Ameryka [2 ed.] 9788361967149


132 97

Polish Pages 153 [159] Year 2011

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Recommend Papers

Ameryka [2 ed.]
 9788361967149

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Jean Baudrillard

AMERYKA

Jean Baudrillard

AMERYKA Przełożyła Renata Lis

Tytuł oryginału i podstawa przekładu Jean Baudrillard, Ameriąue. Editions Grasset & Fasquelle, Paris 1986

Copyright © by Editions Grasset & Fasquelle, Paris 1986 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1998, 2011 Copyright © for the Polish translation by Renata Lis & Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1998,2011 Projekt okładki i stron tytułowych Jacek Staszewski Redakcja i korekta Zespół

Wydanie drugie, przejrzane i poprawione Warszawa 2011 Printed in the EU Wydawnictwo Sic! 00-724 Warszawa ul. Chełmska Tl lok. 23 tel./faks: 022 840 07 53 e-mail: [email protected] http://www.wydawnictwo-sic.com.pl Skład i łamanie: Studio Artur, Jacek Malik Druk i oprawa: Opolgraf SA, 45-085 Opole ul. Niedziałkowskiego 8-12, www.opolgraf.com.pl

Uprzejmie informujemy, że tekstów niezamówionych nie odsyłamy i nie przechowujemy.

1/

FANISHING POINT

Caution: objects in this mirror may be closer than they appear! Zrodzona z bezkresnych wzgórz Teksasu i sierry Nowego Meksyku nostalgia: łagodne zanurzanie się i wynurzanie autostrad, muzyka na cały regulator ze stereo-chryslera, fala gorąca - punktowa fotografia tu już nie wystarcza z tej podróży trzeba by nakręcić totalny film drogi w rzeczy­ wistym czasie jej trwania, z nieznośnym upałem i muzyką włącznie, i odtworzyć go potem u siebie, w zaciemnionym pokoju, od początku do końca bez przerwy - by odnaleźć magię autostrad i odległości, zimnego alkoholu pitego na pustyni i prędkości, raz jeszcze przeżyć to w rzeczywi­ stym czasie na taśmie magnetowidu - nie tylko dla czy­ stej rozkoszy wspominania, lecz dla fascynacji szaleńczym powtórzeniem, które zawarte już było w abstrakcyjności samej podróży. Rozwijanie się pustyni podczas jazdy jest nieskończenie bliskie wieczności błony filmowej. San antonio

Meksykanie przekształceni w Chicanos oprowadzają zwie­ dzających El Alamo jako przewodnicy; ich zadaniem jest wychwalanie amerykańskich bohaterów narodowych, których tak dzielnie masakrowali ich przodkowie - ci zaś,

7

choć wykonali całą mokrą robotę, nie zdołali umknąć przed skutkami podziału pracy, i teraz ich wnukowie z pra­ wnukami nadal trwają na dawnym polu walki, wynosząc pod niebiosa tych samych Amerykanów, którzy zagrabili ziemie ich ojców. Historia jest podstępna. Tak samo zresztą jak Meksykanie, którzy nielegalnie przekroczyli granicę, by tu pracować.

Salt lakę city

Okazała mormońska symetria, nieskazitelna i ponura marmurowość (Kapitol, organy Visitor’s Center). A przy tym nowoczesność przypominająca Miasto Aniołów i wszyst­ kie gadżety minimalnej pozaziemskiej pociechy. Kopuła z Chrystusami (każdy Chrystus przypomina tu Bjórna Borga, bo wszystkie te wizerunki powstały jako kopie Thorwaldsena) daje wrażenie bliskiego spotkania trzeciego stopnia: religia jako efekt specjalny. Zresztą całe miasto cechuje nadludzka, pozaziemska przejrzystość i schlud­ ność przedmiotu nie z tej ziemi. Symetryczna, świetlista, górująca abstrakcja. Elektroniczna kukułka śpiewa na czte­ ry strony świata nad całym tym tabernakulum z marmu­ rów i róż oraz ewangelicznego marketingu - purytańska obsesyjność, zadziwiająca w takim upale i w samym sercu pustyni, w pobliżu słynnego jeziora o gęstej i aż hiperrzeczywistej za sprawą swego zasolenia wodzie, i, trochę dalej, Wielkiej Pustyni, dla której trzeba było wynaleźć prędkość prototypowych samochodów, by oswoić jej horyzontalność absolutną... Ale samo miasto jest jak klejnot, ze swym czy­ stym powietrzem i zuchwałością biegnących z góry ku do­ łowi perspektyw urbanistycznych, piękniejszą jeszcze niż w Los Angeles. Zadziwiająca błyskotliwość i nowoczesna

8

prawdomówność mormonów: bogatych bankierów, muzy­ ków, międzynarodowych genealogów i poligamistów (Em­ pire State w Nowym Jorku ma w sobie coś z posępności purytanizmu podniesionej do potęgi n-tej). Kapitalistycz­ na, transseksualna pycha mutantów tworzy magię tego miasta, diametralnie różną od magii Las Vegas, wielkiej ladacznicy z drugiego końca pustyni. Monument valley Dead horse point Grand canyon

Monumentalność geologiczna, a zatem metafizyczna, w przeciwieństwie do fizycznego wymiaru zwyczajnych nierówności terenu. Wypukłości a rebours, wyrzeźbione w ziemi przez wiatr, wodę, lód, wciągają w wir czasu, w dro­ biazgową wieczność katastrofy dokonującej się w zwolnio­ nym tempie. Sama myśl o tym, że trzeba było milionów i setek milionów lat, by łagodnie spustoszyć powierzchnię ziemi, jest myślą perwersyjną, budzi bowiem przeczucie istnienia znaków z czasów znacznie poprzedzających poja­ wienie się człowieka, kiedy żywioły przypieczętowały pakt o wyniszczeniu i erozji. W tym olbrzymim nagromadzeniu znaków o czysto geologicznej proweniencji człowiek był zbędny. Być może Indianie jako jedyni zinterpretowali ich niewielką część. Bo jednak są to znaki. Gdyż dzikość pusty­ ni stanowi jedynie pozór. Cały kraj navajo: długa równina prowadząca w stronę Wielkiego Kanionu; wysokie skali­ ste wybrzeża poprzedzające Monument Valley, przepaście Green River (tajemnica tych terenów kryje się być może w tym, że dawno temu były dnem morza i także na wol­ nym powietrzu zachowały nadrealność dna oceanu), cała

9

ta kraina jaśnieje magiczną obecnością, która nie ma nic wspólnego z naturą. To jasne, że Indianie potrzebowali swej magii i naprawdę okrutnej religii, by obłaskawić tak wielką teoretyczną potęgę geologicznego i niebiańskiego wydarze­ nia pustyni, aby żyć na miarę takiej dekoracji. Kim jest czło­ wiek, jeśli znaki poprzedzające człowieka posiadają taką siłę? Rasa ludzka musi wymyślać ofiary, które dorównają otaczającemu ją naturalnemu porządkowi kataklizmów. Być może właśnie rzeźba tej ziemi, ponieważ nie jest już naturalna, daje najlepsze pojęcie o tym, czym jest kultura. Monument Valley: językowe bryły nagle w erekcji, później poddane tysiącletnim sedymentacjom nieuchronnej ero­ zji, które właśnie jej zawdzięczają swą transwersalną głębię (sens rodzi się z erozji słów, znaczenia z erozji znaków), i które dzisiaj, jak cała kultura, skazane są na los rezerwatów. Salt lakę city: połączenie światowych archiwów genealogicznych ukrytych w głębiach pustynnych grot i kierowanych przez mormonów, tych ceniących zbytek purytańskich konkwistadorów, oraz toru w Bonneville, na nieskalanej powierzchni Wielkiej Pustyni Słonej, gdzie wraz z prototypami samochodów powstają światowe re­ kordy prędkości. Patronimiczna geneza rodu jako głębia czasu i prędkość dźwięku jako czysta powierzchowność. Alamogordo: pierwsza próba atomowa w scenerii White Sands, bladoniebieskie góry i setki mil białego pia­ sku - oślepiające, sztuczne światło bomby przeciw oślepia­ jącemu światłu ziemi. Torrey canyon: Salk Institute, sanktuarium DNA i wszystkich nagród Nobla w dziedzinie biologii, tam powstają właśnie jej przyszłe prawa, w tej architekturze wzorowanej na pałacu Minosa, zwróconej bielą swego marmuru ku bezmiarowi Pacyfiku...

10

Oto miejsca bardziej od innych zadziwiające, szla­ chetne miejsca urzeczywistnionej fikcji. Wzniosłe i transpolityczne obszary wielkości geologicznej i wyrafinowanej technologii nuklearnej, orbitalnej, informatycznej.

Szukałem Ameryki gwiezdnej, kraju jałowej, absolut­ nej wolności freeways, nigdy zaś społeczności i kultury - Ameryki pustynnej prędkości, moteli i minerałowych powierzchni, nigdy zaś głębokiej Ameryki umysłowości i tradycji. W prędkości scenariusza, w obojętnym błysku telewizora, w filmie dni i nocy biegnących przez pustą prze­ strzeń, w cudownie pozbawionym uczuć następstwie zna­ ków, obrazów, twarzy i rytualnych zachowań na drogach, szukałem tego, co jest najbliższe jądrowemu i zarazem po­ zbawionemu jądra światu, który wirtualnie jest już naszym światem - nawet pod strzechami europejskich chat. Śladów przyszłej i minionej katastrofy społeczności poszukiwałem w geologii, w odwróceniu głębi, o którym świadczą wyżłobione powierzchnie, solne i kamienne wy­ pukłości terenu, kaniony i płynąca nimi rzeka skamielin, niepamiętna otchłań powolnych procesów erozji i geologii; szukałem jej nawet w wertykalności megalopolii. O przyszłej katastrofie, o jądrowej formie świata, wie­ działem już w Paryżu. Ale by to naprawdę pojąć, trzeba wyruszyć w podróż, ponieważ tylko w tej formie urzeczy­ wistnia się to, co Virilio nazywa estetyką zaniku. Pustynna forma duchowa rozrasta się bowiem w mgnieniu oka i stanowi oczyszczoną postać pustyni społecznej. Ludzka nieprzychylność znajduje swoją oczy­ szczoną postać w ogołoceniu prędkości. To, co pustynność i wydrążenie społeczne mają w sobie z chłodu i śmierci, tu­ taj, w upale pustyni, odnajduje swą postać kontemplacyjną.

11

Transpolityczność znajduje tu, w horyzontalności pustyni, w ironii geologii, swą przestrzeń rodzajową i duchową. Nieludzkość przyszłego, aspołecznego i powierzchownego świata znajduje tu zarazem swą formę estetyczną i eksta­ tyczną. Bo tym tylko jest pustynia: ekstatyczną krytyką kultury, ekstatyczną formą zanikania. Wielkość pustyń polega na tym, że przez swą suchość są one negatywem powierzchni ziemi i naszych cywili­ zowanych nastrojów. Miejscem, gdzie rozrzedzają się na­ stroje i fluidy, i gdzie powietrze jest tak czyste, że gwiazdy wywierają swój wpływ wprost z konstelacji. Trzeba było wyeksterminować stąd Indian, by wyłoniła się przeszłość potężniejsza od antropologii: mineralogia, geologia, gwiezdność, nieludzka sztuczność, suchość, która wypę­ dza stąd kulturę do ostatniego skrupułu, i cisza, jakiej nie ma nigdzie indziej. Cisza pustyni jest także wizualna. Buduje ją zasięg spojrzenia, które nigdzie nie znajduje punktu, od którego mogłoby się odbić. W górach nie można uchwycić takiej ciszy, ponieważ ich kształt wyje. Aby naprawdę była ci­ sza, czas musiałby przybrać również horyzontalną postać, przyszłość nie mogłaby rozbrzmiewać jego echem. Jedynie warstwy geologiczne przesuwałyby się z wolna i słychać byłoby już tylko zgiełk skamielin. Pustynia: świetlista, zastygła siatka nieludzkiej inteli­ gencji, radykalnej obojętności nie tylko nieba, lecz także pofałdowań geologicznych, miejsce mimowolnej krystali­ zacji metafizycznych namiętności czasu i przestrzeni. Tutaj odwracają się znaki pożądania, każdego dnia, a noc je uni­ cestwia. Ale czekajmy, aż dzień się podniesie, ze szmerem skamielin i zwierzęcą ciszą.

12

Prędkość tworzy czyste przedmioty i czystym przed­ miotem jest ona sama, ponieważ wymazuje wszelkie od­ niesienia terytorialne, ponieważ przyspiesza bieg czasu, by go unieważnić, ponieważ porusza się szybciej niż jej własna przyczyna i by ją unicestwić przyspiesza swój bieg. Prędkość jest triumfem skutku nad przyczyną, trium­ fem błyskawiczności nad czasem jako głębią, triumfem powierzchni i obiektalności nad głębią pożądania. Pręd­ kość tworzy przestrzeń inicjacyjną, która może impliko­ wać śmierć, a której jedyną zasadą jest zacieranie śladów. Triumf zapomnienia nad pamięcią, dzikiego upojenia am­ nezji. Powierzchowność i odwracalność czystego przed­ miotu w czystej geometrii pustyni. Pęd obracających się kół wytwarza swoistą niewidzialność, przezroczystość, przekrój pustki przez przedmioty. To rodzaj samobójstwa w zwolnionym tempie, poprzez wycieńczenie form, tę roz­ koszną formę ich zaniku. Prędkość nie jest wegetatywna, jest bliższa minerału, struktury kryształu, jest także miej­ scem spełniającej się katastrofy i pożerania czasu. Ale może tkwiąca w niej fascynująca siła jest tą samą siłą, z jaką przy­ ciąga pustka, podczas gdy uwodzić może tylko tajemnica? Prędkość jest jedynie inicjacją w pustkę: nostalgią za po­ wrotem nieruchomych form sprzed nasilenia ruchu. Ana­ logicznie do nostalgii za żyjącymi formami w geometrii. W Ameryce istnieje tymczasem ogromny kontrast między rosnącą abstrakcyjnością nuklearnego świata i pierwotną, trzewną, niepowstrzymaną witalnością, pochodzącą nie z zakorzenienia, lecz z wykorzenienia, witalnością meta­ boliczną, przejawiającą się równie dobrze w seksie i w pra­ cy, w ciałach ludzi i w ruchu ulicznym. Stany Zjednoczone wraz z ich przestrzenią, technologicznym wyrafinowaniem,

13

brutalnie dobrym samopoczuciem, a także wszechobecną symulacją, są w istocie jedynym dzisiejszym społeczeń­ stwem prymitywnym. I fascynujące jest przemierzanie ich jako prymitywnego społeczeństwa przyszłości: złożonego, przemieszanego, w najwyższym stopniu chaotycznego, społeczeństwa o rytuale okrutnym, lecz pięknym w swej powierzchownej różnorodności, społeczeństwa będącego totalnym faktem metaspołecznym o nieprzewidywalnych konsekwencjach, którego immanentność zachwyca, lecz nie wytwarza przestrzeni do refleksji nad sobą, a zatem fundamentalnie prymitywnego... Prymitywność przejawia się w hiperbolicznym i odhumanizowanym charakterze tego świata, który się nam wymyka i który daleko wyprze­ dza własną rację moralną, społeczną czy ekologiczną. Tylko purytanie mogli wymyślić i rozwinąć tę ekolo­ giczną i biologiczną moralność opartą na idei ochrony, a zatem na dyskryminacji o charakterze głęboko rasowym. Wszystko staje się nadopiekuńczo traktowaną rezerwą na­ turalną, chronioną tak bardzo, że mówi się obecnie o denaturalizacji Yosemite w celu zwrócenia go naturze, podobnie jak w przypadku Tasadajów na Filipinach. Purytańska ob­ sesja korzeni właśnie tu, gdzie nie istnieje już terytorium etniczne. Obsesja niszy, kontaktu, właśnie tu, gdzie wszy­ stko rozgrywa się w gwiezdnej obojętności. W bezbarwności sztucznych rajów, o ile tylko osiągnie ona wymiar właściwy całej amerykańskiej (a)kulturze, kryje się cudowność. W Ameryce przestrzeń nadaje roz­ mach nawet nijakości suburbs i funky towns. Pustynia jest wszędzie i ocala nieistotność. Pustynia, gdzie cud samo­ chodu, whisky i lodu odradza się każdego dnia: bajeczna łatwość przemieszana z fatalnością pustyni. Cud czysto

14

amerykańskiej obsceniczności: absolutna dyspozycyjność, przezroczystość wszystkich funkcji w przestrzeni, która tymczasem pozostaje w swej rozciągłości nieodgadniona, ulegając jedynie prędkości. Cud włoski: cud sceny. Cud amerykański: cud obsceniczności. Rozpusta sensu przeciw pustyniom braku znaczenia. Właśnie formy metamorficzne mają w sobie magię. Nie prawdziwie leśne lasy z żywą roślinnością, lecz te skamie­ niałe, zmineralizowane. Słona pustynia, bielsza od śniegu, horyzontalna bardziej niż morze. Daje to efekt monu­ mentalności, geometrii i architektury tam, gdzie nic nie zostało pojęte ani pomyślane. Canyonsland, Split Mountain. Albo odwrotnie: wypukłości terenu, lecz bez kształ­ tu, amorficzne błotne wzgórza (Mud Hills), księżycowe, lubieżne i skamieniałe, monotonnie pofalowane ukształ­ towanie pradawnych podmorskich obszarów. Martwa biała fala White Sands... Owa nadrealność żywiołów jest tu niezbędna, by zneutralizować naturalną malowniczość natury, podobnie jak niezbędna jest metafizyka prędkości, by zneutralizować naturalną malowniczość samej podróży. Pomysł podróży bez celu, a więc bez końca, wyłania się stopniowo. Odrzucenie turystycznych, malowniczych urozmaiceń, ciekawostek, samych krajobrazów (pozostaje jedynie ich abstrakcyjność, widziana przez pryzmat gorą­ ca). Nic nie jest bardziej obce czystemu travellingowi niż turystyka lub czas wolny. Dlatego travelling urzeczywist­ nia się najlepiej w rozległej banalności pustyń lub w rów­ nie pustynnej banalności metropolii - ujmowanych nie jako siedliska rozkoszy i kultury, lecz telewizyjnie, jako scenery, scenariusze. Dlatego urzeczywistnia się najlepiej

15

w krańcowym upale, będącym rozkoszną formą deterytorializacji ciała. Przyspieszenie cząsteczek w upale pociąga za sobą niezauważalny ubytek sensu. Daleko bardziej niż odkrywanie obyczajów liczy się cyrkulacja w amoralnej przestrzeni. To ona właśnie, oraz czysta odległość i oswobodzenie z tego, co społeczne, liczą się naprawdę. Tutaj, gdzie żyje najbardziej moralne z istnie­ jących społeczeństw, przestrzeń jest prawdziwie amoralna. Tutaj, gdzie żyje najbardziej przystosowane z istniejących społeczeństw, amoralne są wymiary. Właśnie owa amoralność czyni odległość nieodczuwalną, a podróż nieskończo­ ną, to ona oczyszcza mięśnie ze zmęczenia. Szybka jazda jest widowiskową formą amnezji. Wszystko do odkrycia, wszystko do wymazania. Oczywiście pier­ wotne oszołomienie pustynią i blaskiem Kalifornii istnie­ je, ale kiedy już znikną, zaczyna się prawdziwe olśnienie podróżą, ekscesem nieuniknionej odległości, nieskończo­ nością twarzy i równie jak one anonimowych dystansów, lub kilkoma cudownymi formacjami geologicznymi, które przechowując nienaruszony obraz wstrząsu, nie świadczą zarazem o czyjejkolwiek świadomej woli. Travelling nie cierpi wyjątków: kiedy potyka się o znajomą twarz, bliski sercu pejzaż czy jakikolwiek złamany szyfr, czar pryska: amnezyjny, ascetyczny i asymptotyczny urok zanikania upada pod naporem fałszywego wzruszenia i światowej semiologii. Istnieje pewne zjawisko, lub rodzaj pobudzenia, a za­ tem i szczególne zmęczenie właściwe dla tego typu podró­ ży. Przypomina drżenie mięśni prążkowanych wywołane nadmiarem gorąca i prędkości, nadmiarem rzeczy ujrza­ nych, przeczytanych, przemierzonych, zapomnianych.

16

Odprężenie ciała znużonego pustymi znakami, funkcjo­ nalnymi gestami, ślepą jaskrawością nieba i somnambu­ licznymi odległościami nadchodzi bardzo powoli. Rzeczy robią się nagle lekkie, w miarę jak kultura, nasza kultura, rozrzedza się. I ta wymyślona przez Amerykanów wid­ mowa forma cywilizacji, forma efemeryczna i tak bliska omdlenia, jawi się nagle jako najlepiej przystosowana do prawdopodobieństwa, i to jedynego, jakie stanowi czy­ hające na nas życie. Forma, która zdominowała amery­ kański Zachód i bez wątpienia całą kulturę amerykańską, jest, formą sejsmiczną: kulturą fraktalną, śródmiąższową, zrodzoną w szczelinie Starego Świata, kulturą dotyku, kru­ chą, ruchliwą i powierzchowną - trzeba cyrkulować w niej na tych samych zasadach, aby uchwycić jej grę: sejsmiczne przesunięcie, miękkie technologie.

Jedno tylko pytanie zadane tej podróży: jak daleko można posunąć się w wyniszczaniu sensu, jak daleko można wejść w pustynną formę bez odniesień nie rozpadając się, i oczy­ wiście pod warunkiem zachowania ezoterycznego uroku zanikania? Pytanie teoretyczne, zmaterializowane tutaj w obiektywnych okolicznościach podróży, która już nią nie jest, więc zawiera w sobie podstawową regułę: regułę punktu bez powrotu. Właśnie tu tkwi cała kwestia. A klu­ czowym momentem jest ten, w którym dociera do mnie z brutalną oczywistością, że końca nie ma, że nie istnieje już powód, by podróż miała kres. Poza pewną granicą sam ruch się zmienia. Ruch, który z własnej woli przemierza przestrzeń, zaczyna być przez nią pochłaniany - to koniec oporu, koniec właściwej sceny podróży (dokładnie tak samo dzieje się z reaktorem, kiedy, zamiast stawiać opór naporowi powietrza zgodnie z tradycyjnym schematem,

17

przestaje być energią do penetracji przestrzeni i wprawiając się w ruch wytwarza przed sobą próżnię, która go pochła­ nia). W ten sposób osiągamy ekscentryczny punkt zacze­ pienia siły odśrodkowej, w którym cyrkulacja wytwarza chłonną próżnię. Ta chwila zawrotu głowy jest też chwilą potencjalnego upadku. Nie tak bardzo z powodu zmęcze­ nia odległością i upałem czy zaawansowania podróży przez widzialną pustynię przestrzeni, co z racji nieodwracalnego zaawansowania podróży przez pustynię czasu. Tomorrow is thefirst day ofthe rest ofyour life.

JORK

Aeronauta - misjonarz milczących większości i fatalnych strategii, przeskakujący z kocią zręcznością z lotniska na lotnisko; dzisiaj płonące lasy New Hampshire, szyb­ kie odbicie w lustrze Nowej Anglii, wczoraj wertykalna łagodność drapaczy chmur, jutro Minneapolis o nazwie tak słodkiej - pajęczynie głosek czejeńskich i greckich, przywodzącej na myśl promienistą geometrię, na skraju wiecznych śniegów, na horyzoncie zamieszkanego świa­ ta... Milczenie mas i koniec historii, spojrzenie rzucone na bezmiar i jasność jeziora, gwałtowny wiatr tuż nad falą, i na wschód, gdzie zapada noc. Samoloty przelatują bezgłośnie jak wiatr za szybami hotelu, pierwsze reklamy zaczynają się obracać nad miastem. O cudzie Ameryki! Wszędzie wokół indiańskie lato, którego łagodność jest za­ powiedzią śniegów. Lecz gdzie jest dziesięć tysięcy jezior, utopia hellenistycznego miasta u podnóża Gór Skalistych? Minneapolis, Minneapolis! Po patrycjuszowskiej elegan­ cji i kobiecej delikatności indiańskiego lata w Wisconsin, Minneapolis wydaje się jedynie ponurym rolniczym konglomeratem, który wśród będących jego dumą silosów i terenów łowieckich oczekuje zimy i chłodu. Lecz w tej zapadłej dziurze w głębi Ameryki istnieje bar „Commodore”, najpiękniejsze art deco świata, gdzie podobno Fitzgerald przychodził pić każdego wieczoru. Ja także tu piję. Jutro samolot przeniesie mnie prosto w drugą skrajność,

21

świetlistą, powierzchowną, rasową, estetyczną i dominu­ jącą, dziedziczkę Aten, Aleksandrii, Persepolis - wszyst­ kiego naraz: do Nowego Jorku.

Nowy jork Liczba wyjących syren wzrasta dniem i nocą. Samochody są szybsze, reklamy brutalniejsze. Prostytucja panuje na ulicach totalnie jak światło elektryczne. I gra, wszyst­ kie gry się tu nasilają. W pobliżu centrum świata dzieje się tak zawsze. Ale ludzie się uśmiechają, uśmiechają się nawet coraz bardziej, jednak nigdy do siebie nawzajem, zawsze do siebie samych. Przerażająca różnorodność twarzy, ich osobliwość, wszystkie zastygają w niepojmowalnym wyrazie. Maski, które w kulturach archaicznych wyrażały starość i śmierć, tutaj noszą dwudziesto- czy dwunastolatkowie. Ale tak samo jest z miastem. Piękno, którego inne nabierały przez wieki, ono osiągnęło w pięćdziesiąt lat. Kłęby spalin, jak zwinięte przed kąpielą włosy kobiet. Fryzury afro lub prerafaelickie. Banalne, wielorasowe. Miasto faraoniczne, pełne obelisków i iglic. Budynki wo­ kół Central Parku są jak słupy przyporowe - dzięki nim ogromny park przybiera postać wiszącego ogrodu.

To nie chmury są pierzaste, to mózgi. Chmury płyną nad miastem jak półkule mózgowe ścigane przez wiatr. Ludzie zaś mają w głowach postrzępione chmury, które wychodzą z ich oczu niczym gąbczaste opary unoszące się po ciepłym deszczu nad spękaną ziemią. Seksualna sa­ motność chmur na niebie, lingwistyczna samotność ludzi na ziemi.

22

Liczba ludzi, którzy tu na ulicach myślą w pojedynkę, jedzą i mówią w pojedynkę, może przestraszyć. Jednak te jedynki nie dodają się do siebie. Przeciwnie, odejmują się jedne od drugich, a ich podobieństwo jest niepewne. Ale istnieje taka samotność, która nie jest podobna do żadnej innej. Samotność człowieka, który publicznie przygotowuje sobie posiłek, gdzieś przy ścianie, na ma­ sce samochodu, przy jakimś ogrodzeniu, sam. Widuje się to wszędzie tutaj, tę najsmutniejszą scenę świata, smut­ niejszą od nędzy; nawet żebrak jest mniej przygnębiający od tego, kto je samotnie na oczach wszystkich. Nic bardziej sprzecznego z prawami ludzkimi czy nawet zwierzęcymi, gdyż zwierzęta zawsze czynią sobie honor dzielenia się po­ żywieniem lub walki o nie. Ten, kto je samotnie, jest mar­ twy (ale nie ten, kto samotnie pije, dlaczego?). Dlaczego ludzie żyją w Nowym Jorku? Nie łączą ich żadne związki, lecz rodzaj wewnętrznej elektryczności mającej swe źródło w absolutnym bezładzie. Wytwarzane przez sztuczne skupisko magiczne odczucie stykania się i przy­ ciągania. Oto co czyni z tego miejsca autoatrakcyjny świat, którego nie ma powodu opuszczać. Nie ma też powodu, by w nim żyć - żadnego oprócz czystej ekstazy bezładnego mieszania się wszystkich ze wszystkimi.

Piękno Czarnoskórych i Portorykańczyków w Nowym Jorku. Poza podnieceniem seksualnym, jakie wywołuje rasowy chaos, trzeba zauważyć, że pigment ras ciemnych jest niczym naturalna szminka, która ma tę wyższość nad szminką sztuczną, że stwarza piękno nie tyle seksu­ alne, co zwierzęce i wysublimowane, jakiego rozpaczliwie brakuje bladym twarzom. Biel jawi się jako wycieńczenie

23

fizycznego wyposażenia, neutralność zdolna przyjąć z tej racji wszystkie egzoteryczne moce Słowa, lecz której w głę­ bi zawsze brakuje ezoterycznej i rytualnej mocy sztuki. W Nowym Jorku dokonuje się podwójny cud: każdy z wielkich budynków króluje lub królował przez chwilę nad miastem i każda z grup etnicznych panuje bądź pa­ nowała nad nim raz jeden na swój sposób. Przemieszanie obdarza tu każdy ze składników blaskiem, podczas gdy gdzie indziej raczej znosi różnice. W Montrealu występują te same czynniki - grupy etniczne, wielkie budowle, pół­ nocnoamerykańska przestrzeń - ale brakuje tam blasku i przemocy miast USA. W Europie chmury zasłaniają niebo. W porównaniu z bezkresnym niebem Ameryki Północnej z jego gęstymi chmurami nasze małe chmurzaste nieba, nasze strzępiaste obłoczki wydają się stworzone na podobieństwo naszych postrzępionych myśli, które nigdy nie zaznały przestrze­ ni... W Paryżu, mieście drobnych posiadaczy, niebo nigdy nie odrywa się od ziemi, nie szybuje, zamknięte w deko­ racjach obolałych budynków, które dają sobie nawzajem cień, zamiast być dla siebie przyprawiającym o zawrót gło­ wy lustrem, jak to dzieje się w Nowym Jorku, mieście wiel­ kiego kapitału... Po niebie widać, że Europa nigdy nie była kontynentem. Zaś gdy tylko postawi się stopę w Ameryce Północnej, czuje się od razu obecność całego kontynentu tu sama przestrzeń jest myślą. Kiedy zestawi się paryską La Defense z downtowns i ame­ rykańskimi drapaczami chmur, traci ona przysługującą jej w Europie pozycję architektonicznego szczytu wertykalności i nieumiarkowania, jej budynki wyglądają jak

24

umieszczone na włoskiej scenie, w zamkniętym, ściśle ograniczonym przez peryferyjny bulwar teatrze. To ro­ dzaj francuskiego ogrodu: bukiet gmachów przewiązanych wstążką. Sprzeciw wobec możliwości, by te potwory zapładniały się nawzajem w nieskończoność, by prowokowa­ ły się wzajemnie w przestrzeni ogarniętej dramatyzmem ich zawodów (Nowy Jork Chicago Huston Seattle To­ ronto). Tam jest inaczej, tamtejszy czysty przedmiot archi­ tektoniczny wymyka się z rąk architektom i w samej swej istocie kategorycznie zaprzecza idei miasta i użyteczności, trwa w swoim szleństwie, negując tak dobro wspólne, jak i jednostkowe, a jedyny jego odpowiednik stanowić może przepych miast renesansowych.

Nie, architektury nie należy humanizować. Prawdziwa antyarchitektura, nie ta z Arcosanti w Arizonie, która powsta­ ła przy użyciu miękkich technologii dostępnych w sercu pustyni - nie, nie ona, lecz ta dzika, nieludzka, która prze­ kracza człowieka, tworzy się sama w Nowym Jorku, nie zważając na potrzebę bezpieczeństwa, dobrego samopoczu­ cia czy ideały ekologii. Ona wykorzystuje technologie twar­ de, przekracza wszystkie wymiary, idzie o zakład z niebem i piekłem... Ekoarchitektura, tak jak ekospołeczeństwo, jest słodkim piekłem Późnego Cesarstwa naszych czasów. Cudowność nowoczesnej demolki. Odwrotność odpale­ nia rakiety. Spektakl, w którym cały dwudziestopiętrowy budynek ześlizguje się pionowo w dół, do środka ziemi. Upada sztywno jak manekin, nie tracąc wyprostowanej postawy, jakby schodził po stopniach i składał w ziemi swe gruzy. Oto cudowna sztuka nowoczesności, dorównująca fajerwerkom z naszego dzieciństwa.

25

Mówi się, że w Europie ulice żyją, a w Ameryce są martwe. To nieprawda. Nie ma nic bardziej intensywnego, elektryzu­ jącego, żywotnego i rwącego niż ulice Nowego Jorku. Tłum, ruch uliczny, reklama wypełniają je z niewymuszoną swo­ bodą, kiedy indziej zaś przemocą. Wypełniają je miliony wałęsających się ludzi, nonszalanckich, brutalnych, jakby nie mieli nic innego do roboty i bez wątpienia nie mają naprawdę do roboty nic oprócz tworzenia permanentnego scenariusza tego miasta. Muzyka jest obecna wszędzie, ruch uliczny jest intensywny, gwałtowny, lecz bezgłośny, to nie to, co nerwowy i teatralny ruch uliczny we Włoszech. Ulice i aleje nigdy tu nie pustoszeją, ale jasna i przestronna geometria miasta oddala je zdecydowanie od tętniczej plątaniny europejskich uliczek W Europie ulica żyje tylko w porywach, w chwilach dziejowych wydarzeń, podczas rewolucji, na barykadach. Na co dzień wszyscy dokądś pędzą, nikt się już nie błąka po mieście bez celu (włóczęgi należą do przeszłości). To tak jak z europejskimi samochodami: nie żyje się w nich, bo brakuje im przestrzeni - czy raczej przestrzeń ta uchodzi za publicz­ ną, nosi na sobie piętno wszystkich oznaczeń sfery publicz­ nej, co jest równoznaczne z zakazem przekraczania jej granic i jej odwiedzania, jakby była pustynią albo ziemią niczyją. Amerykańska ulica nie zna być może wielkich momen­ tów historycznych, ale jest zawsze ruchliwa, ożywiona, kinetyczna i kinematograficzna, na podobieństwo całego kraju, gdzie historia i polityka znaczą mało, lecz tempo zmian wspomaganych przez technologię, różnicę ras i me­ dia jest ogromne: wymusza je sam styl życia.

W Nowym Jorku wir miasta jest tak potężny, a siła od­ środkowa tak wielka, że sama myśl o byciu we dwoje, o dzieleniu z kimś życia wymaga nadludzkiego wysiłku.

26

Samotni, grupy pokoleniowe, gangi, mafie, inicjacyjne albo perwersyjne stowarzyszenia i tym podobne formy wspólnotowości mogą przetrwać, ale nie prawdziwy związek. To przeciwieństwo Arki, na której zwierzęta zaokrętowano w parach, by ocaliły swój gatunek z potopu. Na nowojorską Arkę każdy wchodzi sam i każdego wieczoru sam musi po­ szukiwać ostatnich ocalonych na ostatnie party.

W Nowym Jorku szaleńcy zostali wyzwoleni. Wypuszczeni na miasto, nie odróżniają się specjalnie od zamieszkują­ cych je punków, narkomanów, alkoholików i nędzarzy. Nie wiadomo, dlaczego miasto tak szalone miałoby skrywać swoich szaleńców w cieniu, dlaczego miałoby wyłączać z cyrkulacji okazy obłędu, który samo wyprodukowa­ ło, obłędu, który pod różnymi postaciami opanował je w całości. Rapowa gimnastyka to popis akrobatyczny, w którym do­ piero na końcu, kiedy tancerz zastyga w niedbałej, obo­ jętnej pozie (łokieć na ziemi, głowa nonszalancko oparta o wnętrze dłoni - jak rzeźba z etruskiego grobowca), do­ strzegamy taniec. To nagłe znieruchomienie każę myśleć o chińskiej operze. Ale chiński wojownik nieruchomieje u szczytu akcji w geście heroicznym, podczas gdy raper u kresu swego tańca zastyga w geście śmiesznym. Można by powiedzieć, że skręcając się i wijąc, drąży we wnętrzu swego ciała otwór, w którym przybiera ironiczną i leniwą pozę śmierci.

Nigdy bym nie pomyślał, że nowojorski maraton może wy­ cisnąć z oczu łzy. Jest to spektakl o końcu świata. Czy można mówić o dobrowolnym cierpieniu, tak jak o dobrowolnym

27

niewolnictwie? W ulewnym deszczu, wśród aplauzu pub­ liczności i z helikopterami nad głową, okryci aluminio­ wymi kapturami i zezujący na swoje chronometry albo z obnażonym torsem i wywróconymi oczyma, wszyscy oni szukają śmierci, śmierci z wycieńczenia, śmierci maratoń­ czyka sprzed dwóch tysięcy lat, który - nie zapominajmy o tym - przyniósł Atenom wieść o zwycięstwie. Niewąt­ pliwie i oni marzą o jakimś zwycięskim przesłaniu, ale jest ich zbyt wielu i ich przesłanie nie ma żadnego znaczenia: to tylko wiadomość, że dotarli do mety, do końca swego znoju - mroczny przekaz o nadludzkim i bezużytecznym wysiłku. Wszyscy oni razem niosą raczej przesłanie o nad­ chodzącej katastrofie rodzaju ludzkiego, którego stopnio­ wa degradacja, wyraźniejsza z godziny na godzinę, daje się zauważyć na linii mety: od pierwszych przybyłych, jeszcze dobrze rozpędzonych i walecznych, po wraki, dosłownie zanoszone do linii końcowej na rękach przyjaciół, i kale­ ki przemierzające wyznaczoną trasę na wózkach. Biegnie ich siedemnaście tysięcy, co każę pomyśleć o prawdziwej bitwie pod Maratonem, gdzie nie było nawet tylu walczą­ cych. Jest ich siedemnaście tysięcy i każdy biegnie sam, bez cienia myśli o zwycięstwie, lecz jedynie po to, by poczuć swoje istnienie. „Wygraliśmy!” - wyszeptał oddając ducha Grek spod Maratonu. „I did it!”, dyszy wyczerpany mara­ tończyk, zwalając się na trawnik w Central Parku. I DID IT!

Slogan nowego typu działalności reklamowej, autystyczne­ go performanceu, czystej i pustej formy, wyzwania rzuco­ nego sobie, które zastąpiło prometejską ekstazę rywalizacji, wysiłku i sukcesu.

28

Nowojorski maraton stał się czymś w rodzaju mię­ dzynarodowego symbolu tego fetyszystycznego performanceu, obłędu zwycięstwa po nic, egzaltacji wyczynem bez następstw. Przebiegłem maraton nowojorski: I did it! Zdobyłem Annapurnę: I did it! Lądowanie na księżycu jest zdarzeniem z tego samego porządku: We did it! Zdarzenie w gruncie rzeczy mniej zaskakujące niż z góry zaprogramowane na trajektorii po­ stępu i nauki. Trzeba to było zrobić. Więc zrobiono. Ale zdarzenie to wcale nie podsyciło liczącego sobie tysiące lat marzenia o podboju przestrzeni kosmicznej, ono je w pe­ wien sposób wyczerpało. Ta sama bezużyteczność pojawia się podczas wy­ konywania każdego programu, tak jak i we wszystkim, co robi się tylko po to, by udowodnić sobie, że jest się do tego zdolnym; czy będzie to dziecko, wspinaczka, wy­ czyn seksualny czy samobójstwo. Maraton jest formą demonstracyjnego samobójstwa re­ klamowego: biec, by pokazać, że jest się zdolnym dobiec do kresu siebie, żeby dać dowód... ale dowód na co? Że jest się zdolnym dobiec. Graffiti również mówią tylko tyle: Nazywam się Jakiś Tam i istnieję! Robią darmową reklamę egzystencji. Czy trzeba nieprzerwanie dostarczać dowodów na swo­ je istnienie? Dziwna oznaka słabości, forpoczta nowego fa­ natyzmu: wyczynu bez autora, oczywistości potwierdzanej bez końca. MYSTIC TRANSPORTATION INCORPORATED

Pierwsze poranne słońce, przed chwilą spadł śnieg, cięża­ rówka koloru morskiej zieleni, pomalowana w jaskrawe

29

wzory, wjeżdża w Siódmą Aleję. Na obu jej bokach złożony z metalicznych, złotych liter napis: Mystic Transportation. To właśnie cały Nowy Jork ze swym mistycznym sto­ sunkiem do dekadencji: tutaj wszystkie efekty specjalne od wysublimowanej wertykalności po zgniliznę w ziemi, wszystkie efekty specjalne chaotycznego przemieszania ras i stref wpływów stanowią czwarty wymiar metropolii. Po jakimś czasie miasta staną się jeszcze bardziej roz­ ległe i zupełnie pozbawione miejskiego charakteru (Los Angeles), jeszcze później zaczną owijać się w całun i nie będą już miały imienia. Wszystko stanie się dryfującą w świetle i sztucznej energii infrastrukturą. Cała wspania­ ła superstruktura, szaleńcza wertykalność zniknie. Nowy Jork jest ostatnim wybrykiem tej barokowej wyniosłości, tej odśrodkowej eks-centryczności - ostatnim przed jej ho­ ryzontalnym zniszczeniem, a potem podziemną implozją. Nowy Jork przy cudownym współudziale całej ludności odgrywa przed sobą komedię własnej katastrofy i nie dzie­ je się to na skutek dekadencji, lecz za sprawą jego potę­ gi, której skądinąd nic nie zagraża, ponieważ nie zagraża jej nic. Jego zagęszczenie i sztuczne oświetlenie oddala­ ją myśl o wojnie. Codziennie zużywa się tu tyle energii, że rozpoczęcie życia następnego dnia jest rodzajem cudu. Charakterystyczne dla tego miasta napięcie chroni je ni­ czym elektryczna kopuła przed wszelkimi zewnętrznymi zagrożeniami. Nie zapobiega wprawdzie wypadkom we­ wnętrznym, takim jak black-out w 1976, ale ich skala czy­ ni nawet z nich wydarzenia światowe i przysparza miastu sławy. Centralna pozycja i eks-centryczność Nowego Jorku sprowadzają na to miasto szaleństwo końca, które na no­ wojorskiej „scenie” przekłada się z powrotem na codzienny

30

miejski obłęd i gwałtowny ekspresjonizm, zaś całe miasto kultywuje je zbiorowo w technicznej frenezji wertykalności, w akceleracji banalności, w uszczęśliwionym lub nieszczęsnym ożywieniu twarzy, w zuchwałości ludzkiej ofiary na ołtarzu czystej cyrkulacji. Nikt nie zwraca tu na nikogo uwagi, wszyscy z ogrom­ nym napięciem odgrywają swoje bezosobowe role i wydają się w nich uwięzieni. W Nowym Jorku nie ma gliniarzy gdzie indziej gliniarze istnieją po to, by nadawać miejską i nowoczesną postać miastom na wpół jeszcze rolniczym (Paryż jest tu dobrym przykładem). Tutaj miejskość osiąg­ nęła taki stopień, że nie ma już potrzeby wyrażać jej lub na­ dawać jej politycznego charakteru. Zresztą Nowy Jork nie jest już miastem politycznym, a manifestacje tej czy innej grupy ideologicznej są rzadkie i zawsze śmieszne (poprzez święta i rasowe demonstracje swego istnienia wyraża­ ją się grupy etniczne). Przemoc nie jest cechą stosunków społecznych, lecz cechą wszystkich stosunków i stanowi ich wykładnik. Seksualność jako środek wyrazu została w pewnym sensie przekroczona - nawet jeśli na plakatach jest obecna wszędzie, nikt nie ma już czasu na jej urzeczy­ wistnienie w stosunkach ludzkich i miłosnych, ulatnia się ona w bezładzie namiastkowych, wielorakich i bardziej efe­ merycznych kontaktów. W Nowym Jorku można mieć po­ czucie wielkości w tym sensie, że wyczuwa się tu wspólną energię, która otacza wszystkich jak aureola - życie tu nie jest, jak w Europie, ponurym widowiskiem przemian, lecz estetyczną formą mutacji. My w Europie posiedliśmy sztukę myślenia rzeczy, analizo­ wania ich, poddawania refleksji. Nikt nie może odmówić nam tej historycznej subtelności i wyobraźni pojęciowej,

31

których zazdroszczą nam nawet umysły zza oceanu. Ale prawdy olśniewające i ich cudowne, aktualne skutki znajdziemy u wybrzeży Pacyfiku lub na wyspie Manhattan. Nowy Jork, Los Angeles leżą w centrum świata, trzeba to przyznać - nawet jeśli coś w nich ekscytuje nas i za­ razem odczarowuje. Jesteśmy rozpaczliwie opóźnieni w stosunku do głupoty i mutacyjnego charakteru tamtego społeczeństwa, w stosunku do jego naiwnego nieumiarkowania i społecznej eks-centryczności, tak rasowej, jak i moralnej, morfologicznej i architektonicznej. Nikt nie jest w stanie jej zanalizować, a już z całą pewnością nie ame­ rykańscy intelektualiści, zamknięci w swoich campusach, dramatycznie obcy wobec tej bajecznej, konkretnej mito­ logii, która powstaje wokół nich.

Nie mogę się oprzeć, by w tym uniwersum, całkowicie przeżartym bogactwem, władzą, zgrzybieniem, obojętnoś­ cią, purytanizmem i duchową higieną, nędzą i marnotraw­ stwem, technologiczną marnością i niczemu nie służącą przemocą, nie doszukiwać się obrazu naszego przyszłego świata. Być może jest tak, że podczas gdy cały świat nie przestaje śnić o Ameryce, ona eksploatuje go i nad nim panuje.

Na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i po przebyciu tysiąca kilometrogodzin mam pod sobą lodowce Gren­ landii, Indes Galantes w słuchawkach, Catherine Deneuve na ekranie i starego Żyda czy Ormianina śpiącego mi na kolanach. „Tak, czuję miłości całą gwałtowność”, śpie­ wa wzniosły głos od jednego południka do następnego. Lu­ dzie śpią w samolocie, prędkość lekceważy gwałtowną siłę miłości. Dzień oddzielający noc naszego wyjazdu od nocy

32

przybycia do celu trwać będzie zaledwie cztery godziny. Ale wzruszający głos bezsenności biegnie jeszcze szyb­ ciej, przecina lodowatą nadoceaniczną atmosferę, biegnie po długich rzęsach aktorki, nad horyzontem zaróżowio­ nym od wschodzącego słońca, w rozgrzanej trumnie jęta, i kończy gasnąc na pełnym morzu Islandii. Podróż dobiegła końca.

WIEZDNA AMERYKA

Gwiezdna Ameryka. Liryczny charakter czystej cyrkulacji. Na przekór melancholii europejskich analiz. Nagłe poraże­ nie wektorowością, gęstą siecią sygnałów, wertykalnością, przestrzennością. Na przekór dystansowi cywilizowanego spojrzenia. Radość z upadku metafory, po której w Europie umie­ my tylko nosić żałobę. Uciecha obsceniczności, obsceniczność oczywistości, oczywistość potęgi, potęga symulacji. Na przekór naszej rozczarowanej cnocie, przepaściom na­ szej afektacji. Porażenie. Horyzontalne - samochodami, wertykalne - samolotami, elektroniczne - telewizją, geologiczne - pu­ styniami, stereolityczne - megalopoliami, transpolityczne - grą potęgi, tym jej muzeum, jakim stała się Ameryka dla całego świata. Prawda o Ameryce dla mnie nie istnieje. Od Amerykanów żądam tylko, by byli Amerykanami. Nie wymagam od nich, by byli inteligentni, wrażliwi, oryginalni, chcę tylko, by wy­ pełniali przestrzeń, która nie daje się porównać z tą, jaką znam, by nie przestawali być dla mnie tym najwyższym, gwiezdnym miejscem, najpiękniejszą przestrzenią orbital­ ną. W etnicznej i lokalnej Francji przeprowadzenie na so­ bie decentralizacji nie miałoby sensu, ponieważ zarówno narodowość, jak i lokalność są tam już tylko szczątkami

37

podupadłego centralizmu. O tak, chciałbym się zdecentrować, osiągnąć stan eks-centryczności, ale w miejscu, które jest centrum świata. I w tym sensie najmarniejszy fast-food, najbardziej zwyczajny suburb, najbanalniejsza z ogromnych amerykańskich drynd lub najmniej ważna z komiksowych postaci znajdują się bliżej centrum świa­ ta niż którekolwiek z kulturowych dokonań starej Europy. Jest to jedyny kraj, który oferuje tę brutalnie naiwną moż­ liwość: od rzeczy, twarzy, nieba i pustyni wymagamy tylko, by były, czym są, just as it is.

Ameryka wywiera na mnie nieodmiennie wrażenie praw­ dziwej ascezy. Kultura, polityka, a nawet seksualność są tu podporządkowane wszechobecnej pustyni, która stanowi dla nich scenę pierwotną. Wobec niej wszystko znika; nawet ciało, na skutek niedożywienia, przybiera formę przezroczystą i lekką, jak tuż przed zniknięciem. Cały otaczający mnie świat uczestniczy w procesie pustyn­ nienia. Jednak już sama radykalność tego doświadczenia wystarcza, by je przekroczyć i po drugiej jego stronie do­ strzec właśnie tę gwiezdność, jakiej nie odnajdę już potem nigdzie indziej.

Ameryka nie jest ani snem, ani rzeczywistością, lecz hiperrzeczywistością. Hiperrzeczywistością zaś jest dlatego, że powstała jako od początku urzeczywistniona utopia. Wszystko tu jest rzeczywiste i pragmatyczne, ale jed­ nocześnie nie daje pewności, że to nie sen. Nie jest wy­ kluczone, że prawdziwe oblicze Ameryki może objawić się jedynie Europejczykowi, ponieważ tylko on odnaj­ duje tu doskonałe simulacrum immanencji i material­ nej transkrypcji wszystkich wartości. Sami Amerykanie

38

w ogóle nie mają poczucia symulacji. Stanowią jej do­ skonałą konfigurację, lecz nie znają jej języka, ponieważ sami są jego modelem. Nadają się zatem świetnie na ma­ teriał do analizy wszystkich możliwych wariantów świa­ ta nowoczesnego. Tak samo zresztą, jak w swoim czasie społeczeństwa prymitywne. To samo mityczne i anali­ tyczne uniesienie, które kazało nam zwrócić wzrok ku archaicznym społecznościom, nakazuje nam dzisiaj pa­ trzeć w stronę Ameryki - wzrokiem tak samo namiętnym i uprzedzonym.

Inaczej niż się spodziewałem, w rzeczywistości związek z Europą nie zwiększa dystansu i obcości mojego spoj­ rzenia ponad zwyczajną miarę. Oglądając się za siebie widzimy, że Europa po prostu zniknęła. Nie jest to jed­ nak równoznaczne z przyjęciem krytycznego punktu wi­ dzenia na stary kontynent. To najlepiej jest robić w samej Europie, a zresztą, czy zostało w niej jeszcze coś, co nie podlegało krytyce już tysiące razy? Teraz trzeba wkro­ czyć w fikcję Ameryki, w Amerykę jako fikcję. Skądinąd z tego właśnie powodu panuje ona nad światem. Dowol­ ny szczegół w Ameryce może być zupełnie pozbawiony znaczenia, lecz ona sama jest czymś, co przekracza nas wszystkich... Ameryka jest olbrzymim hologramem w tym sensie, że każdy z jej elementów zawiera pełną informację. Weźmy najmniejszą stację na pustyni, jakąkolwiek ulicę w jed­ nym z miast Middle West, jakiś parking, dom w Kalifornii, Burger Kinga czy Studebakera, i już mamy całą Amerykę na południu, północy, zachodzie czy wschodzie. Hologra­ fia w znaczeniu spójnego światła laseru, homogeniczność

39

omiatanych tymi samymi wiązkami światła prostych ele­ mentów. Z wizualnego i plastycznego punktu widzenia wy­ gląda to podobnie: powstaje wrażenie, że wszystkie rzeczy zrobione są z nierzeczywistej materii, że obracają się i prze­ mieszczają w pustce jak pod działaniem specjalnego efektu świetlnego, jak taśma filmowa, która przewija się niepo­ strzeżenie przed naszymi oczami. Oczywiście pustynia, ale też Las Vegas, reklama, a także poczynania ludzi, public relations, elektronika w życiu codziennym, wszystko to pla­ stycznie i z prostotą wyodrębnia się ze świetlnego sygnału. Hologram jest bliski fantazmatu, to trójwymiarowe marze­ nie, i można weń wkroczyć jak w sen. Istnienie wszystkich rzeczy zawisło od promienia światła, który je wydobywa i podtrzymuje, i jeśli wystąpi najmniejsze zakłócenie, efek­ ty świetlne rozpraszają się, a rzeczywistość wraz z nimi. Bo w Ameryce odnosi się przemożne wrażenie, że powstała ona w wyniku fantastycznej komutacji podobnych elemen­ tów i że wszystko trzyma się tu tylko na czubku świetlnego promienia, laserowej wiązki, która maluje przed naszymi oczami amerykańską rzeczywistość. Spektralność nie jest tu fantomem ani tańcem widm - to widmo rozproszonego światła.

Na pachnących wzgórzach Santa Barbara wszystkie wille przypominają funeral homes. Ukryte wśród gardenii i eu­ kaliptusów, w obfitości gatunków roślinnych i monotonii gatunku ludzkiego, obrazują smutną przyszłość urzeczy­ wistnionej utopii. W środku bogactwa i wyzwolenia za­ wsze powraca stare pytanie: „What are you doing after the orgy?”. Co robić, kiedy wszystko jest w zasięgu ręki, seks, kwiaty, stereotypy życia i śmierci? To problem Ameryki, który tym samym stał się problemem całego świata.

40

Każde domostwo przypomina grobowiec, lecz tutaj do fał­ szywego wiecznego spokoju brakuje naprawdę niewiele. Ohydna wszechobecność zieleni zdradzająca autentycz­ ne nawiedzenie przez śmierć, przeszklone drzwi i okna, które już teraz wyglądają jak trumna Królewny Śnieżki, kobierce bladych, karłowatych kwiatów, rozpościerają­ ce się szeroko jak stwardnienie rozsiane, niepojęta ilość przewodów rozgałęziających się w domu, pod domem i wokół domu, sprawiających wrażenie szpitalnych rurek do transfuzji lub aparatury reanimacyjnej, sprzęt TV, ste­ reo, wideo, zapewniający kontakt ze światem zewnętrz­ nym, samochód, względnie samochody, zapewniające łączność z centralą pogrzebową - supermarketem, a w końcu kobieta i dzieci jako promienny objaw suk­ cesu... Wszystko tu świadczy o tym, że śmierć nareszcie znalazła swój dom.

Kuchenka mikrofalowa, rozdrabniacz odpadków, orgiastyczna miękkość pluszu: ta forma cywilizacji, aksamitna i uzdrowiskowa, nieodparcie przywodzi na myśl koniec świata. Wszystkie działania są tu sekretną przygrywką do apokalipsy: kalifornijscy erudyci owładnięci manią kul­ tury łacińskiej lub marksizmu; niezliczone sekty maniaków czystości lub zbrodni; somnambuliczni joggerzy w gęstej mgle - zbiegłe z jaskini platońskiej cienie; debile i mongoły niestety bardzo realni, zbiegli ze szpitali psychiatrycznych (wyzwolenie szaleńców i ich obecność w mieście wydaje mi się oczywistym znakiem dokonania się czasów, zdję­ ciem ostatniej pieczęci Apokalipsy); otyli zbiegli z hormo­ nalnych laboratoriów własnych ciał i platformy naftowe - oil sanctuaries - działające pełną parą przez całą noc, jak luksusowe kasyna lub statki kosmiczne...

41

Rozkoszna hiperrzeczywistość ekstatyczna asceza wielopasmowy travelling internieaktywna wielowymiarowość O czym jeszcze marzyć Western Digitals Body Building Incorporated Mileage illimited Channel Zero Podejrzany bar w Santa Barbara. Czerwone szelki grają­ cych w bilard. Foucault, Sartre, Orson Welles, wszyscy trzej zebrani w barze, rozmawiają, zdumiewająco do siebie po­ dobni; mówią z dziwnym przekonaniem. Cocktail scenery. Zapach przemocy, stęchły odór piwa. Hustling is prohibited.

Seks, plaża i góry. Seks i plaża, plaża i góry. Góry i seks. Parę pojęć. Seks i pojęcia. Just a life. Symulacja podwaja wszystko. Krajobrazy dubluje foto­ grafia, kobiety - scenariusz erotyczny, myśli zyskują dru­ gie życie w piśmie, terroryzm podwaja się dzięki modzie i mediom, a wypadki i wydarzenia za sprawą telewizji. Wszystkie rzeczy wydają się mieć jedynie to dziwaczne za­ stosowanie. Można zapytać, czy cały nasz świat nie istnie­ je jedynie dla potrzeb reklamy, którą być może robią mu na tamtym świecie. Kiedy ludzkie piękno osiąga się jedynie drogą chirurgii plastycznej ciała, piękno miejskie drogą chirurgii obsza­ rów zielonych, a opinię kształtuje się wyłącznie z pomocą chirurgii plastycznej sondaży... - oto, wraz z manipulacją genetyczną, nadchodzi chirurgia plastyczna gatunku.

42

Kultura, która jednocześnie wymyśla specjalistyczne in­ stytuty dla spragnionych dotyku samotnych ciał i garnki, w których woda nie dotyka dna, bo są tak homogeniczne, suche i sztuczne, że ani jedna kropla nie zdoła do nich przylgnąć, podobnie jak splecione wfeelingu i miłości tera­ peutycznej ciała nie dotykają się naprawdę. Można to na­ zwać interakcją lub kontaktem wirtualnym, który zastąpił dawne twarzą w twarz oraz rzeczywiste działanie i uzyskał miano komunikacji. Bo istotnie wszystko tu komunikuje: to cud, że dno garnka komunikuje swoje ciepło wodzie nie dotykając jej i na odległość doprowadza ją do wrzenia, tak jak jedno ciało komunikuje drugiemu, jakby za sprawą ja­ kiejś dziwnej, cząsteczkowej kapilarności, swój fluid, swój potencjał erotyczny, nigdy go jednak nie uwodząc i nie wprawiając nawet w zakłopotanie. Kod separacji przyjął się tak dobrze, iż spowodowało to oddzielenie wody od garn­ ka w taki sposób, że jego ciepło przepływa między nimi jak przesłanie, a ciało przekazuje innemu ciału fluid swego pożądania Jak przesłanie, które należy zdekodować. Nazy­ wa się to informacją i niczym lękowy, obsesyjny leitmotiv, przejawiający się równie dobrze w relacjach erotycznych, jak i w świecie naczyń kuchennych, przeniknęło wszędzie.

Ta sama wściekła obsesja czystości: Muzeum Getty’ego, gdzie starożytne płótna wyglądają jak nowe, tak są błyszczące i utlenione, pozbawione wszel­ kiej patyny i pęknięć, skąpane w sztucznym blasku dekora­ cji w stylu pompeian fake, jaka je otacza. W Filadelfii: radykalna sekta MOVE o dziwacznych regułach, wśród których znajduje się także zakaz sekcji zwłok i wywozu śmieci, rozpędzona przez policję ame­ rykańską, która przy tej okazji spaliła jedenaście osób

43

i puściła z dymem trzydzieści okolicznych domów; ich mieszkańcy, o ironio, domagali się likwidacji działającej po sąsiedzku sekty. Tutaj również się uzdrawia, likwiduje odpadki i pęknię­ cia, przywraca rzeczy do ich pierwotnego stanu, odnawia. Keep America clean. Uśmiech, jaki przesyła ci tu każdy przechodzień, sympa­ tyczny skurcz szczęk pod działaniem ludzkiego ciepła. Jest to wiekuisty uśmiech komunikacji, taki sam, z jakim rodzi się dziecko, gdy czuje wokół obecność innych, prze­ ciwieństwo pierwotnego krzyku człowieka, który jest sam na ziemi. Jakkolwiek by było, wszyscy się tu do nas uśmie­ chają, ale nie robią tego ani przez grzeczność, ani po to, by nas uwieść. Ich uśmiech oznacza tylko konieczność uśmiechu. Przypomina nieco uśmiech kota z Cheshire: błąka się po twarzach jeszcze długo po tym, jak zniknęło już jakiekolwiek uczucie. Jest to uśmiech dostępny na każ­ de zawołanie, który jednak wystrzega się bardzo pełnego istnienia i dba o to, by się nie zdradzić. Bez niczyjej inten­ cji wprowadza dystans. Uczestniczy w kriogenizacji uczuć, skądinąd jest to ten sam uśmiech, który obwieszcza śmierć wfuneral home, nie odbierając jednak nadziei na podtrzy­ manie kontaktu, choćby i na tamtym świecie. Uśmiech nie­ tykalny, uśmiech reklamowy: „Ten kraj jest dobry, ja jestem dobry, jesteśmy najlepsi”. Jest to również uśmiech Reaga­ na, w którym samozadowolenie narodu amerykańskiego osiąga szczyt i który powoli staje się jedyną zasadą rzą­ dzenia. Uśmiech jako samospełniająca się przepowiednia: uśmiechnij się, a inni uśmiechną się do ciebie. Uśmiech­ nij się, aby okazać swą przejrzystość i dobroduszność. Uśmiechnij się, nawet jeśli nie masz nic do powiedzenia

44

albo inni są ci obojętni. Pozwólcie ujawnić się spontanicz­ nie tej pustce i głębokiej obojętności waszego uśmiechu, uczyńcie z nich dar dla innych, niech wasze twarze roz­ jaśni stopnień zero radości i przyjemności, uśmiechajcie się, uśmiechajcie... Zamiast tożsamości Amerykanie mają wspaniałe uzębienie. I to działa. Dzięki uśmiechowi Reagan zyskuje poparcie o wiele szersze, niż byłby w stanie zdobyć dzięki swej roz­ wadze i inteligencji politycznej któryś z Kennedych. Przez odwołanie do czysto zwierzęcej albo dziecięcej postawy ży­ czeniowej można osiągnąć o wiele więcej i wszyscy Ame­ rykanie poddają się działaniu tego efektu czystych zębów. Nigdy żadna idea, ani nawet same wartości narodowe nie odniosły takich skutków. Wiarygodność Reagana jest wprost proporcjonalna do jego przezroczystości i nicości jego uśmiechu. Człowiek na deskorolce ze słuchawkami na uszach, inte­ lektualista piszący na komputerze, raper z Bronxu wirujący frenetycznie w Roxy albo gdzie indziej, jogger, body-builder. U wszystkich ta sama biała samotność, wszędzie to samo narcystycznie odwrócone spojrzenie, skierowane ku włas­ nemu ciału lub zdolnościom mentalnym. Wszyscy tu gonią za mirażem ciała w sposób nad­ zwyczajny. Jedynie ono skupia jeszcze uwagę wszystkich, jednak nie jako źródło rozkoszy, lecz jako obiekt nie­ przytomnej troski powodowanych obawą przed słabością i zniekształceniem ludzi, jako znak i zapowiedź śmier­ ci, w której nikt już nie umie dostrzec niczego więcej niż tylko własny, niekończący się wysiłek jej oddalania. Pie­ lęgnacja ciała odbywa się na przekór perwersyjnemu prze­ konaniu o jego bezużyteczności i z całkowitą pewnością,

45

że ono nie zmartwychwstanie. Ponieważ to rozkosz - egzorcystka dbałości o sylwetkę i higienę - daje ciału po­ czucie zmartwychwstania, wyprowadzając je z więzienia równowagi hormonalnej i naczyniowej oraz obsesyjnej równowagi dietetycznej. Trzeba więc sprawić, by cia­ ło zapomniało o rozkoszy jako dostępnej mu łasce oraz o możliwości śmiertelnej metamorfozy i poświęciło się cał­ kowicie konserwacji utopijnej, bo nieodwołalnie utraconej młodości. Sama perspektywa utraty życia sprawia, że ciało nie żyje już w połowie, a jego doczesny, mający w sobie coś z jogi i ekstazy kult jest w istocie przygotowaniem do po­ grzebu. Staranie, jakim otacza się ciało jeszcze za życia, jest już prefiguracją oferowanego przezfuneral homes makijażu ze standardowym uśmiechem przyczepionym do śmierci. Bo wszystko opiera się na odpowiednim podłączeniu. Nie chodzi o to, by być ciałem lub nawet je mieć, ale by być do niego podłączonym. Podłączonym do seksu, do własne­ go pożądania. By mieć połączenie z własnymi funkcjami, jakby to były dyferencjaly energii lub ekrany wideo. Przy­ łączony hedonizm: ciało jest scenariuszem, z którym osob­ liwa płaczka żałobna - higienistka obiega nieprzeliczone, ciągnące się od Venice po Tupanga Canyon i wyrażające tę zupełnie nieseksualną zbiorową obsesję studia odnowy biologicznej, siłownie, gabinety stymulacji i symulacji. Z czym wiąże się inna obsesja: obsesja podłączenia do własnego mózgu. Tym, co ludzie kontemplują na ekra­ nach swych word-processors, jest działanie ich mózgów. Nie wróży się już z wątroby czy wnętrzności, ani nawet z serca czy spojrzenia, lecz wprost z mózgu, którego każde poru­ szenie, tak jak każde z miliardów jego połączeń, chcielibyśmy zobaczyć na ekranie, jakbyśmy brali udział w jakiejś video-game. Całemu temu mózgowemu i elektronicznemu

46

snobizmowi towarzyszy wielkie zadęcie - co nie zmienia faktu, że jest on równie daleki jakiejkolwiek wyższej antro­ pologii, co bliski antropologii uproszczonej, zredukowanej do narośli wieńczącej rdzeń pacierzowy. Powtórzmy to raz jeszcze: fascynacja komputerem ma o wiele mniej wspólne­ go z nauką i jej zastosowaniem, niż się sądzi. Fascynuje nas jedynie spektakl działania mózgu. Chcielibyśmy, by dane nam było zobaczyć, jak biegną nasze myśli - a to właśnie jest zabobon.

Na tej samej zasadzie we władzy zabobonu znajduje się wy­ kładowca uniwersytecki, który zmaga się ze swoim kom­ puterem, nieustępliwie nanosząc poprawki, przerabiając i udziwniając swój tekst, czyniąc z tego zajęcia rodzaj nie­ kończącej się psychoanalizy, archiwizując wszystko, by tym sposobem umknąć przed ostatecznym rezultatem, by dzięki wiecznemu feed-back z maszyną odepchnąć od siebie ter­ min uregulowania rachunku wystawionego przez śmierć i tego drugiego, nieuchronnie obciążającego rachunku pis­ ma. Cudowne narzędzie egzoterycznej magii - w istocie cała interakcja sprowadza się wyłącznie do niekończącej się roz­ mowy z maszyną - popatrzmy na dziecko siedzące w szkole przed komputerem: sądzicie, że stało się interaktywne, że ot­ worzyło je to na świat? Ono i maszyna tworzą teraz obwód zamknięty i to jest jedyny pożytek z komputeryzacji. Intelek­ tualista zaś odnalazł nareszcie odpowiednik tego, czym dla teenagera jest stereo i walkman: spektakularną desublimację myśli, wideografię własnych pomysłów!

Wytłumiony bar w Roxy góruje nad ulicą jak monitory w sali kontroli lotów lub reżyserka w studio telewizyj­ nym. Sala w środku błyszczy fluorescencyjnie - punktowe

47

reflektory, lampy stroboskopowe, tancerze omiatani wiąz­ kami światła - i przypomina w tym powierzchnię ekranu. I wszyscy są tego świadomi. Dzisiaj cała dramaturgia cia­ ła i każdy jego wyczyn potrzebują już koniecznie ekranu kontrolnego - nie po to, by z zachowaniem dystansu i ma­ gii lustra przeglądać się w nim lub analizować, nie: jako błyskawicznej refrakcji i bez żadnej głębi. Wideo w każ­ dym domu ma dziś jedynie to zastosowanie: jest ekranem ekstatycznej refrakcji, nie ma już nic wspólnego z obrazem, sceną lub teatrem w tradycyjnym znaczeniu i nie służy już zabawie ani samouwielbieniu, umożliwia natomiast pod­ łączenie się do samego siebie. Bez tego kręgu połączonych ze sobą elementów, bez tej niewielkiej, momentalnej sie­ ci, jaką podłączając się do siebie nawzajem tworzą mózg, przedmiot, zdarzenie i dyskurs, bez tego nieustannego wi­ deo nic nie ma dziś sensu. Faza wideo zastąpiła fazę lustra. W żadnym wypadku nie chodzi tu o narcyzm i po­ pełniamy błąd opisując wideo w tych kategoriach. To nie fantazje narcystyczne rozwijają się wokół magnetycznego odtwarzacza obrazów i całej kultury stereo, lecz nieprzy­ tomna autoreferencjalność, krótkie spięcie w wyniku na­ głego połączenia tego samego z tym samym, odsłaniające swą intensywność na powierzchni i zarazem brak znacze­ nia w głębi. To efekt specjalny naszych czasów. Na tym również po­ lega ekstaza polaroidu: obiekt i jego obraz możemy posiąść prawie jednocześnie, jakby urzeczywistniła się stara fizy­ ka światła, czy też jego metafizyka, zgodnie z którą każdy przedmiot wydziela z siebie swoje sobowtóry, klisze samego siebie, a my patrząc chwytamy je wzrokiem. To sen. Optycz­ na materializacja procesu magicznego. Zdjęcie z polaroidu jest jak błona, która opadła z rzeczywistego przedmiotu.

48

Zatrzymuje się w biegu konia, który poniósł, ale joggera nie. Z pianą na ustach, wsłuchany w swój wewnętrzny licznik ń rebours, wyglądający chwili, gdy osiągnie następny etap nie zatrzymujcie go zwłaszcza po to, by spytać o godzinę, bo pęknie ze złości. Nie trzyma w zębach wędzidła, ale może mieć w dłoniach hantle, a niekiedy nawet ciężarki za pasem (gdzież te czasy, gdy dziewczęta nosiły na kostkach branso­ lety?). To, czego słupnik z III wieku poszukiwał w ubóstwie i wyniosłym bezruchu, on znajduje w mięśniowym wycień­ czeniu ciała. Jest bratem w umartwieniu wszystkich katują­ cych się z rozmysłem w siłowniach, na skomplikowanych urządzeniach z chromowymi krążkami i przerażającymi protezami. Istnieje prosta linia łącząca średniowieczne na­ rzędzia tortur, powtarzalne ruchy robotników przy taśmie i techniki odnowy ciała z użyciem mechanicznych protez. Podobnie jak dietetyka, body-btiilding i mnóstwo innych rzeczy, jogging jest nową formą dobrowolnej niewoli (a tak­ że nową formą cudzołóstwa). Joggerzy są stanowczo Świętymi Dni Ostatnich i protagonistami łagodnej Apokalipsy. Nic bardziej nie przywodzi na myśl końca świata niż widok człowieka, który bieg­ nie samotnie plażą prosto przed siebie, otulony muzyką z walkmana, otoczony murem samotnej ofiary, jaką skła­ da ze swej energii, obojętny nawet na katastrofę, ponieważ zniszczenia oczekuje już tylko od siebie - na skutek wy­ czerpania się energii jego ciała, które sam uznaje za bez­ użyteczne. Członkowie prymitywnych plemion zabijali się z rozpaczy płynąc przed siebie do utraty sił, jogger popeł­ nia samobójstwo biegając tam i z powrotem po brzegu. Ma błędny wzrok i z ust płynie mu ślina: nie zatrzymujcie go, bo was pobije albo będzie tańczył przed wami jak opętany.

49

Równie zasmucający jest tylko widok człowieka, który w środku miasta je samotnie na ulicy. Można ich zobaczyć w Nowym Jorku, tych rozbitków wielkiego żarcia, którzy nie kryją się nawet ze zjadaniem resztek. Lecz oni należą jeszcze do świata miejskiej, przemysłowej nędzy. Tysiące samotnych ludzi biegnących bez celu i bez oglądania się za siebie, w opa­ rach stereofonicznego fluidu, który wylewa im się z głów przez oczy, to już świat Łowcy androidów, to już świat po ka­ tastrofie. Pozostać niewrażliwym nawet na piękno naturalne­ go światła Kalifornii albo na ciągnący się przez dziesięć mil ogromny pożar, niesiony z gór podmuchem ciepłego wiatru i spowijający dymem platformy naftowe off-shore, nic z tego nie zauważać i tylko uparcie biec przed siebie pod razami limfatycznego biczowania, dopóki nie nadejdzie ofiarne wy­ cieńczenie - oto znak zza grobu. Jak otyły, który wciąż tyje, jak płyta, która się zacięła, jak komórka rakowa, która się rozrasta, jak wszystko, co zapomniało hasła stop. Całe tutej­ sze społeczeństwo, ze swą czynną i twórczą częścią włącznie, ciągle biegnie przed siebie, bo nie pamięta hasła stop.

Te wszystkie ciuchy, jogging suits, bezkształtne szorty i zwiotczałe bawełny, easy clothes: to wszystko są nocne łachy a ci wszyscy ludzie, którzy biegają tu i chodzą porozciągani, jeszcze nie wyszli do końca ze świata nocy - powiewność ich strojów jest tak przemożna, że aż po­ wiewać wydaje się ich ciało, a w końcu i oni sami zaczynają powiewać we własnych ciałach. Anorektyczna kultura wstrętu, ekspulsji, antropoanemii, odmowy należy do fazy otyłej, przesyconej i prze­ krwionej. Opierając się przesytowi, anorektyk stanowi raczej jego poetycką prefigurację niż zaprzeczenie, ponieważ neguje

50

brak. Niczego mi nie brakuje, więc nie muszę jeść. Otyły jest jego przeciwieństwem, neguje wypchany żołądek. Bra­ kuje mi wszystkiego, więc jem byle co. Anorektyk zwalcza brak i pustkę, otyły pełnię i przesyt. Każda z tych postaw jest homeopatycznym rozwiązaniem ostatecznym, rozwią­ zaniem wyniszczającym. Inne wybiera jogger, który w pewnym sensie wymiotuje siebie, bo przecież biegnąc raczej wymiotuje swoją energię, niż ją zużywa. Czyni to, by osiągnąć ekstazę wyczerpania, następny etap mechanicznego unicestwienia; jak anorek­ tyk, który zmierza do ekstazy pustego ciała i kolejnego etapu unicestwienia organicznego; jak otyły, który dąży do ekstazy ciała pełnego i kolejnego etapu unicestwienia przez rozmiar. Najnowszą obsesją amerykańskiej opinii publicznej jest wykorzystywanie seksualne dzieci (sexual abuse). Jedno z ostatnich rozporządzeń głosi, iż w celu przeciwdziała­ nia seksualnemu molestowaniu dzieci opiekę nad nimi sprawować powinny dwie osoby. Jednocześnie zakupy we wszystkich supermarketach pakuje się do siatek przyozdo­ bionych zdjęciami zaginionych dzieci. Wszystko ochronić, wykryć, ograniczyć - społe­ czeństwo obsesyjne. Save time. Save energy. Save money. Save our souls społeczeństwo lękowe. Low tar. Low energy. Low calories. Low sex. Low speed społeczeństwo anorektyczne. Zadziwiające, że tu, gdzie panuje obfitość, wszystko trzeba chronić, wszystko oszczędzać. Obsesja młodego, troszczącego się o swoją przyszłość społeczeństwa? Ra­ czej poczucie zagrożenia, o tyle zdradliwe, że niczym nie

51

uzasadnione. To dostatek tworzy halucynację nawrotu nędzy i ubóstwa, które należy zwalczać metodami ho­ meopatycznymi. Dietetyka, nadzór ekologiczny, zbiorowe umartwianie ciała i represja przyjemności nie mają innych przyczyn. Całe społeczeństwo organizuje się tutaj do walki z zemstą przekarmionych bogów, dławiących się z obfito­ ści. To zrozumiałe, że naszym podstawowym problemem jest dzisiaj przeciwdziałanie otyłości.

Spisać, zgromadzić, utrwalić wszystko. Na tej zasadzie pogrzebane w płynnej smole bitu­ micznej słonie, których kości skamieniały w mineralnej mazi, a także lwy, mamuty i wilki, które przecierały pierw­ sze szlaki na równinach dzisiejszego Los Angeles i które stały się pierwszymi, prehistorycznymi ofiarami złóż ropy naftowej, są dzisiaj, w katechetycznym muzeum prehi­ storii, jakim jest Hancock Park, balsamowane po raz drugi. Wszystko to przedstawione zgodnie z kodeksem moralnym i bardzo przekonująco - Amerykanie są ludź­ mi przekonanymi, przekonanymi o wszystkim, i szukają tylko okazji, by przekonywać innych. Jednym z aspektów ich dobrej wiary jest upór, z jakim rekonstruują historię i przeszłość, które do nich nie należą i które w dużym stopniu zniszczyli lub dyskretnie sfałszowali. Renesan­ sowe zamki, skamieniałe słonie, Indianie w rezerwatach, hologramowe sekwoje, etc. Mormoni z Salt Lakę City, którzy w swoich komputerach prowadzą wykaz wszystkich sławnych dusz cywilizowa­ nego (białego) świata, robią to samo, co nieprzerwanie czynią wszyscy pozostali Amerykanie z ich duszą misjo­ narzy. Nigdy nie jest za późno, by ożywić korzenie. To ich przeznaczenie: skoro nie był im dany przywilej posiadania

52

własnej historii, wzięli na siebie przynajmniej misję unie­ śmiertelniania jej za pomocą rekonstrukcji (skamieliny, które natura tworzyła miliony lat, powstają dzisiaj w jednej chwili dzięki muzeifikacji). Jednak dla Amerykanów po­ jęcie muzeum jest znacznie szersze niż dla nas. Dla nich wszystko zasługuje na ochronę, mumifikację, odrestau­ rowanie. Ponowne narodziny w wieczności symulakrów obejmują wszystko. Amerykanie nie tylko są misjonarza­ mi, lecz także anabaptystami: ponieważ przegapili pier­ wotny chrzest, marzą o tym, by ochrzcić wszystko po raz drugi, i jedynie ten kolejny sakrament, który, jak wiemy, jest powtórzeniem pierwszego, tyle że prawdziwszym, ma dla nich znaczenie - co jest doskonalą definicją simulacrum. Wszyscy anabaptyści są sekciarzami, czasem nawet niebezpiecznymi, i Amerykanie również tego nie uniknęli. By przywrócić rzeczom ich właściwy kształt, by je przed­ stawić na Sądzie Ostatecznym, gotowi są niszczyć i eksterminować - Thomas Miinzer był anabaptystą. Nie jest dziełem przypadku, że właśnie mormoni rozwi­ jają największe na świecie przedsięwzięcie komputerowe: spis dwudziestu pokoleń dusz żyjących w krajach całego świata, który ma dla nich znaczenie ponownego chrztu i wagę obietnicy zbawienia. Ewangelizacja stała się misją mutantów, istot pozaziemskich, i jeśli rozwinęła się (?) tak dalece, to dzięki najnowszym technikom gromadzenia i przechowywania informacji, a to z kolei stało się możliwe dzięki głębokiemu purytanizmowi informatyki, dziedziny wybitnie kalwinistycznej i prezbiteriańskiej, dziedziczki uniwersalnej ścisłości i naukowości wszystkich technik zbawiania. Kontrreformatorskie metody kościoła katoli­ ckiego z jego naiwnymi uroczystymi praktykami, kultami

53

i wierzeniami, bardziej archaicznymi i ludowymi, nigdy nie mogły rywalizować z taką nowoczesnością. Executive Terminal Basic Extermination Metastatic Consumption

Kwestia przetrwania jest wszędzie na porządku dzien­ nym, jakby w wyniku głębokiego obrzydzenia życiem lub zbiorowego pragnienia katastrofy (ale nie należy brać tego zbyt poważnie: to również gra w katastrofę). Ten cały ar­ senał przetrwania, z dietetyką, ekologią, ochroną sekwoi, fok i gatunku ludzkiego włącznie, ma za zadanie dowieść, że żyjemy naprawdę (tak jak każda feeria wyobraźni dowo­ dzi, że realny świat naprawdę jest realny). Co nie jest takie pewne. Nie tylko bowiem fakt życia nie został naprawdę dowiedziony, ale też możliwość śmierci, paradoksalnie, pozostaje w tym społeczeństwie wątpliwa, skoro jest się w nim martwym już za życia. Oto prawdziwy suspens. I bynajmniej nie zagrożenie nuklearne jest jego najważ­ niejszą przyczyną, lecz łatwość życia, która czyni z nas ocalonych. W trakcie wybuchu nuklearnego nie będziemy mieli ani czasu, ani świadomości umierania. Ale tu i teraz, w hiperopiekuńczym społeczeństwie, nie mamy jej także, ponieważ niepostrzeżenie dla samych siebie osunęliśmy się w zbytnią łatwość życia. Planowa eksterminacja zapowiadała już to zjawi­ sko. W obozach śmierci więźniów pozbawiano właśnie możliwości wpływu na własną śmierć, szansy uczynienia z niej gry, zakładu, ofiary: odebrano im władzę umierania. To samo, choć w niewielkich, homeopatycznych dawkach, spotyka nas dzisiaj ze strony naszych stale rozwijających

54

się systemów. Eksterminacja i eksplozja (Oświęcim i Hiro­ szima) mają swoje kontynuacje, które przybrały ropiejącą, endemiczną formę; reakcja łańcuchowa tych procesów, ich mnożenie się, ich wirusowy i bakteryjny rozwój nie są jesz­ cze zakończone. Reakcja łańcuchowa, która rozpoczyna się dokładnie w chwili wyjścia poza historię. Zawziętość towarzysząca pragnieniu przeżycia (nie ży­ cia) jest jedną z oznak tego stanu rzeczy i niewątpliwie naj­ bardziej niepokojącym symptomem degradacji gatunku, bo gdy przyjrzymy się, jakie formy przybiera to pragnienie dzisiaj: schrony przeciwatomowe, kriogenizacja, przemoc terapeutyczna, stwierdzimy, że są to formy wyniszczające. Żeby nie umrzeć, człowiek przyzwala na własną ekstradycję w ochronnej kapsule, czymkolwiek by była. W tym kontek­ ście za pocieszający należy uznać fakt, że w ostatnim cza­ sie zainteresowanie ludzkich populacji zabezpieczeniami przeciwatomowymi zmalało (kupno schronu, podobnie jak w przypadku obrazów wielkich mistrzów czy luksuso­ wych jachtów, stało się prestiżową rozrywką). Wydaje się, że mimo atmosfery atomowego szantażu ludzie postanowili już jej nie ulegać, a poczuciu zagrożenia pozwolili odpłynąć w mrok własnej, być może niezbyt realistycznej świadomo­ ści. Piękny przykład reakcji witalnej pod pozorem rezygna­ cji. „Jeśli musimy umierać, umierajmy pod gołym niebem, a nie w podziemnych sarkofagach”. I nagle konieczność przeżycia znika, a życie zaczyna toczyć się dalej. Wielki scenariusz zagrożenia nuklearnego, teatralne ne­ gocjacje, „gwiezdne wojny”, świat jest zmęczony tak wiel­ kim zagęszczeniem Apokalipsy i bezwiednie broni się przed nią uśpieniem wyobraźni. Nawet próby jej pobudzenia przez filmy takie jak The Last Day etc. zakończyły się fia­ skiem i nic już nie zdoła przywrócić wiarygodności scenie

55

czy raczej obsceniczności wybuchu jądrowego. W tak de­ likatnych sprawach, podobnie jak w przypadku raka, wy­ obrażanie sobie śmierci sprowadza czasem w konsekwencji fatalne zdarzenie. Milcząca obojętność mas zarówno wobec pro-, jak i antynuklearnego patosu jest więc wielką nadzieją i wydarzeniem politycznym najwyższej wagi. W jakimś opowiadaniu science-fiction kilku wybrańców przebywających w górskim osiedlu luksusowych willi spo­ strzega pewnego ranka, że nocą otoczyła ich przezroczysta i nieprzekraczalna przeszkoda - szklany mur. Z głębi osz­ klonego luksusu widać jeszcze zewnętrzny, realny świat, od którego są odcięci i który nagle staje się dla nich świa­ tem idealnym. Ale jest już za późno. Wybrańcy wymrą powoli w swoich akwariach jak czerwone rybki. Niektóre campusy wywierają na mnie podobne wrażenie. Zagubione wśród sosen, pól, rzek (dawne rancho, które uniwersytet otrzymał w prezencie), zapełnione niewidocz­ nymi dla siebie nawzajem pawilonami, jak niewidoczni dla siebie są żyjący tu ludzie - oto Santa Cruz. Przypomina tro­ chę Trójkąt Bermudzki, jak Santa Barbara: wszystko tu zni­ ka, wszystko zostaje wchłonięte. Całkowicie zdecentrowane i całkowicie wspólnotowe. Po idealnym mieście, idealna nisza. Nic nie jest tu ze sobą zgodne: ani ruch uliczny, ani architektura, ani autorytet. Ale zarazem niemożliwe są de­ monstracje: bo gdzie się zbierać? Manifestacje mogłyby jedynie paradować same przed sobą kręcąc się w kółko po lesie. Ze wszystkich słynących z przestronności i swobo­ dy campusów Kalifornii ten jest najbardziej wyidealizowany, najbardziej wypielęgnowany. Skupia wszystkie piękności. Budynki projektowali słynni architekci, a w tle rozciąga się zatoka, nad którą leżą Carmel i Monterey. Jeśli święto

56

przyszłości ucieleśnia się gdziekolwiek, to właśnie tutaj. Ale ta kwitnąca pośród zieleni i akademickiej swobody wolność staje się w końcu niewolnicą samej siebie, gdyż nadopiekuńczość natury i społeczeństwa, wytwarzająca w efekcie takie same udręki jak świat karcerów, zaczyna ją zniewalać (system obozowy, dzięki swoim murom, może w pewnych warunkach ewoluować w kierunku utopii szybciej niż spo­ łeczeństwo otwarte). Tutaj społeczeństwo wyzwoliło się jak nigdzie indziej, otwarto szpitale psychiatryczne, istnieje darmowy transport i - paradoksalnie - ten ideał ponownie zamknął się w sobie jak za szklanym murem. Kryształowy mur otaczający Kalifornię w jej błogostanie byłby inwolucyjną i rajską iluzją, „Murem Pacyfiku”, by po­ służyć się wyrażeniem Lyotarda. Ale podczas gdy dawniej żądanie szczęścia miało wymiar oceaniczny i wyzwolicielski, tu spowija je raczej spokój wód płodowych. Czy w tej dziwnej leśnej republice, pokojowej i przyjaznej, istnieją jeszcze namiętności, żądza mordu, przemoc? Owszem, ale przemoc autystyczna, reaktywna. Nie zdarzają się tu krwa­ we, spektakularne zbrodnie, wysoka jest natomiast czę­ stotliwość gwałtów albo rozciągniętych w czasie zabójstw w rodzaju tego morderstwa popełnionego na dziesięciu kobietach, którego sprawcę ujęto dopiero po dwóch la­ tach swobodnej działalności. Przemoc płodowa, równie bezinteresowna jak ecriture automatiąue, która bardziej niż rzeczywistą agresję przypomina nostalgię za dawnymi zakazami (dlaczego liczba gwałtów rośnie wraz ze wskaź­ nikiem wolności seksualnej?). Sentymentalizm damsko-męskich sypialń wychodzą­ cych na las, jakby natura mogła być sama w sobie przy­ jazna i macierzyńska; rękojmia rozwoju seksualnego i ekologii obyczajów, jakby natura mogła mieć współczujący

57

stosunek do jakiejkolwiek ludzkiej społeczności, jakbyśmy, wyszedłszy raz z okrutnego świata magii, mogli mieć do niej stosunek inny niż stoicki, oparty na oczekiwaniu nieprzewidywalnej, bezlitosnej konieczności, której prze­ ciwstawić można jedynie wyzwanie ludzkiej wolności. Tutaj heroiczny fatalizm zniknął bez śladu. Wszystko nu­ rza się w sentymentalnym pojednaniu z naturą, seksem, szaleństwem, a także z historią (co umożliwia marksizm, przejrzany i poprawiony). Santa Cruz, jak wiele innych aspektów współczesnej Ameryki, to świat po orgii, po konwulsjach uspołecznienia i seksualności. Seks, przemoc polityczna, wojna w Wiet­ namie, krucjata Woodstock, ale także walki etniczne i wy­ stąpienia antykapitalistyczne równocześnie z żądzą zysku i sukcesu, twardymi technologiami etc., wszystko to zło­ żyło się na orgię nowoczesności. Ocaleni z katastrofy żyją tutaj, uprawiają jogging w plemiennych wspólnotach, bli­ skich elektronicznej wspólnocie szczepowej Silicon Valley. Rozrzedzenie, decentralizacja, klimatyzacja, miękkie tech­ nologie. Słowem, raj. Ale wystarczy drobna modyfikacja, powiedzmy przesunięcie o kilka stopni, by wyobrazić go sobie jako piekło. Moment krytyczny w dziedzinie seksualności. Orgia skoń­ czona, wyzwolenie osiągnięte, teraz nie szuka się już płci, lecz „rodzaju” (gender), to znaczy swego look i wzorca genetycznego łącznie. Poszukiwanie równowagi między pożądaniem a rozkoszą ustąpiło miejsca staraniu o odpowiedniość między własnym wzorcem genetycznym a by­ najmniej nieoczywistą tożsamością seksualną. Po kulturze złamanych zakazów (What are you prereąuisites for sex? The door has to be locked, the lights have to be out, and my

58

mother has to be in another State) nastała zupełnie nowa kultura erotyczna, której wyróżnik stanowi fundamentalne pytanie: Czy jestem bytem płciowym? Jaka jest moja płeć? Czy ostatecznie płeć jest konieczna? Na czym polega róż­ nica seksualna? Wyzwolenie postawiło wszystkich w stan nieokreślenia (to zresztą prawidłowość: człowiek wyzwo­ lony zawsze staje przed pytaniem o swoją tożsamość). Określenie seksualności kobiecej nie przetrwało epoki, w której święciło swoje największe triumfy, i okazało się równie kruche jak definicja seksualności męskiej. Nikt nie wie, gdzie szukać istoty tak jednej, jak i drugiej. Dlatego tak często uprawiamy miłość i tak chętnie płodzimy dzie­ ci, bo to przynajmniej jest dowodem, że potrzeba dwojga, a zatem że istnieje jeszcze różnica. Ale nie na długo tego starczy. Już teraz dzięki ćwiczeniom na mięśnie waginy typ muscle-woman wiernie odtwarza wrażenie męskiej penetracji, co stanowi znakomity przykład autoreferencjalności i ekonomii różnicy - muscle-woman zna przy­ najmniej swój rodzaj. Bardziej ogólnym problemem jest jednak związana z za­ nikiem zewnętrznych cech płciowych obojętność. Oznaki męskości osiągają poziom bliski zeru, oznaki kobiecości podobnie. W tych zmienionych okolicznościach rodzą się nowe bożyszcza, które podejmują wyzwanie nieokreślenia i grają w pomieszanie rodzajów. Gender benders. Ani mę­ skie, ani kobiece, ale także nie homoseksualne. Boy George, Michael Jackson, David Bowie... W przeciwieństwie do bohaterów poprzedniego pokolenia, którzy ucieleśniali eksplozję seksu i rozkoszy, oni stawiają wszystkich przed problemem różnicy i własnego nieokreślenia. Idole ci są wyjątkami. Równie jak oni nieokreślona większość roz­ wiązuje problem tożsamości poszukując „rodzaju”, własnej

59

formuły płciowej. Stara się odkryć różnorodność pojedynczości. Dlaczego nie szukać jej w modzie albo w genetyce? Look odzieżowy, look komórkowy - każdy idiotyzm jest dobry, każdy idiom. Różnica staje się bardziej sprawą mę­ czeństwa niż rozkoszy. Czy to właśnie jest owa modalna, ponowoczesna odmiana przebrzmiałego już w ogromnym stopniu wyzwolenia seksualnego (w każdym razie moda na nie już minęła), czy może chodzi tu raczej o socjolo­ giczną zmianę w postrzeganiu siebie, wynikającą z faktu, że płciowość przestała już być priorytetem, co stanowiło charakterystyczną cechę nowoczesności? Gender Research: a New Frontier? W końcu nie będzie już w ogóle męskości i kobiecości, a zamiast nich powstanie nieskończona liczba samowystar­ czalnych płci jednostkowych, z których każda będzie funk­ cjonować jak odrębne przedsiębiorstwo. Wraz ze schyłkiem epoki uwodzenia i różnicy nastąpi łagodne przesunięcie ku odmiennemu systemowi wartości. Zadziwiający paradoks: seksualność ma szansę stać się znów problemem drugo­ rzędnym, jakim była w większości dawnych społeczeństw, gdzie wielkie systemy symboliczne, jak narodziny, hierar­ chia, asceza, honor, śmierć, były nieporównanie od niej ważniejsze. Archaiczne społeczności stanowią dowód, że seksualność może być tylko jednym z możliwych mode­ li, wcale nie decydującym. Co mogłoby jednak dzisiaj zająć jej miejsce, skoro wszystkie stare modele zdążyły już utracić swą wagę i znaczenie? Z zachowaniem odpowiedniej dozy ostrożności można wyrazić przypuszczenie, że powstanie pewien szczególny ideał wyczynowy związany z wymogiem wypełnienia własnej formuły genetycznej. W interesach, uczuciach, przedsięwzięciach życiowych i w przyjemnoś­ ciach każdy będzie dążył do rozwinięcia optymalnego dla

60

siebie programu. Każdy będzie miał własną formułę i włas­ ny kod, a także własny look, własny image. A zatem coś w rodzaju genetycznego look? Irvine: nowa Silicon Valley. Zakłady elektroniczne szczel­ ne jak obwód zamknięty. Poświęcona jonom i elektro­ nom strefa pustynna, nadludzka, wyodrębniona na mocy jakiejś nieludzkiej decyzji. Jak na ironię, właśnie tutaj, na wzgórzach Irvine kręcono Planetę małp. Lecz bawiące się na trawniku amerykańskie wiewiórki przekonują nas, że wszystko jest w porządku, że Ameryka dobrze obchodzi się ze zwierzętami, ze sobą i z resztą świata, że wiewiórka śni słodkie sny w sercu każdego człowieka. Cała filozofia Walta Disneya, z jego ślicznymi, małymi, sentymentalnymi zwierzątkami o szarym futerku zdaje się jeść nam tu z ręki. Myślę jednak, że w rzeczywistości za czułym spojrzeniem każdego z nich kryje się stworzenie zimne i okrutne, które­ go nawet boimy się bać... Na tym samym trawniku, po któ­ rym biegają wiewiórki, któreś ze stowarzyszeń jezusowych zatknęło tabliczkę z napisem: Vietnam Cambodia Lebanon Granada - We are a violent society in a violent world! Halloween wcale nie jest wesołe. To sarkastyczne święto odzwierciedla raczej piekielną żądzę zemsty, jaką dzieci ży­ wią wobec świata dorosłych. Złowroga potęga, której groź­ ba zawisa nad tym światem, w miarę jak kult dzieci osiąga w nim coraz większe rozmiary. Nic bardziej chorego niż ukryte za przebraniem i prezentami infantylne czarnoksięstwo, przed którym ludzie kryją się gasząc światła z obawy przed dręczeniem. I nie przez przypadek niektórzy wbijają igły lub żyletki w rozdawane małym prześladowcom jabłka i ciastka.

61

Sztuczny śmiech w amerykańskiej telewizji zastąpił chór z tragedii greckiej. Jest bezlitosny i oszczędza jeszcze tyl­ ko wiadomości telewizyjne. Jego wszechobecność staje się jednak tak obsesyjna, że właściwie słyszy się go wszędzie: w tle głosu Reagana, klęski marines w Bejrucie czy reklam. Jest potworem z Obcego, błąkającym się po wszystkich zakamarkach kosmicznego statku, sarkastycznym śmie­ chem purytańskiej kultury. Gdzie indziej troskę o śmiech pozostawia się widzom. Tutaj śmiech widza naniesio­ no na ekran i uczyniono integralną częścią widowiska, to ekran się śmieje i to on się bawi. Nam pozostaje jedynie osłupienie. Wietnam w telewizji (pleonazm, skoro ta wojna była od początku wojną telewizyjną). Amerykanie posługują się w zasadzie dwoma rodzajami broni: lotnictwem i in­ formacją. Prowadzą zatem dwutorowy atak, polegający na fizycznym bombardowaniu wroga i elektronicznym bombardowaniu reszty świata. Zarówno siły powietrzne, jak i potęga informacji to bronie ponadterytorialne, pod­ czas gdy broń i taktyka Wietnamczyków wiążą się ściśle z ich rasą i terytorium. Oto dlaczego tę wojnę wygrały obie strony: Wiet­ namczycy - na ziemi, Amerykanie - w mentalnej prze­ strzeni elektronicznej. I gdy jedni odnieśli zwycięstwo ideologiczne i polityczne, drudzy nakręcili Czas Apokalip­ sy i pokazali go całemu światu.

Amerykańska obsesja, że zgasną światła. Światło pali się więc w domach całą noc. Pozostawia się je włączone w pu­ stych wieżowcach i biurach. Na freeways samochody jeżdżą w środku dnia z włączonymi reflektorami. W Palms Ave w Yenice, w dzielnicy, w której po siódmej wieczorem nikt

62

nie wychodzi na ulicę, małe grocery, gdzie sprzedaje się piwo, oświetla w nocy mrugający w pustce neon. Nie mó­ wiąc już o telewizji, która nadaje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i często migocze halucynacyjnie w pu­ stych pokojach domów i hoteli - jak to się dzieje na przy­ kład w hotelu w Porterville, w którym wprawdzie firanki są podarte, z kranów nie leci woda i nie zamykają się drzwi, ale za to w każdym pokoju spiker relacjonuje z połysku­ jącego fluorescencyjnie ekranu start rakiety kosmicz­ nej. Telewizor grający w pustym pokoju jest zjawiskiem bardziej jeszcze nieodgadnionym niż mówiący do siebie mężczyzna lub marząca nad garnkami kobieta. Można by powiedzieć, że w ten sposób przemawia do nas inna pla­ neta, a to pozwala odkryć, czym naprawdę jest telewizja: wizualnym przekazem z innego świata, nie adresowanym w gruncie rzeczy do nikogo, złożonym z uwalnianych beznamiętnie obrazków, obojętnym na zawarte w nich przesłanie (bez trudu można sobie wyobrazić telewizję na­ dającą swoje przekazy jeszcze długo po zniknięciu człowie­ ka z powierzchni ziemi). Krótko mówiąc, w Ameryce nie przyjmuje się do wiadomości zapadnięcia nocy, nadejścia pory odpoczynku i ustania procesów technologicznych. Wszystko musi tu cały czas funkcjonować, by uniemożli­ wić sztucznej ludzkiej potędze chwilę wytchnienia, by prze­ platanie się naturalnych cykli (pór roku, dnia i nocy, ciepła i zimna) ustąpiło funkcjonalnemu, często absurdalnemu kontinuum (w istocie oznacza to również umieszczenie w funkcjonalnym kontinuum prawdy i fałszu, bo wszyst­ ko jest prawdą, a także dobra i zła: wszystko jest dobrem). Można to wytłumaczyć obłędem lub lękiem i nazwać cały ten bezproduktywny wysiłek pracą żałoby. Lecz to, co ab­ surdalne, jest zarazem godne podziwu. Skylines oświetlone

63

w środku nocy, sztuczne oświetlenie włączone w ciągu dnia i klimatyzatory chłodzące puste hotele na pustyni mają w sobie coś szalonego i zachwycającego. Idiotyczny luksus bogatej cywilizacji, przerażonej zgaśnięciem świat­ ła jak prehistoryczny myśliwy po zapadnięciu nocy? Coś w tym jest. Ale mnie zastanawia moja fascynacja sztucz­ nością, energią i przestrzenią, przecież nie tylko naturalną: w ich głowach również jej nie brakuje.

Wszystkie potęgi świata zbudowały w swoim czasie mo­ numentalną aleję, oddającą w perspektywicznym skrócie nieskończoność imperium. Ale Aztekowie w Teotihuacan, Egipcjanie w Dolinie Królów czy nawet Ludwik XIV w Wer­ salu wznosili tę syntezę zgodnie z rodzimą koncepcją ar­ chitektoniczną. Tutaj, w Waszyngtonie, analogiczną aleję, która ciągnie się od Lincoln Memoriał do Kapitolu, tworzą muzea, następujące po sobie kolejno niczym streszczenie dziejów świata od paleolitu po loty kosmiczne. Wygląda to jak ogromne science-fiction zmontowane ze wszystkich znaków historii i kultury. Umieszczony tuż obok i dyskret­ nie czuwający nad całością Biały Dom sam nagle zaczyna przypominać muzeum, muzeum światowej władzy, przy­ ozdobione stosownym dystansem i profilaktyczną bielą. Nic nie może równać się z nocnym lotem nad Los Ange­ les. Rodzaj świetlistego bezmiaru, geometrycznego, roz­ palonego do białości i utraty wzroku, który przebłyskuje w szczelinach chmur. Tylko piekło Hieronima Boscha daje wrażenie podobnego żaru. Rozmyty, fluorescencyjny blask wszystkich przekątnych: Wilshire, Lincoln Sunset, Santa Monica. Nad San Fernando Valley widać już hory­ zontalną nieskończoność, która rozciąga się we wszystkich

64

kierunkach. Ale dopiero po minięciu góry oczom ukazuje się miasto dziesięciokrotnie większe. Nigdy dotąd ludzki wzrok nie zmierzył się z takim bezkresem, nawet samo morze nie sprawia takiego wrażenia, ponieważ wrażenie to jest pochodną geometrycznego podziału przestrzeni. Nieregularne, rozproszone migotanie miast europejskich również nie jest tu analogią: nie posiadają one żadnych architektonicznych punktów przecięcia ani podobnych jak tu perspektyw powietrznych. Są to miasta średniowieczne. Los Angeles nocą skupia w sobie przyszłą geometrię siatki relacji międzyludzkich: płomiennych w swojej abstrakcyjności, rozświetlonych przez swą rozległość, gwiezdnych zdolnością mnożenia się w nieskończoność. Mulholland Drive nocą jest miejscem, z którego pozaziemska istota mogłaby oglądać planetę Ziemię, albo odwrotnie - to Zie­ mianin spogląda stąd na galaktyczną metropolię. Wschód słońca w Los Angeles, nad wzgórzami Hollywood. Czuje się wyraźnie, że słońce zaledwie muska Europę, by wstać naprawdę dopiero tutaj, gdy osiągnie ten geome­ tryczny, płaski teren, gdzie jego światło, choć całkiem nowe, jest jednak tym samym, które świeci nad pustynią. Wysokie pnie drzew palmowych, jedyne oznaki wertykalności w płaskiej przestrzeni, chwieją się przed elek­ trycznymi billboardami. O szóstej rano jakiś człowiek telefonuje już z budki przed Beverley Terrace. Nocne reklamy rozpływają się, za­ palają się dzienne. Jasność dnia oświetla i ujawnia wszędzie nieobecność architektury. Ale właśnie to nadaje intymne i gorące piękno temu miastu, zakochanemu w swej horyzontalności bez granic, tak jak Nowy Jork mógłby być za­ kochany w swej wertykalności.

65

Los Angeles Freeways

Olbrzymie, żywiołowe widowisko ruchu ulicznego. Zbio­ rowa scena odgrywana przez całą populację przez okrągłą dobę. Dzięki bogactwu programu i pewnego rodzaju współ­ pracy, która wiąże cały ten krwiobieg, ruch osiąga tu poziom dramatycznej atrakcyjności i porządku symbolicznego. Płynnie poruszające się samochody z automatyczną skrzy­ nią biegów wytworzyły podobne sobie środowisko, w któ­ re wchodzi się łagodnie i płynnie, jak przy zmianie kanału telewizyjnego. W przeciwieństwie do naszych europejskich autostrad o wydzielonych jednokierunkowych jezdniach, które pozostają miejscem wygnania (Yirilio), system free­ ways jest miejscem integracji (opowiada się nawet, że ist­ nieją rodziny, które nieprzerwanie krążą po nich w swoich mobile homes i nigdy z nich nie wyjeżdżają). System ten wy­ tworzył odmienny stan umysłu, który skłania europejskie­ go kierowcę do szybkiego porzucenia swoich agresywnych i bardzo nietwarzowych zachowań oraz indywidualnych re­ akcji i do przyswojenia sobie reguł tej zbiorowej gry. Dzięki rozłożystości Los Angeles można tu odnaleźć poczucie wol­ ności, jakie towarzyszy samochodowej włóczędze po pusty­ niach, których Los Angeles stanowi po prostu zamieszkały fragment. Freeways nie odkształcają więc ani pejzażu, ani miasta, przecinają je tylko i rozpinają, nie naruszając jed­ nak pustynnego charakteru tej metropolii, zaspokajając za to idealnie pragnienie rozkoszy, bo jedyną prawdziwą roz­ koszą jest rozkosz cyrkulacji. Dla kogoś, kto zna amerykańskie autostrady, są one litanią znaków. Right lane must exit. To must exit zawsze uderzało mnie jak znak przeznaczenia. Będę musiał stąd wyjechać,

66

wypędzić się z raju, opuścić opatrznościową drogę, która wprawdzie prowadzi donikąd, ale daje w zamian poczucie wspólnoty losu. Oto wreszcie odnalazłem więź społeczną i jedyne dostępne tu ciepło, ciepło nieustającego ruchu i zbiorowego przymusu, jak u lemingów w ich samobój­ czym zaślepieniu - dlaczego miałbym to porzucić? Żeby znowu znaleźć się na indywidualnej trajektorii czczej odpowiedzialności? Must exit to wyrok skazujący na wy­ gnanie z tej bezużytecznej, wspaniałej i jedynej formy zbiorowego istnienia. Through traffic merge left: wszystko zostało powiedziane i zapowiedziane. Sama lektura zna­ ków, których znajomość niezbędna jest do przeżycia, rodzi uczucie nadzwyczajnej, odruchowej jasności, mimowolne­ go lecz funkcjonalnego „uczestnictwa”, powierzchownego lecz bezpośredniego, z którym łączą się odpowiednie ge­ sty. Strumienie samochodów, które w pewnym momencie zjeżdżają na Ventura Freeway i San Diego Freeway, nie roz­ chodzą się zupełnie, lecz tylko rozdzielają. O każdej porze dnia określona liczba pojazdów spływa w kierunku Holly­ wood, inna do Santa Monica. Czysta, statystyczna ener­ gia, rytualny rozwój zdarzeń - regularność ruchu wielkich strumieni pochłania indywidualne przeznaczenia. Oto urok ceremonii: cała przestrzeń leżąca przed nami należy do nas, tak jak przed ceremonią należy do nas całe życie.

Nie tworzę tu socjologii czy psychologii samochodu. Cho­ dzi o to, że uczestnicząc w ruchu drogowym możemy poznać tę społeczność o wiele lepiej niż byłyby w stanie to uczynić wszystkie dyscypliny naukowe razem wzięte. Amerykańskie samochody charakteryzuje błyskawiczny start, nagły zryw i skok do przodu, co jest konsekwencją wyposażenia ich w automatyczne skrzynie biegów i systemy

67

wspomagania. Przyspieszanie bez wysiłku, bezdźwięczne pochłanianie przestrzeni, miękka jazda bez wstrząsów (wy­ profilowanie dróg i autostrad - co jest godne uwagi - do­ równuje płynności samych mechanizmów), hamowanie błyskawiczne lecz łagodne, bezkolizyjny lot jak na poduszce powietrznej, bez oglądania się na to, kto jedzie przed nami lub kto nas wyprzedza (tutaj istnieje rodzaj powszech­ nej umowy o ruchu zbiorowym, podczas gdy w Europie mamy jedynie kodeks) - wszystko to składa się na nowe do­ świadczenie przestrzeni i całego systemu społecznego jedno­ cześnie. Inteligencja społeczeństwa amerykańskiego zawiera się w antropologii obyczajów samochodowych - bardziej pouczających niż idee polityczne. Wystarczy zrobić dziesięć tysięcy mil przez Amerykę, by wiedzieć o niej więcej niż wszystkie instytuty socjologii i nauk politycznych świata. Niewątpliwie najpierw powstało miasto, a później sy­ stem autostrad, lecz przekształcająca się przestrzeń z upły­ wem czasu stworzyła złudzenie, że to właśnie miasto wyrosło wokół splątanych arterii. Podobnie jest z amery­ kańską rzeczywistością. Bez wątpienia poprzedzała ekran, lecz jej dzisiejszy kształt pozwala sądzić, że powstała jako funkcja, jako odbicie jakiegoś olbrzymiego ekranu. Nie na zasadzie gry cieni w jaskini platońskiej, lecz jako wy­ niesiona i otoczona aureolą światła ekranu rzeczywistość. Ze swym strumieniem ruchomych obrazów ekran i jego światło stanowią podstawę codziennego życia. Pomiesza­ nie kina z kinetyką daje w rezultacie specjalną konfigurację mentalną, globalną percepcję odmienną od naszej. Ponie­ waż precesja zmienności, ekranu wobec rzeczywistości nie występuje na taką skalę w Europie, gdzie rzeczy zachowują najczęściej statyczną formę związaną z określonym teryto­ rium i namacalną postać materii.

68

Kina nie ma tam, gdzie nam się wydaje, a już z całą pew­ nością nie ma go w tłumnie odwiedzanych filiach Disney­ landu, jak choćby Universal Studios, Paramount etc. Jeśli przyjmiemy, że Ameryka stanowi hipostazę Zachodu, zaś hipostazą Ameryki jest Kalifornia, a tej z kolei MGM i Dis­ neyland, to okaże się, że wielkie wytwórnie są mikrokosmosem amerykańskiego Zachodu. Podobnie jak w Disneylandzie ukazuje się parodię wyobraźni, tak tu objawia się upadek i śmieszność iluzji filmowej. Ze złotej ery filmu i gwiazd ekranu pozostały dziś tylko żałosne podróbki monumentalnej architektury, parę efektów specjalnych w rodzaju sztucznego tornado i innych, równie infantylnych trików, nad którymi turyści - oszukując samych siebie - wzdychają z zachwytem, by mniej odczuwać rozczarowanie. Ghost towns, ghostpeople. Wszystko to tchnie takim samym zużyciem jak Sunset czy Hollywood Boulevard; opuszcza się te miejsca z poczu­ ciem, że oto poddani byliśmy próbie jakiejś dziecinnej sy­ mulacji. Gdzież zatem jest kino? Wszędzie: całe miasto jest zachwycającym scenariuszem i nigdy nie kończącym się filmem. Kino jest wszędzie, tylko nie tu. Ameryka, co zresztą w dużej mierze przesądza o jej uro­ ku, jest krajem filmowym również poza salami kinowymi. Przez pustynię przejeżdża się jak przez western, a metro­ polie przypominają pełen znaków i formuł ekran. Tak jak we Włoszech lub Holandii, gdzie po wyjściu z mu­ zeum ma się wrażenie, że miasto jest odbiciem przed chwilą widzianych malowideł, jakby to ono z nich brało początek, a nie na odwrót. Amerykańskie miasto rów­ nież wygląda tak, jakby brało swój początek z kina. Aby zgłębić jego sekret, nie należy zmierzać od miasta ku

69

ekranowi, lecz od ekranu ku miastu. Tu właśnie, gdzie kino nie przybiera żadnej wyjątkowej formy, lecz udzie­ la ulicom i całemu otoczeniu swej mitycznej atmosfery, jest ono naprawdę pasjonujące. Dlatego kult gwiazd nie jest sprawą drugorzędną, ale najwyższą formą kina, jego mityczną transfiguracją, ostatnim wielkim mitem nowo­ czesności. A to dlatego, że idol jest jedynie czystym, udzie­ lającym się wszystkim obrazem, brutalnie zrealizowanym ideałem. Mówi się, że idole pozwalają nam śnić - czym innym są jednak marzenia, a czym innym fascynacja obrazami. Ponieważ idole z ekranu przynależą bez reszty do obrazkowych kolei życia, w jakich biorą udział, two­ rzą system luksusowych półproduktów i błyszczącą syn­ tezę stereotypów życia i miłości. Ucieleśniają tylko jedną namiętność - namiętność obrazu oraz immanencję prag­ nienia tkwiącego w obrazie. Nie oferują nam snów, lecz są marzeniem sennym i posiadają wszystkie jego cechy: wytwarzają wokół siebie silny efekt kondensacji (krysta­ lizacji), przystawalności (są natychmiast rozpoznawani jako znajomi i bliscy), a przede wszystkim posiadają ową właściwość błyskawicznej wizualnej materializacji (Anschaulichkeit) pragnienia, co także jest cechą snów. Idole nie odnoszą się zatem do świata wyobraźni romansowej czy erotycznej, są natomiast bezpośrednią widzialnością, bezpośrednią transkrypcją, materialnym kolażem, osa­ dem pragnienia. To fetysze, przedmioty, które nie mają nic wspólnego z wyobraźnią, a są po prostu elementem materialnej fikcji obrazu.

W 1989 roku, w dwusetną rocznicę Wielkiej Rewolucji Francuskiej, w Los Angeles odbędzie się Olimpiada. Płomień Historii oświetli Zachodnie Wybrzeże, to już

70

normalne, że co zniknęło w Europie, ożywa w San Fran­ cisco. Przypuśćmy, że w postaci olbrzymich hologramów zrekonstruowano by tu wielkie sceny rewolucyjne - dro­ biazgowe archiwa, kompletna filmoteka, najlepsi aktorzy, najlepsi historycy etc. - wiek później nikt nie dostrzegłby różnicy, wyglądałoby to tak, jakby rewolucja zdarzyła się właśnie tutaj. Jeśli willa Gettyego w Malibu zostałaby nagle przysypana popiołem, to czym różniłaby się za parę setek lat od ruin Pompei? Co zrobiliby promotorzy obchodów dwusetlecia, gdyby tutaj w roku 1989 wybuchła nowa rewolucja? Ale to wy­ kluczone, nie ma takiego ryzyka. A jednak chciałoby się, by rzeczywiste wydarzenie niczym zwarcie zakłóciło simu­ lacrum, albo żeby simulacrum obróciło się w katastrofę. Podobnie w Universal Studios efektom specjalnym to­ warzyszy nieodłączna nadzieja, że obrócą się one którejś chwili w rzeczywisty dramat. Niestety, samo kino wyko­ rzystało już nawet i tę ostatnią nostalgię (Westworld, Futurę World). Olimpiady - totalny happening, masowe uczestnictwo w nabożeństwie ku czci narodu. We did it! Jesteśmy naj­ lepsi. Reaganowski model. Przydałaby się nowa Leni Riefenstahl, aby sfilmować ten nowy Berlin 1936. Wydarzenie w stu procentach reklamowe - wszystko jest sponsoro­ wane, wszystko jest euforyczne, wszystko jest clean. Nie ma wypadków, katastrof, terroryzmu, blokady freeways, paniki ani... Sowietów. Jednym słowem, ofiarowany ca­ łemu światu w darze obraz świata idealnego. Ale po na­ rodowym orgazmie mieszkańców L.A. ogarnia zbiorowa melancholia. Pod tym względem metropolia ta pozostaje jeszcze prowincjonalna.

71

Jeśli w tej odśrodkowej metropolii wysiądziesz z samo­ chodu, jesteś przestępcą, a z chwilą, kiedy zaczynasz iść, stanowisz już zagrożenie dla porządku publicznego, jak psy błąkające się po ulicach. Tylko emigranci z Trzecie­ go Świata mają prawo chodzić. To w pewnym sensie ich przywilej, połączony z prawem zamieszkiwania pustego serca metropolii. Dla innych spacer, zmęczenie, aktywność mięśni stały się rzadkim dobrem, towarem, który drogo kosztuje. Tak oto rzeczy zmieniają się ironicznie w swoje przeciwieństwa. Tak jak wówczas, gdy kolejki do luksuso­ wych restauracji i modnych lokali często okazują się dłuż­ sze niż do jadłodajni z najzwyklejszą zupą. To właśnie jest demokracja: oznaki ubóstwa mają tu przynajmniej szansę stać się modne. Jednym ze specyficznych problemów Stanów Zjed­ noczonych jest sława, częściowo dlatego, że w naszych cza­ sach jest udziałem niewielu, ale także z powodu jej skrajnej dostępności. „W tym kraju każdy miał lub będzie miał swoje dziesięć minut sławy” (Andy Warhol). I to prawda, weźmy na przykład pasażera, który pomylił samoloty i do­ tarł do Auckland w Nowej Zelandii zamiast do Oakland koło San Francisco. Ta pomyłka uczyniła go bohaterem dnia, udzielił wywiadów wszystkim stacjom, powstaje też o nim film. Jak widać, w tym kraju sławy nie zawdzięcza się najwyższym cnotom ani bohaterskim czynom, lecz wyjąt­ kowości pojedynczego losu. Jest więc dostępna absolutnie dla każdego, ponieważ proporcjonalnie do stopnia przy­ stosowania ogółu wzrasta też liczba tych, których wyróż­ niają drobne anomalie. Najmniejsze odchylenie od modelu statystycznego, najdrobniejszy kaprys komputera wystar­ cza, by anormalne zachowanie, choćby i najbanalniejsze, ubrać w aureolę efemerycznej sławy.

72

Tak jest również w przypadku ubranego na biało Chry­ stusa, niosącego ciężki krzyż przez Main Street w Venice. Jest bardzo gorąco. Mam ochotę powiedzieć mu: To już się dokonało dwa tysiące lat temu. Ale dla niego to nie jest mistyfikacja. On po prostu niesie swój krzyż, tak jak inni obwożą na samochodach napis: Jesus sares. Know Jesus etc. Można mu zwrócić uwagę, że nikt, absolutnie nikt go nie widzi, że otacza go zupełna obojętność i drwiny. Wte­ dy odpowie: Dokładnie tak samo odbyło się to dwa tysiące lat temu.

Patrzę wzwyż, tam gdzie kończy się hotel „Bonaventura”. Jego metalowa, przeszklona bryła obraca się powoli nad hotelowym cocktail-barem. Przemieszczanie się wieżow­ ca jest ledwo wyczuwalne. Po chwili uświadamiam sobie, że ruchoma jest tylko podstawa baru, a reszta budynku nie zmienia położenia. W końcu zaczynam widzieć, jak całe miasto wiruje wokół nieruchomego budynku. Zawrót głowy wzmaga jeszcze wnętrze hotelu z labiryntowymi zawirowaniami przestrzeni. Czy architektura czysto iluzjonistyczna, czysty gadżet czasoprzestrzenny jest jeszcze architekturą? Ludyczna i halucynogenna - czy taka właś­ nie jest architektura postmodernistyczna? Między wnętrzem i zewnętrzem nie ma łączności. Szkla­ ne fasady odsyłają otoczeniu jego własny obraz. Są bardziej nieprzekraczalne niż jakikolwiek mur z kamienia. Przypo­ minają ludzi w czarnych okularach. Spojrzenie ukryte za barierą ciemnych szkieł, w których można dostrzec tylko własne odbicie. Wewnętrzna refrakcja promieni zamyka wszędzie dostęp do przejrzystości. Walkman, ciemne oku­ lary, notes elektroniczny, zautomatyzowany samochód, wreszcie niekończący się dialog z komputerem - wszystko

73

to pompatycznie nazwane komunikacją lub interakcją, kończy się i zaczyna w zakamarkach każdej z monad żyjących w cieniu własnej formuły, w samorządnej niszy i sztucznej nietykalności. Budynki takie jak hotel „Bonaventura” próbują być jak doskonałe i samowystarczalne mikromiasta. I raczej odcinają się od miasta, niż się z nim łączą. Nawet go nie widzą. W zetknięciu z nimi, jak w ze­ tknięciu promieni z czarną powierzchnią, obraz miasta za­ łamuje się. Nie można już z nich wyjść. Ich wewnętrzna przestrzeń, choć jest zawiła, nie kryje jednak tajemnicy, jak w tych grach, które każą połączyć ze sobą wszystkie punkty w ten sposób, aby linie ani razu się nie przecięły. Tu jest podobnie, wszystko komunikuje, ale spojrzenia nigdy się nie spotykają. To samo dzieje się na zewnątrz. Po ulicach downtown krąży człowiek w masce z dłu­ gim dziobem, piórami i w żółtym habicie mnicha, wariat w przebraniu, i nikt, naprawdę nikt nie zwraca na niego uwagi. Tu nie zwraca się uwagi na innych z obawy, że ktoś rzuci się na nas z jakimś nieznośnym żądaniem seksu­ alnym, finansowym lub uczuciowym. Ponieważ wszyst­ ko naładowane jest somnambuliczną przemocą, należy unikać kontaktu, by umknąć potencjalnemu zagrożeniu. Skoro wariaci zostali uwolnieni, każdy dla każdego stał się wariatem wirtualnym. Wszystko jest tu tak bardzo nie­ formalne, tak mało wokół powściągliwości i ogłady (po­ został tylko nieśmiertelny, filmowy uśmiech, stanowiący jakże kruchą ochronę), że czuje się, iż w każdej chwili coś może wybuchnąć, że jakaś reakcja łańcuchowa może w jednej chwili aktywować tę całą utajoną histerię. Po­ dobne uczucie towarzyszy nam czasem w Nowym Jorku,

74

gdzie charakterystyczną woń paniki czuje się na ulicach, a czasami, jak w roku 1976, przyjmuje ona postać wiel­ kiego kryzysu. Otaczające nas ze wszystkich stron szklane fasady z przydymionego szkła są jak twarze: matowe powierzch­ nie, za którymi nikogo nie ma, jakby wewnątrz nikogo nie było. I rzeczywiście nikogo tam nie ma. Oto kondycja mia­ sta idealnego. First International Bank. Crocker Bank. Bank of America. Pentecostal Savings (nie, to nie, to akurat kościół). Wszystko to, razem z wielkimi liniami lotniczymi, zebra­ ne w centrum miasta. Pieniądze są płynne, są jak łaska i nigdy nie należą do ciebie naprawdę. Dopominanie się o nie stanowi obrazę boskości. Czy na pewno zasłużyłeś na ten zaszczyt? Kim jesteś i co zamierzasz z nimi zrobić? Zaczynasz czuć się podejrzany o to, że chcesz je do cze­ goś użyć, z pewnością do czegoś nieczystego, podczas gdy pieniądze w stanie płynnym i pozaczasowym, czyli takim, jaki osiągają w banku, gdzie się je inwestuje a nie wydaje, są czymś tak pięknym. Wstydź się i całuj rękę, która ci je daje. To prawda, że posiadanie pieniędzy jest niebezpieczne tak jak władza i że zajmowanie się nimi wymaga ludzi zdol­ nych wziąć na siebie to ryzyko, co powinno rodzić w nas wiekuistą dla nich wdzięczność. Dlatego wzbraniam się przed zdeponowaniem moich pieniędzy w banku, bo ogar­ nia mnie lęk, że nigdy nie ośmielę się ich z powrotem pod­ jąć. Gdy człowiek idzie do spowiedzi i oddaje w depozyt świadomości spowiednika swoje grzechy, to czy wraca po­ tem, by je odebrać? W banku panuje atmosfera przypomi­ nająca atmosferę spowiedzi (trudno o bardziej kafkowskie

75

miejsce niż bank): mimo oporów musimy wyznać, że je­ steśmy w posiadaniu pieniędzy i że nie jest to normalne. I to prawda: posiadanie pieniędzy jest sytuacją fałszywą, z której bank z chęcią nas wyzwoli: „Pańskie pieniądze bardzo nas interesują” - ten wielekroć słyszany w banku frazes powraca w mej głowie jak refren. Bezwstydny wzrok banku odsłania nasze najbardziej wstydliwe sprawy i skła­ nia do zaspokojenia jego pragnień. Któregoś dnia chciałem zlikwidować konto i podjąć wszystko w gotówce. Bankier wzbraniał się przed wypuszczeniem mnie z taką sumą na ulicę: było to dla niego obsceniczne, niebezpieczne, amoralne. A może chociaż wołałbym czeki podróżne? Nie, wszystko w gotówce. Byłem szalony: w Ameryce człowiek, który zamiast wierzyć w pieniądze i ich cudowną płyn­ ność, woli nosić przy sobie banknoty, wymaga interwencji sanitariuszy. Pieniądze są brudne, to prawda, a liczba tych metalowo-betonowych sanktuariów, które nas chronią przed ich brudem, nigdy nie będzie zbyt duża. Skoro banki spełniają tak kluczową funkcję społeczną, nie powinno nas przeto dziwić, że ich monumentalne budynki wyrastają w sercach miast.

Jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie w ogóle istnieją, o świcie: molo w Santa Monica, spienione fale uderzają­ ce o brzeg, szare po horyzont niebo nad Venice, blado­ zielony lub raczej turkusowy hotel wznoszący się na plaży i zaniedbane motele oświetlone pochodniami; na ich ścia­ nach widać wielowarstwowe graffiti, które odsłania wciąż nowe i nowe pokłady. Poranne fale nawiedzane już przez pierwszych cierpiących na bezsenność wyznawców sur­ fingu, palmy tak pełne melancholii i wielkości szalonych lat, Merry-Go-Round... Zakrzywione wybrzeże ciągnące

76

się w kierunku Long Beach jest równie szerokie jak zato­ ka Ipanema w Rio i tylko z nią porównywalne. Ale ema­ nująca mglistym urokiem nadmorskich kąpielisk Santa Monica, inaczej niż wznoszące się nad dumnym, luksuso­ wym i pretensjonalnym (chociaż niewątpliwie pięknym) morzem Rio, nieomal kończy się w oceanie. Tutejsze wy­ brzeże o świcie wygląda tak niepozornie, że przywodzi na myśl nabrzeże rybackiego portu. Zachód kończy się nic nie znaczącym brzegiem, tak jak podróż, która po dotar­ ciu do celu traci wszelki sens. Wielka metropolia Los An­ geles dociera do morza, by osiąść w nim na mieliźnie z taką samą inercją jak pustynia.

Live or die: tajemnicze graffiti na molo w Santa Monica. Bo przecież nie ma wyboru między życiem i śmiercią. Jeśli żyjesz, to żyjesz, jeśli umierasz, to umierasz. To tak, jakby ktoś powiedział: bądź sobą albo nie bądź sobą. Idiotyczne, chociaż zarazem enigmatyczne. Można przyjąć, że należy żyć intensywnie lub zginąć, ale to banał oparty na modelu: pay or die. Pieniądze albo życie! Ale to da się przełożyć na: życie albo życie! Idiotyzm raz jeszcze, życia nie wymienia się na życie. Jednak w tej nieprzekładalnej tautologii, jak we wszystkim, co nie jest przeznaczone do rozumienia, tkwi jakaś poetycka siła. Ostatecznie jest możliwe, że lek­ cja zawarta w tym graffiti brzmi: jeśli jesteś głupszy ode mnie, umieraj! Czas, który oni tu spędzają w bibliotekach, ja spędzam na pustyniach i drogach. Podczas gdy oni czerpią materiał do rozmyślań z historii idei, ja czerpię go z codzienności, ruchu ulicznego i krajobrazów. Ten kraj jest prostodusz­ ny i trzeba w nim być prostodusznym. Ponadto wszystko tu przypomina społeczeństwo prymitywne: technologie,

77

media, totalna symulacja (bio, socjo, stereo, wideo) roz­ wijają się tu w stanie dzikim. Brak znaczenia ma ogrom­ ny zasięg, a pustynia ciągle jest sceną pierwotną, również w metropoliach. Nadmiar przestrzeni, uproszczenie języka i osobowości... Moje polowania urządzam nie w konferencyjnych salach uniwersytetów, lecz na pustynich, w górach, na freeways, safeways, w Los Angeles, ghost towns albo downtowns. Ich pustynie znam lepiej od nich, bo oni odwracają się od własnej przestrzeni, jak niegdyś Grecy odwrócili się od morza, i te pustynie dostarczają mi tylu wiadomości o konkretach życia społecznego w Ameryce, ilu nigdy nie zdobyłbym uczestnicząc w oficjalnym życiu społecznym czy intelektualnym. Kultura amerykańska jest spadkobierczynią pustyń. Jed­ nak pustynie to nie natura w przeciwieństwie do miast jako kultury, lecz pustka i radykalne ogołocenie, służące za tło wszystkiemu, co ustanowił człowiek. Pustynie jako metafora pustki naznaczają wszystkie ludzkie dzieła i zara­ zem czynią z nich przedłużenie pustyni; kultura jako miraż i wieczne simulacrum. Pustynie naturalne uczulają mnie na pustynie znaków. Uczą jednoczesnego odczytywania powierzchni i ruchu, geologii i znieruchomienia. Pozwalają wytworzyć oczysz­ czoną wizję całej reszty: miast, relacji, zdarzeń, mediów. Indukują ekscytującą wizję pustynnienia znaków i ludzi. Stanowią mentalną granicę, na której tracą znaczenie i wy­ gasają wszystkie przedsięwzięcia cywilizacyjne. Są poza strefą i kręgiem pragnień. Pustyniom nigdy nie należy ża­ łować znaczeń, intencji i kulturowych roszczeń. Pustynie są moim mitycznym operatorem.

78

Romero Saddle - Camino Cielo - Blue Canyon Quick Silver Minę - Sycamore Canyon San Rafael Wilderness W zapadającym zmroku, po trzech godzinach jazdy zgu­ biłem się w San Rafael Wilderness. Jadąc wciąż przed sie­ bie w ślad za gasnącym światłem mijającego dnia, a potem wzdłuż stojących na piaszczystych poboczach latarni, za­ stanawiałem się, czy zdołam odnaleźć drogę. Otaczające mnie, teraz zdecydowane ciemności sprawiły, że stawała mi już przed oczami wizja nocy spędzonej na pustkowiu, choć whisky ze swej strony dawała uczucie rozkosznego zapomnienia. Ale po dwóch godzinach błądzenia z zaha­ czeniem o piekło, na grzbiecie Camino Cielo przyszła kolej na zmartwychwstanie w niebie z widokiem na przestworza i nocne światła Santa Barbara. PORTERVILLE

Wjeżdża się przez geometrycznie wytyczone gaje pomarań­ czowe, których głęboka zieleń pokrywa stoki dzikich wzgórz porośniętych trawą falującą jak zwierzęce futro i przywo­ dzących na myśl Toskanię. Aleja pięćdziesięciu palm rów­ nej wysokości i w absolutnie równych odstępach prowadzi do domu plantatora, który w porównaniu z tym wszystkim wydaje się mały; wszystkie okiennice są zamknięte. Mogła­ by to być epoka kolonialna, lecz w rzeczywistości jesteśmy w pobliżu zachodniego stoku Gór Skalistych, u stóp Sequoia National Park. Wysiadam w mieście, które właściwie nim nie jest, równie prostoliniowe jak pomarańczowe gaje i zaludnione przez meksykańskich niewolników, którzy od­ kupili od swych byłych panów stare modele chevroletów,

79

te z lat pięćdziesiątych. Schodzi się do niego aleją olean­ drów. Prawdziwą rewelacją jest jednak samo miasto, zu­ pełnie i w sposób dla nas niepojęty pozbawione centrum. Można by obejść je tam i z powrotem nawet parę razy, a i tak wskazanie czegoś, co przypominałoby punkt cen­ tralny, okaże się niemożliwe. Nie ma banków, budynków administracyjnych i merostwa, to miasto jak plantacja po­ zbawione jest jakichkolwiek współrzędnych. Jedyny żywy znak to amerykańska flaga umieszczona w bezpośrednim sąsiedztwie martwego centrum, czyli hotelu, jedynego trzy­ piętrowego budynku w mieście, w którego powybijanych oknach trzepoczą dziurawe firanki targane przez gorący wiatr późnego popołudnia. Jedne pokoje się nie otwiera­ ją, inne zaś nie zamykają, bo meksykański hotelarz zgubił gdzieś klucze. Ale za to ceny za nocleg są śmieszne. Za dwa­ dzieścia dolarów można tu spędzić tydzień. Ponadto w każ­ dym z pokoi, oprócz dziurawego materaca i zmatowiałego lustra, wyposażenie obejmuje stale włączony telewizor, gra­ jący najwidoczniej nie dla klientów, bo zarówno w poko­ jach otwartych na oścież, jak i w tych, które przestały się już otwierać. Przechodząc ulicą widzi się wszędzie włączo­ ne telewizory lub przynajmniej zimnoniebieskie światło ekranu przebijające zza firanek. Na wszystkich korytarzach wyłożonych poprzecieraną wykładziną czeka na nas tyl­ ko jedna wskazówka: EXIT. Dokąd? Można pójść w każ­ dą stronę. Za cenę nocy spędzonej w przeciętnym motelu tutaj można wynająć trzy pokoje na tydzień. Czterdzieści lat temu był to z pewnością hotel dla bogaczy z Bakersfield, zanim nie odeszli z tych stron w poszukiwaniu niosącego świeżość chłodu gór. Dzisiaj jest sercem wydanego na pa­ stwę nieodwołalnej degradacji miasteczka Porterville. Ale jest zbyt gorąco, by się tym przejmować.

80

Nad Porterville powoli zapada ciemność i rozpoczyna się gorączka Saturday Night. American Graffiti’85. Samo­ chody objeżdżają bez końca jeden dwumilowy odcinek głównej arterii, tworząc długą, posuwającą się raz szybciej, raz wolniej procesję lub ogromną paradę, której uczestnicy zaczepiają się nawzajem z samochodów, popijając coś i liżąc lody, mimo że w ciągu dnia nikt tu nikogo nie zauważa; mu­ zyka klaksonów, piwo, ice-cream. To taka sama uroczystość, toutes proportions gardees, jak dostojna nocna przejażdżka po Strip w Las Vegas albo samochodowa procesja na auto­ stradach w Los Angeles, tyle że tu przekształcona w pro­ wincjonalną feerię sobotniej nocy. Jedyny element kultury, jedyny ruchomy element, to samochód. Nie ma tu żadnego centrum kultury czy rozrywki. Społeczeństwo prymitywne: ta sama motoryczna identyfikacja, ten sam fantazmat prze­ mieszczania się - breakfast, movie, usługi religijne, miłość i śmierć, wszystko w samochodzie - całe życie w trakcie drive-in. Wspaniałe. Gorączka kończy się przemarszem połyskujących i cichych karoserii (bo wszystko odbywa się jednak w stosunkowej ciszy, bez gwałtownych zmian pręd­ kości czyjej przekraczania, to wciąż te same, sunące miękko jeden za drugim potwory z automatyczną skrzynią biegów). Do rana nie zdarzy się tu już nic więcej. Tylko na skraju miasta, w pobliżu boiska do gry w baseball, w świetle jupite­ rów i wśród tumanów kurzu lecącego spod końskich kopyt odbędzie się jeszcze konkurs dżokejek w wieku od lat dwu­ nastu do piętnastu. Można tam będzie zobaczyć prawdziwe dziewczyny z westernu. A nazajutrz rano, na opustoszałych i tylko z największym trudem dających się odróżnić od pu­ styni ulicach zapadnie nadnaturalna cisza. Przezroczyste powietrze, wokół drzewka pomarańczowe. Nocny cere­ moniał samochodowy dobiegł końca i wszystko znów jest

81

wystawione na światło zbyt szerokich alej, wygasłych storę houses, na wpół przebudzonych stacji obsługi. Osierocone światło naturalne, bez latarń i reklam świetlnych - tylko kil­ ku Meksykanów krąży już w swoich długich samochodach po mieście i pierwsi biali myją swoje przed otwartymi we­ randami. Nic nie znaczący, jasny niedzielny poranek. Holo­ graficzny model Ameryki w pomniejszeniu. Death Valley jest zawsze w równym stopniu tajemnicza i wielka. Ogień, ciepło, światło: wszystko, co towarzyszy ofiarowaniu. Należy zawsze być przygotowanym na żertwę i złożyć coś pustyni w ofierze. Kobieta. Jeśli coś musi tu zgi­ nąć, coś dorównującego pięknu pustyni, to dlaczego nie miałaby to być kobieta? Mało jest rzeczy równie obcych pustyniom ame­ rykańskim, jak zgodne współżycie ludzi i piasku (łopoczące ubranie, powolne ruchy, oazy), takie, jakie możemy od­ naleźć w autochtonicznych kulturach pustynnych. Tutaj wszystko, co ludzkie, jest sztuczne. Furnace Creek to oaza klimatyzowanej syntetyczności, ale nic nie jest tak piękne, jak sztuczny chłód w środku upału, jak sztuczna prędkość w sercu naturalnej przestrzeni, jak światło elektryczne w pełnym słońcu, jak sztuczność gry prowadzonej w za­ gubionych wśród piasków kasynach. Rainer Bunham ma rację: Death Valley i Las Vegas są nierozłączne, trzeba zaakceptować je jako całość, niewzruszone trwanie i naj­ bardziej szaloną ulotność. Pomiędzy jałowością przestrze­ ni i jałowością gry, między prędkością i rozrzutnością istnieje tajemnicze powinowactwo. W tym gwałtownym, elektrycznym zestawieniu zawiera się oryginalność pustyń Zachodniego Wybrzeża. Dotyczy to zresztą całego kraju. Trzeba nauczyć się uznawać oba aspekty naraz, ponieważ

82

to właśnie kolizje odsłaniają stronę illuminating i exhilarating amerykańskiego życia, podobnie jak na pustyni wszyst­ kie elementy na równi współtworzą jej magię. Gdybyśmy chcieli poddać to pełne rozmaitych odcieni społeczeństwo osądowi etycznemu, estetycznemu lub jakiejkolwiek kry­ tyce, doprowadziłoby to do zatarcia jego oryginalności, rodzącej się właśnie z lekceważenia osądów i cudownego przemieszania różnorodnych efektów. Ucieczka przed tym przemieszaniem i przesadą byłaby równoznaczna z uciecz­ ką przed rzuconym przez nie wyzwaniem. Ostrość kontra­ stów, praktyczna nieodróżnialność skutków pozytywnych od negatywnych, zderzenie ras, technik, wzorców, taniec symulakrów i obrazów jak we śnie - wszystko to zmusza do zaakceptowania prostego następstwa elementów, choć­ by i niepojętego, oraz do uznania ruchu za fakt nieodparty i podstawowy. Rozróżnienia, które zwykliśmy czynić gdzie indziej, tu­ taj tracą sens. Czczym zajęciem jest na przykład wylicza­ nie przejawów amerykańskiej uprzejmości, często większej niż u nas, w naszym kraju „wysokiej kultury”, i jednoczes­ ne orzekanie, że Amerykanie to barbarzyńcy. Nie ma też sensu zestawianie Death Valley jako wysublimowanego fenomenu natury i Las Vegas jako odrażającego fenomenu kultury, ponieważ w istocie są to jedynie dwie strony tego samego zjawiska, dwa oblicza pustyni: szczyt prostytucji i widowiska wobec absolutnej ciszy i tajemnicy. W Death Valley jest coś tajemniczego. W porównaniu z nijakim pięknem wszystkich pustyń w Utah i Kalifornii razem wziętych, jej piękno jest inne i wyższe. Spowija ją mgła nadnaturalnego gorąca, a jej depresyjna, odwrócona głębia, jej podmorski pejzaż złożony z solnych płaszczyzn i mudhills oraz otoczenie wysokich gór czynią z niej rodzaj

83

wewnętrznego sanktuarium - miejsce inicjacyjne, łagodne i widmowe, na podobieństwo geologicznych głębi i otchła­ ni. Zawsze zastanawiała mnie łagodność Doliny Śmierci, pastelowość jej barw, długi welon skamielin, mgielna fan­ tasmagoria tej minerałowej opery. Nie ma w niej nic po­ sępnego czy chorobliwego: tylko rozedrganie, w którym każda rzecz staje się dotykalna, mineralna łagodność po­ wietrza, mineralna substancja światła, cząsteczkowy fluid kolorów, całkowita ekstrawersja ciała w upale. Fragment innej planety (w każdym razie sprzed pojawienia się czło­ wieka), z inną, głębszą czasowością, której powierzchnia unosi niczym gęsta woda. Fakt, że stajemy tu wobec czy­ stego, nienaruszonego przez sto siedemdziesiąt milionów lat znaku, który zawiera w sobie zarazem bezlitosną zagad­ kę naszej egzystencji, zakłóca nasze zmysły, zaburza umysł i poczucie przynależności do rodzaju ludzkiego. To jedyne miejsce, w którym dzięki doświadczeniu fizycznego widma kolorów możliwe jest ponowne przeżycie widma nieludz­ kich metamorfoz, które nas poprzedziły, naszych przej­ ściowych form: minerału, rośliny, słonej pustyni, wydmy, skały, rudy, światła, ciepła - wszystkiego, czym mogła być ziemia, wszystkich nieludzkich form, przez które przeszła, zebranych w jednej wizji jak w antologii. Pustynia jest naturalnym przedłużeniem wewnętrznej ciszy ciała. Jeśli język, technika, wzniesione przez człowieka gmachy są przedłużeniem jego zdolności budowania, to pu­ stynia jest przedłużeniem jego nieobecności, idealnym sche­ matem jego zaginionej formy. Kiedy wyjeżdża się z Mojave, mówi Bunham, przez ponad piętnaście mil trudno jest się przestawić. Nie udaje się zatrzymać wzroku na przedmio­ tach znajdujących się blisko. Nie sposób zatrzymać go również na innych rzeczach i konstrukcjach ludzkich czy

84

naturalnych, które wchodzą nam w pole widzenia, gdyż wydają się one nużącymi przeszkodami, zakłócającymi doskonalą rozległość spojrzenia. Nawet gdy opuścimy już pustynię, oko nadal mentalnie odtwarza wokół doskonałą pustkę, każdą zamieszkaną strefę, każdy krajobraz przed­ stawia jako filigranową pustynię. Odstosowanie trwa długo, choć nigdy nie jest całkowite. Odrzyjcie ze mnie wszelką materię... Ale pustynia jest czymś innym niż oczyszczoną z wszelkiej materii przestrzenią. Tak samo jak cisza nie jest tylko brakiem dźwięku. Nie trzeba zamykać oczu, by ją usły­ szeć, bo cisza ta jest również milczeniem czasu. W Death Valley nie brakuje nawet filmowych skrótów. Bo­ wiem cała jej tajemnicza geologia jest zarazem scenariu­ szem. Amerykańska pustynia odznacza się nadzwyczajną dramaturgią, ale nie teatralną, jak niektóre zakątki alpej­ skie, albo sentymentalną, jak las czy wioska. Nie jest także wyniszczona i monotonna jak lunarna pustynia australij­ ska. Ani mistyczna, jak pustynie islamu. Jej dramatyzm jest czysto geologiczny, łączy formy spiczaste i rozciągłe z najbardziej łagodnymi i lubieżnymi formami morskimi - w tej syntezie, w tym cudownym skrócie zawiera się cały metamorfizm skorupy ziemskiej. Zebrano tu w niezrów­ nanym widowisku całą inteligencję ziemi i jej żywiołów: geologiczna superprodukcja. Nie tylko kino stworzyło dla nas filmową wizję pustyni, również samej naturze udał się ten najpiękniejszy z efektów specjalnych i to na długo przed tym, zanim dokonał tego człowiek. Próby odfilmowienia pustyni w celu zachowania jej pierwotnej, naturalnej jakości są daremne, nakładanie się obu tych płaszczyzn jest całkowite i trwałe. Kino wchłonęło wszystko: Indian, mesas, kaniony, tutejsze niebo. Jednak jest

85

to najbardziej przejmujące widowisko świata. Czy naprawdę trzeba faworyzować „autentyczne” pustynie i ich głębokie oazy? Dla nas, ludzi nowoczesnych i ultranowoczesnych, tak jak dla Baudelairea, który potrafił uchwycić w sztuczności tajemnicę prawdziwej nowoczesności, poruszające jest je­ dynie takie zjawisko naturalne, które zawiera w sobie najsil­ niej poruszającą głębię i jednocześnie całkowite simulacrum tej głębi. Dokładnie tak jak tutaj, gdzie głębia czasu ujawnia się poprzez głębię przestrzeni (filmowej). Monument Valley to zarazem geologia ziemi, mauzoleum Indian i kamera Johna Forda. To erozja, eksterminacja, ale również długie jazdy kamery i audiowizualność. Te trzy elementy mieszają się w obrazie Monument Valley, a każda nowa faza w subtelny sposób wieńczy poprzednią. Eksterminacja Indian stanowi­ ła kres naturalnego, kosmologicznego rytmu tutejszych pej­ zaży, z którymi od tysięcy lat związana była ich magiczna egzystencja. Wraz z nastaniem cywilizacji pionierów proces dotąd skrajnie powolny ustąpił miejsca o wiele gwałtow­ niejszemu. Ale pięćdziesiąt lat później i pionierzy zostali zluzowani przez filmowy travelling kamery, który ów proces przyspieszył jeszcze bardziej, a w pewnym sensie zakończył także historię zagłady Indian, wskrzeszając ich w roli sta­ tystów. Pejzaż ten stał się zatem depozytariuszem wszyst­ kich wydarzeń geologicznych i antropologicznych, łącznie z wydarzeniami historycznymi najświeższej daty. Wyjątko­ wa scenografia pustyń amerykańskiego Zachodu powstała właśnie na skutek połączenia najstarszych hieroglifów, naj­ żywszej świetlistości i całkowitej sztuczności.

Kolor jest tu jakby wysubtelniony i odłączony od materii, załamany w powietrzu, ślizga się po powierzchni rzeczy stąd wrażenie widmowości, ghostly i zarazem zamglenia,

86

prześwitywania, spokoju i ogromnego bogactwa odcieni. Tym należy tłumaczyć odrealnienie czasu, tak bliskie to­ talnej iluzji. Skały, piaski, kryształy, kaktusy są tu wieczne a zarazem ulotne, nierealne, wyzute z materii. Roślinność jest minimalna, lecz niezniszczalna, i każdej wiosny eksplo­ duje cudem kwiatów. W przeciwieństwie do zjawisk ulot­ nych, światło jest tu materialne, rozpylone w powietrzu, przez co nadaje wszystkim barwom charakterystyczny pa­ stelowy odcień, który przywołuje na myśl odcieleśnienie, oddzielenie duszy od ciała. W tym sensie można mówić o abstrakcyjności pustyni, jej organicznym wyzwoleniu, o jej istnieniu ponad odstręczającym przechodzeniem cia­ ła w cielesne nieistnienie. Sucha, świetlista faza śmierci, w której kończy się deprawacja ciała. Pustynia znajduje się dalej, niż sięga przeklęte stadium zgnilizny, dalej niż cieles­ na wilgoć, poza organiczną fazą natury. Pustynia jest formą tak wysublimowaną, że oddala nas radykalnie od życia społecznego, sentymentalizmu, sek­ sualności. Na pustyni każde słowo, choćby najbardziej oszczędne, jest zawsze zbędne. Pieszczota nie ma tu sen­ su, chyba że kobieta sama jest pustynna, zwierzęco nie­ stała i powierzchowna. Wtedy zmysłowość współgra z oschłością i odcieleśnieniem pustyni. Nic jednak nie może równać się, choć w innym już sensie, nocy zapada­ jącej w kompletnej ciszy nad Doliną Śmierci, oglądanej z wyleniałego, przetartego fotela na motelowej werandzie wychodzącej na wydmy. Temperatura nie spada, to tylko noc spada na świat, dziurawiona tu i ówdzie światłami samochodów. Cisza jest niesłyszalna, lub raczej słyszalne jest wszystko. Nie jest to cisza chłodu, ogołocenia, nie­ obecności życia: to cisza gorąca tej ciągnącej się setkami

87

mil zmineralizowanej przestrzeni, to cisza lekkiego wiatru nad słonymi błotami Badwater, głaszczącego złoża metali w Telephon Peak. To w końcu wewnętrzna cisza samej Do­ liny, cisza podmorskich erozji poniżej linii wyznaczającej poziom czasu, jak poniżej poziomu morza. Nie porusza się żadne zwierzę, nic tu nie śni, nic nie gada przez sen, każ­ dego wieczoru ziemia zanurza się w doskonale spokojnych ciemnościach, w czerni swej alkalicznej ciąży, w błogiej de­ presji porodu. Jeszcze na długo przed wyjazdem żyję już tylko wspomnie­ niem Santa Barbara. Santa Barbara jest snem i posiada wszystkie jego cechy: nużące spełnienie skrytych prag­ nień, kondensacja, przemieszczenie, łatwość... to wszyst­ ko bardzo szybko staje się nierzeczywiste. O piękne dni! Dzisiejszego ranka ptak przyleciał umrzeć na mój bal­ kon; sfotografowałem go. Przecież nikt nie jest obojętny na swoje własne życie i każdy jego szczegół wydaje nam się przejmujący. W wyobraźni byłem w tym miejscu na dłu­ go przed rzeczywistym przyjazdem i naraz mój pobyt tutaj stał się powrotem do jakiegoś przeszłego życia. A w ostat­ nich tygodniach czas wydawał mi się zwielokrotniony po­ czuciem, że nie ma mnie już w tym miejscu; każdy dzień spędzony wśród zgubnej słodyczy i banalności Santa Bar­ bara przeżywałem z myślą o wiecznym powrocie. Wszystko znika coraz prędzej we wstecznym lusterku pa­ mięci. Trwające parę chwil mentalne przemieszczenie z ła­ twością, szybciej nawet niż jet lag, zaciera tamte dwa i pół miesiąca. Trudno zachować na dłużej żywy zachwyt i olśnie­ nie niespodziewanym, trudno jest zachować rzeczom ich inspirującą siłę. Trwają zawsze tylko tak długo, jak długo

88

oglądamy je po raz pierwszy. Dawny miły obyczaj wielo­ krotnego oglądania filmów zanika. Obawiam się, że współ­ cześnie całe życie człowieka nie staje już przed jego oczami w chwili śmierci. Sama ewentualność Wiecznego Powrotu także staje się wątpliwa: jego cudowna perspektywa po­ zwalała przypuszczać, że rzeczy ujęte są w jakiś konieczny i nieodwołalny porządek następstw, który je przekracza. Nic takiego nie występuje współcześnie. Dzisiaj jedyne następstwo, jakiemu podporządkowane są rzeczy, wydaje się bezkostne i wyzbyte nadziei jutra. Wieczny Powrót dokonuje się dzisiaj w nieskończenie wąskim, fraktalnym wymiarze, stał się obsesyjną, nieludzką powtarzalnością na mikroskopijną skalę, nie jest już gloryfikacją woli ani najwyższą afirmacją czynu lub jego uświęceniem poprzez niezniszczalny znak, jak chciał tego Nietzsche. Dziś Wielki Powrót to wirowa nawracalność mikroprocesów, z pew­ nością nieuchronna, jednak żaden z jej znaków nie staje się dla wyobraźni koniecznością (ani eksplozja jądrowa, ani wirowa implozja nie mogą być nazwane przez wyobra­ źnię). Takie są właśnie otaczające nas zjawiska: mikroprocesualne i ginące w ciągu jednej chwili. Wyjazd z Kalifornii oznacza powrót do świata niegdyś widzianego i znanego, który jednak utracił swój dawny czar. Nadzieja, że podczas naszej nieobecności świat ten przeszedł metamorfozę, okazała się płonna. Świetnie ra­ dził sobie bez nas i z taką samą łatwością przystosowuje się do naszego powrotu. Ludzie i rzeczy zachowują się tak, jakbyśmy ich nigdy nie opuścili. Wyjeżdżałem stąd bez wyrzutów sumienia i powracam bez emocji. Codzien­ ne drobne sprawy interesują ludzi tysiąc razy bardziej niż dziwność innego świata. Świeżo przybyłym zaleca się więc dyskrecję, grzeczne wejście w stary świat na wstrzymanym

89

oddechu i zachowanie dla siebie tych kilku ciągle żywych obrazów, które błyszczą w pamięci. Stosunek, jaki zachodzi między Ameryką i Europą, należy nazwać raczej konfrontacją niż pokrewieństwem. Uwidacz­ nia on dzielącą oba kontynenty granicę nie do przebycia. I nie chodzi tu tylko o rozminięcie się odrębnych dróg rozwoju, lecz o bezpowrotnie oddzielającą nas od Amery­ ki przepaść nowoczesności. Nowoczesnym nie można się stać, nowoczesnym trzeba się urodzić. My zaś nigdy nie byliśmy nowocześni. W Paryżu wiek XIX rzuca się w oczy. Po przylocie z Los Angeles ląduje się w XIX stuleciu. Każdy kraj podlega własnej historycznej predestynacji, która prawie nieodwołalnie określa jego cechy. Nasz pro­ fil cywilizacyjny wyznacza mieszczański model d la 1789 wraz z jego niekończącym się schyłkiem. I nie da się z tym nic zrobić: całe nasze życie obraca się w orbicie dziewiętna­ stowiecznego mieszczańskiego snu.

UTOPIA

Dla Europejczyka Ameryka pozostaje dziś jeszcze ukry­ tą formą wygnania, fantazmatem wygnania i emigracji, a zatem formą interioryzacji jego własnej kultury. Jedno­ cześnie Ameryka kojarzy się z gwałtowną ekstrawersją, a więc ze stopniem zero tejże kultury. Żaden inny kraj nie ucieleśnia w taki sposób owej funkcji wykorzenienia i zarazem radykalizacji założeń kultury europejskiej... W drodze zamachu lub z zaskoczenia, które umożliwiło XVII-wiecznym Ojcom Założycielom zdublowanie do­ browolnego wygnania w głąb własnej świadomości wy­ gnaniem geograficznym, to co w Europie pozostawało religijną, krytyczną duchowością ezoteryczną, na Nowym Kontynencie przekształca się w pragmatyczną egzoterykę. Cały proces zakładania Ameryki przebiegał zgodnie z tym podwójnym dążeniem do ugruntowania prawa mo­ ralnego i radykalizacji utopijnych wymogów w umysłach (co zawsze było pragnieniem sekt) oraz do bezpośredniej materializacji tej utopii w pracy, obyczajach i stylu życia. Przybicie do brzegów Ameryki jeszcze dzisiaj oznacza wejście w krąg oddziaływania „religii” stylu życia, o któ­ rej pisał Tocqueville. Wygnanie i emigracja przyspieszyły krystalizację tej materialnej utopii stylu życia, powodze­ nia i działania jako głębokiego wyrazu prawa moralnego i w pewien sposób przekształciły ją w scenę pierwotną. Nas, Europejczyków, tak samo silnie naznaczyła rewolucja

93

1789 roku, jednakże odmiennym piętnem: piętnem Hi­ storii, Państwa i Ideologii. Polityka i historia, a nie sfera utopii czy moralności, pozostają naszą sceną pierwotną. I jeśli „transcendentna” rewolucja po europejsku przestała być dziś pewna swych celów i środków, to nie można tego samego powiedzieć o immanentnej, amerykańskiej rewo­ lucji stylu życia, o moralnych i pragmatycznych przeko­ naniach, które zarówno wczoraj, jak i dziś budują patos Nowego Świata. Ameryka jest oryginalną wersją nowoczesności, my zaś wersją dubbingowaną lub z napisami. Ameryka egzorcyzmuje problem pochodzenia, nie kultywuje początku ani mitycznej autentyczności, nie ma przeszłości i założyciel­ skiej prawdy. Ponieważ nie dane jej było poznać pierwotne narastanie czasu, żyje w wiecznej teraźniejszości. Ponie­ waż nie dane jej było poznać powolną i wielowiekową akumulację prawdy, trwa w ciągłej symulacji, w nieustan­ nej aktualności znaków. Ameryka nie posiada terytorium przodków; ziemie Indian są dziś podzielone między re­ zerwaty stanowiące odpowiednik muzeów, w których magazynuje się rembrandty i renoiry. Ale to wszystko nie ma znaczenia - bo Ameryki nie trapi problem toż­ samości. Ponieważ do ludów pozbawionych korzeni i autentyczności, lecz potrafiących wykorzystać tę sytua­ cję aż do końca, w przyszłości należy potęga. Spójrzmy na Japonię, która w pewnej mierze realizuje to założenie lepiej nawet niż same Stany Zjednoczone, przekształcając z dobrym skutkiem - za sprawą niepojmowalnego dla nas paradoksu - swoją potęgę terytorialności i feudalizmu w potęgę ponadterytorialności i nieważkości. Japonia już stała się satelitą planety Ziemia. Lecz i Ameryka była

94

w swoim czasie satelitą planety Europa. Czy tego chcemy, czy nie, przyszłość przemieściła się w kierunku sztucz­ nych satelitów. Stany Zjednoczone są urzeczywistnioną utopią. Do ich kryzysu nie można przykładać tej samej mia­ ry, co do kryzysu starych krajów europejskich. Nasz jest kryzysem historycznych ideałów urzeczywistnienia, kry­ zys amerykański jest kryzysem urzeczywistnionej utopii w konfrontacji z jej długim trwaniem. Idylliczne przekona­ nie Amerykanów o sobie jako centrum świata, najwyższej potędze i uniwersalnym modelu nie jest fałszywe. Opiera się ono nie tyle na zasobach naturalnych, technice i bro­ ni, ile na cudownym założeniu urzeczywistnionej utopii, społeczeństwa, które - z bezmyślną być może prostodusznością - opiera swój byt na przekonaniu, że jest realizacją tego wszystkiego, o czym inni marzyli - sprawiedliwości, obfitości, prawa, bogactwa, wolności: Ameryka to wie i w to wierzy, a zatem wierzą w to również inni. W obecnym kryzysie wartości wszyscy w końcu zwra­ cają się ku tej kulturze, która bez zbytecznego zwlekania ośmieliła się zmaterializować owe wartości z teatralnym rozmachem i która dzięki zerwaniu z geograficzną i men­ talną ciągłością na skutek emigracji mogła pomyśleć o złożeniu idealnego świata z kawałków - nie należy lekce­ ważyć fantazmatycznego uświęcenia tego aktu przez kino. Cokolwiek by się działo i cokolwiek złego by pomyśleć o arogancji dolara albo o wielonarodowej społeczności, ogólnoświatowa fascynacja tą kulturą objęła nawet tych, którzy z jej powodu cierpią, a to z racji żywionego przez nich skrycie szalonego przekonania, że tam właśnie zmate­ rializowano wszystkie ich marzenia.

95

Skądinąd jeszcze bardziej szalone jest to, że wszystkie społeczności pionierskie były w mniejszym lub większym stopniu społeczeństwami idealnymi. Nawet jezuici w Pa­ ragwaju. Nawet Portugalczycy w Brazylii ustanowili coś w rodzaju patriarchalnego i niewolniczego społeczeństwa idealnego, lecz w odróżnieniu od północnego, anglo­ saskiego modelu purytańskiego, model południowy nie zdołał w ogóle rozpowszechnić się w nowoczesnym świecie. Przeniesiony za morze ideał staje się hipostazą, oczyszcza się ze swojej historii, konkretyzuje i rozwija dzięki świeżej krwi i eksperymentatorskiej energii. Dynamizm „nowych światów” zawsze świadczy o ich wyższości nad krajem po­ chodzenia; one wcielają w życie ideał, który inni tylko kul­ tywowali jako ostateczny, lecz skrycie nieosiągalny cel. W tym sensie kolonizacja była światowym wido­ wiskiem teatralnym, które pozostawiło wszędzie głębokie i nostalgiczne ślady, nawet jeśli władza kolonizatorów upadła. Z perspektywy Starego Świata kolonizacja stano­ wi unikalne doświadczenie idealnej komutacji wartości, prawie jak w powieści science-fiction (jej ton zachowuje często na przykład w USA), która niczym spięcie odwra­ ca ich przeznaczenie w krajach macierzystych. Wyłonie­ nie się, gdzieś na marginesie, takich społeczeństw zmienia los społeczeństw historycznych. Te ostatnie, ekstrapolując brutalnie swoją istotę za morze, tracą kontrolę nad własną ewolucją. Idealny model, który z siebie wyłoniły, teraz je anuluje. I już nigdy więcej ewolucja nie przybierze formy linearnego postępu. Dla wartości dotychczas transcen­ dentnych moment ich urzeczywistnienia, ich projekcji lub upadku w realność (Ameryka) jest nieodwracalny. I co­ kolwiek się wydarzy, właśnie to dzieli nas od Amery­ kanów. Nigdy ich nie dogonimy i nigdy nie podzielimy

96

ich prostoduszności. Imitujemy ich tylko i parodiujemy, z pięćdziesięcioletnim opóźnieniem i jak dotąd bez powo­ dzenia. Brakuje nam ducha i zuchwałości właściwej chwili, którą można by nazwać stopniem zero kultury, brak nam niecywilizowanej siły. Możemy przystosować się mniej lub bardziej do amerykańskiej wizji świata, jednak zawsze bę­ dzie nam ona umykała, tak jak transcendentalna i histo­ ryczna Weltanschauung Europy będzie zawsze umykała Amerykanom. Również kraje Trzeciego Świata nigdy nie uwewnętrznią wartości demokracji i postępu techno­ logicznego - przepaści cywilizacyjne istnieją, a ich głębo­ kość się nie zmniejsza. Pozostajemy nostalgicznymi utopistami, zranionymi przez ideał, jednak w głębi sprzeciwiamy się jego urze­ czywistnieniu; głosimy, że wszystko jest możliwe, ale ni­ gdy, że zrealizowane. Tak twierdzą Amerykanie. Dla nas samych problemem jest to, że nasze stare cele - rewolucja, postęp, wolność - rozmyły się, zanim zostały osiągnięte, poza wszelką możliwością materializacji. Stąd melancho­ lia. Nigdy nie będzie nam dana szansa przeżycia podobnie niespodziewanej zmiany kursu. My trwamy w negatywności i sprzeczności, Ame­ rykanie żyją w paradoksie (bo idea urzeczywistnionej utopii jest ideą paradoksalną). A specyficzna jakość ame­ rykańskiego stylu życia, z czym zgadza się wielu, tkwi w pragmatycznym i paradoksalnym humorze, podczas gdy nasz styl charakteryzuje (charakteryzowała?) sub­ telność krytycznego umysłu. Wielu amerykańskich in­ telektualistów zazdrości nam tego; chcieliby wzmocnić się wartościami idealnymi, historią, przeżyć tak jak my filozoficzne lub marksistowskie rozkosze starej Europy. Na przekór wszystkiemu, co określa ich własną sytuację,

97

ponieważ urok i potęga amerykańskiej (a)kultury wywo­ dzą się właśnie z niespodziewanej i bezprecendensowej materializacji tych wzorców. Kiedy widzę Amerykanów, szczególnie intelektu­ alistów, spoglądających z nostalgią na Europę - na jej historię, metafizykę, kuchnię, przeszłość - mówię sobie, że chodzi tu o jakiś nieudany transfer. Historia i marksizm są jak dobre wino i kuchnia; nie zdołały naprawdę prze­ kroczyć oceanu, pomimo wzruszających wysiłków w celu ich aklimatyzacji. To usprawiedliwiona zemsta za to, że my, Europejczycy, nigdy nie potrafiliśmy naprawdę oswoić nowoczesności, również broniącej się przed przeniesie­ niem za ocean, choć w przeciwnym kierunku. Istnieją produkty, które nie podlegają wymianie import - eksport. Tym gorzej dla nas i dla nich. Jeśli dla nas społeczeństwo jest mięsożernym kwiatem, dla Amerykanów historia jest kwiatem egzogenicznym. Jej zapach jest dla nich równie mało przekonujący, jak dla nas bukiet win kalifornijskich (choć usiłuje się nam ostatnio wmówić, że jest inaczej, ale na próżno). Nie tylko historia jest w Ameryce nieuchwytna; wydaje się, że w tym kapitalistycznym społeczeństwie nie­ uchwytny jest także aktualny stan kapitału. Nie oznacza to jednak, że uganiając się za kapitałem nasi marksistow­ scy krytycy błądzą, nie; tyle że on zawsze wyprzedza nas o całą długość. Gdy udaje nam się zdemaskować jakąś jego fazę, on już znajduje się w fazie następnej (E. Mandel i jego pojęcie trzeciej fazy światowego kapitału). Kapitał jest oszustem, nie gra ze spóźnioną rewolucją w grę kry­ tyki, prawdziwą grę historii, lecz już zawczasu udaremnia dialektykę, która wprawdzie odbudowuje go, ale dopiero po fakcie. Nawet rewolucje antykapitalistyczne są dla niego

98

tylko bodźcem do dalszego rozwoju: to odpowiedniki exogenous events, o których mówi Mandel, tak jak wojny, kry­ zysy czy odkrycia kopalń złota, powodujące wznowienie procesu kapitalistycznego na nowym poziomie. Ostatecz­ nie wszyscy teoretycy kapitału sami ukazują czczość swoich nadziei. Uznając prymat ekonomii politycznej i umiesz­ czając wymyślony od nowa kapitał w każdej kolejnej fazie ekonomicznego rozwoju społeczeństwa, potwierdzają wy­ łączność inicjatywy kapitału jako zjawiska historycznego. W ten sposób sami na siebie zastawiają pułapkę i pozba­ wiają się wszelkiej szansy jej ominięcia. Co napędza zara­ zem - i to jest być może racja ich bytu - perpetuum mobile tych spóźnionych analiz. W Ameryce nigdy nie brakowało przemocy, wydarzeń, ludzi ani pomysłów, lecz to wszystko nie tworzy jeszcze hi­ storii. Octavio Paz ma rację, twierdząc, że Ameryka wykre­ owała siebie w zamyśle ucieczki przed historią i stworzenia z dala od niej utopii, że przedsięwzięcie to częściowo się powiodło i że dziś zamierza ona trwać nadal w swym za­ miarze. Pojęcie historii jako transcendencji racji społecz­ nych i politycznych, jako dialektycznej i konfliktowej wizji społeczeństw, jest Amerykanom obce, podobnie jak no­ woczesność rozumiana jako fundamentalne odcięcie się od historii właśnie, nigdy nie przestanie być obca nam. Wystarczająco długo już boleśnie odczuwamy nowoczes­ ność, by to pojąć. Europa wymyśliła pewien typ feudalizmu, arystokracji, mieszczaństwa, ideologii i rewolucji; wszystkie one miały sens u nas, ale w gruncie rzeczy nigdzie indziej. Jeśli ktoś chciał nas w tym naśladować, ośmieszał się lub tragicznie błądził (my sami nie robimy nic innego, jak tylko naśladujemy samych siebie i wciąż przeżywamy swoje kolejne śmierci). Ameryka znalazła się na pozycji

99

zerwania i radykalnej nowoczesności: dlatego właśnie tam i nigdzie indziej nowoczesność zachowuje swą swoistość. Możemy tylko naśladować Amerykę, lecz nie zdołamy sta­ wić jej czoła na jej własnym terenie. Jeśli coś się już doko­ nało, to dokonało się, i kropka. Więc kiedy widzę Europę, jak uparcie zezuje w stronę nowoczesności, mówię sobie, że w tym wypadku również chodzi o nieudany transfer. Jako Europejczycy nadal pozostajemy w centrum, tyle że w centrum Starego Świata. Amerykanie, którzy zaczy­ nali jako jego marginalna transcendencja, stanowią dzisiaj nowe i eks-centryczne centrum świata. Eks-centryczność to ich akt narodzin. Nigdy nie zdołamy im tego wydrzeć. Nigdy nie zdołamy tak się eks-centrować, tak się zdecentrować, nie staniemy się więc nigdy nowocześni we właś­ ciwym tego słowa znaczeniu; jak też nigdy nie osiągniemy takiej wolności - nie tej formalnej, którą uważamy za pew­ ną, lecz tej konkretnej, elastycznej, funkcjonalnej, aktyw­ nej, jaką znamy z amerykańskich instytucji i jaka na dobre zagościła tam w głowie każdego obywatela. Nasza koncep­ cja wolności nigdy nie stanie się konkurencyjna w stosun­ ku do ich przestrzennej i mobilnej koncepcji, która płynie z faktu, że pewnego dnia wyzwolili się z okowów historycz­ nego centralizmu. W dniu, w którym za oceanem narodziła się ta eks­ centryczna, pełna mocy nowoczesność, Europa zaczęła zanikać. Mity zmieniły miejsce. Dzisiaj wszystkie mity nowoczesności są amerykańskie. I nie ma powodu, by się tym przejmować. W Los Angeles Europa zanikła ostatecz­ nie. Jak mówi I. Huppert: „Mają wszystko. Niczego nie po­ trzebują. To pewne, że zazdroszczą nam naszej przeszłości i kultury, lecz w gruncie rzeczy wydajemy się im czymś w rodzaju eleganckiego Trzeciego Świata”.

100

W sferze politycznej pozostałością pierwotnego zdecentrowania pozostaje federacyjność, brak centrum, a w sferze obyczajów i kultury - decentralizacja i eks-centryczność, która jest swoistą w odniesieniu do Europy cechą Nowe­ go Świata. Federacyjność nie nastręcza Stanom Zjedno­ czonym nierozwiązywalnych problemów (oczywiście była wojna secesyjna, ale mówimy o współczesnym kształ­ cie federacji), ponieważ już od razu, od początku swoich dziejów, były one kulturą bezładu, mieszaniny, melanżu narodowego i rasowego, rywalizacji i różnorodności. Wi­ dać to na przykładzie Nowego Jorku, gdzie kolejno każ­ dy z budynków górował nad pozostałymi, gdzie każda - jedna po drugiej - narodowość nadawała miastu włas­ ny charakter, a jednak Nowy Jork jako całość nie sprawia wrażenia czegoś dziwacznego, lecz jawi się jako miejsce konwergencji wielu energii, których źródłem nie jest jed­ ność lub wielość, ale sama intensywność konkurencji, jej antagonistyczna moc, wytwarzająca wzajemne porozu­ mienie, zbiorowe przyciąganie ponad kulturą i polityką, w przemocy lub nawet banale amerykańskiego stylu życia. Francję od Ameryki dzieli w tym samym porządku idei głęboko odmienny charakter właściwych im stosun­ ków rasowych i etnicznych. W USA przemieszanie wielu narodowości europejskich, a następnie ras spoza Europy, wytworzyło oryginalną sytuację. Wielorasowość prze­ kształciła kraj i nadała mu charakter specyficznej złożono­ ści. We Francji nie nastąpiło ani pierwotne przemieszanie, ani prawdziwe rozwiązanie kwestii rasowych, ani też żadna grupa nie postawiła nigdy innej wobec prawdziwego wy­ zwania. Dokonało się jedynie przeniesienie stosunków kolonialnych do metropolii, poza ich pierwotny kontekst. Wszyscy imigranci mają tu w gruncie rzeczy status harkis,

101

pod socjalnym protektoratem swoich ciemiężycieli, któ­ rym mogą przeciwstawić jedynie swą nędzę lub faktyczne wygnanie. Imigracja jest bez wątpienia uznawana za kwe­ stię palącą, lecz obecność wielu milionów imigrantów nie odcisnęła żadnego piętna na francuskim stylu życia, ani też nie odmieniła kształtu tego kraju. Oto dlaczego, wra­ cając do Francji, odbiera się wrażenie lepkiego, skrytego rasizmu, sytuacji fałszywej i wstydliwej dla wszystkich. Oto ciąg dalszy układu kolonialnego, w którym przetrwała zła wola zarówno kolonizatorów, jak i kolonizowanych. Podczas gdy w Ameryce każda grupa etniczna, każda rasa rozwija swój własny język, konkurencyjną kulturę, czasami przewyższającą kulturę „autochtonów”, i kolejno wydźwiga się symbolicznie na powierzchnię. Nie chodzi tu o równość i formalną wolność, lecz o wolność rzeczywistą, która wy­ raża się w rywalizacji i podejmowaniu wyzwań, a to z kolei rodzi szczególną żywość, niespotykany gdzie indziej cha­ rakter, otwarty na konfrontowanie się ras. My należymy do kultury (europejskiej), która postawiła na uniwersalność i właśnie uniwersalność jest czyhającym na nas niebezpieczeństwem, zarówno pod postacią rozsze­ rzającego się pojęcia rynku, wymiany walut i towarów, jak też imperializmu samej idei kultury. Strzeżmy się tej idei, która mogła stać się uniwersalna jedynie za cenę skostnie­ nia w abstrakcji, dokładnie tak jak idea rewolucji, i dlatego pożera teraz wszelką pojedynczość, tak jak rewolucja po­ żera własne dzieci. Konsekwencją naszej pretensji do uniwersalności jest równa jej niemożność, zarówno w kwestii zmiany spo­ łecznej, jak i utworzenia federacji. Naród czy kultura raz skupione wokół trwałego procesu historycznego, odczu­ wają niemożliwe do pokonania trudności, zarówno przy

102

tworzeniu żywotnych podgrup, jak i w integrowaniu się w koherentną nadgrupę... Proces centralizacji cechuje pe­ wien fatalizm. Stąd właśnie obecne trudności w odnalezie­ niu jakiejś energii, kultury czy europejskiego dynamizmu. Niezdolność do wytworzenia zjawiska federacji (Europa), społeczności lokalnej (decentralizacja), rasowości lub wielorasowości (mieszańcy). Zbyt skrępowani własną hi­ storią, umiemy zdobyć się jedynie na wstydliwie skrywa­ ny centralizm (pluralizm ń la Clochemerle) i zawstydzoną sobą samą mieszaninę ludzką (nasz rasizm w wersji soft). Zasada urzeczywistnionej utopii tłumaczy nieobecność, i skądinąd bezużyteczność, metafizyki i wyobraźni w ame­ rykańskim życiu. Wykształca ona w mieszkańcach Ameryki odmienny od naszego sposób postrzegania rzeczywistości. Rzeczywiste nie łączy się dla nich z niemożliwym i żadna porażka nie może podważyć tej wiary w rzeczywistość. To, co zostaje pomyślane w Europie, w Ameryce jest reali­ zowane - wszystko, co w Europie zanika, pojawia się po­ nownie w San Francisco! Jednak idea urzeczywistnionej utopii jest ideą para­ doksalną. Jeśli zatem myślą europejską rządzą negacja, ironia i sublimacja, to myśl amerykańska podlega prawu paradoksu: paradoksalny humor spełnionej materialności, codziennie nowej oczywistości, świeżości tkwiącej w uprawomocnieniu każdego faktu dokonanego (co nas zawsze wprawia w zdumienie), humor naiwnej widzial­ ności rzeczy, podczas gdy my ewoluujemy w stanie niepo­ kojącej obcości deja-vu i w szmaragdowej jak morska toń transcendencji historii. Zarzucamy Amerykanom, że nie potrafią analizować ani konceptualizować. Ale to mylny osąd. To my uważamy,

103

że wszystko znajduje swoją kulminację w transcendencji, i że nie istnieje nic, czego by nie można było rozważać jako konceptu. Nie dość powiedzieć, że Amerykanie zupełnie się tym nie przejmują, to by było za mało: to ich perspekty­ wa jest odwrócona. Nie chodzi o to, by konceptualizować rzeczywistość, lecz by urzeczywistniać koncepty i materializować idee; zarówno te religijne i moralne - rzecz jasna oświecone, z XVIII wieku - jak i marzenia, wartości nauko­ we czy perwersje seksualne. Zmaterializować wolność, lecz i nieświadomość. Nasze fantazmaty dotyczące przestrzeni i fikcji, ale także prawdy i cnoty albo szaleństwa techniki wszystko, co wyśniliśmy po tej stronie Atlantyku, ma szan­ sę urzeczywistnienia się po tamtej. Oni wychodząc od idei fabrykują rzeczywistość, my przekształcamy ją w idee lub ideologię. Dla nich ma sens jedynie to, co zostaje stwo­ rzone lub ujawnione, dla nas - tylko to, co pozostaje po­ myślane i ukryte. W Europie nawet materializm jest tylko ideą, konkretyzowaną dopiero w Ameryce poprzez wytwa­ rzanie rzeczy, przetwarzanie sposobu myślenia w sposób życia, poprzez „kręcenie” życia w taki sposób, jak wtedy, gdy na planie filmowym słychać: Action! i kamera zaczy­ na pracować. Bo materialność rzeczy znamy już naturalnie z amerykańskiego kina. Amerykanie wierzą w fakt, ale nie w sztuczność. Nie wiedzą, że fakt jest sztuczny, na co wskazuje jego nazwa. Właśnie dzięki swej wierze w fakt, dzięki ufności w całko­ witą wiarygodność tego, co się robi i co się widzi, dzięki pogardzie w stosunku do tego, co można nazwać pozorem lub grą pozorów, właśnie dzięki owej pragmatycznej oczy­ wistości rzeczy - bo twarz nas nie zwodzi, postawa nas nie zwodzi, nie zwodzi nas proces naukowy, nic nas nie zwodzi i nic nie jest dwuznaczne (i w gruncie rzeczy to prawda: nic

104

nas nie zwodzi, kłamstwo nie istnieje, istnieje tylko symula­ cja, która jest w pełnym tego słowa znaczeniu sztucznością faktu) - Amerykanie tworzą prawdziwe społeczeństwo uto­ pijne, w swej religii faktu dokonanego, w naiwności swego wnioskowania, w swym niedocenianiu złośliwego demo­ na rzeczy. Trzeba być utopistą, by sądzić, że w przestrzeni ludzkiej, jakakolwiek by ona była, sprawy mogą pozostać tak bardzo nietknięte w swej niewinności. Wszystkie inne społeczeństwa naznaczone są jakąś herezją, odstępstwem, nieufnością wobec rzeczywistości, zabobonną wiarą w zło­ śliwe siły i magię, wreszcie wiarą w moc pozorów. Tutaj nie ma żadnego odstępstwa, nie ma podejrzliwości: król jest nagi, takie są fakty. Powszechnie wiadomo, że Amerykanie fascynują się Żółtymi, u których wyczuwają jeszcze bar­ dziej zaawansowaną fazę postępu, następną fazę znanej im nieobecności prawdy. Tej fazy się obawiają.

To prawda, że brakuje tu zarówno właściwej wspólnocie ironii, jak i pogody życia społecznego. Wewnętrzny urok widoczny w manierach i w całym teatrze stosunków spo­ łecznych został przeniesiony na zewnątrz i widać go teraz w reklamie robionej tu życiu i stylowi życia. Jest to spo­ łeczeństwo, które niestrudzenie tworzy własną apologię, bezustannie usprawiedliwia swoje istnienie. Wszystko tu musi zostać upublicznione: ile jest się wartym, ile się za­ rabia, w jaki sposób się żyje - na bardziej subtelną grę brak tu miejsca. To, co określa się jako look tego społeczeństwa, jest autoreklamą. Dowodzi tego wszechobecność amery­ kańskiej flagi: na plantacjach, w aglomeracjach miejskich, na stacjach obsługi, na grobach - i to nie w roli znaku he­ roicznego, lecz jako skrócona wersja renomowanej marki fabrycznej. USA - to po prostu etykietka najpiękniejszego

105

międzynarodowego przedsiębiorstwa, które odniosło suk­ ces. Z tego powodu hiperrealiści mogli malować je naiwnie, bez ironii czy kontestacji (Jim Dinę w latach sześćdziesią­ tych), podobnie jak twórcy pop-artu, którzy z pewną dozą radości przenosili na swoje płótna zadziwiającą banalność dóbr konsumpcyjnych. W ich działaniach nie było nic z drapieżnej parodii amerykańskiego hymnu, wykonanej przez Jimmyego Hendricksa. Można by się w tym doszu­ kać jedynie lekkiej ironii, neutralnego humoru rzeczy zbanalizowanych, takiego, jaki tkwi w mobile home czy w olbrzymim hamburgerze na billboardzie długości pięciu metrów, tak charakterystycznego dla amerykańskiej atmo­ sfery humoru pop i hiper, humoru rzeczy, które z pewną pobłażliwością odnoszą się do własnej banalności. Są one pobłażliwe również wobec własnego szaleństwa. Mówiąc bardziej ogólnie, nie pretendują do nadzwyczajności, ponieważ one są nadzwyczajne. Posiadają pewien rodzaj ekstrawagancji, która czyni z Ameryki zjawisko niebywale, lecz nie surrealistyczne (surrealizm jest jeszcze ekstrawa­ gancją estetyczną, o inspiracji bardzo europejskiej); tu­ taj ekstrawagancja przeszła w rzeczy. Szaleństwo - u nas subiektywne, tu stało się obiektywne. Ironia - u nas su­ biektywna, tu zmieniła się w obiektywną. Fantasmagoria, nadmiar - to u nas domena umysłu i zdolności mental­ nych, tutaj zyskały one materialność. Jakkolwiek wielka by tu była nuda, to piekło amery­ kańskiej codzienności, banalność w USA zawsze będzie tysiąc razy bardziej interesująca od europejskiej, a w szcze­ gólności francuskiej. Być może dlatego, że banalność tutejsza zrodziła się ze skrajnego bezmiaru, z ogromu monotonii i z radykalnego barbarzyństwa. Banalność jest tu autochtonką, podobnie jak przeciwne jej skrajności:

106

prędkość, wertykalność, nieumiarkowanie ocierające się o dezynwolturę, czy zobojętnienie na wartości, ocierające się o immoralizm. Tymczasem banalność francuska to od­ chody mieszczańskiej codzienności zrodzonej z upadku kultury arystokratycznej, przepoczwarzonej w drobnomieszczański manieryzm burżuazji, która w ciągu XIX wieku skurczyła się niczym szagrynowa skórka. Cały prob­ lem tkwi w tym, że od Ameryki dzieli nas trup burżuazji, po której odziedziczyliśmy nasz chromosom banalności, podczas gdy Amerykanie zdołali skutecznie utrwalić swój humor w materialnych oznakach pewności i bogactwa. Także dlatego Europejczycy przeżywają treść statystyk jako złowróżbne przeznaczenie, dostrzegają w nich na­ tychmiast własną, indywidualną klęskę i uciekają przed nią w karłowatość wyzwania rzuconego ogółowi. Amery­ kanie przeciwnie, przeżywają statystyki jako optymistycz­ ną stymulację, jako wymiar ich szczęścia, jako wspaniałą przynależność do większości. To jedyny kraj, gdzie więk­ szość może czerpać natchnienie z siebie samej bez żadnych wyrzutów. Wyrozumiałość i humor, o których swą banalnością zaświadczają rzeczy, cechuje Amerykanów zarówno w sto­ sunku do siebie samych, jak i wobec innych. Ich intelektu­ alna postawa jest miła i łagodna. Nie pretendują do tego, co my nazywamy inteligencją, i nie czują się zagrożeni przez inteligencję innych. Dla nich to tylko jedna z form umysłu, której nie należy przypisywać znaczenia ponad miarę. Nie skłaniają się więc spontanicznie ku negowaniu czy dementowaniu, ich naturalnym odruchem jest apro­ bata. Kiedy my mówimy: zgadzam się z panem/panią, to tylko po to, by następnie wszystko podważyć. Kiedy Amerykanin mówi, że się z kimś zgadza, mówi zupełnie

107

szczerze i nie ma na myśli nic ponadto. Ale bardzo często zdarza się, że poprze nasz wywód, przytaczając mnóstwo faktów, statystyk i życiowych doświadczeń, które de facto znaczą dla niego więcej niż cała konstrukcja pojęciowa. Niepozbawione humoru pobłażanie sobie świadczy, że jest to społeczeństwo pewne swego bogactwa i siły, które w pewien sposób uwewnętrzniło formułę Hannah Arendt, zgodnie z którą rewolucja amerykańska, w przeciwieństwie do wszystkich europejskich, jest rewolucją udaną. Ale na­ wet udana rewolucja ma swoje ofiary i męczeńskie emble­ maty. To na zabójstwie Kennedyego wznosi się obecnie królestwo Reagana. Ten mord nigdy nie został pomszczo­ ny ani wyjaśniony, i nie bez przyczyny. Nie mówiąc już o mordzie dokonanym na Indianach, którego zła energia ciągle jeszcze promieniuje w dzisiejszej Ameryce. Trzeba o tym przypomnieć, by zobrazować nie tylko pobłażliwość, ale również przemoc autoreklamy i samousprawiedliwienia w tym społeczeństwie, przemoc triumfalistyczną, która jest częścią udanych rewolucji. Tocqueville z zapałem opisywał dobrodziejstwa amery­ kańskiej demokracji i konstytucji, wychwalając swobodną inspirację stylu życia, umiarkowanie zachowań (bardziej niż równość statusu), prymat organizacji moralnej (bar­ dziej niż politycznej) w społeczeństwie. Później z równą jasnością opisał eksterminację Indian i położenie Czar­ nych, nigdy nie konfrontując obu tych rzeczywistości. Jak­ by dobro i zło rozwijały się niezależnie od siebie. Czy jest możliwe, by odczuwając wyraziście jedno i drugie, czynić z zależności między nimi abstrakcję? Z pewnością dzi­ siaj mamy do czynienia z tym samym paradoksem: nigdy nie rozwikłamy tajemnicy związku między negatywnymi

108

fundamentami wielkości i samą wielkością. Ameryka jest silna i oryginalna, Ameryka jest żałosna i pełna przemocy - nie należy zacierać żadnej z tych prawd ani próbować ich ze sobą godzić. Lecz co pozostało z tej paradoksalnej wielkości, z owej oryginalnej sytuacji Nowego Świata, jaką opisywał Tocqueville? Co pozostało z amerykańskiej „rewolucji”, która po­ legała na dynamicznym uzgadnianiu dobrze pojętego in­ teresu jednostki i umiarkowanej, zbiorowej moralności? Państwo a zanik państwa, problem w Europie nierozstrzyg­ nięty, którym przez cały wiek XIX żywiła się historiografia, jest w Ameryce nieznany. Co pozostaje z wyzwania, jakie zarysowało się u Tocqueville’a? Czy jest możliwe oparcie wielkości narodu wyłącznie na banalnym, jednostkowym interesie każdego z obywateli? Czy mogą istnieć równość i banalność (w interesie prawa i bogactwa), które zacho­ wują wymiar heroiczny i oryginalny? (Bo czymże jest społeczeństwo bez wymiaru heroicznego?). Krótko mó­ wiąc: czy Nowy Świat spełnił swoje obietnice? Czy dotarł do kresu dobrodziejstw wolności, czy tylko do kresu szkód egalitaryzmu? O wolności najczęściej mówi się w kontekście głośnego użytku, jaki uczyniono z niej w czasach budowania ame­ rykańskiej potęgi. Ale wolność sama w sobie nie tworzy siły. Wolność pojmowana jako działanie publiczne, jako kolektywny dyskurs odnoszący się do społecznych przed­ sięwzięć i wartości, zagubiła się chyba w swobodzie indy­ widualnych obyczajów i w agitacji (jak wiadomo, agitacja jest jednym z najważniejszych zajęć Amerykanów). Zatem to raczej równość i jej konsekwencje odegrały tu rolę tworzycielek potęgi. Ta sama równość, którą tak cudownie opisał Tocqueville: „Zarzucam równości nie to, że skłania

109

ludzi do poszukiwania zakazanych przyjemności, ale że za jej sprawą poświęcają się bez reszty pogoni za przyjem­ nościami dozwolonymi”, nowoczesne zrównanie statusów i wartości, zacieranie się różnic między ludźmi, które uru­ chamia i wyzwala potęgę. To wokół niego ponownie zary­ sowuje się paradoks Tocqueville’a: polega on na uznaniu, że świat Ameryki skłania się ku absolutnej bezznaczeniowości (wszystkie rzeczy dążą do zrównania i zatracenia się w potędze), a zarazem ku absolutnej oryginalności - dzisiaj o wiele bardziej niż jeszcze pięćdziesiąt lat temu, zaś skutki tego zjawiska trzeba pomnożyć dodatkowo przez rozpię­ tość geograficzną kraju. Świat genialny za sprawą niepoha­ mowanego rozwoju równości, banalności i obojętności. Ten zbiorowy dynamizm, owa dynamika znoszenia róż­ nic jest pasjonująca, ale zarazem, jak mawiał Tocqueville, stawia przed ludzką inteligencją nowy problem. Skądinąd jest rzeczą niezwykłą, jak niewielu zmian dokonali Ame­ rykanie w ciągu ostatnich dwustu lat; o wiele mniej niż społeczeństwa europejskie, targane rewolucjami politycz­ nymi XIX wieku, gdy tymczasem Amerykanie przechowali nietkniętą, chronioną przez oceaniczny dystans, utopijną i moralną perspektywę ludzi XVIII wieku lub nawet purytańskich sekt z wieku XVII, przeszczepioną na nowy grunt i uwiecznioną z dala od zakrętów historii. Ta purytańska i moralna histereza jest histerezą wygnania i utopii. Często czynimy im z tego zarzut: dlaczego w tym nowym kraju, kraju wolności, rozwiniętym bastionie kapitalizmu nie do­ szło do rewolucji? Dlaczego „społeczne” i „polityczne”, na­ sze ulubione kategorie, są tam tak mało popularne? Otóż dlatego, że społeczny i filozoficzny wiek XIX nie dotarł za Atlantyk i z tego powodu wszystko żyje tam utopią, moral­ nością, konkretną ideą szczęścia i obyczajowości, słowem

110

tym wszystkim, co w Europie zlikwidowały ideologie poli­ tyczne z Marksem na czele, zmierzające ku „obiektywnej” koncepcji przemian historycznych. To z tego punktu wi­ dzenia przypisujemy Amerykanom historyczną naiwność i moralną hipokryzję. Ale ich sytuacja wynika po prostu stąd, że w swej świadomości zbiorowej sytuują się bliżej utopijnych i pragmatycznych modeli XVIII wieku niż na­ rzuconych przez rewolucję francuską modeli ideologicz­ nych i rewolucyjnych. Dlaczego sekty są tu tak silne i dynamiczne? Wrze­ nie wielu ras, instytucji i technik powinno było je zmieść już dawno temu. Tymczasem zachowały one tutaj swo­ ją żywotną formę, praktyczny iluminizm swoich źródeł i moralną obsesyjność. W pewnym sensie to właśnie ich mikromodel rozprzestrzenił się na całą Amerykę. Od sa­ mego początku sekty odgrywały ogromną rolę w docho­ dzeniu do urzeczywistnionej utopii, która w końcu stała się faktem. To one żyją utopią (uznawaną przez Kościół za wirtualną herezję) i zajmują się ściąganiem Królestwa Bo­ żego na ziemię, podczas gdy Kościół trzyma się teologicz­ nych cnót i nadziei zbawienia. Ameryka jako całość przybrała w pewnym sensie kształt sekty: uwewnętrzniła jej dążenie do natychmiastowej kon­ kretyzacji wszystkich perspektyw zbawienia. Mnożenie się poszczególnych sekt nie powinno wprowadzić nas w błąd: istotne jest to, że całą Amerykę przesiąknęły moralne zało­ żenia sekty, jej bezwzględne żądanie świętości, materialnej skuteczności, przymus ascezy, a także - bez wątpienia - jej szaleństwo i obsesyjność. Ameryka zawali się, jeśli przestanie patrzeć na siebie z tej moralnej perspektywy. Nie jest to być może oczywiste dla Europejczyka, który patrzy na Amerykę jak na cyniczną

111

siłę, a na jej moralność jak na pełną hipokryzji ideologię. Nie chcemy uwierzyć w wizję moralną, jaką Amerykanie mają na własny użytek, jednak mylimy się. Popełniamy błąd, uśmiechając się pod nosem, kiedy oni zadają sobie pytanie: Dlaczego inne narody nas nienawidzą?, gdyż właś­ nie to pytanie umożliwiło im ujawnienie afery Watergate, bezwzględne demaskowanie w kinie i w mediach korupcji i wad ich systemu społecznego - wolność, której my, społe­ czeństwa naprawdę pełne hipokryzji, w których tajemnica, uszanowanie i drobnomieszczańska afektacja zawsze ota­ czają murem milczenia sprawy jednostkowe i publiczne, możemy im pozazdrościć. Podstawowa myśl Tocqueville’a głosi, że duch Ame­ ryki przejawia się w stylu życia oraz rewolucji obycza­ jowej i moralnej. Rewolucja ta nie ustanawia żadnego nowego porządku prawnego ani nowego Państwa, lecz praktyczną prawomocność stylu życia. Zbawienie nie za­ leży już od Boga czy Państwa, ale od idealnej organizacji praktycznej. Czy początków tego systemu należy szukać aż w protestanckim dekrecie o sekularyzacji świadomości, w uwewnętrznieniu boskiej władzy sądzenia na potrzeby codziennego życia? Wkroczenie religii w obyczaje spra­ wiło, iż nie sposób już jej kwestionować czy pytać o jej fundamenty, gdyż utraciła ona walor transcendentny. Re­ ligia stała się stylem życia. Podobnie jest z polityką, która wkroczyła w obyczaje jako pragmatyczna machina, gra, interakcja, widowisko - co sprawia, że i ona nie może już być oceniana jedynie z politycznego punktu widzenia. Nie istnieją już ideologiczne ani filozoficzne podstawy wła­ dzy, wszystko jest zarazem bardziej naiwne i bardziej ko­ niunkturalne. Nie znaczy to, że nie istnieją strategie, ale są one modalne, a nie celowe. Nawet seksualność stała się

112

integralną częścią obyczajów, co oznacza, że nie posiada już wartości transcendentnej ani jako zakaz, ani jako za­ sada analizy, rozkoszy lub trangresji. „Zekologizowała się”, spsychologizowała i zsekularyzowała na użytek domowy. Stała się częścią stylu życia. Wyższość obyczajów, hegemonia stylu życia oznacza, że abstrakcyjny świat prawa ustępuje konkretnym regula­ cjom społecznej wymiany. U nas prawo nie jest przedmio­ tem konsensusu: przyjmuje się, że je znamy i przestrzegamy. Choć i nieposłuszeństwo przynosi zaszczyt; nasza historia składa się na przemian z uwznioślania prawa oraz tych, którzy prawo złamali. Inaczej jest w systemie amerykań­ skim, gdzie nieposłuszeństwo prawu nie przynosi zaszczy­ tu, a transgresja i wyjątkowość nie są źródłem prestiżu. To ów słynny amerykański konformizm, w którym my wi­ dzimy oznakę społecznej i politycznej słabości. Ale ozna­ cza on tylko tyle, że do porozumienia dochodzi się tutaj raczej w sprawie konkretnych uregulowań niż w kwestii abstrakcyjnej legislacji; raczej przez nieformalną modalność niż przez formalne instancje. A gdyby wyłamać się spod reguły, zarzucić fałsz systemowi? Trzeba dobrze zro­ zumieć tę umowną, pragmatyczną solidarność Ameryka­ nów na poziomie obyczajów, której podstawą jest rodzaj paktu moralnego, nie zaś umowa społeczna, i która dałaby się porównać nie tyle z kodeksem drogowym, któremu wy­ powiedzieć posłuszeństwo może każdy, ile z regulującym ruch samochodowy na amerykańskich autostradach po­ wszechnym poczuciem obowiązujących zasad. Ta zgoda ogólna w sprawie reguł zbliża społeczeństwo amerykań­ skie do społeczności prymitywnych, w których absurdem byłoby moralne wywyższanie się z powodu nieposłu­ szeństwa wobec zbiorowego rytuału. Jednak konformizm

113

amerykański nie jest prymitywny: wypływa z paktu za­ wartego na poziomie obyczajowości, ze zbioru reguł i ich modalności, i - jako zasada funkcjonowania - zakłada guasi-spontaniczny akces. Podczas gdy my żyjemy w rów­ nie rytualnym nieposłuszeństwie wobec naszego własnego systemu wartości. Ów „konformizm” jest odbiciem wolności od uprze­ dzeń i roszczeń. Można by wysunąć twierdzenie, że brak uprzedzeń u Amerykanów wiąże się z brakiem osądu. Byłoby to niesprawiedliwe, ale wreszcie dlaczego nie mie­ libyśmy przedkładać tego zwyczajnego wytłumaczenia nad nasze pretensjonalne i ciężkie rozumowania? Spójrzcie na dziewczynę, która wam usługuje w guestroom: robi to z poczuciem pełnej wolności, z uśmiechem, bez uprze­ dzeń czy pretensji, jakby była wam równa. Rzeczy nie są sobie równe, ale ona nie pretenduje do równości: rów­ ność jest zawarta w obyczajach. Odwrotnie jest z kelnerem w sartrowskiej kawiarni - całkowicie zaprzedany swej roli, chwytający się brzytwy teatralnego metajęzyka i sztucz­ nych gestów, by wzbudzić w sobie wolność lub równość, których w istocie nie posiada. Stąd niefortunny intelektualizm jego zachowania, który ma u nas charakter niemalże ponadklasowy. W naszej kulturze nie tylko nie rozwią­ zano, ale nawet nigdy nie poruszono problemu równości i wolności na poziomie obyczajów; sformułowano jedynie kwestię wolności na płaszczyźnie politycznej i filozoficz­ nej, co na wieczność zamyka nas w kręgu naszych preten­ sjonalnych uroszczeń. W Ameryce - to banalne - zadziwia naturalność, z jaką pomija się kwestię statusu, zdumiewa swoboda i wolność relacji. Ta swoboda może się nam wy­ dawać banalna lub wulgarna, ale nigdy nie jest śmieszna. Śmieszna jest nasza afektacja.

114

Wystarczy popatrzeć na francuską rodzinę, jak ukła­ da się na plaży w Kalifornii, aby poczuć cały ohydny cię­ żar naszej kultury. Amerykańska grupa rodzinna jest otwarta, komórka francuska natychmiast tworzy swój za­ mknięty obszar; amerykańskie dziecko śmiało zdobywa przestrzeń oceanu, francuskie krąży wokół własnych ro­ dziców. Amerykanie dbają o to, by nie zabrakło im piwa i lodu, Francuzi zabiegają o oznaki swej wyższości i tea­ tralny błogostan. Po amerykańskich plażach dużo się spa­ ceruje; Francuzi rozkładają się obozem na swych lennych włościach z piasku. Francuzi popisują się na wakacjach, zachowując w tym jednak mierność swej drobnomieszczańskiej przestrzeni. Tymczasem o Amerykanach można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że cechuje ich mierność lub drobnomieszczaństwo. Z pewnością brakuje im arystokratycznej gracji, lecz mają za to swobodę prze­ strzeni, właściwą tym, którzy zawsze przestrzeni mieli pod dostatkiem; ta swoboda zajmuje u nich miejsce manier i lepszych dzielnic. Cielesna swoboda, jaką daje poczucie nieograniczonej przestrzeni, bez trudu kompensuje u nich brak znaków szczególnych. Wulgarne, lecz easy. My jeste­ śmy kulturą bezładu, oferującą maniery i afektację, oni mają demokratyczną kulturę przestrzeni. My jesteśmy wol­ ni w naszych głowach, oni w każdym geście. Amerykanin, który przemierza pustynie czy parki narodowe, nie sprawia wrażenia, że jest na wakacjach. Cyrkulacja jest jego natu­ ralnym zajęciem, natura zaś granicą i miejscem działania. Nic bardziej odległego od zdefasonowanego romantyzmu i gallo-romańskiego spokoju, wypełniającego nasz czas wolny. Nic bardziej odległego od etykietki z napisem „wa­ kacje”, jaką wynalazł u nas Front Ludowy, kryjącej demo­ ralizującą atmosferę wolnego czasu wyrwanego Państwu,

115

konsumowanego z plebejskim przejęciem i teatralną troską o ciężko zapracowany urlop. Tutaj wolność nie ma definicji statycznej lub negatywnej, lecz przestrzenną i ruchomą. Płynie stąd dla nas wielka lekcja: wolność i równość, tak samo jak swoboda i gracja, istnieją wyłącznie jako war­ tości dane z góry. Równość na początku, a nie na końcu - oto zdobycz demokracji. Na tym właśnie polega różnica między demokracją i egalitaryzmem: demokracja zakłada równość na wstępie, egalitaryzm zaś widzi ją u kresu. Democracy demands that all ofits citizen begin the race even. Egalitarianism insists that they all finish even. Jednakże stan rzeczy, w którym wszyscy są wolni od przymusu osądzania i od uprzedzeń, pociąga za sobą coraz większą tolerancję, ale także coraz większą obojęt­ ność. Nie szukając już wzroku innych, ludzie przestają się w końcu dostrzegać. Mijają się na ulicach nie wymieniając spojrzeń, co może uchodzić za oznakę dyskrecji i cywilizo­ wania, lecz co jest również oznaką obojętności. Jednak ona przynajmniej nie jest afektowana. Jest to zarazem wartość i jej brak. Kiedy mówię o amerykańskim „stylu życia”, to aby podkre­ ślić w ten sposób utopijną, mityczną banalność, marzenie i wielkość. Amerykańską filozofię praktyczną, widocz­ ną nie tylko w rozwoju technicznym, ale też w udziale poszczególnych technik w potwornej grze techniki jako takiej; nie tylko w nowoczesności, ale też w przeroście nowoczesnych form (czy to będzie wertykalność Nowego Jorku, czy horyzontalność Los Angeles), nie tylko w samej banalności, ale w jej apokaliptycznym kształcie; nie tylko w rzeczywistości życia codziennego, lecz także w hiperrzeczywistości tego życia, które - takie, jakie jest - posiada

116

wszelkie cechy fikcji. To właśnie ów fikcjonalny charakter życia w Stanach jest pasjonujący. Ponieważ fikcja nie ozna­ cza tu tego, co wyobrażone. Jest tym, co poprzedza wy­ obrażone jako jego urzeczywistnienie. To przeciwieństwo procesu, który jest charakterystyczny dla nas, a polega na tym, że wyobrażenie zawsze poprzedza rzeczywistość, albo na ucieczce od rzeczywistości za pomocą idealizacji. Oto dlaczego nigdy nie znajdziemy się w świecie praw­ dziwej fikcji; jesteśmy skazani na wyobraźnię i nostalgię za przyszłością. Amerykański styl życia jest spontanicz­ nie fikcjonalny, ponieważ opiera się na wkraczaniu wyo­ brażonego w rzeczywistość. Fikcja tym bardziej nie jest abstrakcją i jeśli w Ame­ ryce istnieje pewien rodzaj ułomności w stosunku do abs­ trakcji, to owa nieudolność przybiera wzniosłą postać dzikiej rzeczywistości środkowej Ameryki, apoteozy życia codziennego, empirycznego geniuszu, który tak bardzo nas zadziwia. Amerykańska udana rewolucja nie jest już być może tym, co widział Tocqueville: spontanicznym ruchem umysłów dla wspólnego dobra, samorzutnym i konkretnym przekształceniem obyczajów w nowoczesne wartości. Pełnej przepychu formy amerykańskiej rzeczy­ wistości bardziej niż w działaniu instytucji należy szukać w wyzwoleniu technik i obrazów, ich amoralnej dynamice, w orgii dóbr i usług, potęgi i bezużytecznej energii (któż jednak wie, gdzie leży kres energii użytecznej?), przez któ­ rą przebija raczej duch życia jak z reklamy niż duch życia publicznego. Lecz ostatecznie to właśnie są cechy wyzwo­ lenia i nawet obsceniczność tego społeczeństwa jest tego znakiem. Wyzwolenia ze wszystkimi konsekwencjami, wśród których są też te przesadne i odrażające, co jednak nie powinno dziwić: nadmiar wyzwolenia, będący jego

117

logicznym następstwem, przejawia się w widowiskowej orgii, w prędkości, błyskawiczności zmiany, w powszech­ nej eks-centryczności. Polityka wyzwala się w widowi­ sku, w efekcie reklamowym osiąganym za wszelką cenę; seksualność wyzwala się w swych anomaliach i perwersjach (łącznie z bardzo ostatnio modną odmową seksu, co jest po prostu skutkiem efektu przechłodzenia wolno­ ści seksualnej); obyczaje i nawyki, ciało i język wyzwalają się w przyspieszeniu zmian mody. Wyzwolenia nie osią­ ga się w swojej rzeczywistości idealnej, w prawdzie we­ wnętrznej i przejrzystości - człowiek wyzwolony to ten, kto przemierza przestrzeń, cyrkuluje, zmienia płeć, strój i obyczaje zgodnie z modą, lecz nie z moralnością, a przeko­ nania zgodnie z obowiązującą tendencją zamiast w oparciu o własny rozum. Właśnie tak wygląda w praktyce wyzwo­ lenie, czy chcemy tego, czy nie i czy potępiamy, czy też nie jego marnotrawstwo i obsceniczność. Skądinąd mieszkań­ cy krajów „totalitarnych” dobrze wiedzą, że właśnie tutaj panuje prawdziwa wolność; tylko o tym marzą: moda, ma­ sowość, idole, gra obrazów, potęga cyrkulacji dla samego przemieszczania się, reklama, reklamowe rozpasanie. Or­ gia, cóż. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że to Ameryka kon­ kretnie i technicznie urzeczywistniła tę orgię wyzwolenia, obojętności, rozwiązłości, ekshibicjonizmu i ruchu. Nie wiem, co dziś pozostaje w Ameryce z tamtej udanej rewo­ lucji, o której mówił Tocqueville, rewolucji wolności poli­ tycznej i działania dla dobra wspólnego (Ameryka oferuje dzisiaj w tej dziedzinie to, co najlepsze i to, co najgorsze), ale z pewnością udała się ta właśnie rewolucja, podczas gdy my, zaprzepaściwszy nasze historyczne, abstrakcyjne rewo­ lucje, zaprzepaszczamy właśnie także i tę. Wbrew sobie sa­ mym, wśród sprzecznych uczuć fascynacji i resentymentu,

118

wchłaniamy homeopatyczne dawki logicznych konse­ kwencji nowoczesności i rewolucji stylu życia wraz z ich wynaturzeniami. My w Europie czołgamy się w kulcie róż­ nicy, jesteśmy więc upośledzeni w stosunku do radykalnej nowoczesności, która opiera się na niezróżnicowaniu. Stajemy się nowocześni wbrew własnej woli, stąd tak mało blasku w naszej nowoczesności, stąd nieobecność nowo­ czesnego geniuszu w naszych przedsięwzięciach. Nie zna­ my nawet złośliwego demona tej genialnej nowoczesności, który doprowadza innowacje aż do ekstrawagancji, otwie­ rając w ten sposób drogę fantastycznej wolności.

Wszystko, co w Europie bohatersko odegrano i zniszczo­ no pod znakiem Rewolucji i Terroru, za Atlantykiem zre­ alizowano w najprostszy i najbardziej empiryczny sposób (utopia bogactwa, prawa, wolności, umowy społecznej i reprezentacji). Również to wszystko, o czym marzyliśmy pod radykalnym znakiem antykultury, obalenia sensu, rozbiórki rozumu, końca reprezentacji, cała ta antyutopia, która rozpętała w Europie tyle teoretycznych, politycz­ nych, estetycznych i społecznych konwulsji i nigdy nie zo­ stała zrealizowana naprawdę (Maj’68 był ostatnią próbą), w Ameryce urzeczywistniła się w najprostszy i najbardziej radykalny sposób. Urzeczywistniono tam jednocześnie uto­ pię i antyutopię wyzucia się z rozumu, z przypisania do te­ rytorium, z uwarunkowań określających podmiot i język, antyutopię neutralizacji wszystkich wartości i śmierci kul­ tury. Ameryka urzeczywistnia wszystko, czyniąc to w spo­ sób empiryczny i dziki. My tylko śnimy, od czasu do czasu przechodząc do czynu - Ameryka wyciąga logiczne i prag­ matyczne wnioski ze wszystkiego, co daje się pojąć. W tym sensie jest prymitywna i naiwna, nie pojmuje, czym jest

119

ironia konceptu, nie zna ironii uwodzenia, nie ironizuje na temat przyszłości czy przeznaczenia, ona działa, materializuje. Radykalności utopijnej przeciwstawia radyka­ lizm empiryczny, który sama dramatycznie konkretyzuje. My filozofujemy o końcu mnóstwa rzeczy, ale dopiero tutaj naprawdę znajdują one swój kres. To tutaj w ogóle nie ist­ nieją przypisane nacjom terytoria (lecz za to istnieje cu­ downa przestrzeń), rzeczywistość i wyobraźnia znalazły swój wspólny, szczęśliwy koniec (cała przestrzeń została przekazana na potrzeby symulacji). To tutaj należy szukać idealnego modelu końca naszej kultury. Amerykański styl życia, oceniany przez nas jako naiwny i kulturowo żaden, dostarcza nam całościowego analitycznego opisu daremnie u nas przepowiadanego końca naszych wartości, z rozma­ chem proporcjonalnym do geograficznych i duchowych wymiarów tej utopii. Czy zatem to właśnie jest urzeczywistniona utopia, udana rewolucja? Tak, to ona! Co w niej jest nieudanego? Przecież Santa Barbara jest rajem, Disneyland jest ra­ jem, Stany Zjednoczone są rajem. Raj jest tym, czym jest; bywa posępny, monotonny i sztuczny. Ale to raj. Innego nie ma. Jeśli zgodzilibyśmy się wyciągnąć wnioski z na­ szych marzeń, nie tylko polityczne i sentymentalne, lecz także teoretyczne i kulturowe, musielibyśmy dzisiaj po­ chylić czoło przed Ameryką z takim samym entuzjazmem, jak pokolenia, które odkryły Nowy Świat. Takim samym, z jakim Amerykanie odnoszą się do własnych osiągnięć, swego barbarzyństwa i potęgi. W przeciwnym razie nic z tego nie zrozumiemy i nie zrozumiemy także niczego z naszej własnej historii, ani z jej końca. Ponieważ Europa nie może już zrozumieć siebie jedynie w oparciu o siebie samą. Stany Zjednoczone są bardziej tajemnicze: tajemnica

120

amerykańskiej rzeczywistości przekracza nasze fikcje i in­ terpretacje. Tajemnica społeczeństwa, które nie usiłuje nadać sobie sensu ani tożsamości, które nie funduje sobie transcendencji ani estetyki i które właśnie z tego powodu zdolne jest wytworzyć jedyną wielką nowoczesną wertykalność wpisaną w jego budowle, stanowiące niedościg­ niony przykład wielkości, dającej się osiągnąć w porządku wertykalnym i zarazem nie podlegającej prawom trans­ cendencji, najcudowniejszą architekturę, która jednak nie podporządkowuje się prawom estetyki, ultranowoczesną, ultrafunkcjonalną, choć z domieszką czegoś niespekulatywnego, prymitywnego i dzikiego - kultura-niekultura taka, jak ta, jest dla nas tajemnicą. Introwersja, refleksja, ironia spełnionych idei - to jest nam bliskie. Lecz przedmiot uwolniony od swojego poję­ cia, zdolny swobodnie rozwinąć się na zewnątrz i odnaleźć tam odpowiedniki wszystkich swoich następstw, to dla nas zagadkowe. Ekstrawersja jest dla nas dokładnie taką samą tajemnicą, jaką dla Marksa był towar: hieroglif nowoczes­ nego świata, tajemniczy przez to właśnie, że ekstrawersyjny, forma spełniająca się w czystym działaniu i w czystym ruchu (hello, Karl!).

W tym sensie cała Ameryka jest pustynią. Kultura jest tam dzika: składa intelekt i całą estetykę w ofierze poprzez ich literalną transkrypcję na język rzeczywistości. Bez wątpie­ nia nabyła tę dzikość dzięki początkowemu odsunięciu się od centrum ku obszarom dziewiczym, lecz mimowolnie przejęła ją także od Indian, których zniszczyła. Martwy In­ dianin pozostaje tajemniczym gwarantem prymitywnych mechanizmów, które działają nadal w obrazach i tech­ nikach nowoczesności. Być może zatem Amerykanie,

121

wbrew temu, co sami sądzą, nie wyniszczyli Indian, a tylko rozsiali ich jad? Poszatkowali, naznaczyli i poprzecinali pu­ stynie autostradami, ale dzięki jakimś tajemniczym związ­ kom ich miasta przybrały strukturę i kolor pustyni. Nie zniszczyli przestrzeni, lecz uczynili ją nieskończoną, likwi­ dując jej centrum (jak w przypadku miast rozciągających się w nieskończoność). W ten sposób otworzyli prawdziwą przestrzeń fikcji. W „myśli nieoswojonej” również nie ma naturalnego świata, transcendencji człowieka, natury czy historii - kultura jest wszystkim albo niczym, jak kto woli. Ten brak rozróżnienia stanowi jądro nowoczesnej symula­ cji. Tutaj także nie ma naturalnego świata, więc nie może­ my odróżnić pustyni od metropolii. Ani Indianie nie żyli nieskończenie blisko natury, ani Amerykanie nie są od niej nieskończenie oddaleni: jedni i drudzy czerpią zarówno z idealności natury, jak i kultury, i są w równym stopniu jednej i drugiej obcy. Tutaj nie istnieje kultura, ani kulturalny dyskurs. Nie ma ministerstwa, komisji, subwencji i promocji. Nie ma tu kulturalnego tremolo właściwego Francji, fetyszystycznego stosunku do dziedzictwa kulturowego, całej tej sen­ tymentalnej inwokacji, która ponadto stała się dziś etatowa i protekcjonistyczna. Beaubourg byłby tu niemożliwy, tak samo jak we Włoszech (choć z innych powodów). Nie występuje tu nie tylko centralizacja, lecz nawet sama idea kultywowania kultury, tak jak idea teologicznej i nama­ szczonej religii. Nie ma kultury kultury ani religii religii. Należałoby mówić raczej o kulturze „antropologicznej”, opierającej się na wymyślaniu obyczajów i stylu życia. Tylko ona jest interesująca, tak samo jak w Nowym Jor­ ku interesujące są tylko ulice, nie zaś muzea. W tańcu, w kinie, powieści, fikcji czy w architekturze - wszystko,

122

co specyficznie amerykańskie, ma w sobie coś dzikiego, co nie zaznało nigdy wytartych frazesów i teatralnej reto­ ryki naszych mieszczańskich kultur i czego nie wystrojono nigdy w kolorowe piórka wytworności. Kultura nie jest tutaj słodkim lekarstwem, które u nas zażywa się w sakramentalnej przestrzeni duchowej i któ­ re ma prawo do specjalnych rubryk w naszych gazetach i umysłach. W Ameryce kultura jest przestrzenią, pręd­ kością, kinem, technologią. I to ona jest autentyczna, jeśli w ogóle można tak o czymś powiedzieć. Kino, prędkość, technika nie są dodatkiem do kultury (to u nas odczuwa się nowoczesność z jej atrybutami jako dołączoną na przyczepkę, heterogeniczną i anachroniczną). W Ameryce kino jest prawdziwe, bo cała przestrzeń i styl życia mają tam charakter filmowy. Rozdarcie, abstrakcja, nad którymi tak bolejemy, tu nie istnieją: życie jest kinem. To dlatego badanie dzieł sztuki czy innych świadomych przedsięwzięć kulturalnych wydawało mi się zawsze zaję­ ciem jałowym i nie na miejscu. Oznaką kulturowego etnocentryzmu. Jeśli to barbarzyństwo jest oryginalne, należy badać barbarzyństwo. Jeśli pojęcie gustu ma w ogóle jakieś znaczenie, nakazuje nam ono nie przenosić naszych kry­ teriów estetycznych tam, gdzie nie mają żadnego zasto­ sowania. Kiedy Amerykanie przenoszą nasze klasztorne powieści do Cloisters w Nowym Jorku, my nie wybaczamy im tego bezsensu. Nie wybaczajmy sobie również wtedy, gdy przenosimy na amerykański grunt nasze wartości kul­ turowe. My nie mamy prawa do takich pomyłek. Oni je w pewien sposób mają, ponieważ posiadają przestrzeń, która jest refrakcją wszystkich innych przestrzeni. Kiedy Paul Getty gromadzi w swojej pompejańskiej willi w Malibu nad brzegiem Pacyfiku: Rembrandta, impresjonistów

123

i greckie posągi, czyni to zgodnie z amerykańską logiką, czysto barokową logiką Disneylandu, i jest w tym twórczy; to cudowna zbitka cynizmu, naiwności, kiczu i mimowol­ nego komizmu - zdumiewająca jak czysty nonsens. Po­ nieważ zanikanie estetyki i szlachetnych wartości w kiczu i hiperrealizmie jest fascynujące, podobnie jak zanikanie historii i rzeczywistości w świecie telewizji. Z tej właśnie dzikiej pragmatyki wartości należy czerpać przyjemność. Jeśli nasze głowy wypełnia jedynie nasze własne muzeum wyobraźni, na pewno nie napotkamy istoty rzeczy (nawia­ sem mówiąc, jest ona nieistotna). Reklamy, które przerywają filmy w TV, z pewnością naruszają dobre obyczaje, ale z drugiej strony podkreślają fakt, że większość produkcji telewizyjnych nigdy nie osiąga poziomu „estetycznego”, oraz że w gruncie rzeczy są one gatunkowo bliskie reklamie. Spora część filmów, i to na­ prawdę znaczna, składa się z elementów zawsze tej samej codzienności: samochody, telefon, psychologia, makijaż - czysta i prosta ilustracja stylu życia. Reklama działa po­ dobnie: kanonizuje styl życia za pomocą obrazu, czyniąc z niego prawdziwy obwód zamknięty. A skoro wszystko bez różnicy, co przewija się przez telewizję, stanowi dietę niskokaloryczną, a niekiedy nawet zupełnie pozbawioną kalorii, to z jakiej racji uskarżamy się akurat na reklamy? Ich nijakość stanowi raczej korzystne tło dla pozostałych dokonań otaczającej je kultury. Banalność, brak kultury, wulgarność mają tu inne zna­ czenie niż w Europie. A może to tylko olśnienie Europej­ czyka, moja fascynacja jakąś nierzeczywistą Ameryką? Być może ludzie są tu po prostu wulgarni, a ja marzę tyl­ ko o metawulgarności? Who knows? Mam wielką ochotę ponowić słynny zakład: jeśli się mylę, niczego nie tracicie,

124

jeśli mam rację, wygrywacie wszystko. Chodzi o to, że pe­ wien rodzaj banału, pewien rodzaj wulgarności, który w Europie wydaje się nam nie do przyjęcia, tutaj staje się bardziej niż na miejscu: jest fascynujący. A wszystkie na­ sze analizy prowadzone w kategoriach alienacji, konformi­ zmu, unifikacji czy dehumanizacji, tutaj same się obalają: w porównaniu z Ameryką to one stają się wulgarne. Dlaczego tekst taki, jak ten (G. Fayea), jest zarazem prawdziwy i całkowicie chybiony? „Kalifornia jawi się nieodparcie jako totalny mit naszych czasów... Wielorasowość, dominacja technologii, psychonarcyzm, miejska przestępczość, powódź przekazów audiowizualnych: Ka­ lifornia jako super-Ameryka stanowi krańcową antytezę autentycznej Europy... Od Hollywood do przesłodzonego rocka, od E.T. po Gwiezdne wojny, od pseudokontestatorskiej świerzbiączki studenckich miasteczek po obłąkańcze bzdury Carla Sagana, od neognostyków z Silicon Valley po mistyków windsurfingu, od neoindiańskich guru po aerobik, od joggingu po psychoanalizę jako formę de­ mokracji, od przestępczości jako formy psychoanalizy po telewizję jako despotyzm stosowany, Kalifornia jako absolutna synteza coo/-stalinizmu ustanowiła się świato­ wą stolicą simulacrum i nieautentyczności. Kalifornia jako ziemia histeryczna i punkt zborny wszystkich wykorzenio­ nych jest miejscem bez historii i bez wydarzeń, lecz równo­ cześnie przypomina mrowisko poruszane nieprzerwanym rytmem mody, wibracją w stanie bezruchu, wibracją, która niemal w każdej chwili grozi trzęsieniem ziemi. Kalifornia niczego nie wynalazła: wszystko zaczerpnęła z Europy i teraz zwraca jej to - zniekształcone, pozbawio­ ne sensu, powleczone disneyowską pozłotą. Światowe cen­ trum słodkiego szaleństwa, zwierciadło naszych odchodów,

125

naszej dekadencji; wirus kalifornijski, ta groźniejsza od­ miana amerykanizmu, pochłania dziś młodzież niczym duchowa forma AIDS... Rewolucyjnej trwodze Europej­ czyków Kalifornia przeciwstawia długi orszak pozorów: parodię wiedzy w nieświadomych uniwersyteckich rytów campusach, parodię miasta i urbanistyki w molochu Los Angeles, parodię techniki w Silicon Valley, parodię wyrobu win w postaci mdłych trunków z Sacramento, parodię religii w postaci guru i ich sekt, parodię erotyzmu w osobach beach-boys, parodię narkotyku w postaci kwasu (?), parodię społeczności przekształconej w communities... Nie istnieje nawet kalifornijska natura, która nie byłaby hollywoodz­ ką parodią starożytnych pejzaży śródziemnomorskich: morze zbyt niebieskie (?!), góry zbyt dzikie, klimat zbyt łagodny lub zbyt suchy, natura niezamieszkana, odczaro­ wana, opuszczona przez bogów: nieszczęsna ziemia pod zbyt jasnym słońcem, nieruchome oblicze naszej śmierci, bo prawdą jest, że Europa umrze opalona i uśmiechnięta, ze stygnącą w promieniach wakacyjnego słońca skórą”. Wszystko to prawda (jeśli tak chcemy, bo jest to tekst na­ pisany na obraz i podobieństwo histerycznego stereotypu, jakim jego autor hojnie obdarowuje Kalifornię). Przemowa ta musi skądinąd skrywać fascynację swoim przedmiotem. Naturalnie jeśli w ogóle można w niej dostrzegać dokład­ ną odwrotność tego, o czym mówi świadomie, bo sam au­ tor nie umiał dokonać takiego odwrócenia. Nie uchwycił tego, w jaki sposób brak znaczenia, to „słodkie szaleństwo” jego braku, owo doprowadzone do ostateczności miękkie, klimatyzowane piekło, które opisał, sprawia, że wszystko przekształca się w swoje przeciwieństwo. Nie podjął wy­ zwania, jakie rzuca „marginalna transcendencja”, dzięki której świat ma niepowtarzalną szansę skonfrontować się

126

z własnym marginesem, z histeryczną symulacją samego siebie - a ostatecznie dlaczego nie? Dlaczego nie uczynić z Los Angeles parodii miasta? Dlaczego nie urządzić paro­ dii techniki w Silicon Valley? Parodii społeczności, eroty­ zmu, narkotyków, a nawet morza (zbyt niebieskie!) i słońca (zbyt jasne!). Nie mówiąc już o muzeach i kulturze. Jasne, że to wszystko jest parodią! Jeśli wszystkie te wartości nie są w stanie wytrzymać swoich parodii, to znaczy, że nie mają już żadnego znaczenia. Tak, Kalifornia (a wraz z nią również Ameryka) jest zwierciadłem naszej dekadencji, ale ona sama w najmniejszym stopniu nie jest dekadencka; posiada hiperrzeczywistą witalność i olbrzymią energię simulacrum. „To światowa stolica nieautentyczności” oczywiście: i właśnie stąd bierze się jej oryginalność i po­ tęga. Tego przypływu mocy doświadcza się tu bez wysiłku. Czyżby Faye nigdy tego nie przeżył? Inaczej wiedziałby, że klucz do zrozumienia Europy leży nie w jej zamierzch­ łej przeszłości, lecz w tej parodystycznej i szaleńczej anty­ cypacji, jaką jest Nowy Świat. Faye nie zauważa, że każdy szczegół Ameryki może być odrażający i nic nie znaczący, ale ona jako całość przekracza granice wyobraźni - i pod­ czas gdy jego opis Ameryki może wydawać się wierny w każdym detalu, to jako całość wybiega daleko poza gra­ nice głupoty. Ameryka szokuje przybysza nieoczekiwanym współ­ istnieniem pierwszego poziomu (prymitywność i dzi­ kość) i świata trzeciego typu (simulacrum absolutne). Nie ma środka. Dla nas, dla których rzeczywistość drugiego stopnia, czyli refleksja, rozdwojenie, świadomość nie­ szczęśliwa, zawsze była uprzywilejowana, sytuacja taka jest trudna do pojęcia. Ale żadna wizja Ameryki rozwija­ na bez uwzględnienia tego odwrócenia wartości nie może

127

pretendować do słuszności: Disneyland, oto autentycz­ ność! Kino, telewizja, oto rzeczywistość! Freeways, safeways, sky-lines, prędkość, pustynie - oto Ameryka, nie zaś muzea, kościoły i kultura... Okażmy temu krajowi uwielbienie, na jakie zasługuje, i skierujmy wzrok na śmie­ szność naszych własnych obyczajów: w tym tkwi korzyść i przyjemność podróży. Aby ujrzeć i poczuć Amerykę, trze­ ba przynajmniej przez chwilę doświadczyć gdzieś w dżun­ gli downtown, na Painted Desert albo na zakręcie freeway, że Europa nie istnieje. I przynajmniej na chwilę dopuścić do siebie pytanie: Jak można być Europejczykiem?

ONIEC POTĘGI

Lata pięćdziesiąte były najszczęśliwszą epoką w historii USA (When the things were going on), za którą jeszcze dzi­ siaj wszyscy tęsknią: ekstaza potęgi, potęga nad potęgami. W latach siedemdziesiątych potęga trwa nadal, ale ginie jej urok. To czasy orgii (wojna, seks, Manson, Woodstock). Dzisiaj orgia jest skończona. Stany Zjednoczone, tak jaki re­ szta świata, stoją oko w oko z mglistym porządkiem świato­ wym, z mglistą światową sytuacją. Oto niemoc mocarstwa. Ale to, że USA przestały być monopolistycznym centrum światowej potęgi, nie oznacza, że utraciły dawną mocarstwowość; jest to jedynie dowód na to, że nie istnieje już centrum. Potęga Stanów stała się częścią świata wyobraźni i tworzy dziś fantazmatyczną orbitę, po której krąży reszta świata. W dziedzinie rywalizacji, hegemonii i „imperializmu” USA z pewnością straciły kilka punktów, lecz z wykładniczego punktu widzenia zyskały: spójrzmy tylko na niezrozumia­ le wysoki kurs dolara, nieproporcjonalny do rzeczywiste­ go poziomu amerykańskiej supremacji ekonomicznej, lecz przez to tym bardziej fascynujący, lub na bajeczny wprost kult Nowego Jorku i, dlaczego nie, na światowy sukces seria­ lu Dallas. Polityczna i kulturalna potęga, której panią nadal pozostaje Ameryka, to dziś efekt specjalny. Za sprawą Reagana cała Ameryka nabrała kalifornij skiego charakteru. Ten były aktor i gubernator Kalifornii rozciąg­ nął filmową, euforyczną, ekstrawertyczną i reklamową wizję

131

sztucznych rajów Zachodniego Wybrzeża na całą Amerykę. Wprowadził rodzaj szantażu łatwości, odnawiając w ten spo­ sób pierwotny amerykański pakt o urzeczywistnionej utopii. Stało się tak, ponieważ opisywana przez Tocquevillea ideal­ na więź rozluźniła się: o ile Amerykanie zachowali wyraźne poczucie interesu jednostkowego, o tyle nie wydaje się, by ocalili dla siebie sens działań zbiorowych. Stąd bierze się głę­ boki i realny kryzys dnia dzisiejszego, który usiłuje się prze­ zwyciężyć szukając dróg rehabilitacji idei dobra wspólnego i takich wartości, które byłyby zdolne niemal spontanicznie kształtować postawy, zachowując swój ponadpolityczny charakter. Dlatego demonstrując trik wskrzeszenia amery­ kańskiej sceny pierwotnej Reagan odniósł sukces. America is back again. Amerykanie - osłabieni przez wojnę w Wiet­ namie, równie dla nich niezrozumiałą, jak inwazja małych zielonych ludzików w filmie animowanym, i skądinąd trak­ towaną przez nich z podobnym dystansem, jakby była grą telewizyjną, a co za tym idzie nierozumiejący wyroku, jaki wydał na nich świat, i, jako obywatele urzeczywistnionej utopii Dobra, widzący w swych przeciwnikach jedynie oby­ wateli urzeczywistnionej utopii Zła komunizmu - ukryli się w cieniu łatwości, w triumfującym świecie iluzjonistycznych popisów. To także bardzo po kalifornijsku, ponieważ w rze­ czywistości w Kalifornii nie zawsze świeci słońce, bardzo często zdarza się, że gęsta mgła igra tam ze słońcem, w Los Angeles ponadto ze smogiem, a jednak wynosimy stamtąd wspomnienie słońca, tak złote jak słoneczna tarcza. Tak właśnie działa miraż Reagana. Amerykanie, tak jak wszyscy ludzie, nie lubią zastanawiać się nad tym, czy wierzą w zasługi rządzących, ani nawet w realność władzy. To zaprowadziłoby ich zbyt daleko. Wolą

132

zachowywać się tak, jakby w to wierzyli, pod warunkiem, że władza mądrze gospodaruje ich wiarą. Rządzić oznacza dzisiaj proponować możliwe do zaakceptowania oznaki wiarygodności. Tak jak w reklamie i z tym samym skut­ kiem: jest nim powszechna zgoda na pewien scenariusz, obojętnie -polityczny czy reklamowy. Scenariusz Reagana to dwa w jednym i dlatego jest to scenariusz zwycięski. Czołówka powinna zawierać wszystkie informacje. Społeczeństwo już do tego przywykło, synopsis daje zarys wydarzenia lub przedsięwzięcia, rządzący tworzą od po­ czątku do końca symboliczny kod swego reklamowego look. Najmniejszy błąd jest niewybaczalny, ponieważ cierpi na tym cały naród. Nawet choroba może stanowić element owego look, jak choćby rak Reagana. Natomiast polityczna słabość lub nawet debilizm są bez znaczenia. Osąd wydaje się tylko na podstawie wizerunku. Ten dotyczący symulacji konsensus jest mniej kruchy niż może nam się wydawać, ponieważ tylko w niewiel­ kim stopniu podlega on próbie politycznej prawdziwości. Wszystkie nowoczesne rządy wymagają pewnej metastabilności politycznej, by móc urabiać reklamowo opinię publiczną. Ich potknięcia, skandale, porażki nie pociągają już za sobą katastrofy. Najważniejsze jest to, by rządy zo­ stały uznane za wiarygodne, a opinia publiczna doceniła podjęty w tym celu wysiłek. „Reklamowy” immunitet rzą­ du przypomina ten, którym cieszą się słynne marki prosz­ ków do prania. We wszystkich krajach, które strząsnęły z siebie ciężar historycznych klęsk i gdzie wszyscy, dzięki dobrodziej­ stwom systemu opartego na symulacji rządów i zmowie obojętności, wygodnie się urządzili, nikt już nie liczy wła­ dzy jej błędów. Lud nie pyszni się już swoimi przywódcami,

133

a oni swymi decyzjami. Dla odzyskania reklamowego za­ ufania wystarcza zaledwie pozór zadośćuczynienia. W ten sposób Grenada zatarła przykre wrażenie po trzystu zabi­ tych w Libanie. Scenariusz bez ryzyka, wykalkulowana re­ żyseria, ukartowane wydarzenia, sukces murowany. Każde z tych dwóch wydarzeń, zarówno Liban, jak i Grenada, poświadczało zresztą istnienie tej samej politycznej nierzeczywistości: wydarzenie pierwsze, terrorystyczne, które wymknęło się zupełnie spod kontroli, i drugie, całkowicie fałszywe, które nie wymknęło się spod kontroli dostatecz­ nie. Ani jedno, ani drugie nie miało żadnego znaczenia z punktu widzenia sztuki rządzenia. Ich wzajemna zależ­ ność zawiązała się w pustce, bo właśnie pustka stanowi dziś scenę polityki. Autoreklama, zabieganie o wiarygodność i kult scenariu­ sza cechują całe młode pokolenie reaganowskie. Dyna­ miczne, euforyczne - lub raczej stale dynamizujące się i euforyzujące. Dla tego pokolenia ani szczęście nie jest ideą nową, ani sukces motorem działania, ponieważ ono już to wszystko ma. Nie jest to więc pokolenie bojowników, lecz sympatyków szczęścia i sukcesu. Urodzeni na przeło­ mie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, lecz wyzbyci wszelkiej nostalgii, nieczystego sumienia, a nawet pod­ świadomej pamięci swoich szalonych lat. Jakby za sprawą operacji plastycznej oczyszczeni z ostatnich śladów kontrkultury, z nowymi twarzami, nowymi paznokciami, neu­ ronami na wysoki połysk i oprogramowaniem na bakier. Pokolenie, które nie kieruje się ani ambicją, ani energią stłumienia, lecz, doskonale w sobie osadzone, kocha wszel­ kie biznesy - mniej dla zysku czy prestiżu niż dla czystego performanceu i pokazu własnej techniki działania. Ludzie

134

ci kręcą się zazwyczaj wokół mediów, reklamy i informa­ tyki. Nie są rekinami biznesu, lecz młotami showbiznesu, ponieważ biznes stał się showbiznesem. Clean and perfect. Yuppies. Już w samej tej nazwie dźwięczy radosna zmiana kursu. W odróżnieniu od poprzedniej generacji, ta nie pro­ wadzi bolesnych rozrachunków, które ustąpiły miejsca am­ putacji, amnezji, rozgrzeszeniu - trochę nierzeczywistemu zapomnieniu, które następuje zwykle po zbyt silnym wstrząsie. Yuppies nie są dezerterami rewolucji, lecz nową, pewną siebie rasą, korzystającą z dobrodziejstw amnestii, wybieloną, rozwijającą się w obszarze kreowania działań, głęboko obojętną na wszelkie cele poza samą zmianą i pro­ mocją (promocją wszystkiego: produktów, ludzi, badań, karier, stylu życia!). Można by pomyśleć, że orgia lat sześć­ dziesiątych i siedemdziesiątych zrobiła miejsce ruchliwej i odczarowanej elicie, ale tak nie jest: owa elita, przynaj­ mniej w swoim autoreklamowym wizerunku, chce być po­ strzegana jako ruchliwa i - zaczarowana. To zaczarowanie jest delikatne: bije, ale nie uderza; w interesach, w polityce czy w informatyce, wszędzie widać ten nieznośnie lekki skalpel. Slogan tego pokolenia mógłby brzmieć: YOU CANT HAVE YOUR MONEY AND SPENDIT TOO! YOU CANT HAVE YOUR CAKE AND EAT IT TOO! YOU CANT EAT YOUR WIFE AND FUCK IT TOO! YOU CANT LIVE AND HAVE YOUR LIVING TOO!

Lecz lekkość bytu jest bezlitosna. Jej logika jest bezlitosna. Jeśli utopia się urzeczywistniła, to nieszczęście nie istnie­ je, a biedacy tracą wiarygodność. Jeśli Ameryka zosta­ ła wskrzeszona, to masakra Indian i Wietnam nie miały miejsca. Obcując z bogatymi ranczerami i producentami

135

z Zachodu, Reagan nigdy nie odkrył, ani nawet nie otarł się o istnienie nędzy. Poznał tylko oczywistość bogactwa, tautologię potęgi, którą rozciągnął na cały naród, a nawet na cały świat. Wydziedziczeni skazani są na zapomnienie, na opuszczenie, na czyste i proste zniknięcie. To logika must exit. Poorpeople must exit. Ultimatum bogactwa i wy­ dajności wymazuje ich z listy. I słusznie, bo bardzo brzydko wyłamują się z powszechnego konsensusu. Wszystkie działania zmierzające do ulżenia nędzy i utrzymania jej w zasięgu opieki społecznej zostały przekre­ ślone jednym aktem (prezydenckiego) prowidencjalizmu. Jakbyśmy byli już po Sądzie Ostatecznym: dobrych uzna­ no za dobrych, a pozostałych usunięto. To kres dobrej woli i nieczystego sumienia. Niesławnej pamięci Trzeci Świat został wymazany. Służył wszak tylko do wywoływania wy­ rzutów sumienia u bogatych, a wszystkie wysiłki podejmo­ wane w celu ratowania go skończyły się niepowodzeniem. To już skończone. Teraz niech żyje Czwarty Świat, w któ­ rym mówi się: „Utopia została urzeczywistniona, niech ci, dla których nie ma w niej miejsca, znikną”. Ten, kto utracił w nim prawo do wynurzenia się na powierzchnię, disenfranchised, pozbawiony głosu, skazany na zapomnienie, niechaj zostanie odrzucony i zdechnie pod dotknięciem fatalności drugiego stopnia. Diesenfranchising. Traci się prawa, jedno po drugim, pracę, potem samo­ chód. Następnie drivers licence, później tożsamość. Całe połacie społeczeństwa popadają w ten sposób w zapomnie­ nie i całkowite opuszczenie. Wyzwolenie jest dziś faktem historycznym: emancypacja służby i niewolników, dekolonizacja Trzeciego Świata oraz inne wolności, zagwaran­ towane w naszych społeczeństwach, jak prawo do pracy,

136

prawo do głosowania, swobody seksualne, prawa kobiet, więźniów, homoseksualistów - wywalczone dziś wszędzie, przysługują wszystkim. Wirtualnie świat jest wyzwolo­ ny, nie ma już o co walczyć. Ale jednocześnie całe grupy społeczne pustynnieją od środka (jednostki także). Społe­ czeństwo o nich zapomina i one same zapominają o sobie. Wypadają poza obręb, jak zombies, skazane na wymazanie i na krzywe statystyczne zaniku. Właśnie to jest Czwarty Świat. Całe sektory społeczeństw nowoczesnych, a kraje Trzeciego Świata w całości, wpadają w tę pustoszejącą stre­ fę Czwartego Świata. Ale podczas gdy Trzeci Świat miał jeszcze jakieś znaczenie polityczne (nawet jeśli okazało się ono głośną światową wpadką), to Świat Czwarty już go nie ma. Jest transpolityczny. Jest wynikiem społecznego i po­ litycznego desinteressement naszych wysokorozwiniętych krajów, eks-komuniki, która wydarza się w opartych na ko­ munikacji społeczeństwach. Zjawisko to występuje w skali całego globu. Porównywalne jedynie z tysiącami ton kawy palonej w lokomotywach dla utrzymania cen na świecie. Lub jeszcze z grupami nadliczbowych współplemieńców w plemionach prymitywnych, których prorok niczym le­ mingi wiódł na zatracenie do morza, gdzie znikali na hory­ zoncie oceanu. Sama polityka Stanów staje się negatywna. Nie zmierza już tak wyraźnie jak kiedyś do uspołecznie­ nia, integracji, tworzenia nowych swobód, lecz, pod po­ zorem socjalizacji i uczestniczącego modelu demokracji, odspołecznia, wyjmuje spod praw, wyklucza. Porządek społeczny, który tworzy się w oparciu o wymianę usług, technologie oraz grupy uprzywilejowane, nasila się dzięki tym filarom w niektórych rejonach, zaś w innych słabnie, przekształcając je w rezerwaty, albo nawet nie rezerwaty: wysypiska, tereny niczyje, nowe pustynie dla kolejnych

137

biedaków, jak te pustynniejące obszary wokół elektrowni jądrowych i przy autostradach. Nie robi się niczego dla ra­ towania tych ludzi i może nie ma tu nic do zrobienia, po­ nieważ wyzwolenie, emancypacja i ekspansja dokonały się już dawno temu. Dzisiejsza nędza nie kryje więc w sobie ziaren przyszłej rewolucji, stanowi natomiast niezniszczal­ ny skutek orgii i procesu nieodwracalnej koncentracji świata, jaka następuje po wielkim wzroście. Jedyne pytanie brzmi: Do czego doprowadzi to postępujące wywłaszcza­ nie z ludzkich praw (które pod rządami Reagana i Thatcher przyjmuje tak dotkliwy obrót)?

Wielu zastanawia się nad popularnością Reagana. Należa­ łoby najpierw zdefiniować, jakim typem zaufania jest obda­ rzony. To niemal zbyt piękne, by było prawdziwe: jak to się dzieje, że upadają przed nim wszelkie przeszkody? Jak to się dzieje, że żadne jego potknięcie, żadne niepowodzenie nie narusza jego kredytu zaufania, a nawet przeciwnie, wzmac­ nia je paradoksalnie? (Co wzbudza wściekłość u francuskich polityków, którzy doświadczają na sobie czegoś całkiem od­ wrotnego: im więcej demonstrują inicjatywy i dobrej woli, tym bardziej spadają ich akcje). Ale zaufanie, jakim darzy się tu Reagana, jest w istocie zaufaniem paradoksalnym. Tak jak rozróżnia się sen rzeczywisty i sen paradoksalny, należałoby też rozróżnić zaufanie rzeczywiste i paradoksal­ ne. Pierwszym typem zaufania obdarzamy człowieka za jego zalety i osiągnięcia. Natomiast zaufaniem paradoksalnym obdarzamy jakąś osobę za jej niepowodzenia i brak zalet. Prototypem takiej sytuacji są niespełnione proroctwa, rzecz dobrze znana z historii mesjanizmów i millenaryzmów, po których grupa, zamiast ulec rozproszeniu i wyprzeć się swego mistrza, zaczyna tworzyć wokół niego instytucje

138

religijne, sekciarskie lub kościelne, by tym bardziej ugrun­ tować swą wiarę. Instytucje trwałe właśnie dlatego, że czer­ pią energię z klęski proroctwa. To „naddane” zaufanie nie podupada na skutek niepowodzenia, ponieważ rodzi się z niekwestionowania pomyłki. Taka jest właśnie, toutes proportions gardees, zadziwiająca atmosfera, jaka otacza wiarygodność Reagana, i która każę myśleć, że amerykań­ skie proroctwo, wielka perspektywa urzeczywistnionej uto­ pii związanej z pozycją mocarstwa, poniosło klęskę, że coś z tego czynu na miarę marzeń, który miał zwieńczyć dwa wieki historii, nie zostało jednak wykonane, i że Reagan jest skutkiem klęski tego proroctwa. Wraz z Reaganem skutecz­ ny dawniej system wartości traci swój realny byt na rzecz idealnego bytu tworów wyobraźni. Odbywa się to na obraz i podobieństwo samej Ameryki, która również staje się dla Amerykanów ideałem bez skazy, podczas gdy bez wątpienia jest głęboko skompromitowana. To przekształcenie sponta­ nicznego zaufania w zaufanie paradoksalne i urzeczywist­ nionej utopii w jej wyobraźniową hiperbolę wydaje mi się zwrotem decydującym. Lecz z pewnością to wszystko nie jest takie proste. Ponieważ nie jest powiedziane, że obraz Ameryki w oczach samych Amerykanów jest rzeczywiście tak głęboko zafałszowany. Nie jest też powiedziane, że wi­ raż ery reaganowskiej jest czymś więcej niż tylko fazą. Who knows? Rozwiązanie tej kwestii nastręcza takie same trud­ ności, co odróżnienie dziś procesu od symulacji procesu, lotu od symulacji lotu. Sama Ameryka także wkroczyła w erę nierozstrzygalności: czy dysponuje jeszcze rzeczywi­ stą mocą, czy tylko symulacją mocy? Czy Reagan może być uznany za emblemat współ­ czesnego społeczeństwa amerykańskiego, które ze sta­ dium autentycznej potęgi przeszło do stadium liftingu?

139

Inna hipoteza brzmiałaby: Ameryka nie jest już tym, czym była, lecz kontynuuje swój bieg, znajduje się zatem w sta­ nie histerezy. Histereza: rozwój drogą inercji; skutek, któ­ ry utrzymuje się po zniknięciu przyczyny. Można mówić o histerezie historii, histerezie socjalizmu etc. Mechnizm działa nadal, jak ciało wprawione w ruch przez siłę z ze­ wnątrz lub poruszane siłą bezwładu, albo jak nieprzytom­ ny człowiek, który dzięki zmysłowi równowagi zachowuje pozycję stojącą. Albo też, trochę śmieszniej, jak pedałujący przez Syberię zmarli z wycieńczenia rowerzyści w Surmdle Jarryego, którzy, przekształcając trupią sztywność w ener­ gię motoryczną, jadą coraz szybciej i nie przestają napędzać Wielkiej Machiny. Przepyszna fikcja: zmarli, ponieważ nie mają już problemów, są bardziej zdolni od żywych do przyspieszania i obracania machiny! Czy Ameryka jest zwielokrotnieniem świata Alfreda Jarry? A jeśli wydaje się oczywiste, że doszło do przeciążenia czy też odczarowania amerykańskiej machiny, to kto rozstrzygnie, czy nastąpi­ ło to wskutek podciśnienia, czy też raczej przechłodzenia mechanizmów? Ameryka z pewnością mniej niż Europa cierpi z po­ wodu uwiądu wielkich idei i wystygnięcia historycznych namiętności, ponieważ ani jedne, ani drugie nie są moto­ rem jej rozwoju. Cierpi natomiast na skutek zaniku pod­ ważających ją ideologii i osłabienia wszystkiego, co się jej sprzeciwiało. Kiedy przez dwie dekady po drugiej wojnie światowej wiodło jej się lepiej, również denuncjujące ją idee i namiętności były silniejsze. System amerykański mógł dzięki temu znosić gwałtowne ataki (nawet ata­ ki od wewnątrz, jak na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych). Dzisiaj Ameryka nie jest już hegemonką i nie posiada już takiego monopolu, ale pozostała

140

w pewien sposób niepodważona - i niepodważalna. Była potęgą, a stała się modelem (przedsiębiorczości, rynku, prywatnej inicjatywy, widowiskowości), który rozpo­ wszechnia się na całym świecie aż po Chiny włącznie. Styl amerykański stał się stylem międzynarodowym. Nic nie zagraża Ameryce naprawdę, marginalne ofensywy antyamerykańskie rozwiały się (Chiny, Kuba, Wietnam), a wielka ideologia antykapitalistyczna sama wyzuła się z treści. Podsumowując, wokół Stanów Zjednoczonych ustalił się na świecie taki sam rodzaj konsensusu, jak w USA wokół Reagana. Taki sam efekt wiarygodności, reklamy, utraty mechanizmów obronnych u potencjal­ nych adwersarzy. Proces ten przebiegał tak samo, jak w przypadku Reagana: krok po kroku zniknęło wszyst­ ko, co można było mu zarzucić lub przeciwstawić, choć nie sposób tego przypisać jego geniuszowi politycznemu. Konsensus osiągany przez usunięcie, elizję elementów opozycyjnych i marginalnych. Dekadencja polityki i wiel­ kość reklamy. To samo w skali planetarnej dotyczy Stanów Zjednoczonych. Trwałość amerykańskiej potęgi nie daje się wytłumaczyć siłą jej geniuszu (funkcjonuje ona raczej siłą inercji, w pustce, zakłopotana własną potęgą) - lecz mimo to nagradza się Amerykę błyskiem fleszy i obdarza reklamowym blaskiem. W oczach całego świata Amery­ ka posiada pewien rodzaj mitycznej i reklamowej mocy, dorównującej natężeniem reklamowej polaryzacji wokół Reagana. W ten właśnie sposób, za sprawą specyficznej wartości dodanej, dzięki wykładniczej wiarygodności, autoreferencjalnej i pozbawionej prawdziwych podstaw, społeczeństwo stabilizuje się pod kroplówką reklamy. Niepohamowany napływ dolara na światowe rynki jest tego symbolem i najpiękniejszym przykładem.

141

Metastabilność ta jest jednakże krucha, tak w planie polityki zewnętrznej, jak i wewnętrznej. Ponieważ w ostat­ niej instancji zawdzięcza ona swoje istnienie uwiądowi wszelkiej prawdziwej alternatywy, zanikowi mechanizmów obronnych i przeciwciał. Na tym polega naprawdę kryzys amerykańskiej potęgi, ów kryzys potencjalnej stabilizacji przez inercję, kultu potęgi w pustce. Można by wskazać bardzo wiele rysów upodabniających ten kryzys do osła­ bienia systemu immunologicznego w przesadnie chronio­ nym organizmie. Właśnie dlatego fakt, że Reagan nabawił się raka, wydaje mi się wspaniałym dziełem poetyckiej ironii. Figura raka przypomina do pewnego stopnia ową przezroczystą wiarygodność, ową euforię ciała, które nie wytwarza przeciwciał i zagrożone jest destrukcją na sku­ tek swego zaburzonego funkcjonowania. Przywódca naj­ większego mocarstwa świata dostał raka! Władza nękana przerzutami! Tak oto spotykają się dwa bieguny naszej cywilizacji. Prezydencki immunitet zniesiony, za chwilę AIDS! To powinno oznaczać początek powszechnej implozji (na Wschodzie już od dłuższego czasu władza dotknięta jest powolnym obumieraniem tkanek). Lecz może wybiegamy za daleko, może należałoby mówić raczej o menopauzie? Remisja zmysłu publicznego, ogól­ ne ustatkowanie się po konwulsjach lat siedemdziesiątych, pożegnanie wszystkich nowych granic, konserwatywne i reklamowe zarządzanie, wyczyny dalekosiężne jak klapki na oczach, umartwienie i trening, biznes i jogging, koniec z odurzeniem i orgią, restauracja naturalistycznej utopii biospołecznej ciągłości rasy - czy wszystko to nie wygląda na koniec ery świetności imperium i histeryczną euforię menopauzy? Albo, wracając raz jeszcze do fazy Reagana,

142

czy nie przypomina ona przejściowego ozdrowienia, revival następującego po depresji, wróżącego jej kolejne na­ wroty? Przecież jakakolwiek „nowa granica”, jakakolwiek nowa „idea Kennedyego” wydają się dzisiaj nie do pomy­ ślenia. Nawet ten składnik amerykańskiej rzeczywistości uległ głębokiej zmianie: efekt Reagana wypompował du­ cha z narodu. Objawy menopauzy występują nie tylko w Ameryce, można je zauważyć także we wszystkich demokracjach zachodnich, gdzie czynią dotkliwe spustoszenia zarówno w kulturze, jak i w polityce, tak w uczuciach jednostko­ wych, jak i w ideologicznych namiętnościach. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że naszemu wejściu w Trzecie Tysiąc­ lecie towarzyszyć będą Bliskie Spotkania Trzeciego Stop­ nia (niestety!, mieliśmy już naszego demona południa - był nim faszyzm). Co do amerykańskiej rzeczywistości, to nawet po liftingu zachowuje ona swoją skalę i rozmach, a także nienaruszoną dzikość. Wszystkie społeczeństwa zastygają w końcu w jakąś maskę; dlaczego nie miałaby to być maska Reagana? Jednak to, co istaniało tu od po­ czątku - przestrzeń i geniusz fikcji - pozostaje nietknięte.

7J

Z—XESERT FOR EVER

Zachody słońca - olbrzymie, utrzymujące się na niebie przez godzinę tęcze. Pory roku w ogóle nie mają tu sensu: wiosna jest o poranku, w południe zaczyna się lato, a noce na pustyni są zimne, lecz sama zima nie nadchodzi nigdy. Jak wieczność w zawieszeniu, rok, który co dnia zaczyna się od początku. I nikt nie wątpi, że tak stanie się każde­ go kolejnego dnia, że każdego wieczoru na niebie pojawi się wielobarwna tęcza, a światło, które za dnia królowa­ ło w swej niepodzielonej formie, rozszczepi się pod wie­ czór na wszystkie tworzące je odcienie, zanim zniknie. Są to również odcienie krótkotrwałej tęczy, która, rozpa­ lona przez wiatr do czerwoności, gaśnie w falach Pacyfiku. Niesłabnąca łaska klimatu, wieńczący bezrozumne bo­ gactwo ludzi przywilej natury. To jest kraj bez nadziei. Nawet śmieci są tu czyste, ruch uliczny działa jak dobrze naoliwiony mechanizm, cyrkula­ cja została spacyfikowana. Latencja, letarg, odbarwienie tak wyraźna ciekłość życia, znaków i przekazów, tak wielka płynność ciał i wozów, blond włosy tak bardzo blond i lubieżność miękkich technologii tak wielka, że Europejczyk zaczyna śnić o śmierci i mordzie, o motelach dla samo­ bójców, orgy and cannibalism, by umknąć tej doskonałości oceanu i światła, szalonej łatwości życia, hiperrzeczywistości wszystkiego wokół.

147

Stąd fantazmat sejsmicznego pęknięcia dna Pacyfiku i Ka­ lifornii zapadającej się pod ziemię, co położyłoby kres jej zbrodniczemu i skandalicznemu pięknu. Bo przejście na drugą stronę znoju życia, na tamten świat falującego nieba, bryzy, surfingu, pustyń i szczęścia jako jedynej hi­ potezy jest bez utraty życia nie do wytrzymania. Lecz nawet groźba trzęsienia ziemi jest jeszcze tylko flir­ tem ze śmiercią i stanowi część naturalnego piękna, tak jak historia czy teoria rewolucji, której hiperrzeczywiste echo dociera tu, by umrzeć, zachowując dyskretny urok swego dawniejszego życia. Oto co zostaje z imperatywu hi­ storycznych zrywów: graffiti na plaży, zwrócone- w stronę pełnego morza, wzywające już nie masy rewolucyjne, lecz niebo, ocean i przezroczyste bóstwa Pacyfiku:

Please, REVOLUTION!

Czy jednak jest dziełem przypadku, że największa baza morska - baza Siódmej Floty Pacyfiku, najwyższe wciele­ nie mocarstwowej potęgi Ameryki i siła rażenia nie ma­ jąca sobie równej na całym świecie, wchodzi w skład tego bezczelnego piękna? Jego częścią jest także tchnąca magią Santa Ana, pustynny wiatr zza gór wieje tu przez cztery lub pięć dni, po czym rozprasza mgłę, podpala ziemię, rozświeca morze i druzgocze przywykłych do gęstej mgły ludzi - najpiękniejsza w Santa Ana jest noc na plaży, kiedy można kąpać się tak samo jak za dnia i opalać w świetle księżyca jak wampiry. To jest kraj bez nadziei.

148

Dla nas, fanatycznych wyznawców estetyki i sensu, kultury, smaku i uwiedzenia; dla nas, dla których piękne jest tylko to, co głęboko moralne, a pasjonujące jedynie heroiczne rozróżnienie między naturą i kulturą; dla nas, wiekuiście przywiązanych do zwodniczych uroków zmysłu krytycz­ nego i transcendencji - dla nas odkrycie fascynacji bez­ sensem, zawrotnym rozluźnieniem panującym zarówno na pustyniach, jak i w miastach, jest wstrząsem duchowym i niespodziewanym wyzwoleniem. Odkrycie ekstatycznej radości płynącej z likwidacji całej kultury i wyświęcenia obojętności. Mówię o amerykańskich pustyniach i miastach, które nie są miastami, ale pustyniami także nie... Brakuje w nich oaz, lecz zabytków również, są autostrady, ale minerały też; niczym nie ograniczony travelling przez niezróżnicowaną przestrzeń... Wszędzie: w Los Angeles i Twenty Ninę Palms, w Las Vegas i Borrego Springs...

Nieobecność pożądania: pustynia. Pragnienie należy jesz­ cze do porządku ociężałej naturalności, to my w Europie upajamy się jeszcze nim oraz dogorywającą kulturą kry­ tyczną. Tutaj miasta stoją na ruchomych piaskach. Zamiast zabytków i historii - egzaltacja ruchomymi pustyniami i symulacją. Niekończące się, podobne do siebie miasta mają w sobie tę samą dzikość, co niezmącona cisza Badlands. Dlaczego pustynie TAM są tak bardzo fascynujące? Ponieważ jest im odjęta wszelka głębia - wspaniała, po­ ruszająca, powierzchowna neutralność, wyzwanie wobec sensu i głębi, wobec natury i kultury, hiperprzestrzeń przy­ szłości, od tej chwili bez początku, bez odniesień.

149

Wszystko to nie jest ani czarowne, ani uwodzicielskie. Czarowność istnieje we Włoszech, gdzie uwodzicielskie pejzaże stały się obrazami, akulturowane i wyrafinowa­ ne w rysunku tak samo, jak miasta i muzea, w których są zamknięte. Przestrzenie opisane i obrysowane, wysoce uwodzące, w których sens był do tego stopnia zbytkowny, że w końcu stał się ozdobą. Tutaj jest dokładnie na odwrót: nie ma uwodzicielskiego uroku, jest natomiast absolutna fascynacja, obejmująca nawet całkowity zanik krytycznej i estetycznej formy życia, oraz promieniowanie bezcelo­ wej neutralności. Immanentnej i słonecznej. Neutralno­ ści pustyni: wolnego od pragnień bezruchu. Neutralności Los Angeles: wolnej od pragnień bezrozumnej cyrkulacji. To koniec estetyki.

Ulotniła się nie tylko estetyka dekoracji (natury i architek­ tury), lecz również ciał i języka, estetyka tego wszystkie­ go, co stanowi duchowy i społeczny habitus Europejczyka, szczególnie z kręgu kultury łacińskiej, owa nieprzerwana commedia dllarte, patos i retoryczność stosunków społecz­ nych, dramatyzacja mowy, językowe triki, aura makijażu i sztucznej gestykulacji. Cały estetyczny i retoryczny czar uwodzenia, smaku, ogłady, teatru, lecz także sprzeczności i przemocy, stale od nowa ujmowany przez dyskurs, grę, dystans, sztuczność. Nasz świat nigdy nie jest pustynią, zawsze teatrem. Zawsze dwuznaczny. Zawsze kulturalny i lekko śmieszny w swej dziedzicznej kulturalności. Ujmująca jest nieobecność tego wszystkiego tutaj, zarówno architektury w przekształconych w długie ciągi sygnałów miastach, jak i oszałamiająca nieobecność uczuć oraz in­ dywidualnego charakteru w twarzach i ciałach. Są piękne,

150

przezroczyste, plastyczne lub cool, albo dziwnie otyłe, lecz mniej na skutek bulimicznego przymusu, niż ze względu na ogólną niespójność ciała i języka, odżywiania i miasta: luźny zbiór punktowych, następujących po sobie funkcji, hipertroficzna i pączkująca we wszystkich kierunkach tkanka komórkowa.

Na tej zasadzie jedyną tkanką miasta są freeways. Tkan­ ka bezustannie łączna lub raczej transurbanistyczna, niesłychany spektakl tysięcy samochodów krążących w obu kierunkach po Ventura Freeway z równą prędkoś­ cią i reflektorami włączonymi w pełnym słońcu, nie po­ wracających znikąd i do nikąd nie dążących: wielki czyn zbiorowy jazdy tam i z powrotem, bez agresji, bez celu - społeczność przenośna, bez wątpienia jedynie możliwa w hiperrzeczywistej erze technologii, soft-mobile, wyczer­ pującej swój potencjał w powierzchniach, sieciach, mięk­ kich technologiach. Winda i metro w Los Angeles nie istnieją. Nie istnieje wertykalność ani underground, nie istnieje chaos ani zbioro­ wość, nie ma ulic ani fasad, ale także centrum lub pomnika: przestrzeń fantastyczna, fantasmagoryczne i nieciągłe na­ stępstwo wszystkich rozproszonych funkcji, wszystkich znaków bez hierarchii - feeria niezróżnicowania, feeria niezróżnicowanych powierzchni - potęga czystej rozcią­ głości, jaką można odnaleźć na pustyniach. Potęga formy pustynnej: zacieranie się śladów na pustyni, signifić zna­ ków w miastach, wszelkiej psychologii w ciałach. Zwie­ rzęca i mataflzyczna fascynacja - ta prosta, związana z rozciągłością, i druga, ukryta w tej pierwszej, fascynacja wysuszeniem i jałowością.

151

Mityczna moc Kalifornii tkwi w mieszance krańcowego rozluźnienia i zawrotnej ruchliwości ujętej w ramy hiperrzeczywistego scenariusza krajobrazu, na który składają się pustynie, freeways, ocean i słońce. Nigdzie indziej nie występuje to piorunujące połączenie radykalnego barba­ rzyństwa i tak wielkiego naturalnego piękna, cudu natury i absolutnego simulacrum: just in this mixture of extreme irreferentiality and deconnection overall, but embedded in most primeval and greatfeatured natural scenery of deserts and ocean and sun - nowhere else is this antagonistic climax to befound. Gdzie indziej piękno natury jest brzemienne sensem i nostalgią, a kultura nieznośnie ciężka. Kultury mocne (Meksyk, Japonia, Islam) odsyłają nam odbicie naszej własnej, zdegradowanej kultury oraz naszej głębokiej winy. Pod naporem znaczenia kultury silnej, rytualnej, terytorialnej stajemy się gringos, zombies, jak turyści, których rolą jest przechadzanie się wśród naturalnych uroków i widoków.

Nic podobnego nie dzieje się w Kalifornii, choć niepodziel­ nie panuje w niej wielka surowość, ponieważ sama kultu­ ra jest tam pustynią - i trzeba, by nią była, aby wszystkie rzeczy mogły się ze sobą nawzajem zrównać i rozbłysnąć w takiej samej, nadnaturalnej formie.

Oto dlaczego sam przelot z Londynu do Los Angeles przez biegun jest już, w swej stratosferycznej abstrakacyjności i (tu także) hiperrzeczywistości, częścią Kalifornii i pustyń. Deterytorializacja rozpoczyna się wraz z zaburzeniem na­ stępstwa dnia i nocy. Kiedy podział doby na noc i dzień nie

152

jest już kwestią czasu, lecz przestrzeni, wysokości i pręd­ kości, i dokonuje się wyraziście, jakby dzieliła je od siebie tylko cienka pionowa kreska - kiedy przecina się noc jak chmurę, tak szybko, że powstaje wrażenie, jakby była ja­ kimś grawitującym wokół Ziemi lokalnym obiektem, albo przeciwnie, kiedy noc rozpływa się całkowicie, a słońce stoi w tym samym punkcie nieba przez dwanaście godzin lotu, wówczas następuje koniec naszej czasoprzestrzeni i rozpo­ czyna się już ta sama feeria, jaką spotkamy na Zachodnim Wybrzeżu. Zadziwienie gorącem jest tu metafizyczne. Same barwy - pastelowe błękity, jasne fiolety, wszystkie kolory malwy - powstały w wyniku powolnego, geologicznego, ponad­ czasowego spalania. Nieorganiczność podłoża przeja­ wia się na powierzchni w postaci kryształowych roślin. Wszystkie składniki środowiska naturalnego przeszły tu próbę ognia. Pustynia nie jest pejzażem, lecz czystą for­ mą, która powstaje w wyniku abstrakcji wszystkich pozo­ stałych form.

Jej definicja jest absolutna, granica inicjacyjna, kontury ostre a przestrzeń nieubłagana. To obszar znaków wszech­ władnej, nieuniknionej konieczności, lecz znaki te pozba­ wione są sensu, są arbitralne i nieludzkie; to znaki, które mija się, nie pojmując. Przejrzystość, od której nie ma od­ wołania. Pustynne miasta również urywają się nagle: nie mają przedmieść. Zdolne rozwiać się w każdej chwili, przy­ pominają w tym miraże. Wystarczy zobaczyć Las Vegas, wzniosłe Las Vegas, jak u schyłku dnia wynurza się całe z pustyni za sprawą swych fosforyzujących świateł i jak potem, po wyczerpującej jego ogromną, powierzchowną

153

energię nocy, o świcie z powrotem zanurza się w pustynię - by uchwycić tajemnicę pustyni i to, czego jest ona zna­ kiem: czarodziejską nieciągłość, totalne choć przerywane promieniowanie. Tajemne powinowactwo pustyni i gry: intensywność gry zdwojona obecnością pustyni u granic miasta. Chłód kli­ matyzacji w salach do gry przeciwstawia się gorącu pro­ mieniującemu z zewnątrz. Wyzwanie rzucone przemocy światła słonecznego przez wszystkie sztuczne światła mia­ sta. Noc gry osłoneczniona ze wszystkich stron, migocząca ciemność sal w środku pustyni. Sama gra jest także formą pustynną, nieludzką, nieokrzesaną, inicjacyjną, wyzwa­ niem wobec naturalnej ekonomii wartości, szaleństwem na granicy wymiany. Lecz ona także ma swoją ściśle wy­ tyczoną granicę, urywa się brutalnie, jej ramy są precyzyj­ ne, a namiętność nie zna wstydu. Ani pustynia, ani gra nie są przestrzeniami wolności: są to przestrzenie skończone, koncentryczne, przez swą intensywność zwracające się ku wnętrzu, ku punktowi centralnemu: w stronę duszy gry lub serca pustyni - przestrzeń ulubiona, przestrzeń niepa­ miętna, gdzie rzeczy gubią swój cień, gdzie pieniądze tracą wartość, a krańcowa rzadkość występowania śladów i tego, co czyni z nich znaki, skłania ludzi, by szukali ulotności bogactwa.

SPIS TREŚCI

VANISHING POINT......................................................... 5 NOWY JORK................................................................... 19

GWIEZDNA AMERYKA................................................35 URZECZYWISTNIONA UTOPIA................................. 91

KONIEC POTĘGI?........................................................ 129 DESERT FOR EVER....................................................... 145

Polecamy książki Jeana Baudrillarda wydane w Wydawnictwie Sic!

• Ameryka • Przed końcem. Rozmowy z Philippe'em Petit • Duch terroryzmu. Requiem dla Twin Towers • O uwodzeniu • Symulakry i symulacja • Pakt jasności. O inteligencji Zła • Spisek sztuki • Społeczeństwo konsumpcyjne, jego mity i struktury • W cieniu milczącej większości albo kres sfery społecznej • Wojny w Zatoce nie było • Wymiana symboliczna i śmierć • Słowa klucze • Zbrodnia doskonała • Przejrzystość zła • Dlaczego wszystko jeszcze nie zniknęło. Esej ostatni