Wspomnienia wojenne
 9788324009077

  • Commentary
  • https://www.znak.com.pl/ksiazka/wspomnienia-wojenne-karolina-lanckoronska-691
  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

KAROLINA LANCKOROŃSKA 9

0

9

Słowo wstępne Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

Wy d a wni c t wo Zn a k KRAKÓW 2007

SPIS T R E Ś C I

Lech Kalinowski, Elżbieta Orman, Wstęp .................................

5

P rzed m o w a.......................................................................................

15

Rozdział I LWÓW (22 września 1939-3 maja 1940)......................................

17

Rozdział II KRAKÓW (maj 1940-czerwiec 1941) ............................................

60

Rozdział III OBJAZDY PO GENERALNEJ GUBERNI (lipiec 1941-marzec 1942)...............................................................

102

Rozdział IV STANISŁAWÓW (marzec 1942-7 lipca 1 9 4 2 )...........................

142

Rozdział V NA ULICY ŁĄCKIEGO WE LWOWIE (8 lipca 1942-28 listopada 1942)....................................................

176

Rozdział VI BERLIN (29 listopada 1942-9 stycznia 1943).............................

215

Rozdział VII RAVENSBRÜCK

228

Rozdział VIII ITALIA.

331

EPILO G

336

ANEKS Spis 23 zamordowanych przez Kriigera profesorów lwowskich.

341

List gen. Ernsta Kaltenbrunnera do C. J. Burckhardta, prezesa Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża z dnia 2 IV 1945 wraz z tłum aczeniem na język polski........................... 342

Spis treści

367

Spis ilustracji..................................................................................... 345 Słowniczek biograficzny................................................................... 347 Indeks o s ó b ....................................................................................... 354

WSTĘP Czy oddanie wszystkich swych sił temu, co się najbar­ dziej kocha, jest zasługą? Myślę, że nie'. Karolina Lanckorońska O statnia przedstawicielka rodu Lanckorońskich z Brzezia uwa­ ża, że historia jej rodziny, wywodzącej swoją genealogię od XIV wie­ ku, nakłada na nią raczej zobowiązania niż przywileje. W czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej Lanckorońscy aktywnie uczestniczyli w życiu politycznym. Byli wybierani na posłów i senatorów na sej­ my; w galerii różnych godności i funkcji, obok biskupa, wojewodów, kasztelanów i starostów nie zabrakło generała i hetm ana polnego koronnego12. K arolina L anckorońska urodziła się w XIX wieku (1898 r.), przeżyła cały wiek dwudziesty, będąc nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń, czyniąc służbę dla Polski i nauki polskiej główną treścią swojego życia. W XIX wieku stolica Habsburgów stała się główną przystanią rodziny Lanckorońskich. Kiedy Antoni (1760-1830), poseł na Sejm C zteroletni i zwolennik Konstytucji 3 maja, po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej przeniósł się do Wiednia, otrzymał tam godność szam belana austriackiego i został wybrany na m arszałka sejm u sta­ 1Fragment przemówienia wygłoszonego z okazji uroczystości wręczenia Wielkie­ go Krzyża Orderu Polonia Restituta 27 V 1991 roku w ambasadzie polskiej w Rzymie. 2 S. Cynarski, Dzieje rodu Lanckorońskich z Brzezia od XIV do XVIII zvieku, Warszawa-Kraków 1996.

Wstęp

6

nowego. Jego syn, Kazimierz (1802-1874), zasiadał w Izbie Panów, a wnuk, Karol - ojciec Karli - wyróżniony O rderem Złotego Runa, otrzymał nom inację na Wielkiego O chm istrza dworu Franciszka Jó­ zefa I. W XIX wieku Lanckorońscy powoli zaczęli wtapiać się w or­ ganizm państwowy wielonarodowej monarchii. Zycie ostatniego z nich, Karola Lanckorońskiego (1848-1933), znakomitego kolekcjonera i zamiłowanego historyka sztuki, przy­ padło na okres rozkwitu i upadku m onarchii austro-węgierskiej. Ota­ czany szacunkiem właściciel rozległych dóbr w Galicji, Królestwie Polskim i Styrii, ceniony był za naukowe zainteresowania i kolek­ cjonerskie pasje, mające najzupełniej renesansowy rozmach. Jego zbiór obrazóww Palais Lanckoroński stanowił jedną z najbogatszych w W iedniu prywatnych galerii sztuki3. Poprzez małżeństwa, dwu­ krotnie z Austriaczkam i, a po raz trzeci z Prusaczką, M ałgorzatą Lichnowsky (siostrą Karla Maxa Lichnowskiego, am basadora nie­ mieckiego w Londynie w latach 1912-1914), Lanckoroński „zżył się na pozór całkowicie ze światem dworu i bardzo ekskluzywnej ary­ stokracji austriackiej”4. Pod berłem Habsburgów i w trójnarodowej federacji widział miejsce Polski, ale wraz ze śm iercią cesarza, a póź­ niej upadkiem austro-węgierskiej m onarchii odszedł świat jego po­ litycznych iluzji. Związany tak bardzo z kulturą austriacką i niem iec­ ką, dla kultury i nauki polskiej uczynił niezm iernie wiele. Za tę działalność został odznaczony przez rząd niepodległej Polski Wiel­ ką Wstęgą O rderu Polonia Restituta. Kiedy po jego śm ierci ukocha­ na córka Karla sprzątała stojący nieopodal łóżka stolik, zobaczyła na nim otwartą książkę. Był to Pan Tadeusz Adama Mickiewicza. Lanckoroński unikał wywierania nacisku na skłonności i wybo­ ry polityczno-narodowe swoich dzieci. Antoni, Karla i Adelajda wy­ chowywani i edukowani w W iedniu, odczuwali najbliższy związek z kulturą i dziejam i Polski dawnej i tej, która wybijała się na nie­ podległość. W czasie pierwszej wojny światowej, gdy Wielki O ch­

3 R. Taborski, Polacy w Wiedniu, Wroclaw-Warszawa-Kraków 1992. 4A. Wysocki, Sprzed pół wieku, Kraków 1974, s. 287.

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

7

m istrz dworu habsburskiego przeżywał śm ierć cesarza, jego 18-letnia córka z m łodzieńczą pasją zbierała legionowe fotografie, bro­ szury i orzełki, sympatyzując z postacią „brygadiera” Piłsudskiego. Przez pewien czas opiekowała się chorymi i rannymi żołnierzam i polskimiw zakładzie rekonwalescencyjnym (Faniteum),wzniesionym przez jej ojca. Z przejęciem czytała Echa leśne, Wierną rzekę Stefa­ na Żeromskiego. To wtedy najbliższa jej sercu stała się poezja Juliu­ sza Słowackiego, której duże fragmenty znała na pamięć. Po zakończeniu wojny ujawniły się naukowe pasje wówczas gimnazjalistki, która już wtedy jako wolna słuchaczka zaczęła uczęsz­ czać na wykłady uniwersyteckie znanego w W iedniu historyka sztuki Maxa Dvoraka. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości (1920) w pry­ watnym gim nazjum „Zu den Schotten”, zapisała się w uniwersyte­ cie wiedeńskim na historię sztuki. Wybór kierunku studiów był tak oczywisty, jak naturalny był od dzieciństwa jej kontakt ze sztuką. Rodzinna kolekcja obrazów w wiedeńskim pałacu oraz liczne pod­ róże po m uzeach europejskich nie pozostały bez wpływu na jej żywą wyobraźnię. Również w letniej rezydencji galicyjskiej w Rozdole, dokąd przyjeżdżała z rodziną na okres wakacji, mogła oglądać, obok portretów przodków, malarstwo polskie. Wszak ściany rozdolskiego pałacu zdobiły obrazy m.in. Jana Matejki, A rtura G rottgera, Józefa Chełm ońskiego i Jacka Malczewskiego, niem al „nadwornego” m a­ larza Lanckorońskich. W neobarokowym, dużym pałacu wiedeńskim nie czuła się najlepiej, po latach wspominała: „Przez mniej więcej siedem miesięcy w roku czekaliśmy na upragnione pobyty w Roz­ dole. Przyjeżdżaliśmy w czerwcu, a wyjeżdżaliśmy do W iednia zwy­ kle w połowie listopada. Ważny dzień św. Karola, wspólne imieniny ojca i moje (także dzień urodzin ojca), obchodziliśmy zawsze w Roz­ dole. W jadalni, jak nakazywała rodzinna tradycja, krzesła soleni­ zantów były tego dnia ubrane kwiatam i”5. N ajpiękniejsze chwile dzieciństwa przeżyła właśnie tam, wdrapując się na drzewa i w ich cieniu składając m łodzieńcze przysięgi... W okresie studenckim ,

5 K. Lanckorońska, Rozdół, „Tygodnik Powszechny” 1995, nr 35.

8

Wstęp

widząc zaniedbania w opiece zdrowotnej „biegała po chorych”. Po powrocie do W iednia słuchała wykładów z historii sztuki i studio­ wała twórczość ukochanego artysty - M ichała Anioła. Czasami oj­ ciec wyrażał niezadowolenie ze studenckiego trybu życia córki, ar­ gum entując że „kobiety renesansu były [...] wykształcone, a nie bie­ gały o ósmej rano do tramwaju, z teczką pod pachą”. Jeszcze przed uzyskaniem doktoratu myślała o swojej przyszłości. Chęć poświę­ cenia się dla innych, pociąg do pielęgniarstwa i zainteresowanie dla spraw medycznych sprawiły, że pojechała do Warszawy, aby zoba­ czyć szkołę pielęgniarek. O statecznie za radą życzliwego jej, „bardziej dobrego i bardziej m ądrego od innych” Tadeusza Rawskiego, lekarza z Rozdołu, wy­ brała pracę naukową. Na podstawie rozprawy Studien zu Michel­

angelos Jüngstem Gericht und seiner künstlerischen Deszendenz, którą przygotowywała u M. Dvoräka, a po jego śm ierci ukończyła pod kierunkiem Juliusa von Schlossera, uzyskała 21 maja 1926 roku na uniwersytecie w iedeńskim dyplom doktora z zakresu historii sztuki. Jeszcze w roku 1926 dr Lanckorońska wyjechała na dłużej do Rzymu, gdzie poświęciła się badaniom nad sztuką włoską okresu renesansu i baroku. Zgrom adzone wówczas materiały zaowocowaływjej późniejszych pracach naukowych. Przy Stacji Rzymskiej PAU była bibliotekarką i przez kilka lat kierowała działem historii sztu­ ki, porządkując m.in. zbiory biblioteczne i fotograficzne, pochodzące częściowo z darowizny jej ojca. Karol Lanckoroński zm arł w 1933 roku, odziedziczone po nim majątki w Galicji jeszcze bardziej zbli­ żyły rodzeństwo Lanckorońskich do Polski. Karla została dziedziczką Kom arna i na stałe zamieszkała we Lwowie. Niem ałą rolę w podję­ ciu tej decyzji odegrały względy naukowe - możliwość kariery uni­ wersyteckiej. W 1934 roku została członkiem Towarzystwa Nauko­ wego Lwowskiego, a w październiku komisja na Uniwersytecie Jana Kazim ierza przychylnie rozpatrzyła jej podanie o dopuszczenie do habilitacji z historii sztuki nowożytnej, wyrażając „jednom yślne przekonanie, że pozyskanie drki Lanckorońskiej do współpracy na UJK w charakterze docenta historii sztuki jest rzeczą pożądaną”.

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

9

Jeszcze w tym samym roku - jako prywatny docent - rozpoczęła wykłady i ćwiczenia. Jej habilitacja na podstawie rozprawy Dekora­ cja kościoła II Gesii na tle rozwoju baroku w Rzymie została przy­ jęta 13 grudnia 1935 jednom yślną uchwałą Rady Wydziału H um a­ nistycznego, a 13 stycznia 1936 - Senatu Uniwersytetu Jana Kazi­ m ierza6. W ten sposób została pierw szą w Polsce kobietą, która uzyskała habilitację z zakresu historii sztuki. Mogła teraz poświę­ cić się całym sercem tem u, czego pragnęła najbardziej - pracy dy­ daktycznej i naukowej na uniwersytecie, ale, jak zwykła była mówić, to szczęście nie dane jej było na długo.

Swoje Wspomnienia wojenne rozpoczyna od m om entu wybu­ chu wojny i wkroczenia do Lwowa we w rześniu 1939 roku wojsk sowieckich. Mając do wyboru emigrację, wybrała los „późnego w nu­ ka” swoich walecznych przodków. Okupowanej przez obce wojska Polski opuścić nie chciała. Na przełom ie 1939 i 1940 roku prowa­ dziła jeszcze na uniwersytecie zajęcia z historii sztuki, ale dość szyb­ ko włączyła się w działalność konspiracyjną. W styczniu 1940 roku złożyła przysięgę w lwowskim Związku Walki Zbrojnej. Przejm ują­ ce, tragiczne wydarzenia z owego czasu - wywózki w głąb ZSRR, porwania i bezprawie, klim at ludzkiej rozpaczy i bezsilności stara­ ła się utrwalić we Wspomnieniach najwierniej. Liczne aresztowa­ nia w konspiracji lwowskiej spowodowane doniesieniam i konfiden­ tów przyspieszyły i jej ucieczkę ze Lwowa w m aju 1940 roku. Po przybyciu do Krakowa odtworzyła konspiracyjne kontakty. Z rozka­ zu płk. Tadeusza Komorowskiego, kom endanta Okręgu Krakow­ skiego ZWZ, wykonywała różne zlecenia, m.in. tłumaczyła na język niem iecki odezwy o treści demoralizującej arm ię niemiecką, które następnie rozklejane były na afiszach i m urach miasta. Głównie jed­ 6 J. Suchmiel, Działalność naukowa kobiet w Uniwersytecie we Lwowie do roku 1939, Częstochowa 2000, s. 225-227.

10

Wstęp

nak zaangażowała się w działalność Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie jako pielęgniarka-wolontariuszka niosła samarytańską pomoc rannym i chorym jeńcom wojennym uwolnionym ze stalagów i ofla­ gów. O dtąd była świadkiem „wielu śm ierci i wielu pogrzebów ”. W drugiej połowie 1941 roku Rada Główna O piekuńcza (RGO) powierzyła Karli Lanckorońskiej opiekę nad więźniami w całej G e­ neralnej G uberni. Pracy tej poświęciła się całkowicie. Świetna zna­ jom ość języka niemieckiego, arystokratyczne pochodzenie oraz sta­ nowczość i odważna postawa wobec Niemców sprzyjały skutecznej działalności. Zorganizowana przez nią akcja zbiorowego dożywia­ nia-w więzieniach, dostarczania paczek i innej pomocy dla ok. 27 ty­ sięcy więźniów, przyczyniła się do uratowania życia wielu areszto­ wanym. W styczniu 1942 roku jako urzędniczka RGO wyjechała do Sta­ nisławowa. Dowiedziawszy się o masowych m ordach dokonywanych przez tam tejsze gestapo, przesłała niezwłocznie m eldunek gen. Ko­ morowskiemu. Pomimo otrzym ania w m arcu nominacji na Zarząd­ cę Komisarycznego RGO w województwie stanisławowskim, przy akceptacji władz niem ieckich, napotykała na trudności, w zbudza­ jąc swoją działalnością coraz większe podejrzenia, zwłaszcza szefa gestapo Hauptsturmfiihrera S S H ansa Krugera. 12 maja 1942 zo­ stała aresztowana w trakcie zebrania RGO w Kołomyi, a następnie przewieziona do więzienia w Stanisławowie. W czasie przesłucha­ nia jej prześladow ca, K ruger, zdenerwow any nieugiętą postawą aresztowanej, m anifestowaniem polskości i przekonany o czekają­ cym ją bliskim wyroku śm ierci, przyznał się do zam ordow ania 25 profesorów wyższych uczelni Lwowa. W ten sposób stała się pierwszym świadkiem w sprawie tajemniczej do tej pory zbrodni. Nieoczekiwanie dla Krugera, interw encja włoskiej rodziny królew­ skiej u H. H im m lera uchyliła wykonanie wyroku śmierci. W kilka dni później, 8 lipca 1942, znalazła się w więzieniu we Lwowie. Tam, przesłuchiw ana przez kom isarza SS Waltera K utschm anna, opo­ wiedziała o przebiegu śledztwa w Stanisławowie i na jego polece­ nie napisała 14-stronicowy raport, w którym m.in. ujawniła przy­ znanie się K rugera do zamordowania profesorów we Lwowie. Tekst

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

11

ten dotarł do H. H im m lera i on zapewne był odpowiedzialny za um ieszczenie „szowinistycznej” polskiej hrabiny w obozie koncen­ tracyjnym dla kobiet w Ravensbriick. 27 listopada 1942 pod eskortą esesm anów opuściła Lwów i Polskę na zawsze. Po pobycie w więzieniu na Alexanderplatz w Berlinie 9 stycznia 1943 r. została przywieziona do miejsca przeznaczenia w Ravensbriick. W obozie otrzymała num er 16076; w wyniku wielokrotnych interw encji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża um ieszczono ją w izolatce (Sonderhaft) . „Wyróżnienie” to uznała za upokarzają­ ce i na własną prośbę wróciła do obozu, jako zwykła więźniarka. „Są rzeczy, których ludzie niezdolni są słuchać, rzeczy, których umysł ludzki ogarnąć nie potrafi” - pisała po opuszczeniu Ravensbriick. We Wspomnieniach spotykamy przejm ujące, dokum entalne opisy scen życia obozowego więźniarek, ich przerażenie i lęk przed cho­ robą, torturą, śmiercią; wyczuwalna jest atm osfera nieustannego napięcia. Na tym tle wyróżniały się więźniarki o charakterach nie­ złomnych, potrafiące w skrajnych w arunkach obozowych ratować ludzką godność. Organizowane przez nie spotkania, wykłady i roz­ mowy na tem aty z innej, normalnej rzeczywistości, udowadniały, że „ta cała brutalność bez nazwy, że te wszystkie okrucieństw a nie zdołały w niezliczonych wypadkach zniszczyć ani złamać, ani na­ wet uszczerbić sił ducha”. Im właśnie K. Lanckorońska poświęciła kreślone jakby m im ochodem krótkie charakterystyki, portrety z pa­ m ięci. Sam a prowadziła zajęcia z historii sztuki dla „królików”, tj. kobiet, na których przeprowadzano niebezpieczne eksperym en­ ty medyczne. Na miesiąc przed zakończeniem wojny, 5 kwietnia 1945 r., jako pierwsza Polka, z grupą 299 Francuzek została zwolniona z obozu. Był to efekt interw encji prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, prof. Carla Burckhardta. W pamięci czytelników Wspomnień zapadnie z pewnością, obok wielu, ostatnia scena z Ravensbriick, pożegnania Karli Lanckorońskiej z więźniarkam i, gdy przy prze­ kraczaniu bramy, zgodnie z obozowym przesądem , odwraca się twa­ rzą do obozu.

Wstęp

12 * *

*

W Szwajcarii Karla Lanckorońska złożyła na ręce prof. Burckhardta raport o sytuacji więźniarek w Ravensbrück. Swoje niedawne przeżycia opublikowała na łam ach szwajcarskich czasopism nauko­ wych po francusku: Souvenir de Ravensbrück („Revue Universitaire S uisse” 1945, vol. 2) i po niem iecku: Erlebnisse aus Ravensbrück („Schweizerischer H ochschulzeitung” Jg 19:1945/46 H eft 2). W tym też czasie zaczęła pisać swoje Wspomnienia1. Wyjazd do Włoch i spo­ tkanie z żołnierzam i 2 Korpusu, którzy nie chcieli wracać do ko­ m unistycznej Polski, postawiły przed nią nowe, niezwykłe zadanie. Na życzenie gen. Władysława Andersa, w randze Public relations officer 2 Korpusu (później porucznika AK), podjęła się zorganizowa­ nia studiów dla ok. 1300 byłych żołnierzy 2. K orpusu. Jej znajom o­ ści i przedw ojenne kontakty naukowe umożliwiły przyjęcie polskich studentów na uczelnie włoskie w Rzymie, Bolonii i Turynie. Póź­ niej wspierała podobną działalność w Wielkiej Brytanii i w Szkocji. W listopadzie 1945 roku podpisała z ks. prałatem W alerianem Meysztowiczem i uczonymi polskimi działającymi na emigracji akt fundacyjny Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Związa­ na z tym „małym ośrodkiem Wolnej Nauki Polskiej” poświęciła się całkowicie pracy wydawniczej i organizacyjnej dla nauki polskiej. O swojej determ inacji i ówczesnych wyborach mówiła wiele lat póź­ niej: „Losy Kraju tak m ną pokierowały, nakłoniły do wyrzeczenia się ukochanych badań nad historią sztuki [...]. Wydawało mi się wtedy - i myślę, że m iałam rację, była to jedyna w m oim życiu bolesna ofiara - że służba kulturze polskiej obecnie ode m nie wymaga nie badań nad M ichałem Aniołem, lecz pracy zupełnie innej. Jasnym dla m nie było, że teraz trzeba poświęcić wszystkie siły badaniu i wy­ dawaniu źródeł do historii Polski z archiwów Zachodu”78. W ram ach 7 Pracę nad nimi ukończyła w Rzymie w 1946 roku. Wspomnienia wojenne ukazu­ ją się drukiem po raz pierwszy, ale niektóre fragmenty byty publikowane na tamach prasy emigracyjnej, a w latach dziewięćdziesiątych w „Tygodniku Powszechnym”. 8 Przemówienie K. Lanckorońskiej z okazji otrzymania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego 27 V 1983.

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

13

Polskiego Instytutu Historycznego przyczyniła się do wydania rocz­ ników poświęconych dziejom Polski „A ntem urale” (28 tomów), pomnikowej serii źródeł: „Elem enta ad Fontium E ditiones” (76 tomów) oraz „Acta N unciaturae Polonae”. T rudna do ocenienia jest działalność założonej w 1967 roku Fundacji Lanckorońskich z Brze­ zia, wspierającej naukę polską. Karlę Lanckorońską, która przez całe życie służyła polskiej na­ uce i kulturze, wyróżnia niegdysiejszy, obywatelski patriotyzm. Odzie­ dziczoną po ojcu unikatową kolekcję obrazów, jako ostatnia z rodu, podarowała w 1994 roku - „w hołdzie Rzeczypospolitej Wolnej i Nie­ podległej” - na zamki królewskie w Krakowie i w Warszawie. Kiedy miesięcznik „Znak” rozesłał do wybitnych postaci polskiej kultury ankietę z pytaniem „Czym jest polskość?”, K Lanckorońska odpo­ wiedziała najkrócej: „Polskością jest dla m nie świadomość przyna­ leżności do narodu polskiego. Uważam, że należy dać możliwie kon­ kretne dowody tej świadomości, natom iast nie rozum iem potrzeby jej analizy”. Fundam entalna działalność Karli Lanckorońskiej pole­ gała, i nadal polega, na wspieraniu życia naukowego, nieustannym czuwaniu, by nauka i kultura polska pozostawały w orbicie kultury europejskiej i światowej.

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

PS Karolina Lanckorońska zm arła w rok po ukazaniu się Wspo­ mnień wojennych, 25 sierpnia 2002 roku w Rzymie i została pocho­ wana na tam tejszym cm entarzu Cam po Verano.

PRZEDMOWA

Pam iętnik ten, przeznaczony do ewentualnego wydania po m o­ jej śmierci, pisałam w latach 1945-1946, po m oim zwolnieniu z nie­ woli niem ieckiej1. Tekst początkowo byl napisany z myślą o wyda­ niu w języku angielskim . Kazałam przetłum aczyć kilka ustępów i przedstawiłam je dwóm wydawcom. Obaj z miejsca odrzucili z uza­ sadnieniem , że „tekst je st zbyt antyrosyjski”. Po kilku latach znów przedstaw iłam go dwóm innym angielskim wydawcom, którzy tak­ że odmówili, tym razem z uzasadnieniem , że „tekst jest zbyt antyniem iecki”. Pam iętnik ten m a być sprawozdaniem i t y l k o sprawozdaniem z tego, czego byłam świadkiem w czasie II wojny światowej. Wiem, że inni przeżyli o wiele więcej - nie byłam ani w Oświęcimiu, ani w K azachstanie - ale też wiem, że każda sum ienna relacja wnosi szczegóły nowe do obrazu owych lat. Zm ian prawie nie wprowadziłam, choć niejeden ustęp mówi o rzeczach dziś powszechnie znanych i gdzie indziej lepiej opisa­ nych. Problem ewentualnych skrótów eozsstawiam ocenie m oich

16

Przedmowa

wydawców, bo książki pisanej przed przeszło pięćdziesięciu laty sam em u ani ocenić, ani przerobić nie sposób. Zastrzegam przy tym tylko, że opuszczenia mogą odnosić się jedynie do szczegółów, a nie do ogólnej atmosfery, w której pam iętnik ten powstał. Powierzam go w pierwszym rzędzie Profesorowi Lechowi Kalinowskiemu i Pani Eli Orm an. Być może, że zechcą innych Przyjaciół wciągnąć do na­ rady w sprawie skrótów. K.L. Rzym, dn. 20.02.1998

R ozdział I

LWÓW (22 w rz e śn ia 1939-3 m aja 1940)

W nocy 22 IX 1939 arm ia sowiecka zajęła Lwów. Rano wyszłam na zakupy. W małych grupach kręcili się po uli­ cach żołnierze Arm ii Czerw onej, która już od paru godzin była w mieście. „Proletariat” palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej nie wyglądali ani na radosnych, ani na dum ­ nych zwycięzców. W idzieliśmy ludzi źle um undurow anych, o wy­ glądzie ziem istym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie w ystraszo­ nych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami, w których widniały resztki towarów. Dopiero po paru dniach zaczęli wchodzić do sklepów. Tam bywali nawet bardzo oży­ wieni. W mojej obecności oficer kupował grzechotkę. Przykładał ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. W reszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. O słu­ piały właściciel sklepu po chwili m ilczenia zwrócił się do m nie i za­ pytał bezradnie: „Jakże to będzie, proszę pani? Przecież to są ofice­ rowie”. A myśmy tymczasem wchodzili w pierwszą fazę naszego nowe­ go życia. Wiedzieliśmy, że przez całą zimę bolszewicy tu zostaną, że na to rady nie ma, że m usim y przetrw ać aż do dalekiej wiosny. M ie­ liśmy radio, słuchaliśmy wszystkich rozgłośni Europy, powtarzali­

Lwów

18

śmy więc sobie, że nie jeste śm y napraw dę odcięci, bo wiemy o wszystkim, co się dzieje. W iedzieliśmy też od pierwszej chwili, że Warszawa broni się dalej, zazdrościliśm y jej bez granic. Później dowiedzieliśmy się tą drogą, że mamy rząd w Paryżu i że tym ra­ zem „Bóg powierzy! honor Polaków” generałowi Sikorskiemu**. Z ra­ dia też, a to z głośników, które się natychmiast po naprawie elektrow­ ni pojawiły na rogach głównych ulic, dowiedzieliśmy się jeszcze o czymś innym, mianowicie o tym, że Lwów jest stolicą „zapadnej [Zachodniej] U krainy”, która nareszcie wchodzi jako nowy członek do wielkiej rodziny szczęśliwych narodów Sowieckiego „Sojuzu”. „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”, dudniło nam zewsząd po raz pierwszy. Równocześnie radio nadawało obelżywe tyrady 0 „pańskiej Polsce” i jej „byłej” armii. Audycje te były ilustrowane karykaturami, które się pojawiły na m urach domów. Te wszystkie występy miały jeden ważny skutek: polski robotnik lwowski został od pierwszej chwili do nowych rządów zrażony, po prostu „wściekł się”, zgodnie z wrodzonym tem peram entem tego miasta. Ukraińskie miejscowe komitety zaczęły tymczasem wyrastać jak spod ziemi. Pałac Gołuchowskich, naszych przyjaciół, został zajęty na siedzibę ich centrali. Był to jeden z pierwszych aktów skierowa­ nych przeciwko własności prywatnej. Podczas dość już utrudnionej wyprowadzki dzieci właściciela porwałam ze strychu zajętego już pałacu jedenaście koszul frakowych po śp. m inistrze Agenorze Gołuchowskim*. C enną zdobycz zaniosłam natychm iast tak zwane­ m u Komitetowi Krakowskiemu, który opiekował się ludnością przy­ byłą z Krakowa. Na czele K om itetu stali wówczas profesorowie Kot* 1 Goetel*. Zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju garderobę m ęską było oczywiście gwałtowne. M inisterialne frakowe koszule, uzbro­ jone zresztą w groźne „vatermórdery’n, zostały więc przyjęte en tu ­ zjastycznie i wylądowały natychm iast na grzbietach potrzebujących. Lwów był w owej chwili m iastem podobno milionowym. T rud­ no się było przeciskać ulicami, gdyż dosłownie cała Polska tu się zjechała. Wszystkie możliwe środki lokomocji barykadowały ulice. 1 wysokie, sztywne kołnierze * Gwiazdki odsyłają do Słowniczka biograficznego na s. 347.

22 września 1939-3 maja 1940

19

Po chodnikach poruszać się nie m ożna było wcale. Cisnęły się tam setki tysięcy ludzi, którzy w bezmyślnej ucieczce, bom bardowani wielokrotnie w drodze, utraciwszy wszelkie m ienie i nieraz kogoś z najbliższych, tutaj się zjechali, a teraz nie mieli pojęcia, co dalej ze sobą robić. Wyjazd legalny do Rum unii był od chwili wkroczenia bolszewików niemożliwy, a przejście na Węgry utrudnione. Pomi­ mo to jedni wyjeżdżali lub wychodzili, a drudzy, liczniejsi, ciągle jeszcze przyjeżdżali. Wszyscy bez przerwy pytali jedni drugich: „Co będzie?”. Problem ogólny uchodźców był ciężki z powodu braku żywno­ ści i pomieszczenia. Sytuacja jednak poprawiała się z każdym dniem. Aprowizacja ze wsi ożyła, a fala ludzka poczęła odpływać na Zachód, na „tam tą stronę” pod Niemca, który się cofnął za San. Przejście rzeki było trudne, ale wówczas jeszcze możliwe. T łum y na ulicach po paru dniach wyraźnie rzedły, równocześnie sylweta jesiennego Lwowa została wzbogacona o nutę nową, o dużą ilość ludzi w świtkach i czapkach futrzanych - ziem ian, którzy zdołali się schronić do miasta. Oni to przywieźli pierwsze wiadomości o m ordach - spo­ radycznych zresztą - oraz o licznych aresztowaniach „pomieszczyków”2 po wsiach. Wówczas też przyjechał urzędnik z Jagielnicy, majątku mego brata pod Czortkowem, i doniósł mi, że brat mój z sio­ strą wyjechali na dziesięć m inut przed wkroczeniem bolszewików, w kierunku granicy rumuńskiej. Wydostali się oboje z siostrą w ostat­ niej chwili przez Zaleszczyki, gdzie spotkali cały szereg krewnych i znajomych. Później mieli dotrzeć do Genewy. Dowódca pierwszej watahy zapytał, wjeżdżając na folwark, o brata, wymienił jego na­ zwisko i oświadczył, że m a zam iar go zastrzelić. Pierwsze wiadomości z Komarna3 ode m nie z dom u przywiozła moja wierna służąca Andzia, prosta dziewczyna ze wsi. Taszczyła cięż­ ką walizkę. Za nią kroczył m onum entalny jej opiekun, siedem dzie­ sięciopięcioletni M ateusz4, emerytowany służący i tyran domowy, 2 ziemian 3 Po śmierci ojca w 1933 r. K. Lanckorońska była ostatnią właścicielką Komarna. 4Mateusz Machnicki. W artykule Ludzie w Rozdole („Tygodnik Powszechny” 1995, nr 35) K. Lanckorońska poświęciła mu krótkie wspomnienie.

20

Lwów

0 śnieżnych, „franciszko-józefińskich” bokobrodach. Przywitawszy się, Andzia wskazała na walizkę i oświadczyła: „Przywiozłam papiery 1 zeszyty naukowe. Proszę zobaczyć, czy jest wszystko”. Było wszyst­ ko, m.in. jeden mój rękopis gotowy do druku, owoc ośmioletniej pra­ cy. „Mam jeszcze i inne rzeczy, ale przywiozłam najpierw naukowe, bo wiedziałam, że te najważniejsze”. W Komarnie odbyły się z chwi­ lą wyjścia władz polskich wizyty chłopów we dworze i sceny norm al­ ne w każdej naszej pożodze. Następnie weszli Niemcy, którzy po paru dniach pobytu i bardzo dokładnym rabunku musieli się cofnąć aż do Przemyśla. Od tego czasu rządziły tam miejscowe komitety ukraiń­ skie, przypływ elementów sowieckich był na razie bardzo słaby. O dtąd płowa Andzia znów przy m nie zamieszkała. Wyjeżdżała często do Kom arna po aprowizację dla m nie i dla m oich przyjaciół, przywoziła - z dużym zresztą narażaniem się - bardzo cenną żyw­ ność i sporo m oich rzeczy osobistych. Zjeżdżali też do m nie dość często chłopi miejscowi i służba folwarczna i opowiadali, co się dzie­ je. Przywozili też nieraz prowiant. Pamiętam, że otrzym ałam raz w prezencie ser owinięty w dwie kartki jednej z ilustrowanych pu­ blikacji o malarstwie florenckim XV wieku z mojej biblioteki. Bolszewików zjeżdżało tymczasem coraz więcej, mężczyzn i nie­ zwykle brzydkich kobiet. Kupowali wszystko, co im podpadało pod rękę. W każdym sklepie było ich pełno. Wyżej opisana scena z grze­ chotką powtarzała się wiele razy dziennie. Ponieważ zaś przezna­ czenie wielu przedm iotów nie zawsze było im znane, przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych, naby­ wanie hegarów do podlew ania kwiatów itd. Z ich zachłannością w zdobywaniu towaru dziwnie nie licowało ciągłe opowiadanie o za­ sobności Rosji, o tym, że w Sowietach jest wszystko, czego dusza zapragnie. Na zapytanie lwowian: A czy Kopenhaga jest?, zapewni­ li, że jest, i to milionami. A pom arańcze są? Jeszcze i ile! Zawsze było dużo, ale teraz, gdyśmy zbudowali tyle nowych fabryk, to jest jeszcze więcej! Już dość prędko mieliśmy się zetknąć po raz pierwszy z nowy­ mi władzami na terenie własnym, na uniwersytecie. Zaproszono na

22 września 1939-3 maja 1940

21

m eeting 29 września profesorów, docentów, asystentów, studentów i woźnych do Collegium M aximum. Zebranie było bardzo liczne. N ad katedrą u góry wisiał portret Stalina, z profilu, kolorowy, roz­ miarów olbrzymich. Takie dym ensje5 znane nam były jedynie z Bi­ zancjum ; portret zaś, który wisiał przed nami, świadczył o m ental­ ności odciętej zupełnie już od klasycznych korzeni, z których wyro­ sła niegdyś kultura bizantyńska. Patrzałam z przerażeniem na rysy i czoło, które odtąd m ieliśm y widzieć zawsze i wszędzie, czy na wystawach sklepowych, czy w restauracjach, czy na rogach ulic lub w tramwaju. Twarz owa wydawała mi się zasadniczo inna od twarzy naszych, które są odbiciem naszych uczuć i myśli. Jest to chyba istotą twarzy ludzi Zachodu, owe rysy zaś, które m iałam wówczas przed sobą, wydały się tych uczuć i myśli nieprzepuszczalną zasłoną. Z tej twarzy, wówczas jeszcze dla nas niezwykłej, dziś tak znanej, a za­ wsze równie obcej, dowiedzieliśmy się w sposób niezbity a przej­ mujący, że zapanowała nad nami m entalność absolutnie nam obca. Tymczasem weszli na salę Sowieci, rosyjski kom endant Lwowa ze świtą oraz człowiek wysoki, o grubych, lecz niezwykle inteligent­ nych rysach, w bluzie bolszewickiej, którego kom endant wyraźnie honorował. Weszli na podium i zaprosili do siebie rektora Longchampsa* z dziekanami. Przemówił pierwszy kom endant, pięknym, jak mi się zdawało, językiem rosyjskim. Witał zebranych, oświad­ czył, że sam pragnął otworzyć pierwszy m eeting w tym gm achu, który odtąd służyć będzie kształceniu nie panów, lecz ludu. N a­ stępnie oddał głos towarzyszowi Kornijczukowi*, członkowi Aka­ demii Kijowskiej. Kornijczuk wstał, podszedł powoli do katedry i stam tąd zaczął mówić do nas powoli, głębokim, mocnym głosem. Mówił po ukraiń­ sku, językiem Kijowszczyzny, odm iennym trochę od narzecza stron naszych. Mówił o wielkości i potędze prawdy i wiedzy, o tym, ile kul­ tura polska wniosła do kultury świata, oddał hołd wielkości Mic­ kiewicza w słowach wyjątkowo pięknych, mówił dalej z porywającą już wymową o sile i wartości nauki, która ludzkość jednoczy, o po­ 5 rozmiar, wielkość

22

Lwów

słannictwie uniwersytetów, w szczególności Wszechnicy Lwowskiej, której zadaniem jest złączyć obie kultury, polską i ukraińską, w jed ­ ną całość. Pomimo że nie rozum iałam każdego słowa i że niejeden zwrot mi umknął, zawsze wspominać będę tę mowę jako jedną z naj­ bardziej porywających, jakie w życiu słyszałam. Gdy Kornijczuk skończył, zgłosiły się przyszłe asy kom unistycz­ ne uniwersytetu - Ukraińcy, Żydzi i Polacy. Zaczęły się sypać de­ magogiczne frazesy. Gdy padło zdanie o wykluczeniu klas dawniej „uprzywilejowanych” z uniwersytetu, zażądał głosu stary profesor Krzemieniewski*, były rektor - uczestnik walk 1905 roku, były wię­ zień polityczny. Gdy m onum entalna jego postać ukazała się na es­ tradzie, przyjęliśmy go żywiołowymi oklaskami. Krzem ieniew ski ostentacyjnie zwrócił się z ukłonem głowy do rektora i zaczął gło­ śno i spokojnie: „Magnificencjo!”, spojrzał w stronę Kornijczuka: „Panie Akademiku!”, wreszcie zwrócił się do publiczności: „Panie i Panowie!” N iski dość w zrostem kom endant m iasta, pan życia i śmierci, którego mówca nie raczył w ogóle wymienić, poruszył się niespokojnie na krześle. „Szanowny przedm ów ca” (siedzący wśród publiczności adresat wyraźnie się skulił) „chce wykluczyć część społeczeństwa z dostępu na uniwersytet, a ja m u na to odpowiem: Jeśli Nauka jest jedna, tak jak jest Prawda jedna, jeśli nie uznajemy różnic klasowych, to dla m nie wszyscy są równi, chłop, robotnik, inteligent i szlachcic. Ja będę kształcił chłopa, robotnika, inteligen­ ta i szlachcica. Mnie nie obchodzi pochodzenie człowieka, który chce służyć Nauce i Prawdzie”. N a piskliwe reakcje przeciwników K rze­ mieniewski nie odpowiedział i zszedł z estrady wśród owacji całej niem al sali. Teraz kom endant wstał, miał m inę niepewną, jakby się coś nie wiodło, co sam nie bardzo rozum iał i przeczytał nam depe­ szę zebranych do Stalina. Była ona ułożona w sposób ostrożny, nie­ zbyt wiernopoddańczy, widocznie by nas zbytnio nie zrazić. „Kto je st za wysłaniem, niech podniesie rękę”. Na kilkuset obecnych podniosło się kilkanaście rąk. K om endant z ledwie dostrzegalnym uśm iechem zapytał powtórnie: „A kto jest przeciwny?”. Oczywiście ani jedna ręka nie poszła w górę. Teraz z wyraźnym już uśm iechem oświadczył: „Wniosek o wysłanie telegram u przyjęty jednom yślnie”.

22 września 1939-3 maja 1940

23

Wyszliśmy z uczuciem niesmaku. Było już szaro. Pomimo wszyst­ ko jednak byliśmy pod wrażeniem mowy Kornijczuka, pełni nadziei, że Uniwersytet Jana Kazimierza da się uratować, że będziemy mogli go bez uszczerbku uchronić do wiosny, jako naufragio Patriae ereptum monumentum*'. W parę tygodni później mieliśmy się dowiedzieć, że tego samego dnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, ten sam Kornijczuk wygłosił drugą mowę, zapewne równie płomienną, tym ra­ zem na zebraniu ukraińskim, w której obiecał wykluczenie wszyst­ kich elementów polskich z Uniwersytetu Lwowskiego. A myśmy ciągle czekali. Mieliśmy wrażenie, że Przeznaczenie nas prowadzi w nieznane, a byliśmy ciekawi niezm iernie. M uszę przyznać, że u m nie na przykład ta ciekawość historyka, przed któ­ rym nagle otwiera się możliwość zetknięcia się z jednym z głów­ nych ruchów współczesnych, przeważała nade wszystko. Jeśli już tak się stać musiało, że kraj cały na szereg miesięcy - aż do wiosny - utraci! niepodległość, to byłam zadowolona, że się znalazłam po stronie sowieckiej. To doświadczenie było na pewno ciekawsze, poza tym przecież pojęcie godności ludzkiej, która tworzy podstawę na­ szego wewnętrznego bytu, zajm uje duże m iejsce w teorii kom uni­ zmu, a przez H itlera zostało przekreślone i zastąpione zoologicz­ nym kultem rasy. W iadomości, jakie nas dochodziły „z tam tej strony”, zdawały się to potwierdzać. Słyszeliśmy z radia o masowych rozstrzeliwa­ niach w naszych prowincjach zachodnich, dowiedzieliśmy się wresz­ cie o aresztowaniu profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego67 i o ich wywiezieniu do obozu koncentracyjnego. Ta ostatnia wiadomość oczywiście podziałała na nas jak piorun. Za nią płynęły już bez prze­ rwy audycje radiowe o rozbiciu wszelkich ośrodków kulturalnych, o metodycznym niszczeniu bibliotek i archiwów, wszystkich śladów naszej przeszłości historycznej. Choć łudziliśmy się jeszcze nadzie­ ją, że to n i e m o ż e być wszystko prawdą, że choć część tych wia­ 6 Ocalały pomnik rozbitej Ojczyzny. 7 6 listopada 1939 r. Niemcy aresztowali w Krakowie 183 profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Górniczo-Hutniczej i Akademii Handlowej, a następnie uwięzili w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen-Oranienburg.

24

Lwów

dom ości należy kłaść na karb propagandy antyhitlerowskiej, to jed ­ nak w przeciwieństwie do tego przyznać było trzeba, że Sowieci okazywali poszanowanie dla nauki i kultury, które zapewne pozwoli wiele uratować. Wrażenie to jeszcze się utrwaliło, gdy uniwersytet został napraw dę otwarty. „Wszyscy m ają wykładać n o rm a ln ie ”, brzm iało polecenie. Zabraliśmy się więc do roboty, jak gdyby nigdy nic. Wykładałam i ja. Zespół słuchaczy był dość osobliwy. Polskiej młodzieży męskiej nie było ani śladu, ukrywała się, uczniowie przy­ chodzili pojedynczo do naszych m ieszkań po książki i po wskazów­ ki do dalszej pracy. Na wykłady chodziły dawne słuchaczki, które twierdziły, że godziny spędzone ze m ną ułatwiały im jakoś prze­ trwanie, oraz słuchacze nowi, narodowości niepolskich, przysłani przez nowe władze. Ponieważ, według dawnego planu, wykładałam najspokojniej w świecie malarstwo sieneńskie XIV wieku, biedni ci przybysze odsiadywali godziny bezradnie, w patrzeni nie w przezro­ cza na ekranie, tylko w pustkę gdzieś przed siebie. A przychodzić m usieli, bo kontrolowano nas wszystkich ściśle. Nieraz zasypiali i akompaniowali m ojem u wykładowi rytmicznym chrapaniem , pod­ czas gdy ja starałam się tłumaczyć, kim był Simone M artini, przyja­ ciel Petrarki... Rządy na uniwersytecie sprawował rektor Longcham ps, jesz­ cze w poprzednim roku akadem ickim legalnie wybrany, aż go pew­ nego dnia zwolnił następca, profesor U niw ersytetu Kijowskiego, M arczenko*. Mówił wszystkim, że jest synem i wnukiem wyrobni­ ka, zresztą nikt się wiele od niego nie dowiedział, bo nie był mądry, czego nie m ożna było powiedzieć o jego nieodstępnym towarzyszu Łewczence. Ten ostatni był „komisarzem politycznym” uniwersy­ tetu. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest, ale nazwa nam się nie po­ dobała. Towarzysz Łewczenko też się zainteresow ał nam i żywo, aczkolwiek nigdy w sposób natrętny. Otrzymaliśmy form ularze do wypełnienia, coś w rodzaju curriculum vitae. Dwie rubryki były w tym naprawdę ważne, pochodzenie społeczne oraz ilość zrobio­ nych wynalazków. To ostatnie trochę nas zdziwiło. Starałam się wy­ tłumaczyć sekretarce Łewczenki, że hum anista, a szczególnie hi­ storyk, nie uważa, aby celem jego badań naukowych był właśnie

22 września 1939-3 maja 1940

25

wynalazek. Popatrzyła na m nie ze zdziwieniem i powiedziała tonem pobłażliwym: „No, to trudno, towarzyszko, jeśliście ani jednego wy­ nalazku nie zrobiła, to trzeba to napisać”. Tenże Łewczenko kazał nam też założyć kooperatywę dla sta­ łych pracowników uniwersytetu, od profesorów do woźnych. Gdy po paru tygodniach w tym konsum ie zabrakło żywności, zażądał komisarz wykluczenia woźnych. Na oświadczenie, że takie postę­ powanie nie odpowiada naszem u poczuciu społecznem u, Łew czen­ ko odpowiedział zniecierpliwiony: „Bo też u was jest ta jakaś rów­ ność, u nas tego nie m a”. Tymczasem powstawały ciągle, i jakby niepostrzeżenie, coraz to nowe katedry dla fachów nowych, dla darw inizm u, leninizm u, stalinizm u i inne. K atedry te obsadzane były zawsze przybyszami z Kijowa. Pewnego dnia medycyna została wyłączona jako „M edinstytut” samodzielny, co oczywiście znów znacznie uszczupliło gro­ no profesorów polskich na uniwersytecie. W tym samym czasie zli­ kwidowano też szereg katedr, jedną po drugiej w pewnych odstę­ pach - były to katedry prawnicze i hum anistyczne. Z Wydziału Prawa nie zostało wkrótce nic zupełnie, a grono nasze topniało z każdym dniem . Z początkiem zimy przyjechała z wizytą grupa profesorów z Mos­ kwy. Zachowywali się poważnie i rzeczowo, niektórzy nawet zdra­ dzali częściową znajomość form cywilizowanych. Do spraw Wydziału Historycznego przyjechał profesor Gałkin. Zamówił i m nie na roz­ mowę do dziekanatu. Wymiana myśli napotykała jednak poważne trudności techniczne, gdyż mój interlokutor, profesor historii N ie­ miec, nie władał w ogóle żadnym językiem poza rosyjskim. Ponie­ waż zadawał mi ciągle pytania co do m oich studiów i specjalności, a odpowiedzi w żadnym języku nie rozumiał, z rozpaczy zaczęłam mówić do niego strzępam i łaciny. Teraz Moskal bardzo głową ki­ wał, i choć sam słowa po łacinie nie powiedział, dalszych pytań jed ­ nak zaniechał. Podczas tej „rozmowy” wszedł profesor Kuryłowicz*. Gdy usłyszał m nie mówiącą do Moskala strzępam i łaciny, wycofał się błyskawicznie, nie mogąc opanować wesołości. Wreszcie Gałkin oświadczył po rosyjsku, że cały wydział, szczególnie grupa archeo­

26

Lwów

logii i historii sztuki, m usi być bardzo rozbudowany, bo brak jest muzeologów, i że m am jak najprędzej pojechać zwiedzić Erm itaż. Na tym się skończyło. Gdy w parę dni potem profesorowie rosyjscy wyjeżdżali, pożegnali się z naszymi, prosząc z naciskiem , żeby na wypadek jakichkolwiek trudności zwrócić się do nich. Skąd miały się wyłonić owe trudności, zaczęło się pokazywać nieomal bezpo­ średnio po ich wyjeździe. Już w czasie ich bytności m ożna było wy­ czuć dość duże napięcie między nimi, a napływającymi ciągle pro­ fesorami kijowskimi. Ci ostatni, póki Moskale byli we Lwowie, ro­ zumieli doskonale po polsku. Delegacja moskiewska bowiem ciągle podkreślała, że ich nic nie obchodzi ani narodowość profesora, ani język wykładu. Po wyjeździe kolegów do Moskwy kijowianie natych­ m iast zapom nieli po polsku, ani słowa już zrozum ieć nie mogli. Równocześnie nacisk w sprawie wykładów w języku ukraińskim stał się prawie przym usem . M inim alna była liczba profesorów i docen­ tów, wśród nich byłam i ja, do których nigdy nie przystąpiono z żą­ daniem wykładania po ukraińsku. Urządzono kursy tego języka. Słab­ si ulegali, wielu zaś - pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu - nadal wykładało po polsku. Gdzieś w lutym 1940 zjawił się nowy dziekan naszego Wydziału Historycznego, prof. Brachyneć*. W futrzanej czapie, w butach sil­ nie łojem pachnących, przyjął m nie w dziekanacie i zlecił mi kurs ogólny pt. „Barok, renesans, renesans, barok”. Ten dziwny tytuł naj­ prawdopodobniej pochodził stąd, że mój nowy szef nie był pewny, które z tych dwóch słów należy wymieniać najpierw. Dowiedziałam się bowiem później, że to jedna z m oich uczennic U krainek spe­ cjalność m oją podała, robiąc dla m ego bezpieczeństw a starania, abym dostała wykłady zlecone. U suw anie bowiem kogoś, kom u Sowieci sami zlecili kurs, do tego czasu jeszcze nie miało miejsca. Towarzysz Brachyneć nie znał też podobno liter łacińskich, w każ­ dym razie nic nigdy nie przeczytał przez cały okres swego dzieka­ natu, co by było tymi literam i napisane. Były m u one zresztą zupeł­ nie niepotrzebne, skoro był profesorem leninizm u i stalinizmu. Wraz z usunięciem profesora znikał też jakoś jego zakład. Książ­ ki z zakresu filozofii niematerialistycznej i bardzo wiele innych ksią­

22 września 1939-3 maja 1940

27

żek, nie odnoszących się entuzjastycznie do naszych wschodnich sąsiadów (a takich prac było sporo), wędrowały do Prohibitur, nato­ m iast wyszły stam tąd i zostały oddane do dyspozycji publiczności książki pornograficzne. Praca na uniwersytecie chroniła podwójnie - i osobę, i m iesz­ kanie. M iałam sposobność przekonać się o tym w zetknięciu z to­ warzyszem Pawłyszeńką, kapitanem Armii Czerwonej. 19 listopada 1939 zjawił się bowiem u m nie oficer sowiecki i zajął jeden pokój. Tłum aczyłam m u, że przyjęłam już do siebie rodzinę, której m iesz­ kanie we w rześniu zniszczyła bomba, a do trzech pokoi m am pra­ wo jako pracownik uniwersytetu, mieszkając z wychowanicą (Andzią) i posiadając bibliotekę. Nic nie pomogło. Wlazł i rozgościł się. Gdy byłam w m ieszkaniu8 siedział mniej więcej cicho, gdy wycho­ dziłam - szalał. Pierwszej nocy latał po pokoju jak opętany, myśmy obok siedziały z Andzią i czekały, uzbrojone w możliwie duże pa­ telnie. Wreszcie około drugiej zaczął przesuwać u siebie wszystkie m eble - budował barykadę przy drzwiach do mojego pokoju. Wi­ docznie niepokoił go los kilku lokatorów sowieckich, których w lwow­ skich m ieszkaniach robotniczych przeprowadzono nocą na tam ten świat. Ten jego m anewr podziałał na nas kojąco, widocznie zaś i je ­ go nerwy się odprężyły, gdyż po chwili usłyszałyśmy potężne chra­ panie. Zasnęłyśmy więc i my jak kamienie. Rano przedstaw ienie zaczęło się na nowo. Zasięgnąwszy informacji o m nie u stróża, wpadł do m ieszkania i z ogromnym wrzaskiem zażądał od Andzi moich złotych mebli, które przed nim ukryłam. Tłum aczył jej, że on wie dobrze, że taka „pomieszczyca” przed wojną miała m eble szczero­ złote. On nie taki durny, żeby uwierzyć, że mieszkała w tych pa­ skudnych gratach (miałam stare włoskie m eble niepoliturowane), które teraz pokazuję. W padł do mojego pokoju, oglądał bibliotekę, w której było szczególnie dużo książek włoskich, i pokazawszy nie­ prawdopodobną ilość białych kłów zaczął wykrzykiwać: „Faszystow­ ska biblioteka!” W tej samej chwili wróciłam do dom u i weszłam do pokoju. Pawłyszeńko mi oświadczył: „Ja was budu aresztow aty”. K. Lanckorońska mieszkała we Lwowie przy ul. Zimorowicza 19.

28

Lwów

„Teraz nie m am czasu” - odpowiedziałam z godnością i powagą. „M uszę iść na uniwersytet”. Zapytał wtedy, już znacznie ciszej, kiedy będę wolna; umówiliśmy się na trzecią po południu. Oczywiście nie stawiłam się na to spotkanie, stawili się natom iast trzej bracia Andzi, chłopi z naszych stron, obecnie robotnicy lwowscy. Pawłyszeńko na widok tych trzech budrysów podobno zbladł, a oni m u oświad­ czyli krótko i węzłowato, że jeśli ich siostrze włos z głowy spadnie, to on będzie miał z nim i do czynienia. Najmłodszy powiedział mi wieczorem, że mój lokator wygląda jak „tygrys na m alunku”. Defi­ nicja była bardzo ścisła. Wynosiłyśmy w tych dniach z mieszkania co się dało i składałyśmy u znajomych. Stwierdziłam wówczas, jak bardzo niewygodnie jest cokolwiek posiadać, wkrótce m iałam się dowiedzieć, że nieposiadanie niczego jest również niewygodne. Współżycie jednak okazało się zupełnie niemożliwe. Pawłyszeńko starał się niszczyć wszystko, z czym nie um iał się obchodzić; wy­ rzucił z kuchni w szystkie bardziej skom plikow ane urządzenia. Szczególnie groźną postawę zajął wobec instalacji wodociągowych. Już Andzia m nie uprzedziła, że „coś jest źle, bo o n daje nura do klozetu”. Na drugi dzień latał już za nią z rewolwerem, oskarżając o sabotaż. Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łań­ cuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy. Nie było już w dom u chwili spokojnej. Gdy wy­ chodziłam, nie pozwalałam i Andzi zostawać w m ieszkaniu, bo nie­ bezpieczeństwo dla młodej i ładnej dziewczyny wzrastało z każdą chwilą. Gdyśmy wracały, zawsze zastawałyśmy jakąś nową katastro­ fę. Postanowiłam więc pójść do prokuratury wojskowej i podjąć walkę z m oim lokatorem. Przyjaciele moi byli przerażeni. „Jak pani ten próg przekroczy, nigdy już pani stam tąd nie wyjdzie!” Ja zaś nie m iałam ochoty czekać, aż m nie wykończy Pawłyszeńko i poszłam w towarzystwie Andzi i m oich „sublokatorek” na ulicę Batorego. Przyjął nas prokurator i wysłuchał uważnie. Najm ądrzej i naj­ odważniej mówiła Andzia, która um iała dobrze po ukraińsku. Pro­ kurator kazał nam spisać w dom u protokół i wrócić na drugi dzień. Spisałam więc wszystko, sublokatorki przetłum aczyły na język ukraiński. Na drugi dzień prokurator znów gadał z nam i i kazał po­

22 września 1939-3 maja 1940

29

wtórnie wrócić „zawtra”. Gdyśmy tak szły po raz piąty, przyjaciele się ze m ną żegnali, nieom al jakbym odchodziła na wieki. Po do­ kładnym spisaniu m oich personaliów wraz z przedwojennym sta­ nem posiadania kazano nam wrócić do mieszkania, z tym, że tam otrzymamy odpowiedź. W ieczorem po wykładzie zastałam u siebie sytuację nową. Na drzwiach wisiało pismo, że tu m ieszka Profesor Uniwersytetu, że m u m ieszkania zająć nie wolno. Andzia i „sublokatorki” stały w sieni, na mój widok zaczęły opowiadać wszystkie równocześnie, że przed chwilą był tu w iceprokurator z Pawłyszeńką, że ten ostatni był bez broni, oznaki oficerskie miał zdarte, a na głowie zam iast furażerki miał rodzaj barchanowego hełm u, jak każdy sołdat. W iceprokurator kazał m u zabrać rzeczy i oświadczył osłu­ piałym niewiastom, że towarzysz został ukarany za zhańbienie ho­ noru Armii Czerwonej, a „chadziajka” ma już odtąd spokojnie pra­ cować naukowo. To ostatnie życzenie niestety spełnić się nie miało. Już spokój dni najbliższych był poważnie zakłócony niezliczonymi wizytami znajomych i nieznajomych, którzy mieli Sowietów w mieszkaniach, a chcieli koniecznie wiedzieć, jak to się robi, żeby sobie poszli. Wizyty, które zaczęły przychodzić po nich, były mniej niewinne. O kres wojskowej okupacji Lwowa się skończył, w ładzę objęło NKWD. Atm osfera m iasta zm ieniała się z dnia na dzień. Do osób podejrzanych o „zapatrywania antyrewolucyjne” włazili o wszystkich godzinach do m ieszkań kom isarze ubrani po cywilnemu w nowiut­ kie brązowe kurtki skórzane lub wojskowi w czapkach z granato­ wym denkiem . Ze m ną był kłopot szczególny; byłam notoryczną „pomieszczycą”, a zarazem - dzięki uniwersytetowi - nietykalną, niczym poseł. Strasznie ich to złościło: „A szczo wy robyły pered wojnoj?” - pytali z ironią. „To samo, co teraz, uczyłam na uniwersy­ tecie, tylko m iałam spokój i m ogłam poza tym pisać książki, a teraz to nawet wykładów nie mogę przygotować, bo co rano kolbami wali­ cie w moje drzwi, potem wchodzicie, siedzicie, pytacie, co dzień o to samo, uniemożliwiacie wszelką pracę, a przy tym się mówi, że w Sowietach dbają o pracę naukową”. - „A że wy grafini”. - „U was to nie wiem, ale w Polsce to nie”. - „Jako w Polsze niet?” - „Kon­

30

Lwów

stytucja nie uznawała tytułów”. Gdy padało święte słowo „konsty­ tucja”, baranieli. Pokazywałam wówczas moje dokum enty i legity­ macje, oczywiście bez tytułu dziedzicznego. - „Prawilno że nema! Ałe wasz bat’ko, kto był?” - „Mój ojciec był m ecenasem sztuki”. Na takie dictum m oich interlokutorów brała rozpacz. „Chodyte na NKWD”. Poszłam. Tam się scena powtarzała. M ecenas sztuki bar­ dzo się przydawał, nikt nie wiedział, co to za zwierz. Raz jednak się znalazł komisarz, który m u prawie dał radę. Był to chłop ogromny w futrzanej czapie. Wyszczerzył zęby na m nie od ucha do ucha i po­ wiedział: „Ałe my znamy, że wy grafini z dida pradida”. - „Z dziada pradziada to tak, ale w Polsce to nie, bo konstytucja nie uznawała tytułów”. I tak „w koło M acieju”. Sprawy polityczne też szybko posuwały się naprzód. Skoro wedle Konstytucji - kraj może tylko sam decydować, czy chce przy­ należeć, a raczej prosić o przyjęcie do Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, Zachodnia U kraina miała więc dość szybko po uwolnieniu wyjawić wolę swego ludu. Został ogłoszony plebi­ scyt9 i kam pania rozpętana. Polskie Radio z Francji nawoływało w im ieniu Rządu do głosowania, ponieważ wszelkie plebiscyty, or­ ganizowane przed zawarciem traktatu pokojowego, s ąipsofacto nie­ ważne, Rząd Rzeczypospolitej nie życzy sobie, aby się którykolwiek z jej obywateli narażał, nie idąc głosować. Było to przykre bardzo, ale głosowaliśmy prawie wszyscy. M nie się udało dzięki fałszywej ortografii mego nazwiska nie znaleźć siebie na liście i nie głoso­ wać, ale był to przypadek. Tego dnia wieczorem o jedenastej (gło­ sować m ożna było do północy) wpadł do m nie patrol milicji z wiel­ kim krzykiem, uzbrojony po zęby, z pretensjam i do m nie, dlaczego mój mąż nie głosował. Oświadczyłam, że za niego nie odpowiadam, bo wpływu na niego nigdy nie miałam. Irytacja gości na mego m ęża wzrastała. Dopiero gdy zrozum ieli, że nie mogę doprowadzić nie­ istniejącego człowieka do głosowania, ryknęli śm iechem i poszli. Później odbyło się głosowanie drugie. Po wielomilionowym, żywiołowym wyjawieniu się woli ludu Związek Socjalistycznych 9W listopadzie 1939 r. Zachodnia Ukraina została przyłączona do Ukrainy.

22 września 1939-3 maja 1940

31

Republik raczył przyjąć tego Beniamina, Zachodnią Ukrainę do gro­ na rodziny, teraz trzeba było wybrać jej przedstawicieli. Fotografie kandydatów wraz z wydrukowanym życiorysem widniały na m urach domów. Jednym z głównych przedstaw icieli Lwowa był profesor Studynśkyj*, który jako wybitny badacz literatury ukraińskiej zo­ stał dla nadzwyczajnych zasług jeszcze przez Austrię mianowany profesorem nadzwyczajnym; gdy zaś w roku 1918 zapanowała wro­ ga m u Polska, zdegradowała go na profesora zwyczajnego (sic!) itd., itd. I tym razem Rząd Polski zajął to samo stanowisko, głosowali­ śmy więc wszyscy. Wiem, że opór tu nie miałby sensu, ale przyznaję pom im o to, że taki akt pozostawia po sobie duże poczucie niesm a­ ku. Głosowanie było tajne, m ilicjant odprowadził Andzię i m nie za kurtynę do urny i przypilnował w rzucenia wręczonej nam uprzed­ nio kartki. Wola ludu objawiła się więc i wola Konstytucji była speł­ niona. Tymczasem robiło się coraz duszniej i coraz ciaśniej wokoło nas. Dnie były coraz krótsze i coraz ciem niejsze, zaczęły się silne mrozy owej wyjątkowo srogiej zimy, a nam z każdym dniem coraz bardziej ciążyła ta najstraszniejsza na świecie rzecz, jaką jest niewola. Brnę­ liśmy w nią coraz głębiej, tak jak coraz wyżej piętrzyły się przed nam i góry brudnego śniegu na ulicach sowieckiego Lwowa. M no­ żyły się aresztow ania. Brali przede wszystkim m łodzież m ęską. W Brygidkach było jej pełno, poza tym chłopcy znikali gdzieś bez śladu. Poszli wpierw młodziutcy za śpiewanie patriotycznych pie­ śni w szkole. Znikli - i wtedy po raz pierwszy gruchnęła między nami pogłoska złowroga, padło po raz pierwszy zdanie: „Wywieźli ich do Rosji”. Powtarzały się sceny z opowiadania Sobolewskiego z III części Dziadów - słowo w słowo - z tą tylko różnicą, że tym razem pojechało tych dzieci bardzo dużo. Później poczęli znikać i dorośli, i tych było niemało. Znikali bez śladu, tylko wzdłuż toru kolejowego znajdowano kartki: „Wywożą nas do Rosji. Zaklinamy was, upom inajcie się o nas po w ojnie” i szereg podpisów. Profeso­ rów nie brali. W pierwszych dniach tylko znikli Leon Kozłowski*, Stanisław Grabski* i Ludw ik Dworzak, prokurator w procesach ko­ munistycznych, od tego czasu był spokój. Za to wśród inteligencji

32

Lwów

były aresztowania liczne, nie mówiąc o oficerach, których zabrali zaraz po kapitulacji, a których wielka część dawała znać o sobie z Ko­ zielska i ze Starobielska. Cieszyliśmy się, że są razem w grupach, łatwiej im będzie przetrwać... Wywozili też szczególnie nam drogich. Raz w niedzielę zabrał m nie ze sobą jeden z naszych asystentów, wzięliśmy prowiant i po­ szliśmy do dawnego szpitala Ubezpieczalni, do rannych woj skowych, którzy tam jeszcze leżeli. Moskale pozwalali na ich odwiedzanie, notowali zaś odwiedzających i kręcili się między łóżkami, przysłu­ chując się naszym rozmowom. Wynędzniali i zagłodzeni lwowianie tam byli i przynosili rannym to wszystko, czego sami nie mieli. Wia­ domo było, że ci ludzie, jeśli wyzdrowieją, będą wywiezieni w nie­ znane, ale tym czasem niech czują, że jeszcze są we Lwowie. Z jed ­ nej z sal prowadziły drzwi do małego pokoju. Chorzy i odwiedzają­ cy zwracali z widoczną uwagą oczy ku tym drzwiom, gdy się tylko otwierały. „Tam niczego nie trzeba, m a wszystko, stan był ciężki, teraz już lepiej. Na pewno go już prędko wywiozą, na to rady nie m a”, szepnął m i mój towarzysz. W tem m usiał się spostrzec, że się nie orientuję, o kim mowa, bo dodał: „Tam leży generał A nders*”. Tymczasem zmieniało się i zew nętrzne oblicze miasta. Polskie nazwy ulic zastąpiono ukraińskim i, znikły polskie szyldy na skle­ pach i przedsiębiorstwach. Polscy właściciele tych instytucji siedzieli wywłaszczeni w jednym pokoju swych dawnych m ieszkań i tak samo jak ekswłaściciele kamienic - czekali. Gdy im poza nieruchom o­ ściami zabierano i ruchom ości, tj. urządzenia mieszkania, a oni się upominali, że wedle brzm ienia Konstytucji mają do tych rzeczy pra­ wo, otrzymywali wyczerpującą odpowiedź: „Konstytucję stosujemy tam, gdzie już jest porządek, tutaj dopiero m usim y zrobić porzą­ dek, potem wprowadzimy w życie Konstytucję”. Po takim oświad­ czeniu ludzie czekali dalej, aż się miało spełnić ich przeznaczenie. Z wolnych zawodów najlepiej wiodło się z początku lekarzom. M ieszkania ich były nietykalne. Leczyli się u nich Sowieci, w szcze­ gólności dzieci sowieckie, które były wielokrotnie w stanie fatalnym. Wśród nich było wyjątkowo dużo wypadków gruźlicy kości. Dzieci zdrowe też były dziwnie niedziecinne. Chodziły po ulicach poważ­

22 września 1939-3 maja 1940

33

ne i blade - nie śmiały się nigdy i nigdy nie biegały, bezgraniczny sm utek przem awiał z ich dużych oczu, rezygnacja i jakby bezna­ dziejne zm ęczenie. Z początku wystawały przed sklepami i patrza­ ły - nawet wtedy im się oczy nie śmiały. Ale na wystawach sklepowych robiło się pusto, towarów nie było, na ich m iejscu stawał portret Stalina. Tylko w antykwariatach było coraz ciaśniej, rzeczy coraz ładniejsze tam wypływały - to Lwów wyprzedawał swoją tradycję i swoją kulturę, żeby żyć. A o to było właśnie najtrudniej. Nie tylko żywności, ale i wszelkiego rodzaju towarów trzeba było szukać poza sklepami. Pierwszym tego rodza­ ju targiem stał się pasaż Mikolascha w samym sercu miasta. C ho­ dziłam tam regularnie i spędzałam tam dużo czasu. Kupowałam bowiem lekarstwa, zastrzyki, watę, ligninę i wszelkiego rodzaju opa­ trunki. Zdawało mi się, że to jest pierwsze, co robić należy, aby przy­ gotować się na tę wiosnę, „obfitą we zdarzenia”...10 Kupowałam od nieprawdopodobnych handlarzy ten towar, widocznie porwany z ap­ tek przed ich upaństwowieniem. Składałam te skarby u siebie i u zna­ jomych i zdawało mi się, że się jeszcze na coś przydaję. Chodziło mi oczywiście o zupełną tajność tej sprawy. Toteż byłam zła, gdy raz porządkowałam u siebie dużą ilość rozłożonych po dywanie opa­ trunków, w czym mi pomagała bliska znajoma, Jadwiga Horodyska, rzeźbiarka, a weszła w tej chwili przyjaciółka tej ostatniej, Renia Komorowska*, żona pułkownika. Irytowało m nie, że ta nieznana mi prawie osoba to wszystko widzi i zapewne przy sobie nie zachowa. Po paru miesiącach milicja poczęła zbytnio się interesować pa­ sażem, dwukrotnie zam knęła wszystkich, których tam zastała, prze­ nieśliśmy się więc za gm ach Skarbkowski, na żydowskie przedm ie­ ście Lwowa. Tam na dużym placu, wśród niesamowitych m as śnie­ gu i błota, w śród n iep rzeb ran y ch tłum ów w szelkiego rodzaju szumowin i ludzi cywilizowanych, kupowało się i sprzedawało ab­ solutnie wszystko, czego było i czego nie było potrzeba. Były tam i meble, i części samochodów i wszelkich innych maszyn, i czarna 10Cytat pochodzi z XI księgi („Rok 1812”) Pana Tadeusza A. Mickiewicza („O wio­ sno! Kto cię widział wtenczas w naszym kraju [...] obfita we zdarzenia, nadzieją brze­ mienna...).

34

Lwów

giełda na dolary, i obrazy, i firanki, i kołdry, koce, prześcieradła, poduszki nowe i stare, fenom enalnie brudne, spodnie m ęskie nowe i przenoszone, całe i podarte, cerowane i niecerowane, były wszyst­ kie inne części garderoby męskiej i damskiej, od sukien wieczoro­ wych do kwiecistych barchanowych szlafroków, były klucze i gwoź­ dzie, była porcelana cała i nadbita, guziki i szpilki, srebra prawdziwe i nieprawdziwe, instrum enty lekarskie i muzyczne oraz tłum acze­ nia romansów kryminalnych Wellsa. To wszystko się sprzedawało i kupowało w śród niezm iernego wrzasku i ścisku. Gdy się tylko pokazywałam, moi dostawcy środ­ ków opatrunkowych zaraz zjawiali się przy m nie. Nazywali m nie doktorką i radzili mi sprzedawać chorym ten towar bardzo drogo, bo go już wkrótce nie będzie. Tymczasem inny handlarz sprzeda­ wał koło m nie kajdanki, zupełnie nowe, które szerokim rzędem zwisały m u z ram ienia, a obok na jednej z bud widniało żółte kółko gum owe dla chorego z przetkniętą przez środek m andoliną. Tę m artwą naturę zapam iętałam sobie przez te długie lata. Patrzałam na to wszystko i przerażenie m nie ogarniało na widok tego kawałka Azji, który spadł na Lwów. Tu było tak tragicznie widoczne, że się do nas wdarł Wschód i że nas zalewa. Wszelkim zresztą tego rodzaju wyprawom w celach handlowych i inwestycyjnych położyło kres zarządzenie sowieckie z 21 g rud­ nia 1939, uniew ażniające w alutę polską. Z godziny na godzinę stanęliśm y wszyscy wobec niczego. Szok był silny, zdenerw ow a­ nie w m ieście ogrom ne. Ludzie, nie wiedząc o niczym, wchodzili do sklepów i żądali towarów. N a zapytanie kupca, czy m ają ruble, bo złote już nie istnieją, osłupieli, trzeba ich było ze sklepu wy­ prosić. Inni wsiadali do tram waju; gdy chcieli płacić, a nie m ieli sowieckich pieniędzy, konduktor zatrzymywał tramwaj i kazał wy­ siadać. N ikt nic nie rozum iał. „Gdzie i po jakim kursie wymienia się złote na ru b le ? ” „Po żadnym i nigdzie, złote są niew ażne”. M inim alna liczba Polaków we Lwowie m iała wówczas ruble, trz e ­ ba było na to pracować u Sowietów. Przez Święta Bożego N aro­ dzenia sytuacja była rozpaczliwa; potem się do pewnego stopnia poprawiła, dzięki czarnej giełdzie. Żydzi kupowali złote, ważne

22 września 1939-3 maja 1940

35

jeszcze „po tam tej stro n ie” u Niem ca, i dawali za dużą ilość zło­ tych bardzo małą ilość rubli. Święta były więc ciężkie, nie tylko z braku pieniędzy, ale więcej jeszcze - z zupełnego braku wiadomości politycznych. Ta panująca na całym świecie cisza przygnębiała nas pom im o wszystko, pom i­ mo żeśm y nie wątpili, że to przecież już „ n i e m o ż e być długo”. Napełniała nas nadzieją obecność generała Weyganda* na W scho­ dzie, wierzyliśmy, że z wiosną alianci i ci z Bliskiego W schodu ru ­ szą na Niemców, no i oczywiście bolszewicy wówczas „automatycz­ nie wyjdą stąd”. Zdarzali się tacy, którzy twierdzili, że to może po­ trwać trochę dłużej, ale myśmy ani chwilę nie wątpili... Ponieważ dobrych wiadomości nie było, sypały się proroctwa naj­ wspanialsze, kolportowane z u st do u st lub, co gorsza, wielekroć przepisywane, chowane po m ieszkaniach, aby później przy rewi­ zjach stać się m ateriałem wielce obciążającym. Na pierwszym m iej­ scu stała przepow iednia rymowana, która wprawdzie mówiła o woj­ nie czteroletniej, co czasem niepokoiło głosicieli przepowiedni, ale przecież nie znaczyło to, aby wojna w Europie, a szczególnie w Pol­ sce, gdzie się zaczęła, miała trwać tak długo, a to proroctwo obiecy­ wało, że „krzyż splugawiony razem z m iotem padnie” i że Polska będzie od m orza do morza. W okresie zimowym szczególne wzię­ cie miało rzekom e proroctwo św. Andrzeja Boboli, który obiecywał, że Rosjanie wyjdą z Polski 7 czy 9 stycznia, o czym głośno mówiły dzieci w szkołach i potem je za to aresztowano. W ernyhora też nas niepokoił coraz to nowymi objawieniami. Wałka z proroctwami była ciężka, bo ludzie ich używali jako narkotyków, od których, jak wia­ domo, trudno odzwyczaić kogokolwiek. Wojna Finlandii z Sowietami11 również napełniała wszystkich na­ dzieją i wiarą w jakąś urojoną słabość Rosji, za to kapitulacja i ko­ niec tego epizodu wywołały ogromne przygnębienie. A wiadomości z tamtej strony Sanu były hiobowe. Radio ciągle donosiło o coraz to nowych wysiedlaniach ludności polskiej z Pomorza i z Poznańskie­ go do Generalnej G uberni, jak Niemcy nazwali tę część Polski, gdzie Wojna radziecko-fińska wybuchła 30 XI 1939 r.

Lwów

36

jeszcze pozwalali mieszkać Polakom. Radio mówiło o tym, że ro­ dziny, starcy, kobiety i dzieci wyjeżdżali na mróz, bez jakiegokol­ wiek mienia, wygnani, wyrzuceni z m iast i wsi polskich. Jechali ty­ dzień i dłużej, po drodze nieraz nie wyładowywano trupów. Słucha­ liśmy przerażeni, ale nie rozumieliśmy, bo się nie rozum ie nigdy tego, czego się sam em u nie przeżywa. Ciągle się nam wydawało, że świat zachodni nie ma pojęcia o tym, co się u nas dzieje. Gnębiło nas to straszliwie, toteż jedno przypad­ kowe spotkanie było dla m nie wielką pod tym względem pociechą. Nie pam iętam daty dokładnej, wiem tylko, że pewnego wieczoru tej strasznej zimy wracałam z naszych częstych spotkań w D om u Pro­ fesorskim na ulicy Supińskiego, schodziłam szybko ulicą D ługo­ sza, której chodnik był oczywiście oddzielony od jezdni walem śnie­ gu. Przechodziłam właśnie pod latarnią, której światło musiało padać na m nie, gdyż na jezdni zatrzymały się sanie. W saniach stał m ęż­ czyzna w futrze i wielkimi gestam i starał się przyciągnąć moją uwa­ gę. Obok furm ana stał kufer. Mocno zaintrygowana przebrnęłam przez brudne masy śniegu i weszłam na jezdnię. Na saniach stał profesor Wacław Lednicki*, który m nie wytworną francuszczyzną zaczął przepraszać, że ze względu na niebezpieczeństwo utraty kufra nie mógł wysiąść i podejść, by się ze m ną pożegnać. Wyjeżdża dziś w nocy do Krakowa i, dodał ciszej, daj Boże, stam tąd do Brukseli. Zdążyłam m u powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że jedzie, bo to on właśnie najlepiej potrafi zawiadomić Zachód o tym, co się tutaj dzie­ je. Pytał o moje plany. Powiedziałam, że zostaję na uniwersytecie, do którego należę. Sanki ruszyły. ,Jiuon viaggio”1213- zawołałam. „Buona permanenza”n - brzm iała już trochę z oddali odpowiedź. Wśród tych dni, tak przygnębiająco jednostajnych, ostatni wie­ czór tragicznego roku był dla m nie osobiście trochę urozmaicony. Gdy po południu wracałam do dom u, zastałam sytuację beznadziej­ ną. Przed dom em stały długim rzędem lory, było ich dziewiętna­ ście. Na jedną z nich ładowano węgiel z piwnicy. To milicja przyje­ 12 Dobrej drogi. 13 Dobrego pobytu.

22 września 1939-3 maja 1940

37

chała „upaństwowić” na wyższy rozkaz węgiel całej kamienicy, ku­ piony jeszcze przed wojną przez spółkę wszystkich lokatorów. U de­ rzyło m nie, że Andzi nie ma. Po chwili przybiegła zziajana. „Byłam u prokuratora, powiedział, że nie wolno węgla zabierać”, wołała z da­ leka na mój widok. Poszłam do byłego właściciela kamienicy, sie­ dział w ostatnim pokoju swego m ieszkania, terroryzowany przez stróża, który m u nie pozwalał wychodzić. Widząc, że nie mamy nic do stracenia (a mrozy były straszne), zaczęłam stukać pięściam i do wszystkich drzwi m ieszkań w całej kamienicy, wołając, aby kobiety wyszły. Skoro w okresie terreur kobiety paryskie były najbardziej niebezpieczne, postanowiłam iść za ich przykładem. „Jak rewolu­ cja, to rewolucja, baby na ulicę!” W ciągu paru m inut zeszło się ich kilkanaście na schodach. Powiedziałam, że Andzia przyniosła z pro­ kuratury wiadomość, że węgla prawnie zabierać nie wolno, że m usi­ my próbować ratunku, inscenizując jak największy krzyk na ulicy. Kobiety oświadczyły gotowość. Wybiegłyśmy, za nami przyszło też trzech czy czterech panów, bardzo przerażonych, zdaje się bardziej jeszcze nam i niż milicją. Podniósłszy nieprawdopodobny wrzask, dopadłyśmy piwnicy, skąd milicjanci wyrzucali węgiel na ulicę. Gdy nas ujrzeli, a bardziej jeszcze, gdy nas usłyszeli, z samego strachu um ieli doskonale po polsku i zaczęli nas z piwnicy prosić, byśmy się uspokoiły. W tem dwaj batiarzy lwowscy, przechodząc ulicą, po­ wiedzieli: „Trzeba by utworzyć pułki z bab, zaraz by była Polska”. Ta zaszczytna uwaga dodała nam jeszcze ochoty do awantury, tak że milicjanci m usieli wyjść z piwnicy. Tymczasem zebrał się wkoło nas tłum , przez który przeciskał się bolszewik w m undurze. Rzuci­ łyśmy się na niego, tłum aczyłyśm y m u, że m ilicjanci widocznie myślą, że nie znajdują się w praworządnym państwie, że węgiel jest komunistyczny, skoro należy do „sojuzu” wszystkich lokatorów. Bolszewik przejęty swoją rolą pobiegł na milicję. Gdy wrócił po paru m inutach, nie było już ani milicjantów, ani lor. Dwie lory z węglem odjechały przed w szczęciem przez nas aw antury - to nas miało dopiero zaboleć z końcem marca, gdy zabrakło węgla - teraz zaś, w sylwestra, wróciłyśmy zm ęczone własnym krzykiem do ciepłych m ieszkań i spoczęłyśmy na laurach.

38

Lwów

Rok 1940 rozpoczął się dla m nie pod znakiem nowym. D rugie­ go stycznia złożyłam przysięgę wojskową, jako członek ZWZ Związku Walki Zbrojnej. O d dawna pragnęłam należeć do organi­ zacji wojskowej, lecz decyzja się opóźniała, bo związki tajne wyra­ stały spod ziemi jak grzyby po deszczu, ale wiele z nich nosiło wy­ raźne piętno partyjniactw a. D opiero gdy mi się udało w reszcie stwierdzić, że jest organizacja wojskowa, która podlega Naczelne­ m u Dowództwu we Francji, rozpoczęłam starania o przyjęcie, uwień­ czone złożeniem przysięgi na krucyfiks, 2 stycznia, na ręce pułkow­ nika Władysława Zebrowskiego. Od tego dnia przez półtrzecia roku wszystkie moje myśli i uczu­ cia koncentrowały się wokoło treści tej przysięgi. Myślę, że kto pra­ cował w konspiracji, jeśli nie było m u dane dokonać wielkich czy­ nów, przyzna, że niejednem u z nas dała ona więcej niż my jej. Była nam ciągłym źródłem sił do przetrw ania. Stałe niebezpieczeństwo wytwarza atm osferę, w której większość Polaków czuje się dobrze; za to nie odpowiadamy, odwaga nie jest zasługą. Poza tym każdy z nas zawdzięcza jej wzniosłe, wielkie chwile; dała nam też przyjaź­ nie zahartowane w ogniu. Ale konspiracja m a i drugą stronę. W za­ łożeniu swoim jest, a raczej powinna być, przedsięw zięciem krót­ kotrwałym. Po wysiłku przygotowawczym, wymagającym sprytu i ostrożności, powinien przyjść czyn, sukces, który daje odwaga. A tymczasem konspiracja Armii Krajowej trwała tyle lat! Tym sa­ mym wyrabiała w ludziach i wiele stron ujemnych. Próżność, jedno z największych niebezpieczeństw ludzkości, zawsze trafia na po­ datny g runt tam , gdzie się m ożna czymś pochwalić, o czym nikt inny nie wie. Ta próżność, chełpliwa zresztą, sprowadziła na nas wiele nieszczęść. Poza tym inne niebezpieczeństwo - pochopnych sądów, tak dodatnich, jak ujem nych - było w tych warunkach bar­ dzo duże, szczególnie przy krańcowym usposobieniu naszym, lu­ bującym się w nom inacjach na bohaterów lub na zdrajców. Przede wszystkim zaś wypaczały się charaktery słabsze i przyzwyczaiły do ciągłego kłamstwa, do ciągłej nieszczerości, do nieufności wzajem ­ nej. Przyzwyczaiły się też - a to u młodych stanowi niebezpieczeń­ stwo ogromne - do zupełnie nieregularnych zajęć, do utraty nieraz

22 września 1939-3 maja 1940

39

wielu tygodni na czekanie. Odpadał obowiązek stałego, zdyscypli­ nowanego wysiłku i ciągłości pracy, tej podstawy każdego charakte­ ru, który w jakimkolwiek okresie życia nie chce się wypaczyć. Tacy konspiratorzy w przyszłości zapewne więcej będą mówić o sobie od tamtych, którzy się poprzez te wszystkie lata tułali, bez nazwiska, bez imienia, bez dachu nad głową, szczuci przez wroga jednego i drugiego, dniam i i nocami, często bez strawy i prawie bez odzieży, pó lasach i po brudnych lochach piwnicznych, a dokonali czynów godnych homeryckiej epopei. Ale wówczas, owego 2 stycznia 1940 roku, pojęcia o tym wszyst­ kim nie miałam. Wiedziałam tylko, że jestem przyjęta i że będę pra­ cować. Na razie roboty nie było prawie żadnej, zestawiałam biuletyny radiowe14, co parę dni odbywały się u m nie zebrania oficerów, to od­ prawy, to narady i pertraktacje z innymi grupami. Z ludzkich spo­ tkań owych dni pozostał mi w pamięci i sercu jeden człowiek. Nie był zawodowym wojskowym. Ze wszystkich, z którymi miałam wówczas do czynienia, miał wolę najsilniejszą i najbardziej twardą, odwagę najbardziej zim ną i roztropną zarazem; był to proboszcz kościoła św. Marii Magdaleny, ksiądz Włodzimierz Cieński*. Jem u się też raz zwie­ rzyłam z własnej reakcji dla mnie samej niezrozumiałej, a bardzo sil­ nej. Na odprawy w moim mieszkaniu przychodził wysoki major „Kor­ nel”*, którego widok za każdym razem wywoływał u mnie gwałtowny wstręt, pomieszany z ordynarnym strachem. Z trudem podawałam mu rękę. Gdy zresztą dziś po latach o początkach tej naszej konspiracji myślę, to mi bieleje włos. Owe zebrania stale powtarzały się w tym sa­ mym miejscu, u osoby notorycznie przez swe pochodzenie narażonej, w mieszkaniu, które nie miało drugiego kuchennego wyjścia, a było ciągle nawiedzane przez władze, o czym oczywiście regularnie meldo­ wałam przełożonym. Nie dość na tym. Pułkownik Zebrowski wkrótce u m nie zamieszkał, a zebrania odbywały się nadal! Wspominając to wszystko, dochodzę do przekonania, że chyba szczęście, które mieli­ śmy, nie świadczy zbyt chwalebnie o naszym rozumie! 14 Przez pewien czas K Lanckorońska opracowywała na podstawie różnojęzycz­ nych audycji radiowych komunikaty o sytuacji w Europie i na świecie dla Obszaru nr 3 ZWZ-AKwe Lwowie.

40

Lwów

W tym czasie zaczynaliśmy powoli poznawać pewne aspekty po­ lityczne naszej sytuacji. Konstytucja daje republikom Związku dość dużą autonom ię. Moskwa (przynajm niej nom inalnie) rezerw uje sobie tylko politykę zagraniczną, sprawy wojskowe oraz oczywiście sprawy „bezpieczeństwa rewolucji”. Resztę pozostawia „sojuszni­ czym rządom ”, w naszym wypadku - Kijowowi. Toteż odczuwali­ śmy ciągle i na każdym kroku, że w życiu codziennym rządzi nami nie Moskwa, lecz Kijów, że mamy do czynienia nie z Rosją, tylko z problem am i naszego tragicznego XVII wieku, z chmielnicczyzną. Od W schodu zalała ziem ie nasze, jak za Władysława I\( nieukształtowana społecznie dzicz i walczyła z nami w imię haseł społecznych wypływających w bardzo dużej części z kompleksu niższości, z nie­ nawiści dla kultury, której najeźdźca nie posiadał. Ponieważ ta kul­ tura była polska, trzeba było niszczyć wszystko, co polskie. Mieliśmy, o ile chodziło o sprawy powszednie, o wiele częściej do czynienia we Lwowie z prostym i nieraz bardzo prostackim na­ cjonalizm em ukraińskim niż z kom unizm em i im perializm em ro­ syjskim, który się „do spraw drobnych nie m ieszał”. Z drugiej strony ten im perializm , z Moskwy idący, obiecywał nam (głównie przez radio) nieraz w słowach zupełnie jasnych, że czas jest niedaleki, gdy Rosja zdobędzie wszystkie ziem ie polskie, że zniknie wtedy granica, „która was teraz tak boli”. Rosjanie też mieli przed wojną wielką własną naukę i kulturę. Zginęły one w m o­ rzu krwi. Naukę w niektórych działach zdołano odbudować, w prze­ ciwieństwie do kultury, bo bez tradycji kultury nie ma. Moskale o tym wszystkim wiedzą doskonale, dlatego ludzi nauki otaczają szacun­ kiem, o ile są absolutnie pewni, że wyniki ich badań nie sprzeciwią się nigdy i nigdzie ani koncepcjom klasowym, ani filozofii m aterialistycznej, ani imperialistycznym założeniom Rosji. Tymczasem zaś byliśmy na uniwersytecie świadkami walki Ki­ jowa z Moskwą o rzecz symboliczną i tym samym ważną, o nazwę uniwersytetu. Poszło właściwie o jedno słowo. Kijów zwrócił się do Moskwy o zatwierdzenie następującej nazwy: Ukraiński Uniwersy­ tet Lwowski im. Iwana Franko. Moskwa zgodziła się po skreśleniu słowa: ukraiński. Nie miała nic przeciwko dedykowaniu uniwersy­

22 września 1939-3 maja 1940

41

tetu poecie ukraińskiem u, ale sam a uczelnia nie miała mieć przy­ m iotnika narodowościowego. Ukazały się więc w szędzie napisy i ogłoszenia Uniwersytetu Lwowskiego im. Iwana Franko. W iedzie­ liśmy jednak, że Ukraińcy nie dali za wygraną, że ten „zdekom ple­ towany” napis ciągle ich drażnił. Rzecz poszła po raz drugi do Mo­ skwy, z silnym poparciem wpływowych towarzyszy. Wreszcie pew­ nego dnia ukazały się przy wejściu na Uniwersytet dwie duże tablice barwy purpurowej, z pełnym napisem , na jednej w języku rosyjskim, a na drugiej, raczej na pierwszej, w ukraińskim . Kijów zwyciężył na U kraińskim Uniwersytecie Lwowskim imienia Iwana Franko. Kijów jednak miał jeszcze i inne trudności. Początkowo liczył na bezwzględne poparcie miejscowej ludności ukraińskiej i jej in­ teligencji. Po krótkim czasie zaś okazało się, że różnice między na­ szymi ludźm i, którzy jeszcze tak niedawno - do pierwszej wojny światowej - nazywali się Rusinami, a ludnością Kijowszczyzny były po prostu przepastne. Z Zaporoża na Ruś Czerwoną jest droga da­ leka, a 700 lat sąsiedztwa z kulturą zachodnią zatrzeć się nie da. Toteż ludzie wychowani z dziada pradziada w atm osferze kultural­ nej polskiej, choć politycznie wrogo wobec nas usposobieni, z roz­ paczą nieraz do nas przychodzili i w prost przyznawali, że ta U kra­ ina, która nagle nim i zawładnęła, jest czymś niewymownie dzikim, na wskroś im obcym. Takie rozmowy budziły w nas wówczas naj­ śm ielsze na przyszłość nadzieje na zgodę i porozum ienie. Łudziliśm y się też co do innych wewnętrznych trudności so­ wieckich. Niektórzy bardziej cywilizowani oficerowie Armii C zer­ wonej, szczególnie rodowici Rosjanie, nie kryli się często przed go­ spodarzam i swych m ieszkań ze swoją bardzo żywą antypatią, a na­ wet pogardą dla NKWD i jego metod. Szczególnie silnie wyrażał się ich skrajny antysem ityzm w stosunku do Żydów, przeważających ilościowo w tej instytucji. Zdawało się nam, że są to zasadnicze już rysy w gm achu Moskwy. Zadziwiła nas rosnąca z każdym dniem dokładność ewidencji obywateli, ich pochodzenia społecznego i ich zajęć. Wyjątek stano­ wili jedynie uchodźcy „z tamtej strony”, których wprawdzie zareje­ strowano, na razie jednak pozostawiono w spokoju. Było ich zresztą

42

Lwów

coraz mniej. W listopadzie Niemcy i M oskale zawarli coś w rodzaju układu, który umożliwił w ciągu paru dni legalne przejście przez San dużej ilości uchodźców. Wszyscy przedwojenni m ieszkańcy naszych stron, poza starca­ mi i dziećmi, podlegali przymusowi pracy. Jedynie karta pracy da­ wała prawo do egzystencji, do mieszkania, do jedzenia, nieomal do powietrza i wody. Kto nie pracował, był wrogiem rewolucji. Wedle artykułu 118 Konstytucji każdy obywatel m a prawo do pracy i do zapłaty wedle ilości i gatunku pracy. Na takie zasady istnienia spo­ łeczeństwa m ożna się bezwzględnie zgodzić. Jedynym pracodawcą jednak jest Państwo. Jeśli ten, który nie pracuje, ma zginąć, i jeśli tylko Państwo m oże dać pracę, to ten jedynie otrzyma prawo do eg­ zystencji, którem u Państwo, tj. Partia chce tę pracę dać. Innymi słowy - kto się Partii nie podoba, nie otrzyma pracy i m usi zginąć. Odkry­ cie to było dla nas wstrząsem . Zycie prywatne pozostawało więc wszędzie i zawsze pod kon­ trolą władz, które docierały do każdej jego komórki. Każdy kontakt z władzą (a tych żadną miarą nie dało się uniknąć) miał jeszcze i kon­ sekwencje inne. Obywatel był bez przerwy prowokowany i zm usza­ ny do wypowiadania swego zdania co do reżim u, zmiany ustroju, nowych stosunków itd. Był ciągle pytany, czy uważa sowieckie roz­ wiązanie problem u społecznego za sprawiedliwe, czy m u się podo­ bają zaprowadzone reformy, czy - to pytanie najczęściej wracało czuje się dobrze w Sowietach, czy się raduje z ich przybycia. Wymi­ jające odpowiedzi były bardzo źle widziane, a każde słowo było bra­ ne nieomal pod mikroskop. Zaostrzały się tymczasem też problem y szkolne. Szkoły zostały szybko po wkroczeniu ponownie otwarte, nowy plan zajęć równie szybko wprowadzony w życie. D użą ilość godzin poświęcono na naukę języka ukraińskiego; tak samo jak na uniwer­ sytecie, języka rosyjskiego nie uczono. Polski został zredukowany do czytania i pisania, nauka religii skasowana. Na jej m iejscu urzą­ dzano pogadanki o raju sowieckim, o dobroci batki Stalina, najlep­ szego opiekuna, o okrucieństw ach panów polskich i o prześlado­ waniu robotnika. Ta propaganda sprawiała rodzicom najwięcej kło­

22 września 1939-3 maja 1940

43

potu, bo dzieci reagowały na nią bardzo źle albo raczej tak doskona­ le, że liczba aresztowanych wzrastała z każdym dniem . Jeśli chodzi o historię i literaturę polską oraz o naukę religii, to dzieci w latach wojennych kształcone niewątpliwie o tych rzeczach wiedziały znacznie więcej niż ich poprzednicy. Uczono się w dom u przedm iotów zakazanych z nam iętnością dawniej nie widzianą, Pol­ ska i religia zlały się w młodzieńczych umysłach w jedną nieroze­ rwalną całość, zgodnie z tradycją, a wylana za te ideały ofiara krwi młodzieży szkolnej była również zgodna z tradycją... Przyznać trzeba, że poza skasowaniem nauki religii w szkole, prześladowania religijnego w prawdziwym tego słowa znaczeniu, wbrew oczekiwaniom, nie było. Księża oczywiście znajdowali się pod bardzo ścisłą obserwacją, ale aresztowań wśród kleru, o ile nie zaszły konkretne polityczne powody, nie było. Zabrano się w inny sposób do życia religijnego. Nałożono olbrzymie podatki na kościo­ ły. M iałam o rozwoju tych spraw regularne wiadom ości z dom u. W czysto polskiej wsi Chłopy pod Kom arnem wystawiliśmy właśnie nowy, duży kościół15, gdy wybuchła wojna. Władze sowieckie nało­ żyły zań olbrzymi podatek na wieś, która w okresie wojennym dużo zarabiała i podatek natychm iast zapłaciła. Nie dość na tym. Chłopi na wyścigi pracowali nad wykończeniem kościoła i kupowali urzą­ dzenie wewnętrzne. Raz, idąc ulicą Sykstuską, usłyszałam za sobą ostentacyjnie głoś­ ne: „Niech będzie pochwalony!” To jeden z gospodarzy chłopskich szedł z ogromnym worem na plecach. „A pani nic nie wiedzą, co ja tam mam !” - oświadczył, mrugając obiecująco. „Nie mogę wiedzieć, ale jestem bardzo ciekawa”. „A świętego Antoniego, właśnie go ku­ piłem ” - brzm iała odpowiedź triumfalna. „Proszę pani, oni tacy głu­ pi, jak przechodzą koło budowy, to na nas wołają, żeśm y wariaty, a nie wiedzą, że przecież ten jest wariat i dureń, który w Pana Boga nie wierzy”. Tego samego zdania byli dość często niektórzy bolsze­ wicy, którzy podobno wcześnie rano, gdy jeszcze było ciemno, w su­ wali się cichutko do konfesjonałów, a po spowiedzi przystępowali ls K. Lanckorońska byta fundatorką i kolatorką tego kościoła.

44

Lwów

do Stołu Pańskiego. Opowiadano sobie, że pewnego dnia ksiądz, gdy rozdawał Kom unię św., przystanął nagle i zawahał się, widząc klęczącego przed sobą sowieckiego żołnierza. Ten zrozumiał, o co chodzi, podniósł głowę i powiedział podobno półgłosem: „Dawajte mi Boha!”, na co kapłan miał uczynić zadość jego życzeniu. Chłopi przyjeżdżali do m nie dość często, opowiadali, co się w do­ m u dzieje, a uważali, że się dzieje bardzo źle. Głównym celem tych wizyt było zasięgnięcie informacji o sprawach publicznych. Miałam ja im powiedzieć, „jak długo to jeszcze trzeba będzie czekać, kiedy nareszcie będzie znowu Polska”. Ziemię folwarczną rozdano m ię­ dzy nich, z podziału nie byli zadowoleni, spostrzegli się przy tym, że tej ziem i jest mało, a fakt, że ją otrzymali za darmo, napełniał ich nieufnością w stosunku do tych, którzy im tę ziem ię dali, nie będąc jej właścicielami. Wobec m nie przynajmniej akcentowali, że uwa­ żają ten stan za prowizoryczny. Niepokoili się też wyraźnie, gdy spo­ strzegli, że się m nie osobiście wcale nie spieszy do ewentualnego powrotu do dawnych stosunków, do wielkiej odpowiedzialności i do wielkiej niechęci, którą ostatnio w dużej części społeczeństwa tzw. wielka własność była otaczana. Wracając ode mnie, opowiadali w Kom arnie, że „jej bez nas wcale nie jest źle, zarabia sobie na uniwer­ sytecie i m a nareszcie spokój. Całkiem jej do nas niespieszno, a to niedobrze”. D opiero gdy zaczęto mówić o tw orzeniu kołchozów, zapanował wśród tych ludzi popłoch. Sytuacja tych włościan była szczególnie trudna, ponieważ cho­ dziło o wsie rdzennie polskie, Chłopy, Buczały, Tuligłowy, o prasta­ re kolonie kazimierzowskie. Już przed wojną tarcia zawsze były silne między tymi wsiami, pod względem narodowościowym bardzo uświadomionymi i mówią­ cymi prześliczną, trochę archaiczną polszczyzną, a otaczającym je m orzem ukraińskim . Teraz trzymali się świetnie, ale było im cięż­ ko bardzo. Raz przyszedł do m nie gospodarz z sąsiedniej wioski Klicko-Kolonia. Była to osada nowa, powstała po pierwszej wojnie światowej, gdy mój ojciec rozparcelował dawny folwark Klicko. N a­ bywcami tej ziem i byli wyłącznie chłopi polscy z wsi sąsiednich elem entu napływowego tam w ogóle nie było. Gość był wyraźnie

22 września 1939-3 maja 1940

45

stroskany i przygnębiony, po rozwlekłych rozm owach o rzeczach obojętnych powiedział nagle: „Ja dziś tu przyjechałem, bo u nas jest coś nowego, a ja jeszcze nie wiem co”. „Co takiego? Powiedzcie!” „A zapisują nas”. „Kogo?” „No nas, cośmy ziem ię folwarczną kupili po tam tej wojnie, całe Klicko-Kolonię”. „Kto zapisuje?” „A Sowieci, co się zjechali. Co tu robić?” „Starajcie się, aby nie robili dokładnych spisów”. „A kiedy Ukraińcy nasi tak strasznie pilnują, że każdą duszę liczą, każdego dziecka się doszukują. Żeby to tylko nie było na jaki wyjazd do Rosji, bo coś tak Ukraińcy gadają”. „Chcą was straszyć, to przecież nie do pom yślenia”. Poszedł. To było w styczniu, było wcześnie rano i bardzo ciem ­ no. 11 lutego w dzień równie ciemny, równie wcześnie rano, wpadł do mojego m ieszkania chłop z Buczał, który na Andzi i na m nie zrobił wrażenie obłąkanego. Bełkotał i płakał; krzyczał, że pojecha­ li. Było 30 stopni m rozu, próbowałam więc doprowadzić go do przy­ tom ności za pomocą ciepłego napoju. Wypił i usiadł. Wtedy się do­ wiedziałam, że w nocy przyszło wojsko i zabrało w bardzo krótkim czasie całe Klicko-Kolonię, tzn. wszystkie te rodziny, które, pocho­ dząc z sąsiednich wsi polskich, osiadły po pierwszej wojnie na by­ łych gruntach folwarcznych. Ukraińcy z pobliskich wsi w pół go­ dziny po wypędzeniu naszych ludzi, jeszcze w nocy, zajęli zagrody. Deportowanym pozwolono zabrać tylko to, co „w prędkości” zdołali wziąć ze sobą, trochę jedzenia i pierzyny. Sądząc z opowiadania, mieli najwyżej godzinę czasu. „Dokąd ich zabrali?” „Na pociąg”. „A pociąg?” „Jeszcze stoi u nas na stacji, ale sołdaty nikogo nie dopuszcza­ ją ”-

46

Lwów

Podczas całej tej sceny jedna myśl m nie prześladowała, m iano­ wicie że Klicko-Kolonia nie m oże być odosobnione, że tu chyba chodzi o coś jeszcze gorszego. „Czy zabrali kogoś z Buczał?” - zapytałam. „Nikogo, ani od nas, ani z C hłop”. Po godzinie odszedł, obiecując wrócić, jak się tylko dowie cze­ goś nowego. W południe już był drugi. Był to człowiek osobiście mi nieznany, równie nieprzytomny jak jego poprzednik, ale u niego objawiało się to inaczej. Był to bowiem nie chłop tym razem, lecz inżynier spod Lwowa. Ten nie bełkotał ani nie płakał, tylko mówił tak straszliwie prędko urywkami zdań, że zrozumieć go było bardzo trudno, przy tym jeszcze przerywał te opowiadania ciągle powtarzającym się, ka­ tegorycznym żądaniem pomocy ode mnie. Po jakimś czasie zrozu­ miałam, że jest szwagrem leśniczego, którego tej nocy z żoną i dwu­ miesięcznym dzieckiem wywieziono z lasów komarniańskich. Inży­ nier mówił, że pociąg jeszcze stoi w Komarnie, że leśniczem u udało się podać dziecko matce żony, która się zbliżyła do wagonu, ale żoł­ nierz sowiecki zobaczył i zm usił babkę do oddania dziecka matce. Od owego inżyniera też się dowiedziałam, że na kilku stacjach m ię­ dzy Lwowem a K om arnem stoją pociągi pilnowane przez wojsko, z których to pociągów rozlegają się śpiewy. Po południu przyszła wizyta trzecia. Tym razem był to starszy gospodarz ze wsi Chłopy. Ten znowu nie gadał prawie nic, siedział w kuchni, zaciskając pięści. Gdy po chwili trochę odtajał, powie­ dział, cedząc każde słowo, że on doskonale wie, którzy to Ukraińcy zrobili Sowietom spisy tzw. kolonistów, i że żaden z nich żywcem nie wyjdzie z jego rąk, jak tylko będzie znowu Polska. Wydawszy to oświadczenie, prawie bez pożegnania wyszedł znów z mieszkania. Zrozum iałam wtedy, jak olbrzymią siłą jest nadzieja zem sty i jak naiwnymi marzycielami jesteśm y my, którym się nieraz zdaje, że po tej strasznej kuracji współżycie obu narodów będzie nareszcie możliwe, że znajdziem y wspólną platformę. Na drugi dzień, 12 lutego, popłoch padł na Lwów. N a wszystkich dworcach zjawiały się coraz to nowe pociągi, długie rzędy wagonów

22 września 1939-3 maja 1940

47

bydlęcych stawały na torach. Rozlegały się śpiewy. Najczęściej śpie­ wano Gorzkie żale, gdyż był to przecież Wielki Post. Pociągów pil­ nowało wojsko. L udność miejska i podm iejska spontanicznie rzu­ ciła się na dworce. Jeśli wagonów pilnował Kirgiz czy Kałmuk, to rady nie było; jeśli tam stał Moskal, udawał nieraz, że nic nie widzi, czasem nawet podawał sam wodę czy strawę, mleko czy lekarstwa przez m alutkie zakratowane górne okienko. Zim no było straszli­ wie. Tak rozpaczliwe były wówczas te nieprzerw ane mrozy, jak roz­ paczliwa była we w rześniu nieprzerw ana pogoda. Pociągów na dwor­ cach ciągle przybywało. Wagony były zam knięte, zezwalano tylko i to nie zawsze - na wyrzucanie zwłok. Zbierano je wieczorem na torach. Dużo było wśród nich zam arzniętych dzieci. Pokazało się, że nie wszędzie m ożna było zabierać pierzyny jak w Klicku, z nie­ których wsi kazano ludziom wyjść bez niczego, jeśli tego żądał miej­ scowy ukraiński sowiet. Pociągi przybywały z okolic na zachód i na północ od Lwowa, a wiadomości przychodziły zewsząd, ze wszyst­ kich województw i powiatów zaboru. Zewsząd wywożono Polaków pochodzących z sąsiednich wsi, którzy nabyli ziem ię po roku 1918, jako elem ent „napływowy”, „sztucznie” tam przez Rząd Polski usa­ dowiony. Poza tym zabierano wówczas tylko zawodowych leśników. Na torach za dworcami lwowskimi stał cały park wagonów bydlę­ cych, przeciętnie po 80 osób w wagonie, jedni um ierali, drudzy się rodzili - a m róz trzym ał. W reszcie pierw sze pociągi ruszyły na wschód. Zawsze, bez wyjątku, w tej chwili najstraszniejszej roz­ brzm iewał śpiew zawsze ten sam, a raczej zawsze te same dwie pie­ śni: Rota lub Boże, coś Polskę... W tym czasie, nie pamiętam dnia, miałam wizytę jedną z najważ­ niejszych w m oim życiu. Odwiedził m nie ksiądz Tadeusz Fedoro­ wicz*, który czasami przychodził w różnych sprawach pomocy. Gdy m u otworzyłam drzwi, uderzył m nie wyraz jego twarzy, spokojny, prawie radosny, nawet promienny jakby jakimś wewnętrznym szczę­ ściem. Dziwny to był kontrast z otaczającym nas wówczas cierpieniem. „Przyszedłem się pożegnać”. „A dokąd Ksiądz jedzie?” „Nie w iem ”.

48

Lwów

Usiadł i wyjął z jednej kieszeni mały kryształowy kieliszek. „To z dom u” - powiedział z uśm iechem . Z drugiej kieszeni wyjął malutką książeczkę, w której minimalnymi literkami były wypisane teksty stałych części mszy. Zrozumiałam. Wiedziałam, że księża starają się wcisnąć do wagonów w chwili odjazdu na wschód, że strażnicy pilnują, by to uniemożliwić, ale że się czasami udaje. Mój gość mówił, że z władzą duchowną już swój wyjazd uzgodnił, że m a nadzieję, iż m u się uda wskoczyć do rusza­ jącego już wagonu. Liczył, że to nastąpi w najbliższych dwóch dniach. Prosił o modlitwę, by m u się udało. Wyszedł, żegnając się z uśm iechem i blaskiem w oczach. Gdy zam knęłam za nim drzwi, miałam wrażenie, że sm uga światła po nim pozostała. Wyjechał wkrótce potem 16. To się działo 11, 12 i 13 lutego 1940 roku w całej wschodniej Polsce. Mniej więcej w dziesięć dni potem miejscowe władze ZWZ były już w posiadaniu wiadomości, wedle których wywieziono wów­ czas około miliona chłopów polskich. Obliczenie to później okazało się dość ścisłe. Trzeba było wytrzymać, o co było coraz trudniej. Owa upragniona i oczekiwana wiosna zbliżała się szybko, a na horyzoncie politycz­ nym wszystko pozostawało bez zmian. Pocieszaliśmy się nawzajem, że oczywiście w radio nie mogą opowiadać o tym, co się w rzeczy­ wistości dzieje, w chwili gdy zapewne przygotowują generalny atak. Ciągle jeszcze było strasznie zimno, a aresztowań było coraz wię­ cej. Coraz więcej też było wiadomości o torturach stosowanych przy wym uszaniu zeznań. Tortury te, poza biciem do krwi itd., były nie­ raz wzorowane na sposobach wschodnich, często stosowano wbija­ nie gwoździ za paznokcie. Katami byli nieraz Żydzi. Przyczyniła się do tego duża liczba Żydów pracujących w NKWD oraz skom unizowanie proletariatu żydowskiego, który w dużej części od początku 16 Po kilku godzinach byl dzwonek do moich drzwi. Otworzyłam. Stał tam niezna­ ny mi robotnik. Nie przywitał się, nie wszedł, tylko powiedział: „Ksiądz Fedorowicz pojechał. Udało się”. Odwrócił się i odszedł. Zdołałam tylko zawołać za nim jedno sło­ wo: „Dziękuję” (K.L.).

22 września 1939-3 maja 1940

49

okupacji stanął przy bolszewikach. Ale pocieszałam się tym, że byli i Żydzi inni17. Pewnego dnia przyszedł do m nie nieznany mi czło­ wiek, przeprosił, że nazwiska nie wyjawia, oświadczył tylko, że jest Żydem i że dlatego do m nie przychodzi. Prosił, abym wyniosła z m ieszkania wszystko, co m am cennego, bo inaczej wszystko stra­ cę. Zabiorą się do wszystkich Polaków, a ludzie o pochodzeniu „antyrewolucyjnym” są oczywiście bardziej jeszcze narażeni. Na koń­ cu dodał, że przyszedł jako Żyd, z obowiązku, choć m nie osobiście nie zna, ale przyjść musiał do osoby, która się na uniwersytecie sprze­ ciwiała biciu Żydów - i poszedł. Tego rodzaju wizyty - raz z ofertą pieniędzy - powtórzyły się jeszcze dwa razy. Społeczeństwo polskie ciągle czekało. Mieliśmy dużo czasu i to też bardzo nam ciążyło. Na uniwersytecie roboty nie mieliśmy żad­ nej, wykłady były na takim poziom ie18, że ich prawie nie trzeba było przygotowywać, a o pracy naukowej ani marzyć nie było można. Ten ogromnie męczący brak wysiłku ciążył na całym Lwowie, nie tylko na uniwersytecie. Wszyscy, nie tylko Polacy, ale i Ukraińcy, i bolsze­ wicy importowani byli zajęci przez wiele godzin dziennie, ale nie pracował nikt. Tępa ociężałość i bezgraniczna obojętność wobec pracy, w którą nie wierzył nikt, charakteryzowały atm osferę. W tym czasie dawałam lekcje angielskiego jednem u z naszych profesorów. U czeń okazał się zdolny, tak że po paru m iesiącach m ożna było przejść do lektury. M iałam przypadkiem książkę, która m i się wy­ dała najbardziej odpowiednia: L ord Acton, History of Freedom. Wątpię, czy prześliczna ta książka była kiedykolwiek czytana z więk­ szym przejęciem i zrozum ieniem niż wówczas, gdyśmy ją czytali po utracie tego najwyższego dobra, które jest jej wzniosłym tem a­ tem . Jej lektura była dla nas jakby jakim ś protestem , jedynym dla nas dostępnym, ale bardzo silnym, bo duchowym, wobec tego wszyst­ kiego, co się wokoło nas działo.

17Byłam wychowana w duchu bardzo nieprzychylnym antysemityzmowi i taka po­ zostałam (K.L.). 18 Poziom słuchaczy ciągle się obniżał (K.L.).

50

Lwów

W tym samym czasie nadchodziły z Kom arna wiadomości róż­ ne. Został tam zaaresztowany dyrektor lasów, Karol Dudik, najwier­ niejszy przyjaciel naszej rodziny od lat trzydziestu paru. Przypłaci! życiem przywiązanie do swojej pracy, bo Kom arna nie opuścił, po­ mimo błagalnych mych próśb. Moskale go wkrótce wywieźli, w resz­ cie gdzieś um arł w tej Rosji bezm iernej19. Rodzina jego została wy­ wieziona do K azachstanu po jego aresztowaniu. Wtedy też dano m i znać, że przyszło z NKWD ze Lwowa zapy­ tanie do lokalnych władz w Kom arnie o mój stosunek do ludności przed wojną. Kom itety gm inne wystawiły m i świadectwo pochleb­ ne, a kopię przesłały uniwersytetowi. M iałam niem iłe przeczucie, gdy się o tym dowiedziałam, lecz wkrótce byliśmy wszyscy zajęci sprawami ważniejszymi. M inęła Wielkanoc i z nią chwila wielkiego płaczu w kościele podczas intonowania pieśni Wesoły nam dzień dziś nastał. Święta wypadły na koniec marca, a 10 kwietnia Europa zatrzęsła się w posadach. H itler zajął Danię i zaatakował N orw e­ gię! Obudziliśmy się jakby z koszmarnego snu. Nareszcie! Zdawa­ ło się nam, że o tej samej porze, w której ruszają rzeki górskie wy­ swobodzone z pęt zimowych, potok wypadków zacznie z nas zdzie­ rać te więzy straszliwe. Nie odchodziliśmy od radia. Nic nas innego nie obchodziło. Wszystkie nieprzyjem ności czy niebezpieczeństwa osobiste zdawały się niczym, „a zresztą - to już teraz tak niedługo”. Toteż nie bardzo m nie wzruszyła wiadomość Andzi, że od dwóch dni coraz to przychodzi jakiś wysoki m ajor i pyta o m nie. Andzia też wspomniała, że jego czapka m a denko granatowe. Wreszcie m nie zastał. Był to Rosjanin nie mający w sobie nic wulgarnego, w prost wykwintny w swych manierach, wysoki blondyn. Przedstawił się jako m ajor Bedjajew. Usiadł i oświadczył mi bardzo grzecznie i bardzo spokojnie, że u m nie zamieszka. Odpowiedziałam, że m am już sub­ lokatorów i że zresztą m ieszkanie moje, jako członka uniwersytetu, jest zwolnione od rekwizycji, i wskazałam na bum agę wiszącą na drzwiach, jeszcze od chwili pokonania Pawłyszeńki. M ajor tego 19 Jego imię i nazwisko znalazła córka w Warszawie w roku 1996 na jednej z now­ szych list katyńskich (K.L.).

22 września 1939-3 maja 1940

51

wszystkiego wysłuchał, po czym powiedział spokojnie: już nie jesteście na uniwersytecie”, i podał m i pismo, które wyjął z portfe­ la. Pismo było bardzo krótkie, skierowane do Bedjajewa z uniwer­ sytetu, donoszące m u, że jestem zwolniona z pracy. Powiedziałam, że póki nie otrzymam oficjalnego zawiadomienia, nie mogę uważać się za zwolnioną, m uszę nawet zaraz iść na uniwersytet, bo m am wykład. M ajor odpowiedział tonem bardzo układnym, że dobrze to rozum ie i że zawiadomienie otrzymam. Poszłam na uniwersytet. W zakładzie nikt o niczym nie wiedział. Poszłam na wykład. Przed wejściem do sali zastąpiła mi drogę nie­ znajom a pani i poprosiła o chwilę rozmowy w cztery oczy. Weszłyśmy w boczny korytarz. Tam m i powiedziała, że jest wsypa w ZWZ, że prawdopodobnie chodzi o zdradę, że parę osób z mojej paczki już wzięto, że ją przysłał znajomy inżynier, z którym m ieszka w jed ­ nym dom u. Przypom niałam sobie w tej chwili nazwisko jej na drzwiach parterowych tejże kamienicy. Mówiła dalej, że m am uciec natychm iast, do m ieszkania nie wracać. Wierzyłam tej osobie, ale m i nie było wolno bez rozkazu wdawać się w rozmowy z nią, zresztą wiedziałam, że ów inżynier jest człowiekiem bardzo szlachetnym, ale i nerwowym, więc to, co mówiła, nie wydało mi się koniecznie ścisłe. Powiedziałam, że nic nie rozum iem , o niczym nie wiem i że m uszę iść na wykład. Weszłam na salę i mówiłam o wczesnych rzeź­ bach Donatella. Tego samego dnia otrzymałam drogą oficjalną pasz­ port kategorii I, tj. zamianowano m nie jako profesora uniwersytetu obywatelką sowiecką najwyższej użyteczności dla państwa. Wiedzia­ łam, że taki paszport, wydawany rzadko, chroni „absolutnie” przed wywozem i że władze sowieckie zamanifestowały w ten sposób, że dla moich kwalifikacji naukowych przeszły do porządku dziennego nad hańbą mojego pochodzenia. Na drugi dzień, 11 kwietnia rano przyszło pismo, takie samo jako to, które pokazywał Bedjajew, zwalniające m nie z pracy na uniwersy­ tecie, zaadresowane do zakładu. Profesor Podlacha*, stojący na czele zakładu, poszedł w tej sprawie do „rektora” Marczenki, który m u oświadczył, że obowiązkiem jego jest nie ujmować się za takimi jakja profesorami, tylko szkolić profesorów spośród synów robotników.

52

Lwów

Tego dnia w ieczorem poradzili m i przyjaciele, abym przez parę nocy w dom u nie spała, skoro straciwszy pracę, jeste m już tylko zwykłą „pom ieszczycą”, w dodatku taką, o której m ieszkanie sta­ ra się m ajor NKWD. N iechętnie się do tej rady odnosiłam , lecz ustąpiłam dla zasady, uważając wszelką braw urę za niedopuszczal­ ną. Spędziłam więc noc u Wisi Horodyskiej, która m iała wolną kanapę. Przegadałyśm y długie godziny, byłyśm y bow iem pod strasznym w rażeniem licznych aresztow ań dni ostatnich. W zięto w wielu wypadkach głowy rodzin, przede wszystkim lekarzy i zie­ m ian. W iedzieliśmy, że są oni jeszcze we Lwowie, w w ięzieniu u Brygidek. N astępny dzień, 12 kwietnia, przeszedł norm alnie; po południu odbyła się zwykła lekcja angielskiego w mojej bibliote­ ce, po czym wyszłam z m ieszkania. Po kolacji u przyjaciół odpro­ wadził m nie znajom y „do noclegu”, około dziesiątej przechodzili­ śmy pod m oim dom em . Położyłam się na gościnnej kanapie. Spa­ łyśmy źle, całą noc jeździły sam ochody i dorożki, panował dziwny ruch. O świcie obudziła nas stróżowa z wiadomością, że w nocy zabrano pół Lwowa. Poszłyśmy do okien. Przy bardzo bladym świet­ le poranka przejeżdżały sam ochody ciężarowe pełne ludzi. Jadący byli ubrani dobrze, pam iętam panie w welonach żałobnych, sie­ dzące na wozach jak posągi. Żołnierze Armii Czerw onej i m ili­ cjanci pilnowali ich, stojąc na stopniach. Gdyśm y tak patrzyły, w szedł ów znajomy, który m nie odprow adzał w ieczorem . M iał dziwny wyraz twarzy, gdy m i w m ilczeniu wręczał paczkę. Rozwi­ nęłam ją - były tam m oje przybory toaletowe i trochę bielizny. „To Andzia pani posyła, pani nie m oże wracać. Są w pani m ieszkaniu i czekają”. Dow iedziałam się wtedy, że przyszli w ieczorem , sie­ dzieli już u m nie, gdy przechodziłam tamtędy, wracając z kolacji. W nocy przyszło ich więcej w pełnym uzbrojeniu, w reszcie było ich ośm iu. O d Andzi żądano z karabinam i w ręku, by zdradziła, gdzie nocuję. Dziewczyna uporczywie twierdziła, że o niczym nie wie. N ad ranem w reszcie poszli, pilnowali jednak dom u z ulicy. Wówczas Andzia się wymknęła, lecz nie przyszła do m nie, tylko odeszła w k ierunku przeciw nym , by zmylić w artę. Pobiegła do m oich przyjaciół i poprosiła o ostrzeżenie m nie.

22 września 1939-3 maja 1940

53

Tymczasem nadchodziły wiadomości z różnych stron miasta. W południe już wiedzieliśmy, iż osoby zabrane znajdują się znów w wiadomych pociągach na dworcach Lwowa. Tym razem byli to wyłącznie ludzie z miasta, rodziny oficerskie, emerytowani urzęd­ nicy, lekarze oraz ziemiaństwo. Te cztery grupy zostały wówczas straszliwie przetrzebione, przy czym zabrano między innymi i te wszystkie rodziny, których ojcowie byli aresztowani parę dni wcześ­ niej. Z „bieżeńców”, to znaczy z uciekinierów z zachodu pochodzą­ cych, nie w zięto wówczas nikogo. Spośród ziem iaństw a poszli w pierwszym rzędzie ci, którym sowiety z ich byłych majątków wy­ stawiły świadectwo pochlebne. „Pomieszczyk” bowiem, który nie tylko nie jest krwiopijcą, ale jeszcze i zdradza zmysł społeczny, za­ daje kłam propagandzie i jest tym samym niebezpiecznym wrogiem rewolucji. Znowu ludność m iejska i podm iejska rzuciła się na dworce, znowu podawano do wagonów wszystko, co się podać dało, znowu przemycali się księża. M ienie zesłańców ulegało natychmiastowej sprzedaży, z tym że uzyskane fundusze miały być im przesłane w gotówce. W iem o wy­ padkach, w których to rzeczywiście m iało m iejsce. Do m ojego m ieszkania sprowadził się pierwszego dnia m ajor Bedjajew. Część m ebli spalił, „bo ich nikt nie chciał”, część ukradł stróż. Zginęły wówczas moje notatki oraz przede wszystkim biblioteka naukowa, nie mówiąc o rzeczach innych, na przykład pamiątki po zmarłych. Wiem, że tysiące, a nawet miliony ludzi w Europie przeżyło to samo w ciągu tych ostatnich lat, lecz ta świadomość nie tylko nie jest po­ ciechą, przeciwnie, sprawę pogarsza. Im więcej jest wśród nas łu­ dzi wyzutych z własnej przeszłości, tym groźniejszy jest zanik tra­ dycji, kontynuacji duchowej, po prostu - kultury. Ja tym czasem m usiałam się ukrywać. N ie m ogłam pozostać u osób, o których wiadomo było, że się ze m ną przyjaźniły, ponie­ waż wiedziałam, że jestem poszukiwana. Ukryli m nie wówczas zna­ jomi, nie mający żadnych obowiązków przyjaźni wobec m nie. Okres ten trzytygodniowy był dla m nie niesłychanie przykry; świadomość, że nieustannie narażam swych opiekunów, ciążyła m i niewymow­

54

Lwów

nie. Spodziewałam się NKWD przy każdym dzwonku, drżałam o mo­ ich gospodarzy, a sama nie bardzo wiedziałam, co począć. Wydawa­ ło mi się, że przejście pod okupację niem iecką nie m a celu, że pod H itlerem nie ma możliwości pracy, że natom iast zadaniem moim jest - skoro już tu wytrwać, już się tutaj bliskiej „chwili zmartwychw stalnej” doczekać nie mogę - wydostanie się za granicę, do Włoch, a stam tąd do Rządu do Francji i do krajów anglosaskich. Myślałam wówczas, że tam nie wiedzą, co się u nas dzieje, że im brak infor­ macji, skoro audycje radiowe mówiły zawsze i wyłącznie o terrorze i okrucieństwie okupacji niemieckiej! Jak na złość, przedostanie się w owej chwili przez Karpaty na Węgry czy do Rum unii było nie­ możliwe. O statnie grupy wpadły co do jednej, nikt z przewodników już nawet próbować nie chciał, tak pilnie była w owych dniach strze­ żona granica. Dziś, gdy piszę te słowa, m am serce pełne wdzięcz­ ności dla Woli Wyższej, która wówczas pokrzyżowała owe nierozum ­ ne plany i pozwoliła mi w ten sposób pozostać i pracować w Kraju jeszcze dwa lata. Lecz wówczas trzeba było czekać, a to właśnie było najgorsze. Starałam się w m iarę możności wykorzystać czas i przy­ gotować robotę za granicą. Na razie chodziło o pierwszy etap o Rzym. Odzyskawszy łączność z księdzem W łodzim ierzem Cieńskim, kazałam go zapytać, czybym się mogła z nim przed wyjazdem zoba­ czyć, gdyż jadąc do Rzymu, chciałabym mieć informacje i dyrekty­ wy, co powiedzieć w Watykanie. Pewnego dnia ks. Cieński dał znać, że będzie na Poczcie Głównej o piątej po południu, że go Wisia H orodyska m a stam tąd zaprowadzić do mnie. Przygotowałam więc sze­ reg pytań i czekałam z niecierpliwością na człowieka, do którego czułam tyle zaufania. Byłam pewna, że ta rozmowa pożegnalna, na której m i tak zależało ze względów osobistych, da m i wskazówki decydujące co do pracy informacyjnej, do której się przygotowywa­ łam. M inęła godzina szósta - nie przyszedł nikt. W reszcie około siódmej zjawiła się Wisia, była jednak sama. Popatrzyłam na nią i po­ wiedziałam: „Cieński aresztowany”. - „Tak”. Z jej wiadomości wy­ nikało, że został zabrany po południu z własnej kancelarii parafial­ nej, w sutannie, jak tego pragnął. Mawiał bowiem nieraz do mnie:

22 września 1939-3 maja 1940

55

„Wezmą m nie kiedyś na pewno, byleby wzięli w sutannie. Teraz trze­ ba nieraz chodzić po cywilnemu, żeby ludzi nie narażać, do których się idzie, a ja nie m am ochoty przejechać się w głąb Rosji w tym przebraniu”. Aresztowanie to wywołało we Lwowie ogrom ne przy­ gnębienie, szczególnie że wówczas w strząs wywołany przez wywóz masowy jeszcze bynajmniej nie osłabł. Ludzie od tego czasu m ie­ siącami spali z prowiantem i strojem narciarskim przy łóżku. Byli tacy, którzy po prostu pragnęli wywozu, bo nie mogli dłużej wytrzy­ mać czekania. Trzeba było jednak pom im o wszystko zdobyć dyrektywy doty­ czące audiencji u papieża. Kazałam więc zapytać arcybiskupa Twar­ dowskiego, czy chce m nie widzieć, ponieważ się wybieram do Rzy­ m u. W odpowiedzi wyznaczył m i dzień, w którym m iałam być na mszy rano o siódmej w klasztorze, gdzie m ieszkał od czasu eksmi­ sji z pałacu. Po mszy, gdy będzie wracał z kaplicy do swoich pokoi, miałam iść za nim. U brałam się więc możliwie odm iennie niż do­ tychczas - chustka na głowę, okulary na nos, a koszyk z flaszką wódki pod pachę - i pomaszerowałam do owego klasztoru. Tam byłam na mszy odprawionej przez arcybiskupa, a gdy wychodził, poszłam za nim. Kazał mi czekać chwilę na siebie w małej rozmównicy, mia­ łam więc czas się wyzuć z owych cudacznych dodatków, nim wrócił. Gdy usiedliśmy, zaczęłam mówić, że się wybieram do Rzymu, że będę zapewne na audiencji u papieża, że proszę o zlecenie, co m am powiedzieć. Starzec słuchał uważnie. Gdy skończyłam, powiedział z uśm iechem : „Niech pani powie Ojcu św., że nam jest bardzo do­ brze. N iech pani m u powie, że kler cały, dosłownie cały, bo bardzo nieliczne słabe jednostki odpadły w pierwszej chwili - ich ucieczka była dla nas raczej pom ocą - że kler cały trzyma się doskonale. Ze udało się dość licznym księżom pojechać w głąb Rosji z zesłańca­ mi, że inni - może my wszyscy - czekamy na wywóz albo na cokol­ wiek, co by nas spotkać miało, ale że propaganda antyreligijna w szkołach nie chwyta, że ludność, a przede wszystkim inteligen­ cja, która się dawniej trzymała z dala, garnie się do nas, że duża ilość ludzi przystępuje do Komunii, widzimy to po nadzwyczajnie zwiększonym zapotrzebowaniu na hostie. N iech pani powie Ojcu

56

Lwów

św., że przesyłam m u wraz z całym klerem i wiernymi mojej archi­ diecezji wyrazy przywiązania bez granic, a dla Stolicy Apostolskiej zapewnienie oddania aż do ostatniej kropli krwi. Tylko niech pani nie zapomni m u mówić, jak bardzo wszystko jest dobrze”. Patrzy­ łam i słuchałam. Wiedziałam, że ten starzec jest człowiekiem skrom ­ nym, bez silniejszej indywidualności20. Zrozum iałam wówczas, jak potęga idei m oże wynieść jej reprezentanta wysoko ponad wszelkie ludzkie cierpienia, niepokoje czy obawy - nawet ponad napięcie heroizm u, w sferę zupełnej pogody, w której istnieje jedynie już to, co jest istotne. Gdy skończył, pobłogosławił m nie na drogę. W idzia­ łam wówczas, że go ogarnęło w zruszenie, gdy żegnał osobę, która tworzyła w tej chwili ostatnią może łączność między nim a Rzymem. Potem powiedział zmienionym, prawie wesołym głosem: „A teraz proszę się tu przy m nie ubierać!” Już chustka na mojej głowie bar­ dzo m u się podobała, ale gdy zobaczył flaszkę od wódki wystającą z mojego koszyka, ucieszył się jak dziecko i uśm iał serdecznie. Wy­ chodząc stam tąd, poczułam się bardzo mała. Tymczasem szła wiosna, ta wiosna tak upragniona, tak oczeki­ wana, a z nią zam iast wyzwolenia straszna wiadomość - że alianci opuścili Norwegię! A więc to jeszcze nie koniec, j e s z c z e się to przeciąga!21 Jakżeż to długo m a potrwać?! W owych dniach m usia­ łam zm ienić kwaterę i przenieść się do innych znajomych, nie m o­ gąc zbyt długo pozostać w jednym m ieszkaniu, szczególnie że je ­ dyne okno mojego pokoju wychodziło na mały dziedziniec, a na­ przeciwko m ieszkał milicjant. Pomimo że wietrzyłam tylko przez drzwiczki o układałam sobie, co powiem. Weszłam do jej biura i widząc, że się m oim widokiem nie ucieszyła, zameldowałam się bardzo głośno. Był to bowiem okres, w którym nasze władze już zaczynały tracić głowę. Rozłożyła ręce: Was ist denn schon wieder los?4 647. Odpowie­ działam (z m iną bardzo uroczystą), że obóz jest w najwyższym nie­ bezpieczeństwie ze względu na grożącą epidem ię, której druty po­ wstrzymać nie potrafią. Widząc blady strach w oczach mojej interlokutorki, opowiadałam coraz barwniej, co wiemy z krzyków, które nas dochodzą, i dodałam, że tu chodzi o największy pośpiech. 46 tam 47 Co się znowu dzieje?

296

Ravensbriick

„Ale co robić?” - pytała władza z rozpaczą. „Przede wszystkim kazać zamknąć psy. Potem pozwolić m i zabrać z sobą kilka Polek, dać nam odpowiednią straż, byśmy mogły wyjść poza obóz. Pójdzie­ my z wiadrami z wodą, z kotłami z kuchni, zorientujem y się, co się tam dzieje, a ja zaraz wrócę, by złożyć m eldunek”. Tu się żachnęła. „Co to, to nie” - krzyknęła. Już wiedziałam, że strach przed zarazą sytuację uratuje. Wydała wszystkie rozkazy, tak jak chciałam, a gdy odchodziłam , tylko się zastrzegała, bym pod żadnym warunkiem potem do niej nie wracała. Poszłyśmy. Zastałyśmy parę kobiet w stanie bardzo ciężkim. Rewir nie mógł ich przyjąć, ponieważ nie miały numerów. Nowa awantura. Znowu władze skapitulowały - ze strachu. Porwałyśmy nosze, zaniosłyśmy chore do rewiru. Później okazało się, że chodzi 0 szkarlatynę; parę umarło, parę wyszło z życiem. Zdrowe wówczas dostały jeść i pić oraz wykopano im jam ę na ustęp. Zasypywałyśmy je podczas roboty pytaniami. Pokazało się, że to przyjechała Wola, elem ent bardzo mieszany, handlarki i przekupki, zapewniające nas nieustannie, że są „zupełnie niew inne”, że „nie mają nic wspólne­ go z tą polityką”, błagające tylko o przechowanie im złota przywie­ zionego w bardzo dużych ilościach, oraz kobiety wszystkich stanów 1wszelkiego wieku, m ilczące, z zaciśniętym i zębam i, które, gdy wreszcie otworzyły usta, zadawały tylko jedno pytanie: „Czy tu bę­ dzie trzeba pracować dla Niemców?”. Jedno tylko było im wszyst­ kim wspólne: gdy pytałyśmy o to, co się dzieje w Warszawie, otrzy­ mywałyśmy odpowiedź jedną jedyną: „Warszawy nie m a”. - „Jak to nie ma? Co to znaczy?” - „Proszę pani, Warszawa się pali, cała w ogniu, stam tąd nikt żywcem nie wyjdzie, to już nie jest miasto, to są gruzy. Warszawy nie m a”. Wracając z N iutą Bortnowską na blok, oburzałam się na te kobiety: „Co to zbiorowa histeria zrobić może! Ciągle w kółko gadają, że Warszawy nie ma, zam iast powiedzieć, co się tam dzieje!” M ądrzejsza ode m nie N iuta milczała. Popatrzyłam na nią, w twarzy jej nie było jednej kropli krwi. Od owego dnia aż do połowy września dniam i i nocami tłoczyły się transporty z Warszawy. Teraz już czekały nie tylko za rewirem pod gołym niebem , ale także w namiocie. Nie mogąc podołać na­

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

297

pływowi więźniarek, władze wzniosły bowiem olbrzymi nam iot na jedynym wolnym m iejscu w obozie. Tam nieraz do tygodnia, bez powietrza i bez wody, tłoczyła się „ewakuowana” Warszawa. Władze już się nie przeciwstawiały pewnej grupie polskich sztubowych i blo­ kowych, które tam do nich docierały. Wpadałyśmy więc z jedzeniem czy z wodą, wyciągałyśmy chore czy zmarłe, zarzucałyśmy przybyłe pytaniami, szukałyśmy wśród nich krewnych czy przyjaciół. Poziom nadal był nadzwyczaj nierówny. W niektórych transportach znajdo­ wał się poważny procent kryminalistek, które zdążyły uciec z wię­ zień cywilnych i porwać nieprawdopodobną ilość złota czy biżuterii z płonącej Warszawy. Lwia część tych olbrzymich wartości m ate­ rialnych dostała się Niem com , trochę wsiąkło w obóz - i zdem ora­ lizowało go do reszty. „Organizowanie” w ogóle wówczas zakwitło na nowo. Wzbogacały się od dawna przy każdym transporcie łaźnie i wszyscy, którzy się potrafili zbliżyć do zugangów. Było to nieraz trudne, bo aufzejerki bardzo pilnowały i rezerwowały lepsze rze­ czy dla siebie. Z resztą dawniej własność świeżo przybyłej szła do „efektów ”48, skąd olbrzym ie składy złożone z naszej prywatnej odzieży dopiero w zim ie 1944-45 zostały zabrane „na rzecz N iem ­ ców, którzy stracili m ienie przez naloty w roga”. Teraz zaś tra n s­ porty warszawskie przywoziły taką ilość rzeczy, że nieom al każdy, przechodząc przed łaźnią po kąpieli transportu, mógł coś sobie wybrać. Leżały tam ryngrafy i puderniczki, zegarki i suknie wie­ czorowe, książki do nabożeństwa i garnki kuchenne, łyżki srebrne i całe sztuki cennych materiałów, lustra, kołdry puchowe i skrzyp­ ce, piękna jedw abna bielizna i chustki chłopskie - wszystko razem, potworny, makabryczny fragm ent minionych dni stolicy. A kobiety ciągle napływały. Przyjechała raz grupa nieprawdopodobnie złośliwych staruszek białoruskich z jakiegoś schroniska warszawskiego. W porównaniu z nimi Sybilla Cum aea z Kaplicy Sykstyńskiej pełna jest uroku m ło­ dości. Przyjeżdżały kobiety z dziećmi i ciężarne, które rodziły w Ravensbriick. Czynność ta była już teraz w obozach dozwolona, lecz 48Effektenkammer - magazyn przedmiotów zabieranych więźniarkom (K.L.).

298

Ravensbriick

większość dzieci um ierała po prostu z osłabienia. Gdy przyjechały ciężarne, wydębiłam od Binz wydanie mleka dla nich, motywując swe żądanie tym, że te kobiety są tylko ewakuowane, „nie są jak my zbrodniarkam i”. Takie postawienie sprawy pomogło - mleko przy­ szło, lecz dostarczane było skąpo i nieregularnie. Kobiety nieraz przyjeżdżały w stanie takiego rozstroju nerw o­ wego, że trudno się było z nim i dogadać. W drodze m atka czy cór­ ka, czy siostra zostały przypadkiem w tłoczone do innego wagonu, przy wyładowywaniu pokazało się, że tego wagonu już wcale nie ma, pojechał do innego obozu. Niejaka pani Baranowska opowia­ dała mi, że zostawiła dwoje dzieci w Warszawie, bo ją Niem cy bez nich zabrali. Sąsiadki tej pani m i szepnęły, że 8-letni jej synek zginął na ich oczach od bomby. Zaklinałam je, aby m atce na razie nie mówiły, kto wie, czy stąd wyjdzie z życiem. Nie pomogło. Po południu słychać było przerażający krzyk w sypialni. To pani Ba­ ranowska się dowiedziała o śm ierci dziecka. Inna kobieta co noc raz czy dwa razy budziła wszystkich zwierzęcym prawie wrzaskiem. Wreszcie komuś zdradziła, o co chodzi. Zwykle oka nie może zm ru­ żyć, leży bezsennie w zupełnej ciszy, ale gdy tylko zaśnie, to śni jej się natychm iast ze wszystkim i szczegółam i to, co widziała na w łas­ ne oczy, gwałcenie jej 17-letniej córki przez własowców49 i następ­ nie zam ordowanie dziewczyny. Innym razem , gdy w czasie apelu m łoda osoba dostała wymiotów, stojącej obok m atce zrobiło się słabo. Przyniosłam zydelek, by mogła usiąść. „Moja córka pewnie w ciąży - szepnęła - ciągle ją mdli, a była kilkakrotnie napadnięta przez własowców...” Transporty napływały w m iarę jak padały dzielnice Warszawy. Wola, Stare M iasto, Mokotów, Żoliborz, Śródm ieście. Więcej niż połowa pociągów skierowanych do Ravensbrtick przeszła przez naśz blok i z niego znów wyjechała. M inimalny tylko procent warszawia­ nek otrzymywał pracę na m iejscu, ogrom ną w iększość wysyłali Niemcy do różnych fabryk względnie do budowy lotnisk. Zapotrze­ 49 Tj. żołnierzy utworzonej przez gen. A. Wlasowa armii przy boku Wehrmachtu, znanej ze szczególnego okrucieństwa.

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

299

bowanie na robotnika mieli ogrom ne w owej chwili ostatecznego wysiłku w wojnie totalnej. Ażeby uchronić od transportu osoby, które z powodów ideolo­ gicznych nie chciały pracować w niem ieckim przemyśle wojennym, trzeba było dokonać różnych, nieraz dość karkołom nych sztuk, w czym niektóre blokowe i sztubowe były szczególnie wykwalifiko­ wane. Do nich należała w pierwszym rzędzie Bortnowska, dla któ­ rej narażanie się N iem com było, poza spełnianiem obowiązku, jed ­ nym ze źródeł własnych, zdawałoby się niekończących się sił m o­ ralnych. Te ostatnie dziwnie kontrastowały z jej słabym zdrowiem. Już gdy na bloku 24 miała polityczne Francuzki, uratowała wiele spośród nich od fabryki amunicji. Była między nim i m łoda bratani­ ca generała de Gaulle, którą Bortnowska kilkakrotnie, raz w ostat­ niej godzinie, uchroniła przed wyjazdem. Cała sztuka polegała na tym, aby dana osoba nie znalazła się na liście transportowej. Proce­ dura była następująca: przychodził na blok spis num erów wezwa­ nych na pewną godzinę do Arbeitsam tu50. Trzeba było możliwie osób, które nie miały jechać, teraz już tam nie prowadzić, ale było to wy­ konalne tylko wtedy, jeśli spis przychodził 24 godziny wcześniej i jeśli się kandydatkom udawało „rozchorować ciężko” tego samego dnia i zniknąć na 1-2 dni na blok rewirowy. W tym celu były stosowane najróżniejsze środki wywoływania gorączki, np. wsuwanie czosnku do kiszki stolcowej i inne. Gdy blokowa lub sztubowa ustawiała więźniarki według spisu piątkami przed A rbeitsäm tern, zjawiali się (czasem natychm iast, czasem po kilku godzinach oczekiwania) kupcy w towarzystwie ofe­ rującego swój żywy towar Arbeitsfiihrera Pflauma. Ordynarny ten grubas obdarzał i Bortnowską, i m nie specjalną awersją. Gdy m nie widział, wywijał pięściam i i wrzeszczał: „Ty kręcisz przy transpor­ tach, ja wiem, że ty kręcisz, razem z tą twoją małą blokową! Pocze­ kaj, aż ja was kiedyś złapię!” N a szczęście katastrofa H itlera nie czekała, aż m ózg Pflaum a zdąży pojąć nasze sztuczki.

50 urząd pracy

300

Ravensbriick

N a jesieni 1944 aktywność A rbeitsam tu była wzm ożona skut­ kiem dużego napływu więźniarek. N asze zadanie było tym tru d ­ niejsze, że przy „ewakuacji” Warszawy znalazły się u nas całe ro­ dziny, siostry, najczęściej jednak m atki z córkam i, po prostu oso­ by, które się pod żadnym w arunkiem rozstać nie chciały. Liczne kobiety nie m ające ham ulców ideologicznych chętnie jechały do fabryk, ponieważ wiedziały, że w arunki życia będą tam lepsze, ale chciały za wszelką cenę zabrać stare m atki ze sobą. Zdarzył się raz „kupiec” tak ludzki, że jeśli m u córka odpowiadała na pracow­ nicę, zabierał i m atkę, ale był to wypadek odosobniony, który się nie powtórzył. C zasem też, gdy Pflaum bywał bardzo pijany, m oż­ na było fabrykantowi bezpośrednio wytłumaczyć, że dana m atka lub, jeśli wybrał m atkę, słabowita córka je st specjalnie zdolną pra­ cownicą, i udawało się to tylko przy bardzo dużym zapotrzebow a­ niu, ale i to było rzadkością. Zjawiskiem norm alnym było ogląda­ nie dokładne rąk i nóg, wybór zdatnego towaru i elim inacja gor­ szego w śród scen znanych nam dotąd tylko z Chaty wuja Toma. Branki szły do rew iru na „badanie”. M usiały się rozebrać do naga i czekać swojej kolejki nieraz pod gołym niebem przez parę go­ dzin. Nigdy nie widziałam , żeby się zdarzyło, aby w tym czasie nie przechodzili raz lub kilka razy koło nich m ężczyźni SS - oczywi­ ście nielekarze. Po p aru godzinach defilowały p rzed doktorem Treite, który prawie nigdy nie zatrzymywał nikogo przeznaczone­ go na transport. Teraz rewir ustalał listy i Polki z rew iru na naszą prośbę, bez w zględu na narodow ość wysyłanych, opuszczały na spisie num ery osób, które z przyczyn ideologicznych jechać nie chciały. Akcja ta była połączona i dla nich z dużym ryzykiem. T rze­ ba też przyznać, że Austriaczki z A rbeitsam tu i jedna pracująca tam Niem ka Ilse kilkakrotnie zrobiły to samo i „gubiły” w ostat­ niej chwili w ięźniarkę, o którą prosiłyśmy. W ten sposób w jesieni 1944 sporo żołnierzy Arm ii Krajowej uniknęło pracy dla niemieckiego przemysłu wojennego. „Obijały się” nadal po lagrze. Były wśród nich kobiety, które nam powiedziały, że żyć nie będą, jeśli nie potrafimy ich wyratować, bo prosto z tajnej, warszawskiej fabryki amunicji lub z barykady do niemieckiej fabryki

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

301

wojennej nie przejdą. N iestety nie wszystkie potrafiłyśmy uchronić - i to było najboleśniejsze. Wedle ostatecznej listy transport o ustalonej godzinie (zwykle około jedenastej w nocy) szedł do łaźni. Tam zdzierano z każdej więź­ niarki wszystko, absolutnie wszystko, co miała na sobie, w sposób o wiele dokładniejszy niż przy jej debiucie. Aufzejerka Knopf, tzw. wróbel z dziwnym piskiem i ogromną brutalnością pilnowała trans­ portów. Odbywały się nieraz regularne bójki. Pamiętam Ukrainkę, która się dała pokopać do krwi, nim oddała różaniec, kobiety nieraz heroicznie walczyły o fotografię dziecka. Przechowywanie własności osoby wyjeżdżającej w czasie kąpieli przez sztubową było połączone z dużym niebezpieczeństwem dla obu stron, toteż trzeba było wy­ bierać sprytne tylko partnerki do tej ostatniej machinacji. Wreszcie nad ranem te kobiety, wyzute ze wszystkiego, odziane do listopada włącznie jedynie w dziw aczne, krzyżem znaczone, malutkie, kwieciste sukienki letnie - pasiaków dawno nie starczyło - bez pończoch i bez płaszczy, opuszczały obóz piątkami. Jeśli od­ chodziły do ośrodków pracy odległych, przynależnych organizacyj­ nie do innych obozów, traciłyśmy je z oczu, jeśli szły do fabryk stałe obsługiwanych przez Ravensbriick, wracały później nieraz, zm asa­ krowane potwornie przy bom bardowaniu w arsztatu pracy. A naloty stawały się coraz częstsze. Były one radością „nocki”, która coraz częściej miała po parę godzin przerwy w pracy. Myśmy siedziały w pokoiku służbowym, patrzyły i słuchały. „Może to syno­ wie moi właśnie przelatują nade m ną” - odezwała się raz wśród m ilczenia Krystyna Dunajewska, sztubową, matka dwóch lotników. Kilka razy w czasie przelotów obóz cały był oświetlony. Przypusz­ czałyśmy, że nas fotografują. Niebawem miałyśmy potwierdzenie w formie czterech zielonych balonów, jakby zawieszonych w powie­ trzu nad czterem a rogami obozu. Dokoła padały bomby. Skutki tej widocznej opieki „z nieba” były nieprzewidziane. Dygnitarze ge­ stapo przyjechali z Berlina i zamieszkali w K om endanturze. Były­ śmy wściekłe... Nawet gdy już ustały transporty z Warszawy, ruch w obozie by­ najmniej nie osłabł. Im bardziej się kurczyły granice panowania hi­

302

Ravensbriick

tlerowskiego, tym liczniej przybywały transporty z różnych stron. Niemcy przysyłali do obozu więźniarki zewsząd, skąd się wycofy­ wali. Przyjeżdżały Francuzki i Belgijki, Holenderki i Jugosłowianki, Włoszki, Polki i Węgierki, cała Festung Europa. Późną jesienią przybył raz transport pięćdziesięciu kilku G reczynek. Sytuacja była kłopotliwa, bo nie mówiły żadnym językiem poza swoim własnym. Uderzyło nas, że pokazują jedna drugiej „P ” na naszych rękawach i odnoszą się do Polek serdecznie, ale z du­ żym respektem i dyscypliną. Wyglądały na kobiety raczej proste, z wy­ jątkiem jednej, której rozkazów słuchały w okamgnieniu. Nazywała się Sula, była studentką prawa z Salonik, miała lat 19. Subtelnością sylwetki, wrodzoną dum ą postawy, czystością profilu i proporcjami rysów przypom inała najwyraźniej nieśm iertelnych swych przodków. Dowiedziałyśmy się później, że była dowódcą tej małej jednostki wojskowej, wziętej do niewoli w górach greckich, z bronią w ręku. Sula była też tłumaczką, bo „um iała” po francusku. Rozumiała mało, za to mówiła prawie płynnie. Komplikacja polegała na jej przedziw­ nej wymowie, w którą się wreszcie zdołałam wsłuchać. Nie skarżyła się nigdy, choć i ona, i jej towarzyszki na apelu tej m eklemburskiej jesieni stały w letnich sukienkach i siniały w prost z zimna. Pewnego dnia, żeby jej sprawić przyjemność, powiedziałam jej parę wierszy z Hom era. Reakcja Suli była nieoczekiwana. Śliczną głowę o czarnych lokach odrzuciła w tył. Oczy zabłysnęły niewypo­ wiedzianą dum ą, poczuła się w tej chwili przedstawicielką wieczy­ stego dziedzictwa Grecji. Stanęła przede m ną i zaczęła deklam o­ wać długie ustępy z Iliady. T łum y kobiet wokoło nas ucichły, ustały kłótnie i wrzaski. One słów nie rozumiały, lecz patrzyły ze zdum ie­ niem na wyniosłą postać dziewczyny, na wyraz jej twarzy uroczysty i prom ienny zarazem . Odczuły wyraźnie, że głos ten i obce te w ier­ sze nie mają już nic wspólnego z otaczającym nas światem poniże­ nia i brzydoty. Myśmy zaś słuchały spiżowych heksametrów poem atu bohaterstw a, a wokoło nas zdawało się w tej chwili nie istnieć to wszystko, co nosiło piętno niewoli. Innym razem wytłumaczyła mi Sula, że Greczynki czują się dobrze w Ravensbriick, bo się znajdują pod kierownictwem Polek.

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

303

Wiedziały od instruktorów swej organizacji wojskowej, że naród polski najwięcej poniósł ofiar dla wspólnej sprawy wolności i że je ­ dynie Polacy stawiają opór totalny wobec najeźdźcy. Wiedziały też, że Polska poniosła ogrom ne straty w ludziach, że zginęło tyle naj­ bardziej wartościowych jej synów i córek. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałam, co na to wszystko odpowiedzieć, chociażby ze względu na istniejące trudności językowe. W reszcie zacytowałam jedyne zdanie, jakie um iałam na pam ięć z Tucydydesa, z mowy Peryklesa: „Mężów świetlanych grobowcem jest ziem ia cała”. Sula rzuciła mi długie, intensywne spojrzenie, następnie uciekła w głąb bloku, aby po chwili wrócić w towarzystwie paru Greczynek. M o­ głam zrozum ieć, jak im tłumaczyła, że Polacy, tak bardzo daleko od Greków na północ mieszkający, dobrze jednak wiedzą, kim był Perykles i czym wolność Aten stała się dla świata. N astępnie recyto­ wała najważniejsze ustępy z mowy, która po dwóch i pół tysiącach lat nie straciła nic na swej sile, proklamując miłość Wolności i Oj­ czyzny jako najwyższe dobra ludzkości. Tym razem prawie wszystkie Greczynki zostały przeznaczone na transport, poza paru chorymi. Wśród nich znajdowała się Sula, która wówczas niedomagała. Gdyśmy wróciły na blok, rzuciła mi się na szyję, błagając, abym ją „na lewo” do transportu dołączyła. Tego się nie spodziewałam. Tyle kobiet wszystkich narodowości trze­ ba było ciągle i za wszelką cenę ratować od transportu, aby nie m u­ siały lać kul na własnych braci, a Sula chciała jechać! Widząc, że jej nie rozum iem , dziewczyna przez zaciśnięte zęby wycedziła jedno, jedyne słowo - „sabotaż”. Przymrużyła przy tym oczy, a ja w owej chwili zobaczyłam ze zdziwieniem wyraz obcej zupełnie dzikości na jej szlachetnej twarzy. Po chwili dodała, że za wszelką cenę je ­ chać m usi, bo m a taki rozkaz. Nie wolno jej rozstać się z towarzysz­ kami... Są one dobre i odważne, ale pewnych rzeczy nie wiedzą, a tu przecież chodzi o honor Grecji... Udało się spełnić jej prośbę. Przed wyjściem transportu, wieczorem, gdy władz już w pobli­ żu nie było, zaśpiewały Greczynki na pożegnanie, na cześć Polkom, swe pieśni wolnościowe. Twarze ich zalały się łzami, ale głosy im podczas śpiewu nie drżały. Pieśni były tęskne i nam iętne zarazem.

304

Ravensbriick

Przepełnienie na blokach spowodowało dodatkowe ustawienie trzech piętrowych pryczy w jadalniach, tak że mieszkanki jadały i cały czas wolny spędzały na pryczach, gdzie sypiały po trzy na jednej, co przy ogólnym ich owrzodzeniu było niewymownie przykre. Tylko pracow nice rew iru i kuchni, blokowe, sztubow e oraz najstarsze haftlingi miały do końca prycze dla siebie. Był to, przyznać trzeba, przywilej olbrzymi, tym większy, im większe było przepełnienie. W tych warunkach walka z zawszawieniem bloku była walką to­ nącego z falą. Kanalizacja, obliczona na 15 000 osób, m usiała służyć dla ilości potrójnej i była skutkiem tego prawie nieprzerw anie nieczynna. W ięźniarki załatwiały się więc na dworze, pod jakimkolwiek blo­ kiem, byle nie pod własnym, bo m ieszkanki były surowo karane, jeśli przechodząca przypadkiem władza miała właśnie ochotę uka­ rać blok zanieczyszczony. Wszystko to jednak było niczym wobec tego, co się działo w na­ m iocie. U m ieszczono tam późną jesienią przeszło 4000 kobiet z ewakuowanego Oświęcimia, głównie Żydówki węgierskie. Nie było tam czym oddychać, bo nie było powietrza, nie było gdzie się poło­ żyć, bo nie było miejsca, nie było gdzie się załatwić, bo nieliczne, prowizoryczne ustępy były nie do użycia. Wyciekały więc spod na­ m iotu strum ienie moczu i kału, tworzące wokoło jakby wieniec cuch­ nących kałuż. Poza tym wydobywały się stam tąd wycia i krzyki 4000 kobiet, nieprzerw ane ani dniem , ani nocą, które się rozlegały na cały obóz. Spokojna niegdyś i pogodnego usposobienia blokowa namiotu, Hanka Zaturska, m iała dziwny wyraz w szeroko rozwar­ tych z przerażenia oczach. Opowiadała mało o tym, co się u niej dzieje. Wspominała tylko o dużych technicznych trudnościach, ja­ kie nastręcza wyciąganie zwłok - o ich identyfikacji jyż marzyć nie mogła. Raz m i powiedziała m im ochodem : „Dziś była sprawa do­ datkowa. Młoda, bardzo ładna Węgierka dostała nagle ostrego szału i pom im o zupełnego braku m iejsca potrafiła skakać po zwłokach, przemawiając do nich i tańcząc”. G dzieś z końcem października zaszła u m nie zmiana. Zosta­ łam przeniesiona jako blokowa na blok 32 do „N N ”, do Sowietek

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

305

i przede wszystkim do „królików”. Cieszyłam się szczerze, bo „kró­ liki” były bardzo szykanowane przez dotychczasową blokową Käthe Knoll. Byłam szczęśliwa, że będę z nimi, gdy mogły przyjść dla nich czasy niebezpieczne. Niełatwo nam było rozstać się z N iutą Bortnowską. Przeżyłyśmy szereg miesięcy w najbliższej współpracy i choć tak bardzo różne, zgrałyśmy się ze sobą niezwykle. Niesłychanie mi imponowała in­ teligencją, tak rzadko połączoną z charakterem niezłomnym. A Niuta była bodaj najtwardsza z nas. Stawiała opór N iem com i narażała się im wszędzie, zawsze i na każdym kroku. Toteż nienawidzili jej szcze­ gólnie. Chłodna dum a, z którą się do nich odnosiła, drażniła ich, bo godziła w ich kompleks niższości. Niemców bowiem, którzy mają ze wszystkich bodaj narodów najwięcej pychy i najmniej dumy, nic u nas bardziej nie złościło niż właśnie owa wrodzona dum a, którą zwykle nazywali impertynencją, choć im głęboko imponowała. Nie pam iętam , którą z naszych dziewcząt spotkał zarzut: „Sie brauchen ja nicht so frech sein, weil Sie ein P tragen/ ”51 Cała grupa wówczas przyjęła ten kom plem ent z dużą satysfakcją. Wśród haftlingów miała Bortnowską wiele życzliwych i odda­ nych koleżanek, ale były i nieżyczliwe, szczególnie że N iuta była w obejściu szorstka, nieraz oschła zew nętrznie i nigdy wygodna dla wszystkich. Wstydziła się przed nią niejedna, bo wiedziała, że Bortnowska nie wie, co to kompromis. Toteż w parę dni po m oim odej­ ściu Niem ki z kancelarii oskarżyły ją o to, że szykanuje Niem ki na bloku. Nie odpowiadało to prawdzie, natom iast prawdą było, że Niem ki nie były w żaden sposób na jej bloku faworyzowane, co je złościło. Nie pam iętam dziś wszystkich szczegółów sprawy, wiem tylko, że dostała od aufzejerki w twarz na apelu, wobec całego blo­ ku, a potem przez kilka dni m usiała stać vorne przy kancelarii, gdzie jej podrzucałam pastylki Sympatolu, ukradzionego z rewiru, bo się strasznie bałam, czy jej serce wytrzyma. Była twarda jak zawsze. Groził jej transport. Ukryłyśmy ją wówczas na bloku rewirowym jako chorą, jaką rzeczywiście była po ostatnich przejściach. 51 Niech pani nie będzie taka bezczelna tylko dlatego, że nosi pani literę P!

306

Ravensbrück

M nie się na nowej placówce początkowo źle nie wiodło. Skład bloku był bardzo odm ienny od wszystkich innych w obozie. Zasad­ nicze trzy jego grupy, häftlingi, „N N ”, Sowietki i „króliki” trzymały się raczej z daleka jedna od drugiej. Wśród „N N ” - jak zresztą w ca­ łym obozie - wybijały się Norweżki, poziom em, dyscypliną, godno­ ścią - słowem - kulturą. Była to jedyna grupa narodowościowa, nie­ liczna zresztą, która się składała wyłącznie z więźniarek politycz­ nych. Były też traktowane z zasłużonym ze wszech m iar respektem przez cały obóz. Francuzki i Belgijki były również na wyższym o wiele poziomie niż na bloku 27, były silnie skomunizowane, ale wówczas w obejściu osobistym stosunki między nam i były poprawne. Oczy­ wiście wyprowadzanie ich rano na apel było rzeczą przykrą, ale wła­ ściwie jedyną prawie przykrością dnia. Blok 32 bowiem nie m usiał sobie przynosić jedzenia czy chleba, przywoziły wszystko Sowietki, z których stworzono kolumnę dostarczającą jedzenie blokom rewi­ rowym, no i oczywiście blokowi własnem u. Po apelu groziło häftlingom jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Te bowiem, które stałej pracy nie miały, a nazywały się „ferfugam i” (od verfügbar - do dyspozy­ cji) musiały przem aszerować piątkami przed władzą z A rbeitsam tu na placu lagrowym i były stam tąd brane do pracy. Ferfugami były u m nie wyłącznie Francuzki i Belgijki, „króliki” nie pracowały, inne miały przydziały stałe. Trzeba więc było prowadzić Francuzki na plac lagrowy, nigdy się nie oglądając, aby mogły uciec, by wreszcie dojść tam prawie bez nikogo. Było dużo o to awantur i donosów, ale na moje dictum, że w egipskich ciem nościach porannych (apel był wówczas o 4.30) nie um iem pilnować pracownic, bo ich nie widzę, wyklinano m nie przeważnie tylko jako niezaradną, grożono, ale nie karano, bo bałagan wówczas w zrastał z każdym dniem . W reszcie znalazła się dla ferfugów robota. C hętnie tam chodziły, bo praca była lekka, a można było niejedno zorganizować, szczególnie z odzie­ ży. Francuzki w pierwszych dniach opowiadały, że każą im porząd­ kować olbrzymie ilości towarów nowych, pochodzących najwyraź­ niej ze sklepów, to garnki kuchenne, to odzież, to meble, to buty. Zdołały wynieść kilka par bucików. Nosiły one nazwy firm warszaw­ skich. Po dłuższym czasie porządkowanie towarów nowych zakoń­

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

307

czono i wzięto się do segregowania najróżniejszych przedm iotów używanych, które potem wysyłano wagonami. W tej nowej grupie rzeczy nie brakowało absolutnie niczego, od firanek do porcelany, od kołder jedwabnych do zabawek dziecięcych. Jedna z zajętych tam Polek, pani Anna Lasocka, natknęła się na urządzenie własnego warszawskiego mieszkania. Właścicielka ni­ czego ze swych rzeczy nie tknęła, lecz wiele kobiet tam się ubrało i uratowało w ten sposób przed śmiercią. Wówczas już nikt nie py­ tał, rozprzężenie było ogólne. Ciągły napływ nowych transportów, dezorganizacja wszystkiego skutkiem nieprzerw anych prawie na­ lotów na okolicę i przede wszystkim rosnący strach Niemców two­ rzyły atmosferę, w której o dawnej, drakońskiej dyscyplinie już mowy być nie mogło. Lecz więźniarkom przez to lepiej się nie działo. N ie­ słychanie dręczące przepełnienie, wieczny i tak wrzaskliwy tłok pociągał za sobą i dotkliwy brak wszystkiego, i niesłychane zabru­ dzenie i zawszawienie całego lagru. Pościel dawno znikła, koców już prawie nie było, jedzenia nieraz nie wystarczało, nie mówiąc o tym, że kartofle się kończyły, została tylko brukiew na wodzie, a so­ botnich porcji kiełbasy i margaryny już nie było. Jedyne prawdziwe źródło aprowizacyjne - paczki - też nadchodzić przestały w miarę cofania się Niemców. Tylko Międzynarodowy Czerwony Krzyż jesz­ cze o nas pamiętał, ale przez szereg miesięcy Niemcy zarządzili dla nas Packetsperre52 i założyli w kom endanturze olbrzymi skład z na­ szych paczek, które potem w ostatniej chwili skwapliwie i z trudem ze sobą wywozili. W tym okresie tylko donosicielki, przyjaciółki Ramdohra, dostawały prowianty szwajcarskie w zam ian za usługi. Kie­ dyś zaś w zim ie zaczęli Niemcy nagle znowu paczki wydawać. N ie­ które z nas więc znowu były trochę mniej głodne i stan naszych dziąseł też się trochę poprawił, ale była to kropla w m orzu tego ol­ brzymiego obozu. W związku z tym wszystkim stan ogólny zdrowia coraz to się pogarszał, kobiety najwyraźniej słabły, wreszcie przyczepiła się ja­ kaś biegunka, przypuszczalnie zaraźliwa, która ogarnęła cały nie­ 52 Tu w znaczeniu: zakaz otrzymywania paczek.

308

Ravensbrück

omal obóz. Choroba polegała na zupełnym osłabieniu kiszek, tak że wszelki pokarm wprost przelatywał przez organizm, nie odży­ wiając go zupełnie, skutkiem czego chore stawały się coraz głod­ niejsze. Ponieważ biegunka ta nie wywoływała gorączki, kobiety nie były przyjmowane do rewiru, chorowały na blokach i musiały sta­ wać na apelu. Po apelu cuchnący kał pokrywał plac, a po nocy całe ścieżki łączyły sypialnie z niefunkcjonującym i ustępam i. N ieraz w nocy słychać było krzyk i kłótnie, to z trzeciaka kapało na dolne prycze. Na zewnątrz bloki były ubrudzone dookoła na wysokość 80 centymetrów. Teraz rozpoczęła się ta rzecz potworna, którą było um ieranie Francuzek. Gasły bez walki, bez agonii, nieraz we śnie. Coraz czę­ ściej rano, tuż przed apelem przybiegała sąsiadka: ,.Madame XY um arła!” - „Kiedy?” - „Nie wiem, rano jeszcze rozmawiałyśmy, potem wstałam, a teraz ją zastałam stygnącą!” Wówczas goniłam nach vorne, zm ienić podaną poprzednio cyfrę apelu. Nie wolno zaś było pisać: jedna zmarła, bo zasadniczo um ieranie na bloku było zakazane, od tego był rewir. M usiało się więc pisać, że jedna jest „odkomenderowana”. Prawdę wolno tylko było um ieścić w nawia­ sie: 1 K o m m a n d i e r t (tot). Rozwiązanie to było uważane za idealne. Niektórym blokom kilkakrotnie nie udało się zgłosić na czas śm ierci häftlinga, musiały iść z trupem na apel. Raz, pam iętam , w niedzielę, um ierała stara Madame de Ganay, dawna więźniarka, zawsze zdyscyplinowana i pełna życzliwości, przy­ pom inająca postawą i godnością damy francuskie z czasów Wiel­ kiej Rewolucji. Była zupełnie przytom na i prosiła m nie, bym jej nie zanosiła do rewiru, bo pragnie do końca pozostać między swymi. W iedziałam, że stan jej jest już taki, że rewir ją przyjmie, choć nie ma gorączki, ale że żadną m iarą osoba, która już m a tylko kilka go­ dzin życia, łóżka nie dostanie. Na wszystkich blokach rewirowych chore konały półnagie na podłodze. Francuzki błagały, by zatrzy­ mać na bloku panią de Ganay. W iedziałam, że o drugiej po połu­ dniu jest apel generalny, na który wszystkie więźniarki, żywe i nie­ żywe, z jednym wyjątkiem rewiru, musiały się stawić. Poza tym chore

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

309

nie zaniesione do rewiru r a n o nie mogły tam już być przyjęte w ogóle. Wahałam się więc w ciężkiej rozterce i sprowadziłam Dorę Rivière, zaprzyjaźnioną lekarkę francuską. D ora zbadała chorą i wy­ raziła przypuszczenie, że drugiej godziny nie dożyje. Zaryzykowa­ łam więc i zatrzymałam staruszkę. O godzinie pierwszej jeszcze żyła, już się zaczynałam liczyć z praw dopodobieństw em , że trzeba ją będzie wynieść na apel, gdy zaś o pierwszej trzydzieści przybiegła aufzejerka z vorne z wrzaskiem i rozkazem o apelu generalnym, pani de G anayjuż była odkomenderowana do nieba. Nie dziwię się, że całą grupę ogarniał jakby przedśm iertny lęk. Nawet najtwardszym wśród nich było bardzo ciężko, lecz mężny Zimmerdienst, przede wszystkim Sim one Lahaye i inne walczyły do końca o utrzym anie grupy na poziomie. Zupełnie co innego jest patrzeć śm ierci w oczy, a co innego żyć w ciągłym kontakcie z tru ­ pami. Na dom iar nieszczęścia przyjeżdżały świeże transporty Fran­ cuzek z więzień, w których przebywały od roku. Te kobiety, w więk­ szości starsze, fizycznie i psychicznie nieodporne, stawały do apelu dwa lub trzy razy, dostawały zapalenia płuc lub biegunki, lub jedne­ go i drugiego, i ginęły jak m uchy w jesieni. Przyjechały z nim i też dwie czy trzy Angielki wzięte we Francji. Z nimi był kłopot szcze­ gólny, bo gdy zachorowały, zażądały kategorycznie specjalnej opieki i pielęgnacji im należnej. Na wszystkie moje i Simone Lahaye tłu ­ maczenia i perswazje, że jesteśm y w Ravensbrück, że na to rady nie ma, odpowiadały zawsze jednym i tym samym zdaniem: But la m Bńtish. Wreszcie um arły i one. Przyjazd coraz to nowych transportów francusko-belgijskich przynosił poważne utrudnienia w stosunkach z czerwonoarmijkami. Te dziewczęta, od początku traktowane ze szczególnymi wzglę­ dami, teraz już - jako jutrzejsi zwycięzcy - stawały się zuchwalsze z każdym dniem . Gdy przyjeżdżały słaniające się Francuzki, Ro­ sjanki, które miały po pięć czy sześć koców, odmówiły mi odstąpie­ nia jednego Francuzce. M usiałam wymusić jako tako sprawiedliwy podział. Znowu Sowietki sam na sam, gdy im mówiłam, że nie je ­ stem kom unistką, ale uważam, że jedna nie może zamarzać, gdy druga ma sześć koców, przyznawały mi rację, w tłum ie zaś odgra-

310

Ravensbriick

żaly się i m nie, i przerażonym Francuzkom. Tylko Simone się ich nie bała. Postawą i odwagą zdobyła sobie wielki autorytet, ale też się naraziła niezdyscyplinowanym koleżankom. Nie pomogły i koce, Francuzki umierały dalej. Trupa, lub raczej kościotrupa, trzeba było rozebrać do naga na bloku, num er - jedyną rzecz ważną - zapisać atramentowym ołówkiem na piersiach i za­ nieść zwłoki do trupiarni. O zdobyciu noszy mowy nie było. Zanosiło się więc zmarłe w starym kocu jak w worku łub najczęściej na (rzad­ ko mytych) drzwiach klozetowych. Wykonywałam czynności przy zwłokach w miarę możności osobiście, by ich zaoszczędzić najbliż­ szym koleżankom zmarłej. Poza tym byłam też fizycznie od większo­ ści Francuzek ciągle jeszcze silniejsza. Nie miałam więc wyjścia. Raz przyszły mi powiedzieć, że um arła Madame Thierry, ale że jej num eru na piersiach wypisać nie trzeba. Wstała bowiem godzi­ nę tem u, umyła się, wypisała na sobie num er, położyła się i um arła. „Ta psychicznie nieodporna nie była - pomyślałam - są różne formy heroizm u”, i zabrałam zwłoki Madame T h ierry do trupiarni. Wła­ ściwie rewir miał stwierdzić zgon, lecz było to już wówczas, przy 120-130 zgonach dziennie, niemożliwością. Od sum ienności, inte­ ligencji czy doświadczenia blokowej zależało więc uniknięcie osta­ tecznej katastrofy, którą było um ieszczenie osoby żywej wśród tru ­ pów. Zdarzyło się to jednak podobno kilka razy. Raz, pam iętam , gdy przyniosłyśmy zwłoki do trupiarni jak zwy­ kle, napadła na m nie z dzikim krzykiem grupa z Leichenkolonne, złożonej z N iem ek i - głównie - z Cyganek. Padały jakieś straszli­ we obelgi, których większości nie rozum iałam. Wreszcie zdołałam zapytać, o co w ogóle chodzi, „bo przecież między nam i nigdy żad­ nej przykrości nie było”. Znowu wrzask. „Ty, taka a taka, ciebie to my dobrze znamy. Ty zawsze twoim trupom składasz tak ręce (tu złożyły swoje prawie trupie szpony jak do modlitwy) albo tak (ręce na krzyż). My dobrze wiemy, co to znaczy, my dobrze wiemy!” I zno­ wu obelgi. We m nie wstąpił dziwny spokój w tym strasznym hała­ sie. Przeczekałam - wreszcie powiedziałam bardzo spokojnie, ale dobitnie: „Nie macie pojęcia, jak ja się cieszę, w prost ogromnie się cieszę, że wiecie, o co tu chodzi. Nie m a na świecie rzeczy ważniej­

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

311

szej i jest wielkim szczęściem wiedzieć, co ten znak mówi”. Cisza. Stały bez ruchu, jakby piorunem rażone, wpatrzone we m nie z prze­ rażeniem . Potem wbiły wzrok czarnych oczu w ziemię, czarne ku­ dły opadły na czoła. Cisza. W reszcie je pozdrowiłam i wróciłam na blok z koleżanką, niosąc nasze drzwi. Od tego czasu Leichenkolonne odnosiła się do m nie z największym respektem , nie bez pewne­ go lęku. Nieraz później myślałam nad tym, czy to nie była w życiu tych nieszczęsnych istot jedyna chwila, w której przez wąziutką szpa­ rę ujrzały blask Prawdy?53 Były pielęgniarki, które do ostatniej chwili potrafiły otoczyć zwło­ ki zmarłej należną czcią, myły je, prostowały, zamykały im oczy, ale inne tego już nie robiły - nie starczało sił. Przed przychodnią rewirową długie godziny w tę ostatnią zimę wojenną stały, a raczej słaniały się lub leżały na mrozie szeregi dzi­ wacznie poobwijanych postaci. C odziennie się zdarzało, że kilka czekających um ierało, nim doszły do pielęgniarki, i skracało w ten sposób kolejkę. Nawet Zdenka się chwilami załamywała i po prostu płakała: „Jak tu leczyć, gdy nie ma ani łóżka, ani lekarstw - ani sił!” Rzeczywiście, jak tu leczyć upiory, o których wierzyć nie można, że były kiedyś kobietami? W tej beznadziejnej um ieralni pozostało nam jedno wielkie źró­ dło sił, które przybierało wciąż na intensywności. Potrzeba ucieczki w dziedzinę dóbr intelektualnych ciągle w zrastała. Spotkało nas wówczas wielkie szczęście. Jedna z Polek przeniosła z Oświęcimia skarb, który, gdy szła dalej na transport, m usiała nam zostawić. Był to komplet dzieł Shakespeare’a po angielsku w jednym tomie. Książ­ ka nosiła stem pel jednego z oflagów, skąd cudem została przem yco­ na do Birkenau. Teraz Shakespeare wylądował w m oim sienniku, skąd go czasem wypożyczałam. Były dnie, gdy o czytaniu mowy nie było, nie starczało m i czasu ni sił, ale sama świadomość, że Król L ear czy Ryszard II są z nami, była dla nas dowodem, że świat jesz­ cze stoi. 53 Po latach miałam zaszczyt referować ten epizod Jego Świątobliwości Janowi Paw­ iowi II (K.L.).

Ravensbrück

312

Zam ówienia na „lekcje” mnożyły się. M iałam wówczas poza „królikami” kom plet składający się z pięciu poważnych dziewcząt, których dowódcą i duszą była Halina Wohlfarth*. Były szczególnie zainteresowane starożytnością klasyczną, robiły regularne notatki z wykładów. Raz kartki jednej z nich znalazła bardzo gorliwa aufzejerka, która miała nadzieję, że wreszcie wpadła na trop konspiracji, której, gdy wszystko się waliło, obawiano się coraz bardziej. Sytua­ cja była poważna, konsekwencje mogły być ciężkie. Dziewczyna powiedziała, że zapisała sobie szereg miejscowości i szczegółów podanych przez koleżankę, która wiele podróżowała, na to, aby kie­ dyś i ona mogła tam pojechać i to wszystko zobaczyć. Już się wyda­ wało, że sprawa rozejdzie się po kościach, gdy władza odkryła w no­ tatkach dowód słuszności swych podejrzeń. Dowodem tym było sło­ wo „am fiteatr”. Tylko dzięki dużym wysiłkom kilku osób dziewczyna wyszła cało. Był to, jeśli chodzi o powagę zainteresowań, najlepszy może komplet, jaki m iałam w obozie, dzięki silnem u wpływowi, jaki Halina wywierała na koleżanki. Pewnego dnia, zaraz po Nowym Roku, zabrano ją do bunkra wraz z kilkoma innymi, wśród nich była i sztubowa Zosia L ipiń­ ska54, doktor praw. Wszystkie były niegdyś, prawie cztery lata tem u, aresztowane w Warszawie, w tej samej ciężkiej sprawie - tajnej dru ­ karni. N a drugi dzień, 5 stycznia w ieczorem , wyprowadzono je z bunkra na oczach koleżanek. Przeszły przez plac lagrowy, wyszły za bram ę. Tam je spotkały dwie więźniarki - Niemki, które wracały z kom endantury. „Dokąd wy idziecie?” - zapytały przerażone na widok wychodzącej o tej porze, silnie eskortowanej grupki. Zosia Lipińska wskazała palcem w niebo. W dwa dni potem zapytała m nie jedna z członkiń mojego kom ­ pletu: „Czy będzie nas pani dalej uczyć? Czy nas pani zostawi te ­ raz, gdy... Haliny... nie m a?...” O dpow iedziałam , że oczywiście przyjdę w niedzielę norm alnie na lekcję o kulturze greckiej VI w ie­ ku. Z astanaw iałam się zarazem , jak ta lekcja będzie wyglądać. W ostatniej chwili udało mi się zdobyć książeczkę, w której było 54 Zob. indeks, tam peine nazwisko.

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

313

parę reprodukcji dziel Rem brandta. Gdy wlazłam na trzeciak,gdzie słuchaczki czekały, powiedziałam , nie patrząc im w oczy: „Jeśli nie m acie nic przeciwko tem u, przerw ę nasz kurs klasyczny na dziś i powiem wam parę słów o m alarstwie religijnym R em brand­ ta ”55. Egzekucja z 5 stycznia była z długiego rzędu ostatnią. D opełni­ ła ona liczbę Polek straconych w Ravensbrück do stu czterdziestu czterech. W parę tygodni potem przyszła do m nie wiedenka sprzyjająca Polakom. Widziałam, że chce coś powiedzieć - czekałam. „Masz czas?” - zapytała. „Owszem, jak trzeba”. - „Idź nach vorne, teraz tam nikogo nie ma, obok kancelarii w małym pokoiku siedzi Z u ­ gang”. - „Polka?” - „Nie, żona burm istrza Kolonii. Idź tam, powie­ działam jej, żeby ci wszystko powiedziała, co wie o polityce”. - „Coś ciekawego?” - zapytałam, zawiązując chustkę na głowie. „Owszem”. Gdy wychodziłam, dodała: „Tylko zaciśnij zęby”. Poszłam. W małym pokoiku za kancelarią siedziała raczej m ło­ da, wysoka, energiczna blondyna. Przywitałyśmy się, zapytałam o to, co się na świecie dzieje. Popatrzyła na „P ” na m oim ram ieniu i za­ pytała: „Czy pani zna warunki układu w Jałcie?”. Wyszłam stam tąd w piętnaście m inut później jako człowiek bez Ojczyzny. W parę dni później dotarły do nas nazwiska głównych członków K om itetu Lubelskiego. Podawałyśmy je sobie z u st do ust, bo były przecież w Ravensbrück Polki wszystkich zabarwień społecznych czy partyjnych, pochodzące ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej. Pomimo to nie znalazła się ani jedna, która by znała choć jedno z nazwisk, które do nas dotarły. Nie mogłyśmy tego zrozumieć. B i er u t ? O s ó b k a - M o r a w s k i ? G o m u ł k a ? - kto to jest? kim są ci ludzie, o których nikt nie słyszał? Tak z każdym dniem wzrastał

5S W zachowanym w Archiwum PAU w Krakowie maszynopisie o przeżyciach z Ravensbriick, K. Lanckorońska, pisząc o zmianie tematu wykładu, dodata: „I to była je­ dyna uroczystość żałobna, przez którą mogłyśmy uczcić pamięć Haliny”.

314

Ravensbrück

nasz lęk o losy Ojczyzny. Do tego uczucia, które górowało nad wszyst­ kimi innymi w duszach naszych, zaczynało dochodzić i inne, także naturalne, lecz egoistyczne. Dla każdej Polki, która się znalazła w Ra­ vensbrück w służbie niepodległości swego K raju i idei wolności człowieka, jej osobista ofiara nie znaczyła nic. Było rzeczą może przykrą, ale bardzo naturalną, że się tu znalazła i że tu może zginie, to było norm alne, nie bardzo ciekawe, w każdym razie niezbyt ważne - b y l e c e l b y l o s i ą g n i ę t y . Teraz zaś, gdy Polska została sprzedana i wolność świata podeptana, teraz ta osobista ofiara każdej z nas zaczynała się nagle wydawać rzeczą straszną, bo bezcelową. Teraz, i dopiero teraz, nasze osobiste nieszczęście i pamięć o na­ szych poległych i zmarłych tu siostrach zaczęła nas przygniatać do ziemi. Wtedy też niektóre z nas starszych, głównie N iuta i ja, zaczęły się poczuwać do obowiązku nowego - palącego, a dość trudnego. M łodzież nasza w tym czasie znajdowała się w prost pod obstrza­ łem propagandy komunistycznej. Trzeba było w m iarę sił przeciw­ działać, robić to, co jest często trudne: MÓWIĆ PRAWDĘ, tłum a­ czyć pytającym, co to jest kom unizm. Wśród starszych zdania co do tego problem u były podzielone. Nie zapom nę jednej wieczornej rozmowy z M arysią Kujawską. Przyszła po m nie i zabrała do siebie do rewiru. Tam w swoim „gabinecie” Marysia weszła in medias res. „Ty tu wśród młodych robisz propagandę antykom unistyczną”. „Ze wszystkich sił” - odpowiedziałam. „Tego ci po prostu robić nie wolno. Przecież widzisz, co się stało. M usimy na czas jakiś współ­ żyć z kom unizm em i z Sowietami. To będzie na pewno niełatwe, ale modus vivendi znaleźć się musi, młodzieży więc żadną m iarą wrogo do Rosji i do jej system u nastawiać nie wolno”. Znałam M a­ rysię, wiedziałam, że chęci mojej interlokutorki były jak najczyst­ sze, ale wiedziałam także, że osoby szlachetne, wyzute z wyobraźni ZŁA, mogą być bardzo niebezpieczne. Odpowiedziałam więc ła­ godnie - ale nieustępliwie. Nie pomogło. W reszcie, gdy M arysia coraz gwałtowniej nacierała, powiedziałam jej spokojnie, że jako nauczyciel akademicki m am wobec młodzieży obowiązki szczegól­ ne, które zam ierzam spełniać - do końca. Rozeszłyśmy się bez wy­

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

315

niku. Widywałyśmy się nadal, ale stosunki m iędzy nam i już były inne56. W obozie tymczasem zachodziły zmiany, tak osobiste, jak i ogól­ ne. Dzięki intrygom N iem ek z kancelarii, które już poprzednio zwalczały Bortnowską, usunięto z mojego bloku polskie sztubowe, przede wszystkim Jadzię Wilczańską, z którą blisko żyłam. D osta­ łam w zamian dwie osoby, o których wiedziałam, że mają m nie pil­ nować: Niemkę, wielomówną sybillę z bunkra, oraz po stronie Sowietek Rosjankę, emigrantkę, która się podawała za „księżnę kau­ kaską”, co N iem com niem ało imponowało. O ile astrolożka okazała się złośliwą wprawdzie, lecz w gruncie nieszkodliwą wariatką, o ty­ le „księżna kaukaska” zatruwała mi życie, podjudzając przeciwko m nie Sowietki, których się - jak większość obozu z władzami włącz­ nie - coraz bardziej bała. Wreszcie intrygi odniosły skutek, zosta­ łam przeniesiona jako sztubowa do sąsiadującego z obozem głów­ nym obozu warsztatów (Betnebshof). Blokowa i druga sztubowa były Niemkam i i ustosunkowały się do m nie wrogo, tym bardziej że moje więźniarki, w większości „czarne” i „zielone”, wkrótce się spostrze­ gły, że otrzymują większe porcje od czasu mojego przybycia. Mia­ łam zakaz udaw ania się do tam tego obozu i obawiałam się, że w chwili decydującej mogę się nie dostać do m oich sióstr. Po paru zaś tygodniach grypa z gorączką (lekko podrobioną) pozwoliła mi jeszcze raz wylądować w rewirze. Tam 4 lutego przyszła do m nie moja następczyni, obecnie blo­ kowa „N N ” i „królików”, żeby mi powiedzieć, że otrzymała rozkaz, wedle którego „króliki” nie mają opuszczać bloku. Rozkaz taki do­ tychczas wyprzedzał każdą egzekucję. Po południu m iałam wizytę paru „królików”, które się przyszły pożegnać. Jedne były przekonane, że nie m a już dla nich cienia na­ dziei, inne były za tym, aby się każda broniła indywidualnie aż do 56 Maria Kujawska jeszcze w latach 1945 i 1946, pracując w Kraju, potrafiła mi trzema różnymi drogami przekazać następujące (we wszystkich trzech wypadkach równobrzmiące) zdanie: „Karlę przepraszam z całej duszy. Słuszność była po jej stronie, nie w 100, ale w 1000 procentach”. Dziś, gdy nie żyje, myślę z niezmierną wdzięczno­ ścią o tym wzruszającym jej kroku (K.L.).

316

Ravensbriick

ostatniego tchnienia. Po chwili przyszły dwie Sowietki, szepnęły: „Pani Karlo, »królików« nie dam y” - i poszły. Zaczęła się więc owe­ go dnia kam pania obrony „królików”, w której brała udział duża część obozu. 60 kobiet wziąć i wyprowadzić z obozu siłą nie było już podówczas dla władz rzeczą łatwą. „Króliki” na bloku 24 (dokąd blok 32 został przeniesiony) nie sypiały, a w dzień tylko grupkam i i na krótko się pokazywały. Największe niebezpieczeństwo stanowił apel. Toteż władze otoczyły w dwa dni potem cały blok 24 stojący na apelu kordonem aufzejerek i SS-manów. Wszystko wydawało się stra­ cone. Wówczas Sowietki, które opiekowały się instalacją elektrycz­ ną w obozie, wywołały krótkie spięcie, światła zgasły, powstało za­ m ieszanie, w którym „króliki” wydostały się z pierścienia razem z Sowietkami, bo władze ogarnęła panika. O brona „królików” w naj­ bardziej krytycznym m om encie była ze strony krasnoarm iejek nie­ wątpliwie aktem wysoce etycznym, lecz również pierwszorzędnym pociągnięciem propagandowym; zyskała im sympatię całego obo­ zu. Poza tym Niemcy się przestraszyli i zrozumieli, że siłą „króli­ ków” nie dostaną. Dziewczęta zaś pozmieniały sobie num ery na ram ionach i stawały na apelu z innymi blokami, które w zam ian posyłały swoje Polki na apel bloku 24. Zam ieszanie rosło, apele zo­ stały na szereg dni skasowane. Jedna grupa „królików” przesiedziała ten czas w jam ie pod blokiem Mietki; wyszły chore. Dla nas było jasne, że w ten sposób m ożna przedłużyć im życie, lecz że w cześ­ niej czy później będą stracone, jeśli nic nadzwyczajnego nie zaj­ dzie. Lecz wówczas wyglądało, jak gdyby miało zajść coś zupełnie nadzwyczajnego i to w najbliższym czasie. Nocami huk arm at zbli­ żał się do nas tak znacznie, że miało się wrażenie, iż Armia C zer­ wona jest już tuż, tuż. Doszło do tego, że, nadsłuchując nocami, modliłyśmy się, by Moskale, skoro już przyjść m uszą, przyszli na czas, nim Niemcy zdążą wymordować te dziewczęta. Lecz zbliżanie się frontu miało jeszcze inne skutki, zasadnicze dla obozu. Wysyłano transporty masowe, które wychodziły przez bram ę nieprzerw anym łańcuchem . Wówczas znikły z obozu niezli­ czone dzieci wszelkich narodowości, które się tam ostatnio plątały

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

317

i demoralizowały, i zabawiały w „apel” lub w „bunkier”. Mówiono oficjalnie, że w Ravensbriick miał powstać Musterlager dla 10 000 kobiet. Z dnia na dzień znikł namiot, pod blokami sadzono drzew­ ka. Patrzyłyśmy na to wszystko z osłupieniem , tylko H olenderki uśm iechały się znacząco. „To dobrze, to bardzo dobrze - mówiły to znaczy, że już niedługo. U nas w obozie w Holandii, tuż przed wkroczeniem aliantów, wybudowali blok dla dzieci i wymalowali sale scenam i z bajek. Obrazy jeszcze były mokre, gdy nas ewakuowali”. Piętnaście „królików” zdołało opuścić obóz z owymi transpor­ tami, podszyły się pod num ery i nazwiska zmarłych. Poza tym postarano się, aby Binz się dowiedziała, iż zagranica o sprawie „króliczej” jest doskonale poinformowana, i to przez Akę Kołodziejczak, której ojciec, obywatel amerykański, wyciągnął cór­ kę z Ravensbriick i poprzez Szwajcarię sprow adził do Ameryki. Wówczas władze wezwały dwa „króliki” na rozmowę. Poszła Jadzia Kamińska i „Bajka” (Zofia Baj), obie odważne, sprytne, mówiące dobrze po niemiecku. Przyjęli je Binz i Schwarzhuber*, nowy Schutzhaftlagerfuhrer, którzy je zapewniali, że chodzi jedynie o przew ie­ zienie „królików” do obozu bardziej bezpiecznego (mim ochodem wspomniano o Gross-Rosen na Śląsku, gdzie wówczas już był front!). Ambasadorki zaś doskonale wyczuły, że celem rozmowy był wywiad na tem at Aki Kołodziejczak. W prawdzie żadna z nas nie wiedziała, ile Aka rzeczywiście zrobić zdołała, ale wysyłałyśmy w ciągu lat róż­ nymi drogam i wiadomości do Kraju, skutkiem których podobno wspom inano o „królikach” w audycjach radiowych. Binz, której na­ zwisko również miało być wymienione, była w każdym razie prze­ rażona, w czym jej i Jadzia, i „Bajka” skwapliwie dopomogły. Wreszcie po dalszych długich dniach walki Suhren, który się dotychczas do tej sprawy nie mieszał, wezwał do siebie jedną z nich, Marysię Plater. Jadzia i „Bajka” poszły z nią „jako tłum aczki”. S uh­ ren pokazał Marysi papier, obiecując jej zwolnienie, jeśli podpisze. Było to oświadczenie, że blizna na jej nodze pochodziła z wypadku w fabryce. M arysia odmówiła, twierdząc, że obecnie nie chce być zwolniona, ponieważ do Polski wrócić nie może i pragnie pozostać z przyjaciółkami. Wywiązała się długa dyskusja, w ciągu której Suh-

318

Ravensbriick

ren obiecał napisać do Berlina i dać „królikom” ostateczną odpo­ wiedź co do ich losu. Ta odpowiedź oczywiście nigdy nie nadeszła, a walka „królików” o życie trwała dalej. W tym czasie, gdy jeszcze leżałam w rewirze, pewnego wieczo­ ra stanęła nagle przy m oim łóżku aufzejerka i kazała mi natych­ m iast wstać i iść z nią do kom endanta. Ubierając się, zdążyłam po­ wiedzieć sąsiadce, że sprawa jest jasna, o tej godzinie kom endant nikogo nie wzywa, natom iast jest to pora egzekucji. Gdy wyszlyśmy, czekała tam już druga aufzejerka, co potwierdziło moje przypusz­ czenia. Obie były małe, idąc między nim i pomyślałam, że wygląda­ my jak tryptyk. Wychodząc za bram ę, nie skręciłyśmy jednak na pra­ wo do lasku, tylko na lewo, do kom endantury. Po chwili weszłam do Suhrena i zameldowałam się. Przyjął m nie stojąc, jak za pierwszym razem , gdy byłam jeszcze Sonderhaftling, co m nie zastanowiło. Zapytał o moje zdrowie. Słyszał, że jestem chora, m a nadzieję, że to nic poważnego. Zrozum iałam . Jedynie bardzo ważna interw en­ cja m ogła wywołać taki skutek. Wyczytałam parę m iesięcy tem u z ,yólkischer B eobachter”, który w naszej kancelarii zostawiła auf­ zejerka, że Carl Burckhardt*, historyk szwajcarski i wieloletni przy­ jaciel mój, został prezydentem M iędzynarodowego Czerw onego Krzyża. W owej chwili, stojąc przed Suhrenem , m iałam nagle wra­ żenie, że prestiż instytucji międzynarodowej i przede wszystkim siła przyjaźni ludzkiej chronią m nie jak tarcza, wyrastając między Suh­ renem a mną. Pytał mnie, czy nie m am życzeń, czy mi trzeba odzieży, prowiantów? Zachowywał się jak sklepikarz, który proponuje towar. Powiedziałam, że mi niczego nie trzeba. Zniecierpliwił się i powtó­ rzył pytanie. W reszcie m nie znów wyprowadzono. Gdy wróciłam na blok, nikt nie spał; Polki się modliły. „Jest! wróciła i jeszcze się śm ieje!” Czułam się śm ieszna, szłam na śm ierć, a zaofiarowano mi puszki! Przy zwolnieniu z rewiru zostałam sztubową na bloku 31 u blo­ kowej Hanki Zaturskiej. Byłam tam ledwie od paru dni, gdy zosta­ łam wezwana do doktora Treite. Poszłam. Przy drzwiach rewiru już

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

319

czekała moja przyjaciółka, gruba czeska policjantka, bardzo pod­ niecona. „Treite was wezwał, ale najpierw prędko do Zdenki! Ona na was czeka!” - i jak gdyby m nie chciała zaprowadzić siłą, wbiła swe niezbyt subtelne palce w moje chude ram ię i popchnęła w kie­ runku pokoju Zdenki. Gdy weszłam, ta ostatnia gwałtownie zam knę­ ła za m ną drzwi i zaczęła szeptać bardzo prędko: „Karla, ty będziesz zwolniona!” Miałam wrażenie, że teraz już nawet Zdenka straciła rozum , ale ta szeptała dalej: „Treite nie śm ie wiedzieć, że byłaś u m nie. Pytał m nie o ciebie i o twoje zdrowie, przy tym coś powie­ dział cicho do Oberschwester. Idź teraz do niego, a potem wróć do mnie, ale tak, aby on tego nie widział. Jak nie wrócisz, to ja um rę z samej ciekawości!” Wróciłam po chwili, by jej powiedzieć, że m nie Treite dokładnie wypytał o zdrowie i oglądał nogi, czy nie spuchnięte, i pom im o m o­ ich zapewnień, że grypa moja już przeszła, kazał się natychm iast położyć do rew iru N r 1, gdzie um ieszczano tylko wypadki, które były pod jego osobistym nadzorem . „Masz znajomych za granicą?” - zapytała Zdenka. „Mam. Prezydent Międzynarodowego Czerw o­ nego Krzyża jest moim przyjacielem ”. Rzuciła m i się na szyję. „Ależ Zdenko, przecież to jest nie do pomyślenia! Wyjść stąd samej, bez was wszystkich!... to wykluczone!” - „Nie m asz prawa tak myśleć! Twój wyjazd może nas wszystkie uratować! Ale teraz uciekaj, żeby cię nikt nie widział!” Poszłam więc do rewiru N r 1. Po drodze słyszałam skowyt ste­ rylizowanych Cyganek. Tam już, w pokoiku na sześć osób, czekało na m nie łóżko pościelone. Poważnie chore koleżanki leżały na gó­ rze i m usiały schodzić do mycia, a ja, której nic nie było, m iałam na specjalny rozkaz Oberschwester łóżko w dole, bez nikogo nad sobą... Położyłam się więc i czekałam, co będzie dalej. Nie trwało długo pielęgniarka przyniosła rzecz wręcz fantastyczną - szklankę mleka. W ieczorem zaczęto m nie karm ić w itam iną C, a na drugi dzień „sam a” Oberschwester przyniosła wielką flaszkę tranu. Równocześ­ nie przeprowadzono wszelkie możliwe badania wszelkich organów mego ciała ew entualnie zaatakowanych. Udało mi się przekonać m oich opiekunów, że m i potrzeba ruchu i powietrza, że m uszę cho­

320

Ravensbrück

dzić na spacer. M ogłam więc kontynuować nauczanie i wynosić tran w małych flaszkach. (W nagrodę, że go tyle wypijam, dostawałam coraz to więcej tranu od Oberschwester). Wreszcie mniej więcej po dziesięciu dniach cała ta komedia nagle się skończyła. Wróciłam na blok 31. Myślałyśmy, że się interw encja nie udała albo raczej nie myślałyśmy wiele o tym incydencie. Miałyśmy troski inne, pilniej­ sze. Obóz ciągle pustoszał. Żydówki, m iędzy nim i pani Strassner, poszły do Belsen, „N N ” do M authausen, a „ewakuowana” War­ szawa została wręcz „zwolniona”! Zdjęto bowiem num ery, dano suknie bez krzyży i wysłano do fabryk jako pracow nice cywilne. Dla wielu osób była to tragedia m oralna, bo psychicznie jeszcze ciężej było pracować dla Niem ców jako pracow nica pozornie wol­ na niż jako więzień. Kto zaś słabszy czy starszy, szedł do dawnego Jugendlager. M łode Niem ki stam tąd niespodziewanie w ytransportowano już około 20 stycznia. W parę dni potem zebrano wedle spisu kobiety, którym niegdyś wydano różowe kartki. Powiedziano im, że dawny Jugendlager teraz je st dla nich przeznaczony, że tam nie będzie apelu, że będą mogły cały dzień przeleżeć w łóżku i od­ poczywać. D ora Rivière, lekarka, i kilka pielęgniarek poszło z ni­ mi. Przez dziesięć dni wszystko było w porządku. Potem Dora, pie­ lęgniarki i leki zostały odesłane do obozu głównego. Jugendlager stawał do apelu przez 5-6 godzin dziennie, przy czym odebrano kobietom płaszcze. W reszcie 5 lutego zjawiła się z ciężarówką Lagerleiteńn, kierowniczka tego obozu, Fräulein N eudeck, i zabrała ładunek kobiet. L ora wróciła obryzgana krwią, a na drugi dzień wpłynęła do „kam ery” duża ilość pokrwawionej odzieży, z różo­ wymi kartkam i w kieszeniach. Od tego dnia Fräulein N eudeck, bardzo przystojna, wysoka blondyna, m ająca lat najwyżej 24, pra­ wie zawsze pijana, wybierała regularnie grupy kobiet z Jugendlagru, kazała im się rozbierać do koszul, zapisać na piersiach n u ­ m er ołówkiem atram entowym i zamykała je w osobnym bloku, skąd je na drugi dzień lorą wywoziła. Ani lora, ani odzież już później krwią nie bywały splam ione, natom iast z kom ina nowego dużego krem atorium nieprzerw anie bił w niebo płomień, który nocą oświe-

'

p*

1. Karol Lanckoroński z córką Karoliną, ok. 1900 r. Mój ojciec Karol Lanckoroński urodził się w czasie Wiosny Ludów i był ode mnie starszy o łat dokładnie 50.

2. Rodzina Lanckorońskich, ok. 1901 r.: Karol, jego żona Małgorzata oraz dzieci Antoni i Karolina

3. Adelajda i Karolina Lanckorońskie, ok. 1910 r. Z dzieciństwa zostało m i wspomnienie, iż gdy tylko słyszałam, że przyjeżdża pan Jacek Malczewski, bardzo się martwiłam, że znowu będę musiała „siedzieć cicho i nie ruszać s ię ”. ... Było moim osobistym pechem, że oboje rodzeństwo w przeciwieństwie do mnie - byli z natury spokojni.

4. Małgorzata z Lichnowskich Karolowa Lanckorońska

5. Karol Lanckoroński z synem Antonim, ok. 1915 r.

f

1 I I

3. III

¡z yę

|

i

6. Pałac w Rozdole, przed 1939 r. Mój dom rodzinny w Rozdole, ślicznie na wzgórzu położony, słoneczny, stal w dużym parku, wśród prastarych drzew, ale piękny nie był.

7. Karolina Lanckorońska w Rozdole, 1938 r. Od tarasu przed oranżerią ciągnął się łagodnie ku południowi duży sad. Za nim leżała wielka słoneczna równina Dniestru, naszej rodzinnej rzeki. Horyzont zamykał daleki, ostry profil Karpat, wyjątkowo dobrze widoczny przed deszczem.

8. Dr Lanckorońska ... widzę, że moje wczesne lata były bardzo bogate pod względem ludzkim, że ci, wśród których wyrosłam, byli mi serdecznie życzliwi i wiele, bardzo wiele m i dali.

9. Pałac Lanckorońskich w Chłopach koło Komarna, przed 1939 r. Stal tam drogowskaz z napisem: D O KOMARNA. Dopiero gdyśmy ju ż i tamtędy przejechali, poczułam nagle po raz pierwszy, że mnie teraz ju ż nic z żadnym na świecie miejscem nie wiąże, że oderwana od wszystkiego, co osobiste, jadę w świat.

10. N um er obozowy Karoliny Lanckorońskiej w Ravensbriick Patrzył na mnie bladoniebieskoszarymi oczami bez rzęs; zameldowałam mu się, jak to zrobić musiałam: Schutzhaftling, numer, nazwisko i imię [8 marca 1943 r.].

11. Carl Burckhardt - prezes Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie

12. W Italii, 1945 r. W parę dni później znów na ciężarówce, ale ju ż w mundurze wjeżdżałam przez via Salaria do Rzymu...

13. Karolina Lanckorońska - oficer public relations przy 2 Korpusie we Włoszech

14. W Rzymie, 1946 r. D zięki włoskim znajomościom prof. Lanckorońskiej udało się nawiązać kontakt z dyrekcją Collegio Leoniano delłe Missione.

15.

Pagony oficerskie z m unduru Karoliny Lanckorońskiej

W czerwcu 1946 r. Komisja Weryfikacyjna Armii Krajowej przy Dowództwie 2 Korpusu zweryfikowała K Lanckorońską w stopniu porucznika.

16.

Rzym, 31 lipca 1947 r. Sobótka akademicka z okazji zakończenia studiów przez studentów, byłych żołnierzy 2 Korpusu. W środku, w pierwszym rzędzie siedzą opiekunowie naukowi: doc. Karolina Lanckorońska i prof. Henryk Paszkiewicz.

17. Genewa, styczeń 1947 r. Prowadzone przez doc. Karolinę Lanckorońską wykłady i seminaria z historii rzymskiej i średniowiecznej były niezmiernie popularne wśród studentów...

18. Porucznik Karolina Lanckorońska, 7 lutego 1948 r. ... po przejściach wojennych i obozowych dołączyła do 2 Korpusu we Włoszech, gdzie roztoczyła opiekę nad polskimi studentami-żołnierzami. Dziesiątki ich zawdzięczają je j szanse studiowania na obczyźnie, gdy sytuacja polityczna uniemożliwiła im powrót do kraju.

19. Docent Karolina Lanckorońska Pani Karla została naszą opiekunką naukową. Włosy miała ju ż odrobinę szpakowate o ile pamiętam - ale jeśli chodzi o entuzjazm, energię i niezmordowany optymizm, była młodsza od niejednej z nas.

20. Karolina Lanckorońska z bratem Antonim w Wenecji, wrzesień 1954 r.

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

321

cal lager. Przypominał się początek Iliady, gdy pom ór padł naA chajów: „Wieczyście płonęły ognie zmarłych niegasnące...” Zapach palonych ciał i włosów dusił nieznośnie. Komora gazo­ wa funkcjonowała sprawnie od początku lutego do 1 kwietnia. W lutym zjawił się u nas drW inckelm ann*, dobrze znany oświę­ cim skim kobietom, o którym Marysia Kujawska do końca twierdzi­ ła, że nie jest, bo „nie może być”, lekarzem. Wybierał on z bloków rewirowych wszystkie ciężej chore kobiety i oddawał je pannie N eudeck, która je zabierała na lorę. Od tej chwili zaczęło się dla nas ukrywanie ciężko chorych na blokach, by je chronić przed rewirem. Wreszcie W inckelmann, zwykle w towarzystwie Pflauma i paru aufzejerek, zaczął się pojawiać i na blokach normalnych, które m u­ siały w całości, param i lub pojedynczo, przed nim defilować w od­ ległości 8-10 kroków. Kobiety ciężko nieraz chore, ledwie się na nogach trzymające, prostowały się ostatkam i sił, by możliwie m oc­ nym krokiem przem aszerować przed W inckelm annem. Chciały żyć! Kaleki i połamańce się prężyły, a „doktor” jednym nonszalanckim ruchem ręki wysyłał je na prawo - do roboty, w lewo - na śmierć. Beznadziejnie stracone były kobiety o siwych włosach łub o spuch­ niętych nogach. Wówczas rozpoczął się ostatni, rozpaczliwy bój o ży­ cie kobiet w Ravensbriick. Pewna grupa blokowych i sztubowych pchała się „do pomocy przy utrzym aniu porządku” na bloki w cza­ sie selekcji, mieszałyśmy szyki i przerzucałyśm y więźniarki z lewej strony na prawą. Pamiętam raz, gdy nie było Pflauma, który zwykle ze m nie oka nie spuszczał, W inckelmann przy selekcji skazał najfugendlager dwie młode, bardzo słabowite osoby, Polkę i Żydówkę, a matki obu dziew­ cząt poszły „na prawo”. Dziewczęta stały po stronie śm ierci i bła­ gały m nie cicho o ratunek. Kazałam im chwilę stać za mną, w resz­ cie je obie bardzo szorstko chwyciłam za ram ię i podbiegłam z ni­ mi do Winckelmanna. „Panie doktorze - huknęłam (Niemcom można było zawsze imponować krzykiem) - te dwa zdrowe leniuchy {Faul-

Ravensbrück

322

tiere) przemyciły się tu do m nie, gdzie pan kazał ustawić kobiety chore! Nie chcą pracować! Przecież to niesłychane! Unerhört!” „ Unerhört! - ryknął za m ną W inckełmann. - Sofort zu r Arbeit!”57 Popchnęłam dziewczęta na prawo, gdzie półprzytomne z przeraże­ nia padły w objęcia matek. Teraz ja z kolei struchlałam , ale kat już był zajęty innymi ofiarami. Po selekcji przerywałyśmy kordony oddzielające kobiety skaza­ ne pod pretekstem przynoszenia im ich rzeczy, boć przecież „wy­ jeżdżały na odpoczynek”, pomagałyśmy im oknami wchodzić do sąsiednich bloków, gdzie przesiadywały parę godzin na trzeciaku. Tam im nieraz farbowano siwe włosy jakąś czarną mazią. Najważ­ niejszą zaś naszą czynnością stało się ukrywanie chorych przed se­ lekcją. C zasem (u Niemców jest system nie tylko w zbrodni, ale i w bałaganie) m ożna było odgadnąć, na jaki blok W inckełmann za­ wita. Wówczas dźwigało się chore na blok rewirowy, który był świe­ żo po selekcji, aby je tam „przechować”. Z wdzięcznością wspom i­ nam solidarność wielkiej części personelu rewirowego w tej akcji niezbyt bezpiecznej. Tu dodać trzeba, że było w tym ciągłym nara­ żaniu się i wiele egoizm u z naszej strony. Był to po prostu jedyny sposób, aby przetrzym ać i nie zwariować. Bywały m om enty wprost komiczne w swej groteskowości. Raz zjawiła się u m nie jedna z N iem ek z komendy. „M usisz mi pomóc i szybko zestawić spis kobiet francuskich i polskich, które mają ty­ tuły dziedziczne”. Byłam przekonana, że moja interlokutorka, stara socjalistka, straciła rozum. M usiałam zrobić m inę przerażoną, bo T h u ry sam orzutnie zapewniła, że jest na razie jeszcze przy zdro­ wych zmysłach, ale że jej Schw arzhuber kazał dostarczyć taką listę. „Najwidoczniej tych osób nie chcą gazować, trzeba więc listę m oż­ liwie rozszerzyć”. Gdy poszłam w tej sprawie do Francuzek, wywo­ łałam oczywiście wielką radość, szczególnie u M arie-Claude (Vail­ lant C o u tu rier), z którą dobrze żyłam, i zdobyłam szereg markiz i vicomtesses do mojego spisu. Paru też osobom szczególnie zagro­ 57 Niesłychane! Natychmiast do roboty!

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

323

żonym nadałyśmy tytuły szczególnie szum ne, lecz fabrykacja taka mogła się niestety odbywać tylko en detail, a nie en gros. Nikt, kto się znajdował na spisie, nie został zagazowany. Był to jedyny okres, gdy nie przeklinałam zielonej opaski na ra­ m ieniu, ale nie miałyśmy złudzeń i wtedy: nasza pomoc była m ini­ malna. Zdołałyśmy uratować pewną ilość istnień ludzkich, to praw­ da, ale była to kropla w morzu! Poszło w tym czasie 7000 kobiet do komory gazowej nieomal na naszych oczach! Zupełnie bezradne byłyśmy wobec gazowania chorych lub rannych po nalotach na fa­ bryki. Dużo wówczas zginęło spośród ewakuowanych z Warszawy. Pamiętam raz, gdy późnym wieczorem przechodziłam koło łaźni, ktoś m nie w ciem ności poznał i zawołał po im ieniu. Podeszłam . G rupa kobiet leżała na ziemi przed łaź n ią.,,Madame , odesłano nas z fabryki jako chore, co oni z nami zrobią?” - „Zapewne panie od­ poczną na którym ś bloku” - odpowiedziałam, lecz m iałam w tej chwili wrażenie, że głos, którym mówię, nie jest mój. W tem nad­ biegła aufzejerka i przepędziła mnie. Owej nocy żaden blok fran­ cuskiego transportu nie odebrał, tylko płom ień z krem atorium bu­ chał wysoko... Nieraz w ciągu dnia spotykało się partię wziętą z bloków znie­ nacka, która nigdy do jfugendlagru nie dochodziła. Pamiętam, jak m nie ktoś, gdy przechodziłam raz koło takiej grupy, żegnał skinie­ niem ręki i spokojnym uśm iechem - była to Mère Marie. Poszło też trochę Niemek, w tym rozmowna astrolożka. W parę dni po zniknięciu tych osób z obozu kancelaria otrzy­ mała z kom endantury spis ich num erów i nazwisk z zaznaczeniem, że wymienione poniżej więźniarki zostały zawiezione do Schonungslager (obóz rekonwalescentów) M ittw erda na Śląsku. Nawiasem mówiąc, wiedziałyśmy wszystkie, że cały Śląsk wówczas już był w rę­ kach rosyjskich. Raz, w ostatnich dniach marca, zabrano większe grupy i Polek, i Francuzek, i nie dano im nawet czasu, by zabrały swoje rzeczy. Podziałało to na nie fatalnie pod względem moralnym. Koleżanki namówiły przyzwoitą stosunkowo aufzejerkę Seltmann, by nas eskor­

324

Ravensbriick

towała i pozwoliła nawet zawieźć manatki. Chciałyśmy w ten spo­ sób przemycić też trochę chleba. Zgodziła się, porwałyśmy skądś wózek, naładowałyśmy tobołki i poszłyśmy do Jugendlagru, ładnie położonego w lasku sosnowym, o 300 kroków od obozu głównego. Gdyśm y tam wypłynęły, kobiety nas otoczyły i opowiadały nam wszystko, co się tam działo. Kiedy po rozdaniu rzeczy znów się że­ gnałyśmy, przecisnęła się do m nie starsza, siwowłosa Francuzka. Pamiętam, że była akuszerką i nazywała się bardzo banalnie, zdaje się, że Madame D urand .M adam e Karla, jestem z bloku 27 i wiem, ile się pani nacierpiała przez Francuzki. Patrzyłam na wszystko, co się tam działo, i na to, jak się pani rozchorowała. Dziś jestem tutaj i wiem, co m nie czeka, tak samo, jak i pani wie. N iech mi pani po­ wie, że pani do m nie osobiście żalu nie ma, przecież ja nigdy pani krzywdy nie zrobiłam ”. Pamiętałam ją doskonale, była zawsze do­ bra i miła, toteż trudno mi opisać wzruszenie, które m nie w owej chwili ogarnęło. Wracałyśmy do obozu, zostawiając za sobą lasek sosnowy i w nim bloki śmierci. W tej kaźni jeden objaw był zastanawiający. Im gęściej dymiło się krem atorium , im bliżej, im bezpośredniej każda z nas patrzyła śm ierci w oczy, tym bardziej rosła potrzeba dóbr duchowych, po prostu głód intelektualny. Nie m ożna było sprostać wymaganiom, mnożyły się zamówienia na „wykłady”. C odziennie po południu odbywała się lekcja u „królików” na trzeciaku. G rupa dziewcząt na tę godzinę wracała na blok, rozstawiano pikiety i rozpoczynał się wykład z historii kultury z czasów Karola Wielkiego czy lekcja o go­ tyku. Słuchaczki, które nigdy nie wiedziały, czy nie nadchodził już ostatn i dzień ich życia, słuchały jed n ak z w ielkim skupieniem i z prawdziwym zainteresowaniem . C zasem m iałam trzy komplety dziennie, wyciskałam własną osłabioną pamięć jak cytrynę - i gada­ łam. Dziś mogę tylko wyrazić nadzieję, że słuchaczkom m oim da­ wałam choć w części to, co od nich otrzymywałam - możliwość ode­ rwania się od moralnych i fizycznych brudów, ropy, biegunki, poni­ żenia, które nas otaczało, i powrotu do owych wartości, które kiedyś stanowiły świat mój, najbardziej własny.

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

325

Zbliżał się Wielki Tydzień, gdy przyszła do m nie Marysia G ro­ cholska (z dom u Czetwertyńska)*, ogromna i łagodna jak Podbipięta, której chrześcijaństw em nawet szereg miesięcy Straft)lokuSHnie potrafiło w strząsnąć. Mówiło się, że nikt nie wie, co to Ravensbrück, kto nie był w Straß)loku, i że nikt stam tąd m oralnie cało nie wycho­ dzi. Ta jednak wyszła nietknięta, na dom iar była uwielbiana przez koleżanki z tegoż bloku - szumowiny obozowe. Do m nie się wtedy zwróciła, by mi powiedzieć, że powinna bym, szczególnie u „króli­ ków”, dostosować wykłady do tematyki Wielkiego Tygodnia. Gdy powiedziałam, że nie potrafię, nalegała jeszcze bardziej, aż wresz­ cie skapitulowałam wobec jej łagodnych perswazji: „Przecież ten Wielki Tydzień, może, a nawet prawdopodobnie, jest ostatnim dla nas i szczególnie dla »królików«! Nie może przejść jakby niezauwa­ żony”. Nie bardzo wiedziałam, co robić. Zaczęłam więc słuchacz­ kom opowiadać, jak wielcy artyści przedstawiali główne sceny Męki Pańskiej. Na Wielki Czwartek wypadła Ostatnia Wieczerza Leonar­ da i ten sam tem at u Tintoretta, na Piątek i Sobotę wybrałam odpo­ wiednie dzieła i w iersze M ichała Anioła wraz z opisem wielkich przejść religijnych ostatniego okresu jego życia. Nowe wykłady bar­ dzo się podobały i robiły większe, niż przypuszczałam, wrażenie. M usiałam je powtórzyć kilku kompletom. Na Wielki Poniedziałek przygotowałam „Em aus u R em brandta”, lecz zaszła przeszkoda, wykład został odłożony. W południe, w chwili obiadu, wpadła bo­ wiem na blok wiedenka z A rbeitsam tu z rozkazem, abym natych­ m iast stanęła przed łaźnią razem z Francuzkami. Rano wybrano 400 „zdrowych” Francuzek i kazano im iść do kąpieli. Plotki krążyły o wy­ mianie więźniów z Francją. Teraz i ja miałam pójść z nimi. W pierw­ szej chwili nie uwierzyłam i oświadczyłam, że mamy dziś drugiego, a nie prim a aprilis, że chcę zjeść zupę w spokoju. „Ależ nie! spiesz się, jest rozkaz od kom endanta!” - „Od kom endanta?” - powtórzy­ łam m echanicznie i popatrzyłam na koleżanki. Patrzyły na m nie w milczeniu. Wstałam, poszłam i ustawiłam się z Francuzkami przed łaźnią jak niegdyś, gdy byłam zugangiem, 27 miesięcy tem u. 58 bloku karnego

326

Ravensbriick

N astąpił dokładny przegląd lekarski. Osoby, które miały nogi spuchnięte (sym ptom głodu), odesłano na bloki. Zatrzym ano 300 kobiet. Wykąpano nas, ubrano w suknie bez krzyży i bez num erów i um ieszczono na bloku oddzielonym dru tem kolczastym. L ecz wówczas już nikt nie pytał o dyscyplinę, wym knęłam się więc na drugi dzień do m oich bloków, by wygłosić odczyt o Em aus i jesz ­ cze jakąś pogadankę. W iadomości ze świata o katastrofie N iem iec były wówczas już tego rodzaju, że nasz wyjazd stawał się coraz bardziej wątpliwy. Jednak czwartego kwietnia po południu przy­ szła wiadomość, że ju tro rano o czwartej pobudka i apel specjal­ ny... Pobiegłam do moich najbliższych. Zeszły się, by m nie żegnać, Bortnowska, Grocholska, Zdenka i parę innych. Uczyłam się cyfr na pamięć, aby móc w przybliżeniu podać, ile więźniarek z każdej grupy narodowościowej znajduje się w Ravensbriick w tej chwili. Poza tym były inne nowości. Piec gazowy został rozebrany 2 kwiet­ nia, w zamian ukazał się w lasku pod Jugendlagrem „autobus” znany dobrze więźniarkom z Lublina. 100 osób „wsiadało” do niego, po­ tem mały kom in na dachu zaczynał się kręcić - śm ierć następowała natychmiast. Było jasne, że zagrożenie życia wszystkich więźniarek trwało nadal, toteż wiązano olbrzymie w prost nadzieje z m oim wy­ jazdem : „Ty nas wyciągniesz!” Lecz były i pesymistki. M arta Bara­ nowska przyszła się żegnać i powiedziała: „Nie wierzę, żebyśmy wyszły z życiem, ale łatwiej będzie um ierać z tą świadomością, że jedna z nas żyje i powie o nas Krajowi”. Na drugi dzień, 5 kwietnia rano, apel - ostatni. Nowa, tym ra­ zem już dram atyczna selekcja. Kilka Francuzek w ciągu tych dwóch dni zachorowało, zastąpiono je „zdrowymi”. Trwało to długo i było przykre okropnie. W reszcie zaczęłyśmy piątkam i maszerować ku bram ie. Na samym końcu szłam ja. W tem ktoś pobiegł za nam i H alina C horążyna. U ściskałyśm y się w m arszu, krótko, praw ie szorstko. M ijałam bloki polskie. W zdłuż mojej drogi otwierały się okna i drzwi, kobiety machały do m nie rękami. Wołania zawsze te same: „Pamiętaj o nas - pam iętaj!” - powtarzały się jak echo z blo­ ku do bloku. Wreszcie doszłam na plac lagrowy. Tam stała Bortnow-

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

327

ska, Grocholska i grupa „królików”59. Grocholska była spokojna i po­ ważna jak zwykle, zawsze surowa N iuta dziś się uśm iechała, lecz Izy przy tym ściekały strum ieniam i po jej wychudłej, mądrej twarzy. „Króliki” byty jedną tylko sprawą bardzo zajęte i bardzo nią zanie­ pokojone. „Żeby tylko pani, w tym wszystkim, nie zapomniała od­ wrócić się w ostatniej chwili i wyjść, idąc tyłem, z twarzą ku nam zwróconą - wtedy nas pani wyciągnie. Byłoby straszne, gdyby pani o tym nie pamiętała!” Przypomniał m i się Stanisławów! Francuzki już wychodziły, za nim i wyszłam ja ostatnia i prze­ kroczyłam bram ę Ravensbrück, idąc w tył, z rękam i wyciągniętymi ku obozowi. Wreszcie się odwróciłam i szłam ową drogą zbudowam pprzez Polki cztery lata tem u. Ile razy patrzyłyśmy na nią przez krat), zimą i latem wyobrażałyśmy sobie ten D zień Wolności, gdy będziemy tędy szły wszystkie razem - do Polski! A teraz szłam tędy sama z całej swej grupy jedyna. Szłam na zachód, oddalając się z każ­ dym krokiem od Polski. N a zakręcie odwróciłam się jeszcze i wi­ działam po raz ostatni w rannym, wiosennym słońcu grupę moich sióstr. Wyciągały ku m nie ręce spoza bariery, która już była opadła. Słowa nie mogą opisać tej okrutnej chwili. Za zakrętem zeszłyśmy z drogi głównej do ubogiego lasku. Tam w odległości 300 kroków stał rząd białych samochodów ciężarowych znaczonych znakiem Czerwonego Krzyża. Widzieliśmy ten znak tyle razy na sprzęcie niem ieckim , natom iast tym razem widniał przy nim znak inny: na czerwonej tarczy b i a ł y krzyż! Jezus, Maria! To symbol Szwajcarii, wolnego kraju, który pam iętał o nas, tych, któ­ rych nie obejm uje żadna opieka, których nie chroni żadna konwen­ cja. A na chłodnicy napis: Com ité International de la Croix-Rouge - Geneve. Więc naprawdę, naprawdę po nas przysłali. Odczytuję ten napis po raz drugi jakby z trudem , trudno w istocie było go zro­ zum ieć. W tem przynaglają, bym wsiadała; Francuzki już siedzą na dużych, białych wozach. Władze lagrowe są obecne in corpore - za59 K. Lanckorońska wywiozła z obozu listę operowanych doświadczalnie kobiet (wypisaną w rąbku chusteczki) i przekazała władzom Międzynarodowego Czerwone­ go Krzyża w Genewie.

Ravensbrück

328

chowują się jednak tak inaczej, że mi się ciągle zdaje, że to nie ci sami. Ależ tak, to przecież Suhren, Schwarzhuber, Pflaum i chm a­ ra naszych aufzejerek. Tylko nikt nie krzyczy, nikt nikogo nie kopie, nie szturcha, zachowują się, jakby byli ludźm i normalnymi, z wy­ szukaną nawet grzecznością zwracają się do jedynego obecnego cywila, który się równie norm alnie zachowuje. Kto to może być ten cywil? „To delegat szwajcarski” - ktoś powiedział. Popatrzyłam na niego, jakby na okaz prawie egzotyczny. To jest człowiek wolny, po­ wtarzałam sobie, nie uciem iężony ani przez własny totalizm, ani przez obcego najeźdźcę... W tem zobaczył m nie gruby Pflaum i z zabawnym ruchem radości przyskoczył do m nie: „Co? Ty też jedziesz? Jakże ja się cieszę, już nie będziesz doprowadzać m nie do pasji!” Wreszcie o godz. 9.05 samochody ruszyły. Jedziemy, zostawia­ my w Ravensbrück i żywych, i umarłych. Cały dzień jechałyśmy dość szybko przez kraj zupełnie opusto­ szały. Na Reichsautobahn60 nie widziało się ani ludzi, ani wozów, tylko w lasach przy drodze było dużo czołgów i ukrytego sprzętu wojennego, który jaskrawo kontrastował z milionami fiołków i ane­ monów, które w owej chwili pokrywały skrwawioną ziem ię niem iec­ ką. W ieczorem dojechałyśmy do Hof w Bawarii. Dano nam nocleg w teatrze m iasteczka Ober-K otzau. Czekałyśmy tam pod ścisłą kon­ trolą gestapowców trzy dni na benzynę. Pam iętam z tych dni maleńki epizod, którego wówczas nie ro­ zumiałam. Siedziałyśmy w tej salce teatralnej na ziemi, na czystej (!) słomie i odpoczywałyśmy... W pewnej chwili podeszła do m nie jed ­ na z Francuzek i powiedziała, że Tante Yvonne chciałaby ze m ną mówić. Ta wdowa po admirale, Madame Leroux, była osobą wyjąt­ kową, o wielkim autorytecie wśród kulturalnych Francuzek, dla m nie zawsze szczególnie życzliwą. W stałam więc i poszłam do leżącej, bardzo słabej Tante Yvonne. Przywitała m nie serdecznie, potem powiedziała: „Chcę pani coś powiedzieć. Bardzo panią proszę, gdy­ by pani miała w przyszłości jakiekolwiek trudności, proszę m nie 60 autostrada

9 stycznia 1943-5 kwietnia 1945

329

0 tym zaraz zawiadomić. Oto mój adres” - i podała karteczkę z ad­ resem . Nic nie rozum iałam, o jakie to mogłoby chodzić trudności, w których miałabym się zwrócić do tej czcigodnej starszej pani. Oczywiście więc tylko bardzo podziękowałam i odeszłam, by jej nie męczyć, bo wyglądała okropnie. Z resztą po powrocie do Francji um arła nieomal od razu. (Niezbyt długo po uwolnieniu miałam zro­ zum ieć, o jakich difficultés61 wiedziała Madame Leroux. Tak ja na Zachodzie, jak N iuta Bortnowska w Kraju, zostałyśmy z przeróż­ nych stron oskarżone o złe traktowanie koleżanek we współpracy z Niemcami. Trwało czas jakiś nim obie - oddzielone jedna od dru ­ giej żelazną kurtyną - zrozumiałyśmy, że tu chodzi po prostu o ze­ m stę za ideologiczne wpływanie na młodych. M nie się dostały „tyl­ ko” oszczerstwa, N iuta poszła do więzienia. Uratowała ją nasza przy­ jaciółka, Zdenka Nedvedova, superkom unistka, która um yślnie przyjechała z Pragi do Warszawy, by wyciągnąć N iutę z więzienia). Wreszcie benzyna nadeszła i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz jechaliśm y przez gęsto zaludnione Niem cy Południowe, wzdłuż D unaju. Przejechaliśm y przez Ulm , a raczej przez bezkształtne gruzy, tak nazwane. Z przerażeniem szukałam wzrokiem ruin prze­ sławnej katedry, gdy nagle - z krytej ciężarówki widzi się to tylko, co sam ochód już minął - wyrosła przed naszymi oczami katedra wspaniała, nietknięta, nienaruszona, nie fatamorgana, lecz konkret architektoniczny realny, o ile dzieło gotyckie konkretem realnym nazwać można. Wieża jak płom ień strzelała ku niebu, jako dowód zwycięstwa siły tej, o którą jedynie chodzi. W ieczorem dojeżdżaliśmy do granicy szwajcarskiej. Słońce za­ chodzące oświetlało widoczne z daleka góry Kraju Wolnego. O dziesiątej wieczorem nasza ciężarówka, z rzędu ostatnia, sta­ nęła w Kreuzlingen, m iasteczku granicznym. Kazano nam wysiąść 1 ustawić się piątkami. Stanęłam w ostatniej piątce. O dziesięć kro­ ków od nas widać było otwartą dużą bram ę. Przy niej stał szereg mężczyzn, w tym towarzyszący nam gestapowcy. Francuzki prze­ chodziły przez otwartą bram ę piątkami. Naszą grupę ostatnią za61 trudności

Ravensbrück

330

trzymano. W tem przystąpił do m nie jakiś pan i przedstaw ił się jako poseł niem iecki w Bernie. Mówił, że cieszy się, że i ja zostaję zwol­ niona, bo ma nadzieję, że jestem ein guter M e n s c h choć jestem podobno bardzo wojownicza. Zgłupiałam. Zupełnie w owej chwili nie byłam w nastroju do kłócenia się raz jeszcze z Niemcami. O d­ powiedziałam więc tylko, że jeśli miłość ojczyzny jest dowodem wojowniczości, to jestem wojownicza. „Tak dobrą niemczyznę można było lepiej wykorzystać” - odezwał się za posłem gestapowiec. Zdą­ żyłam go już tylko zapewnić, że mówię również po angielsku, gdy padło po raz ostatni słowo: los. Wówczas przeszlyśmy. Byłyśmy same, za nami, po tam tej stronie, pozostali gestapowcy z posłem i z nimi Trzecia Rzesza. Bon soir - odezwał się ktoś z boku. Był to strażnik szwajcarski. Opodal stały grupki ludności, powiewały chusteczkam i, wołając: Soyez les bienvenues!a Żadna z nas nie mogła z siebie głosu wydo­ być, witałyśmy ich tylko gestam i rąk. W tem zaczęto bić w dzwony. Burm istrz Kreuzlingen dał rozkaz, by kraj wolny obchodził nasze zwolnienie w ten sposób, najprostszy i najbardziej uroczysty. Ja zaś przyznać m uszę, że łatwiej o wiele jest nie załamać się przez trzy lata niewoli, niż wytrzymać podobne przyjęcie. Dano nam kolację i nocleg. Otoczono nas wzruszającą opieką, która się okazała tym potrzebniejsza, że szereg Francuzek pom im o wszelkich selekcji w Ravensbrück już walczyło ze śmiercią. Chore zostały w K reuzlin­ gen, a myśmy na drugi dzień wyjechały pociągiem. Francuzki wra­ cały do wolnej ojczyzny, ja zaś wysiadłam w Genewie. Na dworcu czekał mój brat i Carl Burckhardt, mój zbawca.

62 dobry człowiek 63 Dobry wieczór... Witajcie!

R ozdział VIII

ITALIA

Po krótkim przywitaniu powiedziałam bratu, że m uszę natych­ m iast wysłać telegram do Warszawy, do Czerw onego Krzyża, by uwiadomić, że zostawiłam Bortnowską w Ravensbriick. „Telegram do W a r s z a w y ? - powtórzył za m ną. - C hcesz powiedzieć do L o n d y n u ” - dodał pospiesznie. Popatrzyliśmy na siebie, potem odwrócił twarz. Zrozum iałam , że nie chce w pierwszej m inucie spotkania powiedzieć wszystkiego, ale już wiedziałam, że to naj­ straszniejsze jest prawdą, i w owej chwili z więźnia stałam się wy­ gnańcem . N astępnego dnia zaczął się okres, w którym trzeba było zrobić coś, co w innych w arunkach może byłoby przyjemne i nazywałoby się „powrotem do życia”, wówczas zaś mogło być tylko zgrzytem. Trzeba było dostosować się zew nętrznie do pewnych form wyma­ ganych wśród ludzi żyjących „norm alnie”. Myślę, że normy takie są trudne do zrozum ienia zapewne dla wszystkich, którzy przez długi czas znajdowali się poza nimi, poza nawiasem życia w ogóle. Przy­ puszczam , że nigdy nie jest łatwo „zmartwychwstać”, lecz powrót do wolnego kraju, wspólnie ze wszystkimi, którzy cierpieli za wspólną sprawę, m usi być przeżyciem tak olbrzymim, że pewne wew nętrz­ ne trudności w dopasowaniu się do koniecznych skądinąd form ze­

332

Italia

wnętrznych, które się wydają zabawnie przebrzm iałe i nieistotne, stają się wówczas drobnostką. W moim wypadku było wszystko tak bardzo a bardzo inne. Nie tylko nie wróciłam do Polski, lecz wyszłam sama, bez moich sióstr, i dostałam się do cudownej Szwajcarii, która nie zaznała wojny. Trze­ ba było chodzić i kupować suknię, buciki, kapelusz (!) i zjeść w re­ stauracji. Wszystko to było nie tylko śm ieszne, ale prawie potworne w chwili, gdy „tam te” może szły na śm ierć. Toteż jedno tylko pozo­ stało, jedno tylko było ważne - ratowanie ich. Pomimo że kom uni­ kacja z Ravensbriick została już w parę dni po m oim przyjeździe zerwana, tak że druga ekspedycja ratunkowa m usiała zawrócić z dro­ gi, m iałam jednak to szczęście, że raport mój złożony Prezesowi Międzynarodowego Czerwonego Krzyża przyczynił się do zorgani­ zowania tzw. ekspedycji szwedzkiej. Dużą ilość kobiet zabrano z Ravensbriick, zawieziono do Lubeki i stam tąd do Szwecji1. Z drugiej strony, Genewa nic nie wiedziała o obecności Francuzek i Belgijek „N N ” w M authausen. Wysłano po nie natychmiast samochody, które dotarły i wróciły szczęśliwie, przywożąc „N N ”-y. Bezpośrednio po moim przyjeździe otrzymał Burckhardt w m o­ jej sprawie list od zastępcy Him m lera, generała SS K altenbrunnera*. L ist (reprodukowany poniżej na s. 342) był nieoczekiwanym dowodem prawdy, jeśli chodziło o moją sprawę z Krugerem . Po pierwszych dwóch tygodniach ogromnych emocji wszelka, nawet najbardziej pośrednia możliwość niesienia pomocy kobietom w Ravensbriick ustała - kurtyna zapadła. Nie miałam więc już obo­ wiązków i nie pozostało mi nic poza osobistym bezpieczeństwem . Wywołało ono w tych warunkach poczucie szczególnego niesm aku i goryczy, którym nawet przebywanie z najbliższymi i wzruszająca gościnność szwajcarska przeciwdziałać nie mogły. Napięcie niebez­ 1 Jeszcze po latach, gdy już byłam w Londynie, odwiedziły mnie kilka razy kole­ żanki z Ravensbriick, które przeszły przez Szwecję. Opowiadały, że Szwedzi mieli imien­ ny spis tych Polek, które należy wywieźć w pierwszym rzędzie. Zapytały Szwedów, skąd mają spis najbardziej „skompromitowanych u bolszewików”. Szwed powiedział, że imienny spis nadszedł telegramem z Genewy. One się zorientowały, że ten spis może pochodzić jedynie ode mnie. Zrozumiałam wtedy, że Zdenka miała rację, gdy gwałtow­ nie nalegała, że ja jechać m u sz ę ! A tak to było ciężkie! (Pisałam 23 II 1994).

Italia

333

pieczeństwa jest wielkim źródłem sił; gdy ono nagle ustaje tylko w stosunku do własnej osoby, a nie do Sprawy, nie pozostaje nic poza bolesną pustką - a co za nią idzie - upokarzającą depresją.

It is not in the storm, or in the strife We feel benumbed and wish to be no more But in the after - silence on the shore When all is lost except a little life.2 (Byron) Ówczesną sytuację światową najlepiej określił sam Burckhardt, którego spotkałam w dniu zawieszenia broni. Na moje pytanie, co myśli o tej tak głośnej radości, która nas owego dnia otaczała, odpo­ wiedział krótko: „Jedną głowę hydrze urwano, niestety tę głupszą”. Jak m ądra była ta głowa druga, widzieliśmy coraz jaśniej z każ­ dym dniem , gdy nasi byli sprzymierzeńcy chylili czoła głęboko przed konsekw entną, zaborczą wolą „Wielkiego Alianta W schodniego” i podkreślali jego „prawa” do połowy ziem polskich, a dla drugiej połowy uznali pozorny „rząd” z „prezydentem ” na czele, którego prawdziwego nazwiska po dziś dzień nikt nie pamięta. Jakże szczęśliwa była Polska XIX wieku, w której im ieniu nikt nie miał prawa kłamliwie przemawiać i której wygnańcy stali się dla całego cywilizowanego świata symbolem walki o wolność człowieka! Myśmy natom iast zostali „wrogami pokoju”, bośmy się nie go­ dzili na rolę główną w prem ierze dziejowej, na której po zwycię­ skiej wojnie alianci kładli alianta do trumny. W tym chaosie politycznym i przede wszystkim moralnym każ­ dy z nas szukał kotwicy. Tą kotwicą dla wielu stało się Wojsko Pol­ skie, na razie katastrofą nie tknięte, przede wszystkim zwycięski D rugi Korpus, który stał we Włoszech.

2 Nie w czasie burz i zmagań / Tracimy energię i wolę istnienia, / Lecz już na brzegu, w następującej po nich ciszy / Utraciwszy wszystko poza odrobiną życia. Z wiersza: Lines, On Hearing ThatLady Byron Was III (9-12).

334

Italia

Toteż gdy w upalne dni lipcowe na ciężarówce wojskowej, szla­ kiem tysięcy „zwolnionych wygnańców”, zdążałam przez Francję ku Adriatykowi, zaczął się i dla m nie rozdział nowy. Minęliśmy Bolonię, niedawno przez nasze wojska bez zniszczeń zdobytą, i zbliżaliśmy się do morza. Coraz to na drogowskazie, na tablicy, przy objeździe wysadzonego w powietrze m ostu, widniały napisy polskie. Coraz częściej mijaliśmy samochody z Syreną 2. Kor­ pusu, aż wreszcie pod Forli natknęliśmy się na większy, zmotoryzo­ wany oddział Wojsk Polskich. Pojazdy, czołgi, broń, wszystko lśniło się w słońcu; ludzie opaleni, mocni, zdrowi, śmiali się do nas w prze­ jeździć. Im bardziej się zbliżaliśmy do Adriatyku, tym gęściej zalud­ nione były wojskiem drogi, tym częściej wsiadali do nas żołnierze, prosząc, by ich podwieźć do najbliższej miejscowości. Byli uprzejmi, grzeczni, nieprawdopodobnie obyci i otrzaskani po tej długiej wę­ drówce po tylu obcych krajach. Wrodzona inteligencja chłopa pol­ skiego, szczególnie ludzi pochodzących z naszych Ziem Wschodnich, nareszcie znalazła nieoczekiwane możliwości rozwoju. Wykazywały to już rozmowy prowadzone wówczas, w czasie owej pierwszej „woj­ skowej” jazdy. Opowiadali o Iraku, Iranie, Palestynie, Egipcie, o ge­ nerale Andersie, o M onte Cassino, Anconie, Bolonii, opowiadali ład­ nie i serdecznie, ja zaś słuchałam i patrzyłam. Jakże ubogie wydawa­ ły m i się tak prozaiczne przeżycia własne wobec tego połączenia Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy, Przygód Robinsona Cruzoe i Ksenofontowej Drogi. O Rosji mówili mało i to mnie uderzyło. Zapytałam, jak tam było w łagrach. Miałam wrażenie, że odpowiadają niechęt­ nie, że są dalecy bardzo od cierpiętnictwa. Tylko nienawiść do Rosji odzywała się wówczas żywiołowo. Trudno było to wszystko ułożyć sobie w myśli, a nawet w sercu. Człowiek, który przez trzy lata nie miał wrażeń zewnętrznych i którego życie było w tym okresie co najmniej przeciwieństwem barwności, nie bardzo jest wytrzymały na tego ro­ dzaju emocje. Przecież ja w tej chwili doznawałam tego, na co Kraj czekał przez tyle lat, a dotychczas się nie doczekał; ja tego dnia oglą­ dałam i przeżywałam sienkiewiczowską epopeję 2. Korpusu, przeży­ wałam ją z całą intensywnością człowieka, który w tym m omencie czuje, że teraz dopiero wraca do życia.

Italia

335

W parę dni później znów na ciężarówce, ale już w m undurze, wjeżdżałam przez via Salaria do Rzymu... Zostałam przydzielona do Wydziału Oświaty i otrzymałam za­ danie organizowania studiów wyższych dla studentów - żołnierzy 2. Korpusu. Zaczęła się trudna i ciekawa robota. Pewnego dnia odwiedziła m nie w Rzymie świeżo przybyła z Kra­ ju m łoda osoba, która mi przywiozła pozdrowienia najserdeczniej­ sze i wiadomości od Adama Szebesty. „Kazał też pani specjalnie przekazać, że jego synek modli się za panią co dzień”. Ta wiadomość podziałała na m nie jak grom. Zrozumiałam w owej chwili, że słowa poety odnoszą się i do m nie - ZE NIE WRÓCĘ! „Kazano w kraju niewinnej dziecinie Modlić się za m nie co dzień... a ja przecie Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie, Płynąc po świecie...”3

3Juliusz Słowacki, Hymn (Smutno mi, Boże...).

EPILOG

W pierwszych dniach roku 1967, zupełnym przypadkiem do­ wiedziałam się w Londynie z „Dziennika Polskiego”, że w M ünster w Westfalii stoi przed sądem H ans Krüger, były szef gestapo w Sta­ nisławowie, oskarżony o masowe mordy Żydów. Zwróciłam się wów­ czas do naszego adwokata, doktora Chmielewskiego, o radę. N api­ sałam podyktowany przez niego list do odpowiednich niem ieckich władz sądowych i zgłosiłam się na świadka. Dwa z rzędu moje po­ lecone listy pozostały bez odpowiedzi. Dopiero gdy napisałam, że ogłoszę te listy w „Züricher Z eitung”, zostałam (i to natychmiast) zaproszona na świadka. Poprosiłam m ecenasa Chmielewskiego, by mi towarzyszył. Po­ jechaliśmy. W M ünster na stacji przywitała nas niskiego w zrostu Niemka. Oświadczyła, że m a się m ną opiekować. Pojechaliśmy do hotelu. Rozprawa miała się rozpocząć w dniu następnym , o dzie­ siątej. Poprosiłam swoją opiekunkę, by m nie rano zaprowadziła do kościoła. Po mszy poszliśmy we troje do sądu. Na podium siedziało trzech sędziów, a po bokach półkolem sę­ dziowie przysięgli, w tym i kobiety. Na lewo od nich w oszalowaniu K rüger i ośm iu gestapowców, niegdyś jego podwładnych. N iektó­ rych poznałam. Przy nich siedzieli ich obrońcy. Na prawo prokura­

Epilog

337

tor. M nie wskazano krzesło i stolik na środku sali, blisko podium. Za m ną siedziało kilkadziesiąt osób publiczności, w tym m ecenas Chmielewski. Gdy weszłam , przewodniczący sądu przywitał m nie grzecznie i zapytał, po formalnym podkreśleniu odpowiedzialności świadka i wagi przysięgi, o moją zgodę na nagranie m oich odpowiedzi na taśm ę. Zgodziłam się oczywiście. Wtedy zada! mi pytanie formal­ ne: ,/llso Sie waren in S t a n i s l a u Odpowiedziałam twierdząco i opisałam swoje pobyty w Stanisławowie, swe aresztowanie, sytua­ cję w więzieniu i wreszcie przesłuchanie u Krugera, gdy m i powie­ dział, że to on zamordował profesorów lwowskich. Mówiłam trochę w tonie „m eldunku”. Kiedy skończyłam relację o swoich przeżyciach w Stanisławowie i przeszłam do sprawy profesorów lwowskich, sę­ dzia grzecznie, ale stanowczo mi przerw ał i powiedział, że na tej rozprawie chodzi o Stanisławów, że m am się ograniczyć do tego, co chcę powiedzieć o Stanisławowie. Zaniepokoiło m nie to. Starałam się mówić dalej stylem telegraficznym, niczego ważnego jednak nie opuszczając. W tem sędziowie przysięgli wszyscy wstali, podeszli do przew odniczącego i coś cicho, ale energicznie do niego mówili. Bardzo się bałam, że nie chcą słyszeć o Lwowie. Gdy wrócili na swoje miejsca, przewodniczący mi przerwał ponownie i powiedział: „Sędziowie przysięgli sobie życzą, by pani nic nie skracała z tego, co miała zam iar powiedzieć. Cofam więc, co powiedziałem poprzed­ nio”. Rzecz oczywista, mówiłam wobec tego znacznie dłużej, niż to zam ierzałam , łącznie 65 m inut. Po tym przem ówieniu przewodniczący zarządził przerwę, pod­ czas której wypiłam dużo kawy w barze, by się przygotować na wiel­ ką batalię z obrońcą i oskarżonym. Po powrocie na salę udzielono głosu obrońcy, który - ku m oje­ m u osłupieniu - oświadczył, że nie ma nic do powiedzenia. Na to sędzia zwrócił się do oskarżonego, pytając, co ma do powiedzenia na to, co usłyszał od świadka. K ruger milczał...1

1 Zatem była pani w Stanisławowie?

338

Epilog

Wtedy sam przewodniczący zadał m i kilka pytań, zresztą raczej zdawkowych, które jaskrawo świadczyły o jego zupełnej nieznajo­ mości sytuacji w Polsce w czasie niemieckiej okupacji. N astępnie udzielił powtórnie głosu oskarżonemu, który ust nie otworzył. Wtedy prokurator zgłosił się do słowa. W sposób ostry zwrócił się do m nie, twierdząc m iędzy innymi, że konspiracja polska współpracowała z Sowietami i ukrywała skoczków bolszewickich, co miał zeznać Krüger. Zdębiałam. Poprosiłam o głos i powiedziałam: „Panie pro­ kuratorze, bolszewicy są i byli największymi wrogami Polski i Pola­ cy nie mieli z Rosją komunistyczną nic wspólnego”. Na co prokura­ tor oświadczył, że K rüger mówi inaczej. Zwróciłam się do prze­ wodniczącego, rozkładając ręce i wzruszając ramionami - bez słowa. W tem K rüger skoczył w swej klatce i podniósł rękę. Sędzia udzielił m u głosu. Dobrze mi znanym dzikim wrzaskiem odezwał się do prokuratora, krzycząc: „Aber Herr Staatsanwalt2, przecież ja mówiłem, że to Ukraińcy pomagali Sowietom! Takich rzeczy o Po­ lakach nigdy nie mogłem powiedzieć. Przecież Polacy nienawidzili Sowietów! Co to pan opowiada!” Wtedy prokurator ze swej strony zaczął krzyczeć na Krügera. Ja w tym wrzasku siedziałam spokojnie między jednym a drugim krzykaczem, czekając, co dalej będzie. Jedno było jasne, że prokurator, którego przecież byłam koronnym świadkiem, chce wszelkimi siłami zniszczyć wrażenie, jakie na obec­ nych zrobiło moje oskarżenie, ale że nie m a o niczym pojęcia i do­ prowadza kompromitującym gadaniem oskarżonego do szału3. Gdy wreszcie przewodniczący (nie bez trudu) uciszył awanturę, zadał mi jeszcze kilka banalnych pytań, po czym po raz trzeci zapytał Krügera, czy nie ma nic do powiedzenia. K rüger po raz trzeci m il­ czał. 2Ależ panie prokuratorze! 3 Gdy wkrótce potem spotkałam dobrze mi znanego wybitnego historyka Kościo­ ła, Niemca, ks. prof. dra Huberta Jedin, i wspomniałam, że byłam na procesie, ten natychmiast się zapytał: „Jak się zachował prokurator? Mówi się bowiem, że mają cza­ sami zlecenie, aby przedstawić świadka oskarżenia w negatywnym świetle”. Odpowie­ działam więc: „Bardzo niechętnie w stosunku do mnie, ale mu się nie udało, bo nie znał różnicy między Polakami a Ukraińcami”. Znacznie później miałam się dowiedzieć, że w tego rodzaju procesach niemieckich prokuratorzy nieraz próbowali ratować zbrod­ niarzy hitlerowskich!

Epilog

339

Wówczas w niesiono um ieszczony na postum encie krucyfiks. Sędzia zapytał, czy jestem gotowa złożyć przysięgę na ten krucy­ fiks, że to, co powiedziałam, zgadza się z absolutną prawdą. Wtedy złożyłam przysięgę, w edług jasnej i prostej form uły podanej przez sędziego. Przesłuchanie skończono. Weszliśmy we troje, Chmielewski, opiekunka i ja. Znacznie póź­ niej zrozum iałam , dlaczego te dwie osoby nie zostawiały m nie ani na chwilę samej, zarówno na ulicy, jak i potem w restauracji. Zro­ zumiałam , że było tam w M ünster wielu takich, którym moje świa­ dectwo mogło się nie podobać. Po południu czekali na m nie w hotelu dziennikarze, Żydzi i nie-Żydzi. Zadawali liczne, raczej banalne pytania. Sprawa profesorów lwowskich, o którą m nie tak bardzo chodziło, mniej ich intereso­ wała, pytali głównie o sprawę Żydów. O kilku szczegółach dowie­ dzieli się ode mnie. Jeden z nich mi powiedział, że moje świadec­ two stawia K rügera w tru d n ej sytuacji, szczególnie dlatego, że o m nie już na początku procesu była mowa. K rüger wówczas oświad­ czył, że byłby natychm iast oczyszczony z zarzutów, gdyby jeszcze żyła Gräfin Karolina Lanckorońska, która dobrze wiedziała, ile on pomagał i Polakom, i Żydom, ale - niestety - ta pani zginęła w Ra­ vensbrück... Później odwiedziliśmy w kościele grób kardynała C A hr. von Ga­ len*, którego heroiczne listy do H itlera kursowały niegdyś po całej okupowanej Polsce. Były one dla nas tak cenne jako dowody, że ten nieszczęśliwy naród, tonący w zbrodni, ma jednak wspaniałe jed­ nostki. Na drugi dzień wyjechałam, napisawszy dokładną relację dla profesora Z. Alberta* we Wrocławiu, prowadzącego z PRL akcję z ra­ m ienia wdów i sierot po pomordowanych profesorach. Wkrótce uda­ łam się do Wiednia, by spotkać Szymona W iesenthala*. Ten m nie przyjął bardzo uprzejm ie, ale uporczywie twierdził, że profesorów lwowskich zamordował nie Krüger, tylko K utschm ann, który też ma inne zbrodnie na sum ieniu, a teraz ukrywa się w Argentynie. Wyraziłam zdanie (oczywiście prywatne wrażenie), że K utschm ann jako podwładny K rügera mógł być wspólnikiem przełożonego, ale

340

Epilog

trudno przypuszczać, żeby sam tego czynu dokonał; że nim znajdą Kutschmanna, trzeba koniecznie wymóc na Niemcach, by wytoczono nowy proces Krugerowi o zamordowanie 23 profesorów Uniwersy­ tetu Lwowskiego. W iesenthal odnosił się do tej sprawy z rezerwą. Tymczasem dowiedziałam się, że K ruger został skazany na do­ żywocie za mordy stanisławowskie. Wówczas napisałam do władz sądowych niem ieckich na wszystkich szczeblach, by m nie ponow­ nie przesłuchano, już na procesie o zbrodnię lwowską. Nie m iałam żadnej odpowiedzi. Z Paryża bratanek Boya, pan Władysław Żeleń­ ski, robił i robi bardzo energiczne starania o wszczęcie tego proce­ su4 - na razie bez skutku. Tymczasem ludzie W iesenthala złapali wreszcie K utschm anna w Argentynie, ale Niemcy nie zażądali jego wydania, wobec czego Argentyńczycy znów go wypuścili5. Sprawa m ordu na profesorach lwowskich nadal jest otwarta. Rzym 1967

4Zob. artykuł W. Żeleńskiego, Wokół mordu profesorów lwowskich w lipcu 1941 r., „Odra” 1988 nr 7. 5 Kutschmann zmarł na serce w Argentynie.

A N EK S

S pis 23 zam ordow anych p rz e z H a n sa K ru g e ra profesorów lw ow skich

CIESZY Ń SK I A ntoni, prof. U JK (m edycyna). D O BRZA N IEC K I Władysław, prof. U JK (m edycyna). G R E K Jan, prof. U JK (medycyna) z żoną oraz gościem , T adeuszem Boyem-Ż eleńskim G R Z Ę D Z IE L S K I Jerzy, doc. U JK (medycyna) HAM ERSKI Edw ard, prof. (medycyny) HILA RO W ICZ H enryk, prof. U JK (medycyna) K O RO W ICZ H enryk, prof. A H Z (ekonom ista) KRUKOW SKI W łodzim ierz, prof. Politechniki (elektr.) L O N G C H A M P S D E BERIER Rom an, prof. U JK (prawo) z trzem a synami, B ronisław em , Z ygm untem , K azim ierzem Ł O M N IC K I A ntoni, prof. Politechniki (m atem atyka) MĄCZEW SKI Stanisław, doc. U JK (medycyna) N O W ICK I W itold, prof. U JK (medycyna) z synem Jerzym (drem m ed.) O STR O W SK I T adeusz, prof. U JK (medycyna) z żoną oraz gośćm i, d rem R uffem z żoną i synem oraz ks. K om ornickim PIŁA T Stanisław, prof. Politechniki (chem ia) P R O G U L S K I Stanisław, doc. U JK (medycyna) z synem A ndrzejem (inż.) REN CK I Rom an, prof. U JK (medycyna) RU ZIEW IC Z Stanisław, prof. A H Z (m atem atyka) SIERADZKI W łodzim ierz, prof. U JK (medycyna) SOŁOW IJ Adam , em . prof. U JK (medycyna) z w nukiem A dam em M ięsowiczem S T O Ż E K W łodzim ierz, prof. Politechniki (m atem .) z dwoma synami, E u ­ stachym (inż. elektr.) i E m anuelem (chem .) V ETU L A N I K azim ierz, prof. Politechniki (m atem .) W E IG E L Kacper, prof. Politechniki (m atem .) z synem Józefem (prawnikiem ) W IT K IE W IC Z Rom an, prof. Politechniki (m echanika)

342

Aneks

Pr. krusi Rallcnitrunncr H -i

(H w ril

4 tt

(lik»«»

» t ilia i « I I . f wlm