zawiera jakieś egzorcyzmy magiczne i przestał się nią interesować. Okazało się jednak, że tabliczkę tę można odczytać. Potrzeba było do tego dwóch czynników: jednego związanego z wiedzą lingwistyczną, drugiego zaś - związanego z czasem. Z naszym czasem, czasem pierwszych lotów kosmicznych. Podstawowym błędem popełnianym przez próbujących odczytać tę płytkę było to, że znaki klinowe na niej wyryte odczytywali jako słowa asyryjskie, podczas kiedy chodziło tu o sylaby wyrazów sumeryjskich. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że tabliczka ta jest nie tłumaczeniem, ale dokładną kopią o wiele wcześniejszego tekstu sumeryjskiego. Weźmy dla przykładu segment tabliczki, który widzimy na załączonej ilustracji (ryc. 19) i który stanowić będzie za chwilę przedmiot dokładniejszej analizy. Na tabliczce segment ten znajduje się między linią idącą od godziny dziewiątej (jeśli przyrównamy całość do cyferblatu zegarka) a linią idącą od godziny wpół do jedenastej. Na segmencie tym mamy: wzdłuż linii opadającej - na na na na a na a na nu wzdłuż obwodu - sha sha sha sha sha sha wzdłuż linii poziomej - sham sham bur bur Kur Otóż wszystkich te sylaby mają swoje znaczenie w języku sumeryjskim. Na tej tabliczce, co jest
wyraźnie podkreślone w jej treści, mamy „trasę podróży” boga Enlil. Tekst określa ni mniej, ni więcej, tylko jakie „mijał planety” zgodnie z instrukcją, którą miał się kierować. Linia pochylona pod kątem 45° wydaje się wskazywać linię schodzenia statku z punktu, który, jak głosi napis, jest „wysoko, wysoko, wysoko, wysoko” poprzez „chmury pary” (mgieł), a następnie przez strefę „bez mgieł” do punktu horyzontu, gdzie niebo i Ziemia spotykają się.
ryc. 19. Fragment okrągłej tabliczki (fot. 52) z tłumaczeniem napisów na język polski.
Jeśli więc odczytać ten tekst w języku sumeryjskim, nabierają sensu instrukcje dla astronautów znajdujące się na linii poziomej. Wskazuje się im mianowicie, by „nastawiali, nastawiali, nastawiali” swoje instrumenty do końcowego etapu lotu, to jest „do zbliżania się z Ziemią”. W miarę zaś zbliżenia „rakiety, rakiety” są „odpalane”, co pozwoli zwolnić szybkość lotu. Statek zaś będzie prawdopodobnie musiał ponownie się wznieść by „ominąć skały”, gdyż przed osiągnięciem celu, to jest przed lądowaniem znajdują się „góry, góry”. Jak się wydaje, informacja zawarta w tym segmencie, lub przynajmniej w zachowanej części segmentu, pozostaje w związku z podróżą boga Enlil przez kosmos, co zresztą jest expressis verbis napisane. Widzimy więc szkic dwóch trójktów połączonych linią, która w pewnym miejscu zakręca prawie pod kątem prostym. Linia ta bez najmniejszej wątpliwości - twierdzi Sitchin - przedstawia trasę lotu, gdyż inskrypcja obok niej powiada, że bóg Enlil „kierował się planetami”. Punktem startu podróży przez kosmos jest trójkąt po lewej stronie segmentu przedstawiający dalekie granice systemu słonecznego. Punkt zaś docelowy - Ziemia - znajduje się po stronie prawej, gdzie wszystkie segmenty zbiegają się. Zbiegają się jak gdyby w punkcie lądowania. Śledźmy jednak dalej analizę Sitchina. Częściowo otwarty trójkąt z lewej strony jest identyczny ze znakami, które w bliskowschodnich napisach piktograficznych odczytuje się jako „posiadłość władcy, górzysty kraj”. Trójkąt z prawej jest dlatego łatwy do rozszyfrowania, że znajdują się w jego wnętrzu słowa: shu-ut il Enlil, co znaczy po prostu „droga boga Enlil”. Linia zgięta pod kątem prawie prostym łączy to, co Sitchin uważa za schemat dziesiątej planety, a więc „górzysty kraj, kraj władcy” z Ziemią, a raczej niebem Ziemi. Jak widzimy trasa ta przebiega między dwoma napisami oznaczającymi imiona własne: DILLGAN I APIN. Niektórzy specjaliści uważali - informuje Sitchin - że nazwy te oznaczają jakieś odległe gwiazdy, a
może nawet konstelacje. Otóż taka hipoteza zupełnie nie pasuje do znaczenia tych nazw. DILLGAN oznacza dosłownie: „pierwsza stacja” (!), a APIN oznacza „tam, gdzie ustalony jest właściwy kierunek”. Nazwy te więc oznaczają znaki orientacyjne, punkty odniesienia czy mijania. Sitchin przypomina tu opinie kilku autorytetów, którzy są zdania, iż słowo APIN oznacza planetę Mars. Jeśliby tak było, to znaczenie tego szkicu nabiera pełnego sensu. Trasa między planetą będącą „posiadłością władcy” (królestwem?) a niebem nad Ziemią przebiega między Jowiszem („pierwsza stacja”) a Marsem („tam gdzie ustalony jest kierunek”). Terminologia ta, w której nazwy planet związane są z ich rolą, jaką odgrywają w podróży kosmicznej, zgadza się dokładnie z dodatkowymi określeniami, jakich używają Sumerowie w opisie siedmiu pierwszych planet naszego systemu - licząc, rzecz jasna, od zewnątrz. Jak gdyby dla potwierdzenia wniosków Sitchina inskrypcja stwierdzająca, że była to trasa boga Enlil, znajduje się na segmencie poniżej rzędu siedmiu kropek - siedmiu planet, które rozciągają się między Plutonem a Ziemią! (Nie dziwi już więc fakt, że pozostałe ciała niebieskie są na tabliczce pokazywane oddzielnie, poniżej „północnego nieba Ziemi”). Dowody na to, że płytka ta jest niczym innym, jak mapą przestrzeni kosmicznej, swoistym podręcznikiem lotu kosmicznego, znaleźć można na wszystkich pozostałych, nie zniszczonych jej fragmentach. Spróbujmy wraz z Sitchinem odczytać te segmenty, które odczytać można, począwszy od segmentu przed chwilą przeanalizowanego w kolejności przeciwnej ruchowi wskazówek zegara. Na następnym segmencie odczytać można inskrypcję z następującymi słowami: weź weź rzuć rzuć rzuć zakończ zakończ. Na trzecim segmencie, na tym, na którym widoczny jest fragment jakiejś elipsy znajduje się niezwykła informacja: Bóstwo Nini - nadzorca lądowania! Na czwartym segmencie znajduje się coś, co wydaje się informacją wskazującą, jak ustalić miejsce przeznaczenia, to jest cel podróży według określonej grupy gwiazd. Widoczna w środku linia opadająca jest prawdopodobnie linią nieba, skoro słowo to powtarza się pod tą linią jedenastokrotnie. Wszystko wskazuje, że ten segment zawiera wskazówki dotyczące fazy lotu blisko Ziemi, blisko miejsca lądowania. Potwierdzają tę hipotezę słowa znajdujące się pod linią horyzontalną: wzgórze wzgórze wzgórze wzgórze szczyt szczyt szczyt miasto miasto miasto miasto. Sitchin twierdzi, że segmenty ułożone są dookoła płytki według sekwencji zbliżania się do celu. Czy celem tym jest jakiś port międzyplanetarny na Ziemi? Może. Następny segment oprócz słów: niebo niebo niebo, zawiera także słowa: nasze światło nasze światło nasze światło zmień zmień zmień zmień obserwować drogę i wysoką ziemię ...płaskie lądowanie. Natomiast na linii poziomej oprócz słów są również i liczby: rakieta rakieta rakieta wzlot lot ślizgowy (ślizg) 40 40 40 40 40 20 22 22 W następnym, bardziej zniszczonym segmencie nie ma już słów: niebo niebo. Natomiast inskrypcja głosi kanał kanał 100 100 100 100 100 100. Wzdłuż jednej z linii czytamy słowo: Ashur - co może znaczyć ten, który widzi lub widzący. Siódmy segment jest najbardziej ze wszystkich zniszczony. Odczytać na nim można kilka tylko sylab, jak: odległy odległy... widok widok. Słowa zaś zawierające instrukcję to: nacisnąć w dół. Wreszcie segment ósmy, bardzo dobrze zachowany. Linie kierunkowe jak też strzałki i inskrypcje wyznaczają drogę między dwiema planetami. Słowa instrukcji to: ominięcie skał góra góra. Instrukcją też są cztery krzyże opisane dwukrotnie paliwo woda ziarno i dwukrotnie: mgła woda ziarno. Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy segment ten związany był z przygotowaniami do lotu powrotnego na dziesiątą planetę, czy też dotyczy jeszcze przygotowań do lądowania na Ziemi. Być może, chodzi o tę pierwszą hipotezę, bowiem linia z ostrą strzałką, wskazującą miejsce lądowania na Ziemi, ma na swoim drugim końcu inną strzałkę, wskazującą kierunek przeciwny i noszącą legendę Powrót. Tak, jak to zostało wyraźnie zaznaczone na rysunku (ryc.20). Warto, moim zdaniem, zapoznać się z uwagami Maurice Chatelaina tak oto komentującymi i podsumowującymi zawartość wszystkich ośmiu segmentów okrągłej płytki: „Mapa lotu (na płytce – A.M.) wskazuje kolejno etapy lądowania na Ziemi, a więc: wyższe strefy atmosfery, niższe jej strefy, włączanie rakiet hamujących, górę, nad którą trzeba przelecieć, następnie jakieś pagórki, miasto i wreszcie bazę lotów kosmicznych. Wszystkim tym wskazówkom towarzyszy mnóstwo
liczb informujących prawdopodobnie, jakich wysokości i jakiej szybkości lotu należy przestrzegać. Czy należy więc się dziwić, że tego wszystkiego nie potrafili odczytać na tej płytce asyryjskiej archeolodzy, którzy zajmowali się nią około sześćdziesięciu lat temu? Przecież w tym czasie wszystko to nie miało dla nich najmniejszego sensu, nie miało żadnego znaczenia i nie dawało żadnego logicznego rozwiązania tego rebusu, jaki płytka ta stanowiła. Trzeba było dopiero epoki lotów kosmicznych, aby na rysunki, liczby i tekst tej tabliczki spojrzeć innym okiem”.
ryc. 20. Fragment okrągłej tabliczki (fot. 52), prawdopodobnie przedstawiający plan podróży powrotnej.
To jest właśnie ów drugi element, który pozwolił odcyfrować dzisiaj tę płytkę. Czas lotów w kosmos. Sitchin przypomina pod koniec swoich rozważań o okrągłej płytce z Niniwy inny fragment tekstu sumeryjskiego dawno zresztą odczytanego, tekstu będącego czymś pośrednim między mitologią a relacją historyczną. (A może to jedno i to samo?). Bóg Ea (albo Enkin, brat Enlila, a syn Anu) miał przekazać informacje dotyczące „drogi do Niebios” - Adapu (człowiekowi). Anu, jego ojciec zażądał od syna wyjaśnień: „Dlaczego Ea ujawnił bezwartościowemu człowiekowi plan Niebo-Ziemia wyróżniając go tworząc mu Szem (inaczej dając mu dobre imię, albo nadzieję na wieczne życie).” Okrągła płytka z Niniwy rzeczywiście zawiera autentyczną mapę podróży, trasę i plan lotu „Niebo-Ziemia”. Nieznany ktoś językiem znaków i słów naszkicował dla nas (?) trasę z dziesiątej planety na naszą. Maurice Chatelain pisząc o okrągłej płytce wyraża opinię, że być może podobnych tabliczek, zawierających tak konkretne dowody kontaktów naszej planety z przedstawicielami kosmosu, jest znacznie więcej - w różnych muzeach czy nawet lamusach. Tyle tylko, że nie próbowano ich dotychczas odczytać, względnie nie potrafiono ich odczytać. Sitchin rzeczywiście opowiada o jeszcze jednej takiej tabliczce. Została ona odnaleziona w Nippur, liczy sobie ok. 4 tysięcy lat i znajduje się obecnie w Jenie. Prof. O. Neugebauer, specjalista w zakresie odczytania pisma klinowego ustalił, że tabliczka ta jest kopią innej, znacznie starszej i zawiera - uwaga! różne odległości kosmiczne, zaczynając od odległości Księżyca do Ziemi, a następnie odległości Ziemi do sześciu planet zewnętrznych.
Ryc. 21. Orbita dwunastej planety według hipotezy Sitchina.
Ryc. 22 Schemat ukazujący dwunastą planetę wchodzącą w skład naszego systemu słonecznego. A - położenie na orbicie, kiedy dwunasta planeta może być widziana z Ziemi. B - punkt, gdzie orbita dwunastej planety przecina orbitę Jupitera. C - punkt, gdzie dwunasta planeta przecina orbitę pasa asteroidów.
Natomiast druga część tej tabliczki zawiera najprawdopodobniej wzory matematyczne niezbędne do rozwiązania wielu podstawowych problemów związanych z podróżami kosmicznymi. Nie będziemy podawali tu tych wzorów, tym bardziej że nie ma zgody wśród uczonych, jeśli idzie o odczytanie jednostek
pomiarowych. Jedno jest pewne: chodzi tutaj o odległości między planetą Pluton a innymi planetami, przy czym punktem wyjścia jest Pluton. Rzecz jasna, że tylko ktoś, kto przecinał orbity planet, mógł wypracować takie wzory i tylko ów hipotetyczny podróżnik przez kosmos danych takich potrzebował i obliczał je w tym właśnie kierunku - z zewnątrz do wewnątrz. Jeśli się zważy, że zarówno planeta ojczysta owych podróżników (dziesiąta planeta), jak i Ziemia były w ciągłym ruchu, twórcy owych wzorów musieli dokonywać tej samej pracy, jakiej dokonują współcześni uczeni, kierując sondy czy statki kosmiczne na Księżyc czy na którąś z planet. Musieli trajektorię statku opracować bardzo precyzyjnie, pamiętając, że ma on odnaleźć swój cel (to jest Ziemię) nie tam, gdzie znajdował się on w momencie startu statku, ale tam, gdzie będzie się znajdować po pewnym okresie lotu przez kosmos. Na podstawie tego, co można odczytać z tabliczki z Nippur, statek opuszczał planetę Marduk w tym momencie, kiedy znajdowała się ona w sąsiedztwie Ziemi, kiedy zbliżała się do niej. (Tak jak to pokazuje załączona ilustracja (ryc.23). Dzięki temu statek kosmiczny mógł osiągnąć Ziemię na kilka lat wcześniej, nim Marduk - dziesiąta planeta znalazłaby się najbliżej orbity naszego globu. Jeśli idzie o samą technikę lotu, to na podstawie odczytanych tekstów należy sądzić, powiada Sitchin, że owi astronauci postępowali tak, jak postępowali Amerykanie podczas lotu na Księżyc. Kiedy główny statek kosmiczny zbliżał się do Ziemi, pozostawał na jej orbicie bez właściwego lądowania. Natomiast ze statku kierowany był w stronę Ziemi mniejszy pojazd i on to lądował na naszym globie.
Ryc. 23. Punkt na orbicie dwunastej planety, kiedy opuszcza ją statek kosmiczny skierowany w strony Ziemi.
Droga powrotna była trudniejsza. Pojazd, który uprzednio lądował na Ziemi musiał połączyć się ze znajdującym się na orbicie okołoziemskiej statkiem macierzystym. Zaś statek macierzysty musiał z maksymalną szybkością gonić Marduka, który minąwszy swoje perigeum, znajdował się, jak wiadomo, między Marsem a Jupiterem. Obliczono, że kiedy Marduk zbliża się do swego perigeum, to dla wymiany grupy astronautów znajdujących się na naszej planecie, ekipa miała przed sobą rok, no, powiedzmy 15 miesięcy. Po to, by całość nie zawiodła, potrzebne były: odpowiedni teren, kierowanie z Ziemi i doskonała koordynacja z macierzystą planetą. Starożytni astronauci wszystko to opanowali. Zresztą nie wiemy, ile owych cykli
trwających 3600 lat wykorzystano dla kontaktów z Ziemią. Być może wiele i to od dawna. Jednak być także może, że jeden lub dwa takie kontakty wystarczyły, by pełni niesmaku, z dalszych wizyt na naszym globie zrezygnowali... Kto? Bogowie, kosmici, dawni astronauci... Kim byli ci, którzy Sumerom przekazali swą niezwykłą wiedzę astronomiczną? Jak wynika wyraźnie z sugestii Sitchina planetą ojczystą bogów astronautów była planeta Nibiru dla Sumerów i Marduk dla Babilończyków. Sitchin jest przekonany że właściwie odczytał treść tabliczek klinowych odnalezionych w Niniwie i Nippur. Sumerowie nie uważali ich za bogów w dosłownym znaczeniu tego słowa. Nazywali ich: „din-gir”, co oznacza mniej więcej: „sprawiedliwi ze statku kosmicznego”. Odkrycia archeologiczne dokonane w południowo-wschodniej części Mezopotamii dostarczają niezwykle bogatego materiału ilustracyjnego (płaskorzeźby), dzięki któremu możemy zorientować się, jak Sumerowie widzieli owych bogów-astronautów. Ilustracje pokazują to z całą wyrazistością. Zwracam uwagę na fot.53. Rysunek przedstawia boginię Istar w... czarnych, słonecznych okularach. Nie może być chyba wątpliwości, iż są to autentyczne okulary. Na rysunku (ryc. 24) widzimy fragment stroju tej samej bogini Istar. Na głowie nosi ona hełm, a pod hełmem, na plecach widać jakieś urządzenie, które być może odgrywało pewną rolę w poruszaniu się drogą powietrzną. Wiele tekstów bowiem opisuje, jak to Istar i jej siostry unosiły się nad Ziemią - prawdopodobnie za pomocą swego ubioru. Teksty te wyliczają nawet i opisują dokładnie siedem części tego stroju służącego do latania w powietrzu. Wszystkie te, jak i inne opisy zdają się świadczyć, że sumeryjscy bogowie rozporządzali aparatami służącymi do latania. Z tekstów również wynika, iż aparaty te bardziej przypominały nasze helikoptery, niż samoloty.
ryc. 24. Rysunek przedstawiający boginię Istar widzianą z tyłu. Na głowie hełm, a na plecach - dziwne urządzenie. Mity sumeryjskie podają, że bogini Istar mogła poruszać się w powietrzu. Nie jest wykluczone, że owo urządzenie na plecach mogło do tego służyć.
Pisze autor „Dwunastego ciała niebieskiego”: „Odkryłem pewne teksty, które informują o niezwykłej broni jaką bogowie ci posługiwali się. Była to broń, która mogła zarówno ogłuszać, jak i zabijać i działała za pomocą jakichś promieni. Archeologowie wykopali w ruinach statuetkę glinianą przedstawiającą boga z hełmem na głowie, trzymającego w ręku ową broń (fot.54). Przypominam w związku z tym opowieść o zniszczeniu Sodomy i Gomory. Mimo że obydwaj opisani w Biblii aniołowie zachowywali się jak ludzie - jedli, pili, obmywali się, zostali przecież rozpoznani już to przez swój niezwykły ubiór, już to dzięki broni. Kiedy mieszkańcy miasta chcieli wtargnąć do domu, w którym zatrzymali się obydwaj aniołowie, ci ostatni wyciągnęli swoją broń, a napastnicy stanęli, jak gdyby sparaliżowani i oślepieni. Może nie mam racji, ale rysunek (fot. 55, 56, 57, 58) wyobraża moim zdaniem takich aniołów”. O tym, że bogowie sumeryjscy nie byli pochodzenia ziemskiego świadczą wyraźnie teksty na klinowych tabliczkach. Sumerowie wierzyli (i wiedzieli), że bogowie ci przybyli z nieba. Teksty te jednoznacznie podają, że mogli oni pokonywać duże odległości w kosmosie dzięki specjalnym pojazdom. I rzecz istotna, piloci tych pojazdów nazywani są w tekstach sumeryjskich „orłami”. Trzeba dodać, że rzeczywiście nosili oni uniformy, które upodabniały ich do orłów. Podczas wykopalisk odkryto na terenie dawnego Sumeru wiele płaskorzeźb stanowiących dowody tego utożsamiania astronautów z orłami. Na ilustracji V.13 widzimy dwa takie orły, które pozdrawiają jak gdyby jakąś rakietę. Na ilustracji V.12 widać wyraźnie, że chodzi tu o istoty „człowiekopodobne”. Czy ów stożek na tej ilustracji przedstawia rzeczywiście rakietę, można mieć wątpliwości, ale nie można już mieć najmniejszych wątpliwości, co przedstawia kolejna ilustracja (fot.59). Jest to płaskorzeźba rzeczywiście niezwykła. Ukazuje silos, a wewnątrz silosu pojazd, najprawdopodobniej kosmiczny i to nie stylizowany, ale odtworzony nader realistycznie. Pojazd (rakieta?) podzielony jest na kilka pięter. Na samym dole widać w kabinie dwóch osobników – prawdopodobnie astronautów. Nad nimi znajduje się część składająca się z jakichś instrumentów, a nad nią jeszcze jedna kabina, że nie wspomnę o części znajdującej się na ziemi, której znaczenie może być wielorakie. Pisze w związku z tym Sitchin: „Kto ma jeszcze tutaj jakieś wątpliwości, może zechce mi wyjaśnić, gdzie Sumerowie mogli widzieć podobną rakietę czy podobny silos, aby je potem tak realistycznie przedstawić, jak też gdzie mogli widzieć podobnych „bogów” z ich ubiorem i ich bronią? Wszystko to ma być tylko zwykłą fantazją? Dziełem wyobraźni? Ejże! A może rysunki te oddają coś, co ówcześni Sumerowie własnymi oczyma mogli oglądać?” Zacharia Sitchin jest specjalistą od tekstów biblijnych. Zauważył on, że wiele tych tekstów, którym nie przyznawano dotychczas wartości historycznych, zostało uwiarygodnionych zarówno tekstami tabliczek glinianych, jak i ostatnimi wykopaliskami na terenie Mezopotamii. Nic więc dziwnego, że zajął się Sitchin tym fragmentem Biblii (Genezis VI), w którym mowa jest o „olbrzymach”. Przypominam treść tego fragmentu, który zresztą wielokrotnie wykorzystany był w literaturze paleoastronautycznej: „A kiedy ludzie zaczęli rozmnażać się na ziemi i rodziły im się córki, ujrzeli synowie boży, że córki ludzkie były piękne. Wzięli więc sobie za żony te wszystkie, które sobie upatrzyli. I rzekł Pan: Nie będzie przebywał duch mój w człowieku na zawsze, gdyż jest on tylko ciałem. Będzie więc życie jego trwać sto dwadzieścia lat. A w owych czasach, również i potem, gdy synowie boży obcowali z córkami ludzkimi, byli na ziemi olbrzymi, których im one rodziły. To są mocarze, którzy z dawien dawna byli sławni. A gdy Pan widział, że wielka jest złość człowieka na ziemi, i że wszelkie jego myśli oraz dążenia jego serca są ustawicznie złe, żałował Pan, że uczynił czkwieka na ziemi i bolał nad tym w sercu swoim. I rzekł Pan: zgładzę człowieka, którego stworzyłem z powierzchni ziemi...” (Genezis, VI, 4-6 - nowy przekład). Otóż w języku hebrajskim owi „olbrzymi” nazwani są „Nefilim”. Ale słowo Nefilim oznaczać może zupełnie coś innego. Nefilim znaczy także „ci którzy spadli z góry”. Proszę zwrócić uwagę, że drugie znaczenie tego terminu zmienia całkowicie sens cytatu z Biblii. Powiada w związku z tym autor Zacharia Sitchin: „Odkrycia ostatnich 150 lat udowodniły, że olbrzymia większość biblijnych opowieści z Genezis, jak też wyobrażenia wierzeniowe Greków, Egipcjan, podobnie jak cywilizacja asyryjsko-babilońska wywodzą się z jednego, wspólnego źródła. I też nie jest to przypadek, że północnoeuropejskie legendy i sagi nazywają niedostępny kraj, w którym żyć mieli bogowie „Niflheim” ( ojczyzna Nefilim). Wielu uczonych wyraża dzisiaj przekonanie, że treść wszystkich tych mitów pochodzi ze wspólnego źródła: epickich legend Sumerów”. Ale trzeba też dodać, iż wszystko wskazuje na to, że owe mity sumeryjskie wywodzą się z autentycznych faktów, wydarzeń i przeżyć. Realistyczne opisy przekształciły się w mity, które niby kręgi wokół rzuconego w wodę kamienia rozeszły się szeroko poza granice kraju zamieszkanego przez Sumerów. Wpływ Sumerów na wszystkie starożytne cywilizacje jest olbrzymi. Przykład z ową świętą liczbą dwanaście
jest tu bardzo charakterystyczny. Robert Temple, w swoim obszernym i wszechstronnym komentarzu do kosmicznego mitu Dogonów, źródło tego mitu również wywodzi z sumeryjskiego kręgu cywilizacyjnego. W książce niniejszej nie zajmujemy się jednak pochodzeniem mitów. Omawiamy w niej sprawy dawnej astronautyki. Wszystkie książki, które dotychczas streszczałem, wyrażają w tej dziedzinie pogląd jednoznaczny. Po tym, co zostało dotychczas powiedziane nikogo nie zdziwi ostateczny wniosek Sitchina. Tak - twierdzi on - byli na naszej planecie przedstawiciele jakiejś pozaziemskiej cywilizcji. Ich ojczyzną jest owa planeta Nibiru-Marduk, która na jakże krótki jedynie czas w okresie swej okołosłonecznej, 3600 lat trwającej podróży, znajduje się niedaleko naszej planety. A raz na 17 tysięcy lat orbita jej wiedzie tak blisko Ziemi, że powoduje na niej poważne katastrofy. Powiada Sitchin: „Broniąc podobnego punktu widzenia jestem bardzo nieostrożny, przyznaję to (a ryzykuję przecież wiele). Jestem nieostrożny twierdząc, że przedhistoryczni astronauci pochodzą nie spoza naszego systemu słonecznego, ale właśnie z tego systemu, z owej planety Marduk, dla której istnieje jeszcze jedna nazwa, a mianowicie Niflheim”. Wspomniałem uprzednio, że pojawienie się dziesiątej planety w pobliżu Ziemi Sumerowie obserwowali i za dnia. Określali oni czas zbliżania się planety jako „Dzień Pana”. Był to czas, kiedy „Królestwo Niebieskie” zbliżało się ku Ziemi... * *
*
Przypominam, że książka Sitchina ukazała się w 1976 r. Dalszego jej ciągu (a może zapowiedzi happy-endu) dostarczyły w 1978 i w 1982 r. przekazane opinii publicznej informacje o badaniach naukowych w zakresie naszej wiedzy o systemie słonecznym. Zacznijmy od przypomnienia, jak to było z odkryciem Plutona? Jego istnienie matematycznie obliczył w roku 1905 amerykański astronom (i dyplomata) Percival Lowell. Obliczenia Lowella oparte były na obserwacji zakłóceń w ruchu Urana. Ale musiało upłynąć dopiero 25 lat zanim astronom Clyde Tombaugh odkrył planetę, którą nazwano Plutonem. Okazało się wówczas, że porusza się ta planeta dokładnie po orbicie obliczonej matematycznie przez Lowella. Ale okazało się również, że między obliczeniami astronoma amerykańskiego a obliczeniami odkrywcy Plutona zachodzą różnice i to niebagatelne. Według Lowella na przykład masa planety powinna być pięć razy większa od masy planety odkrytej przez Tombaugha. Tę ostatnią informację wziąłem z książki Edwarda Jerzego Pokornego „Tajemnice Uranii” z roku 1973. Oto co jeszcze pisał autor na temat tego odkrycia: „...Toteż niektórzy uczeni skłonni są uważać odkrycie to za dzieło przypadku. Inni zaś przypuszczają, że poza tym istnieje jeszcze jakaś nieznana, dziesiąta planeta (podkreślenie moje – A.M.). Dziesiąta planeta? „Dwunaste ciało niebieskie”? Ale oto w roku 1978 rozeszła się wśród uczonych i nie tylko uczonych wiadomość, że astronomowie Waszyngtońskiego Obserwatorium Marynarki Amerykańskiej odkryli satelitę Plutona! Okazało się, że ta niewielka planeta posiada własny księżyc! Odkrycie to musiało z kolei spowodować postawienie następnego pytania: jeśli część tego, co dotychczas uważano za masę całego Plutona stanowi jego księżyc, musi być Pluton jeszcze mniejszy, niż dotychczas przypuszczano. Jakże więc może w takim wypadku „osłabiony” Pluton posiadać tak wielką siłę przyciągającą, która mogłaby spowodować zakłócenie w ruchach dwóch tak wielkich przecież planet, jak Uran i Neptun? Chodziłoby więc o znalezienie źródła siły grawitacyjnej wpływającej na te dwie planety. Cztery lata później, to jest właśnie w 1982 r. przypuszczenia odnośnie źródła tej siły znacznie się skonkretyzowały. 12 czerwca tego roku NASA wydała oficjalny komunikat dla prasy, w którym zawarte zostały poglądy uczonych na możliwość istnienia niedostrzeżonego dotychczas ciała niebieskiego, należącego do naszego systemu słonecznego. NASA zaczyna od stwierdzenia, że dwa statki kosmiczne typu Pioneer wykryją być może wkrótce dziesiątą planetę w naszym systemie planetarnym. Planeta ta znajduje się daleko za Plutonem i Neptunem - ok. 84 miliardów kilometrów za nimi. Dalej czytamy: „Statki Pioneer znajdują się w jedynym w swoim rodzaju położeniu, które ułatwia tego typu poszukiwania, a systematycznie pojawiające się nieregularności orbit Neptuna i Urana wyraźnie wskazują, iż rzeczywiście jakiś tajemniczy obiekt znajduje się gdzieś daleko od środka naszego systemu, dalej, niż najodleglejsza z planet”. Odkrycie w roku 1978 przez Christy'ego i Harringtona satelity Plutona (nazwanego później Charonem) spowodowało, że trzeba było zredukować dotychczasowe obliczenia dotyczące masy układu Pluton - Charon do jednej piątej masy naszego Księżyca, co z kolei pozwoliło obliczyć średnicę Plutona, która wynosi
prawdopodobnie nie więcej, niż ok. 2400 kilometrów. Jest to masa zbyt mała, aby można było zrzucić na nią odpowiedzialność za niewytłumaczalne dotychczas, małe, lecz regularnie powtarzające się przesunięcia orbit Neptuna i Urana. Dotychczas te nieregularności tłumaczone były przyciąganiem grawitacyjnym Plutona. Jakiś duży obiekt typu „ciemnej gwiazdy” (wielkości Słońca) znajdujący się w odległości 84 miliardów kilometrów od najdalszej planety naszego systemu słonecznego mógłby oddziaływać w podobny sposób na Neptuna i Urana. Również czarna dziura o masie dziesięciu Słońc znajdująca się w odległości dwukrotnie większej... mogłaby być uznana za sprawcę nieregularności pojawiających się w orbitach dwóch wspomnianych planet. Każdy z takich obiektów byłby zdolny wywołać podobny efekt... Dzięki temu, że sondy Pioneer 10 i Pioneer 11 znajdują się na przeciwległych stronach układu słonecznego - jedna z nich odczułaby przyciąganie małego i bliskiego obiektu wielkości jakiejś planety w sposób bardziej wyczuwalny, niż druga. Natomiast bardziej oddalone i większe ciało niebieskie oddziaływałoby na obydwa statki prawie w jednakowym stopniu. Dlatego też pomiary trajektorii obydwu Pionierów, opuszczających układ słoneczny, prowadzone regularnie przez okres kilkunastu miesięcy mogą udzielić odpowiedzi na pytanie, czy statki te znajdowały się pod działaniem względnie bliskiej planety, czy też bardziej odległej gwiazdy lub ostatecznie czarnej dziury. Dalsze obserwacje pozwolą na dokładniejsze określenie rozmiarów tego ciała niebieskiego i jego odległości”...
Ryc. 25. Przypuszczulna baza lądowania statków kosmicznych na terenie Sumeru. (Według Sitchina i Chatelaina).
Tyle komunikat NASA. Dzisiaj, kiedy piszę te uwagi, to jest w połowie 1985 roku instytucja ta nie ogłosiła jeszcze wyników badań przeprowadzonych przez statki Pioneer 10 i 11. Takie badania trwać muszą, rzecz jasna, dłuższy czas. Natomiast z miejsca na rewelacyjny komunikat NASA zareagował Zacharia Sitchin, który, jak nietrudno się domyślić przypomniał swoją książkę jak też to wszystko, co odczytał na kamiennych tabliczkach z Niniwy i Nippur. A więc przede wszystkim fakt, iż Sumerowie wiedzieli o istnieniu w naszym systemie słonecznym dziesiątej planety. Znali jej orbitę i jej wielkość. Kończy Sitchin swój list wysłany do doktora Johna Andersona z NASA następująco: „Teksty zawierające dane dotyczące obserwacji planety, gdy zbliża się ona do Ziemi (mówię zarówno o tekstach opublikowanych w książce, jak i o nie opublikowanych) informują, że planeta ta (Marduk) pojawia się na naszym niebie od strony południowo-wschodniej. Sumerowie utrzymywali, że wiadomości dotyczące dziesiątej planety zostały im przekazane przez astronautów przybyłych na Ziemię właśnie z Marduka. Mimo iż zwykło się podobne wiadomości traktować jako mit, to przecież, jeśli rzeczywiście w naszym układzie słonecznym istnieje jeszcze jedna planeta, to trzeba powiedzieć wyraźnie, że starożytni Sumerowie doskonale o tym wiedzieli.” Cóż można dodać do tych dwóch tekstów, które przecież w sposób niezwykły zespalają legendę z najbardziej współczesną wiedzą. Czy to zespolenie pozostanie jedynie na papierze, czy też uwiecznione zostanie na zawsze w historii ludzkiego poznania, o tym za kilka lat z pewnością się dowiemy.
Rozdział VI O statkach kosmicznych w starych tekstach hinduskich W książce „Z powrotem na Ziemię”, o której wspomniałem we wstępie i której celem, zgodnie z intencją autorów, było wykazanie całej absurdalności tzw. „hipotez daenikenowskich”, cały rozdział poświęcony jest tym fragmentom książek szwajcarskiego autora, które związane są ze starymi tekstami hinduskimi. Rozdział ten nosi tytuł „Opinie indologa”, a jego autorem jest profesor Eugeniusz Słuszkiewicz (cytuję z informacji na karcie tytułowej): „językoznawca, indolog i armenista, emerytowany profesor zwyczajny uniwersytetów w Toruniu i Warszawie”. W rozdziale tym stara się autor udowodnić, że wszystko, co imputuje E. Daeniken owym starym tekstom, konkretnie zaś to, iż wielokrotnie wspomniane są w nich maszyny latające, podróże bogów przez kosmos, czy też różne rodzaje broni przypominające jako żywo broń atomową, że wszystko to, powiadam, stanowi mniej czy bardziej kunsztowny melanż wyrwanych z kontekstu fragmentcw, źle przetłumaczonych cytatów i fantazji auttjra „Wspomnień z przyszłości”. Wnioski Erika Daenikena - twierdzi prof Słuszkiewicz - zawierają różnego rodzaju błędy czy pomyłki, są przykładem „fanatycznego zapału”, a ich wartość dowodowa jest równa zeru. Jednym słowem, między Bogiem a prawdą, nie ma o czym mówić... Gdyby o pojazdach kosmicznych, o jakich ma być ponoć mowa w starych księgach indyjskich, wspomniał jedynie „dyletant” Daeniken, każdy miałby pełne prawo do jego wniosków podejść jak najbardziej sceptycznie. Jasne – Daeniken nie zna sanskrytu (z czym się zresztą nie kryje), zaś informacje na temat owych pojazdów latających czerpał z „drugiej ręki”. Chociaż nie zaszkodziłoby, na wszelki wypadek, ową „drugą rękę” poznać bliżej. W mojej poprzedniej książce „My z kosmosu” również cytowałem ten przykład. Podkreślałem, że stare mity i legendy indyjskie spisane w dawnych tekstach mają najprawdopodobniej jakiś realny podkład. Ale, rzecz jasna, i ja nie znam sanskrytu, i ja również nie miałem w swoim ręku Ramajany czy Mahabharaty. Tylko że byłem ostrożniejszy od autora „Wspomnień z przyszłości” i powołałem się na autorytety, które przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wzbudzają zastrzeżeń. Łatwiej bowiem wyśmiewać hotelarza Daenikena niż utytułowanych autorów, których cytowałem. Oto bowiem co pisałem w mojej książce: „Aby mnie nie posądzono, że po amatorsku interpretuję teksty hinduskie, powołam się tu na naukowca i to naukowca nie byle jakiego. Pani doktor Ruth Reyna jest amerykańskim profesorem, specjalistką w dziedzinie sanskrytu. W maju 1972 roku sporządziła ona dla amerykańskich uczonych badających kosmos obszerne sprawozdanie na temat tekstów starohinduskich. Pan Reyna doszła do wniosku, że jest w nich mowa o lotach w ogóle i lotach kosmicznych w szczególności. Specjalne zainteresowanie doktor Reyny wzbudziły wzmianki o lotach kosmicznych, znajdujące się w dziele „Samaranganasutradhara”. Źródło to cytował również francuski uczony, profesor Louis Dubrenq w referacie wygłoszonym dla członków Francuskiego Towarzystwa Astronautycznego. Otóż w tym dziele dwieście trzydzieści stron poświęconych jest systemom i konstrukcjom maszyn latających. A tekst ten liczy sobie, zdaniem doktor Reyny, około pięciu tysięcy lat. (W rzeczywistości chyba mniej - A.M.). W księdze tej, jak twierdzi wspomniana uczona, jest mowa o kilku rodzajach maszyn latających... Maszyny te miały ponoć rozmiary bardzo duże i mogły dotrzeć - odczytała to we wspomnianej księdze doktor Reyna - nawet do gwiazd poza naszym systemem słonecznym”. Itd., itd. Inaczej mówiąc nie von Daeniken wymyślił sobie coś tak bzdurnego, jak opisy pojazdów kosmicznych w starych tekstach hinduskich, ale stwierdzili to jak by nie było fachowcy i to fachowcy zaopatrzeni w niezbędne tytuły naukowe. Czyli, wyrażając się jeszcze jaśniej, można na ten temat mieć różne poglądy. Nie będę tu decydował kto ma rację, czy dr Ruth Reyna i prof. Dubrenq, czy profesor Słuszkiewicz, aczkolwiek nie sądzę, by uczona amerykańska zamierzała wprowadzić w błąd specjalistów amerykańskich, a uczony francuski - specjalistów francuskich, członków Francuskiego Towarzystwa Astronautycznego. Aby się jednak do argumentów tych nie ograniczyć i aby udowodnić, że przecież są w owych starych księgach indyjskich fragmenty, które można uznać za opis pojazdem kosmicznych, przed areopag Czytelników pozwolę sobie powołać jeszcze jednego świadka, i to świadka, którego trudno posądzić o dyletantyzm, i którego kompetencja w tych sprawach nie podlega chyba dyskusji. Autorem tekstu, który poniżej streszczam, jest prof. dr Dileep Kumar Kanjilal (fot. 60). Prof Kanjilal jest Hindusem. Urodził się w 1933 roku. Ukończył Sanskrit College w Kalkucie oraz wydział filozofii uniwersytetu w tym samym mieście, jak też literaturę w Oxfordzie. Był wykładowcą sanskrytu w Scottish Church College w Kalkucie. Następnie jako profesor wykładał w Sanskrit College w Kalkucie oraz kierował
Victoria College (Coochbehar). Między rokiem 1969 a 1971 byl pracownikiem naukowym w Uniwersytecie Wspólnoty Brytyjskiej w Anglii. Oprócz pracy naukowej kieruje Departamentem Oświaty Publicznej w rządzie Wschodniego Bengalu. Jest autorem bardzo wielu publikacji w sanskrycie i w języku angielskim. Myślę, że ta wizytówka zadowoli najbardziej wyrafinowane gusta. Poniżej znajdzie Czytelnik streszczenie referatu, który prof. Kanjilal wygłosił na kongresie AAS w Monachium (1979). Jest to jednocześnie streszczenie większej pracy, którą autor tematowi temu poświęcił. Bogowie i ich maszyny Księgi wedyjskie albo Wedy (w sanskrycie - teksty święte) stanowią zbiór najstarszych tekstów staroindyjskich - stwierdza na wstępie autor. (Przypomnę od siebie, że powstały one mniej więcej w okresie między 1500 a 300 rokiem przed naszą erą). Są to zbiory piśmiennictwa indyjskiego, które traktują o obyczajach, charakterze i sposobie bycia bogów. Autor w swoich wywodach opierać się będzie właśnie na Wedach, a właściwie na najstarszej ich części - na Upaniszadach. Jak też i na Puranach, będących tekstami sanskryckimi pochodzącymi z pierwszego tysiąclecia naszej ery. Oprócz tego cytuje, rzecz jasna, często i gęsto Ramajanę - epopeję rycerską pochodzącą z początków naszej ery oraz inną epopeję Mahabharatę, pochodzącą mniej więcej z tego samego okresu. „Pytania dotyczące pochodzenia świata - stwierdza prof. Kanjilal - pochodzenia bogów, jak też ludzkości, co wiąże się z pojawieniem się pierwszych ludzi, są w Wedach zawsze połączone ze wzmiankami mówiącymi wyraźnie o tym, iż istniała niegdyś wspaniała cywilizacja, istniała długo przed powstaniem tych ksiąg. Wiele też legend znajdujących się w Puranach dotyczy tego okresu, okresu owej wspaniałej cywilizacji”. Według mitologii indyjskiej praojciec światów Brahma podzielił się na dwa ciała - na ciało męskie i ciało żeńskie. (Co notabene przypomina dzieje boga Ra w mitologii staroegipskiej). Z tej pierwszej pary zrodziła się istota imieniem Virat, która z kolei dała życie sześciu bogom o nazwie Prajapatis. Pierwsze z tych bóstw zrodziło z jedenastoma żonami - bogów, złe demony (Asurów) półbogów, ludzi itp. Przez dłuższy czas wszystkie te istoty żyły razem w spokoju, ale gdy liczba Asurów wzrosła, między nimi a bogami rozpoczęły się walki. Przewaga Asurów była taka, że w końcu wypędzili oni bogów z Nieba. Pod wodzą Agni, boga ognia, trzydziestu trzech bogów przybyło z Nieba na Ziemię. Przybyli, jak podaje stary tekst, „przez atmosferę”. Początkowo przebywali oni w miejscu odludnym, ale w końcu dotarli do Indii. „Niezwykłe pojawienie majestatycznie prezentujących się bogów wprawiło zwykłych śmiertelników (to znaczy tych, którzy żyli wówczas na Ziemi - A.M.) w zdumienie, niemniej przyjęli oni przybyszów gościnnie i serdecznie”. Prof. Kanjilal powołuje się tutaj na żyjącego w XIV wieku komentatora ksiąg wedyjskich Sayanacaryę, który wielokrotnie podkreśla, że bogowie z „bardzo wysoka” przybyli na Ziemię i że jeszcze w przestworzach Writra, wódz Asurów, walczył z Indrą, panem Niebios. W każdym razie wojna Asurów z bogami nadal toczyła się na Ziemi, przy czym mieszkańcy, śmiertelni mieszkańcy naszej planety, pomagali dobrym bogom, dzięki czemu między bogami a Ziemianami panowała przyjaźń. W końcu, jak głosi tekst Rigwedy, po ostatecznym pokonaniu demonów i po zapanowaniu pokoju, dwudziestu dwóch bogów wróciło do Nieba, a jedenastu pozostało na Ziemi. Nietrudno w tych strzępach opowieści odnaleźć wątki wspólne dla wielu starożytnych mitologii. Jeśli idzie o cielesne właściwości owych bogów to Mahabharata zawiera w tej mierze ciekawe informacje. Ciekawe i na ogół nie spotykane. Otóż istoty te, na przykład, nie pociły się, nie mrugały oczyma, ich nogi nie dotykały ziemi. Ich ubrania natomiast nigdy nie płowiały (!). Wprawdzie życie tych bogów również podlegało cyklom narodzin, rozwoju i śmierci, to przecież żyły one niezwykle długo. Jak podają stare księgi - do dwunastu tysięcy lat, a nawet więcej. Bogowie ci zawsze mieli wygląd młodzieńczy, a cała ich postawa promieniała młodością i pięknem. Powiada prof. Kanjilal: „Natyasastra Bharata (drugi wiek naszej ery) dostarcza wytycznych określających prawidła teatru indyjskiego. Otóż, o ile występowali w tych dramatach bogowie, to powinny im być obce wszelkie zmartwienia i troski... Bogowie powinni być zawsze wyżej niż zwykli śmiertelnicy, a jeśli dramat opowiada o ich walkach, to scena musi być znacznie większa niż scena normalna... Owe istoty zresztą tak dalece różniły się od ówczesnych śmiertelników, że za rzecz zupełnie zrozumiałą uważano, iż przybyły one z Nieba. Na to zstąpienie z Nieba istniało nawet w mitologii specjalne słowo: Awatara.
Powiada dalej autor: „Pozaziemskie pochodzenie bogów, jak też ich bliskie stosunki z ziemskimi kobietami (stosunki, notabene, które nie pozostały bez następstw) można by uznać za wymysł tekstów wedyjskich albo anonimowych autorów Mahabharaty, gdyby nie historia kultu wizerunków boskich w Indiach. Odnośnie tych wizerunków znane są w tej dziedzinie dwa ważne dzieła. Jedno Kausitaki, a drugie Satapatha Brahmana (ok. 500 lat przed naszą erą), które opowiadają o wizerunkach bogów. Dowodzi to, że bogowie ci byli istotami posiadającymi ciało, co pozwoliło na stworzenie ich wizerunków, dzięki którym nie popadli w zapomnienie. Natomiast żyjący w siedemnastym wieku tybetański historyk Lama Taranatha, dowodzi na podstawie starych przekazów, że już w szóstym wieku przed naszą erą niezwykle żywa była tradycja sztuki malarskiej, którą stworzyli bogowie”. Nie trzeba chyba podkreślać, że owe bliskie stostinki bogów z kobietami ziemskimi stanowią prawie stały motyw wielu mitologii. Trudno powiedzieć gdzie należy szukać pierwowzoru tego mitu (jest przecież o nim mowa i w Biblii i w mitologiach greckich), niemniej tego rodzaju podobieństwa nie można złożyć na karb przypadku. Wszystkie te wstępne informacje dotyczące bogów są autorowi potrzebne po to, by zastanowić się w jaki sposób udało się bogom „przez atmosferę dostać na Ziemię”? Jeśli zakładamy, że owi bogowie to istoty z krwi i kości (a o tym jest prof. Kanjilal przekonany), to przecież musiały one używać jakichś pojazdów, które by im tę przeprawę umożliwiały. Jedna z Wed - Yaruweda mówi na przykład jasno i wyraźnie o maszynie latającej, którą posługowali się bogowie. Termin „wimana”, termin, który zrobił już niemałą karierę w świecie specjalistów od astronautyki, znaleźć można i w Yaruwedzie, i w Kamajanie, i w Mahabharacie, a także we wspomnianych wyżej Puranach. Zresztą spotkać można tę nazwę w całej klasycznej literaturze staroindyjskiej. Natomiast spotykany tam termin „yantra” oznacza jakąś maszynę i jest również używany w literaturze sanskryckiej. A oto, co konkretnie na ten temat powiada prof. Kanjilal: „Wimana jest to odmiana mechanicznego aparatu, który imituje lot ptaków. Jeśli idzie o Rigwedę, to co najmniej dwadzieścia fragmentów tego dzieła dotyczy latających obiektów używanych przez Aswinów (boskich bliźniaków). Obiekt taki opisany tam jest jako pojazd o trzech piętrach, o formie trójkątnej, zaopatrzony w trzy koła, który mógł zabrać na swój pokład co najmniej trzech pasażerów. Skonstruowany był ze stopu trzech metali - złota, srebra i żelaza. (To wielokrotne używanie cyfry „trzy” jest z pewnością ubarwieniem mitologicznym - A.M.). Aparat miał być zaopatrzony w dwa skrzydła. Rigweda pisze, że aparat osiągał szybkość przekraczającą szybkość myśli, poruszać zaś się mógł zarówno na lądzie, jak w wodzie i w powietrzu. Z Matyasastra Bharata dowiadujemy się, że nie tylko bogowie, ale także i inni przedstawiciele pozaziemskich nadludzi używali pojazdów latających. Natomiast mechanizm działania tych pojazdów opisany jest w wielu dziełach i to ze wszelkimi szczegółami. Np. w Wajmanika Sastra Bharadwaja, w Samarganasutradhara czy w Yuktikalpataru Bhoja (z 11 wieku naszej ery). Szesnaście innych tekstów zajmuje się ponoć także mechanizmem działania wiman, ale osobiście na nie jeszcze nie natrafiłem”. Wajmanika Sastra jest zbiorem zapisów, których główna część jest autorstwa mędrca Bhardwaja i sięga czwartego wieku przed naszą erą, podczas gdy reszta pochodzi z przekazów ustnych. (Podobnie jak Kabała A.M.). Ostatnie te dzieła zostały przekazane do wiadomości publicznej w roku 1875. A przypomnienie tej daty jest dość istotne, bowiem znacznie później rozpoczęli bracia Wright swoje próby z aparatami latającymi. Nie mogła więc „aktualność” techniczna ubarwić odkrytych tekstów. Komentarz Bharadwaji wyjaśnia zresztą, że ten przekaz stanowi nie całość, ale wersję skróconą starego tekstu. A szkoda! Szkoda, bowiem tekst ten zawiera pasjonujące szczegóły dotyczące tych latających maszyn. Na przykład wielkość aparatu jak też opis poszczególnych części umożliwiających maszynie unoszenie się w powietrzu. Znajdują się tu także wskazówki dotyczące sposobu kierowania aparatem podczas dłuższych lotów, sposobów ochrony przed burzami i wyładowaniami, sposobów przymusowego lądowania, jak też (uwaga!) wskazówki dotyczące przestawienia motoru na energię słoneczną w wypadku, gdyby zabrakło normalnie używanego źródła energii. Mało tego! Bharadwaja wymienia siedemdziesięciu techników i dziesięciu ekspertów, którzy wyspecjalizowali się w podróżach powietrznych. Jak więc widzimy, owe teksty zawierają nader istotnc szczegóły dotyczące lotów kosmicznych. Oczywiście wszystko to zmieszane jest z różnorodnymi mitami, ale przecież nie wymysł to E. Daenikena... Ciekawe są niektóre szczegóły przytaczane przez różne księgi hinduskie. Tak na przykład, według Samarganasutradhara początkowo zbudowano pięć takich latających aparatów. Pięć dla pięciorga bóstw: Brahmy, Wisznu, Yamy, Kuwery i Indry. Później miało być takich aparatów znacznie więcej. Najogólniej mówiąc, teksty starohinduskie rozróżniają cztery podstawowe typy winian. Są to Rukma, Sundara, Tripura i Sakuma. Te cztery typy dzieliły się na dalszych 113 podtypów, które, już w znacznie
mniejszym stopniu, miały się od siebie różnić. Natomiast o owych czterech podstawowych typach można się z tych ksiąg dowiedzieć wielu rzeczy ciekawych. Tak więc Rukma (tylko Rukma) były pomalowane na kolor czerwony i posiadały formę stożkowatą. Sundara natomiast miały formę zbliżoną do dzisiejszych rakiet, zaś Tripura to był właśnie ów aparat latający o wysokości trzech pięter, a Sakuna przypominała ptaka. Tyle jeśli idzie o ich cechy zewnętrzne. Ale przecież nie tylko te cechy są wspominane w starych tekstach indyjskich. Wimany, należące do typu Sakuna były najokazalsze i ze wszystkich najdłuższe. Teksty wymieniają nawet dwadzieścia pięć podstawowych czcści, z których miały się owe Sakuny składać. Wśród tych części wymienione są: płyta podłogowa, osłona ochraniająca, zbiornik paliwa, maszyny napędzające powietrze, wskaźniki kierunku lotu, dwa skrzydła, rura ssąca powietrze, śruby zaciskowe (?), kolektory słoneczne itd., itd. Wimany typu Rukma i Sundara miały podobne wyposażenie co Sakuna, a ponadto miechy powietrzne (?), a co najważniejsze - obudowę ze specjalnego rodzaju żelaza. Nie mniej ciekawe są szczegóły dotyczące wimany typu Tripura. Otóż przez odpowiednie zestawienie poszczególnych elementów (coś w rodzaju gotowych prefabrykatów) można było otrzymać rodzaj aparatu, który bądź poruszał się na wodzie, bądź pod wodą, bądź na ziemi, bądź wreszcie w powietrzu. Starożytny tekst dodaje, że o ile poprzednie typy latających aparatów skonstruowane były z różnego rodzaju metali, to wimany typu Tripura skonstruowane były ze specjalnego rodzaju żelaza zwanego Trinetra, co, notabene, brzmi zupełnie współcześnie. Najniższe piętro tego (trzypiętrowego) typu winiany miało mieć wysokości dwa metry, a szerokości trzydzieści metrów. Płyta składająca się na podstawę osadzona była na kołach, które w razie potrzeby mogły zostać wciągnięte do środka. Drugie w kolejności piętro miało posiadać również dwa metry wysokości, natomiast szerokości tylko dwadzieścia pięć. Jak wynika z opisu, to drugie piętro wimany mogło być użyte oddzielnie w charakterze amfibii. Mało tego, specjalne teksty wyjaśniają - jak twierdzi prof. Kanjilal - jak i czym zatkać otwory przez które mogła przedostać się do środka woda. Ostatnie wreszcie piętro, przy dwóch - jak poprzednie – metrach wysokości, miało dwadzieścia jeden szerokości. Ściany natomiast miały tu piętnaście centymetrów grubości. Zadaniem tej części pojazdu było zabezpieczenie całej winiany przed gwałtownymi zmianami na zewnątrz, jak obniżenie temperatury, gwałtowne burze czy innego rodzaju wstrząsy. W Samarganasutradhara opisane są podobno te części pojazdu, gdzie znajdować się miały kabiny dla pasażerów, pomieszczenia na paliwo czy bagaże, jak też system klimatyzacyjny. Pisze dalej prof. Kanjilal: „Jednak z pewnością najciekawszym z tych opisów maszyn latająych jest informacja o działaniu generatora energii słonecznej. Wajmanika Sastra poucza, że między innymi skonstruować należy w tym celu osiem rur ze specjalnego, absorbującego promienie słoneczne szkła. Następuje później, oszałamiający szczegółami, opis aparatury, która magazynowała energię promieni słonecznych. I dlatego też powiedziałem sobie kategorycznie: dopóty, dopóki nie przebada się wszystkich szczegółów jakimi zajmuje się ta księga, nie wolno nam przejść nad nimi do porządku dziennego, ignorować, jak gdyby nie istniały”. Jak więc widzimy, te stare księgi hinduskie zawierają fragmenty co najmniej zastanawiające i z pewnością nikt nie ma prawa twierdzić, że z interesującego nas punktu widzenia nie przedstawiają one żadnej wartości... Idźmy jednak dalej. W księdze Amaraganasutradhara znajdują się, twierdzi autor, rozważania na temat poruszania się w powietrzu. Oto np. sprawa ilości energii niezbędnej do tego, by maszyna oderwała się od ziemi. Albo sprawa utrzymania równomiernego unoszenia się do góry. Albo wreszcie kontrola działania wszystkich urządzeń aparatu. Są to problemy we wspomnianej księdze dokładnie ponoć opisane. Jeśli zaś idzie o płynne paliwo napędowe, to we wspomnianym dziele mowa jest o dwóch jego rodzajach: o rtęci i o paliwie noszącym nazwę „Rasa”, co do którego, jak zapewnia prof. Kanjilal, nie możemy na razie niczego powiedzieć. Natomiast szerzej omówione są w tym dziele sposoby wykorzystania, jakoźródła niezbędnej energii rtęci. Autor niektóre wskazówki podaje dosłownie, ale wydaje się, że zostały one celowo uproszczone, by mógł zrozumieć je ówczesny czytelnik. Amaraganasutradhara informuje, że w aparatach przypominających ptaki (chyba tylko dzięki skrzydłom) ustawia się w jednym pomieszczeniu cztery naczynia (zbiorniki) z rtęcią. Następnie tę rtęć należy ostrożnie podgrzewać, i to za pomocą ognia z węgla drzewnego. Maszyna unosi się w powietrze „dzięki temu, że podgrzana rtęć popycha ją do przodu, a jednocześnie uchodząca para wywołuje ciśnienie czy też uderzenie wsteczne” (chyba tak, jak w naszych rakietach?). Nie jest to opis jasny ani precyzyjny, ale można zrozumieć co się pod tym prymitywnym opisem kryje. Aparat ten, jak informuje dalej wspomniana księga - utrzymywał się w powietrzu dzięki ruchowi skrzydeł (?) i dzięki czemuś, co należy chyba rozumieć jako powłokę powietrzną. Prof. Kanjilal twierdzi ponadto, że tekst Samaranganasutradhary dowodzi, iż autor jego rozumie
doskonale to, co we współczesnej mechanice określone jest terminem „momentu”. (Moment jest to pojęcie stosowane przy opisie pewnych wielkości fizycznych i ich zmian w mechanice bryły i układu punktów matematycznych. Istnieje, na przykład, moment statyczny, moment bezwładności, moment siły czy też moment pędu). We wspomnianym więc dziele omawiane są różnego rodzaju szybkości i formy ruchu, jak też zastosowanie ich do różnego rodzaju celów mechanicznych. Autor tego dzieła - twierdzi prof. Kanjilal - wie dokładnie na czym polega działanie dźwigni, jak też orientuje się w wartości stosowania do latających pojazdów różnego rodzaju okładziny ochronnej. W tekście Wajmanika Sastra mamy, jak twierdzi autor, opisy działania różnego rodzaju olei mineralnych! Znaleźć tam też można zasady unoszenia się pojazdu względnie jego opadania, a nawet różnorakie manewry w powietrzu - wszystko w kontekście działania siły motorycznej. Jak twierdzi prof. Kanjilal, pod jednym względem różni się tekst Samaranganasutradhary od innych tekstów: proponuje mianowicie stosowanie, przy budowie kadłuba latającego pojazdu, specjalnego rodzaju lekkiego drewna. Potwierdzenie? Cytując następnie fragmenty innych starych ksiąg hinduskich, powiada prof. Kanjilal: „Wszystkie szczegóły dotyczące pojazdów latających, jakie znane były w dawnych Indiach można by uznać za bajki babuni, albo za wytwór fantazji, gdyby nie fakt, że autentyczność tych danych jest niejako potwierdzona przez księgi wedyjskie i literaturę klasyczną. Rzeczywiście, mowa jest w tych klasycznych tekstach o maszynach latających. To, co dotychczas było treścią jak gdyby rozważań technicznych czy specjalistycznych, w innych tekstach znajduje potwierdzenie, powiedzmy, fabularne. Wspominane tam są często owe maszyny latające bliźniaków Aswinów. W Ramajamie czytamy o tym, że Ramakandra odbywa podróż do odległej o dwa tysiące kilometrów od Cejlonu - stolicy Audhya. Podróż tę odbywa na aparacie określonym jako Puspaka. We wnętrzu tego aparatu znaleźli się Ramakandra, jego żona i pięciu innych pasażerów. Ten latający aparat wyglądał z ziemi jak fruwająca góra, miał bowiem kształt stożka. Szczegóły wewnętrznego wyposażenia tego aparatu i w ogóle komfort panujący w Puspace opisane są z dokładnością reklamowego foldera. W aparacie znajdowały się więc wspaniale urządzone kabiny z drogocennymi meblami. Każda kabina zaopatrzona była w okienko. „Z hałasem pojazd uniósł się w powietrze, a gdy szybował wysoko, pokazał Rama pole bitwy, most łączący Indie z Cejlonem i pieniące się bałwany oceanu”. Ramajana opisuje całą tę podróż ze wszystkimi detalami. Aparat przeleciał nad wzgórzami i lasami i lądował w Kiskindhya (blisko dzisiejszego Hajderabadu). Tu wstąpili na jego pokład nowi pasażerowie i aparat wystartował w dalszą drogę, aby ponad równiną środkowoindyjską, ponad Gangesem osiągnąć w końcu cel podróży – Audhyę. Prof. Kanjilal dodaje: „W Raghuwamsam Kalidasa (drugi wiek naszej ery) podróż ta jest opisana w sposob jeszcze bardziej żywy i przekonywający” Nie będę tutaj Czytelnikom streszczał szczegółowo wydarzeń, które autor cytuje z wszelkimi detalami. W każdym razie, na każdym etapie wydarzeń opisanych w micie jakąś ważną rolę odgrywa Puspaka latający aparat. Podobne wydarzenia, twierdzi prof. Kanjilal, opisane są i w Mahabharacie. Mowa tam, na przykład, o niejakim królu Upricara Vasu, ze starego rodu Kuru, który pewnego dnia otrzymał w darze od Indry, pana Niebios, wspaniały, srebrzysty aparat latający. Lecąc tym aparatem mógł Vasu przyjrzeć się z góry wielu wydarzeniom, które rozgrywały się na Ziemi. Mógł się też przekonać, że bogowie, korzystając z podobnych aparatów, zwiedzali inne planety. Zresztą podarunek Indry zdemoralizował, jak się wydaje, króla Vasu, gdyż od chwili, gdy go otrzymał, coraz rzadziej odwiedzał Ziemię. Większą część czasu spędzał wraz ze swoją rodziną w powietrzu... Powtarzam: i w tych tekstach pojazdy latające są wielokrotnie wspominane i wymieniane. Opisy i symbole fantastyczne łączą się tu z opisami jak najbardziej realistycznymi. Indra, gdy lądował na Ziemi, przybierał kształt łabędzia. Korzystał zaś z aparatu latającego zupełnie specjalnego rodzaju. Aby dać Czytelnikom próbkę stylu i argumentacji autora referatu (i książki), pozwolę sobie zacytować następujący fragment. „Teraz opiszę wam, jak to Arjuna z góry Mandara dostał się do niebios zamieszkanych przz bogów. Indra zaprosił go do Nieba i posłał po niego swój osobisty aparat latający, dowodzony przez pilota imieniem
Matala. Kiedy Arjuna znalazł się w powietrzu, droga jego pozwalała mu stwierdzić, że gwiazdy, które z Ziemi wydają się bardzo małe, są w rzeczywistości olbrzymie i jaśniejsze.... Kiech znalazł się tam, gdzie mieszka Indra, ujrzał wiele istot niebiańskich i mnóstwo aparatów przypominających jego maszynę do latania. Niektóre z nich unosiły się właśnie w powietrze, inne po lądowaniu stały nieruchomo na ziemi”. Również i w Yajurwedzie, jak twierdzi autor, znajduje się wiele fragmenów dotyczących obiektów latających. Na tych obiektach mogli Aswinowie obserwować zachód Słońca i Księżyca. Prof. Kanjilal cytuje fragmenty starego dramat u hinduskiego o (dosyć skomplikowanej, to prawda) nazwie: „Abhijnanasakuntalam” z pierwszego roku naszej ery. W dramacie tym opisane jest przybycie z Nieba na maszynie latającej niejakiego Dusyantasa. I on maszynę tę miał otrzymać od Indry, w ramach fantastycznej fabuły podana jest szczegółowa informacja mówiąca o tym, że maszyna, lądując, nie dotknęła ziemi. Zdumionemu zaś Dusyantasie pilot maszyny miał wytłumaczyć, że jest to możliwe dzięki zastosowaniu specjalnego mechanizmu. Opisy zawierające podobne szczegóły techniczne znaleźć można, zdaniem autora, w takich księgach jak Awimaraka Bhazy czy inne. A w Bhagawacie znajduje się nawet opis nalotu powietrznego na stolicę Kriszny. Jednym słowem, o ile w pierwszej grupie cytowanych tekstów znajciują się techniczne opisy różnego rodzaju i różnych typów maszyn latających i szczegóły dotyczące ich działania, o tyle w Wedach jak też w takich eposach, jak Ramajana czy Mahabharata opisane są wydarzenia, które świadczą, że maszyny te były faktycznie wykorzystywane. Łodzie podwodne? Miasta w kosmosie? Profesor Kanjilal w swojej analizie starych tekstem hinduskich nie ograniczył się wyłącznie do wskazania i udowodnienia, iż zawarte są w nich expressis verbis wzmianki, a nawet szczegółowe relacje poświęcone zarówno pojazdom kosmicznym, ich charakterystyce i budowie, jak i opisy lotów w przestworza Wszechświata. Nie ograniczył się, powiadam, profesor Kanjilal, do tego tematu. Odnalazł bowiem w starych tekstach inne relacje, nie mniej ciekawe, relacje dowodzące niezwykłej wiedzy technicznej w dziedzinach pokrewnych tym, które uprzednio były poruszane. Oto w rozdziałach 168, 169 i 170 części Mahabharaty noszącej nazwę Vanaparvan opisane są inne epizody zmagań boskiego Ariuna ze złymi demonami - Asurami: „Ariuna udał się do Nieba, aby tam u istot boskich zdobyć broń i nauczyć się nią władać. Podczas pobytu Ariuny w Niebie zażądał od niego Indra, Pan Niebios, aby zniszczył całkowicie wszystkie wojska Asurów. Trzydzieści milionów tych demonów żyło w głębinach mórz. Indra, Pan Niebios, przekazał Ariunie swój własny pojazd latający, którym kierował jego inteligentny pomocnik - Matala. Pojazd ten mógł się poruszać również i pod wodą”. W dalszym ciągu tej relacji okazuje się, że mężnemu Ariunie udało się zwyciężyć złe demony. „Ariuna wkroczył do ich podwodnych miast, które go zadziwiły swoim pięknem i przepychem. Ariuna dowiedział się od Matali, że miasta te były przez bogów zbudowane i początkowo wyłącznie dla nich przeznaczone”. W rozdziale 102 tej samej części Mahabharaty (Vanaparvan) mowa jest o tym, że Ariuna, bohater opowieści, wzniósł się za pomocą swojej niezniszczalnej amfibii do Nieba. Tam właśnie ujrzał coś, co go jeszcze bardziej zadziwiło, niż owe podwodne twierdze. Zobaczył tam mianowicie, wirujące w przestrzeni dookoła swojej osi całe miasta! Widok musiał to być niezwykły, a w tekście znajdujemy następujący opis tego niezwykłego cudu: „Miasto było oświetlone, piękne, pełne domów. Dużo było zieleni, pełno drzew i wodospadów. Miasto miało cztery wejścia (bramy), pilnowane przez strażników uzbrojonych w rożne rodzaje broni”. Ciekawy zapytał Matalę skąd się wzięło to wirujące miasto w przestrzeni kosmicznej i kto je zbudował. Okazało się, że to miasto wirujące zaprojektował i zbudował sam Brahma. A nosiło ono nazwę Hiranyapura, co znaczy złote miasto. Jak wynikało z dalszej opowieści Matali, Brahma pozwolił dwóm demonom płci żeńskiej, aby w mieście tym zamieszkały. Ale Asurowie tak się potem rozpanoszyli, że nawet bogów z niego usunęli. Wobec tego, że Ajruna miał ciągle z demonami na pieńku, namówił go Matala, aby to wirujące miasto, obecnie siedzibę demonów, zniszczył. Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać, ale demony broniły się zajadle. Oto dalszy dosłowny opis tych wydarzeń: „Rozpoczęły się straszliwe zmagania, podczas których wirujące miasto już to wznosiło się daleko w przestrzeń kosmiczną, już to opadało w kierunku Ziemi, a nawet próbowało skryć się w głębinach morskich.
W końcu udało się Arjunie jednym, celnym pociskiem całe miasto rozerwać na strzępy, które opadły na Ziemię. Asurowie walczyli jednak nadal. Ale w końcu Arjuna przy pomocy potężnego Pasupaty zakończył te zmagania. Asurowie zostali wybici, zaś Indra i pozostali bogowie przywitali Arjunę jako bohatera”. Również w innej części Mahabharaty noszącej nazwę Sabhaparvan (rozdział 3, wiersze 6 do 10) opisane są miasta obracające się w przestrzeni kosmicznej. Nie wdając się w szczegóły, które tutaj nie mają specjalnego znaczenia, powiedzmy tylko, że bezpośrednim budowniczym tych miast miał być architekt imieniem Maya. On to zbudował wspaniałą konstrukcję powietrzną, mogącą zmieścić osiem tysięcy ludzi, którzy w ten sposób zabrani zostali do siedziby bogów, do Nieba. Z tekstu wynika, że podobnie wspaniałe i piękne konstrukcje, które tekst określa jako „sale zebrań”, a które uznać chyba trzeba za grody czy miasta kosmiczne, zostały zbudowane dla każdego z pięciu bogów - dla Indry, Yamy, Varuny, Kuvery i Brahmy. Imponujące zwłaszcza były rozmiary konstrukcji przeznaczonej dla Indry. Jeśli przeliczyć to na miary współczesne, to „sala” Indry miała wysokość 16 kilometrów, szerokości - 8 kilometrów, a długości aż 1200 kilometrów. O wszystkich tych faktach relacjonuje we wspomnianym wyżej tekście niejaki Narada - określony jako uczony. „Miasto kosmiczne Indry stale przebywało w przestrzeni kosmicznej. Miasto skonstruowane było z metalu, posiadało piękne gmachy, domy mieszkalne i wiele zieleni. Wejścia prowadzące do miasta były wystarczająco szerokie, aby mogły przez nie przedostać się mniejsze maszyny latające. Kosmiczne miasto Yamy miało (oczywiście w miarach współczesnych) 750 kilometrów długości. Podobnie, jak miasto Indry, zaopatrzone ono było we wszystko, co potrzebne jest do wygodnego życia... Miasto Yaruny znajdowało się natomiast pod wodą i poruszało się w głębinach oceanu. Tu również wszystkie urządzenia umożliwiały normalne życie. Miasto Kuvery było najpiękniejsze. Jego rozmiary: 550 na 800 kilometrów. Wyróżniało się złotymi pałacami. Natomiast zupełnie wyjątkowe było kosmiczne miasto Brahmy. Najtrudniej było się doń dostać, a gdy się poruszało w kosmosie tworzyło własną panoramę...” Profesor Kanjilal wszystkie te relacje opatruje własnym komentarzem. Powiada on, że o ile opisy znajdujące się w stałych epopejach hinduskich, a dotyczące osiągnięć technicznych, jak różnego rodzaju maszyn latających, różnych typów motorów, a nawet miast podwodnych czy pojazdów poruszających się pod wodą, brzmią wprawdzie bajkowo, ale mieszczą się w osiągnięciach naszej współczesnej techniki i nie przekraczają granic prawdopodobieństwa, to inaczej należy chyba podejść do opisów relacjonujących istnienie całych miast w kosmosie. Brzmią one bajkowo i dostrzec w nich można elementy ludowej wyobraźni, a nawet wierzeń. Niemniej - powiada autor - można jedynie stwierdzić, że w owych rozdziałach Mahabharaty opisanych jest pięć takich miast unoszących się w kosmosie i wirujących dookoła własnej osi. Mahabharata podkreśla, że wszystkie te miasta konstruowane były przez specjalistów i mogły utrzymać się w kosmosie całe lata. Zaopatrzone były we wszystko co potrzebne jest do normalnego życia, jak też w różne rodzaje groźnych broni. „Dla mnie i dla moich kolegów - powiada profesor Kanjilal - nie ulega wątpliwości, że na przykład słowo „sabha” oznacza w języku sanskryckim - zbiorowisko ludzkie. I oto, w owych świętych tekstach te „zbiorowiska ludzkie” przeniesione są do kosmosu i są opisywane za pomocą wielkości kosmicznych. Owe wirujące dookoła własnej osi „zbiorowiska ludzkie” z całą pewnością nie znajdowały się na Ziemi. Cokolwiek byśmy powiedzieli - konkluduje autor - jeśli nawet założymy, że podobne, epickie relacje zawierają wiele przesady, że być może fantazja wzbogaciła tu jakiś autentyczny obraz czy autentyczne wspomnienie, to trzeba z całym przekonaniem podkreślić, że w Mahabharacie oprócz opisu konstrukcji i działania różnego rodzaju maszyn latających (mowa oczywiście o wimanach) znajdują się jeszcze relacje o innych, potężnych obiektach”. Warto chyba jeszcze kilka słów powiedzieć, jak wygląda ta relacja w świetle techniki, może nie tyle współczesnej, ile techniki przyszłości, w świetle wyobrażeń fachowców i specjalistów, którzy przecież swoje plany i wizje rzucają na wiele dziesiątków lat naprzód. Otóż specjaliści od konstrukcji kosmicznych od dawna zajmują się podobnymi przewidywaniami i od czasu do czasu na łamy prasy przedostają się w formie supersensacji informacje z laboratorium czy hal konstrukcyjnych amerykańskich i radzieckich, informacje mówiące o projektach umieszczenia w przestrzeni kosmicznej takich (no, nie takich samych) obiektów. Tak, na przykład, Wydział Badań Kosmosu na Uniwersytecie Stanford od dawna zajmuje się możliwością wprowadzenia w przestrzeń miasta kosmicznego. Profesor Gerard O'Neill z Instytutu fizyki w Princetown obliczył nawet, że takie miasto satelickie (byłoby ono satelitą Ziemi) powinno mieć około 30 kilometrów długości i powinno być zaopatrzone we wszystkie urządzenia, które umożliwiłyby pobyt na nim i życie milionowi ludzi. I nie jest to bynajmniej jakaś utopia.
Dla różnych przyczyn, których tu wyjaśniać nie sposób, przewiduje się, że takie miasta będą rzeczywiście wirowały dookoła własnej osi. No i ponownie nasuwa się pytanie dotyczące sposobów odczytania starych tekstów. Skoro bowiem wszystko to, co podaje profesor Kanjilal (i zresztą nie tylko on) rzeczywiście odnaleźć można w starych tekstach hindeLskich, to dlaev.ego dopiero teraz te niezwykłe opisy są ujawniane? Dlaczego teraz dopiero uczeni podają szczegóły dotyczące tych niezwykłych obiektów, które w starych epopejach nie były znowu tak bardzo ukryte, skoro znajduje się je w tekstach powszechnie znanych, jak na przykład Mahabharata? Odpowiedź będzie tu podobna do tej, jakiej na identyczne pytanie udzieili Sassoon i Dale przy omawianiu tekstów „Zoharu” dotyczących maszyny do produkcji manny. Otóż cały problem polega najprawdopodobniej na tym, że dopiero ostatnie 15-20 lat stawiając na porządku dziennym rozwoju naszej cywilizacji podróże kosmiczne, a przedtem jeszcze znajomość praw rządzących kosmosem, umożliwiły należyte odczytanie tekstów hinduskich i zrozumienie wielu słów czy określeń dotyczących tej czy podobnej tematyki. Profesor Kanjilal powiada, na przykład, że dopiero niedawno specjaliści od sanskrytu zdołali należycie odczytać, to znaczy zrozumieć, takie słowa jak: „Vaihayasi” (słowo to oznacza latanie), albo „gaganacara” (co oznacza powietrze) albo w ogóle „wimana” (co oznacza, jak wiadomo, latającą maszynę). Inaczej mówiąc, rozwój techniki umożliwił odczytanie tekstów w których jak się wydawało niczego już nowego znaleźć nie było można. To tłumaczenie wyjaśnia też, dlaczego tak wiele legend, starych tekstów (Kabała), mitów wymaga zupełnie nowego podejścia, nowych prób odczytania i skomentowania, i nie dziwmy się, jeśli teksty te, w świetle dzisiejszej naszej wiedzy odsłonią przeszłość zupełnie nieznaną. Tylko że takie postępowanie wymaga zawsze przełamania wielu, wielu zakorzenionych dogmatów.
Rozdział VII Co śmiem myśleć? Zawarte w tym podtytule pytanie jest oczywiście plagiatem. Przed laty zatytułował tak swoją książkę Julian Huxby. Ośmieliłem się użyć tak właśnie sformułowanego pytania, gdyż wiem, że odpowiedź na nie jest co najmniej kontrowersyjna. Z tego, co dotychczas w książce tej zostało powiedziane, jak i z tego, co pisałem w pierwszej mojej, poświęconej tej tematyce pracy, jasno wynika, że przyjęcie przedstawionych tu tez powinno oznaczać zarówno rewizję czy nawet kategoryczne odrzucenie wielu teorii czy poglądów, które utrwaliły się w wielu dziedzinach nauki o naszej przeszłości, jak też zastanowienie się nad istotą wielu koncepcji filozoficznych czy religijnych, które przecież w większej czy mniejszej mierze z tej przeszłości czerpią ożywcze soki. Oczywistą jest sprawą, że za głoszone tu hipotezy nie ryzykuje się głową. Ale na pewno anatemą z różnych ambon. Lecz tego ryzyka uniknąć się nie da... Co stanowi więc odpowiedź na zadane wyżej pytanie, albo inaczej, jaka jest konkluzja wynikająca z tego co zostało w książkach, które streściłem bądź opracowałem, powiedziane? Treścią tych konkluzji jest przekonanie, że w dziejach naszych na tej planecie, w dziejach naszego gatunku, w dziejach naszej cywilizacji znacznie więcej jest kart dotychczas nie zapisanych, niż kart rzeczywiście poznanych. Przy czym nie muszę chyba dodawać, że owe nie zapisane karty dotyczą wydarzeń bodaj najważniejszych. A do tych najważniejszycli wydarzeń z całą pewnością należy np. fakt pojawienia się na Ziemi życia. O sprawie tej dotychczas mowy nie było, spróbujmy więc od niej zacząć. Coraz więcej uczonych skłania się dzisiaj do przypuszczenia, że aby wyjaśnić zjawisko pojawienia się życia na Ziemi i jego niezwykły rozwój, sięgnąć trzeba do starej hipotezy panspermii mówiącej o powszechności życia we wszechświecie, hipotezy zrekonstruowanej w początkach tego wieku przez uczonego szwedzkiego Swante Arrheniusa. Inaczej powiedziawszy - coraz trudniej jest pojawienie się życia na Ziemi uzależniać wyłącznie od panujących przed miliardami lat warunków atmosferycznych, klimatycznych czy fizycznych. Coraz trudniej ograniczyć biogenezę wyłącznie do naszej planety, a nawet coraz trudniej uznać, że na naszej planecie panowały kiedyś takie warunki, które by powstanie życia umożliwiły. W drugim wydaniu mojej książki „My z kosmosu” (KAW), jak też w wydanej przez „Iskry” książce „Biologia zmienia medycynę” i wreszcie w mającym się ukazać nakładem MAW zbiorku „Biologia uczy myśleć” zacytowałem szereg miarodajnych na ten temat poglądów. Wyjaśniłem też istotę szeregu hipotez dotyczących biogenezy, których autorami są znakomici skądinąd uczeni. Jeden z największych współczesnych astronomów Fred Hoyle wraz z fizykiem i astronomem Chandrą Wickramasinghem ogłosili w 1981 r. książkę „Evolution from Space” („Ewolucja z Kosmosu”). Wyrażają w niej pogląd, iż pojawienie się na Ziemi życia, jak i sam proces ewolucyjny są dziełem jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji pozaziemskiej. Nie wykluczają możliwości, iż cywilizacja ta oparta jest na materii żyjącej, której czynnikiem podstawowym nie jest, jak na Ziemi węgiel, lecz krzem. Teoria Hoyle'a i Wickramasinghe'a wychodzi z założenia, że szansa na to by życie na naszej planecie powstało spontanicznie i drogą przypadku jest bliska zeru - w każdym razie nieprawdopodobnie mała - jak 1 do 1040 000. Dodać też warto, że hipoteza obydwu uczonych tłumaczy przy okazji, i to wcale logicznie, pojawienie się wielu epidemii, które nękały ludzkość i które pojawiwszy się i objąwszy znaczne połacie naszego globu, znikały na zawsze. Hipoteza Hoyle'a i Wickramasinghe'a jeśli idzie o jej uzasadnienie bardzo bliska jest poglądom wielokrotnie głoszonym przez jednego z nawiększych współczesnych biologów Francisa Cricka (laureata Nagrody Nobla za odkrycie struktury biochemicznej kodu genetycznego) oraz Lionela Orgela - również znakomitego biologa. Sam Crick w ogłoszonej przez siebie książce „Life itself. Its Origin and Nature” („Życie – jego pochodzenie i charakter”) deklaruje się jako zdecydowany zwolennik teorii panspermii i to panspermii kierowanej. I on wychodzi z założenia, że życie nie mogło narodzić się na Ziemi, gdyż nie było po temu odpowiednich warunków. A podstawowym takim warunkiem była nieobecność w atmosferze ziemskiej wolnego tlenu. Urey i Miller dlatego mogli swoimi doświadczeniami potwierdzić teorię Oparina i Haldane, gdyż mieszanina gazów (wodór, metan, amoniak i para wodna) jaką poddali wyładowaniom elektrycznym – wolnego tlenu nie zawierała. Skoro życie na Ziemi narodzić się nie mogło, a jednak się rozwinęło, to nastąpiło to w wyniku świadomego siewu, który - powiada Crick - mógł być dziełem jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji pozaziemskiej. Crick zakłada, że cywilizacja ta wysłała w kosmos pojemniki zawierające zarodki życia. Owe pojemniki
stanowiły dla zarodków życia ochronę podczas niebezpiecznej dla nich podróży przez kosmos, a kiedy napotkały warunki umożliwiające dalszy rozwój żywej materii (jak na Ziemi właśnie) automatycznie otwierały się. Jeszcze w 1971 r. podczas narady w Biurakanie, która zgromadziła uczonych radzieckich i amerykańskich, Crick i Orgel przytoczyli na poparcie swojej hipotezy „panspermii kierowanej” dwa poważne argumenty. Pierwszy z nich to powszechność jednego typu kodu genetycznego - identycznego dla wszystkich żywych istot naszej planety przy równoczesnym braku śladów innej formy tego kodu, formy, która w toku ewolucji okazałaby się, powiedzmy, mniej sprawna w warunkach ziemskich. Można więc sądzić, twierdzą obydwaj uczeni, że ten jednolity kod genetyczny przesłany został na Ziemię wraz z owymi zarodkami życia. Przesłany z tej planety, gdzie okazał się najsprawniejszy, najbardziej przydatny. Drugim takim argumentem jest duży stosunkowo procent molibdenu w enzymach, substancjach niezbędnych dla procesów życia, podczas, gdy na Ziemi molibdenu jest stosunkowo mało, a pokrewnych pierwiastków - o wiele więcej. Czyż nie należało, pytają wspomniani uczeni - pochodzenia życia szukać na takiej planecie, gdzie molibden jest pierwiastkiem znacznie częściej spotykanym, niż na Ziemi? Po ukazaniu się swojej książki, Francis Crick zamieścił w zachodnioniemieckiej gazecie „Die Welt” krótkie jak gdyby kompendium swej teorii. Artykuł Cricka nosił tytuł „Nasienie z gwiazd”, a autor wyraża w nim między innymi opinię, że jeśli idzie o skolonizowanie życiem całej Galaktyki, co może być celem jakiejś czy jakichś cywilizacji kosmicznych, to statki kosmiczne nie mogą być brane pod uwagę, jako środki transportu poruszające się zbyt wolno. „Czyż nie byłoby lepiej - pisze Crick - wysłać w przestrzeń takie organizmy, które podobną podróż mogłyby przetrwać, które byłyby łatwe do transportu i które później mogłyby się rozwijać i prosperować w praoceanie? Do tego celu najbardziej nadają się bakterie. Dzięki niewielkim rozmiarom bakterii można by w ten sposób przesłać większą ich ilość. Są one zdolne do życia w najniższych temperaturach i miałyby bardzo duże szanse dalszego rozwoju w pierwotnym oceanie. Być może nie jest to tylko przypadek, że najstarsze (najwcześniejsze) organizmy kopalne, które dotychczas zostały odkryte, dokładnie odpowiadają tego typu formom życia”. Nie trzeba chyba bardziej autorytatywnej i miarodajniejszej wypowiedzi, niż ta, która padła z ust laureata Nobla. Zresztą pogląd, że życie nie zrodziło się na Ziemi podziela wielu wybitnych uczonych radzieckich (między nimi prof. Iniuszyn), o czym również ze szczegółami we wspomnianych książkach pisałem. Niech mi wolno będzie powołać się tutaj na jeszcze jeden autorytet. W czasopiśmie zachodnioniemieckim „Bild der Wissenschaft” („Obraz nauki”, styczeń 1982) ukazał się artykuł wybitnego uczonego Hansa Dietricha Pfluga, profesora Instytutu Geologiczno-Paleontologicznego w Giessen. Pisze uczony niemiecki: „Było dotychczas dla mnie zrozumiałe samo przez się, że początków życia szukać trzeba na Ziemi. Jako geolog bowiem skłaniałem się do poglądu, że zjawiska ziemskie tłumaczyć należy procesami zachodzącymi na Ziemi. Ale w ostatnich latach zmuszony byłem znacznie pogląd ten zmienić. Nowe odkrycia i dane stawiają ten panujący wśród uczonych pogląd na temat pochodzenia życia, pod znakiem zapytania”. Dla profesora Pfluga takim dowodem, wskazującym na pozaziemskie pochodzenie życia na Ziemi, było znalezienie w kwarcytach południowej Grenlandii pochodzących z okresu, kiedy na Ziemi nie było jeszcze żadnych skomplikowanych organizmów - aż do trzech procent węgla pochodzenia organicznego! Powiada profesor Pflug: „Musiało więc przed blisko czterema miliardami lat kwitnąć na Ziemi życie, bowiem tylko organizmy zdolne do fotosyntezy mogły wyprodukować taką ilość biomasy”. Co więcej! W tych samych warstwach odkryto równocześnie nikłe resztki kopalne, które, jak to wykazały badania mikroskopowe były pozostałościami po prymitywnych, jednokomórkowych formach życia, jakie wówczas istniały na Ziemi. Ale te organizmy jednokomórkowe nie mogą być w żaden sposób odpowiedzialne za produkcję organicznego węgla. Do takiej intensywnej produkcji tego węgla niezbędne były skomplikowane formy życia. Cóż jednak wynika (dla naszych rozważań) z tego faktu, że życie w kosmosie jest prawdopodobnie zjawiskiem powszechnym? Cóż wynika z przypuszczenia, że nie zrodziło się ono na Ziemi? Otóż wyciągnąć stąd trzeba kilka ważnych wniosków, jak najbardziej związanych z przedstawionymi tutaj koncepcjami. Po pierwsze - jeśli materia żywa jest w kosmosie równie powszechna, jak w ogóle każda materia, byłoby dziecinną naiwnością sądzić, że rozwinęła się ona wyłącznie na naszej planecie i wyłącznie na naszej planecie osiągnęła tak skomplikowane formy swojej organizacji, jak na przykład ludzki mózg. Po drugie - jeśli istnieje gdzieś cywilizacja, która postawiła sobie za cel rozwinięcie życia na naszym
globie tak, jak i na innych, nadających się do tego celu planetach naszej Galaktyki, to jasną jest rzeczą, że taka cywilizacja jest czy była zdolna do lotów kosmicznych, jak też jasną jest rzeczą, że mogła obrać za cel swoich lotów naszą planetę. Nie mówiąc już o tym, że mogła nią kierować zrozumiała chęć sprawdzenia rezultatu swojej interwencji. I to nie raz... Jaki uczony, badacz czy genetyk (a nie należy wątpić, że cywilizacja tak rozwinięta dysponowałaby podobnymi specjalistami) zrezygnowałby z podobnej okazji? Inaczej powiedziawszy, z hipotezy, której broni Crick i wielu innych biologów wynika jasno, że tak zwane paleokontakty, hipotetyczne odwiedziny gości z kosmosu, to nie niczym nie uzasadniony pomysł paru niedouczonych popularyzatorów goniących za sensacją, lecz ewentualność, która za jednym zamachem pozwala zapisać owe puste dotychczas karty w dziejach naszego gatunku, jak też w dziejach naszej cywilizacji. Wprawdzie znalazło się wielu ludzi nauki, myślicieli czy krytyków, którzy podobną hipotezą czują się jak gdyby osobiście dotknięci (że to nie my sami, ale z cudzą pomocą dochrapaliśmy się takiej, a nie innej pozycji na tej planecie), ale nie zapominajmy, że podobną obrazę osobistą ludzkość przeżyła już niejednokrotnie i przechodziła później nad nią do porządku dziennego, przerabiając, notabene, obrazę na swoją chwałę. I wtedy, kiedy okazało się, że to nasza Ziemia obraca się dookoła Słońca, a nie Słońce dookoła Ziemi. I wtedy także, kiedy okazało się, że jesteśmy jako gatunek - jedynie ssakami, które zrobiły niezwykłą karierę i że z małpami łączą nas bardzo bliskie węzły pokrewieństwa, i że wreszcie poza rozwojem mózgu niczym się specjalnie od innych zwierząt nie wyróżniamy; jednym słowem wtedy, kiedy nauka pozbawiła ludzi tej wyjątkowej pozycji w świecie, o jakiej przez wieki całe przekonywały ich wszystkie święte księgi i wszystkie systemy religijne. Pytania bez odpowiedzi Jeśli o mnie idzie, to duma moja nie byłaby specjalnie narażona na szwank faktem interwencji kosmicznej w dzieje człowieka. Jednak mimo wszystko nie rozporządzamy przecież stuprocentową pewnością, że ingerencja taka rzeczywiście miała miejsce. W jakich momentach rozwoju naszej planety miałaby ona nastąpić? Autorzy reprezentowani w tej książce, jak i inni, znani Czytelnikim z innych prac, odpowiadają, że interwencja taka miałaby przyspieszyć i rozwój biologiczny, i cywilizacyjny człowieka. Oczywiście, bardzo byłbym rad gdybym mógł się dowiedzieć, czyja to zasługa, że siedzę dzisiaj przy biurku i piszę, a nie skaczę (jak może skakać powinienem) z gałęzi na gałąź. Niestety, wcale niełatwo odpowiedzieć na pytanie: kto? Jak też niełatwo odpowiedzieć na pytanie: skąd? Nie mam tu żadnych specjalnych predylekcji. Mogliby to równie dobrze być, zgodnie z hipotezą Zacharii Sitchina, owi Nefilim z planety Marduk, co 3600 lat przybliżającej się do Ziemi. Mogłyby to być istoty z jednego z pięciu wytypowanych przez Carla Sagana systemów słonecznych: Alfa Centauri, Epsilon Erydani, 61 Cygni, Epsilon Indi lub Tau Ceti. A jeśli ułożył tę listę jeden z najwybitniejszych astronomów współczesnych, to nie ma powodu, by mu nie wierzyć. Gdyby zaś nie miała to być planeta Marduk, ani żaden z owych pięciu systemów słonecznych, które mogłyby być odpowiedzialne za naszą karierę ziemską, to mógłby to być system planet gwiazdy Regulus, o której mówią z taką konsekwencją i pewnością mity chińskie. No, a ostatecznie czemu nie przyznać racji Dogonom, którzy wiedzą naprawdę wiele i są przekonani, że to z systemu planet Syriusza pierwsze istoty kosmiczne pojawiły się na Ziemi. Obawiam się jednak, że na pytanie „kto?” i „skąd?” nieprędko przyjdzie nam otrzymać odpowiedź, której tak często domagają się czytelnicy. Ale obawiam się również, że i odpowiedź na inne ważkie pytanie, a mianowicie: „kiedy?” otoczone jest mgłą niewiedzy, jeśli oczywiście za wiedzę nie uznamy przekazów legendarnych czy mitów. W każdym razie, a za to co piszę biorę pełną odpowiedzialność, niemała grupa specjalistów z różnych dziedzin, i z różnych krajów, i z różnych systemów społecznych, gotowa jest uznać, że od milionów lat planeta nasza jest nie tylko pod obserwacją jakichś inteligencji galaktycznych - naszych bardziej rozwiniętych braci w kosmosie - ale jest także terenem ich interwencji. Łączy się to w jakimś sensie z problemem ewolucji gatunków. Na ową ewolucję, jeśli pogodzić się z hipotezą interwencji cywilizacji pozaziemskiej w nasze sprawy, trzeba chyba nieco inaczej spojrzeć. Gdyby na przykład życie rozwijało się od istot najmniej rozwiniętych do istot o wysokim stopniu rozwoju, to musiałyby na to istnieć kopalne dowody. Faktem niezaprzeczalnym jest, że geologowie, którzy coraz głębiej, do coraz starszych warstw Ziemi docierają, znajdują rzeczywiście w miarę cofania się w coraz dalszą przeszłość, kopaliny istot coraz mniej skomplikowanych, jeśli idzie o ich budowy i organizmy. Ale też prawdą jest, stwierdzają ci uczeni, iż istnieją całe epoki geologiczne, które ujawniają się jako białe plamy, jak też istnieją całe epoki, które ukazują geologom jakiś gwałtowny, niczym nie spowodowany
skok ewolucyjny. Skały kambryjskie (kambr, to pierwszy okres paleozoiczny, 510-440 milionów lat temu) są ostatnimi, w których można znaleźć jakieś kopaliny warte wspomnienia, a potem już nic. Czyż więc dziwić się należy niektórym naukowcom, którzy, jak na przykład dwaj Amerykanie (profesor W.B. Harland i M.J.S. Rudwick) expressis verbis twierdzą (1964), że pojawienie się fauny w początkach okresu kambryjskiego należy uznać za wydarzenie nagłe? A przecież w grubych warstwach skał prekambryjskich wszelkie kopaliny świetnie by się zachowały, natomiast specjaliści znajdują tam tylko ślady, nikłe ślady niektórych organizmów o miękkiej powłoce. I nagle olśnienie! W jakimś określonym momencie pojawiają się duże ilości kopalin dowodzących istnienia całych menażerii zwierzęcego życia, menażerii, w których reprezentowane są wszystkie możliwe grupy zwierzęce. Na tego rodzaju znaleziska natrafia się dość często. Inaczej mówiąc, obserwuje się zarówno nagłe pojawienie się nowych, licznych gatunków zwierzęcych, jak też nagle wyginięcie innych (na przykład wielkich jaszczurów). Różne istnieją poglądy na te skoki - zarówno ilościowe, jak i jakościowe. Niektórzy uczeni sądzą, że takie nagłe pojawienie się nowych gatunków zwierząt wiązać należy ze wzrostem aktywności słonecznej. Okazało się jednak, że bardzo względny to czynnik, bowiem wzrost aktywności Słońca działa raczej zabójczo na poszczególne gatunki. Nie wyklucza się, że to właśnie wzrost aktywności słonecznej stał się przyczyną wyginięcia dinozaurów. (Na marginesie tego ostatniego wydarzenia w dziejach Ziemi warto tu może wspomnieć o uroczej skądinąd, choć niesprawdzalnej hipotezie Jacquesa Bergiera. Doszedł on mianowicie do wniosku, że cywilizacja pozaziemska „opiekująca” się rozwojem naszej planety, spowodowała gdzieś, w stosunkowo niewielkiej odległości od Ziemi, wybuch supernowej, co miało spowodować gwałtowny wzrost szkodliwego promieniowania i w rezultacie wyginięcie wielkich jaszczurów. Dzięki zniknięciu z powierzchni Ziemi dinozaurów, znalazło się niejako ekologiczne miejsce na rozwój ssaków, no i w końcu czlowieka...). Te zjawiska nagłego wyginięcia i pojawienia się wielu gatunków jednocześnie - to słaby punkt teorii ewolucji, tak jak ją się dzisiaj rozumie. Ale nie jeden to słaby punkt. Chodzi mianowicie o tezę, że bardziej skomplikowane formy zwierzęce mają więcej szans na przeżycie i dalszy rozwój, niż formy zwierzęce mniej skomplikowane. Gdyby tak nie było, formy skomplikowane szybko by wyginęły, a Ziemia byłaby opanowana wyłącznie przez wirusy. To zrozumiałe. Ale przecież to, co obserwuje się na świecie przeczy teorii o wyższości form bardziej skomplikowanych nad prostymi. Istnieje bowiem dzisiaj wokół nas zarówno świat zwierząt bardzo skomplikownych, jak i świat istot prymitywnych - na przykład wirusy i bakterie. Nie mówiąc już o tym, że ów świat istot prostych, mikroorganizmów, miewa się zupełnie dobrze i zupełnie dobrze broni się przed wyniszczającą działalnością człowieka. Wygląda więc na to, i do tego wniosku właśnie zdążam, że przyroda posiada wyjątkową zdolność utrzymywania pewnej równowagi, dzięki której wszystkie formy życia znajdują pełne możliwości rozwoju. Pytanie, które należy tu postawić, brzmi: czy ta równowaga jest wyłącznie zasługą samej przyrody, czy też w ten system interweniowały siły spoza naszej planety (oczwiście, nie nadprzyrodzone...) Być może, podobnie powinno brzmieć pytanie dotyczące zjawiska, o ktorym poprzednio była mowa. Co powoduje, że w pewnych mniej lub bardziej regularnych odstępach czasu (mogły to być miliony, setki tysięcy, czy tysiące lat) pojawiają się nagle i masowo nowe gatunki zwierząt, zaś sam normalny (jeśli można to tak określić) tok ewolucji przebiega między tymi skokami tak brzemiennymi we wzbogacanie się fauny ziemskiej? Wiele problemów stawia przed nauką także i rozwój naszego gatunku. Różne fazy tego rozwoju stanowią przecież po dziś dzień nie wyjaśnioną do końca zagadkę. Ani antropolodzy, ani archeolodzy nie potrafią, na przykład, wyjaśnić sobie faktu nagłego pojawienia się człowieka typu Cro-Magnon, jak też mają niemałe trudności z wyjaśnieniem przyczyn, które spowodowały, że jedna gałąź naszego i małp człekokształtnych drzewa genealogicznego tak gwałtownie rozwinęła się biologicznie i cywilizacyjnie. Bowiem nawet hipoteza (przez wielu broniona), że człowiek z Cro-Magnon pojawił się w Europie jako rozbitek czy emisariusz Atlantydy (względnie jakiegoś kontynentu na Pacyfiku) niczego nie wyjaśnia, przesuwa jedynie cały problem w czasie. Czyż dziwić się należy, że niejeden autor próbuje wiązać wszystkie te zjawiska z ową interwencją jakiejś inteligencji pozaziemskiej? (Dodajmy zresztą, że człowiek Cro-Magnon miał prawdopodobnie mózg większy od mózgu dzisiaj żyjących przedstawicieli gatunku homo sapiens). Pośród owych autorów wymieńmy Anglików - Maxa H. Flindta i Otto O. Bindera, którzy w 1976 wydali pasjonującą książkę: „Mankind Child of the Stars” („Ludzkość - dziecię gwiazd”). Jak więc widzimy, nie brak uzasadnień dla pytań dotyczących zarówno nierównomiernego rozwoju świata zwierzęcego w ogóle, jak i rozwoju naszego gatunku. Ale nie jedyne to pytania, na które trudno odpowiedzieć. Wiadomo przecież, że nie ma (poza
nielicznymi chyba wyjątkami) mitologii ustnych względnie pisanych, jak też nie ma takiej doktryny religijnej, które by nie opierały się na relacjach (bądź dowodach) głoszących, że Ziemię stale, mniej lub bardziej regularnie odwiedzali przybysze (bogowie), których siedzibą było „niebo”. W niektórych wypadkach kosmiczne te mitologie (dogońska, chińska) dość dokładnie określają, z jakiego systemu słonecznego owi goście przybywali. W każdym razie powszechność mitu kosmicznego jest zadziwiająca. Gdyby przed miliardami lat owe początki życia na Ziemi wyglądać miały tak, jak to widzi Crick, to przecież nie można wykluczyć, że sam przebieg wydarzeń na naszej planecie skłaniał przedstawicieli jakiejś cywilizacji (czy jakichś różnych cywilizacji) do interweniowania. Dlaczego taka hipoteza miałaby być bardziej absurdalna, niż ta której broni dzisiaj wielki biolog? Można przecież założyć, że początkowo chodziło o to, by pojawiły się na powierzchni naszej planety proste formy życia, które stanowiłyby infrastrukturę ekologiczną dla bardziej rozwiniętych gatunków. Wraz z każdymi takimi odwiedzinami piramida świata zwierzęcego wzbogacała się o nowe stopnie rozwoju, aby na samym szczycie osadzić człowieka z Cro-Magnon, naszego przodka. I można też bez specjalnego ryzyka założyć, że pewne gatunki były w międzyczasie eliminowane, tak, jak ogrodnik eliminuje chwasty z grządek, które uprawia. Bawimy ciągle, rzecz jasna, w świecie hipotez. Dlatego też wolno nam założyć, że skoro z biologią i rozwojem fauny ogrodnicy z kosmosu dali sobie jakoś radę, przyszła kolej na rozwój cywilizacyjny tych istot, które stanowiły szczyt owej piramidy. Jeśli się opierać na wiedzy, na informacjach zawartych w różnego rodzaju przekazach egipskich, sumeryjskich, chińskich, indiańskich, hinduskich - to właśnie taka pomoc z kosmosu, nauka z kosmosu, legły u podstaw owych cywilizacji i kultur, które nagle, niespodzianie (Sumerowie) pojawiają się na arenie dziejów już jako społeczeństwa o wysokim stopniu rozwoju, przy czym odnosi się wrażenie, że większość tych cywilizacji we wstępnej fazie swego rozwoju stała wyżej niż w fazach późniejszych. W swojej książce „Sztuka i rzemiosło w starożytnym Egipcie” wybitny egiptolog Flinders Petrie pisze, że Egipcjanie pierwszych dynastii posiadali w wielu dziedzinach umiejętności znacznie wyższe niż w okresie dynastii późniejszych. Tak, na przykład, naczynia toczone z czarnego granitu, pochodzące z wcześniejszych okresów cywilizacji egipskiej, są znacznie wyższej jakości, niż z czasów nam bliższych. Przy czym nie brak egiptologów, którzy skłonni są uznać, że owe naczynia z okresów wcześniejszych były toczone za pomocą maszyn (!). W ogóle technika starego Egiptu charakteryzuje się nagłym powstaniem, jak gdyby z niczego, a później stałym, regularnym upadkiem. Nie dziwmy się więc hipotezie, która wiąże ten nagły rozwój techniki egipskiej z wiedzą, jaka napłynęła z zewnątrz, a później poszła w zapomnienie. Niewiadomy ktoś od czasu do czasu odwiedzał Ziemię i przykładał rękę do jej rozwoju. I nie ma powodu, by sądzić, że w bliższej czy dalszej przyszłości coś takiego nie może mieć więcej miejsca, tym bardziej że najwyższy czas, aby współczesną cywilizację nie tyle doglądać czy podglądać, ile ratować przed nią samą... Prawdą jest, że to zjawisko nagłego pojawiania się rozwiniętych cwilizacji (do wymienianych uprzednio dodajmy jeszcze cywilizację megalitów) można tłumaczyć i w inny sposób. Istnieniem mianowicie jakiejś pracywilizacji, która później rozniosła swoją wiedzę w różne strony świata. Jak to wynika z książki Josepha Blumricha (a także z książki, o której będzie jeszcze mowa, a której autorem jest naukowiec francuski L.C. Vincent), dotyczyć to mogło zarówno Egiptu, jak i Indii czy Sumeru. To też jedno z „romantycznych” rozwiązań. * *
*
Z chwilą, kiedy uznamy za prawdopodobną hipotezę mówiącą o mniej czy bardziej regularnych odwiedzinach naszej planety przez przybyszy z kosmosu, zadać sobie musimy pytanie, które stale pada w odpowiedzi na tego rodzaju rozważania; jakie są możliwości takiego przebywania olbrzymich odległości kosmicznych, aby hipoteza o odwiedzinach z kosmosu była prawdopodobna? Jakie są szanse kontaktu między różnymi cywilizacjami, nawet jeśli się założy możliwość przemierzania kosmosu z szybkością zbliżoną do szybkości światła? To ostatnie pytanie wiąże się nie tylko z szybkością pokonywania odległości kosmicznych, ale także z prawdopodobieństwem (zważywszy wiek wszechświata i naszej Galaktyki) zetknięcia się w czasie dwóch cywilizacji, jako że żadna z cywilizacji technicznych nie może trwać wiecznie. Przekroczyłoby to ramy tej książki, gdybyśmy chcieli problemy te szczegółowo wyjaśnić. Zważywszy jednak, że pytań tych ominąć się nie da, i że zadają je zarówno sceptycy, jak i zwolennicy hipotezy o paleokontaktach, spróbujmy odpowiedzieć na nie w możliwie zwięzły sposób.
Zanim to jednak uczynimy, zwróćmy uwagę na fakt, że teoria Zacharii Sitchina, tak przekonywająco przez niego wyłożona w książce, którą streściliśmy, przeskakuje niejako przez wszystkie te trudności. Istnienie jeszcze jednej planety w naszym systemie słonecznym, i to planety z pewną regularnością zbliżającej się do Ziemi wszystkie te komplikacje usuwa. Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że w myśl teorii względności Einsteina, na obiekcie, którego szybkość poruszania się zbliża się do szybkości światła, czas musiałby mijać o wiele wolniej niż na Ziemi czy w innym punkcie kosmosu. W każdym razie osiągnięcie szybkości zbliżonej do szybkości światła (to jest do 300 000 km na sek) pozwoliłoby na przebycie olbrzymich odległości kosmicznych za życia jednostki. Dodać trzeba koniecznie, że z punktu widzenia teoretycznego osiągnięcie takich szybkości nauka uważa za możliwe. W poprzedniej mojej książce streściłem rozważania na ten temat profesora Guerina, dzisiaj warto dodać, że teoretycznie rzecz biorąc, możliwe jest wykorzystanie w charakterze paliwa wodoru międzygwiezdnego, zbieranego przez poruszający się pojazd czymś w rodzaju szufli elektromagnetycznej. Ale można wyobrazić sobie i inne rozwiązania tych trudności (oczywiście hipotetycznie) - rozwiązania, które być może zbliżyłyby nas do rozwiązania zagadki UFO. Chodzi mi tutaj o sprawę baz. Można przecież założyć, że bądź w naszym systemie słonecznym, bądź też poza naszym systemem istnieje cała siatka baz, których obsługę stanowić mogłyby, powiedzmy, roboty czy bioroboty odpowiednio zaprogramowane. Takie zaprogramowanie nie powinno stanowić specjalnej trudności dla rozwiniętych technicznie cywilizacji, jak też trudności nie powinno stanowić kierowanie takimi bazami na odległość. Obserwację naszej planety mogłyby przeprowadzać owe roboty, a samo wykrycie takich baz byłoby przez całe tysiąclecia mało prawdopodobne, co pozwalałoby na dowolnie częste pojawianie się różnego rodzaju pojazdów na naszym niebie. Czy takie bazy istnieją, powiedzmy, na Księżycu? Twierdzę stale i z uporem, że ta część rozmów astronautów amerykańskich z bazą w Houston, które przechwycone zostały przez krótkofalowców na kilku kontynentach wskazuje na to, iż nie o wszystkim, co tam członkowie ekspedycji programu Apollo zaobserwowali, opinia publiczna została poinformowana. Dowodem tego może być chociażby wywiad, jakiego udzielił astronauta amerykański Conrad (komendant statku Apollo 12) dziennikarzowi rumuńskiemu z gazety „Scinteja”. Conrad mówił w tym wywiadzie o śladach jakiejś obecności na naszym satelicie: „Na ogół powierzchnia Księżyca robi wrażenie ponure. Ale miejscami powierzchnia ta wygląda, jak gdyby została przeorana. W dwóch czy trzech tego rodzaju (przeoranych) miejscach zauważyliśmy odciski, które mogłyby oznaczać ślady stóp. Sftografowaliśmy wszystkie te ślady i nasi uczeni teraz je badają”. Albo takie oświadczenie E. Cernana (Apollo 17) w kilka lat po jego locie na Księżyc: „Może mógłby nam Księżyc opowiedzieć o istnieniu jakiejś prastarej cywilizacji, która ma swą siedzibę z pewnością nie na Księżycu, ale w naszej Galaktyce”. Słusznie wyjaśnia dalej Cernan, że musiałaby to być cywilizacja prastara, skoro tak bardzo wyprzedza rozwój naszej... Przypomnieć też należy, że jeśli uznamy hipotezę dotyczącą kontaktów z przedstawicielami jakiejś pozaziemskiej cywilizacji za możliwą, to nie wolno zapominać, iż czas biologiczny istot z innych planet nie musi być identyczny z naszym. Wszystkie przekazy mitologiczne, wszystkie legendy zupełnie jednoznacznie obdarzają owe istoty z kosmosu życiem znacznie, znacznie dłuższym od naszego. Takie dłuższe życie umożliwiałoby w jakimś sensie loty kosmiczne na dłuższą odległość przy szybkości mniejszej niż szybkość światła. W piątym rozdziale Genezis wymienionych jest kilka pokoleń potomków Adama, których wiek przewyższał wielokrotnie wiek istot ziemskich. Ale ten argument był już często cytowany. Natomiast rzadko wspomina się o jeszcze jednym ważnym przekazie, a mianowicie o przekazie Berossosa. Berossos żył na przełomie IV i III wieku przed naszą erą i był kapłanem boga Marduka. Był też wybitnym historykiem i zostawił trzytomową „Historię babilońską” opartą na najdawniejszych dziełach znajdujących się w świątyniach Mezopotamii. Historia ta zachowała się jedynie w cytatach i wyciągacie innych autorów między innymi pisarzy chrześcijańskich. Nasza Wielka Encyklopedia Powszechna informuje, że dzieła Berossosa „mają dużą wartość historyczną potwierdzoną przez odkrycia asyrologiczne”. A oto co między innymi pisał Berossos o królach chaldejskich: „Pierwszym królem kraju był Alorus, który, jak powiadają, był wyznaczony przez bogów, by zostać pasterzem narodu. Rządził dziesięć sari. (Jak ustalono w komentarzu pochodzącym z pierwszego wieku naszej ery, sari - to okres równający się trzem tysiącom sześciuset latom). Po nim był Alaparus, który panował trzy sari. Amilarus z Pantabiblonu panował trzynaście sari. W okresie jego panowania pojawiła się postać podobna do Oanesa (półczłowieka, półryby A.M.) imieniem Annedotus. Potem (królem był) Ammenon - rządził przez dwanaście sari. Potem Megalarus również z Pantabiblonu, który rządził przez
osiemnaście sari...” Itd.. itd. Razem na liście Berossosa znajduje się dziesięciu królów, którzy rządzić mieli przez sto dwadzieścia sari. Dokładnie to samo (jedynie z wieloma dokładniejszymi szczegółami) podał w swoich pismach Apollodor z Aten (żył w drugim wieku przed naszą erą), jak też Aleksander Polihistor. Oczywiście okres panowania tych królów został najprawdopodobniej znacznie wyolbrzymiony przez wyobraźnię ludową jak i legendy, które są jej wyrazem. Niemniej, wszystko świadczy, że istoty owe, owi królowie, żyli znacznie dłużej, niż rządzone przez nich istoty rozumne na Ziemi. Przypomnijmy, że podobne rekicje przekazują o Kaczynach Indianie Hopi, podobne, o pierwszych królach - Synach Nieba - legendy chińskie. Warto te informację skomentować niektórymi uwagami autorów radzieckich, którzy zgadzają się z tym, że relacja Berossosa dotyczy istot, podlegających zupełnie innemu niż my czasowi biologicznemu, i że dane historyka babilońskiego nie są, być może, tak bardzo przesadzone. Skoro już mowa o Berossosie, to dodajmy, że właśnie od tego historyka pochodzą wszystkie wiadomości - rzeczowe i legendarne - o Oanesie, owej istocie, ktora wyłonić się miała z morza, z wód Zatoki Perskiej, by przekazać Sumerom podstawowe wiadomości z różnych dziedzin wiedzy niezbędnych przy budowie cywilizowanego społeczeństwa i niezbędnych dla dalszego jego rozwoju, a więc astronomii, techniki, sztuki budowlanej, a nawet literatury. Po Oanesie z Zatoki Perskiej wychodziły na ląd różne jeszcze postaci i kontynuowały jego dzieło. Berossos podaje ich imiona... Ciekawą jest rzeczą, że tą wiedzą Sumerów przekazaną im przez Oanosa - zajął się Carl Sagan, który piewszy notabene odkrył, że stare asyryjskie stemple cylindryczne (była o nich mowa w streszczeniu książki Zacharii Sitchina) przedstawiają między innymi schemat naszego systemu słonecznego, to znaczy Słońce wraz ze znajdującymi się wokół niego wszystkimi planetami (z planetą Marduk włącznie). Jednym słowem, jak wynika z różnego rodzaju przekazów, owi bogowie - Synowie Nieba, Kaczynowie, królowie chaldejscy, potomkowie Adama żyli dłużej, niż my - jakże nietrwałe twory tej planety! - który to fakt ułatwiał, rzecz jasna, obserwację naszego globu i zmian, jakie na nim zachodzą. Gdyby więc hipoteza o możliwości podróży międzyplanetarnych, zgodnie z hipotezą teorii względności, była prawdopodobna oraz gdyby owi wysłannicy kosmosu, strażnicy, bogowie, mieli żywot znacznie dłuższy od naszego, to wykluczyć nie można, że przemierzają i przemierzać będą naszą Galaktykę potężne statki, prawdziwe laboratoria kosmiczne, na których życie rządziłoby się specjalnymi prawami. Statki stanowiące sztuczne, czasowe ojczyzny ekip zdobywców, badaczy, uczonych, techników, biologów, psychologów... I jeszcze jedno zastrzeżenie. Nie widzę wcale powodu, by zakładać, że ci, którzy teraz odwiedzają czy obserwują naszą planetę (o ile rzeczywiście wszystkie te hipotezy, które wyliczyliśmy są słuszne) byli czy są potomkami tych przybyszy z kosmosu, którzy tu lądowali przed setkami tysięcy czy dziesiątkami tysięcy czy też tysiącami lat. To nie tylko, na pewno, inne pokolenie, ale być może zupełnie inne istoty, w kolejności zapisane do księgi telefonicznej naszej Galaktyki. Można to ponwnać obrazowo - a będzie to wizja z pogranicza fantastyki - do sztafety. W ciągu setek tysięcy lat pałeczka opieki nad „niebieską planetą”, planetą, która wymaga tyle zachodu, przechodzi z rąk do rąk. Skoro już wyobraźnia nasza zgodziła się na tego rodzaju prawdopodobieństwo, troszczyć należałoby się o to, by owi otaczający nas opieką przedstawiciele jednej czy kilku cywilizacji pozaziemskich nie mieli na tej planecie zbyt wiele chwastów do usunięcia. Takie nazbyt częste pielenie może się ogrodnikowi znudzić i gotowi oni wszystko przeorać, by grządkę swą pielęgnować od nowa. To się może nawet opłacić... Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Carla Sagana, który wymieniwszy pięć systemów słonecznych, skąd pojawić się mogli astronauci dawnych wieków, tak pisał w 1972 roku: „Takie historie, jak legenda Oanesa, najstarsze teksty mówiące o pojawieniu się przemysłu, cywilizacji ziemskich (interpretowane dotychczas jako mity) i najstarsze rysunki naskalne (interpretowane dotychczas jako wytwór prymitywnej wyobraźni) zasługują na badania krytyczne znacznie obszerniejsze, niż te, które były dotychczas prowadzone. Te prace badawcze nie powinny odrzucić takiego kierunku poszukiwań, który dotyczyłby bezpośrednich kontaktów z jakąś cywilizacją pozaziemską”. Tak pisał sam wielki Sagan. A kiedy pojawiają się ci, którzy gorzej lub lepiej, ale z najlepszą przecież wolą wykonują to, co zawarte jest w powyższym zaleceniu amerykańskiego uczonego, niektórzy przedstawiciele oficjalnej nauki oceniają ich jako nieuków, fałszerzy i mistyfikatorów...
Glozel, czyli historia oszustwa którego nie było Zanim dalej rozwinę tok rozumowania, do którego wstęp stanowi poprzedni rozdział, pozwolę sobie na uwagę bardziej osobistą. Ilekroć piszę na tematy, jakim poświęcona jest niniejsza książka i ilekroć używam terminu „oficjalna nauka” życzliwi recenzenci i redaktorzy radzą mi, aby z takiego niefortunnego sformułowania zrezygnować, gdyż nieuchronnie nastawiam przeciwko sobie wszystkich ludzi nauki. Mam nadzieję, że Czytelnik zwrócił jednak uwagę, iż co najmniej dziewięćdziesiąt procent autorów, których cytuję oraz na których się powołuję - to właśnie ludzie nauki, specjaliści legitymujący się niemałym dorobkiem naukowym i niemałą wiedzą. Nie ma chyba wśród tych nazwisk żadnego, które by nie zapewniało fachowości w podejściu do poruszanego tematu. Bo też uważam, że we wszystkich sprawach, które tu są poruszane, ostatnie, decydujące słowo należy właśnie do uczonych. Oni i tylko oni powinni być ostatecznymi sędziami we wszystkich wypadkach czy przykładach wątpliwych, niejednoznacznych, by rozstrzygnąć, co jest, co służyć może za dowód naukowy, co jest hipotezą, a co mistyfikacją czy zwykłym uproszczeniem. A przecież problemy przeszłości naszej cywilizacji i naszego gatunku aż roją się od takich właśnie spraw. To wszystko prawda. Ale jeden warunek musi być spełniony. Nie może kurczowe trzymanie się pewnych utartych schematów czy dogmatyczne zapatrzenie się w literę obowiązujących poglądów zasłaniać tego wszystkiego, co w nowych hipotezach, dowodach, materiałach dotyczących przeszłości człowieka na Ziemi w sposób naukowy podważa dotychczasowe ustalenia i obowiązującą prawdę. Uczony powinien być wszystkiego ciekawy, powinien mieć umysł otwarty na wszelkie, nawet najbardziej obrazoburcze koncepcje, pod warunkiem, rzecz jasna, że odpowiadają prawidłom myślenia naukowego. Typowym przykładem (pozytywnym przykładem) takiego otwartego spojrzenia na zjawiska przeszłości są hipotezy Hoyle'a i Wickramansinghe'a, Cricka i Orgela, Hapgooda (geografa, specjalisty od starych map) i Chauvina (francuskiego biologa), Agresta i Hawkinsa, jak też wątpliwości Iniuszyna i Pfluga czy wielu, wielu innych. Ich hipotezy i wątpliwości, badania i spostrzeżenia aczkolwiek tak bardzo nieprawomyślne, tak bardzo podważające naszą wiedzę o przeszłości, owocują przecież nowymi odkryciami i przyczyniają się do zrozumienia jakie miejsce zajmuje w kosmosie Ziemia i człowiek. Na tym skorzystać tylko może racjonalne spojrzenie na świat i jego dzieje. Na tym stracić tylko może myślenie magiczne czy mistyczne. Negatywnych przykładów, dowodzących braku tego rodzaju odwagi i wyobraźni zacytować mógłbym również niemało. (Niemało też takich przykładów dostarcza, cytowana we wstępie do tej książki owa zbiorowa praca „Z powrotem na Ziemię”, ale do niej wracać nie zamierzam). Zatrzymać natomiast chciałbym się na przykładzie mało znanym, albo raczej w ogóle nie znanym naszemu Czytelnikowi. Takim przykładem jest sprawa Glozel. Cóż to jest Glozel? W „Małym Larousse” czytamy: „Glozel miejscowość w departamencie Allier obok Vichy. Odkrycia prehistoryczne, których autentyczność jest podważana”. W „Małym Robercie” hasło to brzmi następująco: „Glozel - wioska w Allier, koło Vichy. W 1925 r. znaleziono tu liczne przedmioty przedhistoryczne, które uznano później za sfałszowane”. Na temat dokonanych kilkadziesiąt lat temu (1924-1927) w Glozel odkryć oraz wykopalisk wylano we Francji niemało atramentu. Bohaterami tej historii są właściciele pola uprawnego, na ktorym dokonano tych odkryć - ojciec i syn Fradinowie. Do dziś żyje Emile Fradin, który urodził się w 1907 roku, a w 1979 roku napisał nawet książkę poświęconą historii tej zupełnie niezwykłej epopei. („Glozel - moje życie”). Ale nie tylko książka Fradina przypomniała o aktualności wykopalisk sprzed 55 lat. Sprawie bowiem Glozel obszerny artykuł poświęciło francuskie pismo popularyzatorskie: „Science et vie”, dwa artykuły na ten temat ukazały się w tygodniku „L'Express”, artykuł w dzienniku „Le Monde” oraz prawdopodobnie w wielu innych czasopismach, do których nie mam bezpośredniego dostępu. Dodajmy jeszcze, że o odkryciach w Glozel pisali Jacques Bergier, Charroux, Kolosimo... O co chodzi w tej sprawie, która pół wieku temu pasjonowała całą Francję i po raz drugi wróciła na pierwsze strony prasy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych? Aby nie być posądzonym o stronniczość, w relacji tej nie będę się opierał na książce Fradina, która ma, rzecz jasna, swoje miejsce w mojej bibliotece, ale na relacjach „Science et vie” oraz „Le Monde”. W marcu 1924 roku chłop z wioski Glozel - Claude Fradin, który wraz z synem Emilem orał swoje pole wołami, natrafił nagle na dół tak głęboki, że jeden z wołów zapadł się po rogi i trzeba go było wyciągać końmi. Kiedy zbadano bliżej ów dół, okazało się, że pełen był skorup ceramicznych, glinianych tabliczek, okrągłych kamieni z wyrytymi na nich rysunkami oraz fragmentów kości pokrytych różnego rodzaju znakami. Szczególną uwagę zwracały znaki wyryte na glinianych tabliczkach. Na podstawie zespołu cech wydobytych naczyń, jak też widniejących na nich rysunków specjaliści doszli do wniosku, że wszystkie te
wyroby pochodzą z okresu historycznego zwanego magdaleńskim (15 000 - 8000 przed naszą erą). W tej sytuacji owe znaki na tabliczkach glinianych, znaki przypominające jakieś litery, byłyby dowodem, że cywilizacja europejska jakieś dziesięć tysięcy lat temu posiadała swoje własne pismo! Fakt ten przeczył całkowicie przyjętym przez uczonych założeniom iż pismo zostało wynalezione około 3300 lat temu przez Fenicjan. Znaki na tabliczkach zdawały się wskazywać, że przed pismem wynalezionym przez Fenicjan istniało pismo o wiele starsze, używane czy wykorzystywane przez mieszkańców Francji sprzed 80-100 wieków. Opierając się na pierwszych ocenach specjalistów niejaki doktor Morlet, lekarz z zawodu, a z zamiłowania archeolog i opiekun grupy archeologów-amatorów, zainteresował się wykopaliskami w Glozel. Po pewnym czasie postanowił wraz z Emilem Fradin opublikować na temat znaleziska w Glozel artykuł w prasie specjalistycznej. Jednym z wybitnych wówczas we Francji archeologów był profesor Capitant, któremu dano pracę Morleta i Fradina do oceny. Capitant był początkowo zafascynowany wykopaliskami w Glozel, ale zaproponował Morletowi, aby, dla nadania wagi całej sprawie, zamiast nazwiska Fradina, jako współautora umieścić jego nazwisko, to znaczy Capitanta. Morlet temu żądaniu odmówił i wówczas rozpoczęła się nagonka na Fradinów, która trwała przeszło pół wieku. Capitant ogłosił wszem wobec, że wszystkie przedmioty znalezione w Glozel stanowią fałszerstwo i że Fradinów należy pociągnąć do odpowiedzialności karnej. Za Capitantem stanęła potężna grupa francuskich archeologów, których po pierwsze - oburzył fakt, iż jacyś amatorzy dokonują poważnych odkryć archeologicznych, a po drugie zaniepokoiła możliwość podważenia dotychczasowych, powszechnie zaakceptowanych teorii. Znalezisko w Glozel przewracało te teorie do góry nogami. Fradinów - ojca i syna - zgodnie z żądaniami archeologów - pociągnięto do odpowiedzialności karnej za podwójne przestępstwo. Za to, że odkrycie swoje ośmielili się pokazywać zwiedzającym za pieniądze (Fradinowie za zebrane w ten sposób zasoby zamierzali wybudować muzeum) oraz za to, że wprowadzali publiczność w błąd, pokazując jej przedmioty będące owocem falszerstwa. Arcykapłanem ówczesnej archeologii nie tylko francuskiej, ale i światowej był niewątpliwie ksiądz Breuil (1877-1961). Nawet nasza Wielka Encyklopedia Powszechna pisze o nim, że był najwybitniejszym badaczem pradziejów świata. Profesor wielu instytutów, autor mnóstwa dzieł dotyczących szczególnie malarstwa naskalnego, ksiądz Breuil początkowo uznał wykopaliska w Glozel za jedno z największych odkryć archeologicznych okresu magdaleńskicgo we Francji. Ale przyjacielem Breuila był Capitant, a za nim stała większa część opinii francuskich archeologów. I oto Breuil zmienił swoją opinię i uznał przedmioty wykopane w Glozel za falsyfikaty. Przy czym ogłaszał tę swoją opinię publicznie zarówno w prasie specjalistycznej, jak i na zjazdach czy sympozjach archeologicznych. Ale wobec tego, że przecież nie wszyscy zgadzali się z tym poglądem i wobec tego, że wśród zwolenników autentyczności Glozel było również parę nie najgorszych nazwisk, jak chociażby Salomon Reinach, wybitny archeolog i religioznawca, czy profesor Loth - antropolog, rozgorzała między dwoma tymi obozami zaciekła polemika, a nawet walka, która w latach trzydziestych pasjonowała całą opinię publiczną Francji. W walce z Fradinami i ich zwolennikaini stosowano metody, w które trudno uwierzyć. Wytaczano im jedną sprawę karną za drugą. Przez całe lata ciągnęły się procesy - kosztowne i długotrwałe. Doszło do tego, że podczas badań na miejscu znaleziska, to znaczy na polu Fradinów (pole to nazwane zostało „polem umarłych”) dr Morlet, niestrudzony szermierz autentyczności Glozel, schwytał na gorącym uczynku członkinię komisji międzynarodowej powołanej do zbadania autentyczności tych wykopalisk, niejaką pannę Garrod, asystentkę Breuila, kiedy usiłowała podrzucić do dołu, który ciągle ujawniał jakieś nowe przedmioty, sfałszowaną przez siebie (!) tabliczkę, na co istnieje dowód w postaci fotografii. Podobnych prób było zresztą kilka. Wprawdzie wspomniana komisja międzynarodowa wydała opinię przychylną dla Fradinów i Morleta, jednak oficjalna archeologia nie dała bynajmniej za wygraną. W tej sytuacji chodziło już nie tyle o ocenę znaleziska w Glozel, ile o uratowanie dobrego imienia całej francuskiej archeologii. Zagrały fałszywe ambicje i urażona duma. Utworzona z samych Francuzów komisja ponownie uznała Glozel za jedną wielką mistyfikację. Policja, na polecenie władz sądowych, dokonuje ponownie rewizji u Fradinów. Podczas rewizji (połączonej z pobiciem Fradina młodszego) policja znajduje „przypadkowo” tabliczkę z surowej, jeszcze nie wypalonej gliny, co ma być dowodem, że i reszta jest sfabrykowana na miejscu (fot. 61). Wprawdzie ostatni z procesów wytoczony przez Fradinów (których, notabene, bronił jeden z największych w historii Francji współczesnej adwokatów - Torres) dziennikowi „Le Matin” został przez nich wygrany, ale to wyroku danego na Glozel przez archeologię francuską bynajmniej nie zmieniło. Inaczej mówiąc, z pełną świadomością, że niszczy się nie tylko jedno z najciekawszych znalezisk archeologicznych na terenie Francji, ale niszczy się także ludzi - czołowi archeolodzy tego kraju ze sprawy
odkryć w Glozel zrobili sprawę celowego fałszerstwa. O Glozel przestano mówić i pisać, a Fradinom zabroniono prawnie dokonywania jakichkolwiek wykopalisk. Na swoim polu! Wprawdzie w dziesięć lat po zakończeniu drugiej wojny światowej ukazaki się pełna pasji książka księdza Leona Cota, w której udowadniał czarno na białym, że Fradinowie, jak i wykopaliska w Glozel pady ofiarą machinacji ze strony uczonych, i to jakich uczonych!, ale sytuacji – ani prawnej ani faktycznej to nie zmieniło. Zanim opowiem, w jaki sposób „afera Glozel” została rozstrzygnięta, pozwolę sobie powtórzyć, co wśród tych wykopalisk właściwie znaleziono. W sumie wykopano ponad trzy tysiące przedmiotów, i to przedmiotów pochodzących z różnych epok historycznych (fakt ten notabene ułatwiał argumentację dowodzącą, że jest to mistyfikacja). Wśród tych przedmiotów znaleziono: Po pierwsze - wiele obiektów stanowiących autentyczne dzieła sztuki, sztuki znajdującej się niewątpliwie pod inspiracją magdaleńską, a wśród tych obiektów - pięknie rzeźbione kości. Ponadto kolekcję obiektów kultury neolitycznej (8000-1500 przed naszą erą) jak też statuetki, urny grobowe, narzędzia z kamienia gładzonego, sztylety z kości itp. (fot. 62). Po drugie - dużą ilość przedmiotów z ceramiki, a między nimi wspomniane już tabliczki gliniane pokryte znakami jakiegoś nieznanego pisma, naczynia z gliny dobrze wypalanej oraz naczynia w kolorze różowym z gliny o wiele delikatniejszej. Ta część znaleziska pochodziła z lat poprzedzających erę chrześcijańską. Po trzecie - wiele przedmiotów z epok współczesnych, jak kawałki szkła, ceramikę z XVIII wieku itp. Najważniejsze i najcenniejsze były jednak tabliczki z nieznanym pismem (fot. 63) oraz rzeźbione kości i kamienie (fot. 64). Znaki na tabliczkach podzielono na 111 grup, a specjaliści znajdowali analogię między znakami tego nieznanego pisma z alfabetem fenickim, iberyjskim, literami łacińskimi, hieroglifami egipskimi, czy nawet pismem sylabicznym cypryjskim. Próbowano też dociec, czy owe litery nie są rodzajem pisma ideograficznego. Niemniej, mimo że ostatnio (zaraz wyjaśnię dlaczego) przeprowadza się tu badania znacznie intensywniejsze, zagadki tego pisma nie rozwikłano. W każdym razie wszystkie badania przedzielone były okresem półwiekowego desinteressement ze strony oficjalnej nauki. Zresztą cytowane przeze mnie hasła encyklopedyczne mówiące o Glozel najlepiej charakteryzują to stanowisko. Dodajmy przy okazji, że argumenty zarówno obrońców, jak i oskarżycieli w „aferze Glozel” były prawie dosłownie takie same, jak oskarżycieli i obrońców kamieni z Ica. Na zarzuty o fałszerstwo odpowiadali dr Morlet i inni, że trudno sobie wyobrazić, by chłop spod Vichy i jego rodzina niczym innym w ciągu lat się nie zajmowali, jak najpierw studiowaniem sztuki magdaleńskiej, a później produkcją tysięcy fałszywych eksponatów... Zresztą między znaleziskiem w Glozel a kamieniami z Ica istnieje wiele innych analogii. Tu, jak i w Peru, znaleziska podważały szereg obowiązujących prawd, tu, jak i w Peru autorami odkryć byli nie zawodowi archeolodzy, ale co gorsza - chłopi. (Ciekawe, że ich opiekunowie, zarówno Cabrera, jak i Morlet, to lekarze...) Zresztą zarzut fałszerstwa jest w tych zmaganiach niektórych przedstawicieli archeologii z amatorami bronią najczęściej używaną. Tak było za czasów Schliemanna, tak jest nawet w wypadku map Piri Reisa, które próbowano uznać za fałszerstwo, mimo iż ich autentyczność potwierdzili tak wybitni geografowie, jak Amerykanin Hapgood czy Francuz Paul Emile Victor, tak jak potwierdzona jest autentyczność innych map, map nie mieszczących się w ramach tego, co dzisiaj uchodzi za prawdę o przeszłości naszej cywilizacji. Ale wróćmy do sprawy Glozel. Na szczęście obrońców autentyczności wykopalisk w Glozel i na nieszczęście przeciwników tego znaleziska, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nauka opracowała kilka metod pozwalających ustalić wiek znalezisk archeologicznych. Obrońcy Glozel przesłali próbki znalezisk z „pola umarłych” do dwojakiego rodzaju badań: badań za pomocą metody termoluminescencji, metody stosowanej w celu ustalenia wieku przedmiotów, które przeszły zabieg wypalania (przedmioty z ceramiki, tabliczki gliniane) oraz badań za pomocą izotopu węgla C14. Te badania stosuje się dla ustalenia wieku przedmiotów zawierających substancje organiczne (kości na przykład). I co się, proszę państwa, okazało? Okazało się, że metoda termoluminescencji pozwoliła ustalić, iż obiekty z ceramiki, jak i wszystkie obiekty z gliny wypalanej mają wiek od 400 lat do 100 lat przed naszą erą. Natomiast kości znalezione w Glozel mają mniej więcej ok. 21 tysięcy lat! Krótko mówiąc, nikt już dzisiaj Fradinowi (który żyje w Glozel) nie ośmieli się zarzucić fałszerstwa, a nawet z wielu stron płyną wyrazy współczucia pod jego adresem, że przez tyle lat był niewinnie posądzany... Chociaż nie wszyscy przeciwnicy złożyli jeszcze broń. Wprawdzie wspomniane badania potwierdziły autentyczność znalezisk w Glozel, nie pozwoliły jednak na pełne rozszyfrowanie tego odkrycia. Trudno bowiem zrozumieć, dlaczego w jednym miejscu znalazły się
przedmioty sprzed 21 tysięcy lat, sprzed 2-2500 lat i sprzed dwustu lat? Różne hipotezy są przedstawiane, ale trzeba będzie jeszcze długich badań, by sprawa w pełni została wyjaśniona. Stracono oczywiście już pół wieku, który trudno będzie nadrobić. Prawdopodobnie na „polu śmierci” zostały przed dwustu laty zakopane (ponownie zakopane) przedmioty, które wówczas, również przypadkowo, znaleziono. A więc ceramika, kości, tabliczki gliniane, kamienie z rysunkami - wszystko to pochodzące z różnych epok. Decyzją archeologów podjęte więc będą w Glozel dalsze poszukiwania. Zupełnie nie wyjaśniona pozostaje sprawa tabliczek glinianych ze znajdującymi się na nich znakami jakiegoś pisma. Wprawdzie zabytki sztuki znalezione w Glozel wskazują na pokrewieństwo ze sztuką kultury magdaleńskiej, to przecież wiek samych tabliczek ocenia się na jakieś 2300 lat. Wygląda więc na to, że owe znaki to nie jakieś pismo wcześniejsze o kilkadziesiąt wieków od pisma fenickiego. Chociaż... Otóż odkryciami w Glozel zainteresowała się także grupa Kadath (o której wspomniałem we wstępie w związku z badaniami nad cywilizacją megalitów). Grupa Kadath opracowała nawet książkę poświęconą wykopaliskom w Glozel, a opublikowaną w 1979 roku. Główne zainteresowanie członkowie grupy okazali tabliczkami z nieznanym pismem, co jest rzeczą zrozumiałą. A oto ciekawa hipoteza robocza członków grupy, którą referuje „Science et vie” i nad którą autor artykułu każe się ponownie zastanowić: „Trzeba pamiętać, że daty dostarczane przez metodę termoluminescencji dotyczą ostatniego w czasie wypalania przedmiotów z ceramiki. Ale przecież można sobie wyobrazić, że przedmioty ceramiczne z Glozel zostały wykonane w początkach mezolitu (to znaczy 8000-3500 przed naszą erą). Przypadkowo zupełnie odkryte w pierwszym wieku przed naszą erą, z przyczyn nam dzisiaj nie znanych zostały po raz drugi poddane wypalaniu...” Do wniosków, czy ocen, grupy Kadath mam duże zaufanie. W jej skład wchodzą specjaliści amatorzy i uczeni, którzy sądy wydają całkowicie niezależnie. Wprawdzie bywa, że ich wniosek jedną zagadkę zastępuje drugą, ale przynajmniej usiłuje tłumaczyć to, co dla innych jest niewytłumaczalne, ergo nie podlegające badaniu naukowemu. Choć więc sprawa pisma z epoki magdaleńskiej pozostaje otwarta, o wykopaliskach w Glozel można już pisać we Francji bez obawy narażenia się na anatemę... Wiesław Bożym, czyli obojętność nauki O ile sprawa Glozel jest przykładem co najmniej karygodnego stosunku niektórych przedstawicieli nauki do odkryć i poszukiwań, których autorami są laicy, jak też jest typowym przykładem fałszywych ambicji, nakazujących za wszelką cenę bronić utartych schematów, to sprawa Wiesława Bożyma, pracownika Fabryki Samochodów Ciężarowych w Lublinie jest przykładem innego aspektu tego samego zjawiska. Polega ono na okazywaniu całkowitego braku zainteresowania badaniami prowadzonymi przez laików-amatorów. Szczególnie w tych dziedzinach, gdzie granica między fantastyką a autentyczną wiedzą jest dość płynna, konkretnie w tak kontrowersyjnej sprawie, jak kontakty z cywilizacjami pozaziemskimi... Kim jest Wiesław Bożym? Życiorys jego nie jest specjalnie pasjonujący. Skończył szkolę rybołówstwa morskiego. Zamierzał poświęcić się rybactwu, ale znalazł się w Lublinie, gdzie nie ma morza, lecz jest Fabryka Samochodów Ciężarowych. Został tam zaopatrzeniowcem, a później zainteresował się problematyką kosmiczną i poszukiwaniami cywilizacji pozaziemskich. A stąd już tylko krok do sprawy, która od 1928 roku interesuje świat nauki i świat hobbystów. Cóż to za sprawa? Zanim odpowiem na to pytanie, winienem jeszcze Czytelnikowi kilka wyjaśnień wstępnych. Mam w swoim archiwum kilka listów, kóre pisał do mnie w swoim czasie p. Bożym, mam też wycinki z jego artykułami, których część ukazała się, o ile mi wiadomo, w „Przeglądzie Technicznym”, część w „Uranii”, część w „Problemach”, a reszta w piśmie fabrycznym „Głos FSC”. W mojej relacji natomiast opierać się będę na artykule Czesława Curyły „Kosmiczna wiązanka”. Artykuł ten ukazał się w „Polityce” 23.VII.1977. A będę się opierał na tym artykule dlatego, przede wszystkim, że jego autor przedstawił całą tę sprawę w sposób nader obiektywny i zrobił to zwięźle i trafnie. O listach Bożyma do mnie będzie jeszcze mowa. Kilka tygodni przed owym artykułem w „Polityce” „Express Wieczorny” zamieścił „telegram”, któremu pismo dało tytuł „Kolumb ery kosmicznej”. Tekst tego telegramu był następujący: „Zawiadamiam o odkryciu pierwszego języka kosmicznych braci, to znaczy o rozwiązaniu problemu Stoermera z roku 1928 i udowodnieniu hipotezy Tesli i Bracewella. Rozwiązałem grupę pierwszych czternastu impulsów, które stanowią wykład z matematyki dla ludzi Ziemi. Zawarto w tej grupie około dwudziestu twierdzeń i wzorów matematycznych...” Zafrapowany tym telegramem udał się do Bożyma przedstawiciel „Polityki”, który zrelacjonował swoją rozmowę z autorem sensacyjnej depeszy i poinformował swoich czytelników, o co właściwie idzie. „W roku 1928 prof. Van der Pol, specjalista firmy Philips, razem z norweskim matematykiem, K.
Stoermerem, robili badania eksperymenialne, które miały wytłumaczyć zjawisko odbicia fal radiowych od jonosfery. 11 października Van der Pol nadawał w paśmie 31,4 m trzykropkowe impulsy z przerwami co dwadzieścia sekund. Matematyk Stoermer przyjmował odbite od jonosfery sygnały w odległym Oslo. I wtedy doszło do sensacji. Oprócz sygnałów, które wracały na Ziemię ze zwykłym, wynoszącym ułamki sekund opóźnieniem, Norweg odebrał impulsy przesłane z opóźnieniem: 8-11-15-8-13-3-8-8-8-1215-13-8 i 8 sekund. Kilkanaście dni później, 24 października eksperyment został powtórzony. I znowu zarejestrowano cały kompleks dziwnych opóźnień. Wyniki zaskoczyły badaczy. Nikt nie potrafił wyjaśnić zagadkowego zachowania się echa radiowego. A tymczasem zagadkowe opóźnienia powtarzały się. Minęły dziesiątki lat i dopiero w roku 1960 R. Bracewell, profesor Instytutu Radioastronomicznego Uniwersytetu w Stanford w USA nawiązał do dawniejszej hipotezy Tesli i wystąpił z poglądem, że impulsy wysłane z Ziemi retransmituje z kosmosu z opóźnieniem jakieś nieznane nam urządzenie umieszczone na statku kosmicznym, który krąży po orbicie wokół Księżyca. ... W 1972 roku młody szkocki astronom Duncan Lunan przebadał na nowo układ opóźnień i stwierdził, że zawierają one zaszyfrowany kod, za pośrednictwem którego nieznani przybysze z kosmosu informują nas o swoim istnieniu. Lunan podał, że udało mu się odczytać ten kod. Wynikało z niego, że nadawcy szyfru żyją w gwiazdozbiorze Wolarza, na szóstej planecie. Czy mamy więc znajomych w kosmosie? Trudno to sprawdzić, bo odległość do Wolarza wynosi sto cztery lata świetlne. Jeśli wierzyć Lunanowi i przyjąć, że w 1928 roku statek kosmiczny posłał z okolic Księżyca wiadomość na swoją planetę o odkryciu rozumnego życia na Ziemi, to odwrotną pocztą pierwszy list z kosmosu do nas mógłby nadejść w roku 2136. W tym miejscu pozwolę sobie przerwać na chwilę relację Czesława Curyły. O Duncanie Lunanie pisałem w pierwszej swojej książce. Do informacji o nim dodać należy, że astronom ten prowadził pierwsze sympozjum poświęcone poszukiwaniom cywilizacji pozaziemskich. Sympozjum odbyło się w Glasgow. W roku 1974 wydał Lunan książkę pt.: „Man and the Stars” („Człowiek i gwiazdy”), gdzie szczegółowo wyłożył swoje poglądy na problem „ech opóźnionych” jak też obszernie omówił dowody świadczące o tzw. paleokontaktach. W 1979 roku Lunan wygłosił referat na Zjeździe AAS w Monachium. W referacie tym uczony szkocki dał wyraz przekonaniu, że o ile odwiedzały naszą planetę ekspedycje przedstawicieli jakichś pozaziemskich cywilizacji, to w każdym razie nie mieszali się oni do „naszych” spraw, nie działali w kierunku przyspieszenia rozwoju cywilizacyjnego. Raczej zostawiali na Ziemi dowody, ślady swych odwiedzin i tych śladów powinniśmy szukać. Interesujący to punkt widzenia. Nie tylko zresztą Lunan uważa, że jedna cywilizacja nie powinna mieszać się w rozwój drugiej, i że takie niepisane prawa panują w galaktyce. Referat Lunana nosił tytuł „Czy jesteśmy gatunkiem pod ochroną?” Odpowiedź jego na to pytanie jest twierdząca. Jesteśmy „pod ochroną” oznacza jego zdaniem, iż żadna cywilizacja nie powinna mieć wpływu na nasze sprawy i dzieje. Po referacie Lunana podszedłem do niego i przedstawiłem mu się, jako Polak i autor kilku publikacji na interesujące nas tematy. Lunan z miejsca zapytał mnie czy znam Bożyma, którego hipotezy uważa za sensacyjne i za warte tego, by się nimi interesować, a samym autorem – zaopiekować. A teraz wróćmy do relacji p. Czesława Curyły z rozmowy z Wiesławem Bożymem. „Próbowali i inni interpretować depeszę z kosmosu. Rosjanom wyszło, że jej adresaci zamieszkują gdzieś w odległości pięćdziesięciu kilku lat świetlnych, a więc: w gwiazdozbiorze Lwa. Bliżej, ale i tak za daleko na nasze możliwości techniczne nawiązania dialogu. Kilka lat temu estoński astronom Szpilewski napisał, że nieważne jak się interpretuje depeszę, bo tego jeszcze nie potrafimy, ale jest to niewątpliwy sygnał pozaziemskiej cywilizacji. Wyszedłem z założenia - powiada Bożym - że jedynym logicznym językiem dla dwóch różnych cywilizacji, które nie miały dotąd ze sobą kontaktów, może być tylko język matematyki. Opóźnienia stanowią kosmiczny szyfr. Trzeba znaleźć klucz do tego szyfru. Sygnały nadawane były po trzy, więc ten ktoś w kosmosie z całym prawdopodobieństwem mógł przyjąć, że na Ziemi obowiązuje układ trójkowy. - Proszę spojrzeć na ten wykres - mówi Bożym i rozkłada rysunek naniesiony na papierze milimetrowym. Patrzymy. Na kartce papieru widać niewielki prostokąt o boku 11 jednostek. Bożym nie precyzuje, jakie to jednostki miary. To jest do późniejszego wyliczenia dla naukowców. Drugi bok liczy 13 jednostek. Ale to już nieistotne. Podstawą jest ten pierwszy bok, utworzony z liczby 11. W prostokącie Bożym rozmieścił kolejno wszystkie opóźnienia, a więc liczby 8, 11, 15 i tak dalej, lokalizując je w systemie liniowym, podobnie, jak to ma miejsce przy budowaniu obrazu telewizyjnego. - Proszę spojrzeć na to co wyszło – mówi. Patrzę. Połączenie punktów utworzyło wiązankę figur geometrycznych.
- Wiązanka kosmiczna - powiada. - Można uznać, że to przypadek, ale proszę bliżej przyjrzeć się tym figurom. Tu nie może być mowy o przypadku. Przyznaję, że i mnie to wzięło. Liczymy. Sprawdzamy. Zmiana jednej tylko liczby w układzie rozbija cały układ figur. Wychodzą bezsensy. A tu mamy do czynienia z twardą logiką. Na rysunku widać kilka kół różnej wielkości. Promienie tych kół tworzą postęp arytmetyczny. Czy to może być przypadek? Patrzymy dalej. Na wykresie są trójkąty. Ich pola tworzą postęp geometryczny. I co, czy to też przypadek? Ale to nie koniec. Bo gospodarz kładzie na stoliku drugi arkusz papieru. Widać na nim jakiś duży trójkąt i dwa małe obok, zestawione wierzchołkami względem siebie. - Ten duży trójkąt - to zakodowany sygnał statku kosmicznego. Amerykanie ostatnio zastosowali podobny kod. Więc i ten trzeba uznać za wiarygodny. A trójkąty w zestawieniu z tym pierwszym, to zaszyfrowana teoria Einsteina: E=mc2. Sumujemy wrażenia. A więc pierwszy system sygnałów, to była informacja matematyczna, drugi system to informacja fizyczna, trzeci... - Boję się nawet mówić - powiada Bożym - ale wychodzi na chemię. Że to nieznany u nas model oparty na krzemie, magnezie i tlenie. Tylko czy to jest możliwe? - zastanawia się. Pytał chemików. Powiedzieli, że tak. Bożym woli nie wypowiadać się na ten temat. Uznają go jeszcze za wariata. Nieznana cywilizacja musi być na bardzo wysokim szczeblu rozwoju. Może więc w tych sygnałach przekazała nam nowe, nie odkryte u nas prawa mechaniki, fizyki, chemii i innych dziedzin wiedzy? To znaczy moglibyśmy z tych praw skorzystać. I mielibyśmy gotowe licencje na rozmaite rozwiązania techniczne. I nasza nauka przesunęłaby się do przodu o setki, a może tysiące lat. Bożym zastrzega się, że on pod żadnym warunkiem nie będzie fantazjował. Bo to mogłoby osłabić jego racje. - To jest początęk ery dialogu kosmicznego – mówi. Wyliczył sobie na własny użytek, że ten nieznany statek kosmiczny musi dysponować szybkością co najmniej 220 000 kilometrów na sekundę. To zależy od odczytania proporcji na wykresie. Bo w grę może wchodzić również szybkość ponadświetlna, trzykrotnie wyższa, ale to już wykracza poza nasze ludzkie wyobrażenia. Ostatnio rozmawiał z prof. Manczarskim (Prof. Manczarski już nie żyje - A.M.) z Polskiej Akademii Nauk. Profesor wyznaczył mu trzy minuty na rozmowę. Co można przekazać w ciągu trzech minut? Więc podał tylko sprawy zasadnicze. Wydało mu się, że wzbudził zainteresowanie, bo jego rozmówca prosił o przysłanie dokładnych wykresów do Warszawy. Odwiedzam (pisze autor artykułu) Instytut Fizyki Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Niestety, spotyka mnie niepowodzenie. Autorytet naukowy, do którego zwracam się z prośbą o konsultację, odmawia. Wracam do Warszawy. Dzwonię do prof. Manczarskiego. Tym razem mam więcej szczęścia. Profesor zgadza się przyjąć mnie w swoim domu. Jadę z rysunkami figur geometrycznych, które wypożyczyłem od Bożyma. Okazują się niepotrzebne. - Nie ma - powiada prof. Manczarski - dowodów na istnienie cywilizacji pozazicmskich. Nie ma też dowodów przeciwnych. - A te sygnały? - To stara i znana sprawa. Nie pochodzą ze statku kosmicznego. Odbite zostały w sposób mechaniczny w jonosferze. Powstała na ten temat praca doktorska w Polskiej Akademii Nauk. Jej autorem jest płk Molski z Wojskowego Instytutu Łączności. Stwierdzenie okazuje się nie całkiem ścisłe. (Zupełnie nieścisłe! - A.M.). Przeglądam pracę dr. Janusza Molskiego - zajmuje się ona echem radiowym, przy czym badane opóźnienia wynoszą dziesiąte części sekundy. Problem Stoermera pozostaje więc nadal otwarty. Czy Bożym go rozwiązał? Na razie przekonany jest o tym tylko on sam...” Tyle relacja red. Curyły z „Polityki”. Czytelnik ma prawo zapytać: co dalej? Dalej nic. Nikt z naszych uczonych badaniami Bożyma się nie zainteresował. Pozostawiono go bez rady, bez pomocy, bez fachowej oceny jego obliczeń. A przecież, jeśli to, co Bożym odkrył jest tylko w niewielkiej części prawdą, tytuł telegramu zamieszczonego przez „Express Wieczorny” był całkowicie uzasadniony. Jeśli taki fachowiec, jak Lunan uznał hipotezę Bożyma za fascynującą, to przecież coś w niej musi być. Ale niestety owej weryfikacji na którą Bożym czekał, weryfikacji, która by określiła pogląd nauki na jego badania nie było i chyba nadal nie ma. W maju 1979 roku pisał do mnie Wiesław Bożym: „Szanowny Panie! Nawiązując do naszej rozmowy, przesyłam Panu w załączeniu fragmenty złożonych w różnych redakcjach materiałów, prosząc o poruszenie sprawy. Chodzi mi zwłaszcza o zasygnalizowanie, że bezskutecznie usiłuję gdziekolwiek cokolwiek opublikować, a jeśli już zdołam, to tylko fragmenty wyjęte
z całości. Bezskutecznie też próbuję uzyskać opinię uczonych, mam kilka, ale wszystkie one krążą wokół problemu, a żadna nie jest na tyle odważna, by stwierdzić bądź bezsporną logikę tych ech (stosowaną zresztą przez tychże uczonych) bądź ich bezsens, chociaż laik nawet powie, że jest w tych grupach radioech zawarty dziwny dla nas, ale niepodważalny sens. Trudności polegają i na tym, że są to setki grup opóźnień, do każdej grupy dziesiątki jeśli nie setki rysunków, tysiące obliczeń, a przecież ja pracuję zawodowo, posiadam rodzinę i pozostaje mi tylko praca w nocy nad rozszyfrowaniem radioech! Jestem absolutnie pewien, że radioecha są przejawem ingerencji obcej cywilizacji w naszą łączność, jestem również prawie pewien, że nie może to być sonda kosmiczna, jak początkowo sądziłem! Najprawdopodobniej rozwiązanie radioech będzie równoznaczne z rozwiązaniem problemu UFO... Istnieją pewne zbieżne punkty w obydwu przypadkach! I pewne jest już jedno - co naukę wprawi w zakłopotanie, udowodnienie sztucznego pochodzenia radioech na samym wstępie spowoduje potrzebę albo zrewidowania naszych pojęć na graniczną prędkość równą prędkości światła, albo na kwestię nieistnienia życia w naszym Systemie Słonecznym poza Ziemią. Dlatego nie staram się nawet udowodnić, z jakiego gwiazdozbioru pochodzi ta cywilizacja, co tak skwapliwie czynili wszyscy bez wyjątku (z Lunanem, Giliewem, Szpilewskim i innymi) dotychczasowi badacze paradoksu, jest to sprawa chyba najmniej istotna. Również nasza nauka rozpoczyna swe pierwsze „przymiarki” języka kosmicznego od wskazywania naszego położenia. Najbardziej istotne natomiast jest znalezienie partnera do rozmowy i ustalenie z nim wspólnego języka, a dalej - piszę zupełnie szczerze - zakresu interesującego obie strony w rozmowie. Dlaczego my - jako przypuszczalnie dużo głupsi mamy prawo narzucać nasz sposób myślenia i postępowania? Przecież ta hipotetyczna cywilizacja wie o nas praktycznie wszystko! Stara się dostosować do warunków porozumienia przez nas wskazanych, a zawsze, w wypadku eksperymentów i Van der Pola, i Stoermera, i Appletona, i francuskich uczonych, wskazywaliśmy bezwiednie, iż chodzi nam o kontakt! Wskazywaliśmy, nadając trzykropkowe impulsy w równych 20 lub 30 sekundowych odstępach, wskazywaliśmy nadając również dwukropkowe impulsy i to przez wiele miesięcy. Wcale nie jest zatem spekulacją, dlaczego Oni znają sekundę jako jednostkę czasu. Sekundę jako jednostkę użytą także w postaci wielokrotności podaliśmy im sami kilka tysięcy, jeśli nie kilkanaście tysięcy razy. Czy trzeba skończyć Sorbonę, aby tylko na tej podstawie ustalić średnią jednostkę czasu, jaką stosujemy?!” Tyle Wiesław Bożym w liście do mnie. O ile wiem, od czasu tego listu niewiele, albo właściwie nic się nie zmieniło. A przecież tylko z tego, co przeczytać można w reportażu w „Polityce” i w tych krótkich tragmentach listu do mnie wyraźnie widać, że Bożymowi warto pomóc, warto zainteresować się jego obliczeniami. Jego hipotezy są odważne. Ale czy to tylko odwaga laika goniącego za sensacją, czy też odwaga człowieka świadomego wagi swoich odkryć? To, oczywiście, pytanie retoryczne. Plejady - czyli mit nie znający granic Wielokrotnie wyrażałem pogląd, że nie można wyjaśnić wielu zjawisk naszej przeszłości, jeśli się nie założy istnienia jakiejś cywilizacji, rozwiniętej cywilizacji, która musiała niegdyś obejmować cały nasz glob względnie większą jego część. Ale nawet jeśli nauka udowodni, że cywilizacja taka rzeczywiście w przeszłości istniała, to nie będzie fakt ten oznaczał, iż wszystkie zagadki naszej przeszłości przestały nagle być zagadkami. Niemniej na wiele niepokojących pytań dotyczących przeszłości otrzymalibyśmy zadowalającą odpowiedź. W miarę zaś, jak uczeni rozszerzają swoją wiedzę, coraz to nowe zjawiska narzucają konieczność spojrzenia na nasze pradzieje pod takim właśnie kątem. Przykładem takiego zjawiska, które trudno współczesnej nauce wyjaśnić, są Plejady. Zacznijmy od mitologii. W mitologii greckiej Plejady to wspólne imię siedmiu córek Atlasa i Okeanidy. Dzięki Zeusowi, który chciał je ratować przed natarczywością Oriona, umieszczone zostały między gwiazdami. Z drugiej strony Plejady to właśnie nazwa otwartej gromady gwiazd w gwiazdozbiorze Byka, z których najjaśniejsza jest Alkione. Innymi słowy mit grecki po swojemu tłumaczy powstanie konstelacji o tej samej nazwie. Imię Plejad pochodzi od źródłosłowu „plei”, to znaczy „żeglować”. Plejady pojawiają się bowiem na niebie w tej porze roku, kiedy nastaje pogoda sprzyjająca żegludze morskiej. Przypada to mniej więcej na maj. Ich zniknięcie zaś z horyzontu oznaczało koniec roku żeglarskiego. (Robert Graves - „Mity greckie”). Ale o czym nie informuje ani erudyta Graves, ani nie informują żadne podręczniki to fakt, iż nie istnieje prawdopodobnie żadna stara kultura, która by nie wiązała z Plejadami, z ich pojawieniem się i znikaniem, dokładnie tego samego znaczenia. W poprzedniej mojej książce sygnalizowałem, że Dogonowie z Afryki wiele wiedzą nie tylko o naszym systemie słonecznym, ale o gwiazdach w ogóle, a nawet o gromadach gwiazd, o konstelacjach. Te gromady gwiazd odgrywają w micie dogońskim ważną rolę, przypominającą znaczenie, jakie przypisują im inne kręgi
kulturowe. Przykładem takim służą właśnie Plejady. Dogonowie nazywają Plejady „gwiazdami zgrupowanymi”. „Plejady - piszą wspomniani we wstępie uczeni francuscy Griaule i Dieterlen, którzy spędzili wśród Dogonów wiele lat - wiążą się tu z siewami i ze zbiorami. Symbolizują one ziarno, które kowal sprowadził z nieba na pierwszy siew. Tuż przed okresem deszczowym nie widać Plejad na niebie, znajdują się wówczas w pozycji „niewidzialnej”. Kiedy się ukazują, wiadomo, że zbliża się okres zimowy i trzeba przygotować siew. Mówi się wówczas, że Plejady „odkrywają się”. Kiedy Plejady znajdują się na zenicie w momencie wschodu Słońca, wiadomo, że nadszedł czas zbiorów. Podczas ery zimowej Dogonowie spoglądają na pozycje Plejad, aby ustalić dokładny czas”. Tyle, jeśli idzie o Dogonów. Ale oto etiolog francuski Jean Servier zebrał podobne przykłady z całego prawie świata i mógł bez żadnej wątpliwości stwierdzić, że wszędzie, gdzie przetrwały stare kultury czy obyczaje - ludność, jeśli idzie o siew czy zbiory, kieruje się pozycją Plejad. Trudno mi tu zacytować wszystkie przykłady, jakie podaje Servier, ale niektóre warto poznać. I tak Indianie paragwajscy, Indianie Boliwii i Peru, Indianie Ameryki Północnej, Indianie Omaha, Murzyni Beczuana żyjący w Afryce Środkowej, Murzyni szczepu Bantu, Kafrowie, Buszmeni, Dayakowie z Sarawaku (Indonezja), Kayanowie z Borneo, Melanezyjczycy z Bank Islands, z Nowych Hebryd, mieszkańcy Bougainville, mieszkańcy Polinezji - wszyscy oni, zarówno z półkuli południowej, jak i z półkuli północnej przypisują Plejadom ważną rolę w poszczególnych fazach roku agronomicznego obojętnie czy chodzi o siew, czy o zbiory jęczmienia, kukurydzy, ryżu, względnie zbieranie wszelkich korzeni jadalnych. Przypomnijmy, że Hezjod w swoim dziele „Prace i dni” zaleca rolnikom, by przy pracach rolnych kierowali się pozycją Plejad. Powiedziałem, że nazwa Plejad pochodzi od „plei” - żeglować. Od nich uzależniony był początek i koniec roku żeglarskiego. Czy tylko w Grecji? Według Jeana Serviera uzależniali żeglowanie na morzu od pozycji Plejad - Indianie Ameryki Południowej i Północnej, mieszkańcy Wysp Admiralicji, w ogóle wszyscy zamieszkujący wyspy Polinezji oraz Melanezji, dawni mieszkańcy Australii itd., itd. Przy czym dotyczy to nie tylko wypraw żeglarskich połączonych z połowami czy handlem, ale także wypraw rytualnych. Można oczywiście przyjąć założenie, że zarówno w wypadku roku rolniczego, jak i roku żeglarskiego mamy do czynienia z pewną zbieżnością obserwacji, jak też z koniecznością uzależnienia tak ważnych społecznie czynności, jak uprawa czy żeglarstwo od pozycji określonej i charakterystycznej grupy gwiazd. Jest to logiczne, acz nie pozbawione zagadek. „Trudno sobie wyobrazić - pisze Jean Servier - by każdy lud, każda większa grupa ludzi, odkrywała świat z osobna. Wszystko to natomiast wygląda tak, jak gdybyśmy mieli do czynienia z jakąś jednolitą wiedzą. Jeśli bowiem przypatrzyć się niebu, istnieje prawdopodobnie sto tysięcy sposobów grupowania gwiazd w konstelacje – w zależności od wyobraźni, i istnieje sto tysięcy możliwości, jeśli idzie o nadawanie im nazw. Doświadczenie jednak uczy, że jesteśmy w rzeczywistości bardzo dalecy od podobnej dowolności zarówno jeśli idzie o grupowanie gwiazd, jak i ich nazwy”. Inaczej mówiąc jest co najmniej dziwne, że mimo olbrzymich możliwości, jakie tworzą układy gwiazd na niebie obydwu półkul - północnej i południowej - istnieje zadziwiająca zbieżność jeśli idzie o dobór gwiazd, których cykliczność staje się wskazówką dla tak wielu i tak bardzo oddalonych od siebie grup ludności. Ale to tylko jedna strona tego zjawiska. Powiada bowiem dalej Jean Servier: „Owo względne uzasadnienie zbieżności kończy się zdecydowanie, gdy zabraknie mu naturalistycznej motywacji (to znaczy związków z rolnictwem i żeglarstwem). Rzecz bowiem w tym, że dla bardzo wielu starych kultur, nie będących ze sobą w żadnym związku, Plejady symbolizują konstelację żeńską, a konkretniej uważane są za kobiety czy młode dziewczyny - dziewice”. Tutaj, przyzna to każdy, owa zbieżność niczym nie da się wyjaśnić. A oto kilka charakterystycznych przykładów: Przypominam raz jeszcze mitologię grecką. Siedem Plejad, córek Atlasa i Okeanidy napastowanych było przez Oriona. Aby uchronić je Zeus zamienił je w gołębie i umieścił między gwiazdami. Gwiazdy dziewice z uratowaną cnotą, to Plejady. (Wprawdzie Robert Graves rzeczowo stwierdza, że informacja o ich dziewictwie nie odpowiada zupełnie prawdzie, jako że trzy z nich przespały się z Zeusem, dwie z Posejdonem, jedna z Aresem, a siódma była żoną Syzyfa z Koryntu - niemniej - dziewice, nie dziewice, były przecież kobietami). Rozejrzyjmy się teraz w świecie. Indianie Brazylii po dziś dzień nazywają Plejady siedmioma dziewicami. W Imperium Inków rytualne obrzędy związane z dojrzewaniem dziewcząt odbywały się podczas wschodu Plejad. W Ameryce Północnej
Indianie należący do różnych plemion widzą w Plejadach grupę dziewic. Luizianie z Kalifornii Południowej opowiadają, że było siedem sióstr (!), którym groziła gwiazda zwana przez nas dzisiaj Aldebaranem. („Daremne uganianie się Oriona za Plejadami odnosi się do faktu, że pojawiają się one na horyzoncie tuż przed jego ponownym wschodem” - „Mity greckie”). W Australii tubylcy uważają, że Plejady to kobiety, które brały udział w obrzędach pierwszego obrzezania, a następnie zabrane zostały do nieba. Od ich pojawienia się na horyzoncie zależny jest czas obrzędu obrzezania. Obyczaj dotyczy zresztą wszystkich dawnych mieszkańców Australii, niezależnie od tego w jakim krańcu kontynentu mieszkają. W Afryce szczep Euahlayjów nazywa Plejady „Dziewicami lodów”, a Murzyni Bangala nazywają tę konstelację „Grupą kobiet”. Dayakowie z Borneo nazywają Plejady „kurą z siedmioma pisklętami”. A oto, co opowiadają na ten temat: „Był czas, kiedy żyło siedem piskląt. Wówczas ludzie nie umieli uprawiać jeszcze ryżu, lecz żyli wyłącznie z owoców znalezionych w lesie. Jedno z piskląt zeszło z nieba na Ziemię i dostarczyło ludziom trzy rodzaje ryżu”. (Servier określa treść tego mitu, jak „przygodę astronautyczną” i rzeczywiście taki jest jej sens). Ale i w Afryce Południowej plemiona Ibo i inne nazywają Plejady... kurą z pisklętami. W Macedonii cała ta konstelacja nazywana jest kwoką, a we Francji i dzisiaj nazywają Plejady „sztuczną kwoką”. Listę tę można by ciągnąć a ciągnąć. Dodajmy do tego, że nie wszystkie gwiazdy składające się na Plejady widoczne są gołym okiem, zaś Robert Graves informuje, iż pod koniec drugiego tysiąclecia przed naszą erą zgasła siódma gwiazda w konstelacji, co wiadome było Grrekom i co znajduje swoje odbicie, jak widzieliśmy, w legendzie Dayaków *. Oto zadziwiająca zbieżność! Czy jest ona w ogóle możliwa do wytłumaczenia bez rewizji naszych poglądów na przeszłość cywilizacyjną i kulturalną ludzkości? Wszelka próba wyjaśnienia musi rozsądzić stare schematy. Jakież więc hipotezy można tu wysunąć? Można, powiedzmy, założyć, że wysłannicy, kolonizatorzy, bądź (co wydaje się sensowniejsze) rozbitkowie jakiejś rozwiniętej cywilizacji ziemskiej rozsiewali w przeszłości po całym świecie pewne elementy wiedzy agronomicznej czy też sztuki żeglowania po morzach. Równie dobrym wytłumaczeniem byłaby hipoteza głosząca, że takimi siewcami wiedzy byli przedstawiciele jakiejś hipotetycznej cywilizacji pozaziemskiej. Byłaby to odpowiedź na pytania dotyczące, powszechnego w świadomości społecznej, wiązania Plejad z uprawą roli czy z żeglowaniem. Ale jak wytłumaczyć owo, równie powszechne, związanie Plejad z symboliką kobiecą? Etnografowie przypominają, że uprawa ziemi - siew i zbiory - wiąże się w świadomości niektórych pierwotnych społeczeństw z płodnością kobiety, a więc i z symboliką żeńską. To bezsporna prawda. Ale jak, bez sięgnięcia po argumenty nie mieszczące się w obowiązującym dziś schemacie rozwoju ludzkości, wytłumaczyć fakt, iż symbolika ta w identycznej, wymagającej niemałej fantazji i wyobraźni formie, obejmuje cały prawie glob? Przypadkową zbieżność, sięgającą w ginące w otchłani wieków pradzieje, wykluczy każdy rozsądny badacz. Cóż więc pozostaje? Jean Servier sugeruje, że powszechne związanie Plejad z symboliką żeńską ilustruje być może jakąś awanturę czy przygodę kosmiczną. Nie mam nic przeciwko takiemu tłumaczeniu... Ale byłabyż to awantura kosmiczna wyłącznie kobieca? Kontynent Mu - czyli mit urealniony W kilka miesięcy po tym, jak streściłem do niniejszego opracowania książkę Józefa Blumricha, otrzymałem z Francji inną książkę, której tematyka jest w dużej mierze identyczna z zasadniczym nurtem dzieła byłego pracownika NASA. Książka nosi tytuł „Paradis perdu de Mu” (Raj utracony Mu”), a jej autorem jest Louis-Claude Vincent. Mówiąc krótko - książka ta w całości poświęcona jest uwiarygodnieniu hipotezy głoszącej, że dużą część dzisiejszego Oceanu Spokojnego zajmował niegdyś potężny ląd o nazwie Mu. Jak już Czytelnicy wiedzą, podobnym dowodom poświęcona jest również duża część książki Blumricha. Tyle tylko, że u autora amerykańskiego ląd ten nosi nazwę Kaskara. I jeśli teraz do sprawy tej na chwilę wracam, to dlatego, ażeby wskazać jak w pewnych okresach „dojrzewają” jednocześnie niektóre * Również i tradycja ludowa w Polsce łączy Plejady z symboliką żeńską. Według „Słownika mitów i tradycji” Kopalińskiego, polskie nazwy ludowe dla Plejad to: babki, baby, kwoka, kwoczka z kurczętami, kura, kwoka z kurczętami, gromadka, kupka.
tematy wymagające intensywnych badań i poszukiwań. Przy czym w tym wypadku dotyczy to problemu co najmniej kontrowersyjnego i wzbudzającego dotychczas duży sceptycyzm. Jak powiadam, Blumrich i Vincent dochodzą do tych samych wniosków, jeśli idzie o ląd na Pacyfiku. Jeśli Vincent używa dla tego kontynentu nazwy Mu to dlatego, aby podpisać się obydwoma rękoma pod rewelacjami, których autorem był przed laty niejaki pułkownik James Churchward. Tu kilka słów wyjaśnienia. W latach oięćdziesiątych ukazała się w Stanach Zjednoczonych książka, której autor James Churchward, pułkownik brytyjski, relacjonował o niezwykłym odkryciu, jakiego przed kilkudziesięciu laty przypadkowo dokonał. Podczas swojej służby wojskowej w Indiach (a miało to miejsce z początkiem tego wieku) natrafił on przypadkowo w jednym z indyjskich klasztorów na bibliotekę złożoną ze starych, glinianych tabliczek. Dzięki pomocy przełożonego klasztoru Churchward zapoznał się z treścią tych tabliczek i dowiedział się z nich o istnieniu kontynentu Mu oraz cywilizacji Mu - o ich rozkwicie i zagładzie. Relacja Churchwarda była nader mglista. Wprawdzie treść glinianych tabliczek zrelacjonował on szczegółowo i z pasji, to przecież okazał się wyjątkowo dyskretny, jeśli idzie o wskazówki dotyczące owego klasztoru. Nie podał, gdzie się klasztor ten znajdował, kiedy on sam tam przebywał itp. Fakt ten przyczynił się do tego, że relacja pułkownika Churchwarda przyjęta została z dużą rezerwą zarówno przez fachowców, jak i przez laików - entuzjastów. Traf chciał, że kilkanaście lat później niejaki William Niven odkrył w Meksyku pewną ilość glinianych tabliczek, które zdaniem Churchwarda stanowiły uzupełnienie tych odczytanych przez niego w Indiach. Miało to być (i niewątpliwie w jakimś sensie było) dowodem, że relacja jego nie była zwykłą bajką. Ale i ta pomoc ze strony Nivena niewiele poskutkowała. Uznano, że Churchward mimo wszystko fantazjuje. I nie jest wykluczone, że na tym sprawa zakończyłaby swoj żywot, gdyby nie fakt, że pojawiły się inne materiały, które takich badaczy - jak między innymi J. Blumrich, L.C. Vincent czy inni skierowały na drogę dokładniejszego zbadania przeszłości tego rejonu Pacyfiku. Wszyscy oni (a dodać tu należy także wybitnego geofizyka amerykańskiego Amosa Nura z Uniwersytetu w Stanford) zaczęli się zastanawiać, czy w legendach i opowieściach o lądzie, który miał rozciągać się na obszarze dzisiejszej Polinezji, nie ma ziarna prawdy. Wobec tego, że dane paleontologiezne i geologiczne, jakie zebrali uczeni amerykańscy zaczęły potwierdzać tę hipotezę i to niezależnie od badań Blumricha czy Vincenta, wypadało zwrócić honor Churchwardowi - jego relację potwiedziły rzetelne, naukowe dowody. Uczeni amerykańscy ów hipotetyczny ląd nazwali Pacyfidą. Przy czym przypomniano sobie, że przed wszystkimi o takim lądzie wspominał jeszcze w wieku XIII Marco Polo. I oto po książce Blumricha ukazało się nowe, rewelacyjne wydanie dzieła L.C. Vincenta poświęcone temu samemu tematowi. Piszę o tej książce, jako o nowym, uzupełnionym wydaniu, gdyż pierwsze wydanie, znacznie skromniejsze, jeśli idzie o dowody, ukazało się jeszcze przed dziesięcioma laty. Kim jest autor tej książki? Louis-Claude Vincent jest byłym profesorem antropologii w Wyższej Szkole Antropologicznej w Paryżu. Nad dziełem poświęconym kontynentowi i cywilizacji Mu pracuje już chyba ćwierć wieku. Obecne wydanie pracy o Mu składać ma się z czterech tomów. Pierwszy liczy czterysta stron i jest niezwykle bogato udokumentowany i ilustrowany. Jest rzeczą zrozumiałą, że pracując od tak dawna nad kompletowaniem materiałów do swej książki, zebrał L.C. Vincent znacznie więcej dowodów na istnienie owego kontynentu, niż Blumrich, którego bardziej interesowały dzieje Indian amerykańskich oraz sprawy Kaczynów, niż los Kaskary-Mu. Książka Vincenta, oszałamiająca bogactwem zebranego materiału, jest jednocześnie szalenie denerwująca. Denerwująca z racji rasistowskich wręcz poglądów autora i jego obsesyjnej nienawiści do Biblii (jako dzieła Semitów) i... współczesnej medycyny. Niemniej, jeśli odrzuci się ten obsesyjny, nienaukowy balast, otrzyma się pracę nad wyraz ciekawą. Książka Vincenta zawiera dowody na istnienie kontynentu tam, gdzie dzisiaj rozrzucone są wyspy Polinezji. Szczegółowo opisuje Vincent zabytki archeologiczne pozostałe na tych wyspach po dziś dzień, jak też dowody paleontologiczne, etnologiczne, lingwistyczne i przede wszystkim - geologiczne, które zebrane razem mają dużą siłę przekonywającą. To, co u Vincenta jest nowością w stosunku do Blumricha i autorów amerykańskich dotyczy dowodów ekspansji cywilizacji Mu i... powodzi. Wspomniałem już kilkakrotnie o hipotezach Vincenta związanych z tą ekspansją. Uważa on za dowiedzione, że wszystkie wielkie, nagle wyrosłe z nicości kultury i cywilizacje starożytności - jak cywilizacje Sumerów, Indii, Egiptu, Chin czy nawet Grecji, cywilizacja megalitów wszystko to było rezultatem - twierdzi Vincent - bądź świadomej kolonizacji, bądź też dziełem nielicznych rozbitków, którym udało się wyjść cało z katastrofy. Vincent powołuje się tutaj na znane skądinąd argumenty przypominając, iż najbardziej nawet odległe
cywilizacje czy kultury wykazują fascynujące niekiedy podobieństwo. Zatrzymałem się uprzednio nad mitem Plejad. Nie jedyny to przecież wspólny dla wielu kultur mit. Ale przecież oprócz mitów i legend istnieją inne dowody, znacznie bardziej rzucające się w oczy, jak chociażby wspólne cechy charakterystyczne wielu języków, które skłaniają niejednego autora do twierdzenia, iż u podstaw tych podobieństw leży fakt, iż wszystkie języki zrodziły się z jednego wspólnego. Wspominałem o tym zresztą w poprzedniej mojej książce. L.C. Vincent uważa, że społeczeństwo Mu pod względem rozwoju duchowego i pod względem moralnym o wiele wyżej stało od społeczeństw współczesnych. Stąd jego negatywny stosunek do współczesnej medycyny, która, jego zdaniem, przyczynia się do degradacji człowieka, gdyż w rzeczywistości zdrowie jest jedynie odbiciem jego sylwetki moralnej. Hipoteza, z którą można się zgodzić lub nie, ale którą trudno udowodnić w stosunku do cywilizacji sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Cywilizacja ta kwitła - twierdzi autor - w tym czasie, kiedy bieguny Ziemi znajdowały się na przeciwległych punktach dzisiejszego równika, a równik przebiegał przez dzisiejsze bieguny. Zderzenie z potężnym ciałem niebieskim miało spowodować obrócenie się osi Ziemi o 90°. Zderzenie to wywołało olbrzymie i potężne wylewy mórz i oceanów, które w pamięci ludzkości utrwaliły się w formie legendy (jeszcze bardziej powszechnej, niż mit o Plejadach) o potopie. Fale wysokości 2000 metrów zalać miały większość lądów naszej planety. Hipotezę takiego zdarzenia i obrócenia się Ziemi o 90° przyjmują dzisiaj również i uczeni amerykańscy. (Warto, notabene, podkreślić, że hipotezę Blumricha od koncepcji Vincenla różni między innymi to, iż według badacza amerykańskiego kontynent na Pacyfiku zanurzał się powoli, bodaj kilka tysięcy lat. Natomiast według Vincenta katastrofa nastąpiła błyskawicznie). Co do tego dodać? Trudno tu o jakieś krytyczne komentarze tym bardziej, że temat jest zupełnie nowy, a poza tym dzieło Vincenta objąć ma cztery tomy. Trzeba czekać na to, co przyniesie dalszy ciąg gigantycznej pracy uczonego francuskiego. Oczywiście, już teraz nie brak wielu ostrych krytyk. Przeczytałem dwie takie we francuskiej prasie naukowej i byłem zdziwiony pewną miałkością kontrargumentów. Między innymi koronnym argumentem było zarzucenie Vincentowi, że początki ludzkości wiąże z kontynentem Mu, podczas gdy „jak wiadomo, pierwsze istoty, które nazwać można ludźmi pojawiły się na terenie Afryki”. Po pierwsze - nie sądzę, by było to udowodnione, a po drugie w niczym nie wyklucza to rozwoju cywilizacji na kontynencie, który rozciągać się miał na obszarze Polinezji. Natomiast, co moim zdaniem na pewno nie jest do przyjęcia w pracy Vincenta, to jego filozofia, jego rasizm czy też niechęć do uznania twórczej roli innych kultur. Ale to, oczywiście, czytelnika, który nie miał książki Louisa-Claude Vincenta w ręku, nie interesuje. Pozostają ważkie, trudne do odrzucenia dowody na to, że przed tysiącami lat istniał ląd na Pacyfiku i że na tym kontynencie kwitła rozwinięta cywilizacja. To niemało. To zakłada konieczność rewizji naszej wiedzy o przeszłości i uwzględniania tych danych, które nagromadzili Vincent, Blumrich i inni. Ale czy rzeczywiście ta cywilizacja była rajem, którego utratę mamy opłakiwać - tego nigdy się chyba nie dowiemy... Iliada - czyli mit uwieczniony W mojej poprzedniej książce - „My z kosmosu” - dość dużo miejsca poświęciłem, wydobytej w 1900 roku z dna morskiego w pobliżu wyspy Antikythery maszynie, którą jedni określają jako rodzaj maszyny matematycznej, a inni, podkreślając niezwykłość tej maszyny, widzą w niej niepokojącą zagadkę starożytności. Jak się za chwilę okaże - jedną z wielu. W ciągu tych lat, które upłynęły od napisania „My z kosmosu” nic z naszej wiedzy o pochodzeniu maszyny, o jej użyteczności, a przede wszystkim o jej miejscu w technice starożytnej się nie zmieniło. Nic więcej na temat tej maszyny, wyprodukowanej ponad 2000 lat temu, w roku 70 przed naszą erą, nauka powiedzieć nie potrafi. Albo może i nie chce, jako że zmusiłoby to prawdopodobnie do jakiegoś nowego spojrzenia na cywilizację grecką. Maszynę zabrano do muzeum i wszyscy o niej zapomnieli. Ale „Iliada” Homera pozostaje dziełem, które trudno zamknąć pod kluczem, a które w niejednym swoim fragmencie zawiera pytania nie mniej niepokojące niż maszyna spod Antikythery. W VIII księdze „Iliady” (opieram się na X wydaniu Biblioteki Narodowej. Tłumaczenie ks. F. Dmochowskiego, opracowanie - prof. Tadeusza Sinki) znajduje się następujący fragment dotyczący kuźni Hefajstosa (wiersze 278-289): To rzekłszy, od kowadła powstał bóg wysoki
I z wolna nierównymi ruszając się kroki Oddala miech z ognia, w kuźnicy ład czyni I swoich prac narzędzia składa w srebrnej skrzyni, Gąbką ociera z dymu swe czoło wyniosłe I ręce, i kark silny, i piersi obrosłe Wdział szatę, a do ręki wziął berło złocone; Dwa zaś posągi w kształcie dwóch dziewic zrobione Krok niepewny swym pewnym krokiem podpierały, I ruch, i głos, i rozum bogi im nadały I przemysł, najcudniejsze dzieła robić zdolny, Idą, pilnie zważając na pana krok wolny. Nie chcąc opierać się jedynie na tym tłumaczeniu poprosiłem specjalistę ze znajomością greki, by zechciał dosłownie przetłumaczyć zacytowany fragtnent. Okazuje się, że tłumaczenie Dmochowskiego sens oryginału oddaje doskonale. Jeśli idzie o owe dwa posągi dziewcząt mowa jest, że posiadły one i rozum, i umysł, i głos, i siłę (umiejętność) tworzenia najcudowniejszych dzieł, jako że tego nauczyli je bogowie. Posągi były ze złota, o czym w tłumaczeniu nie ma mowy, a co nie jest bez znaczenia, gdyż w każdym razie dowodzi, że były z metalu. Profesor Tadeusz Sinko, spec nad spece w dziedzinie filologii klasycznej tak oto komentuje tekst dotyczący tych posągów: „Te mechaniczne służebnice poruszające się i podpierające kulawego pana są echem podziwu dla pewnych dzieł plastyki. O najstarszym mistrzu Dedalu opowiadali Grecy, że jego posągi tak przypominały naturę, iż mówiono, że widzą i chodzą”. Zanim zajmiemy się tym komentarzem, zwróćmy uwagę na jeszcze jeden fragment „Iliady”. Chodzi tu również o księgę XVIII, a ów fragment znajduje się kilkadziesiąt wierszy wcześniej i również dotyczy dzieł Hefajstosa. Niestety, w opracowanym przez prof. Sinkę wydaniu Biblioteki Narodowej, cztery wiersze, dość wydaje się istotne, wypadły. Natomiast znajdują się one w innym przekładzie „Iliady”. Jego autorem jest Ignacy Wieniewski, a ukazało się ono w 1961 roku nakładem B. Świderskiego w Londynie. Chodzi tu o dwadzieścia trójnogów, które Hefajstos wykonał, by przyozdabiały pałac Zeusa: „Przybrał każdemu do nóg kółeczka, dziw-kółka złociste By samowolnie wjeżdżać na bogów mogły zebranie I do pałacu Hefajstosa z powrotem znowu się toczyć”. Inaczej mówiąc, Hefajstos skonstruował automaty (to słowo użyte jest zresztą w tekście greckim), które same toczyły się na zebranie, a po zebraniu same wracały do pałacu Hefajstosa. W świetle tego fragmentu, komentarz profesora Sinki jest oczywiście niczym nie uzasadniony. Owe dwa posągi, mamy prawo tak przypuszczać, były chyba dwoma robotami. I to robotami niezwykłymi, które same umiały wytworzyć „najcudowniejsze dzieła”. Jeśli potrafił Hefajstos produkować automatyczne trójnogi które same wchodziły na zebranie i zebranie opuszczały, to dlaczego nie potrafiłby stworzyć dwóch robotów, takich jak je właśnie Homer opisuje? Można oczywiście założyć, że tak jeden opis, jak i drugi jest fantazją, jest poetycką przesadą. Chociaż trudno posądzać Homera o tego rodzaju fantazjowanie. Przy trójnogach pisze (w oryginale), że „był to cud, gdy się je oglądało”. Mogę się domyślić, że podobna interpretacja Hometa wywoła burzę krytyki. Roboty w starożytnych czasach greckich! Trudne to zaiste do pogodzenia z tym, co wiemy o ówczesnej technice greckiej. Ale przypominam ponownie maszynę spod Antikythery: przecież fachowcy twierdzą, że nie można sobie wyobrazić produkcji takiej maszyny bez bazy przemysłowej. Składające się na ten „kalkulator” koła zębate musiały być wyprodukowane za pomocą maszyn. Co o nich wiemy? W drugiej części komentarza profesora Sinki mowa jest o Dedalu. Otóż, jak podaje Robert Graves (op. cit.) według wszelkiego prawdopodobieństwa Hefajstos („ten który świeci w dzień”) jest identyczny z Dedalem właśnie („jasny, umiejętnie sporządzony”). A Dedal, to w ogóle niezwykła postać w greckiej mitologii, był on zarówno genialnym architektem, mechanikiem, jak i rzeźbiarzem (miał być uczniem Hermesa). Był tym, który sporządził sztuczne skrzydła z piór spojonych woskiem itp. Postać Dedala w ogóle fascynowała nie tylko specjalistów z zakresu mitologii. Wybitny genetyk i filozof J.B.S. Haldane poświęcił całą pracę sylwetce Dedala. Uczony angielski, niezbyt skłonny do przesady, przypisuje Dedalowi wynalezienie piły, poziomicy, maszyny do wiercenia tuneli, pieca gazowego, a nawet sztucznego zapłodnienia!
Nie zapomnijmy jednak, że Dedal sam był twórcą automatycznego robota. Tak przynajmniej podaje mitologia, a robot ten imieniem Talos, potężny olbrzym, trzykrotnie potrafił w ciągu dnia obiec wyspę Kretę i sam jeden troszczył się o to, by do jej brzegów nie dotarł żaden obcy okręt. To znaczy odkrywał zbliżające się okręty i bombardował je używając kamieni (!) Był to robot bardzo przemyślnie skonstruowany i unieszkodliwiła go dopiero Medea raniąc go w kostkę u nogi w ten sposób, że spowodowała wylanie się z niego całej siły żywotnej. Stawiając tutaj niejako kropkę nad i, i nie bacząc na sprzeciwy, które podobne twierdzenie może wywołać, trzeba powiedzieć, że zarówno „Iliada”, jak i mitologia grecka dostarczają niemało dowodów na to, iż bogowie (czy aby na pewno bogowie?) posiadali niezwykłe umiejętności konstruowania automatów (trójnogi) czy nawet autentycznych robotów. Umiejętności te zwróciły uwagę niejednego współczesnego pisarza i uczonego, by wymienić cytowanych już J.B.S. Haldane'a, historyka nauki D.J. De Solla Price'a, biologa Remy'ego Chauvina i wielu innych. Umiejętności te są z pewnością w niezgodzie z tym, co wiemy o epokach, kiedy to bogowie i półbogowie hasali po Grecji i Małej Azji. Czy nie czas więc, aby tę naszą wiedzę zrewidować? Ślady Przeglądam moje notatki i co chwila trafiam na jakiś materiał wart umieszczenia w końcowym przynajmniej fragmencie tej książki. Chociażby te dwa rysunki znajdujące się w „Tempolo de las Cantas” (Meksyk). Reprodukuję te rysunki za książką Włocha Piotra Kolosimo. Reprodukuję je dlatego, by dodać, że znaleźli się naukowcy, którzy te dwa rysunki określili jako symbole Słońca i światła (fot. 65). Ile trzeba ślepoty, aby na rysunku z lewej strony nie dostrzec jakiegoś instrumentu najprawdopodobniej nawigacyjnego, a z lewej? Tu nie przysiągłbym, ale raczej wygląda to na rakietę... A skoro już mowa o Meksyku. Na terenie dzisiejszego Meksyku osiedlili się przed siedmioma wiekami Aztekowie. Przybyli z północy (zgodnie z legendami Indian Hopi było to prawdopodobnie podczas powrotnej wędrówki Indian przez kontynent amerykański). W książce „Pieśni Azteków” (autorzy Ugo Liberatore i Jorge Hernandez-Campas) znaleźć można takie oto fragmenty starych pieśni indiańskich, które mogą stanowić jakiś komentarz do reprodukowanych tu rysunków. A o ile takiego komentarza nie stanowią, to same przez się warte są chwili zastanowienia (tłumaczenie z niemieckiego): Czy żyjemy naprawdę na Ziemi? Nie, nie na zawsze, na krótki jeno czas! Tylko po to, by spać przybyliśmy tu, by marzyć. To nieprawda, nieprawda, by pozostać tu do końca życia Przybyliśmy na Ziemię”. A oto inny fragment: „O moje serce, gdzie jest miejsce życia? Gdzie jest mój prawdziwy dom? Gdzie moja siedziba? Tu na Ziemi - cierpię!” To zaś fragment innej pieśni: „O czym będziemy śpiewać, moi przyjaciele? Z czego cieszyć się mamy? Tylko tam żyje nasza pieśń Gdzie urodzili się nasi przodkowie Na Ziemi, gdzie przybyli Na Ziemi muszą cierpieć”. I jeszcze jeden fragment: „Przyjaciele! Z misją wysłano nas na Ziemię To prawda, że zaprzyjaźniliśmy się
To prawda, że żyjemy na Ziemi Ale przyjdzie taka chwila, że zmęczycie się taką przyjaźnią”. Smutne to pieśni. Znajdą się tacy, którzy będą chcieli dowieść, że mówią te pieśni o tęsknocie Azteków za ziemią, skąd przybyli na teren dzisiejszego Meksyku. Może to i częściowa prawda. Ale przecież mowa w tych pieśniach o misji, o przybyciu na Ziemię, o cierpieniu na Ziemi. Autorzy cytowanego zbioru twierdzą, że są to pieśni bardzo stare, a gdyby mi powiedziano, że to pieśni Kaczynów, o których pisze w swojej książce J. Blumrich - nie zdziwiłbym się. Duża część Kaczyów skazana była przecież na kosmiczną banicję, na pozostanie tutaj, na planecie, z którą nic ich nie łączyło. Optymistyczne jest może jedynie to, iż dzisiaj zaczynamy lepiej rozumieć sens tych pieśni, tego zawodzenia i tego smutku. ... W książce J. Micella i R.J.M. Rickarda „Phenomena. A Book of Wonders” („Księga cudów”) znajduje się następująca informacja: Interesują nas dowody istnienia człowieka, a nawet rozwiniętej techniki w czasach bardzo odległych. Odległych nie tylko od dnia dzisiejszego, ale i od tych czasów, kiedy w ogóle zaczęły być te ślady możliwe. Niestety, niektóre z tych dowodów są albo niszczone (autorzy mają na myśli szereg znalezisk z bardzo dawnych epok, które to znaleziska świadczą o jakiejś technice - A.M.), względnie celowo ignorowane. Inne zaś w sposób niezrozumiały znikają z muzeów (!). Inne są być może gdzieś wystawiane, ale dobrotliwie określane, jako obiekty kultu religijnego...” Do dowodów, które są ignorowane, nad którymi pewni naukowcy wolą przejść do porządku dziennego, należą ślady ludzkich stóp odkryte w bardzo starych warstwach ziemi. Wystarczająco starych. Z epok kiedy na naszej planecie człowieka nie było. Oto, na przykład, ślady stóp, jak twierdzą wspomniani autorzy, odkryte w warstwie karbonu i liczące sobie od 225 do 280 milionów lat. Ślady te przetrwały w piaskowcu. „American Journal of Science” (Nr 3/139) informuje o serii takich śladów ludzkich stóp, które zostały zauważone (i utrwalone) w 1882 roku obok Carson (Nevada). Ślady te odkryto również w piaskowcu. Trzy lata później podobne ślady zostały odkryte w Kentucky przy czym - jak podaje pismo „American Aquarium” (7/31), jednoznacznie zostały zakwalifikowane jako ślady ludzkich stóp. Czy rzeczywiście są to ślady ludzkie? A jeśli tak, czy są to ślady naszych przodków? Bardzo wątpliwe. Jeśli więc nie po zostawili ich nasi przodkowie, jako że ich wtedy nie było, więc kto? Czy są to ślady przybyszy z kosmosu, na których podobieństwo jesteśmy stworzeni, jak to głosi Biblia? A może ślady te zostały celowo pozostawione? Celowo utrwalone? Aby pozostała pamięć o tym, że wzięły tę planetę w swoje posiadanie owe istoty przesłane tu z misją, z misją cywilizacyjną. W legendzie, a raczej w micie kosmicznym Dogonów, mowa jest o pierwszym człowieku Nomo, który wychodząc ze statku kosmicznego postawił swoją nogę na Ziemi, uznając to za symbol wzięcia jej w swoje posiadanie, tak jak Armstrong w imieniu ludzkości postawił swoją nogę na Księżycu. Nie wiemy jak to było z owymi śladami i nigdy się chyba nie dowiemy. Ale, jeśli rzeczywiście przybyli tu wysłannicy kosmosu, by nas powołać do istnienia, by nas ucywilizować, to nie zapominajmy nigdy, jak wiele mamy im do zawdzięczenia. Szukajmy dalszych przekazów. Nie ucierpi nasza duma, nie dozna szwanku nasza godność, jeśli coraz więcej znajdziemy śladów dowodzących, że ktoś w przeszłości dał nam ściągę, abyśmy z sukcesem zdali nasz kosmiczny egzamin.
43. George Sassoon - współautor książki „Maszyna do produkcji manny”.
44. Rodney Dale - współautor książki „Maszyna do produkcji manny”.
45. Strona z „Zoharu”, wydanego w ubiegłym wieku w Lublinie.
46. Zacharia Sitchin – autor książki „Dwunasta planeta”.
47. Stempel cylindryczny oznaczony symbolem Vat/23 z muzeum w Berlinie. Na lewo, u góry – wyraźny schemat naszego systemu słonecznego.
48. Leczenie przy pomocy naświetlania jakimiś promieniami?
49. Rysunki przedstawiające kobiety sumeryjskie.
50. Rzeźba sumeryjska.
51. Wizerunek bogini Istar, czy kosmonautki?
52. Okrągła tabliczka sumeryjska. Sitchin opierając się na badaniach specjalistów doszedł do wniosku, że tabliczka ta przedstawia trasy podróży kosmicznych. Szczegółowa analiza tabliczki – w tekście.
53. Bóg sumeryjski w hełmie przypominającym współczesnego pilota. W ręku nieznana broń.
chełm
54. „Dwunasta planeta”, a właściwie - dwunaste ciało niebieskie w układzie słonecznym, nosiła u Sumerów nazwę Nibiru, co oznacza planetę „krzyżującą się”, albo „skrzyżowaną”. Przedstawiano ją zawsze w postaci krzyża, tak jak to widzimy na rysunku nad orzącymi rolnikami.
55. Bogowie-kosmici o orlich twarzach obok górnej części jakiegoś stożka - nie wykluczone, że rakiety.
56. Bóg sumeryjski, czy kosmita?
57. Figurki sumeryjskie znalezione w Tell Brak, nad tą samą rzeką Chabur, gdzie Ezechiel miał swoje widzenie, które, jak wiadomo, inżynier Blumrich rozszyfrował jako widzenie statku kosmicznego.
58. Rysunek dość wyraźnie przedstawiający rakietę w silosie.
59. Profesor Dileep Kumar Kanjilal, autor referatu o statkach kosmicznych w starych tekstach hinduskich i wielu innych prac na ten temat.
60. Glozel. Lata dwudzieste. Dr Morlet (drugi z lewej) chwyta na gorącym uczynku fałszerstwa Miss Garrod, członkinię międzynarodowej komisji, która miała sprawdzić autentyczność znaleziska. Panna Garrod (druga z prawej) zamierzała podrzucić sfałszowaną przez siebie tabliczkę glinianą...
61. Glozel. Pantera z palonej gliny.
62. Glozel. Tabliczka pokryta nieznanym pismem.
63. Glozel. Kamień z wyrytą na nim sceną karmienia źrebaka.
64. Dwa stare rysunki z Tempolo de las Cantas w Meksyku. Niektórzy uczeni chcą w nich widzieć symbole Słońca i Księżyca (!). Bardziej rzeczowo patrzący na te rysunki sądzą, że wyobrażają one raczej jakieś instrumenty. Chyba ci ostatni mają rację.