Moja podróż do nieba 9788378647850

Historia człowieka ,realisty, byłego żołnierza armii USA i emerytowanego prezesa banku, który podczas ciężkiej choroby o

177 57 4MB

Polish Pages [107] Year 2017

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Recommend Papers

Moja podróż do nieba
 9788378647850

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Marvin J. Besteman Lorilee Craker

Moja podróż do

NIEBA Wszystko, co zobaczyłem i w jaki sposób to odmieniło moje życie

Mija już sześć lat od wydarzenia, które odmieniło moje życie, gdy przez jakieś pół godziny stałem u bram nieba, patrząc na ten przebłysk i zwiastun wieczności. (...) Po­ czątkowo poprzysiągłem sobie, że nikt nigdy nie dowie się o tym, co mi się przytrafiło. Ja wiedziałem, że to wszystko było prawdą i że nie był to sen ani halucynacje. Ale czułem, że inni wątpiliby w moją poczytalność, gdybym opowiedział im o tym, co zobaczyłem i czego doświadczyłem po drugiej stronie. A kiedy człowiek osiągnie mój wiek, nie chce już da­ wać ludziom kolejnych pretekstów do kwe­ stionowania jego poczytalności. (...) Potem, pewnego dnia, Bóg kopnął mnie porządnie w tyłek i kazał mi, żebym po prostu otwo­ rzył usta i zaczął mówić. Tak, przemówił do mnie głośno i chociaż nie dodał żadnego „albo...", wolałem nie ryzykować. Najwyraźniej Bóg chciał, abym opowiedział innym o Jego niebie. (...) Mam nadzieję, że wierzysz w moje słowa, drogi Czytelniku, ale nawet jeśli tak nie jest, i tak muszę opowie­ dzieć Ci o tym, co przydarzyło mi się owej nocy, dwudziestego ósmego kwietnia 2006 roku, kiedy ten staruszek dostał od Boga bonus, zwiastun nieba - przewyższającego wszystko, co byłbym w stanie sobie wyma­ rzyć w mojej bankierskiej głowie... fragment książki

Marvin J. Besteman Lorilee Craker

Moja podróż do

NIEBA Wszystko, co zobaczyłem i w jaki sposób to odmieniło moje życie

Wydawnictwo AA Kraków

Tytuł oryginału: My Journey to Heaven Tłumaczenie: Magdalena Partyka Skład, łamanie i projekt okładki: Anna Smak-Drewniak

Copyright © 2012 by the estate of Marvin J. Besteman Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo AA, Kraków 2017

Dedykuję tę książkę

mojej żonie Ruth, z którą przeżyłem pięćdziesiąt cztery ekscytujące lata

Originally published in English under the title My Journey to Heaven by Revell, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A. Ali rights reserved.

Steve’owi Yasickowi, mojemu drogiemu zięciowi, który odszedł do Pana w 2006 roku ISBN 978-83-7864-785-0

Wydawnictwo AA s.c. 30-332 Kraków, ul. Swoboda 4 tel.: 12 292 04 42 e-mail: [email protected] www.religijna.pl

Irvinowi Zylstrze, mojemu przyjacielowi od czasów dzieciństwa, który odszedł do Pana w lipcu 2011 roku

Podziękow ania

Dla mojego pastora, Cala Compagnera, który pomagał mi w tym ogromnym przedsięwzięciu. Zarówno on jak i ja pozostajemy wiernymi kibicami futbolowej drużyny Uni­ wersytetu Michigan. Dla moich drogich dzieci, Joego i Julie Wendth, Amy Yasick, Marka i Susan Bestemanów. Dla piątki moich wnuków. Dla moich braci i ich żon, Rona i MaryLou oraz Kena i MaryLou Bestemanów. Dla mojego szwagra i szwagierki, Billa i Rosę Kalkmanów. Dla współautorki tej książki, Lorilee Craker, która była moją inspiracją, kiedy brakowało mi słów. I specjalne podziękowania dla moich przyjaciół z „Coffee Break”, którzy wspierali mnie w momentach zniechęcenia. Dla całego zespołu wydawnictwa Revell - dla Vicki Crumton, Twilii Benett, Janelle Mahlman, Barb Barnes które odegrały zasadniczą rolę w powstaniu tej książki. Dla mojej agentki literackiej, Esther Fedorkevich, która była moją przewodniczką po labiryntach świata literackiego. Dla wyjątkowych, oddanych przyjaciół, Kena i Joyce Bali, oraz dla naszych kumpli od nart, Eda i Jo Westenbroeków.

Dla moich szczególnych chrześcijańskich przyjaciół, z którymi podróżowałem przez świat nauki i o wiele da­ lej. Dla Mariana Arnoysa, Rogera Boeremy, Herba Dejonge’a, Marva Huizengi, Toma 0 ’Hary, Norma Roobola, Jacka Smanta i Irva Zylstry. Ich żony także odegrały ważną rolę w moim życiu. Dziękuję wyjątkowej grupie przyjaciół, którzy od po­ czątku wspierali to przedsięwzięcie i wierzyli w nie.

W stęp

Mija już sześć lat od wydarzenia, które odmieniło moje życie, gdy przez jakieś pół godziny stałem u bram nieba, pa­ trząc na ten przebłysk i zwiastun wieczności. W czasie tej krótkiej podróży - tam i z powrotem - po­ nownie spotkałem się z tymi, których kochałem; widziałem niemowlęta, dzieci i aniołów; zerknąłem na Boży tron i Księ­ gę Życia; rozmawiałem ze świętym Piotrem, który, muszę przyznać, miał odrobinę potarganą fryzurę. Zawsze był moją ulubioną biblijną postacią. Początkowo poprzysiągłem sobie, że nikt nigdy nie dowie się o tym, co mi się przytrafiło. Ja wiedziałem, że to wszystko było prawdą i że nie był to sen ani halucynacje. Ale czułem, że inni wątpiliby w moją poczytalność, gdybym opo­ wiedział im o tym, co zobaczyłem i czego doświadczyłem po drugiej stronie. A kiedy człowiek osiągnie mój wiek, nie chce już dawać ludziom kolejnych pretekstów do kwestionowania jego poczytalności. Dlaczego ktokolwiek miałby mi uwierzyć? - pytałem sam siebie. Tak więc koniec końców siedziałem cicho, męcząc się jak stary, uparty baran, i próbując znaleźć odpowiedź na py­ tanie, dlaczego musiano mnie odesłać z powrotem.

Potem, pewnego dnia, Bóg kopnął mnie porządnie w ty­ łek i kazał mi, żebym po prostu otworzył usta i zaczął mówić. Tak, przemówił do mnie głośno i chociaż nie dodał żadnego „albo...”, wolałem nie ryzykować. Najwyraźniej Bóg chciał, abym opowiedział innym o Jego niebie. Wkrótce potem zacząłem dzielić się moją historią z gru­ pami wsparcia w żałobie, wspólnotami kościelnymi i poje­ dynczymi osobami, tak starymi, jak i młodymi. Moi duchowi przewodnicy, w tym także mój pastor, są­ dzili, że dwadzieścia procent spośród ludzi, którzy usłyszą moją historię, nie uwierzy w nią - ludzie ze swej natury mają skłonność do cynizmu w obliczu rzeczy, których nie da się zweryfikować. Ale okazało się, że liczba ta była bliższa dwóm procentom. Może powodem było to, że ludzie widzą, iż jestem czło­ wiekiem, który nie znosi słuchać bredni. Jestem Holendrem, co oznacza, że mam nawet mniejszą tolerancję na bzdury niż większość ludzi. Jestem weteranem armii Stanów Zjednoczo­ nych, mającym za sobą kilkuletnią służbę na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W czynnej służbie byłem od 1956 do 1958, a potem do 1962 roku pozostawałem w rezerwie. Ponadto z zawodu jestem bankowcem i lubię zajmować się konkretnymi liczbami oraz procentami. Tak więc, rzeczywiście, większość ludzi uwierzyła w moją historię, za co jestem im niezmiernie wdzięczny. Oczywiście, co poniektórzy kładli ją na karb mojego sędziwego wieku „Staremu Marvowi chyba obsunęło się kilka klepek, kiedy to wymyślał” - ale prawda jest taka, że pomimo starości wciąż — io -=»

mam wszystkie klepki na swoim miejscu (chociaż może nie pytajcie o to mojej żony Ruth; mogłaby to zmienić na „więk­ szość klepek”!). Mam nadzieję, że wierzysz w moje słowa, drogi Czytel­ niku, ale nawet jeśli tak nie jest, i tak muszę opowiedzieć Ci o tym, co przydarzyło mi się owej nocy, dwudziestego ósme­ go kwietnia 2006 roku, kiedy ten staruszek dostał od Boga bonus, zwiastun nieba - przewyższającego wszystko, co był­ bym w stanie wymarzyć sobie w mojej bankierskiej głowie. Wierzę, że Ten, który nakazał mi opowiedzieć tę historię chciał, abyś właśnie ty przeczytał tę książkę, zachwycił się tą opowieścią i doznał pocieszenia oraz uczucia pewności, któ­ rych od dawna ci brakowało. U bram Nieba Kiedy w środku nocy leżałem w szpitalnym łóżku w Medical Center Uniwersytetu Michigan w Ann Arbor, nie­ biańskie wizje były ostatnią rzeczą, która zaprzątałaby moje myśli. Miałem siedemdziesiąt jeden lat i przeszedłem właśnie operację usunięcia rzadkiego nowotworu trzustki, zwanego wyspiakiem. Było po godzinach odwiedzin, więc Ruth wraz z całą rodziną poszła już do domu. Byłem sam, dokuczał mi ból i trochę poirytowany rzucałem się w łóżku, obracając się z jednej strony na drugą; za wszelką cenę chciałem zasnąć i choć na chwilę uciec od cierpienia i niewygody. Nie przy­ puszczałem, że ucieczka, w jakiej za chwilę miałem wziąć udział, przekroczy moje najśmielsze oczekiwania. u

Dwóch zupełnie obcych mi ludzi weszło nagle do mojej sali. Nie wiem, skąd to wiedziałem, ale natychmiast poczu­ łem, że ci mężczyźni są aniołami. Co więcej, w najmniejszym stopniu mnie to nie zaniepokoiło. Aniołowie, po odłączeniu mnie z plątaniny rurek, wzięli mnie na swoje ramiona - i lekko, swobodnie unieśli­ śmy się w górę, rozpoczynając podróż przez najbłękitniejsze z błękitnych niebios. Chwilę potem postawiono mnie na stałym gruncie, na wprost monumentalnej bramy. Nie pamiętam, aby była „perłowa”. Stanąwszy na końcu krótkiej kolejki, zająłem się obser­ wacją innych niebiańskich podróżnych - jakichś trzydziestu pięciu ludzi wszystkich narodowości. Niektórzy z nich ubra­ ni byli, jak sądzę, w swoje tradycyjne, narodowe stroje. Jeden trzymał w rękach niemowlę. Zobaczyłem eksplozję kolorów oświetlających niebo. Było to zjawisko nieporównanie piękniejsze od zorzy polar­ nej, którą widziałem kiedyś w czasie podróży na Alaskę. Po prostu cudowne. Moje stare ciało poczuło się młode, silne i fantastyczne. Dolegliwości, bóle i ograniczenia wieku zwyczajnie odeszły. Znów poczułem się jak nastolatek, a nawet jeszcze lepiej. Dobiegająca mnie muzyka była nieporównywalna z niczym, co kiedykolwiek dotąd słyszałem. Śpiewał chór złożony z miliona ludzi, grały tysiące organów, tysiące forte­ pianów. Była to najbardziej przejmująca, najpiękniejsza mu­ zyka, jaką kiedykolwiek słyszałem. I począwszy od tamtego 12

doświadczenia, każdego dnia słyszę jej kilka urywków... Bóg tak bardzo mnie pobłogosławił, pozwalając mi zapamiętać brzmienie muzyki nieba. A potem, powitanie: „Cześć Marv. Witaj w niebie. Mam na imię Piotr.” Przede mną stała moja najukochańsza postać z Pisma Świętego, temperamentny Apostoł Piotr, „skała”, na której Chrystus zbudował swój Kościół i, jak się twierdzi, odźwier­ ny bram niebieskich. Myślę, że powodem, dla którego zawsze czułem, że święty Piotr jest mi bliski, było to, że łatwo mi było zestawiać go ze mną samym. Choćby pierwsza z brzegu rzecz - on jest porywczy, ja zaś jestem trzeźwym realistą. Pogadaliśmy przez chwilę, nawet posprzeczaliśmy się trochę (zgadnijcie, kto wygrał?) i kiedy teraz odtwarzam w mojej głowię tę rozmowę, nie mogę się nacieszyć, że mo­ głem w ten sposób zetknąć się z najdzielniejszym, najlepszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Później opowiem więcej o tym niezwykłym spotkaniu, a na razie wspomnę tylko, że Piotr przejrzał Księgę Życia, która w zasadzie jest zbiorem wielu ksiąg, szukając w niej mojego imienia. Ale, rzecz jasna, nie mógł go odnaleźć; w przeciwnym wypadku byłbym teraz w niebie, i całkiem możliwe, że właśnie odbywalibyśmy z Piotrem kolejną oży­ wioną dyskusję. Piotr opuścił na chwilę swój posterunek przy bramie nieba, by skonsultować z Bogiem, co należy ze mną zrobić - zatrzymać, czy odesłać z powrotem. Ja zdecydowa­ nie optowałem za tym, by tam pozostać. Piotr nie zamknął drzwi do nieba - było to z pewnością celowe działanie - za

13 ^

nimi zaś znajdowała się przezroczysta brama, przez którą mogłem zobaczyć to, co znajdowało się w środku. To, co zobaczyłem za bramą, było czymś w rodzaju ob­ jawienia. Wierzę, że Bóg chce, abym podzielił się nim z tobą, abyś choć trochę wiedział, czego możesz się spodziewać, gdy to życie się zakończy. Nie mogę się doczekać, aby opowiedzieć 0 tym, jak ubierają się ludzie w niebie, o tym, jak wszyscy wy­ glądają na niesamowicie zdrowych i szczęśliwych, jak dzieci 1 niemowlęta, których widziałem niezliczoną liczbę, śmieją się i bawią. Jednym z najważniejszych powodów, dla których zdecydowałem się podzielić moją historią, była chęć pocie­ szenia tych, którzy stracili dziecko. Tak wielu z was straciło ukochanego syna lub córkę i wiem bardzo dobrze, jak bolesna to strata. Po pięćdziesięciu kilku latach nadal tęsknimy za na­ szym maleńkim synkiem, Williamem Johnem, który żył zale­ dwie dziesięć godzin, zanim został zabrany z naszych ramion. Nie dane mi było zobaczyć w niebie mojego synka, ale wiem, że on tam jest i kiedy następnym razem tam pójdę, bę­ dziemy razem. Ponieważ kiedy trafię tam następnym razem, nie mam zamiaru wracać! Ku mojej ogromnej radości, za bramą zobaczyłem sześć ukochanych osób - w rozdziale dziewiątym i dziesiątym opo­ wiem wszystko o tym, jak one wyglądały i co dla mnie znaczyły. Minęło kilka minut zanim święty Piotr wrócił z Bożym przekazem: „Marv, rozmawiałem z Bogiem i Bóg nakazał mi powiedzieć ci, że musisz wrócić, że wciąż ma dla ciebie pracę do wykonania na ziemi. Wciąż są sprawy, które musisz tam dokończyć.” 14

Ale, ale, ale...! Spieraliśmy się o to ze świętym Piotrem przez chwilę, możesz być tego pewien. Wierz mi, jeśli już od­ wiedzi się niebo, nigdy, przenigdy nie chce się stamtąd wra­ cać na ziemię. To naprawdę miejsce, które jest wszystkim, co najwspanialsze, dobre i piękne, najlepszym, jakie można sobie wyobrazić, gdzie czujesz się bardziej wolny i kochany niż kiedykolwiek wydawało ci się to możliwe. To rzeczywi­ ście przyszłość, której należy gorąco oczekiwać, ten „dom w Ziemi Chwały, który przyćmiewa słońce”, jak mówią słowa znanej piosenki. Właściwie to nie miałem wiele do powiedzenia na temat swojego pozostania lub powrotu. Zanim zdążyłem odeprzeć argumenty Piotra, w mgnieniu oka zostałem odesłany z po­ wrotem. Następne, co pamiętam, to jak znowu leżę na łóżku w szpitalu Uniwersytetu Michigan. Ponownie leżałem płasko na plecach, dręczony bólem i podpięty do niezliczonej ilości rurek podłączonych wszę­ dzie dookoła. Wtedy właśnie podjąłem natychmiastową de­ cyzję, że nigdy nie wyjawię tego, co zobaczyłem i usłyszałem tej niesamowitej nocy. Kto uwierzyłby choćby w jedno słowo? Ten stary, zwy­ czajny Marv Besteman został wybrany spośród miliona ludzi, by ukradkiem spojrzeć do wnętrza wiecznego raju? Mogłem sobie wyobrazić ich komentarze: „Jasne, Marv złapał okazję i dwaj aniołowie podrzucili go na chmury - to dopiero odlot!” „Czy to nie smutne? Ten miły pan Besteman miał zwidy, że kłóci się ze świętym Piotrem - myśli nawet, że powiedział

'-=»■

15

Piotrowi, iż jest ‘rozsądnym Holendrem’. No cóż, z pewnością jest rozsądny...” Czułem to w kościach - nikt by tego nie kupił. W szcze­ gólności przekonany byłem o tym, że nikomu nie mógłbym opowiedzieć o spotkaniu ze Stevem, zięciem, który lata temu poprosił mnie, bym był jego tatą, i stał się moim przybranym synem, którego kochałem jak własne dziecko. Steve umarł zaledwie dwa miesiące przed tym, jak odbyłem podróż do nieba. Umarł z powodu zespołu Ehlersa-Danlosa - okrutnej, strasznej choroby, której nie życzyłbym najgorszemu wro­ gowi. Jakże bardzo pragnąłem opowiedzieć mojej córce, jak cudownie wyglądał jej mąż, jak pełen był życia i radości! Ale wtedy byłem pewien, że moje słowa wprawiłby ją tylko w za­ kłopotanie i zraniły. Jej żal był jeszcze zbyt świeży. Szkopuł tkwił jednak w tym, że moja podróż do nie­ ba naprawdę miała miejsce - i to w taki sposób, w jaki ją zapamiętałem. Nie mogłem przestać myśleć o moich aniołach i olśnie­ wającym, pełnym pokoju miejscu zwanym niebem, do które­ go z nimi poleciałem. Wciąż powracały do mnie obrazy z tej podróży: eksplozje kolorów rozświetlające niebo, setki, tysiące niemowląt i dzieci, które zobaczyłem, i - trwający jedno mgnienie oka - przebłysk Bożego tronu, a ponad nim widoki nie do opisania... W głowie zachowałem wyraźny obraz świętego Piotra jego gęste włosy, starożytne szaty i ten wyraz jego oczu, kiedy oznajmił mi, że nie może znaleźć mojego imienia w Księdze Życia - „na ten moment”. 16

Czy ja sam uwierzyłbym w taką historię, jeśli ktoś inny by mi ją opowiedział? Nie, prawdopodobnie nie, chociaż nie mogę być tego pewny. „Zostałeś prawdziwie pobłogosławiony" Przez długi czas byłem zły na Boga o to, że zabrał mnie do tego idealnego, pełnego radości miejsca, a potem przy­ wrócił z powrotem do ziemskiego życia, do bólów i dolegli­ wości starego człowieka w miejscu pełnym brudu i zbrodni, chorób i łez. Od tego czasu czytałem trochę o ludziach, którzy odwiedzili niebo, i, ogólnie rzecz biorąc, wszyscy oni wracali na ziemię przygnębieni i źli. Według niektórych badaczy, na­ wet Łazarz, opłakiwany przez Marię i Martę ich brat, którego Jezus przywrócił do życia z grobu, przeżywał po wskrzesze­ niu ciężkie chwile w swoim życiu. Wiem, że ludziom trudno to zrozumieć. Czyż niebiański podróżny nie powinien być przepełniony po brzegi cudow­ ną nowiną o rzeczach, które czekają na wszystkie Boże dzie­ ci? A jednak doskonale wiem, jak bardzo musiałem walczyć z negatywnymi emocjami po moim powrocie. Koniec koń­ ców każdy, kto choć przez sekundę zobaczy niebo, chce tam pozostać na zawsze, niezależnie od tego, jak przyjemne wiódł życie na ziemi. Bóg miał co do mnie plan, misję dla emeryta, która wy­ kraczała daleko poza rozgrywki golfa i kawę z kumplami w „Arnies Bakery”. Tamtej nocy zaczął we mnie swoje dzieło, i powoli, ale konsekwentnie ukazywał mi, jaki miał cel i za­ miar, wysyłając mnie w podróż do nieba i z powrotem. 17

Pięć miesięcy po powrocie złamałem się i opowiedziałem 0 wszystkim mojej od pięćdziesięciu lat ukochanej żonie. Łzy płynęły mi po twarzy, kiedy wyrzucałem z siebie wszystko, nawet ten fragment o spotkaniu ze Stevem, mężem naszej Amy. Odpowiedź Ruth odmieniła wszystko. Potrząsając głową i patrząc na mnie ze zdumieniem, po­ wiedziała: „Marv, zostałeś prawdziwie pobłogosławiony”. Kiedy już przełamałem się, opowiadając wszystko Ruth, zacząłem się chwiać w postanowieniu, by wszystkie te trud­ ne do uwierzenia szczegóły zachować jedynie dla siebie. Po­ dzieliliśmy się tą historią z trójką naszych dzieci: Julie, Amy 1Markiem. Na Boże Narodzenie dostałem od Amy książkę, o któ­ rej nigdy dotąd nie słyszałem - 90 minut w niebie, autorstwa Dona Pipera. W jakiś sposób ten bestseller zupełnie umknął mojej uwadze, aż do tego świątecznego poranka po mojej po­ dróży do nieba. Przyszło mi do głowy, że Bóg może chcieć, abym i ja napisał książkę. Tyle, że ja jestem bankowcem, nie pisarzem, i napisanie książki wydawało mi się wtedy tak samo prawdopodobne, jak sama podróż do nieba. Potem, dziewięć miesięcy po operacji, zacząłem mieć ja­ kieś problemy z żołądkiem, który mi spuchł i rozdął się. Wi­ zyta u lekarza, rozmowa, którą odbyliśmy tego dnia w jego gabinecie i krystaliczny, wyraźny, kierujący mną głos, jaki słyszałem wewnątrz siebie, popchnęły mnie dalej na ścież­ kę dzielenia się moją historią. Nie było już możliwości, bym swoje doświadczenia zatrzymał dla siebie.

Bóg postawił sprawę jasno: jeśli wiernie opowiem moją historię, On wykorzysta ją, by pocieszyć pogrążonych w żalu, dodać otuchy umierającym i ich ukochanym, i zasiać ziarno nadziei w tych, którzy nie wybrali jeszcze Chrystusa. To dlatego trzymasz dziś w ręku moją opowieść. Zapra­ szam Cię, byśmy wzajemnie dotrzymali sobie towarzystwa w podróży do nieba i z powrotem. Razem odsuniemy zasło­ nę, która oddziela nas od tamtej drugiej strony i dowiemy się wielu intrygujących i fantastycznych rzeczy o aniołach, Księ­ dze Życia, Apostole Piotrze i o samym niebie, gdzie Bóg przy­ gotowuje miejsce dla Ciebie i dla mnie. W końcu będziemy z tą Osobą, dla której zostaliśmy stworzeni, w domu, w któ­ rym mieliśmy się znaleźć. I jeszcze jedna rzecz zanim razem udamy się w podróż: w ciągu ostatnich kilku lat wielokrotnie przemawiałem do ludzi, którzy pragnęli się dowiedzieć, jak wygląda niebo. Za­ wsze na końcu mówię, że następnym razem nie wrócę. Zo­ stanę tam na zawsze z moim Panem i tymi, których kocham. „I będę czekał przy bramie na każdego z was”, mówię na zakończenie. „Czy was tam spotkam?” Czy spotkam Ciebie? Jeśli nie znasz jeszcze odpowiedzi na to pytanie, czy wyświadczysz przysługę staremu czło­ wiekowi i przemyślisz tę sprawę w czasie naszej wspólnej podróży? OK. No to zaczynajmy.

1.

PRZYPADEK JEDEN NA MILION

Dopóki nie zdiagnozowano u mnie wyspiaka, nigdy nawet nie słyszałem o tym nowotworze. Nie jest to jedna z tych znanych chorób, które sprawiają, że ludzie potrząsają ze współczuciem głową i cmokają, robiąc smutne miny. Kie­ dy mówiłem ludziom, że mam wyspiaka, patrzyli na mnie tak, jakby nie mieli pojęcia, o czym mówię - co zresztą było prawdą. Ale ja naprawdę go miałem, i to on w kwietniu 2006 roku zaprowadził mnie do Centrum Medycznego Uniwersy­ tetu Michigan w Ann Arbor. Wszystko zaczęło się w 2003 roku, trzy lata przed zdiagnozowaniem u mnie tej dziwnej choroby. Ruth i ja przez kilka miesięcy przebywaliśmy na Florydzie, wygrzewając się w słońcu i próbując grać w golfa (z dużym trudem, ale wtedy wciąż jeszcze udawało mi się wygrywać z Ruth). To tam wła­ śnie miałem mój pierwszy „epizod”. Wydaje mi się (w ogóle tego nie pamiętam), że kiedy pewnego wieczoru siedzieliśmy razem w pokoju, nagle po

- -

21

prostu odpłynąłem. Jak mówi Ruth, przez godzinę wpatry­ wałem się w przestrzeń, nie poznając własnej żony, zupełnie zdezorientowany, zagubiony i lekko pobudzony. Zaletą bycia mężem pielęgniarki jest to, że często może ona stwierdzić, co się z mężem dzieje, albo przynajmniej wie co zrobić, by go ratować. Ruth pomyślała, że chodzi tu o niski poziom cukru w mojej krwi, więc żeby go podnieść, wepchnęła mi w usta kawałek czekolady. Według opowieści żony odpłynąłem tak bardzo, że nie byłem nawet w stanie zamknąć ust, żeby po­ gryźć czekoladę. Sama zamknęła mi usta, żałując zapewne, że nie zrobiła tego już dawno temu. Następnego dnia Ruth zabrała mnie na pogotowie, ale badania, które mi tam zrobiono, nie wykazały niczego złego. Przez następne trzy lata czułem się zupełnie dobrze - nie było żadnych „epizodów”. Jako że nie pamiętałem nawet tego zdarzenia, niewiele o nim myślałem. Ruth jednakże, będąc pielęgniarką, a jednocześnie moją żoną, miała je ciągle z tyłu głowy, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś się ono powtórzy, i dlaczego w ogóle do niego doszło. Kolejny epizod miał miejsce, kiedy wraz z dwójką wnu­ ków spędzaliśmy wakacje na północy, w Boyne Mountain w stanie Michigan. Cała sytuacja bardzo przypominała tę na Florydzie; obudziłem się w środku nocy, otępiały i oszoło­ miony, nie miałem pojęcia, kim jest Ruth ani gdzie jestem. Kiedy Ruth obudziła się, zobaczyła, że leżę w pozycji embrio­ nalnej z podciągniętymi nogami i wpatruję się w nią, wcale jej jednak nie widząc. Cały czas jęczałem, ale nie wyglądało na to, żeby coś mnie bolało.

22

Ruth zmusiła mnie do wstania z łóżka i pomogła mi pójść do łazienki, bo byłem zbyt słaby, by dojść tam samodzielnie. Wmusila we mnie jeszcze trochę czekolady i w jakiś spo­ sób udało jej się sprawić, że zachowywałem się cicho. Nasza wnuczka spała w tym samym pokoju i Ruth nie chciała jej przestraszyć. Następnego ranka znów czułem się świetnie i nie pa­ miętałem niczego z wydarzeń poprzedniej nocy. Zabraliśmy dzieci do parku wodnego, potem poszliśmy na lunch i wróci­ liśmy do domu w Grand Rapids, gdzie znów się to wydarzyło. Usnąłem na kanapie i kiedy się obudziłem, znów nie wiedziałem, gdzie jestem ani kim jest Ruth. Według Ruth, za­ chowywałem się niespokojne, trochę niczym obłąkany, serce mi waliło, ręce i nogi drżały. Znowu jęczałem, a jednocześnie raz za razem uderzałem w poduszki kanapy. Tym razem mojej żonie także puściły nerwy, choć na zewnątrz zachowała spokój. W pewnym momencie zaczą­ łem pełzać po podłodze, starając się wydostać z mieszkania i uciec biednej Ruth. Złapała za mój pasek, próbując mnie przytrzymać i nie pozwolić na to, abym opuścił mieszkanie. W końcu udało jej się zamknąć drzwi i wybrać numer 112. Chociaż Ruth pracowała jako pielęgniarka, to jednak była mocno przestraszona, na szczęście jej doświadczenie pomo­ gło jej zachować spokój i opanować sytuację. „Co on teraz robi?” - zapytał dyspozytor. „Czołga się po podłodze i nie ma pojęcia, kim jest”. Karetka przyjechała jakieś pięć minut później i zabrała mnie do szpitala Spectrum Health w centrum Grand Rapids.

— ■

23

Przebywałem w Spectrum przez dziesięć dni, w trakcie któ­ rych lekarze tarmosili mnie i badali z każdej strony, zamę­ czając prawie na śmierć. W końcu /.diagnozowali u mnie wyspiaka, rzadki guz trzustki, którego skutki są dokładnym przeciwieństwem cukrzycy. Moja trzustka produkowała tak dużo insuliny, że ta pochłaniała cały cukier z organizmu, co z kolei prowadziło do tych dziwnych transów. Poziom glukozy w mojej krwi wynosił 31 mg/dL, co najwyraźniej było bardzo złym wynikiem. Miałem wątpliwy zaszczyt bycia pierwszym przypad­ kiem wyspiaka zdiagnozowanym w tym szpitalu, który jest jednym z najlepszych szpitali w Stanach Zjednoczonych. Rocznie raka trzustki diagnozuje się u jednego pacjenta na milion. W całym kraju potwierdza się dwieście takich przy­ padków rocznie. Byłem jednym z tych szczęściarzy. Lekarze ze Spectrum poradzili, żebym skontaktował się z wysokiej klasy specjalistą albo z Medical Center Uniwersy­ tetu Michigan w Ann Arbor albo z Mayo Clinic w Rochester w Minnesocie. W czasie studiów przez jakiś czas uczęszcza­ łem na Uniwersytet w Michigan; sznurowałem nawet łyżwy i grałem dla nich w hokeja w tym okresie. Pomyślałem, że skoro już i tak mają trochę moich pieniędzy, to równie do­ brze mogę im jeszcze coś odpalić. Przez kilka dni musiałem jeszcze leżeć i czekać, aż w Ann Arbor zwolni się łóżko. Tamtej nocy Ruth pojecha­ ła do naszego domu, odległego o zaledwie dwadzieścia mi­ nut, byłem więc sam, kiedy nagle powiedziano mi, że mają dla mnie gotowe miejsce w szpitalu Uniwersytetu Michigan.

24

Zapakowali mnie do ambulansu i ruszyliśmy w dwuipółgodzinną drogę do Ann Arbor. Ruth postanowiła dojechać na­ stępnego dnia, kiedy będzie jasno, żeby łatwiej znaleźć drogę. Kiedy już znalazłem się w szpitalu uniwersyteckim, od­ kryłem jak bardzo byłem wyjątkowy. Lekarze nie przychodzi­ li do mnie pojedynczo, ale po trzech do pięciu jednocześnie. Myślę, że mój stan był na tyle wyjątkowy, że lekarze kłębili się wokół mnie, żeby móc zbadać takiego niezwykłego faceta i jego rzadką dolegliwość. Już w Grand Rapids /diagnozowano u mnie wyspiaka, ale ani tamci lekarze, ani ci nowi w Ann Arbor nie wiedzie­ li, w którym dokładnie miejscu trzustki jest umiejscowiony guz. Była to kwestia zasadnicza, bo najwyraźniej chirurg nie może tak po prostu otworzyć pacjenta i szperać mu w trzu­ stce. Może bowiem dojść do ogromnego krwawienia, jeśli lekarze zaczną operować, nie znając dokładnego miejsca, do którego chcą się dostać. Ale, jak się okazuje, łatwiej o znale­ zieniu tego miejsca mówić, niż to zrobić. Młoda lekarka w szpitalu w Michigan wpadła na genial­ ny pomysł: żeby znaleźć dokładne położenie mojego guza, wprowadziła mi do środka endoskop pediatryczny. Udało się, dzięki Bogu. Ulżyło nam, kiedy znalazła tego guza. Ba­ liśmy się, że w czasie operacji może dojść do nadmiernego krwawienia. Operacja trwała pięć godzin. Biedna Ruth miała już za sobą ciężkie przeżycia, kiedy zastanawiała się, co się ze mną dzieje - wiedziała, że coś jest bardzo nie w porządku, ale nie

25

miała pojęcia, co to może być. Moje „epizody” były bardzo stresujące, a potem jeszcze przyszedł koszmar, jakim było zdiagnozowanie u mnie tej wyjątkowo rzadkiej choroby oraz niepokój, czy lekarzom uda się znaleźć położenie guza. Ruth twierdzi, że w czasie tych pięciu godzin, kiedy cze­ kała na wieści z sali operacyjnej, Bóg dał jej uczucie wiel­ kiego ukojenia. Jak się okazało, na sali operacyjnej wszystko poszło dobrze, jeśli chodzi o plany operacyjne chirurgów. Bez problemu odnaleźli miejsce lokalizacji guza i glukoza we krwi wzrosła u mnie z niskiego poziomu 80 do 180, a po­ tem - kiedy guz został wycięty - osiągnęła normalną wartość 115 mg/dL. Jedyny problem polegał na tym, że obudziłem się, czując tak wielki ból, iż w ogóle nie sądziłem, że taki ból może istnieć. Według słów Ruth, naszej rodziny i przyjaciół, mnóstwo bliskich nam ludzi przychodziło, by odwiedzić mnie po opera­ cji. Ale ja nie wiedziałem ani nie dbałem o to, kto znajduje się w mojej sali. Choćby wpadł do mnie wtedy Phil Mickelson* i prosił o wskazówki do gry w golfa, nic by mnie to nie obeszło. Lekarka, której jedynym zadaniem było kontrolowanie bólu u pacjentów, spędziła w mojej sali trzy godziny, pró bując dobrać mi środki przeciwbólowe. Od piątej do ósmej wieczorem starała się opanować mój ból. Cokolwiek jednak robiła, nie działało to w najmniejszym stopniu, chociaż nie można jej odmówić wytrwałości.

Philip Mickelson, znakomity amerykański gol lista (przyp. red ).

26

Kiedy opowiadam, jak to było straszne, nie robię z sie­ bie dużego dzieciaka. Powiedziano mi, że dlatego tak bardzo mnie boli, gdyż trzustka znajduje się za żołądkiem, co ozna­ cza, że aby się do niej dostać, chirurg musiał przesunąć inne narządy. Co więcej, w czasie tak poważnej operacji dochodzi widocznie do uszkodzenia zakończeń nerwowych, które na­ stępnie muszą się z powrotem powiązać i zregenerować. De­ likatnie mówiąc, w tamtym czasie moje zakończenia nerwo we nie były jeszcze zregenerowane. Och, byłbym zapomniał: znieczulenie zewnątrzoponowe przestało działać w czasie operacji i musiano podać mi kolejne w jej trakcie. „Auć” na­ wet w przybliżeniu nie oddaje tego wszystkiego. Pielęgniarki lubią pytać: „Jak wielki jest ból, w skali od jeden do dziesięciu?” Ten wykraczał daleko poza dziesiątkę. Co chwilę zapadałem w sen i budziłem się, czując ten przeszywający ból. Pamiętam, że w kółko dźgałem guzik regulujący dawki leku przeciwbólowego, ale wydawało się, że nic nie działa. Ruth mówi, że dlatego, iż była to moja pierw­ sza pooperacyjna noc, pielęgniarki sprawdzały mój stan mniej więcej co pół godziny. Moja żona nie znała Ann Arbor i chciała wrócić do hotelu, zanim się za bardzo ściem­ ni. Pocałowała mnie w policzek, powiedziała, że mnie kocha i opuściła salę. Wyszła zaraz po tym, jak mój pokój opuściła lekarka od kontroli bólu, która na tę noc dala już za wygraną. Leżałem w łóżku nieszczęśliwy, a straszliwy ból nie po­ zwalał mi na sen. W sali był zegar, ale z mojego łóżka nie było go widać (zresztą i tak mnie nie obchodziło, która jest godzi­ na). To dlatego nie widziałem, która dokładnie była godzina

27

tej nocy 27 kwietnia lub wczesnym rankiem 28 kwietnia 2006 roku, kiedy to dwóch nieznajomych weszło na moją salę, a ja natychmiast zapomniałem o bólu. 2.

DWAJ ANIOŁOW IE

Nie pytaj, skąd wiedziałem, że dwaj nieznajomi, któ­ rzy właśnie weszli na moją salę szpitalną są aniołami; po pro­ stu wiedziałem. Bez cienia wątpliwości - byli to anielscy go­ ście, którzy przybyli, by zabrać mnie do domu. Wcale mnie to też nie martwiło. Uczucie głębokiego spokoju ogarnęło mnie w chwili, gdy ci dwaj mężczyźni zbli­ żyli się do mnie, stając po obu stronach łóżka. Uśmiechali się i milczeli. Moi aniołowie wyglądali jak przeciętni męż­ czyźni, za wyjątkiem faktu, że przeciętni mężczyźni nie noszą białych szat. Obaj wyglądali na czterdzieści kilka lat i mieli jakieś 173-178 cm wzrostu. Jeden nich miał dość długie, brą­ zowe włosy, drugi krótsze. Każdy z nas ma jakieś wyobrażenia aniołów - ja także je miałem. Kiedy myślałem o aniołach zanim ich rzeczywiście spotkałem, wyobrażałem ich sobie jako istoty młodsze niż te, które zobaczyłem. Myślałem też, że wśród aniołów są za­ równo mężczyźni, jak i kobiety, chociaż to pewnie z powodu starego serialu telewizyjnego Dotyk Anioła.

29 ~ ~

I jeszcze coś - w rzeczywistości żaden z nich nie miał skrzydeł. (Pewnie byłeś tego ciekaw, bo jest to jedno z naj­ częstszych pytań zadawanych mi na temat mojego doświad­ czenia: Czy moi aniołowie mieli skrzydła?) Niedługo potem spotkałem istoty uskrzydlone, ale dojdziemy do tego we wła­ ściwym czasie. Kiedy aniołowie odpinali mnie od moich rurek, byli tak delikatni, jak to tylko możliwe, pełni spokoju i milczący (By­ łem podłączony do jakichś pięciu różnych rurek - kroplówki dożylnej, sondy żołądkowej, itd.). Ale chwileczkę. Dlaczego aniołowie - posiadający supermoce, przy których Spiderman i Superman wyglądają jak ofermy - mieliby zawracać sobie głowę odłączaniem ru­ rek trzymających mnie przy życiu w szpitalnym łóżku na tej ziemi? Czy nie mogli tak po prostu wysłać mnie do nieba, jak jeden z bohaterów Star Trek, główny inżynier na statku kosmicznym USS Enterprise, Scotty, zwykł był teleportować kapitana Kirka z powrotem na statek? Oczywiście, że mogli mnie wysłać, odpalić jak rakietę, unieść w powietrzu jak balon, ale nie zrobili niczego takie go. Zanim wyruszyliśmy w drogę, moi aniołowie postanowili ostrożnie i delikatnie odpiąć dokładnie każdą rurkę, a ja nie jestem w stu procentach pewny, dlaczego. Mam oczywiście swoją teorię. Aniołowie wiedzieli powiedział im to Bóg - że jestem Holendrem, emerytowa­ nym bankowcem, a jeszcze do tego pochodzę ze Środkowego Zachodu. Wiedzieli, że jestem człowiekiem pedantycznym i skrupulatnym, więc być może uznali, że najlepiej będzie odłączyć mnie od planety Ziemi w uporządkowany sposób. 30

Instynkt mi podpowiada, że przygotowywali mnie na to, co miało nastąpić później, ułatwiając mi przejście z tego ży­ cia do przyszłego. Każdy z aniołów objął mnie ramieniem z jednej strony; potem poczułem, jak coś unosi mnie do góry, i zaczęliśmy w trójkę lecieć w stronę nieba. Moi aniołowie unosili mnie w swoich ramionach. W ogóle nie odczuwałem strachu wręcz przeciwnie. Czułem absolutny spokój, ale także rado­ sne oczekiwanie tego, co miało się wydarzyć. Zapewniam, że podróż była płynna i cudowna, nie jak w samolotach niektó­ rych linii lotniczych, które trzęsą się w locie. Nie potrafię dokładnie stwierdzić, jak długo trwała ta podróż - od kilku sekund do najwyżej paru minut. Przele­ cieliśmy z aniołami przez olśniewająco niebieskie niebo, a ja miałem głębokie uczucie lekkości i spokoju. „Ministrowie Bożej Szczodrości” Zanim poznałem aniołów, którzy przybyli, by zabrać mnie do nieba, nie poświęcałem temu tematowi zbyt wielu myśli. Wiedziałem, że aniołowie byli przy mnie, kiedy się urodziłem i że będą też przy mnie w chwili śmierci. Wierzy­ łem w aniołów zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Jednak po­ znanie moich dwóch aniołów i wspólna z nimi podróż do nieba spowodowały, że później zacząłem myśleć o wszyst­ kich sposobach, na które aniołowie są z nami i pomagają nam w czasie pomiędzy narodzinami a śmiercią. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile w swoim życiu słyszałem dobrych, rzetelnych kazań poświęconych ^

31

tematowi aniołów. Jeśli jesteś Holendrem, musisz być po­ wściągliwy, dumny z tej dozy sceptycyzmu płynącej w two­ ich „pomarańczowych” żyłach (dla tych, którzy nie wiedzą pomarańczowy to kolor Holenderskiej Rodziny Królewskiej z dynastii Orańskiej-Nassau). Nie jestem członkiem rodziny królewskiej, ale jestem Holendrem i jestem z tego dumny. Chcę w ten sposób dać do zrozumienia, że holenderscy wy­ znawcy kalwinizmu mają spory dystans do sprawy nadprzy­ rodzonych wizji aniołów. Kalwin, twórca teologii reformowanej, sam bardzo ostrożnie podchodził do tematu aniołów. Powiedział kiedyś, że zbytnie rozwodzenie się na temat aniołów jest zbyt ode­ rwane od Biblii i dlatego nie jest wiarygodne. (Dobrze, że Kalwin nie był świadkiem tego, co działo się w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to anioły stały się ostatnim krzy­ kiem mody i wydawało się, że za każdym krzaczkiem unoszą się puszyste, pucułowate istoty niebieskie.) Ale nawet Kalwin, z całą swoją niechęcią, by nie popaść w śmieszność, w jaką mogą popaść ludzie, którzy mają ob­ sesję na temat aniołów, powiedział o nich, że są „ministrami i rozdawcami Bożej szczodrości i łaskawości dla nas.” Nie ma wątpliwości, że sposób, w jaki aniołowie zabrali mnie z sali szpitalnej, z całym szacunkiem i życzliwością za­ równo w tym święcie, jak i przyszłym, był niczym innym, jak rodzajem „szczodrości” albo daru dla mnie. Mogę się założyć, że to samo czuł Łazarz z przypowie­ ści o bogaczu i żebraku, kiedy aniołowie zanieśli go na „łono Abrahama”: „Umarł żebrak, i aniołowie zanieśli go na łono

~

32

-

Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany” (Łk 16,22)'. Jak uczy Biblia, opieka nad ludźmi wiary w momen­ cie ich śmierci jest tylko jednym z wielu zadań wykonywa­ nych przez aniołów. Od czasów szkółki niedzielnej wiedziałem, że aniołowie pracują dla Jezusa i jak On sam czuwają nad tym, co robimy i mówimy. Po moim pobycie w niebie aniołowie zafascynowa­ li mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, postanowiłem więc przestudiować Biblię i dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o dwóch nieznajomych z sali szpitalnej oraz o ich pobratymcach. Co więcej, kiedy zacząłem dzielić się moją historią z innymi ludźmi, ci zaczęli opowiadać mi swoje nie­ samowite historie z aniołami w rolach głównych, z których część później przytoczę. Ale najpierw podzielę się niektórymi naprawdę fan­ tastycznymi rzeczami, o których dowiedziałem się z Biblii. Myślę, że zaintrygują Cię, tak bardzo, jak mnie. Aniołowie - krótki przewodnik Aniołowie pojawiają się na kartach Biblii 196 razy, 103 razy w Starym Testamencie i 93 razy w Nowym. Wzmianki o nich znajdują się w całej Biblii, w przynajmniej trzydziestu czterech księgach od Księgi Rodzaju do Apokalipsy.

Cytaty biblijne na podstawie Biblii Tysiąclecia.

33

Aniołowie są niebiańskimi posłańcami. Hebrajska na­ zwa anioła brzmi malach, a grecka - angelos. Oba te słowa oznaczają tyle, co „posłaniec” i opisują kogoś, kto wypełnia cele i polecenia Tego, komu służy. Aniołowie zostali stworzeni przed stworzeniem ziemi. W Księdze Hioba, we fragmencie opisującym rozmowę Boga z Hiobem, mamy informację o tym, że aniołowie istnieli już w momencie stworzenia Ziemi:

Synowie Boży - czyli aniołowie (por Biblia Tysiąclecia, komentarz do Hi 1,6) - przyp. tłum.

czytamy w Biblii, aniołowie wykonują swą posługę zarówno na ziemi - jak w przypadku anioła, który przyleciał i przy­ niósł Danielowi odpowiedź na jego modlitwy - jak i w nie bie: czterej aniołowie opisani w Apokalipsie stali na czterech narożnikach ziemi powstrzymując „cztery wiatry ziemi, aby wiatr nie wiał po ziemi ani po morzu, ani na żadne drzewo”. Od Drogi Mlecznej aż po Milwaukee, od tronu Bożego aż po huśtawki na werandach - aniołowie mają dostęp do całego wszechświata. Aniołowie to superbohaterowie. Jednak nie zrozum tego źle - nie są oni tak potężni jak Bóg. W istocie, Biblia mówi, że mają ograniczenia. Mimo to, w porównaniu z nami, istotami ludzkimi, aniołowie są dużo mądrzejsi, roztropniej­ si i posiadają nadzwyczajne moce. Przede wszystkim, po­ trafią „latać” - ze skrzydłami i bez (pamiętaj, że moi anio­ łowie nie mieli skrzydeł) i w mgnieniu oka mogą przybrać ludzką lub niebiańską postać. Ale często także, jak pokażą to kolejne historie zamieszczone w tym rozdziale, aniołowie potrafią ukazać się w dowolnym momencie, a potem rozpły­ nąć się w powietrzu. Są też niezwykle silni. Dla przykładu, kamień zamykający grób Chrystusa ważył jakieś 450 do 900 kilogramów - masa porównywalna z wagą średniej wielkości samochodu. Anioł przetoczył go na bok, jakby to była kula do kręgli. W Dziejach Apostolskich anioł włamał się do wię­ zienia, gołymi rękami rozerwał żelazne łańcuchy i pozwolił uwięzionym apostołom wyjść wolno. Apostoł Piotr ujmuje to jednoznacznie, porównując aniołów do nas i mówiąc, że ich „siła i potęga jest większa” (2 P 2,11).

34

35

Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeżeli znasz mądrość. Kto wybadał jej przestworza? Wiesz, kto ją sznurem wymierzył? Na czym się słupy wspierają? Kto założył jej kamień węgielny ku uciesze porannych gwiazd, ku radości wszystkich synów Bożych2? Hi 38, 4 7 Aniołowie mieszkają w niebie, ale mogą podróżo­ wać po całym wszechświecie. W Ewangelii św. Marka Je­ zus mówił o „aniołach w niebie”, co wyraźnie wskazuje na to, że aniołowie tam mają swój dom czy też centrum swojej działalności. Jednakowoż wypełniają oni wiele misji i dlatego mają dostęp do całego świata, zarówno ziemi, jak i nieba. Jak

Aniołowie wypełniają misję. Wydaje się, że ich głów­ ną rolą jest uwielbienie i oddawanie chwały Bogu w niebie (słyszałem ich niezwykłe głosy, stojąc u jego wrót). Ale anio­ łowie również objawiają wolę Boga Jego dzieciom tak jak archanioł Gabriel, który wyjawił Maryi, że będzie Matką Zbawiciela. Prowadzą nas i kierują nami - tak postępowali, dając polecenia Józefowi, kobietom przy grobie i wielu in­ nym postaciom biblijnym. Bóg posyłał aniołów, by zaspoka­ jali potrzeby fizyczne ludzi, jak w przypadku Hagar, Eliasza oraz Chrystusa po kuszeniu przez szatana, którym anioło­ wie przynosili wodę i pożywienie. Aniołowie strzegą, chro­ nią przed niebezpieczeństwem jak ochronili Daniela w ja­ skini lwów - i ratują nas od niebezpieczeństwa, gdy już się w nim znajdziemy. I wreszcie, kolejną ważną funkcją aniołów jest wzmacnianie nas i dodawanie nam otuchy, jak w zdarze­ niu opisanym w dwudziestym siódmym rozdziale Dziejów Apostolskich, gdy anioł uspokajał św. Pawła, mówiąc mu, że wszyscy ludzie płynący z nim na statku uratują się z tonącego wraku. O aniołach pisze się w Biblii w rodzaju męskim. Tak, wiem że Chrystus nie ma względu na osobę. Tak mężczyźni, jak i kobiety stworzeni są na Jego podobieństwo i jednakowo przez Niego kochani. Moi aniołowie byli mężczyznami, po­ dobnie jak zdecydowana większość aniołów pojawiających się w Biblii, a przynajmniej ci, którzy przybrali postać ludzką. Jest oczywiście możliwe, że będąc istotami duchowymi, mogą oni przybrać wygląd kobiety równie dobrze jak mężczyzny (zob. poniżej historię Gordyego). W Biblii, a konkretnie

w Księdze Zachariasza, jest jeden wyjątek zawierający wska­ zówkę, że mogą istnieć aniołowie rodzaju żeńskiego: „Potem podniósłszy oczy patrzyłem. I oto zobaczyłem dwie kobie­ ty. Zbliżały się na skrzydłach, rozpostartych na wietrze niby skrzydła bociana” (Za 5,9). Bociana, hę? Opis ten uderzył w mój czuły punkt, z przyczyn, które za chwilę wyjaśnię. W każdym razie wers ten może uwiarygodnić istnienie żeń­ skich aniołów. Część teologów uważa, że wspomniane skrzy­ dlate kobiety są rzeczywiście niebiańskimi istotami, choć niekoniecznie aniołami. Pozwólmy im wypracować zgrabne wyjaśnienie tej konkretnej kwestii... Aniołowie są niewidzialni, chyba że Bóg otworzy na nich nasze oczy albo przybiorą oni postać rzeczywistego człowieka. Jako że są to byty duchowe, z reguły nie widzi­ my aniołów przebywających wśród nas, czuwających nad nami, troszczących się o nas i walczących w naszym imieniu. Ale czasem Bóg daje nam zdolność ujrzenia aniołów, czego miałem szczęście dostąpić. Jadący na oślicy Balaam nie wi­ dział anioła stojącego mu na drodze, dopóki Pan nie otwo­ rzył mu oczu (Lb 22,31), a sługa Elizeusza był ślepy na tłum otaczających go aniołów, dopóki Elizeusz nie pomodlił się do Boga o otwarcie jego oczu (2 Kri 6,17). W Biblii aniołów nieustannie mylono z ludźmi, ponieważ często wyglądali dokładnie tak, jak ludzie! Abraham sądził, że trzech mężczyzn, którzy na pustyni podeszli do jego namiotu, to zwyczajni goście, zaoferował im więc jedzenie i picie. Jego bratanek, Lot, postąpił tak samo, kiedy wkrótce po spotka­ niu jego wuja z aniołami dwaj aniołowie ukazali się jemu

36

37

'*=>■

samemu w Sodomie. Lot zaprosił ich, by obmyli sobie nogi i skorzystali na noc z gościny w jego domu. Nie sądzę, by po­ myślał on o czystych nogach, jeśli przybysze nie wyglądaliby na zwykłych ludzi.

się nimi z Tobą, i mam nadzieję oraz modlę się, aby - po­ dobnie jak mnie - opowieści te urzekły cię, zainspirowały i dodały ci otuchy. Anioł Janet

Moi aniołowie wyglądali jak ludzie, których mógłbym spotkać na polu golfowym czy na meczu hokeja, z tym wyjąt­ kiem oczywiście, że ubrani byli w szaty z długimi rękawami. Ich ubrania były białe i zwiewne, niemalże przezroczyste, ale nie prześwitujące, a oni sami unosili się kilka centymetrów nad podłogą. Obaj aniołowie przepasani byli sznurami lub długimi kawałkami materiału. W Biblii pojawiają się czasem opisy aniołów jako po­ siadających twarze niczym widok „błyskawicy”, ubranych w płomienne, świetliste „szaty”. Na widok takich aniołów lu­ dzie upadali na twarz z trwogi i zadziwienia. Nieświadomy aniołów Po mojej podróży do nieba nie mogłem się nadziwić, jak wiele razy w życiu musiałem być otoczony przez aniołów, ale nie wiedziałem o tym. Jak często zaczynałem grę w golfa na polu, gdzie był jakiś anioł, czy też siedziałem na meczu hokeja obok innego anioła - nieznajomego, który wyglądał i zachowywał się najnormalniej w świecie. Tak wielu ludzi pytało mnie o to, jacy byli moi anioło­ wie, a niektórzy opowiedzieli mi własne historie o spotkaniu z aniołami tu, na ziemi. Wybrałem kilka z nich, by podzielić

i**

38

Janet była takim typem kobiety, której inni nawet nie zauważają. Niewyrobiona towarzysko, wydawała się najbar­ dziej pozbawioną znaczenia osobą, jaką można sobie tylko wyobrazić. Każdego wieczoru po pracy przy linii produkcyjnej w fabryce ciastek wracała do ciasnego, obskurnego mieszka­ nia, dzwoniła do swojej podstarzałej matki, Millie, by poroz­ mawiać, albo włączała telewizor i podgrzewała jakieś goto­ we, mrożone danie. Trudno wyobrazić sobie nudniejszy styl życia. Ale Bóg, jej Ojciec w niebie, kochał ją tak bardzo, że kie­ dy nadszedł dzień jej pogrzebu, wysłał tam swojego anioła, by nielicznie zgromadzonym uczestnikom przekazał wiado­ mość tak mocną, że nigdy jej nie zapomną. Pewnego dnia, gdy Janet zbliżała się do pięćdziesiątki, zmarła nagle z powodu rozległego ataku serca. Przy tak nie­ licznych przyjaciołach i jeszcze mniejszej liczbie członków rodziny, obowiązek zorganizowania pogrzebu kobiety ledwie im znanej spadł na członków niewielkiej kongregacji kościel­ nej, do której należała matka Janet. Ze względu na Millie, niewielka grupa członków jej kościoła starała się, by pogrzeb Janet był ładną i podniosłą 39

uroczystością. Zamówili fioletowe kwiaty, bo Millie powie­ działa im, że był to ulubiony kolor jej córki. Ulubione pio­ senki Janet odśpiewane zostały przez skromną grupkę około trzydziestu osób, która w bardzo niewielkim stopniu wypeł­ niła świątynię z pięciuset miejscami siedzącymi. Dwie ulu­ bienice Janet, jej oczka w głowie - malutkie córki jej siostrze­ nicy - tuliły się do swojej mamy i prababci w pierwszej ławce, w której, poza nimi czterema, nie było nikogo więcej. Było to ryzykowne, ale po zasięgnięciu opinii Millie or­ ganizatorzy zdecydowali, że w czasie nabożeństwa będzie przewidziany czas dla osób, które zechcą podzielić się swoimi wspomnieniami o Janet. Ich najgorsze obawy, a mianowicie to, że nikt nie podejdzie do mikrofonu, były bliskie spełnie­ nia, gdy w wyznaczonym na wspomnienia momencie wśród nielicznie zgromadzonych zapadła niezręczna cisza. I właśnie kiedy pastor odchrząknął, z zamiarem zakoń­ czenia tej fatalnej chwili, z bocznej ławki wstał młody Afroamerykanin, siedzący kilka rządów dalej od pozostałych. „Mam wiadomość”, powiedział głosem silnym i czy­ stym, który zabrzmiał niczym dzwon. Młody mężczyzna ubrany był w zielony T-shirt, na którym nadrukowane były trzy krzyże. Z głębokim przekonaniem zaczął odczytywać fragment z dwunastego rozdziału Listu do Hebrajczyków, za­ czynając od wersetu dwunastego: Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych,

40

-

którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszyst­ kich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu. (Hbr 12,22-23) Mężczyzna z krzyżami na koszulce odczytywał ciąg dal­ szy Listu głosem wyraźnym, tonem donośnym i kategorycz­ nym. Rodzina Janet wpatrywała się w nieznajomego; nigdy wcześniej go nie widzieli i byli pewni, że Janet także nie. Pa­ stor i starszy zboru zaczęli wymieniać spojrzenia. Po ponad trzydziestu latach wspólnej posługi, umieli niemalże czytać sobie w myślach. Kim jest ten facet. Sprawdźmy go po nabo­ żeństwie. Skinęli sobie głowami na znak porozumienia i zgo­ dy, podczas gdy głos mężczyzny nabrał jeszcze siły i zdecydo­ wania, gdy dotarł do ostatnich wersów czytanego rozdziału: Dlatego też otrzymując niewzruszone królestwo, trwaj­ my w łasce, a przez nią służmy Bogu ze czcią i bojaźnią! Bóg nasz bowiem jest ogniem pochłaniającym. (Hbr 12, 28-29) Młody człowiek prawie krzyczał, wygłaszając ostatnie słowa rozdziału: „Bóg nasz bowiem jest ogniem pochłania­ jącym”. Następnie zamknął swoją Biblię i cicho zajął swoje miejsce, a zszokowani członkowie kongregacji nie mogli ode­ rwać od niego oczu. Czy to był jakiś przyjaciel Janet? Jeśli tak, to dlaczego nie siedział z garstką jej kolegów z pracy i innych znajomych? Kilku zaciekawionych uczestników ceremonii postanowiło porozmawiać z tym tajemniczym człowiekiem

41

-

po zakończeniu nabożeństwa, po czym skierowali oni swoją uwagę na ołtarz i kazanie wygłaszane przez pastora. Ale kiedy nabożeństwo dobiegło końca i Millie wraz ze swoją maleńką rodziną, a za nimi reszta obecnych, ruszyli przejściem w stronę przedsionka kościoła, okazało się, że młody człowiek zniknął. Czy wymknął się w trakcie kazania? Starszy zboru, siedzący na podeście z przodu kościoła, uważ­ nie obserwował nieznajomego. Nie widział, by ten człowiek wychodził. W zasadzie nikt nie pamiętał, by widział, jak ów człowiek wychodzi, pomimo że znajdował się w polu widze­ nia przynajmniej dwunastu ludzi siedzących po drugiej stro­ nie kościoła. Było to dziwne, jednak należy wziąć pod uwagę, że ko­ ściół Madison Square znajduje się w podupadłej części mia­ sta i jego członkowie od lat przyzwyczajeni byli do dziwnych gości wstępujących tu prosto z ulicy. Poza tym trzeba było zająć się rodziną Janet i zjeść przygotowany poczęstunek. Większość osób przestała więc chwilowo myśleć o całym in­ cydencie - poza pastorem i starszym zboru, którzy nie mogli o nim zapomnieć. Obaj dobrze zdawali sobie sprawę, że ten nieznajomy był inny niż wszyscy ci, których spotkali w ciągu trzydziestu lat swojej posługi. Był najwyraźniej trzeźwy, czysty (nawet jeśli dziwnie ubrany jak na pogrzeb) i w pełni panował nad swo­ ją przemową i jej przekazem. Wyglądało to tak, jakby miał w czyimś imieniu przekazać jakąś wiadomość.

^

42

„Bóg nasz bowiem jest ogniem pochłaniającym." Jakże śmiało i władczo brzmiał jego głos, kiedy czytał te słowa z dwunastego rozdziału Listu do Hebrajczyków. Pa­ stor wymknął się po cichu do pustego pokoju i otworzywszy ten fragment Pisma Świętego jeszcze raz przeczytał słowa tak przekonująco wygłoszone przez gościa. Cóż za dziwny wybór przesłania do przekazania na pogrzebie, zwłaszcza na pogrzebie kogoś tak cichego i potulnego jak Janet. A jednak w jakiś sposób pastor i wszyscy zgromadzeni czuli, że ten pło­ mienny fragment był jak najbardziej na miejscu. Przesłanie zdawało się mówić, że chociaż Janet prowadziła życie ciche i być może niemal niezauważalne dla każdego poza kilkoma ukochanymi osobami, to wierzyła w Boga - „ogień pochła­ niający” i teraz była z Nim w niebie. Jej wybór, by uwierzyć w tego Boga, był hardy i śmiały - tak zdecydowany, jaką ni­ gdy nie wydawała się być sama Janet - i oznaczał, że dołączyła ona do „niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie”. A w kwestii samych aniołów, podejrzenia pastora rosły. Jak to możliwe, że obdarzony doskonałym wzrokiem starszy zboru, który nigdy w życiu niczego nie przeoczył, mógł nie zauważyć, jak ten młody mężczyzna wychodzi ze świątyni? A jeśli już o to chodzi, to jak było możliwe, że nikt nie zauwa­ żył jego wyjścia? Duchowny z uwagą przeczytał każde słowo tego ustępu z Listu do Hebrajczyków, modląc się o mądrość, by potrafił we właściwy sposób odebrać Boże przesłanie. Kiedy doszedł do momentu, na którym młody człowiek zakończył czytanie, postanowił czytać dalej w nadziei, że da mu to jakiś kontekst. « •

43

—"

Przeszły go ciarki, kiedy tylko przeczytał fragment znaj­ dujący się zaraz po wersach, na których zakończył nieznajo­ my: „Niech trwa braterska miłość. Nie zapominajmy też o go­ ścinności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę (Hbr 13,1-2). Chociaż nie było żadnego dowodu na to, że nieznajo­ my był aniołem (na marginesie trzeba dodać, że nigdy go nie ma), pastor poczuł w sobie ogromną wdzięczność. Miał teraz pewność, że on sam i ta niewielka grupa żałobników zgro­ madzonych na pogrzebie, nie wiedząc, dali gościnę anioło­ wi. Niebiański posłaniec jasno i bez ogródek przypomniał im o Bożej wszechogarniającej i pochłaniającej wszystko świętości. 1 nikt, kto uczestniczył w tym skromnym pogrzebie sa­ motnej i mało znaczącej Janet, nie pomyślał już o niej w taki sam sposób ani nie zapomniał o odwiedzinach anioła w zie­ lonej koszulce. „Mam na imię Otis” Anioł Janet otrzymał misję przekazania ludziom wiado­ mości od Boga, ale niektóre z poznanych przeze mnie aniel­ skich historii dotyczą zupełnie innych spraw. Tak jak Bóg wysłał aniołów, by dostarczyli wodę spragnionemu synkowi Hagar, podpłomyki głodnemu Eliaszowi, gdy ten ukrył się na pustkowiu, i pożywienie dla Jezusa po kuszeniu przez szatana, tak do nas wszystkich często wysyła aniołów, aby pomagali nam na różne praktyczne sposoby. Historia Jamie

44

^

ukazuje anioła imieniem Otis, który bardzo mocno stąpał po ziemi. Jamie to pełna życia młoda mama z Teksasu, która opo­ wiedziała mi trzy historie o tym, jak - zgodnie z jej głębokim przekonaniem - Bóg wysłał aniołów, by strzegli i ocalili ją oraz bliskie jej osoby. Kiedy byłam mała, wyjechałam z dziadkami na biwak i w czasie podróży zepsuł nam się samochód. Mój dziadek zjechał na pobocze i zajrzał pod maskę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jakiś człowiek zatrzymał się i zaproponował nam pomoc. Razem z dziadkiem pochylili się nad silnikiem i coś zaczęli naprawiać, gawędząc swobodnie w czasie tej pracy. Kiedy dziadek poszedł z nieznajomym, żeby przynieść coś z bagażnika jego samochodu, zauważył sprzęt do łowienia ryb i zagadnął o wędkarstwie. Mężczyzna odpowiedział, że on i jego bracia zajmują się rybołówstwem. Wydawało się to dziwne, ponieważ w pobliżu nie było zbiornika wody na tyle dużego, by dało się w nim łowić ryby na skalę przemysłową. Moja babcia pochodzi z Południa, a damy z Południa na każdą okazję wysyłają listy z podziękowaniami. Próbowa­ ła zdobyć od nieznajomego jego adres, żeby mogła mu wy­ słać podziękowanie. Mężczyzna grzecznie odmówił. Babcia i dziadek chcieli mu zapłacić, ale on nie chciał niczego przy­ jąć ani podać im żadnych informacji. „Niech pan przynaj­ mniej pozwoli zaprosić się na obiad” - prosił dziadek, ale nieznajomy uśmiechnął się tylko i powiedział, że nie jest to potrzebne i cieszy się, że mógł im pomóc. „Mam na imię 45

Otis” powiedział, kiedy babcia zapytała go o to, jak się nazy­ wa (miała pewnie nadzieję usłyszeć nazwisko, co pozwoliło­ by jej później odnaleźć go i tak czy inaczej wysłać tę nieszczę­ sną kartkę!). Ale mężczyzna nie podał swojego nazwiska, a babcia i dziadek nie chcieli na niego naciskać. Otis zboczył spory kawałek ze swojej drogi, by pojechać za nami do de­ alera samochodów, gdzie, jak wiedział, wszystko będziemy mogli naprawić. Pomachał nam, gdy odjeżdżał i nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Anielskie pogotowie Podobnie jak tajemniczy „czwarty mąż”, który uratował Szadraka, Meszaka i Abed-Nega z rozpalonego pieca w trze­ cim rozdziale Księgi Daniela, również aniołowie są wysyłani, żeby wyzwolić nas ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Król Nabuchodonozor i jego zszokowana świta na własne oczy zo­ baczyli anioła ocalenia, którego wygląd przypominał „anio­ ła Bożego” (wers 92) i który chodził wśród płomieni razem z trójką mężczyzn, których król wysłał na - jak się wyda­ wało - pewną śmierć. Ale często jest tak, że nie widzimy nikogo, ponieważ aniołowie, którzy ratują nas od złego, są niewidzialni, lub objawiają się jedynie w krótkim błysku światła. Tak właśnie było w przypadku aniołów z innych hi­ storii opowiedzianych przez Jamie, z których pierwsza przy­ darzyła się jej przyjaciółce, a druga dotknęła ją osobiście.

46

Historia Missy „Tata mojej przyjaciółki zawsze modlił się o szczególną ochronę dla swoich dzieci, za każdym razem, gdy opuszczały one dom. W tym konkretnym przypadku modlił się o bez­ pieczną drogę dla Missy przed jej podróżą. Missy jechała samochodem za wielkim osiemnastokołowcem i zobaczyła błysk. Jej auto nagle zgasło, zatrzymując się na środku dro­ gi, a ona sama patrzyła, jak tamta ciężarówka oddala się od niej, gwałtownie skręcając i tarasując całą szerokość jezdni, ponieważ w jednym z kół pękła opona. Missy wiedziała, że gdyby jej samochód nie zatrzymał się w tym właśnie miejscu na drodze, nie byłoby możliwości, żeby uniknęła zderzenia z ciężarówką. Z samochodem nic się nie działo ani przed, ani po tym jak zgasł i zaraz potem znowu zapalił, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Missy jest przekonana, że modlitwy jej taty zostały wysłuchane i anioł ochronił ją tamtego dnia.” Historia Zackary’ego „Ubiegłego lata uczestniczyliśmy w dobroczynnym turnieju golfa, w czasie którego ponad trzystukilogramowy wózek golfowy, prowadzony przez ośmiolatka bez żadnego nadzoru osoby dorosłej, przejechał naszego rocznego syna Zackaryego. Nie widziałam, jak to się wydarzyło, bo kilka sekund wcześniej odwróciłam się, by z kimś porozmawiać. Usłyszałam krzyk, obróciłam się i zobaczyłam mojego ma­ łego synka pod wózkiem golfowym. Oczywiście, moje serce

"

47

zamarło. W całym moim życiu nie byłam bardziej przerażo­ na. Ktoś zadzwonił pod 112, a kilku mężczyzn próbowało wyciągnąć Zackaryego spod wózka. Kiedy im się to w koń­ cu udało, zaczęłam gorączkowo sprawdzać, co mu się stało i z głęboką ulgą stwierdziłam, że miał tylko kilka lekkich otarć na szyi i policzku oraz małe zadrapanie na głowie. Sa­ nitariusze i lekarze nie mogli później uwierzyć, że mój syn nie został poważnie ranny albo zabity. Jeden z nich powie­ dział mi, że nie ma na to żadnego innego wyjaśnienia niż to, iż anioł położył się pomiędzy wózkiem golfowym a moim dzieckiem, i je uratował.”

Przy aucie stało dwóch facetów, którzy przyglądali nam się uważnie i - jak mi się wydawało - agresywnie. Miałam złe przeczucia co do nich i całej tej sytuacji. Poczułam się strasz­ nie bezbronna. Nagle do tych dwóch facetów podeszło ośmiu innych, ubranych w białe szaty mężczyzn. Otoczyli oni tam­ tych dwóch i ich samochód. Moja koleżanka i ja wskoczyły­ śmy do swojego auta i zamknęłyśmy się od środka, w zdu­ mieniu patrząc, jak dwaj mężczyźni pośpiesznie odjeżdżają z parkingu. Nie zdążyłyśmy mrugnąć oczami, a mężczyźni w białych szatach zniknęli.” Historia Gordy'ego

I na koniec - także dlatego, że chcę, byś zakończył ten rozdział z oczami szeroko otwartymi na możliwość istnienia i działania aniołów wokół ciebie - chcę podzielić się jeszcze dwoma opowieściami, które usłyszałem od ludzi bardzo za­ dziwionych tym, czego doświadczyli. Historia Sharon „Pewnego razu w Filadelfii uczestniczyłyśmy z koleżan­ ką w konferencji związanej z naszą pracą. Jednego wieczoru postanowiłyśmy zjeść kolację w mieście. Nie zwróciłyśmy uwagi na to, że zrobiło się bardzo późno i kiedy w końcu ure­ gulowałyśmy rachunek i wyszłyśmy na zewnątrz, na parkin­ gu, oprócz wynajętego przez nas samochodu, stało jeszcze tylko jedno auto. 48

„Od wielu lat mam szczęście pracować jako dozorca w chrześcijańskiej szkole w ubogiej dzielnicy miasta. Dzieci, ich wesołość i śmiech dają mi radość w tej pracy; co roku organizowany jest nawet «Dzień Pana Gordyego», kiedy to wszyscy noszą śmieszne, wzorowane na moich, koszulki. Mieszkam w pobliżu szkoły, a moi sąsiedzi także wiedzą, że mogą liczyć na moją pomoc na wypadek różnych usterek i przy pracach domowych. Pewnego dnia siedziałem na gałę­ zi drzewa mojego sąsiada, próbując pomóc mu odciąć mar­ twy konar, zanim sam odpadnie i kogoś zrani. Rozwidlenie znajdowało się jakieś sześć metrów nad ziemią, a konar jesz­ cze półtora metra wyżej. Pomiędzy mną i sąsiadem (stojącym na ziemi) znaj­ dowała się lina. Powiedziałem mu, żeby pociągnął ją w kie­ runku zachodnim, a on zamiast tego pociągnął ją w stronę 49

północną, co sprawiło, że straciłem równowagę i zacząłem spadać. Spadając, zobaczyłem pod sobą słupek i zrozumiałem, że jeśli go nie ominę, nabiję się na niego. Przekręciłem się, żeby uniknąć słupka i wylądowałem na cementowym pode­ ście pomiędzy chodnikiem a trawą. Upadłem na niego mied­ nicą i wiedziałem, że jest na pewno uszkodzona. Wstałem i pokuśtykałem dwa kroki, po czym upadłem na ziemię. Kiedy tak leżałem owładnięty bólem, moją pierwszą re­ akcją był smutek, bo wiedziałem, że przez jakiś czas nie będę w stanie pracować, a uwielbiam mieć te dzieciaki wokół sie­ bie. Później zobaczyłem jak czarnoskóra, około czterdzie­ stoletnia kobieta przechodzi przez ulicę i idzie w moim kie­ runku. «Pomodlę się za ciebie», powiedziała, klękając obok mnie i kładąc na mnie ręce. Odmówiła bardzo prostą, krótką modlitwę o spokój i uleczenie mojego ciała, po czym odeszła. Nigdy wcześniej jej nie widziałem, a znam prawie wszystkich w sąsiedztwie. Później, po rehabilitacji w szpitalu i w domu, wypyty­ wałem o nią wśród naszej społeczności lokalnej, ale nikt nie wiedział, o kogo mogło chodzić. Strasznie chciałem z nią porozmawiać. To, co naprawdę przekonało mnie, że musiała być aniołem, to sposób, w jaki moje podstarzałe ciało wró­ ciło do zdrowia. Lekarz wciąż mnie pytał, czy odczuwam ja­ kiś uporczywy ból, a ja powtarzałem, że nie, w zasadzie to nie. Doktor wyjaśnił mi później, że niemal wszyscy po takim uszkodzeniu obręczy miednic odczuwają chroniczny ból i nie mógł uwierzyć w to, że ja czuję się dobrze. Szczerze wierzę, że 50

ta kobieta była Bożym aniołem, który zaopiekował się mną, kiedy pokiereszowany leżałem na chodniku. Doświadczenie to nauczyło mnie, że należy być otwartym na dzieła Boże, bo one dzieją się wokół nas.” Muśnięcie anielskich skrzydeł Anioł Janet dostarczył wiadomość od Boga. „Otis” i Afroamerykanka zatroszczyli się o dzieci Boże w potrze­ bie, a aniołowie na misji ratunkowej wybawili Missy i Zackaryego od strasznego uszkodzenia ciała, a nawet śmierci. Moi dwaj aniołowie zaopiekowali się mną w najbardziej krytycznej godzinie, dodając mi otuchy swoją łagodnością i siłą. Podkreślam: aniołowie ci nie mieli skrzydeł, mimo że unieśli mnie do nieba. Niemniej jednak, jak wyjaśnię za chwi­ lę, uskrzydlone istoty odegrają pewną rolę w tej opowieści. W Biblii część aniołów, zwłaszcza cherubinów i serafi­ nów, ukazuje się jako istoty ze skrzydłami, jak np. w dwu­ dziestym piątym rozdziale Księgi Wyjścia: „Cheruby będą miały rozpostarte skrzydła ku górze i zakrywać będą swymi skrzydłami przebłagalnię, twarze zaś będą miały zwrócone jeden ku drugiemu. I ku przebłagalni będą zwrócone twarze cherubów” (Wj 25, 20). Poniższe wersy z Księgi Izajasza mówią zarówno o tro­ nie, jaki widziałem w niebie, jak i o uskrzydlonych aniołach: „W roku śmierci króla Ozjasza ujrzałem Pana siedzącego na wysokim i wyniosłym tronie, a tren Jego szaty wypełniał — 51 —

świątynię. Serafiny stały ponad Nim; każdy z nich miał po sześć skrzydeł; dwoma zakrywał swą twarz, dwoma okrywał swoje nogi, a dwoma latał.” (Iz 6,1-2) Jak się dowiedziałem, cherubini mają nie tylko cztery twarze (po jednej twarzy człowieka, woła, lwa i gryfa), ale także cztery połączone skrzydła pokryte oczami. Po upad­ ku człowieka strzegły drogi powrotnej do Edenu i Drzewa Życia. Stoją też przy tronie Boga. Według świętego Tomasza z Akwinu szatan to upadły cherubin. Serafini służą także jako opiekunowie Tronu Bożego, nieustannie chwaląc Boga. Uważam, iż to fascynujące, że ich imię - serafin - oznacza „płonący”. Czy to skrzydła cherubinów czy serafinów musnęły moje ramiona, twarz i głowę, kiedy stałem u bram nieba? Nie widziałem istot, które mnie muskały, ale odczucie to przypo­ minało trzepot skrzydeł dotykających mojej skóry. Mówiąc ściślej, skrzydła były miękkie, ale silne, takie jak skrzydła du­ żego ptaka, gęsi kanadyjskiej, łabędzia czy - tak! - bociana. Zupełnie nie przypominały w dotyku mechatego, puszystego kurczaczka. Historię Peggy także poznałem już po mojej wyprawie do nieba, a kiedy ją usłyszałem, od razu przypomniałem so­ bie te dotknięcia anielskich skrzydeł.

52

Dotyk anielskich skrzydeł Peggy, Kanadyjka, matka piątki dzieci, była typem mamy, która każdego ranka modli się za swoje dzieci, nim wyjdą one do szkoły. Pewnego dnia Peggy modliła się za swoje dwie małe córeczki, które właśnie miały iść do szkoły. Kiedy tylko skończyła się za nie modlić i otworzyła drzwi by je wypuścić, poczuła coś jakby muśnięcie skrzydeł, które delikatnie do­ tknęły jej głowę. Zupełnie jakby duży ptak przeleciał obok niej przez drzwi za dziewczynkami. Ale kiedy obróciła się, żeby sprawdzić co to było, niczego nie zobaczyła. Niemniej, cokolwiek to było, wyleciało na zewnątrz domu, a nie do środka. Peggy spojrzała na chodnik, po którym jej córki szły w kierunku szkoły i niczego nie zauważyła. Nigdzie nie było widać dużych ptaków. Nagle w głębi serca zrozumiała, że to, co poczuła, to był anioł, idący za jej dziećmi i czuwający nad każdym ich krokiem. Czyż to nie cudowna, pokrzepiająca opowieść o Bogu troszczącym się o swoje dzieci? Angelos Skłaniam się ku temu, że moi goście z nieba należeli do „najzwyczajniejszej” kategorii aniołów, że byli po prostu an­ gelos (liczba mnoga - angeloi), czyli posłańcami. Są to anio­ łowie najbardziej zaangażowani w sprawy ludzi tu, na ziemi i wypełniają wiele zadań oraz misji, takich jak np. zaniesienie mnie do nieba tamtej niesamowitej nocy. 53

Jak już mówiłem, mój lot był niezwykle spokojny - ni­ gdy nie zapomnę tego uczucia szybowania w powietrzu, bo było tak zupełnie różne od innych podróży powietrznych, jakie odbywałem tu, na ziemi. Najpierw, przez kilka sekund, a może całą minutę, lecieliśmy w górę. Później zauważyłem dwie rzeczy: moi aniołowie nagle zmienili delikatnie kieru­ nek lotu, obracając się lekko w prawą stronę, po czym zaczę­ liśmy opadać. Tak, to było opadanie, zdecydowanie wyraźne schodze­ nie w dół, nie zaś dalszy lot w górę. Jestem tego absolutnie pewien. Szybowaliśmy pod ką­ tem w dół, kiedy uświadomiłem sobie coś jeszcze. Spojrza­ łem w dół i zobaczyłem, że moje dyndające nogi ubrane są w spodnie i że gdzieś w powietrzu pomiędzy tym a tamtym światem moje ubranie zmieniło się. Kiedy moi aniołowie mnie zabierali, miałem na sobie niebieską szpitalną koszulę. Lecąc w powietrzu zobaczyłem, że teraz jestem ubrany w jasnobrązową koszulkę polo i takiego samego koloru spodnie oraz buty - rzeczy, które mógłbym założyć, wychodząc z żoną na obiad. Później, kiedy ujrzałem na moment moją najdroższą mamę, dziadków, zięcia i przyjaciół, zauważyłem, że oni tak­ że ubrani byli w rzeczy bardzo podobne do tych, które nosili, kiedy jeszcze wiedli swoje życie na tej ziemi. Chciałbym jeszcze powiedzieć coś o sposobie, w jaki zo­ stałem umieszczony w niebie. Ruth i ja mamy to szczęście, że w bloku, gdzie znajduje się nasze mieszkanie, mieszka też spora grupa starszych ludzi, takich jak my. Lubię od czasu do

54

^

czasu relaksować się w leżaku nad zalewem, zaraz pod naszy­ mi rozsuwanymi drzwiami, i obserwować ptaki wędrowne gromadzące się nad jego brzegami. Wiele razy obserwowa­ łem kanadyjskie gęsi podchodzące do lądowania na brzegu jeziora, jak płynnie szybowały w stronę stałego lądu ze zło­ żonymi brązowo-szarymi skrzydłami. Kiedy „wylądowałem” u bram nieba, poczułem się jak jedna z tych kanadyjskich gęsi, sunących łagodnie w stronę lądu. Kiedy tylko moje sto­ py dotknęły gruntu, dwaj aniołowie zniknęli i nigdy więcej już ich nie zobaczyłem. Wylądowałem w innej krainie, w samym królestwie nie­ bieskim, gdzie miałem zobaczyć, usłyszeć i poczuć rzeczy wychodzące daleko poza moje najśmielsze wyobrażenia. Już wtedy, pośród bezchmurnego nieba, czułem się znakomicie.

55

^

3-

ŚWIATŁA, KOLORY I MIŁOSNA HISTORIA

Światła i kolory w niebie były po prostu cudowne. Jasna sprawa. Nie spodziewałbyś się chyba niczego innego? Były to najgłębsze, najbogatsze i najbardziej widowi­ skowe kolory, jakie kiedykolwiek widziałem, a niektóre z nich widziałem po raz pierwszy. Niebo to spełnienie ma­ rzeń dla tych, którzy lubią, aby wszystko było kolorowe, a nasz dom tam rozświetlony jest przez Ojca Świateł, który stworzył słońce i księżyc na naszym niebie. Św. Jan mówił w Apokalipsie: „I Miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą - Bara­ nek” (Ap 21, 23). Przymiotniki „promienne” czy „jaskrawe” nie oddają wyglądu świateł, które widziałem, ich miękkiego i delikatne­ go blasku, który był też w jakiś sposób silny i zdecydowany, oraz ostrych, jaskrawych promieni, które jednak były łagod­ ne dla moich oczu.

57

^

Nie wydaje mi się po prostu, by takie kolory i światła istniały na ziemi. Ale możesz sobie pomyśleć: „Marvin, to mi w ogóle nie pomaga. Możesz być trochę bardziej obrazowy?” Cóż, zrobię, co w mojej mocy. Wiem, że określenie „nie do opisania” bywa niezwykle frustrujące, ale zapewniam, że właśnie ono pasuje najlepiej do tej sytuacji. Niemniej spróbu­ ję opowiedzieć o kolorach, jakie widziałem w niebie. Nie widziałem ulic ze złota. Weźmy jednak pod uwagę, że nie dotarłem zbyt daleko, zaledwie do bram raju i jedynie rzuciłem okiem na to, co znajdowało się poza nimi. Kiedy opowiadam o tym innym ludziom, porównuję to do sytuacji, w której ktoś pochodzący np. z Nepalu czy Konga albo ja­ kiegoś innego miejsca, zostałby helikopterem podrzucony do Estes Park w Colorado i zabrany stamtąd tym samym heli­ kopterem dwadzieścia minut później. Odniósłby wtedy wra­ żenie, że Ameryka jest jednym ogromnym pasmem górskim o nierównym, ośnieżonym grzbiecie, bo tyle właśnie udałoby się mu zobaczyć w tak krótkim czasie. To, co widzieli inni podróżujący do nieba, różniło się od tego, co ja zobaczyłem i są wiarygodni świadkowie, którzy widzieli w niebie złote ulice i ludzi ze skrzydłami (nie anio­ łów). Colton Burpo, cudowny mały chłopiec, którego historia opisana została w książce Niebo istnieje... Naprawdę!, widział tam nawet konia w kolorze tęczy. Podróże tych ludzi - po­ dobnie jak moja - nie są wytworem wyobraźni. Każdemu z nas dano po prostu własny, krótki przebłysk wieczności, uzależniony od tego, co Bóg chciał nam pokazać. Widziałem jednak niezwykłe rzeczy. Kolory i światła były tylko częścią z nich. ^

58

Najzieleńsza zieleń i najbardziej niebieski błękit Widziałem dzieci i dorosłych w każdym wieku, bawią­ cych się, rozmawiających i śmiejących razem na trawie, która miała najbardziej zielony kolor, jaki kiedykolwiek widziałem. Jestem maniakiem golfa i każdego roku z największą przy­ jemnością zasiadam, żeby oglądać creme de la creme golfa turniej The Masters w Augusta w stanie Georgia. Trawę, na której grają najwspanialsi golfiści świata, widziałem jedynie w wysokiej klasy odbiorniku telewizyjnym, ale ten nieska­ zitelny dywan w kolorze szmaragdu jest najbardziej zieloną powierzchnią, jaką w życiu oglądałem. Żona jednego z mo­ ich znajomych, który miał szczęście obejrzeć ten turniej na żywo, śmiała się z niego, kiedy wrócił stamtąd z licznymi zdjęciami trawy. „Popatrz tylko na tę murawę”, mówił pod­ ekscytowany, kiedy ta przewracała oczami. „Zobacz jaka jest idealna, jak niesamowicie zielona.” Przywołaj przed oczy ob­ raz tej soczyście zielonej, wspaniałej trawy na Masters, a po­ tem spróbuj sobie wyobrazić trawę dużo zieleńszą i bardziej okazałą. Tak właśnie zielona jest trawa w niebie. Nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, jak niesamowity i niebieski był nieboskłon, po którym leciałem do raju, i fir­ mament, który otaczał niebiosa. Atmosfera przesiąknięta była kolorem oraz światłem i tu znowu musze stwierdzić, że tamten błękit przewyższał wszelkie barwy, którymi mogliby­ śmy się pochwalić tu, na Ziemi. Najbliższym odcieniem, z jakim mógłbym porównać tamten pozaziemski błękit, jest surrealistyczny kolor wody

59

na Karaibach albo u wybrzeży Hawajów o zachodzie słońca. To błękit, którym trzeba się zachwycać, który trzeba doce­ niać i podziwiać całym sercem. Wyobraź sobie ocean albo tropikalną zatokę z jej najpiękniejszym błękitem, a potem pomyśl o tym, że błękit dalece przewyższający ten kolor czeka na ciebie i na mnie po drugiej stronie. A jeśli niebieski jest twoim ulubionym kolorem, to szczęściarz z ciebie. Z tego, co widziałem, niebieski jest drugim dominującym kolorem w niebie (Zgadniesz jaki jest pierwszy? - czytaj dalej!). Rzecz w tym, że wszystkie kolory w niebie przetykane są blaskiem - jasnością, która wygląda jakby zawierała promie­ nie słońca, blask księżyca, migotanie ognia i lśnienie gwiazd, zmieszane razem przez mistrzowskiego reżysera światła i rozrzucone po sklepieniu, na oglądaniu którego spędzimy wieczność. Jakże ten Mistrz uwielbia nadawać blask i ciepło naszym mrocznym ścieżkom, dając nam przebłysk jasności, która nadejdzie! Światło mojego życia Rok 1956 był rokiem przełomowym, rokiem, gdy do­ konał się we mnie ogromny wzrost wiary i miłości, która miała niewyobrażalnie udoskonalić moje życie - w tym wła­ śnie roku, w błogosławiony czerwcowy dzień ujrzałem Ruth, światło mojego życia. Elvis Presley właśnie podbijał radiowe listy przebo­ jów hitem „Hound Dog”, na ekrany wszedł film „Król i ja” ■-=>' 60

Rodgersa i Hammersteina, a firma General Electric wypu­ ściła zmyślny nowy gadżet pod nazwą „Budzik z drzemką” - pierwszy budzik, który można było wyłączać raz za razem - tak długo, aż się w końcu obudzisz. Miałem dwadzieścia jeden lat, ukończyłem właśnie Calvin College w Grand Rapids, gdzie uzyskałem dyplom z ekonomii. Było to lato niekończących się możliwości, kie­ dy to zalecałem się do dziewczyn, czasem jak należy, a cza­ sem z całym urokiem nerwicowca. Dziewczyny mnie peszyły i wprawiały w zakłopotanie; jako najstarszy spośród trzech braci, nie byłem w stanie ich zrozumieć. Nie spodziewałem się, że tamtego letniego dnia, w któ­ rym umówiony byłem na randkę w ciemno ze studentką pielęgniarstwa o imieniu Ruth, mój świat wywróci się do góry nogami. Myślałem po prostu, że zjemy gumowatą pizzę w pizzerii Fricano i że być może będę miał szansę poflirtować trochę ze śliczną dziewczyną. Pomyślałem, że jest piękna (nadal tak o niej myślę.) Nie pamiętam, jak tamtego wieczoru smakowała pizza, ale nie zapomnę nigdy tamtych błyszczących, niebieskich oczu i jej cichej dojrzałości. Pomyślałem, że jest jedną z najbardziej interesujących kobiet, z jakimi kiedykolwiek rozmawiałem. Wciąż tak uważam, po wszystkich tych latach. Jednakże komisja poborowa wysyłała mi złowieszcze wiadomości. Ruth mówi, że minął miesiąc, nim do niej za­ dzwoniłem, a ja myślę, że to były raczej dwa miesiące. To nie tak, że nie byłem nią zainteresowany, ale byłem niedojrza­ ły i nie wiedziałem, w którym kierunku zmierza moje życie. 61 ^

Niemniej miesiąc czy dwa później zadzwoniłem do niej i stało się. Od tego dnia nie istniał dla mnie nikt inny poza Ruth. Tak więc na podstawowe szkolenie wojskowe wyruszy­ łem z jej miłosnymi słowami w pamięci. W głębi wiedziałem, że po raz pierwszy jakaś kobieta ofiarowała mi takie słowa, tak szczerze. Pisaliśmy do siebie listy i to one rozświetlały moje dni w czasie szkolenia. Ruth była młodą, początkującą pielęgniar­ ką, a jej praca wiązała się z wieloma poważnymi sprawami, kwestiami życia i śmierci. Ruth zwierzała mi się w swoich listach, a ja starałem się robić to samo w moich. Kiedy już zapiszesz coś na papierze, nie możesz tego cofnąć. Bardzo się cieszę, że w czasie, gdy nasze listy latały tam i z powrotem z Grand Rapids do Colorado Springs, gdzie stacjonowałem, przelaliśmy z Ruth na papier nasze wzajemne uczucia i po­ znaliśmy się nawzajem tak dokładnie. Kiedy przyjechałem do domu na urlop, spędziliśmy ra­ zem każdą wolną minutę. Ruth wprowadziła się do moich rodziców, żeby zaoszczędzić pieniądze, i któregoś dnia, zaraz po tym, jak wróciłem do Colorado, mój tata zabrał Ruth do jubilera, żeby wybrać dla niej pierścionek zaręczynowy. W czasie kolejnej wizyty w Colorado oczom Ruth uka­ zał się żałosny widok: jej postawny narzeczony z wojska leżał bez sił w szpitalnym łóżku, miał czerwone opuchnięte oczy i sucho kaszlał. Ale przynajmniej ściskałem w ręce pierścio­ nek z diamentem - chociaż tyle mi się udało.

~

62

Miałem zapalenie płuc i czułem się tak źle, że nie mo­ głem nawet wyjść z łóżka, żeby uklęknąć i zadać to pytanie. Padło ono mimo wszystko, a Ruth zlitowała się nade mną i powiedziała „tak”. Powiedziała „tak”! W tamtym momencie, pomimo mojego stanu poczułem, jak moją duszę wypełnił blask. Taniec duchów Niebo upoiło mnie swoimi zieleniami i błękitami, ale kolorem numer jeden była tam chyba biel. Biel! Nie mówię tu o słynnym tunelu z białym światełkiem na końcu. Nigdy nie widziałem takiego tunelu, ale skoro inni go widzieli, za­ chowuję w tej sprawie otwarty umysł. Biały to jeden z moich ulubionych kolorów - biały oraz czerwony. Nigdy nie mieliśmy pojazdu w innym kolorze niż biały lub czerwony. Kolor biały w niebie był - wybacz! - nieporównywalny z czymkolwiek innym. Odcienie bieli, od jaskrawych przez opalizujące aż po księżycową biel mlecznego szkła, nakładały się na siebie niczym w ogromnym bukiecie panny młodej, biel na bieli i pośród bieli, a jednak wszystkie różniły się od siebie odcieniami i tonami, wliczając w to również i takie ro­ dzaje bieli, które Bóg zostawia dla nas na tę chwilę, w której zobaczymy Jego Chwałę. Wśród tego mnóstwa odcieni były też odcienie żywsze i bledsze - a wszystkie były cudowne. Na ziemi są trzy punkty odniesienia, do których mogę porównać odmiany kolorów i odcieni w niebie. Najbardziej 63 ^

przyziemnym przykładem jest słodka wata cukrowa, którą możesz rozkoszować się w cyrku czy na festynie. I tak jak w wacie mieszają się różne kolory, tak kolory w niebie będą przechodzić od białych w niebieskie, czerwone, fioletowe i zielone. Wielorakie kolory będą się zmieniać, przesuwać i cały czas poruszać, obracając się, kręcąc i wirując. Cała ta gama lśniących odmian bieli była, jak każdy nie­ biański kolor, napełniona jarzącym się światłem. „Teraz wi­ dzimy jakby w zwierciadle, niejasno”, i przykręcamy żarówkę do ściany, żeby móc przeczytać gazetę, wyprasować ubrania, zapłacić rachunki. Światła w niebie nie są przymocowane do żadnej ściany. Cały czas się poruszają i zmieniają kształt w sposób, który mnie urzekł i zafascynował. Najlepsze, co przychodzi mi do głowy, by opisać ten pokaz świateł, to aurora borealis, czyli zorza polarna. Mniej więcej dziesięć lat temu polecieliśmy z Ruth do Anchorage, gdzie wynajęliśmy kampera i zrobiliśmy sobie kilkutygodniową wycieczkę po wspaniałym stanie Alaska. Niejeden raz my, mieszkańcy Środkowego Zachodu, rozdzia­ wialiśmy gęby, gapiąc się na to wspaniałe widowisko, jakim jest zorza polarna. Indianie Kri nazywają te światła „Tańcem Duchów”, kie­ dy poruszają się one tanecznym krokiem wokół polarnego nieba, podskakując i przeplatając się w deseniach czerwie­ ni, zieleni, fioletu, błękitu i różu. A które miejsce może być bardziej wypełnione duchami - prawdziwymi duchami - niż niebo?

Tam rozświetlone kolory łączą się, rozdzielają, obracają... skaczą i kręcą, i toczą, i spadają spiralą w dół, i pulsują - ni­ czym w tańcu, tak jak tańczy zorza polarna.

.-**• 6 4 “=>•

65

Odpowiedź brzmi „Nie" Ruth odpowiedziała „tak” na pierwsze pytanie, a na dru­ gie - „nie”. Kilka tygodni dzieliło nas od ślubu, kiedy otrzymałem rozkaz wyjazdu na dwa lata do Niemiec. No cóż, to psuło wszystkie plany. Człowiek znajduje idealną kandydatkę na żonę, po czym do akcji wkracza Armia - i mamy impas... Wiedziałem, że Ruth nie ucieszy się z tych wiadomości. Mie­ liśmy ustaloną datę, zamówiony tort, a Ruth uszyła swoją suknię. Razem z moją mamą powkładały już do kopert kil­ ka setek tłoczonych zaproszeń, zakleiły koperty i upchały je w skrzynce pocztowej. Niezbyt znałem się na kobietach, ale wiedziałem, że wiadomość ta zostanie przyjęta równie do­ brze jak katastrofa „Hindenburga”. Z drugiej strony, cóż zna­ czą dwa lata dla prawdziwej miłości? Zdenerwowany podniosłem słuchawkę automatu telefo­ nicznego w mojej bazie w Colorado i wybrałem numer Ruth. „Czy poczekasz na mnie dwa lata” - wyrecytowałem niepew­ nie swoją kwestię - „dopóki nie wrócę z Niemiec?” „Nie” - odpowiedziała szorstko. Byłem tak zszokowany, że słuchawka dosłownie wypadła mi z rąk. Mc? No cóż, to nie była odpowiedź, na jaką liczyłem. Jak się jednak okazało, Ruth odrzuciła nie mnie, ale perspektywę

dwuletniej rozłąki. W jakimś przypływie życzliwości, Armia wyraziła zgodę, żebym przed wyjazdem do Niemiec poje­ chał do domu i wziął ślub. Na krótko przed tym, po piętna­ stu tygodniach szkolenia w piechocie, awansowano mnie na kancelistę. Zadzwoniliśmy do każdej z osób zaproszonych na wese­ le z informacją o zmianie daty. Dnia 9 lipca 1957 roku Ruth została moją żoną i od tamtej pory jest przy mnie, na dobre i na złe, w bogactwie i niedostatku, w zdrowiu i chorobie i dosłownie - na ziemi i w niebie. Miesiąc miodowy był krótki, nieporadny i pełen gaf, ukrytych za fasadą pełnego nadziei pragnienia. A potem, nie wiadomo kiedy, byliśmy już spakowani i w drodze do Niemiec. Byliśmy młodzi i optymistycznie pa­ trzyliśmy w przyszłość. Byłem mężem kobiety, która była dla mnie niczym góry do zdobycia, doliny do zbadania i nieodkryte cuda, wabiące mnie z daleka. I przez ponad pół wieku zdobyliśmy razem więcej gór­ skich szczytów niż mógłbym zliczyć, ale najpierw musieliśmy się potknąć o kilka kopców kreta. Z pewnym zażenowaniem muszę się przyznać że było coś w zachowaniu Ruth, co do­ prowadzało mnie do wściekłości przez pierwszych kilka miesięcy naszego wspólnego życia. Z przerażeniem odkry­ łem nagle, że ta piękna istota, którą pojąłem za żonę, miała straszny nawyk: pastę do zębów wyciskała od środka tubki, zamiast starannie zwijać ją od końca! Ruth miała też nową teściową, która rozpuściła swoich trzech synków ponad wszelką miarę. Było więc dla mnie

66

zaskoczeniem, kiedy odkryłem, że Ruth nie zamierzała pra­ sować moich bokserek i podkoszulków, jak zawsze robiła to mama. „Przykro mi”, powiedziała tonem, który wskazywał, że wcale tak nie jest. „Ja tego po prostu nie robię”. Sytuacja stała się więc jasna. Albo będę sam prasował swoje majtki, albo nosił je wymięte. Zamieszkaliśmy w Heidelbergu i znaleźliśmy kilku no­ wych przyjaciół spośród członków niewielkiego kościoła w naszej bazie. Wkrótce awansowano mnie na głównego kancelistę armii amerykańskiej w Europie, co oznaczało, że miałem mieć pod kontrolą miejsce pobytu trzydziestu tysięcy żołnierzy. Tak na marginesie - jednym z nich był szeregowy Elvis Aaron Presley, który stacjonował w Niemczech w tym samym czasie, co ja. Czy ci mężczyźni i kobiety byli na służbie, czy poza służbą? Na zwolnieniu chorobowym? Traktowałem swoje obowiązki bardzo poważnie, a najbardziej obawialiśmy się wtedy zrzucenia przez Rosję bomby atomowej. Najwyraźniej zbyt poważnie podchodziłem także do kwestii wyciskania pasty do zębów (i prasowania bielizny), skoro gotów byłem z tego powodu wytoczyć armaty i strzelać. Nasza największa kłótnia w początkowym okresie mał­ żeństwa dotyczyła urządzania pikników w Dzień Pański niedzielę. Teraz mogę pójść na piknik w niedzielę równie dobrze jak w każdy inny dzień, ale wtedy, świeżo po opusz­ czeniu domu rodzinnego, prowadzonego przez bardzo ho­ lenderską i konserwatywną członkinię Kościoła Reformo­ wanego, Marjorie Besteman, miałem z tym poważny kłopot. Moja żona nie mogła po prostu zrozumieć, w jaki sposób

67 ^

rozłożenie koca na zielonej trawie i raczenie się jajkami na ostro oraz lemoniadą naruszało Dzień Pański. Czyż sam Pan nie stworzył trawy, jajek na ostro i lemoniady dla naszej przy­ jemności? Stwierdziła wręcz: „To najgłupsza rzecz, jaką kie­ dykolwiek słyszałam.” Po „negocjacjach” uznałem jej sposób święcenia dnia świętego i zdałem sobie sprawę, że jeśli moje bokserki mają być wyprasowane, to tylko przez mnie samego. A pasta do zębów? Poddałem się po prostu i zacząłem wyciskać tubkę od środka - tak samo jak moja ukochana. Jak więc widzicie, Ruth podjęła się nie lada zadania, kie­ dy szła główną nawą kościoła, by ująć moją dłoń i usłyszeć, jak pastor mówi: „Umiłowani, zebraliśmy się tutaj, aby połą­ czyć tego mężczyznę i tę kobietę świętym węzłem małżeń­ skim” Niewiele później odkryła, jak wiele czeka ją pracy. Jakże kocham ten ogień, który pojawia się w jej oczach zaraz przed tym, nim wybuchnie złością! Życie po części powinno być przyjemnością, a część tej przyjemności leży w rozwiązywaniu problemów, w radzeniu sobie z różnicami i w walce o osiągnięcie porozumienia. Mogą polecieć iskry, kiedy między dwójką pełnokrwistych, zakochanych Ame­ rykanów dochodzi do starcia w sprawie ważnej dla obojga. Można nawet powiedzieć, że te iskry to istne fajerwerki - są krzykliwe, barwne i wyraziste, przelatują ze świstem i pozo­ stawiają po sobie silny zapach.

.-=»■ 68

Fajerwerki na firmamencie Jednym z moich ulubionych świąt jest obchodzony czwartego lipca Dzień Niepodległości, kiedy to na grillach skwierczą burgery, uczestnicy parady w Byron Center (w sta­ nie Michigan) wymachują piętnastocentymetrowymi, czerwono-biało-niebieskimi chorągiewkami, a na wieczornym niebie rozbłyskują fajerwerki. Wspominałem już, że światła w niebie najbardziej przy­ pominają zorzę polarną, ale fajerwerki to kolejny punkt od­ niesienia, jakiego mogę użyć. Huk i trzask nie sprawiał - jak tu, na ziemi - że miałeś ochotę zatkać sobie uszy, natomiast wybuchające sztuczne ognie dekorowały niebo figurami ciasteczek, pająków, piwonii, a także kształtami i formami nie z tego świata. Wszystkie kolory, jakie tylko mogłyby przyjść ci na myśl - fiolety, czerwienie, błękity, srebra, zielenie i biele - splatały się ze sobą w promiennych pasmach. Zamarłem w bezruchu u bram raju, ale gdybym na sekundę odwrócił wzrok, to przy kolejnym spojrzeniu zobaczyłbym już inny układ. Każdy, kto myśli, że w niebie będzie się nudził, siedząc na piankowej chmurce w pastelowym świecie pełnym harf i unoszących się w powietrzu amorków, robi piekielny błąd, jeśli mogę tak to ująć. Sam pokaz świateł był dogłębnie poruszający. Czasami gigantyczna kolorowa kula poruszająca się nie­ przerwanym, ale miarowym ruchem, wypełniona zmienia­ jącymi się naprzemiennie odcieniami, wybuchała nade mną niczym fajerwerki podczas święta w dniu czwartego lipca. -=> 69

Niestety, tak jak przy poprzednich próbach porównań, widok fajerwerków w Michigan nawet nie przypomina fajer­ werków w niebie... Świetliki w słoiku na drogę Ruth i mnie udało się w końcu oddzielić sprawy napraw­ dę ważne od tych zupełnie nieistotnych, takich jak tubka z pastą do zębów czy decyzja kto i co prasuje. Szybko zostałem ojcem, a moje dzieci i wnuki stały się światłem mojego życia. Ruth była w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, Julie, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Heidelbergu. Nasi niemieccy gospodarze wypłakiwali oczy na wieść o naszym powrocie do Stanów. Pomimo bariery językowej przywiązali się do nas równie mocno, jak my do nich. Czuliśmy się tam wspaniale, ale okres służby wynosił w tamtych czasach dwa łata i nasz czas w owym miejscu dobiegał końca. Spakowaliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy z powrotem do Ameryki. Kiedy po raz pierwszy wziąłem w ramiona moją maleń­ ką córeczkę Julie, pękałem z dumy i miłości. Wydawała się tak lekka, że mogłaby unieść się w powietrzu. Jakimś cudem udało mi się jej nie upuścić. Pięć lat później Bóg pobłogo­ sławił nas kolejną córką, Amy, a po kolejnych pięciu latach synem - Markiem. Cieszyłem się każdą chwilą, jaką spędzałem z moimi dziećmi, patrząc jak rosną i obserwując jak rozwijają się ich ciała i umysły. Pamiętam godziny spędzone z nimi, kiedy 70 ■na­

były malutkie. Pamiętam słodkawy smak ich policzków, kiedy je całowałem. Pierwsze dni w szkole, najwcześniejsze prace plastyczne, to, jak grali na flecie, trąbce i kornecie wszystkie te liczne momenty rozświetlały moje życie i moje oczy. Nie zmieniłbym niczego we wszystkich tych latach, które spędziłem na kochaniu moich dzieci. Nigdy nie za­ pomnę radości, jaką dawały mi wszystkie dzieci. Podnosiły mnie na duchu w czasie ciemnych, ciężkich dni. Jednym z najtrudniejszych okresów w moim życiu był czas, kiedy nasz malutki synek, William John zmarł po dzie­ sięciu godzinach od urodzenia. Później opowiem więcej o Williamie i wszystkich dzieciach, które zobaczyłem w nie­ bie. Na razie powiem tylko, że każdy, kto stracił dziecko do­ skonale rozumie, że kiedy umarł William, nasze serca pękły na milion kawałków. Oboje z Ruth nauczyliśmy się radzić sobie z nieszczę­ ściami tak, jak uczy się tego każdy: przechodząc przez nie. Oboje zdecydowaliśmy, że trudne momenty będą raczej ce­ mentować nasz związek, nie zaś go osłabiać. Nie wiemy, dla­ czego życie jest czasem tak okrutne, za to wiemy, że to, co się dzieje, nie jest tak ważne jak to, co my sami zrobimy z tym, co się dzieje. Jako mąż i ojciec musiałem się dużo nauczyć o małżeń­ stwie, rodzicielstwie, miłości i o tym, co w życiu liczy się naj­ bardziej. Tamten moment i chwilę obecną dzieli tak wielka odległość w czasie i przestrzeni. Przeżyliśmy czasy wielkiej radości i głębokiego smutku, ale Ruth zawsze była moją la­ tarnią morską, wiodącą mnie swoją miłością i mądrością tak przez ciemną noc, jak i jasny dzień. ^

71 —

Bóg Ojciec wręczył mi słoik ze świetlikami na podróż mojego życia - w osobie Ruth. Wyobrażam Go sobie, jak mówi, wręczając mi ów słoik: „Proszę, synu. Czekają cię chwile, które będą ciemne i straszne. Zawsze będę oświecać twoją drogę, ale tutaj daję ci dodatkowe światło, ponieważ cię kocham.” Dziś, po pięćdziesięciu pięciu latach małżeństwa, bar­ dziej niż kiedykolwiek odczuwam dreszczyk emocji, kiedy jest przy mnie Ruth. Kiedy niespodziewanie spotykam ją gdzieś w tłumie ludzi, czuję się, jakby wewnątrz mnie rodziła się mała, radosna piosenka. Kiedy napotykam jej spojrzenie, mam wrażenie, że daje mi znak z dokładnymi słowami inspi­ racji potrzebnej mi w tym właśnie momencie. Kiedy wieczo­ rem wracam do domu samochodem, muszę cały czas uwa­ żać, żeby zbyt mocno nie nacisnąć pedału gazu, spiesząc tam, gdzie ona na mnie czeka. Najbardziej ekscytującym momen­ tem dnia nadal jest dla mnie ta chwila, kiedy Ruth przybiega do drzwi i całuje mnie na powitanie. „Czy to aby nie jakieś sentymenty starego ckliwego człowieka?” - mógłbyś zapytać. Tak. Przyznaję się do winy. Kiedy spoglądam na drogę, która jest przede mną, widzę dwoje starszych ludzi idących za rękę w kierunku zachodzą­ cego słońca. Jestem głęboko przekonany, że koniec będzie dużo lepszy niż początek.

raz pomyślałem o naszych dzieciach, wnukach? Jak to Ruth, nie zadała tego pytania spolegliwie czy z niepewnością. Za­ pytała z czystej ciekawości. A odpowiedź brzmi: nie, nie myślałem o moich najbliż­ szych, pomimo tego, że tak ogromnie ich kocham. W zasa­ dzie, gdyby Bóg za pośrednictwem św. Piotra dał mi wybór pomiędzy powrotem do Ruth, Julie, Amy i Marka, a pozosta­ niem w niebie, bez żadnych wątpliwości wybrałbym niebo. Wolałbym pozostać w tym cudownym miejscu tańczą­ cych świateł i rozbłyskujących kolorami fajerwerków, cie­ sząc się każdym promieniem, każdym błyskiem, odcieniem i wzorem. Oczywiście warto tam zostać nie tylko dla kolorów i świateł. Chodzi o Niego. On jest słońcem, księżycem, gwiazdami - wszystkim. Pewnego dnia Syn powróci, a my staniemy się lepszymi, doskonalszymi ludźmi. Nic nie powinno oddzielać nas od siebie nawzajem i od Niego. Ruth, ja i wszyscy, których kochamy, na zawsze będzie­ my otuleni Jego wspaniałym światłem.

Wieczny błogostan Po mojej podróży do nieba Ruth zapytała mnie, czy w którymkolwiek momencie pomyślałem o niej. Czy choć 72

73 —

4-

U BRAM NIEBA

Aniołowie podrzucili mnie do bram nieba. Jeśli wyobra­ żasz sobie teraz, że będąc na moim miejscu, byłbyś zdener­ wowany albo wystraszony, to nie musisz się martwić. Do­ świadczysz czegoś wręcz przeciwnego. Ja nie odczuwałem żadnego strachu, a jedynie zachwyt. Nie czułem zdenerwo­ wania, pomimo tego, że zrzucono mnie, dosłownie, do inne­ go królestwa. Byłem całkowicie pogodny i zupełnie spokojny, czułem większą błogość i odprężenie niż w czasie najbardziej relaksującego dnia na ziemi. Natychmiast ujrzałem ogromne, wysokie na kilka pię­ ter drzwi umocowane w bramie oraz okalający królestwo mur, którego końca nie dało się zobaczyć. Były to największe drzwi, jakie kiedykolwiek widziałem, nie wspominając już o największym murze i o największej bramie... Drewno, z którego wykonano wejście, było ciemniejsze niż dąb czy jesion. Jeśli miałbym porównać je do któregoś z kolorów drewna tu, na ziemi, to byłby to głęboki mahoń. Wyrzeźbiono na nim prosty, niewyszukany wzór, tak piękny, jak piękne może być surowo rzeźbione drewno. Jasne światła

75

podskakiwały i tańczyły na całej szerokości wejścia. Czy we­ dług mnie brama była perłowa? Jeśli dostawałbym dolara za każdym razem, gdy ktoś mnie o to pytał, kupiłbym sobie nowy kij do golfa. A więc nie, tak naprawdę brama nie była perłowa, ale zostawmy na razie tę kwestię, wrócimy do niej później. Drzwi nie miały górnej listwy, a przynajmniej ja nie mo­ głem jej dostrzec. Zdawały się sięgać sześć, a może dziewięć metrów w górę i znikać w chmurze mgły. Skąd wiedziałem, że to są drzwi, a nie mur? Kolejne dobre pytanie. Po pierwsze - odkryłem, że będąc w niebie często wiedziałem pewne rzeczy, chociaż nikt mi niczego nie wyjaśniał i jestem przekonany, że każdy, kto kiedykolwiek tam się znalazł czuje dokładnie to samo. Nie ma tam prze­ wodnika, który pokazuje główne atrakcje i najczęściej odwie­ dzane miejsca czy wygłasza frazesy o obrazach i dźwiękach. Nie było anioła ustawionego przy wejściu z wielką plakietką „Zapytaj mnie” przypiętą do szat - nie był to w końcu ja­ kiś niebiański zjazd bankowców. Kiedy tam jesteś, po prostu wiesz to, co wiesz, a ja wiedziałem, że to było wejście. Poza tym w tych masywnych drzwiach znajdował się uchwyt - stary drewniany uchwyt. Miał jakieś siedemdziesiąt pięć centymetrów długości, piętnaście centymetrów szeroko­ ści i wyglądał solidnie.

76

^

Niebiańscy podróżnicy Przede mną, w jednej kolejce, znajdowało się prawdo­ podobnie trzydzieści pięć osób (nie było aniołów czy portie­ rów wołających: „Proszę do okienka nr 5” - brama nieba to nie był jakiś urząd, gdzie rejestruje się samochody). Nikt nie musiał nam tego mówić - ja i wszyscy pozostali po prostu wiedzieliśmy, że jesteśmy w niebie. To się po prostu wiedzia­ ło. Nikt nie pytał sąsiada: „Gdzie ja jestem? Zgubiłem się?” Po wyrazach twarzy widać było, że każdy z nas wiedział, gdzie się znajduje. Wszyscy się uśmiechali. Nikt nie wyglądał na zszokowanego czy choćby przestraszonego. Wszyscy wy­ glądali na ludzi głęboko i w pełni rozradowanych. Może dla­ tego nikt się nie odzywał. Wszystkich nas przenikała radość, pokój i pełne szczęście. Uśmiech wypisany na twarzy każdego z nas zdawał się mówić: „Udało się! W końcu, w końcu nam się udało!” Na­ reszcie byliśmy w domu, i wszyscy to wiedzieliśmy. Byron Center w stanie Michigan to miasto tak bardzo jednorodne, jak tylko to możliwe, niestety. Mówię „niestety”, ponieważ lubię bogactwo różnorodności. Uwielbiam podró­ żować i poznawać inne kraje, ich mieszkańców, kuchnię i tra­ dycje. W Byron Center wszyscy mają ten sam blady odcień skóry. Jestem tu jednym z niezliczonej rzeszy Holendrów w określonym wieku. Szczerze mówiąc, nie możesz tu rzucić piłką do golfa, żeby nie trafić w głowę jakiegoś starszego, ho­ lenderskiego mieszkańca tego miasta. W niebie było zupełnie inaczej. Nawet ta niewielka gru­ pa trzydziestu paru osób była prawdziwym tyglem kolorów, 77

kultur i kostiumów. Ja miałem na sobie swój zwyczajny „uni­ form” - koszulkę polo i spodnie khaki, dokładnie taki strój, jaki zawsze zakładam na co dzień. Uśmiechnięci ludzie sto­ jący w tamtej kolejce byli z różnych zakątków świata i mieli na sobie rozmaite ubrania. Widziałem przedstawicieli wie­ lu różnych narodowości - byli tu mieszkańcy Skandynawii, Azji, Afryki i Bliskiego Wschodu. Skąd wiedziałem, że ci lu­ dzie pochodzili ze Skandynawii? (Wiedziałem, że zapytasz) Wyglądali mi na czystej krwi mieszkańców północnej Eu­ ropy z typowymi dla Skandynawów kośćmi policzkowymi i linią szczęk. Ale szczerze mówiąc, była to jedna z tych rze­ czy, które po prostu wiedziałem. Kilku ludzi, których tam widziałem, wyglądało jakby pochodzili z prymitywnych plemion afrykańskich; mieli na sobie luźne, powłóczyste szaty plemienne i stroje przypomi­ nające togi, oraz sandały na stopach. Mężczyzna znajdujący się przede mną wyglądał na kogoś z Bliskiego Wschodu. Kilka lat później, kiedy udałem się na wycieczkę do Turcji, potwierdziły się moje przypuszczenia, że mój współtowarzysz podróży do nieba pochodził z tamtej części świata. Miał pięćdziesiąt parę lat, a może przekroczył już sześćdziesiątkę. Miał na sobie workowaty, zabarwiony na brązowo kaftan, który wyglądał jakby ktoś spał w nim w brudzie. Być może człowiek ten był pasterzem albo jakimś drobnym rolnikiem; z pewnością ubrany był jak starożytny chłop, a nie współczesny przechodzień z ulic Stambułu. Jego spodnie były tak samo luźne i niechlujne, a na głowie miał jakiś rodzaj nakrycia.

78 —

Ludzie z kolejki byli w większości w moim wieku lub starsi - i tak właśnie powinno być. Możesz nie wierzyć, ale niektórzy byli nawet dużo starsi ode mnie. Większość mężczyzn miała od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu lat, a większość kobiet od siedemdziesięciu do dziewięćdziesięciu. W kolejce znajdowała się też trójka dzieci, każde z nich miało około czterech, pięciu lat. Maluchy nie stały nierucho­ mo, ale - jak to dzieci - wierciły się i kręciły w kółko w swo­ im miejscu w kolejce. Wszystkie uśmiechały się szeroko. Wiem, że to strasznie smutne myśleć o śmierci dzieci, a te kochane maluchy musiały oczywiści umrzeć - inaczej by ich tam nie było. Ich najbliżsi przeżywali teraz rozdzie­ rający serce ból po stracie dziecka - być może najgorszej i najgłębszej stracie, jakiej można doświadczyć. Chciałbym nie wiedzieć, jakie to straszne, ale wiem. Tak więc to, co chcę powiedzieć, płynie z serca człowieka, który przeszedł przez nieszczęście utraty dziecka. Nie jest mi lekko o tym pisać. Ale przyrzekam ci - tamte dzieci były zachwycone, że się tam znalazły. Ich oczy lśniły życiem i radością, jak oczy wszyst­ kich innych czekających na swoją kolej, żeby przejść przez te ogromne drzwi. Tajemnica indyjskiego dziecka Wkrótce, tuż za bramą, miałem zobaczyć w niebie wie­ le, naprawdę wiele dzieci, ale będąc jeszcze w kolejce na jed­ no dziecko zwróciłem szczególną uwagę. Było to niemowlę o indyjskich korzeniach, i było tak maleńkie, jak noworodek w pierwszym dniu swojego życia. 79

To dziecko, czy raczej ludzie, którzy je otaczali, byli i są dla mnie pewną tajemnicą. Dziecko trzymał w ramionach mężczyzna, który wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, ale od­ niosłem wrażenie, że nie był on jego ojcem. Miałem raczej silne przeczucie, że trzyma tego maleńkiego chłopczyka dla innej osoby w tej kolejce - młodej kobiety stojącej przed nim. Wszyscy byli Hindusami, ale oprócz tego sprawiali wraże­ nie, jakby się znali. Ta młoda, około dwudziestopięcioletnia dziewczyna stała bardzo blisko mężczyzny i niemowlęcia, i za każdym razem, kiedy na nią spoglądałem, była obróco­ na i intensywnie wpatrywała się w dziecko, jakby nie chciała oderwać od niego wzroku nawet na jedną sekundę. Ta grupka stanowiła dla mnie podwójną tajemnicę. Jak już powiedziałem, nie miałem wrażenia, że to ten mężczyzna jest ojcem niemowlaka, w ogóle nie wyglądał na tatę; tak napraw­ dę wydawało się, że z dzieckiem na ręku czuje się niekomfortowo. W niektórych kulturach mężczyźni rzadko trzymają na rękach dzieci, nawet swoje własne, ale poza tym instynktownie wyczuwałem, że człowiek ten nie jest spokrewniony z dziec­ kiem, a przynajmniej nie jest jego ojcem. Po pierwsze, zamiast czule tulić maluszka, trzymał go ostrożnie, jakby się bał, że go upuści. Jaka więc relacja mogła łączyć tego człowieka z dzieckiem i kobietą, która - czego byłem pewien - była jego matką? Zapewne cała trójka umar­ ła razem, ale możliwe, że ich śmierć nastąpiła osobno. Usły­ szawszy tę historię ludzie mieli różne teorie - na przykład taką, że ten mężczyzna był ojcem kobiety i dziadkiem jej dziecka. Albo taką, że był kierowcą ich taksówki i cała trójka

•-=5^ 80

zginęła w tym samym wypadku. Po prostu nie wiem. Miałem jednak uczucie, że ta dziewczyna była świeżo po porodzie. Inna część tajemnicy dotyczyła tego, dlaczego ktoś inny musiał trzymać dziecko za tę kobietę. Ludzkie słabości, cho­ roby i niedomagania kończą się w tej samej sekundzie, kiedy stopy człowieka dotykają świętej ziemi w niebie, więc na­ wet jeśli miała za sobą ciężki poród, to w momencie śmierci stałaby się już silna i zdrowa. A jednak czułem w duchu, że owa kobieta dopiero co urodziła i z jakiegoś powodu nie jest w stanie trzymać swojego dziecka. Wiem na pewno, że moje ciało odnowiło się w niebie. Czułem się naprawdę dobrze. Leżąc na szpitalnym łóżku w Ann Arbor, cierpiałem straszny ból: czułem tak wielką słabość i dyskomfort, że już nigdy w życiu nie chciałbym się tak czuć. Ale stojąc w kolejce do bram nieba nie czułem żadnej słabości. Naprawdę czułem się tak, jakbym znów był nastolatkiem - pełen życia, emocji, zaciekawiony, zdrowy i silny jak koń. Marv Besteman został odnowiony, całkowi­ cie. Czułem się lepiej niż kiedykolwiek, prawdę powiedziaw­ szy - nawet lepiej niż wtedy, kiedy byłem silnym, młodym byczkiem, grającym przez krótki czas w hokeja dla Uniwer­ sytetu w Michigan. Poważnie, to było niesamowite, jak fantastycznie się czułem! Gdy Bóg mówi nam, że odnowi i ożywi nasze ciała, to naprawdę ma to na myśli. Później, kiedy za bramą zoba­ czyłem tak wielu ludzi wielbiących Boga, nie zauważyłem, by którykolwiek z nich poruszał się o kulach, miał niepełno­ sprawne ciało, brakujące ręce czy nogi. Nie widziałem ludzi

81

z zespołem Downa czy ludzi o specjalnych potrzebach. Kiedy przyjdziesz do nieba, poczujesz się niesamowicie! Trudno więc zrozumieć, dlaczego ta młoda kobieta po­ trzebowała, by ktoś inny trzymał jej dziecko. Niemniej Bóg dokładnie wie, co działo się w kolejce i zna sytuację każde­ go z Jego ukochanych dzieci, czekających na swoją kolej do przejścia przez te ogromne drzwi. On wie i powie mi, kiedy tam wrócę. W każdym razie, stojąc w kolejce, z zajęciem obserwo­ wałem wszystko wokół. Nie mogłem tego wszystkiego objąć. Przebogate, wyjątkowo piękne kolory i te światła! Były ni­ czym dziesięć tysięcy bezgłośnych fajerwerków odpalonych w tym samym momencie. Światła poruszały się i zmieniały trwałem w zachwycie od momentu, gdy postawiłem w niebie swoje stopy, aż do chwili, gdy przeszedłem z Piotrem przez drzwi. Jak się domyślasz, nie zwracałem szczególnej uwagi na ludzi stojących w kolejce. Przez większość czasu rozglądałem się wokół, próbując ogarnąć cudowny obraz tego niesamowi­ tego miejsca. Kiedy znów spojrzałem na ludzi stojących przede mną, zobaczyłem, że młoda Hinduska, która z taką intensywnością wpatrywała się w dziecko, stała na samym przodzie, czekając na swoją kolej, by wejść do środka. Cała trójka znajdowała się jakieś cztery czy pięć osób przede mną. Mężczyzna, który trzymał dziecko, stał za kobietą, a ja dopiero wtedy zauwa­ żyłem ze zdziwieniem, że niemowlę zniknęło. Najwyraźniej poszło jako pierwsze. W jaki sposób weszło do środka? Nie 82 '•==■'

wiem - nie patrzyłem! Logicznie rozumując, można by przy­ puszczać, że starszy mężczyzna podał dziecko Piotrowi, ale tak naprawdę nie wiem, co się wydarzyło. Poza tym miałem przeczucie, potwierdzone później, kiedy za bramą zobaczy­ łem tak wiele niemowląt, że w istocie nikt nie musiał trzymać tego dziecka. Mogło ono unieść się i znaleźć za bramą samo­ dzielnie. Tak, naprawdę! Co takiego Dorotka powiedziała do psa w Czarnoksiężniku z Krainy Oz? „Toto, mam wrażenie, że nie jesteśmy już w Kansas”. Ja i pozostałe trzydzieści pięć osób w kolejce byliśmy teraz w innym świecie i prawa grawi­ tacji oraz to, czego należy oczekiwać od ludzi w określonym wieku, przestały obowiązywać mniej więcej w tym samym czasie, kiedy straciliśmy styczność z zieloną ziemią stworzo­ ną przez Boga. Matka dziecka była następna w kolejce do wejścia, a za nią znajdował się starszy mężczyzna. Kolejka posuwała się szybko. Gdyby nawet tak nie było, ludzie nie przewracaliby oczami i nie stukali niecierpliwie w zegarki, mówiąc „za dwadzieścia minut mam przerwę na herbatę”. Wszyscy, podobnie jak ja, byli odprężeni i urzecze­ ni, całkowicie pochłonięci i zafascynowani każdym szczegó­ łem swojego nowego świata. Ogromne drzwi otwierały się i zamykały w różnych, ale dość krótkich odstępach czasu. Mijało jakieś trzydzieści sekund do minuty od wejścia jednej osoby do ponownego otwarcia się drzwi przed kolejnym przybyszem. (Ja zająłem odźwiernemu zdecydowanie najwięcej czasu, ponieważ mój przypadek był szczególny. Ale o tej rozmowie opowiem wię­ cej trochę później.) Przesuwając się w kolejce, coraz bardziej



83

-

zbliżałem się do drzwi. Wkrótce stanąłem bezpośrednio przed nimi. Perłowe bramy? Bramy nieba działały na ludzką wyobraźnię od początku istnienia Kościoła, od kiedy to wierni czytali zwoje z obja­ wieniami św. Jana - starożytnymi dla nas, ale nie dla nich. Poprzez stulecia bramy te stały się tematem wielu dyskusji, a potem książek, filmów, piosenek, a nawet żartów. Niemniej zawsze zdumiewa mnie, jak wielu ludzi, nawet wierzących, zastanawia się, czy przejdą przez „perłowe bramy” i uzyskają wstęp do nieba. Jak wyglądają te bramy? Kto jest odźwier­ nym? Czy jest nim św. Piotr? I kto może przejść przez te ma­ jestatyczne drzwi? Mogę tylko zdać relację z tego, co widziałem i kogo wi­ działem, będąc w niebie. Jak zawsze, najlepszym miejscem do szukania odpowiedzi jest Biblia. Św. Jan opisał bramy nieba, które zobaczył w czasie ob­ jawienia, którego doświadczył, gdy został uwięziony na grec­ kiej wyspie Patmos. Bibliści twierdzą, że objawienie Jana miało miejsce około 96 roku - ponad pół wieku po śmier­ ci krzyżowej i zmartwychwstaniu jego najlepszego Przyja­ ciela i Zbawcy. Zapis tej nadprzyrodzonej podróży razem z piętnastoma innymi objawieniami składa się na fascynującą księgę Apokalipsy. Czyż nie jest interesujący fakt, że ostatnia księga Pisma Świętego daje nam przebłysk naszego przyszłe­ go domu? Jesteśmy stworzeni dla nieba i wizja Jana, czy też

84

jego objawienie, daje nam wyobrażenie, na którym możemy oprzeć nasze nadzieje. Pierwsze szczegóły dotyczące bram nieba zapisane są własnymi słowami Jana i znajdują się pod koniec Apokalipsy: I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga. Źródło jego światła podobne do kamienia drogocennego, jakby do jaspisu o przejrzystości kryształu: Miało ono mur wielki a wysoki, miało dwanaście bram, a na bramach - dwunastu aniołów i wypisane imiona, które są imionami dwunastu pokoleń synów Izraela Od wschodu trzy bramy i od północy trzy bramy, i od południa trzy bramy, i od zachodu trzy bramy. (A p 21,10-13)

Sądzę, że byłem przy jednej z tych bram, jednej z trzech bram znajdujących się w jednej z czterech ścian fortyfika­ cji otaczającej owo promieniste miasto, zwane niebiańskim Jeruzalem.

— 85 —

Jan widział cztery ściany i dwanaście bram, ale nie mam pojęcia, przy której z nich ja się znajdowałem ani w którym kierunku byliśmy zwróceni. Jeśli na „mojej” bramie napisane było imię Dan, Ruben, Lewi, albo któregoś z innych pokoleń, to nie rozpoznałem tych oznaczeń. Poza tym, fragment ten mówi, że na każdej bramie bę­ dzie anioł, a ja zobaczyłem św. Piotra, nie anioła. I brama, którą widziałem, nie była perłowa. Właśnie tak - nie była perłowa! Właściwie skąd bierze się to przekonanie, że bramy nie­ ba są „perłowe”? Czy to jakieś ludowe podanie albo opowieść przekazywana z pokolenia na pokolenie? W istocie, w Piśmie Świętym znajduje się konkretny dowód na taką koncepcję w dwudziestym pierwszym rozdziale Apokalipsy św. Jana, w dwunastym wersecie czytamy, że bramy są w rzeczywistości ogromnymi perłami, zakrywającymi wejście do miasta: „A dwanaście bram to dwanaście pereł: każda z bram była z jednej perły.” W trakcie mojej opowieści kilka razy zdarzy się, że nie będę w stanie wyjaśnić tego, co widziałem. To jest właśnie je­ den z takich przypadków. Inni niebiańscy podróżni widzieli fragmenty bram, które opisali jako perłowe; wierzę im. Wie­ rzę także, że mnie dana była inna wizja - obraz nieba, któ­ ry zawierał bramę zrobioną z ciężkiego, ciemnego drewna, przyobleczoną w mieniące się światła. Nie budzi to we mnie niepokoju i mam nadzieję, że w tobie także nie. Zamiast pró­ bować być mądrzejszym niż sam Bóg, lepiej pewne rzeczy przyjąć i zaakceptować.

86 - -

I ostatnia już uwaga dotycząca tej kwestii: moi zaufani duchowi przewodnicy modlili się ze mną i za mnie, gdy sta­ rałem się pojąć to wszystko, czego doświadczyłem. Poddali mi myśl, że być może owe bramy w istocie będą ogromnymi perłami wtedy, kiedy nadejdzie nowe niebo i nowa ziemia - w czasie zaplanowanym przez Boga. Mnie wszakże dano zobaczyć urywek „pośredniego” nieba, czyli miejsca, do któ­ rego teraz idą po śmierci ludzie wierzący. To jest odmienne miejsce od nowego nieba i nowej ziemi, w których zamiesz­ kamy po powtórnym przyjściu Chrystusa. To rozróżnienie jest bardzo istotne, dlatego warto zwrócić na nie uwagę. Moi duchowi kierownicy mogą mieć rację, a może od­ powiedź jest zupełnie inna. Perłowe czy nie, jestem ogrom­ nie wdzięczny, że miałem szansę stanąć w cieniu tych nie­ zwykłych bram! Czy ktokolwiek nie został wpuszczony? Dzieląc się z innymi swoim doświadczeniem, zawsze słyszę to samo pytanie: „Czy widziałeś, by kogoś zawrócono spod tej bramy? Czy ktokolwiek wrócił tą samą drogą, którą wszedł do środka?” Odpowiedź brzmi: nie. Nikt nie wrócił po tym, jak już znalazł się w drzwiach. Dlaczego dla ludzi jest to tak ważna sprawa? Sądzę, że wiele osób, nawet wierzących, ma trudność z osiągnię­ ciem stuprocentowej pewności co do tego, gdzie przyjdzie im spędzić życie pozagrobowe. Cierpią z powodu tej nie­ pewności i po cichu zastanawiają się: „Czy mogę nie zostać

87

wpuszczony?” Zastanawiają się także nad bliskimi, którzy odeszli przed nimi. Może ci bliscy nie wyrażali głośno swo­ jej wiary, może życie, które wiedli przed śmiercią, nie było zgodne z wolą Bożą? Ludzie, z którymi rozmawiałem, zastanawiają się, czy mogą bardziej postarać się o to, by dostać się do nieba. Za­ wsze im mówię, że najpierw trzeba przyjąć Chrystusa, to jest najważniejsze. A ludzie zawsze chcą ustawiać wóz przed koniem. Byłbyś zdumiony pytaniami, jakie mi zadawano i oba­ wami, które w głębi serca dręczą innych. Moim zdaniem, każda osoba, która tam się znalazła, była powołana, aby tam się znaleźć. Zanim sam doszedłem do bramy, za mną było jakieś pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt osób. Wszyscy byliśmy dziećmi Boga, wyznawcami jego Syna, powołanymi do Królestwa Niebieskiego. Każdy cze­ kający przede mną w kolejce został szybko dopuszczony do obecności Boga, Jego Syna, aniołów, swoich bliskich i wszyst­ kich świętych zgromadzonych tam razem. Stałem z samego przodu, następny w kolejce, żeby przejść przez najważniejsze ze wszystkich drzwi. I wte­ dy drzwi otworzyły się z rozmachem, a ja stanąłem twarzą w twarz z moją ukochaną - poza samym Jezusem - postacią z Biblii, a mianowicie Apostołem Piotrem.

-

88 ■*=»'

5-

CZEŚĆ MARV, MAM NA IMIĘ PIOTR

Mężczyzna, który otworzył drzwi, wyciągnął dłoń, a jego oczy rozjaśniły się wyrazem ciepłego powitania. „Cześć Marv, mam na imię Piotr. Witaj w niebie.” Człowiekiem, który stał przede mną i otwierał drzwi do nieba, był sam Apostoł Piotr, „skała”, na której Jezus zbudo­ wał swój Kościół, i bliski przyjaciel Jezusa. Muszę się przyznać - zapatrzyłem się na niego. Jakże mogło być inaczej? Zawsze go podziwiałem i jego postać w Biblii zawsze do mnie przemawiała, a oto stał tutaj i wycią­ gał do mnie dłoń, bym ją uścisnął. Być może kiedy stałem w kolejce moją uwagę zbytnio rozpraszały te wszystkie widoki i dźwięki, bo nie wpadłem na to, kim on jest, dopóki mi się nie przedstawił. Wtedy jakby poraził mnie piorun. Piotr!, pomyślałem, O mój Boże! Lepiej już być nie może (W rzeczywistości jednak było lepiej, ponieważ tak to już jest w niebie. Kiedy myślisz, że nigdy dotąd nie byłeś tak szczęśliwy, doświadczasz kolej­ nej rzeczy, która przewyższa tę wcześniejszą). ^ 89 ^

Uścisk dłoni Piotra był silny i pewny, a jego spojrzenie ciepłe i otwarte. Pomimo tego, że był jednym z dwunastu apostołów Jezusa i jednym z najbardziej znanych i podziwia­ nych ludzi w historii, byt tak skromny i praktyczny jak facet, który kosi twój trawnik, strzyże ci włosy, czy łowi dla ciebie ryby. Naprawdę miał wygląd rybaka, z tą zarośniętą brodą, potarganymi włosami i ubraniami, które wyglądały jakby od tysiąca lat wyciągał w nich sieci i patroszył ryby. Miał na sobie zawiązany na biodrach tkany pas, a jego ciemne, szarawe szaty uszyte były z cięższego materiału niż zwiewne, białe szaty aniołów. Ani krzty wyszukania czy „niebiańskości”. Zafascynowało mnie to, jak bardzo szaty Piotra wyda­ wały się być prawdziwym roboczym ubraniem, autentycz­ nym strojem rybaka, wytrzymałym i ciepłym, chroniącym przed chłodnym wiatrem na morzu. Na wodzie jest zawsze zimniej, a szaty Piotra wydawały się być uszyte tak, by przed tym zimnem osłaniać. Nosił sandały. Miał jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzro­ stu, był mężczyzną o silnej i krzepkiej budowie ciała, szero­ kich ramionach i wąskich biodrach. Miał wygląd zapaśnika, czy może kulturysty, który nie traktuje podnoszenia ciężarów zbyt poważnie, niemniej jednak jest nieźle zbudowany. Sądzę, że gdybyś popadł w konflikt ze świętym Piotrem, to on stałby jak skała i walczył z determinacją. Miał w sobie zdecydowa­ nie. Wiedziałem, że ten facet, jako rybak, nie zrezygnowałby z połowu, choćby fale miały trzy metry wysokości.

90

Miał okrągłą twarz, a jego ciemne włosy nie były ani kręcone, ani falujące, lecz proste i sięgały mu szyi, nie były jednak zbyt długie (a mówię to jako schludnie obcięty ban­ kowiec). Oto typowy starszy facet, któremu przydałoby się strzyżenie, pomyślałem. Według mnie Piotr mógł mieć około pięćdziesięciu pięciu lat, może kilka więcej albo mniej. Miał szarawe oczy z niebieskim odcieniem, co mnie trochę zaskoczyło, bo Żydzi mają brązowe oczy - a jego nos pasował do twarzy, co ozna­ cza, że to był odpowiednich rozmiarów, silny, normalny nos. Piotr miał naprawdę miły uśmiech i na szczęście uśmiechał się do mnie. Wydawał się być zadowolony i szczęśliwy z faktu, że mnie widzi, a jego sposób bycia był ciepły, ujmujący, pew­ ny siebie i przyjacielski - reprezentował wszystkie cechy, na jakie zwracałem uwagę u ludzi, których miałem zatrudnić albo nie zatrudnić, jak to się czasem zdarzało. Kiedy kierowałem bankiem, prowadziłem rozmowy kwalifikacyjne na wysokie stanowiska i szukałem ludzi, któ­ rym mogłem od razu zaufać. Piotr mówił w sposób, który sprawiał, że wierzyłeś, iż to, co mówi, jest prawdą. W trakcie rozmów kwalifikacyjnych mogłem rozma­ wiać z kimś przez pięć minut i w tonie głosu, w rozbieganym spojrzeniu czy podejrzanym zachowaniu zauważyć coś, co sprawiało, że nie zatrudniłbym go nawet wtedy, gdyby mi za to zapłacono. W trakcie niezliczonych rozmów zawsze szukałem ludzi, którzy byli pewni siebie i stanowczy, ale nie nazbyt agresywni; 91

^

życzliwi, ale nie ofermowaci. W banku mieliśmy różnego typu klientów, w tym także takich, którzy nigdy w życiu się nie uśmiechnęli i gdyby mogli, zepsuliby twój dzień. Często moim zadaniem było znalezienie takich pracowników, któ­ rzy obsługiwaliby właśnie tego rodzaju klientów. Piotr był człowiekiem, którego bym zatrudnił. Przez lata pracy jako bankowiec dotrzymałem wielu tajemnic i mogę zapewnić, że Piotrowi można było bezpiecznie powierzyć każdy sekret. No, no! - ten właśnie Piotr, stojący oto przede mną! Piotr, Skała, przyjaciel, uczeń, apostoł, grzesznik i święty. Był kimś więcej niż inspirującą postacią z Pisma Świętego; dla mnie był jak dobrze znany przyjaciel. Być może wzór do na­ śladowania czy mentor to jeszcze lepsze określenie. Przypo­ minałem Piotra - w ten dobry, i nie taki znowu dobry sposób. A teraz wydawało się, że on i ja - obaj stanowczy, zdecydowa­ ni faceci (nie wspominając już o upartych mułach) mogliby­ śmy rzeczywiście zostać prawdziwymi przyjaciółmi. Piotr stał niespełna metr ode mnie, w komfortowej od­ ległości do prowadzenia rozmowy. Ucięliśmy sobie małą po­ gawędkę - nie pytaj mnie nawet, o czym. Być może byłem zbyt podekscytowany spotkaniem z moim biblijnym boha­ terem, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy przez te kilka pierwszych chwil. Jestem raczej pewien, że nie o pogodzie. „Piotrze, muszę ci to powiedzieć. Zawsze byłeś jedną z moich ulubionych postaci w Piśmie Świętym”, powiedziałem. „A to dlaczego?”, zapytał zaciekawiony, uśmiechając się lekko.

92 •**=*■*

„Bo naknociłeś w życiu mniej więcej tyle samo razy, co ja w swoim”, odpowiedziałem. Piotr uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową, jakby mó­ wił: Yhm, wiem, że to prawda! Apostoł i ja rozumieliśmy się doskonale. Piotr rzeczywiści zawalił parę razy. Był porywczy i cza­ sem plątały mu się priorytety. Czasem błądził w swoich są­ dach, tak jak każdy z nas. Ale był dobrym, silnym wyznawcą Chrystusa, kimś, kto porzucił sieci rybackie, by ze względu na swego Pana wieść życie pełne zagrożeń i niebezpieczeństw. Piotr, ten stojący przede mną zarośnięty facet, ubrany w szaty rybaka i potakujący głową z pełnym zrozumienia blaskiem w oczach - pomógł zmienić świat! Kim był Piotr? Zawsze intrygowało mnie życie świętego Piotra przed­ stawione w Piśmie Świętym, ale po spotkaniu z nim twarzą w twarz, moje zainteresowanie wzrosło jeszcze bardziej. Kim był człowiek strzegący bram królestwa niebieskiego? Jakie było jego życie? Ten zaniedbany rybak poznał Jezusa przez swojego bra­ ta, Andrzeja. Bracia pochodzili z Betsaidy, rybackiej wioski, której nazwa oznacza „miejsce sieci” lub „łowisko”. (To tak jakbym ja pochodził z miasta o nazwie „Mnóstwo Banków”). Dzień po dniu ładowali oni swoje sieci do starych łodzi i za­ rzucali je z nadzieją na dobry połów tilapii (ryba z Jeziora

9 3

9SZEŚCIORO LUDZI, KTÓRYCH ZOBACZYŁEM W NIEBIE

Dorastałem w południowo-zachodniej części Grand Rapids w stanie Michigan, na Cleveland Street, jako najstarszy z trzech synów. Nasi rodzice, krzepcy Holendrzy, kochali nas i wychowywali w miłości do Boga. Było to bardzo, bardzo dawno temu, ale kiedy wspo­ minam swoje dzieciństwo i tych, którzy wychowali mnie na mężczyznę, jakim jestem teraz, czuję się pobłogosławiony. Wychowanie, jakie otrzymałem, nie było idealne, ale ogólnie rzecz biorąc czułem się bezpieczny i otoczony opieką. Wspomnienia wracają do mnie w obrazach: mieszkali­ śmy w pobliżu stawu i w zimowe popołudnia po szkole za­ kładałem łyżwy i grałem z przyjaciółmi w hokeja. Zapomi­ nałem o kolacji. Zapominałem o zadaniu domowym. Kiedy grałem w hokeja, zapominałem o wszystkim. Hokej stał się moją miłością. W Dzień Pamięci jechaliśmy całą rodziną do Silver Lakę i otwieraliśmy nasz domek letniskowy. Najlepiej pamiętam to, jak razem z braćmi dygotaliśmy z zimna w chłodnej wodzie, -

143

~~

próbując przygotować do użytku pomost i łódkę. W tym cza­ sie mój tata stał na pomoście i wydawał nam polecenia, cie­ pło i wygodnie ubrany w wysokie buty wędkarskie. Czasem spędzaliśmy w tej zimnej wodzie całe godziny. Sądzę, że mój tata uważał, iż wzmocni nam to charakter. Wtedy byłem jeszcze niski. Wyrosłem na wysokiego mężczyznę, ale aż do wakacji pomiędzy dziewiątym a dzie­ siątym rokiem szkoły byłem najniższym dzieciakiem w mojej klasie. Myślę, że w czasie tamtych wakacji musiałem urosnąć jakieś trzynaście centymetrów! Od tamtego czasu minęło tak wiele lat. Nie miałem wte­ dy pojęcia, jak trwały wpływ na moje życie będą mieli moi rodzice i inni członkowie rodziny. Nie miałem pojęcia, jak bardzo będę za nimi tęsknił po ich śmierci. Z tego, ile znaczą dla nas inni, zdajemy sobie sprawę dopiero po ich odejściu. Ukochane twarze Za bramą do nieba, której nie mogłem pokonać, znaj­ dował się świat, jakiego nigdy sobie nawet nie wyobrażałem, świat soczystej, zielonej trawy i nieba w niebiesko-fioletowym kolorze, przetykanego jasną zielenią, przeplatanego sta­ lowym błękitem i zaprawionego szafirem. Wiem, że bankow­ cy z reguły nie mówią w ten sposób, ale większość z nich nie widziała tego, co ja. Poza tym słyszałem, że mam poetycką duszę. Już czekając przed bramą nieba, byłem urzeczony poka­ zem światła i kolorów. Ale teraz miałem prawdziwą szansę

144

zerknąć do środka. Najpierw zobaczyłem dzieci i przygląda­ łem się im przez chwilę. A potem, z zaskoczeniem i zachwytem, zacząłem spo­ glądać na ludzi, których od razu rozpoznałem. Było tam kilka tych osób, które były dla mnie całym światem zanim umarły i dołączyły do Boga, by mieszkać w miejscu, które On dla nas przygotował. Było tam sześcioro ludzi, których ukochane twarze zna­ łem. Niektórzy z nich już od wielu lat mieszkali w niebie, inni opuścili ziemię nie tak dawno. Jeden z ukochanych członków mojej rodziny umarł zaledwie dwa miesiące przed tym, jak go tam zobaczyłem. Kiedy go zobaczyłem, nie mogłem uwie­ rzyć własnym oczom, tak radykalna i kompletna była jego fizyczna przemiana. Jakże cudownie wyglądał! Drogi Czytelniku, chciałbym żebyś wiedział, jak wiele tych sześciu ludzi znaczyło dla mnie. Chciałbym opowie­ dzieć o tym, jak byli dla mnie ważni. Ale przede wszystkim, chcę, żebyś pomyślał o tych, których Ty kochałeś, a którzy także mieszkają w niebie. Wiem, jak bardzo tęsknisz za ich twarzami, głosami i dotykiem, bo ja w taki sam sposób tę­ sknię za moimi niebiańskimi mieszkańcami. Mam nadzieję, że znajdziesz pocieszenie, kiedy opowiem ci o tych sześciu osobach, które zobaczyłem w niebie i o tym, jak każda z nich była całkowicie odmieniona, a jednak całkowicie znajoma. Wiem, że pragniesz, by twoi ukochani wrócili do ciebie - jest to jak najbardziej ludzkie. Ale zapewniam cię, ich zdrowie i samopoczucie przekracza twoje najśmielsze marzenia.

145 •-=*-

Co byś zrobił, by raz jeszcze dostać szansę ujrzenia choć na chwilę kogoś, kogo kochałeś i utraciłeś? Czym byłaby dla ciebie możliwość wymienienia z nim spojrzenia, uśmiechów, pomachania do niego i zobaczenia, jak on ci odpowiada? Prawdopodobnie oddałbyś za to wszystko, zwłaszcza jeśli wiedziałbyś, że ta ukochana osoba nigdy nie wyglądała le­ piej. Niezależnie od tego, jaką śmiercią odeszli z tego świata, mówię do ciebie: ci, których utraciłeś, nigdy nie byli tak pełni życia! Jedna z bliskich mi osób zmarła w podeszłym wieku, sła­ ba i zmizerniała, ale przeżyła w swoim życiu wiele dobrych lat. Życie innych zakończyło się o wiele za wcześnie z powo­ du strasznych, wyniszczających chorób. To, jak wyglądali umierając, łamało serca wszystkim, którzy ich kochali. Ale jak ukazali mi się w niebie? Widok każdego z nich był cudem. Babcia i Dziadek Besteman Pierwsi ludzie, których zobaczyłem w niebie, to byli moi dziadkowie, Grace i Adrian Besteman. Byli za bramą, jakieś dwadzieścia metrów ode mnie. Mógłbym bez problemu rzucić piłką, a babcia czy dziadek by ją złapali. Po raz kolejny próbowałem przedostać się do środka, żeby do nich podbiec, przywitać się i uściskać ich, ale niewidzialne „pole siłowe” nie przesunęło się nawet o jotę. Moi dziadkowie znajdowali się jakieś trzy metry od sie­ bie; każde z nich szło osobno, ale oboje od razu mnie zobaczy­ li. Babcia uśmiechnęła się i pomachała, a ja jej odmachałem,

146

ledwo wierząc własnym oczom. Umarła tak wiele lat temu. Dziadek, mój kumpel od łowienia ryb, uśmiechał się do mnie szeroko i ruchem ręki zapraszał mnie do środka. On zmarł jeszcze wcześniej niż babcia. Moi dziadkowie Bestemanowie przybyli do Amery­ ki w młodym wieku jako emigranci z Holandii. Poznali się w Grand Rapids i tam założyli rodzinę. Dziadek, podobnie jak tak wielu innych holenderskich imigrantów, handlował pro­ duktami rolnymi. Zajmował się wszelkimi rodzajami warzyw i owoców - kupował je na targach w Chicago i dostarczał do Grand Rapids. Pamiętam, że kiedy byłem chłopcem i odwie­ dzałem dziadków, na stole u nich zawsze leżały pokrojone mar­ chewki i seler, i jakiś sos, w którym można było je zanurzyć. Babcia, drobna kobieta i świetna kucharka, była specjalistką od chleba bananowego. Do dziś zapach świeżego bochenka chleba bananowego zawsze przywodzi mi ją na myśl. Dziadek miał anielską cierpliwość. Kiedy o nim myślę, najczęściej przypominam sobie, jak godzinami siedzieliśmy we dwóch w łódce nad Baptist Lakę, czekając, aż ryby za­ czną brać. Zarzucaliśmy przynętę i łowiliśmy szczupaki, a może okonie, ale przede wszystkim pamiętam, jak po pro­ stu siedzieliśmy i... siedzieliśmy - dziadek, który nigdy się nie skarżył i nie narzekał, oraz siedmioletni, wiecznie wiercą­ cy się wnuczek. Dziadek i jego syn, mój tata, oni obaj zmarli mając gęste, kręcone, czarne włosy. A ja jestem łysy i bez na­ dziei na jakąkolwiek zmianę w tym względzie. Ale łysina była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem, wpa­ trując się w babcię i dziadka. Oboje zmarli w podeszłym

147

wieku, jako przykute do łóżka i wyniszczone wersje samych siebie sprzed lat. A jednak niecałe dwadzieścia metrów ode mnie szli obo­ je sprężystym krokiem, z zaróżowionymi policzkami, kwit­ nący i pełni życia. Ubrani byli w rzeczy podobne do tych, jakie nosili za życia, wyglądali na wiek, w którym zmarli. Tyle tylko, że tu, na ziemi, nie widziałem żadnego osiemdziesięciopięciolatka, który wyglądałby tak, jak babcia czy dziadek w niebie. Nie nabieram cię. Sprawiali wrażenie, że gdybym rzucił im piłkę, łatwo mogliby podskoczyć i ją złapać, odrzu­ cić do mnie i zacząć porywającą rozgrywkę futbolu. Babcia i dziadek! Byłem w totalnym szoku. Mama Wtedy zobaczyłem moją mamę, Marjorie Sweers Besteman, która serce i duszę oddała w całości swoim trzem sy­ nom. Na jej widok podskoczyło we mnie serce - strasznie za nią tęskniłem - ale znowu nie mogłem przejść przez bramę i wejść do nieba. Była najlepszą mamą, jaką chłopak mógłby sobie wy­ marzyć. Moi przyjaciele uwielbiali przesiadywać w domu rodziców. Po pierwsze dlatego, że obok znajdował się pusty teren z tablicą i koszem do koszykówki. Ale głównym po­ wodem była moja mama, która właściwie stale karmiła za­ równo mnie, jak i moich przyjaciół. Wyjmowała na przykład z piekarnika partię ciasteczek i zaczynała piec następną, za­ nim pierwsza zdążyła wystygnąć.

148

Mama nigdy nie chowała odkurzacza. Kiedy nie piekła, to odkurzała. I pomimo tego, że była postawną, mocno zbu­ dowaną holenderską kobietą, to zawsze nosiła sukienki. Je­ stem niemal pewien, że na plażę także zakładała jakiś rodzaj stroju o kroju przypominającym sukienkę. Swoim synom oddana była całkowicie, niezależnie od pogody chodziła na wszystkie nasze mecze. W pewien spo­ sób była samotną matką - mój tata, który prowadził firmę dystrybuującą produkty rolne, pracował sześćdziesiąt lub więcej godzin tygodniowo, sześć dni w tygodniu. Kupował oraz sprzedawał owoce i warzywa za pośrednictwem J. A. Company, dokładnie tak, jak wcześniej robił to jego tata. Jako nastolatek miałem wyznaczoną „godzinę policyjną” o 23. Jeśli zbyt późno wróciłem do domu samochodem, wia­ domo było, że sprawa się wyda. Tata przeważnie wyjeżdżał do pracy o pierwszej w nocy i zawsze sprawdzał, czy maska samochodu jest zimna czy ciepła. Jeśli była ciepła, przez na­ stępny tydzień miałem zakaz korzystania z samochodu. Za­ bierał kluczyki i dawał je na przechowanie mojej mamie. Nie wiedział jednak, że mamie zawsze robiło się mnie żal i miękła po jakichś dwóch dniach. To właśnie miałem na myśli, kiedy mówiłem, że ta kobieta psuła nas bez reszty. Pod niektórymi względami moja mama miała bardzo otwarty umysł, i pragmatyczne podejście do pewnych spraw. Miała takie powiedzenie: „Jak posadzisz tyłek na tym krze­ śle, to twoje nogi pójdą w ślad za nim”. Tyle tylko, że to nie było dokładnie słowo „tyłek”. W zasadzie jest parę takich powiedzonek mojej mamy, których nie mogę powtórzyć

w tej książce! Zapytaj mnie kiedyś, kiedy się spotkamy, to ci powiem. Tak, mama była otwarta, chyba że któryś z jej chłopa­ ków źle się zachował - tu kończyły się żarty. Nad drzwiami pokoju każdego z nas mama miała zawieszone linijki. Jeśli któryś z nas przeholował, mama sięgała po linijkę i dawała nam łupnia. Wspominałem już, że była postawna kobietą? Auć! A jednak w wielu przypadkach pozwalała, żeby płazem uchodziły nam najgorsze przewinienia. Poza przekraczaniem przez nas pewnych granic, była jeszcze jedna sprawa, do której podejście Marjorie Besteman nie było nazbyt otwarte: miała ona, mówiąc oględnie, bzi­ ka na punkcie przestrzegania Dnia Pańskiego. Według mo­ jej mamy niedziela była dniem poświęconym na oddawanie czci Bogu, dniem przeznaczonym na to, by rano i wieczo­ rem pójść do kościoła, a w międzyczasie okazywać głęboką pobożność. Musieliśmy przynajmniej pokazywać pobożność każdemu, kto akurat mógł nas obserwować. Ja i moi bracia mogliśmy machać w wodzie nogami, siedząc na pomoście nad Silver Lakę, ale niezależnie od tego, jak było gorąco, nie mogliśmy się całkiem zanurzyć w wodzie. Mogliśmy grać w piłkę z tyłu domu, gdzie nikt nas nie widział, ale nie przed domem. I mogliśmy jeździć na rowerach w piwnicy, ale nie na zewnątrz, gdzie mogliby zobaczyć nas sąsiedzi i - jak się zdaje - w konsekwencji potknąć się na swojej drodze do Pana. Jeśli takie podejście wydaje ci się nazbyt formalistyczne, to wyobraź sobie, jak osaczona musiała się czuć trójka ha­ łaśliwych chłopaków. Ale pomimo tej jednej żelaznej zasady,

150

mama była zazwyczaj miękka dla swoich synów i bardzo mocno ją kochaliśmy. Mama uwielbiała swoich chłopców, ale największym zawodem w jej życiu było to, że nie miała córki. Później, w swoich złotych latach, doczekała się sześciu wnuczek z rzę­ du i dało jej to największe szczęście. Mama zmarła w wieku dziewięćdziesięciu lat na niewy­ dolność serca, po długim i szczęśliwym życiu. Przed śmier­ cią tak bardzo straciła na wadze, że z trudem można ją było rozpoznać. Pamiętam jedną z ostatnich rzeczy, jakie mi po­ wiedziała: „Nigdy nie chciałam umrzeć pierwsza. Opiekuj się tatą, Marv. Po mojej śmierci nie przeżyje więcej niż sześć miesięcy.” Tata żył jeszcze sześć lat - żył jeszcze w czasie, gdy miałem swoje niebiańskie doświadczenie. Musiał być bar­ dziej krzepki niż mama sądziła! Nawiasem mówiąc, kiedy mój tata umierał w wieku ponad dziewięćdziesięciu lat, miał tak słaby wzrok, że niemal nie widział; cierpiał na zwyrod­ nienie plamki żółtej, a jego oczy były strasznie zamglone. Na moment przed tym, jak zamknął je po raz ostatni, znów stały się zupełnie przejrzyste. Bóg przywrócił tacie wzrok w samą porę, by mógł on zobaczyć niebiańskie widoki. Kiedy po raz ostatni widziałem mamę, była krucha i sła­ ba, a jej niegdyś pucołowate policzki - szare i zapadnięte. Jej narządy wewnętrzne obumierały, jeden po drugim. Nie było mnie przy mamie w momencie, kiedy odeszła, ale jej śmierć była dla mnie strasznym ciosem. Była już wystarczająco sta­ ra, by umrzeć - sam byłem już na to wystarczająco stary. Ale człowiek ma tylko jedną matkę.

151

Kiedy stałem u bram nieba z nogami wrośniętymi w świętą ziemię, podarowano mi możliwość ujrzenia tej ukochanej osoby raz jeszcze, przed moim ostatecznym po­ wrotem. Znajdowała się odrobinę bliżej niż dziadkowie i bardzo dokładnie widziałem, jak wygląda i co ma na sobie. Mama sprawiała wrażenie, jakby odzyskała te dwadzieścia parę kilogramów, które straciła w czasie choroby. Wyglądała na zdrową i silną, miała zaróżowione, okrągłe policzki i szła sprężystym krokiem - dokładnie jak w dawnych czasach, kiedy całym jej światem byli jej synowie. Poza faktem, że w niebie nie ma odkurzaczy, wszystko było takie samo. Mama miała na sobie sukienkę - taką jak te, które nosiła w naszym domu na Cleveland Avenue, kiedy piekła dla nas ciasteczka, odkurzała podłogi i ścigała swoich urwisów, by przyłożyć im linijką albo uściskać. Mama posłała mi - pierworodnemu sy­ nowi - swój piękny uśmiech. Pomachała do mnie, a ja do niej. Tak jak dziadkowie, wykonywała gesty, jakby mówiła: „Chodź tutaj! Chodź tutaj!” Ale niezależnie od tego, jak bar­ dzo tego chciałem, nadal nie mogłem dostać się do środka. Paul i Norm W tym momencie, po lewej stronie, jakieś półtora kilo­ metra dalej, zauważyłem Paula, mojego dobrego przyjaciela. Za życia często grywaliśmy razem w tenisa, a Paul był dla mnie mentorem. Zmarł na ostrą białaczkę, kiedy miał jakieś sześćdziesiąt pięć lat. Gorzka ironia losu, Paul umarł w tym samym szpitalu, w którym ja leżałem z guzem trzustki. Obaj

- 152

poszliśmy do nieba, ale ja wróciłem, a on jest tam nadal. Szczęściarz z tego Paula! Paul należał do ludzi, którzy są po prostu świetni w dba­ łości o szczegóły. Razem działaliśmy w wielu radach i ko­ mitetach kościelnych i zawsze podziwiałem jego ogromną wiarę. Nie znałem nikogo, kto ufałby Bogu bardziej niż Paul. Czasem bywał bez pracy, ale zawsze kroczył w wierze, a Bóg nigdy go nie zawiódł. Ostatni raz widziałem Paula, gdy obaj postanowiliśmy tego samego dnia oddać do przeglądu nasze samochody w serwisie dealera Cadillaca. Długo rozmawialiśmy, czekając aż obsługa skończy sprawdzać nasze auta. Dowiedziałem się, że Paul był na jakichś badaniach, ponieważ nie czuł się zbyt dobrze. Już wtedy podejrzewał, że coś jest nie tak. Miał rację. Po tym przypadkowym spotkaniu wyjecha­ liśmy z Ruth na zimę na Florydę i nigdy już nie zobaczyłem Paula żywego. (Oczywiście kiedy zobaczyłem go w niebie, był bardziej żywy niż kiedykolwiek wcześniej.) Przyjaciele z Michigan opowiadali nam przez telefon, jak bardzo cier­ piał w swoim domu przed śmiercią. Początek ostrej białaczki przebiega tragicznie i szybko. Wszyscy mówili, że Paul przed śmiercią wyglądał okropnie. W najlepszych czasach mierzą­ cy ponad 190 cm wzrostu Paul ważył jakieś 105-110 kilogra­ mów, a jego brzuch wysyłał jasny komunikat: ten facet nie zapomina o posiłkach. Ale w chwili śmierci ważył nie więcej niż 65 kilogramów. Był szczupły do granic możliwości, po­ dobnie jak wielu innych chorych na raka w swoich ostatnich dniach. Po tym, jak został przyjęty do szpitala, już go nie

~

153 -

opuścił. Jego stan pogarszał się bardzo szybko, cały czas spał, na zmianę tracąc i odzyskując przytomność. Było mi smutno słyszeć, że mój stary przyjaciel zmarł taką ciężką śmiercią. Nie sądzę, aby moje oczy mogły kiedykolwiek otworzyć się jeszcze szerzej niż wtedy, gdy byłem w niebie, a zobacze­ nie Paula było kolejnym widokiem z kategorii niewiarygod­ nych. Był w świetnej formie - mój wielki, krzepki przyjaciel wrócił do swojej normalnej, na oko stukilogramowej postaci. Ci, którzy go znali - słysząc, że zobaczyłem go po drugiej stronie, mieli do mnie jedno pytanie: czy Paul wciąż miał ten brzuch świętego Mikołaja? Tak! Miał! Kilka sekund po tym, jak uświadomiłem sobie, że oto widzę Paula na własne oczy, jakieś dwa metry dalej spostrze­ głem swojego kolejnego przyjaciela, Norma (Paul i Norm byli przyjaciółmi, jednak nie wyglądało na to, by szli razem, przynajmniej nie w tamtym momencie.) Norm także był dobrym chrześcijaninem i oddanym liderem wspólnoty ko­ ścielnej. Był też biznesmenem, podobnie jak Paul, a ja zawsze podziwiałem, jak dobrze obaj rozumieli, co to znaczy być chrześcijaninem w świecie interesów. Norm był zagorzałym golfistą i wędkarzem. Nic nie było w stanie wywołać u niego szerszego uśmiechu niż pływanie łódką po jeziorze Michigan, zarzucanie wędki i wyciąganie łososi, jednego za drugim. Obaj moi przyjaciele posługiwali modlitwą wstawienni­ czą i wiele godzin spędziliśmy razem na wspólnej modlitwie. Nie wiem, czy to dlatego Bóg postanowił, że zobaczę właśnie