Byłem numerem... historie z Auschwitz

Wspomnienia więźniów niemieckiego obozu zagłady.

371 48 6MB

Polish Pages [141] Year 2004

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD PDF FILE

Table of contents :
*"Byłem numerem 918" - Kazimierz Piechowski
*"Byłam numerem 45887" - Eugenia Bożena Kaczyńska
*"Byłem numerem 1055" - Michał Ziółkowski
Recommend Papers

Byłem numerem... historie z Auschwitz

  • 0 0 0
  • Like this paper and download? You can publish your own PDF file online for free in a few minutes! Sign Up
File loading please wait...
Citation preview

Kazimierz Piechowski: inżynier, podróżnik; były więzień obozu koncentracyj nego Auschwitz-Birkenau, numer obozowy 918.

Od drugiego roku życia mieszkałem w Tczewie. To miasto nad Wisłą, wówczas miasto graniczne. Od północy za W i­ słą było Wolne Miasto Gdańsk, a zaledwie kilka kilome­ trów w górę rzeki, po drugiej jej stronie, rozciągały się Prusy Wschodnie - Ostprmfien. Tu dorastałem. Tu, między szkołą a domem rodzinnym, pochłaniało mnie harcerstwo. Byłem harcerzem ciałem i duszą, a bycie harcerzem zna­ czyło dla mnie wiele - znaczyło kochać swoją Ojczyznę. Pamiętam, że wtedy przyjaźniłem się z Erwinem Schultzem, Niemcem, synem biednej wdowy, trudniącej się praniem bielizny. Erwin był dobrym kompanem i świetnym pływakiem. W dziewiątym roku życia obaj przepłynęliśmy Wisłę na drugi jej brzeg. Nawet starsi od nas koledzy z naszej paczki nie potrafili tego dokonać. Moja mama bardzo polubiła Erwina. Codziennie przychodził do nas, kłaniał się mamie i witał ją nie bar­ dzo poprawną polszczyzną: „Dzień dobry, pani Piechow­ ska”. Podobnie mówiłem ja do jego mamy, łamaną niem­ czyzną: „Guten Morgen, Frau Schultz”*. Lecz mimo te­ go, my z Erwinem, rozumieliśmy się dobrze w obu języ­ kach. Wisła była czymś wspólnym dla nas. Romantycz­ na, rozlewna i taka nasza. * Guten Morgen, Frau Schultz. (niem.) - Dzień dobry, pani Schultz.



lu

Nadszedł koniec sierpnia roku 1939- Kompanie ba­ talionu opuszczały koszary. Maszerowały w ciemność no­ cy. Atmosfera napięta, nadciągały ciemne chmury. 1... pierwszy dzień września. Godzina piąta. Na mia­ sto spadały pierwsze bomby. Nasi na Wiśle wysadzili most. Zaczęło się. Po tygodniu wracali do swoich domów ci, którzy je opuścili, ewakuując się przed wrogiem. Nie wszyscy. Sporo zostało w ziemi, tuż przy rowach wzdłuż dróg, gdzie dopadły ich sztukasy. Wróciłem i ja. Niestety, nie wrócił ojciec. Nie wiedzieliśmy, czy żyje. Byl pracowni­

kiem Polskich Kolei Państwowych i w końcu sierpnia, jako maszynista parowozu, został powołany do służby pod rozkazy wojska. W tym czasie wydano nakaz reje­ strowania się w Arbeitsamcie - urzędzie pracy. Dostałem przydział pracy przy usuwaniu zniszczonych przęseł mostu. Most na Wiśle był wysadzony, więc Niemcy postano­ wili w Knybawie, cztery kilometry w górę rzeki, zbudo­ wać nowy. Przez pierwsze dni wywoziłem taczką gruz na pryzmę przy drodze, skąd zabierano go ciężarowymi sa­ mochodami. Było ciężko, lecz dla mnie, zdrowego, silne­ go harcerza to kaszka z mleczkiem. Pewnego dnia kręcił się i spoglądał na pracujących starszy już Niemiec. Przystawał, przypatrywał się, lecz nic nie mówił. Był w roboczym ubraniu, co oznaczało, że pracował tu jak wszyscy inni. Podszedł do mnie i skinął ręką, żebym przestał ładować taczkę. „Ki diabeł, czy ma fryc jakieś pretensje?” - pomyślałem. A on śmieje się i pyta: —Czy mówisz po niemiecku? —Tak —odpowiadam. —Będziesz pracował ze mną. Wysadzam resztki zwa­ lonych przęseł. No, chodź. Poszedłem za nim. Odtąd byłem pomocnikiem Sprengmeistra —wierciłem otwory w bryłach betonu, do których on wsadzał donneryt — materiał wybuchowy i łączył go lontem z kapsułką zapalającą, po czym ja za­ lepiałem otwór gliną. Kiedy wszystko było przygotowa­ ne do wysadzenia, brał z bardzo poważną miną trąbkę i dawał sygnał ostrzegawczy przed wysadzeniem. Robot­ nicy chowali się, gdzie kto tylko mógł. A po chwili na­

10

11

Urządzaliśmy z kolegami biegi do Gorzędzieja, malej wioski oddalonej o sześć kilometrów w górę rzeki od Tczewa. Tam na wysokiej skarpie, nad brzegiem Wisły, stal maleńki, lecz piękny, stary kościółek. Stamtąd był uroczy widok na rzekę i ciągnące się daleko równiny Ostpreufien. Ksiądz, duchowny z tego kościółka, widywał nas tam często wpatrzonych w daleki horyzont. Myślę, że polubił nas urwisów. Zawsze dawał nam coś do zjedzenia, pytał o to i owo, pogłaskał po czuprynie, po czym my chóral­ nie: Szczęść Boże! —i hajda w dół, do rzeki. Płynąć z prądem to niewielka sztuka. Bywało, że spo­ tykaliśmy tratwy płynące do Tczewa i dalej do Gdańska. Flisacy pozwalali nam wsiadać na tratwę i tak, śpiewając wespół z flisakami, dopływaliśmy do Tczewa. Plusk, plusk z tratwy i w parę minut byliśmy na brzegu. Były to najpiękniejsze lata naszego życia. Później dro­ gi nasze z Erwinem się rozeszły, bo on nie miał środków na opłacenie czesnego do gimnazjum.

stępował huk. Betonowe bryły rozpadały się na kawałki. Krótka przerwa i wszystko od nowa. Mój majster był baptystą. Bardzo religijny. Zawsze przed rozpoczęciem pracy żegnał się zamaszyście krzy­ żem na piersiach. Chyba polubił mnie, bo codziennie przynosił mi śniadanie. Machina gestapowska i tak zwana V kolumna już działały. Gestapowcy wyławiali inteligencję, członków różnych związków i organizacji. Na placu koszarowym rozstrzeliwano dzień po dniu nauczycieli, urzędników państwowych, księży. Wściekli, miejscowi Niemcy do­ starczali do gestapo coraz to nowe wykazy Polaków, rze­ komych wrogów Niemiec. Wystarczyło, że komuś się le­ piej powodziło lub miały miejsce niewinne zatargi mię­ dzy dziećmi sąsiadów - Polaków z Niemcami - by zna­ leźć się na liście wrogów Rzeszy Niemieckiej. Egzekucje więc nie ustawały, a groza i strach królowały. Z drugiej strony było to na rękę Trzeciej Rzeszy, gdyż polityce Niemiec hitlerowskich przyświecały określone cele: usunięcie (c z y t wymordowanie) ludności polskiej nie nadającej się do zniemczenia i zasiedlanie tych obsza­ rów Niemcami. Cele te miano realizować w sposób rady­ kalny, znany z przemówień Hitlera z maja i sierpnia 1939 roku, w których domagał się zniszczenia Polski i usunięcia jej sił żywotnych w sposób twardy i bez­ względny*. Po napaści na Polskę żądania te Hitler spre­ cyzował, podkreślając potrzebę przeprowadzenia wiel­ kiej akcji zagłady Polaków na zachodzie Polski i osiedle­

nia tam Niemców z krajów bałtyckich i Europy Wschodniej*. Akcja ta miała być wstępnym stadium re­ alizacji planów, które snuł jeszcze przed dojściem do wła­ dzy w związku z zamierzoną przyszłą ekspansją Rzeszy na wschód. Możliwość zdobycia nowej przestrzeni życio­ wej (Lebensraum) dla narodu niemieckiego, górującego według rasistowskiej doktryny narodowych socjalistów nad innymi narodami, Hitler widział w wytępieniu lud­ ności krajów podbitych i osiedleniu w jej miejsce Niem­ ców**. Jego wystąpienia zawierały zawsze trzy elementy: 1° — Drang nach Osten. Parcie na wschód, gdyż na wschodzie mur był bardziej kruchy, zbyt słabo podparty techniką. 2° —Lebensraum —my Niemcy, potrzebujemy prze­ strzeni życiowej, więc zabierzemy ją innym narodom. 3° —Deutschland. Deutschland iiber alles, iiber alles in der Welt. Heute Grofi-Deutschland, morgen die ganze Welt***. Tym karmiono ten naród od wieków, naród, którego cechą byl i jest żywy mit owej filozofii: „Wszystko albo nic”, której wciąż na nowo Niemcy ulegają. Temu towa-

* M. Broszat, Nattonalsozialtstische Pnlenpolitik 1939-45, Stutt­ gart 1961.

* „Vólkischer Beobachter" z 7.10.1939 - mowa Hitlera z 6.10.1939 r. ** G. Labuda, Historiograficzna analiza tzu>. niemieckiego „napom na Wschód", w: Wschodnia ekspansja Niemiec w Europie środkowej. Zbiór studiów nad tzw. niemieckim „Drang nach Osten”. pod red. G. Labudy, Poznań 1963, s. 47 i n.; B. Czarnecki, Fali Weiss. Z genezy hitlerow­ skiej agresji przeciw Polsce, Warszawa 1961, s. 77-78; K. Lange, Der Terminus —„Lebensraum” im Hitlers „Mew Kampf", w: „Vierceljahrshefte fur Zeitgeschichte" 1965, Nr. 4, s. 435. *** pierwsze słowa hymnu Rzeszy niemieckiej: „Niemcy ponad wszystko, ponad wszystko w świecie. Dzisiaj wielkie Niemcy, jutro cały świat, [przyp. red.]

12

13

rzyszyła i czas cały towarzyszy wiara w bohatera, wodza, prowadzącego naród do „lepszego świata”, oczywiście świata Niemców, nadludzi, z prawem decydowania, kto z niewolników może żyć, a kto z nich musi umrzeć. Ta absurdalna wyższość —iiber alles —i wręcz absur­ dalne roszczenia uniemożliwiały Niemcom porozumie­ nie z innymi narodami. Nasilały się więc aresztowania. Do aresztowań przy­ stąpili, poza członkami SS i policji gdańskiej, miejscowi Niemcy wezwani do tego przez Forstera*, który w tym czasie wizytował miasta pomorskie z racji przygotowy­ wanego już przejęcia (26 października 1939 r.), sprawo­ wanej dotychczas przez dowództwo wojskowe, naczelnej władzy nad prowincją Gdańsk-Prusy Zachodnie. Na wiecach Forster informował o żądaniach Hitlera, by całkowicie zniemczyć Pomorze w ciągu najbliższych 10 lat. W przemówieniu wygłoszonym w Wejherowie, transmitowanym z sali hotelu Leona Prusińskiego na uli­ ce miasta, nawoływał do bezwzględnego usunięcia Pola­ ków. Szczególny niepokój wywołała wśród mieszkańców jego wyraźna zapowiedź akcji zagłady Polaków, stresz­ czająca się w tym jednym zdaniu: „Musimy ten naród wytępić, od kołyski począwszy”**. Czy mogłem wówczas przypuszczać, że los spłata mi * Albert Forster - od 1930 roku przywódca NSDAP w Gdań­ sku, a w latach 1935-1945 namiestnik prowincji Gdańsk-Prusy Za­ chodnie. Za zbrodnie wojenne skazany na śmierć przez Najwyższy Trybunał Narodowy i w 1950 roku stracony, [przyp. red.] ** AGK, Akta procesu Forstera, t. VI, k. 1579 (zeznanie K. Kupferschmidta); k. 1519-1520 (zeznanie W. Ługiewicz); k. 1513 (zeznanie L. Prusińskiego).

14

figla i spotkam się z Forsterem po wojnie w więzieniu w Gdańsku? A jednak. Ten gorliwy pogromca Polaków w Gdańsku i na Pomorzu w celi siedział sam. Kara śmierci. Czekał na wykonanie wyroku. Był spokojny, czasem nawet się uśmiechał. Choć sztucznie... Wytępianie Polaków od kołyski nabierało wysokich obrotów. Jeszcze nie ucichły strzały wojennej batalii, gdy w lasach Piaśnicy koło Wejherowa, rozpoczęto bestialski mord niewinnych ofiar. Wywożenie ludzi z więzienia wejherowskiego i z Pucka do Piaśnicy budziło niepokój wśród mieszkańców miasta i okolicznych wiosek. Naj­ lepszym obserwatorem samochodów przejeżdżających szosą do Piaśnicy był z pewnością dróżnik Teofil Mudlatł z Domatówka. Widywał on często transporty dozorowa­ ne przez uzbrojonych Niemców. Dostrzegał w przepeł­ nionych samochodach mężczyzn, kobiety i dzieci. Każ­ demu transportowi towarzyszyły motocykle i samocho­ dy osobowe wiozące plutony egzekucyjne. Pojazdy zbaczały do lasu w pobliżu Wielkiej Piaśnicy, skąd po pewnym czasie dochodziły odgłosy strzałów, naj­ pierw z broni maszynowej, potem z karabinów ręcznych i pistoletów. Słychać było rozpaczliwe krzyki zabijanych, zwłaszcza kobiet. Zdaniem Mudlaffa koło jego budki przejechało około pięciuset samochodów ciężarowych bądź autobusów ze skazańcami*. Krótko przed rozpoczę­ ciem każdej egzekucji angażowano okolicznych rolników * AGK, Akta procesu Forstera, t. VI, k. 1563. Zeznania Mu­ dlaffa potwierdzają inni świadkowie, m.in. Leon Angel z Wielkiej Piaśnicy i Robert Heland z Warszkowa. IZ Dok. 111-95.

15

niemieckich do kopania grobów. Jeden z nich, Walter Mahlke z Leśniewa, złożył o tym zeznanie, choć przemil­ czał między innymi swoją obecność przy egzekucjach: W okresie kopania ziemniaków w 1939 r. przybył do wsi Oberwachmeister Wittke z Wejherowa z leśniczym Stóckłem z leśnictwa Warszkowo i wezwał mnie, mojego syna Wernera, Emila Reimera i Paula Lietzowa (wszyscy z Leśniewa), aby­ śmy się stawili z rydlami do pracy w lesie. Nie ob­ jaśniono nas, do jakiej pracy idziemy. Było to o zmierzchu. Leśniczy odprowadził nas do lasu le­ śnictwa piaśnickiego i tam sam odmierzał prze­ strzeń długą na 8 metrów i szeroką na 3 metrów oraz polecił wykopać dół o głębokości 2,5 metra. Stockel powiedział, abyśmy zachowali w tajemni­ cy te prace. Dół taki kopaliśmy przez całą noc przy świetle ogniska (...). Wykopaliśmy około 10 do­ łów o powyższych rozmiarach. W dwa lub trzy dni po wykopaniu pierwszego do­ łu słychać było strzały karabinów maszynowych, a następnie pojedyncze strzały karabinowe. Trwa­ ły one ponad godzinę. Odgłos strzałów dochodził od strony, gdzie właśnie kopalem dół. Domyśliłem się, że przy tych dołach odbywa się właśnie roz­ strzeliwanie Polaków. Takie było przekonanie lud­ ności niemieckiej w naszej wsi. Wieczorem znów przybył do nas Stockel, przyprowadził nas z rydla­ mi do jednego z dołów i polecił go zasypywać. Dół był już częściowo zasypany i pozostało około 1,5 16

m próżni do zasypania. Spod piasku wystawały nieznacznie kończyny ludzkie. Wokół dołu w pro­ mieniu do 10 m widziałem krew, zęby, a naw7et ka­ wałki czaszek ludzkich (...). Kto zasypywał z grubsza zwłoki w dolach, tego nie wiem. Domy­ ślałem się, że robili to esesmani. Dół zasypywali­ śmy nocą. Po tygodniu wyrównywaliśmy po­ wierzchnię grobów (...). Po trzech tygodniach okrywaliśmy darniną, wykopaną w innym miejscu lasu (...). Z momentem, gdy nastały mrozy i śnie­ gi w 1939 r., zaprzestaliśmy prac w lesie piaśnickim i wtedy ustały odgłosy strzałów (...). Gdy py­ taliśmy Stóckla, kogo rozstrzeliwuje się w lasach piaśnickich, objaśnił nas, że umysłowo i wenerycz­ nie chorych. Mówił to z uśmiechem (...).* Groby w piaśnickich lasach pochłonęły ponad 12 ty­ sięcy ofiar. Podobnych miejsc kaźni na Pomorzu było wiele. Słynny obóz koncentracyjny, który powstał w Stutthofie już w pierwszych dniach wojny był miej­ scem kaźni dla wielu tysięcy Polaków oraz więźniów in­ nych narodowości. Ze szczególną bezwzględnością uderzyli hitlerowcy w najbardziej aktywne warstwy inteligencji polskiej: księży, nauczycieli, adwokatów, lekarzy... Jednym sło­ wem w osoby mogące stanowić zagrożenie w realizacji planów zniewalania narodu. Zabójcze ręce Stutthofii sięgały od Szczecina po Kró­ lewiec, gdzie w ponad 30 podobozach, w nieludzkich ’AGK, Jfkt^procesu Forstera, t. VI, k. 1526-1528.

17

warunkach, żyli podczas morderczej pracy i umierali więźniowie. W Gdańsku mieszkali wujostwo. Nazywali się Wolschlager. Wujek Antek został aresztowany w pierwszej połowie września, a po kilku dniach i dwaj jego synowie a moi kuzyni. Wolschlager —prawdziwie niemieckie na­ zwisko. Lecz wujek Antek był Polakiem i dlatego zginął, zamordowany wraz ze swymi synami, Pawiem i Stefa­ nem w Stutthofie. Ciotka Helena ukryła się na wsi w Najmusach koło Starogardu. Niestety, nie było to bez­ pieczne miejsce schronienia. Jakiś czas potem została za­ mordowana w lesie szpęgawskim. W lesie szpęgawskim, w okolicach wsi Szpęgawsk, kolo Starogardu Gdańskiego, województwo pomorskie, spoczywają prochy wielu tysięcy Polaków bestialsko po­ mordowanych. W okresie okupacji niemieckiej, od 1939 roku ten kompleks leśny był terenem licznych maso­ wych egzekucji. Członkowie formacji samoobronnych (Selbstscbutz) i SS rozstrzelali tam około siedmiu tysięcy osób, głównie mieszkańców Tczewa, Starogardu Gdań­ skiego oraz około dwóch tysięcy chorych z Zakładu Psy­ chiatrycznego w Kocborowie, koło Starogardu. Zagłada, przeprowadzona w październiku 1939 roku, kiedy to we wszystkich powiatach województwa pomorskiego odby­ wały się masowe egzekucje pochłonęła dziesiątki tysięcy ofiar. Zdawało się, że to szczyt barbarzyństwa, że nic gorszego nie może się stać. Nie wiedzieliśmy, że to, co przeżywamy, to zaledwie preludium tego, co miało nastąpić. Jeszcze pie wiedzieliśmy!!! 18

II

Koledzy harcerze, druhowie kręgu starszoharcerskiego przynoszą złowieszcze wieści. Szkopy polują między in­ nymi na działaczy ZHP i członków kręgu starszoharcer­ skiego. Nas, harcerzy sporo wyłapali, wymordowali. Wiedzieliśmy, że jest niedobrze. Nocujemy raz tu, raz tam, u znajomych, u ciotek, byle tylko nie w domu. Robimy naradę z kolegą Alkiem Kiprowskim, przy­ jacielem i druhem. Trzeba wiać. Ale dokąd? Na Węgry. Stamtąd pewnie dostaniemy się do Francji, gdzie nasi przyjmą nas pod swoje sztandary. Jest 12 listopada. Wyruszamy z Alkiem w drogę. Trochę pociągiem, trochę autostopem, jak się da i czym się da. W kieszeni mamy trochę pieniędzy i nadzieję, że nam się uda. Jesteśmy przecież harcerzami. Po różnych przygodach docieramy między Cisnę a granicę z Węgra­ mi. Chyba się uda. Nocujemy w chacie. Dobrzy ludzie częstują kolacją, chcemy płacić, ale nie przyjmują. W y­ godne łóżko, siennik wypchany świeżą słomą. Łoże to dzielę z Alkiem. Jesteśmy znużeni, ale spać nie sposób, mimo że w chacie już ciemno i cicho. —Nie śpisz Kazik? —odezwał się Alek. - Nie śpię - odpowiadam. Mamy o czym myśleć, choć to nic nie daje. 19

-Ju tro będziemy po drugiej stronie, albo ... —zawie­ si! głos Alek. Wreszcie nastał dzień. Szary i mokry. Ubieramy się szybko i w drogę. - Szczęść Boże —żegnają nas gospodarze. Zgodnie z instrukcją mamy trzy kilometry do grani­ cy. Ostrożnie i czujnie, leśną drogą zbliżamy się do niej. Wychodząc z lasu, przecinamy drogę, by przejść do lasu po jej drugiej stronie. Pech. Zza zakrętu wyłaniają się Niemcy na motorach. - Halt!* - krzyczą i odbezpieczają broń. Stajemy. —Skąd?! Dokąd?! —pytają. —Szukamy rodziny —mówimy. Wiem, że to trochę naiwne. Gdzie przecież Tczew, a gdzie granica z Węgrami. Zabierają więc nas do Bali­ grodu i oddają w ręce gestapo. Tak znaleźliśmy się w po­ nurym, ciemnym pomieszczeniu w piwnicy budynku, gdzie urzędowali gestapowcy. Nie byliśmy tam sami. Trudno było rozpoznać twarze i trudniej jeszcze orzec, ilu nas tam było. Dopiero, kiedy któregoś z nas wyciągano na „przesłuchanie”, otwarte, stalowe drzwi wpuszczały nieco światła. Okazało się, że jest nas sześciu. Jeden z tej paczki zagadywał Alka i mnie, wypytując o szczegóły. Wydawał nam się nie tyle dziwny, ile niebez­ pieczny. Może kapuś? Potem pięć dni przesłuchań w sty­ lu gestapo. Na twarzy nie widać oczu ni ust. Jest za to jedna bryła zakrzepłej krwi. Twarz Alka była jakby * Halt! (niem.) —Stać! 20

zmiażdżona. Gdybym nie wiedział, że to on, nie rozpo­ znałbym go. Alek przyznał się w końcu, że chcieliśmy przejść przez granicę. Nic więcej. Szóstego dnia wyciągnęli nas z piwnicy i zaprowadzi­ li do biura. Wreszcie werdykt: —Właściwie powinniśmy was rozstrzelać, ale mamy dla was coś o wiele bardziej ciekawego. Wieczorem przewieźli nas do więzienia w Sanoku. Była tam - można by powiedzieć - zbieranina w różnym wieku. Towarzystwo wyśmienite, przedstawiciele róż­ nych zawodów. Przeważała jednak inteligencja i mło­ dzież. W całej paczce był również Jasio. Miody, śniady i bystry. Kiedy go zapytałem, co robił przed aresztowa­ niem odpowiedział, że był i jest złodziejem. Z tego żyje. Zaskoczyła mnie ta szczerość. - Nie bój się, wolałbym rękę stracić niż zabrać komu­ kolwiek z was choćby grosik - dodał. Na twarzy Jasia pojawił się szeroki uśmiech. - Kocham Polskę jak wszy­ scy Polacy, tylko trochę inaczej żyję. Był bardzo koleżeński, uczynny i tak jak wszyscy w celi - granicznik, to znaczy, że i on zmierzał za grani­ cę, do Francji. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią, ale nie oczekiwa­ liśmy z ich strony łaski. Czegoś takiego nie można się było po nich spodziewać. Klucznik Reniak —Polak, trak­ tował nas po ludzku, życzliwie i z szacunkiem. Dokuczała jednak ciasnota w celi. Czas i nudę zabija­ liśmy grą w szachy. Pionki i figury szachowe zostały ule­ pione z chleba, uprzednio przeżutego w ustach. Niektó­ re prawdziwe arcydzieła. Wieczory przeżywaliśmy szcze­ gólnie. Kiedy było już ciemno rozpoczynały się ciche,

patriotyczne rozmowy. Ciągle dręczy nas niepewność. Co dalej? W połowie marca, wczesnym rankiem, duży ruch. fryce biegają jak opętani. Wypędzają nas na podwórze więzienne. Wyczytują nazwiska. Niektórych kierują na jedną stronę, a innych na drugą. Znalazłem się w większej grupie pod murem więzien­ nym. Alek też się znalazł. Jesteśmy znowu razem. Niedlugo potem wpędzono nas z powrotem do więziennych cel. O spaniu nie było co marzyć. Wszyscy oczekiwali­ śmy jutra. Nazajutrz rano transport do Krakowa na Montelu­ pich. Znane, słynne więzienie. Nie byliśmy tam długo, więc niewiele stamtąd pamiętam, lecz zapomnieć nie mo­ gę przeraźliwego głodu. Żywiono nas tym, co uzbierały zakonnice wśród miejscowej ludności. Wypraszały u ludzi mieszkających w pobliżu żywność, którą później przeka­ zywały do więzienia. Z tego robiło się zupę. Tak, więc pa­ rę łyżek czegoś ciepłego można było zjeść. To jednak nie wystarczało do utrzymania się w jako takiej kondycji. I znowu transport. Siedzimy w jadącym pociągu. Za oknami wagonów noc. Tli się światełko w jakiejś chacie, gdzieś w polu. Blednie bardziej i bardziej, i znika. Eses­ mani z automatami w rękach bacznie nas obserwują. Czy przeżyjemy ten koszmar? Stanęliśmy. Bochnia. Z krzykiem wypędzają nas z pociągu. Formujemy czwórki i dalej maszerujemy pieszo. Dokąd? A któż to wie. Wreszcie na wzgórzu widać kompleks budowli. Nowy Wiśnicz. Dawna posiadłość Lubomirskich, po­ tem klasztor, a jeszcze potem ciężkie więzienie. Teraz na­ zywają to Arbeitslager. No więc do roboty.

Znalazłem się w grupie do rozbiórki kaplicy. Całe wy­ posażenie wnętrza trzeba było rozebrać i wyrzucić na stertę. Ołtarz, ławki, krzyże, obrazy świętych, figury, słowem wszystko, co było w kaplicy. Wszystkie te świę­ te przedmioty musieliśmy połamać, zniszczyć. Robiliśmy to na oczach esesmanów i straży więziennej, wywołując ich szyderczy śmiech. Potem zapędzano nas do różnych innych prac, nie ża­ łując przy tym razów. W zadawaniu tych ostatnich celo­ wali zwłaszcza strażnicy: Masner, Mader i Rzepka. Mon­ strualne kreatury z pękiem kluczy na pasku, którym wy­ wijali, okładając plecy więźniów. Przeklinali przy tym strasznie, niestety, w polskim języku. Mam w pamięci sytuację, w której uczestniczył mój kolega Jurek Baliński z Warszawy. Wspaniały chłopak. Po wojnie zmarł w Argentynie. Niemcy strzelali do wron, które spadały w miejsce, gdzie raz na parę dni chodziliśmy na spacer. Czasami można było niepostrze­ żenie taką wronę porwać. Było to już dodatkowe je­ dzenie. Trzeba ją było tylko jakoś przyrządzić. Do tego potrzebny był węgiel. W wyposażeniu miejsca, w jakim nas trzymano, były okrągłe piece węglowe. Jurek Baliń­ ski i ja wiedzieliśmy, gdzie składowano węgiel. Wydawa­ ło nam się, że strażnicy gdzieś tam sobie poszli, wobec tego będzie można przywlec jedną pakę węgla. Kiedy tak wracaliśmy obładowani opałem, natknęliśmy się na strażnika Masnera. Ten byl najgroźniejszy. —A wy znowu z tym węglem! —słyszymy. —No to postawcie go tutaj, pod ścianę. Kazał nam ustawić się naprzeciwko siebie, zdjąć drewniaki z nóg.

- A teraz walcie się po mordach! - rozkazał Masner. Do pasa miał przymocowany duży pęk kluczy. Te wielkie, ciężkie klucze służyły Masnerowi za jedno z na­ rzędzi tortur. Jak nimi przyłożył mógł nawet kości poła­ mać. Nie mogłem przecież bić Jurka, tak jak mi przyka­ zał ten sadysta, a Jurek nie bił i mnie. Masner więc ziry­ towany naszą postawą wyrwał mi z ręki drewniak i tak przyłożył Jurkowi, że ten się przewrócił. - Teraz wiesz, jak masz lać! Macie się prać po mor­ dzie, inaczej wykończę was! —zagroził. Zaczęliśmy się lać tak, że wystarczyło. A on stał obok i śmiał się, i śmiał się... Ta „przygoda” pozostanie mi długo w pamięci. Wieczorem, gdy wszystko cichło, leże­ liśmy na pryczach, odpoczywając. Miałem szczęście być w celi z profesorami z Krakowa. Przysłuchiwałem się ich uczonym wywodom i rozmo­ wom. Grube mury więzienia nie przepuszczały na ze­ wnątrz żadnych głosów. Słuchałem tych rozmów z za­ partym tchem. Z wolna, dzień po dniu, inaczej pojmo­ wałem świat i ludzi. Był z nami również lekarz - Żyd, który był dla straż­ ników „niepokorny”. Opierał się szykanom. Zabili więc go bestialsko. Podobnie jak wielu innych, którzy zostali tam na zawsze. W wiśnickim więzieniu spędziliśmy parę miesięcy.

III

Dnia 20 czerwca 1940 roku 313 więźniów, w tym Alka i mnie, załadowano do towarowych wagonów. Pociąg ru­ szył w nie znanym początkowo kierunku. W wagonach duszno. Jesteśmy ściśnięci jak śledzie w beczce. Ciężko oddychać. Siedzę skulony w rogu wagonu i myślę o ma­ mie. Po kilku godzinach jazdy, głodni i wyczerpani ocze­ kujemy na najgorsze. Pociąg staje. Jest słoneczny dzień. Z brzękiem i hałasem otwierają się drzwi kolejnych wa­ gonów. Rozlegają się krzyki i wrzaski: —Ram verfluchte Scbweine! Alles raus! Los! Los! Schnell! Schnell! Scbweine Polen!* Biją nas, żebyśmy szybko wysiadali. Wyskakujemy z wagonów oślepieni jaskrawym słońcem. Niemcy tłuką nas pięściami i kolbami. Tu się dowiadujemy, że jesteśmy w Konzentrationslager Auschwitz. Przy ustawionych sto­ łach zaczyna się rejestracja. Robią ewidencję. Z grubsza zapisują, skąd, kto pochodzi, gdzie i kiedy się urodził. Potem dwa dni uprawialiśmy tak zwany „sport”. Morderczy „sport” w celu ostatecznego złamania woli, zduszenia w zarodku wszelkiego odruchu protestu. Ka* Ram cerfluchte Scbweine!... - Wychodzić przeklęte świnie! Wszyscy wychodzić! Jazda! Jazda! Szybko! Szybko! Polskie świnie!

po i esesmani bardzo się wówczas starali, żebyśmy mieli dzień urozmaicony. W zanadrzu mieli cały repertuar tor­ tur. Kniebeugen, Hiipfen —przysiady i skoki w przysiadach, potem: Rollen! i: Rollen! Całymi godzinami turlamy się więc po ziemi, obracając się wokół własnej osi. Jesteśmy mokrzy od potu i brudni, oblepieni pyłem i ziemią. Mo­ że zrobią nam przerwę? Ale któż by pomyślał o przerwie, żeby dać złapać choć trochę oddechu. Zabawa w „sport” trwa. Teraz: Tanzen! Kręcimy się więc w koło, trzymając ręce to w górę, to w bok. Z wolna tracimy poczucie kie­ runku. I znowu Kniebeugen, Hiipfen i Rollen. Trudno utrzymać się na nogach, całe ciało drży ze straszliwego zmęczenia. Pić! Pić! Suche usta, wargi spękane, pragnienie pali jak ogień. Tu i ówdzie ktoś z nas pada. Mdleje. Kapo skwapliwie ciągnie brudny, ludzki strzęp pod blok. Po paru minutach zimna woda i mocne uderzenie w policzek przywracają delikwenta do przytomności. Lecz nie zawsze... Więźniowie z naszego transportu, z dwudziestego czerwca, zostali przeznaczeni po dwóch dniach do pracy. Ci z czternastego czerwca, z pierwszego transportu, są jeszcze na kwarantannie, uprawiają Kniebeugen, Hiipfen, Rollen. Najpierw trzeba było zdusić duszę w człowieku, zabić w nim jego ego, zrobić z niego szmatę, zmienić go w stworzenie, które tylko chce jeść i nic więcej. Kiedy już to się udało, można było skierować takich stłamszonych, przybitych, poniżonych do roboty. Obóz stanowiło w tym czasie zaledwie parę bloków dawnych polskich koszar artyleryjskich. Początkowo, po

apelu porannym, pracowaliśmy przy budowie ogrodze­ nia, później powstawały Baukommandos, grupy robocze, które rozbudowywały obóz. Istniejące już parterowe bu­ dynki były nadbudowywane, a na placu apelowym bu­ dowano kolejne piętrowe bloki. Postawiono też kuchnię. To wszystko nasza robota. Na blokach były tak zwane sztuby*. Żeby pomieścić czterystu, pięciuset więźniów na bloku, trzeba było w sztubach o powierzchni 18-20 m2 upchnąć 40-50 Hdftlingów. Leżeliśmy pokotem na podłodze. Wypadało nie wię­ cej niż 30 centymetrów szerokości na „głowę”. Ciasnota była potworna. Bywało, że „sztubowy”** wydawał w nocy komendę: „Odwracać się. Tylko szybko i cicho.” W tej ciasnocie spaliśmy zwykle więc na boku, wszyscy z twarzą w jedną stronę, bo na leżenie na plecach nie by­ ło po prostu miejsca. A jak w ogóle spać, kiedy raz po raz wychodzi ktoś do siusiania. Otwarte rany ciekną, ropa wskutek flegmony spływa z ran lub z wrzodów i spada na leżących. W po­ wietrzu unoszą się potworny zaduch i fetor. Dopiero, gdy obóz rozbudowano, wstawiono do sztub piętrowe prycze, było trochę lżej. A tak niedospa­ ni wstajemy rano i robimy wyścigi do pomieszczenia na mycie. Nad długą blaszaną niecką wychodzą z rury kra­ ny, skąd leniwie sączy się woda. Trzeba się było szybko uwijać, żeby stanąć do apelu.

26

27

* Sztuba - izba, w której ulokowani byli więźniowie. ** Sztubowy - więzień funkcyjny, podlegający blokowemu.

Stoimy w końcu na apelu. Blok ustawiony jak zawsze w dziesięciu szeregach, żeby było łatwo policzyć. Ale to liczenie jakoś nie wychodzi. Liczą kapo, liczą esesmani i nie mogą się doliczyć. Chyba kogoś brakuje. Czy ktoś uciekł? Esesmani są wściekli, kapo udają, że też. Tę wściekłość trzeba było wyładować na nas —Heiftlingach. Postawili nas na baczność. Stoimy tak nieruchomo, a każda chwila wydaje się nieskończenie długa. Naj­ mniejsze poruszenie, a już któryś z oprawców wali cię po twarzy. Tortury narastają. Pada komenda: - Kmebeugen! —i ręce splecione na karku. Przerażenie rośnie, a my słabniemy z minuty na mi­ nutę. Wreszcie przychodzi największy zbrodniarz wszechczasów: Rapportfiibrer Palitzsch w towarzystwie esesmanów. Woła Dolmetscbera. Wysuwa się blady i wy­ straszony Dolmetscher - hrabia Baworowski. - Brak jednego, ktoś uciekł. Ma się zgłosić ten, kto zna uciekiniera —tłumaczy. W szeregach cisza. - Zostawimy was tak długo, aż ktoś się zgłosi. Dalej cisza. Baworowski upada kopnięty w tyłek. Rozjuszeni esesmani odchodzą, a dowództwo przejmuje kapo numer 30 —Leo Wietschorek. Wytrawny bandyta. Wysoki i barczysty. Miał siłę byka. Zwalał z nóg jednym uderzeniem. Biada temu, kto by mu się oparł. Mógł za­ bić. Teraz on, Leo, pokaże co potrafi. „Kniebeugen!” — wrzasnął. Trwa to długo, tak że nogi sztywnieją. Potem jednak pada komenda: Auf.'!”* I tak wielokrotnie. Coraz * Auf! (niem.) - Powstać!

28

to któryś z nas mdleje. Wychodzić z szeregu nie wolno, siusiamy pod nogi, ale gdy Leo jest blisko, robimy to w spodnie. W gorszej sytuacji był hrabia Baworowski, który po prostu w nie nawalił. Od razu wywęszył to Leo. Przyłożył mu, zwalił z nóg na wpół omdlałego nieszczę­ śnika. Kopać leżącego to rzecz u tych oprawców całkiem naturalna. Ale Leo chce się zabawić. Każe Baworowskiemu chodzić na czworaka i szczekać. Zapadła noc. Strasznie długa noc. My ciągle stoimy. Wreszcie nastał poranek. Słońce ogrzewa sztywne, głod­ ne, umęczone ciała. Lecz gdy zawisa wysoko na niebie, niemiłosiernie pali. A kij Leo pracuje wytrwale. Wielu zwala się na ziemię z rezygnacją. Inni symulują, żeby choć troszkę poleżeć na spieczonej ziemi. Po południu ten makabryczny spektakl przerwano. Płomień piekła KL Auschwitz dopiero się rozniecał i już na samym początku rozstrzelano wielu niewinnych ludzi. Skazańcy przywożeni z okolicznych miejscowości, jak również więźniowie z obozu, określani byli jako „za­ wodowi przestępcy”. Do wykonywania tych pierwszych egzekucji wyznaczono pluton składający się z 20 esesma­ nów z załogi wartowniczej obozu. Byli to: Jochum Jakob, Zizmann Albert, Roth Eugen, Glaue Bernhard, Mendorf Walter, Ehlinger Josef, Prager Karl, Rohrer Karl, Diesel Albert, Drechsel Johann, Herrmann Josef, Mauerhoff Heinz, Róssmann Johannes, Wehe Karl, Schafer Erwin Otto, Regenauer Franz, Froschke Alfred, Buko Heinrich i Gufler Hans. Tę pierwszą egzekucję przeprowadzono w dole w pobliżu obozu, gdzie w póź­ niejszym okresie znalazła się obozowa rzeźnia. Całą akcją 29

kierował Lagerfiihrer Karl Fritzsch*, natomiast dowódcą tego plutonu egzekucyjnego byl SS-Untersturmfuhrer Heinz Tager**. Ciała ofiar spalono wówczas w obozo­ wym krematorium. O przebiegu egzekucji komendant obozu Rudolf Hoss poinformował niezwłocznie tajnym pismem In­ spektorat Obozów Koncentracyjnych w Oranienburgu. Pismo nosiło oznaczenie „14 f 3”, co w hitlerowskiej praktyce kancelaryjnej oznaczało rozstrzelanie. W załą­ czeniu wysłano również protokoły przeprowadzonej eg­ zekucji. W formularzu tym zawarte zostały nie tylko do­ kładne dane ofiar, dokładny czas rozstrzelania, nazwiska egzekutorów, ale również stosowne wpisy z oględzin le­ karskich. Wszystkie protokoły posiadały bowiem rubry­ kę na taką notatkę. A w każdej z nich, podpisanej przez lekarza SS Maxa Popierscha***, widniał taki sam wpis: „strzał w serce” (.Herzscbuss). W późniejszym okresie pluton przeprowadzał egze­ kucje w dołach, z których wcześniej wydobywano żwir niezbędny do stałej rozbudowy obozu. Takie żwirownie znajdowały się m.in. obok bramy wejściowej do obozu macierzystego z napisem: Arbeit macht frei, a także w po­ bliżu tzw. Theatergebaudes****. * Karl Fritzsch, ur. w 1903, pierwszy kierownik obozu w KL Auschwitz, zmarł w 1945 r. ** Heinz Tager, ur. 23 lutego 1897, w KL Auschwitz od 22 li­ stopada 1940 do 6 lutego 1941 r., dowódca kompanii. *** Max Popiersch, ur. w 1893, naczelny lekarz garnizonu SS w KL Auschwitz do jesieni 1941 r., zmarł w 1942 r. **** Były budynek Wojska Polskiego, gdzie miał być teatr. Wła­ dze obozowe wykorzystały go do magazynowania cyklonu B.

30

IV

Nadszedł dzień, kiedy prócz pasiaków, obdarzono nas numerami. Każdy dostał numer i winkiel* - to znaczy trójkąt. Czerwony dla politycznych. Dzieci z łapanki wraz z matką, to też polityczni. Czarny - dla uchylają­ cych się od pracy. Fioletowy - dla księży, świadków Je ­ howy i innych sekt religijnych. Różowy - dla homosek­ sualistów. Żółta gwiazda —dla Żydów. Ale to nie kolor winkla byl najważniejszy, najważniejszy byl numer. Po lewej stronie, na sercu. Wyżej - trójkąt, a pod nim numer. I jeszcze na spodniach. Na prawej nogawce - winkiel i numer. W pasiakach, z własnoręcznie naszytymi numerami, stoimy w kolejce do fotografii. Jedno zdjęcie - jak byśmy to powiedzieli - en face, drugie - z profilu i trzecie z półprofilu. Zostaliśmy numerami. Esesmani, z symbolem trupiej główki, przedstawiciele „czystej rasy”, nadludzie, nie znali naszych nazwisk ni imion. Byliśmy - numerami. Setki tysięcy oznaczonych numerami. Nazywałem się - dziewięćset osiemnaście. Numer 918 Auschwitz, drugi transport. Bity, męczony, pokorny. * Trójkąt umieszczony na piersi oraz na nogawce spodni; zależ­ nie od koloru oznaczał przynależność do określonej grupy więźniów. 31

Próba ucieczki. On, ten więzień, był niedługo w obo­ zie, jak i my wszyscy - więźniowie. Ale jego dni - to ból, rozpacz, zwątpienie. Nie chciał się zgodzić na długo­ trwałe umieranie, pogrzebał nadzieję. Może się uda? Nie udało się. Psy znalazły go gdzieś zaszytego w stercie drewna. Przywlekli go na plac apelowy. Dla nas tragedia - tracimy go. Dla niego - szubienica. Dla esesmanów teatr, komedia. Z tyłu, za bluzę włożyli mu drewnianą listwę z przy­ bitą gwoździami tablicą. A na niej: Hurra, hurra, ich hin schon wieder da!* Przed sobą, na szelkach, miał ogromny bęben. Kazali mu walić w ten bęben, do taktu, jak pod­ czas marszu. Szedł. Kroki coraz krótsze, a przerwy mię­ dzy nimi - coraz dłuższe. Czyżby opóźniał dojście z tym bębnem pod szubieni­ cę? Czyżby chciał przedłużyć życie? Szedł jak w transie. Bóg jeden wie, jakie myśli kłębiły się w jego głowie. Stoimy na placu. Ogarnęła nas cisza. Tylko esesmani rechoczą głośnym śmiechem. To dopiero zabawa. Pętla objęła szyję niedoszłego uciekiniera. Przewrócona ława. Ciało zawisło... Agonia. Reszta jest milczeniem. Często stosowaną „oficjalną” karą była chłosta. W y­ konywano ją zwykle publicznie w czasie apelu na spe­ cjalnym stole do bicia, skonstruowanym w ten sposób, że leżący na nim więzień miał unieruchomione nogi. Bi­ to pałką, rzadziej przewidywanym przepisami pejczem. Liczba uderzeń, które według przepisów powinny były być zadawane szybko, jedno po drugim, nie mogła prze­ * Hurra, tch bin schon wieder da! (niem.) - Hurra, znowu jestem tu!

kraczać jednorazowo 25. Faktycznie jednak zależała od humoru esesmana nadzorującego wykonanie kary. Jasio, którego poznałem w więzieniu w Sanoku, prze­ szedł ze mną „chrzest” całej gehenny na szlaku Sanok Kraków (Montelupich) - Nowy Wiśnicz. Tez drugi transport. Do KL Auschwitz. Popadł kiedyś w poważne tarapaty. Ktoś rzekomo chciał uciekać razem z Jasiem, ktoś zadenuncjował i jest sprawa w Politische Abteilung. Kara - bardzo łagodna. 25 batów na „koźle”. Na „szczę­ ście” bez liczenia. Ale i tak tyłek był poszatkowany ciemnosinymi pręgami. Niektóre uderzenia przecięły skórę, spod której wypływała krew. Były też przypadki, kiedy kazano liczyć wymierzane baty - eins, zwet, drei... * Jeśli się delikwent pomylił w li­ czeniu, cała „zabawa” zaczynała się od nowa, a to często znaczyło śm ierć... Lato, rok czterdziesty. Był młody chłopak - Zyd. Za­ przyjaźniłem się z nim. Nazywał się Immergluck, do­ słownie: «zawsze szczęście». Ładne, obiecujące nazwisko. Lecz tam, wtedy się nie sprawdziło. Choć ów chłopak był zawsze uśmiechnięty, przyjacielski i taki nasz, mimo że śmierć wszyscy nosiliśmy na plecach dzień i noc. Był jak ktoś wyjęty z wiersza Denise a Riouala: Jaka jest słowiańska dusza taka jest moja żydowska mimo że nigdy nie idę do Domu Bożego się modlić * Eins, zwet, drei... (niem.) —Jeden, dwa, trzy...

33

dużo częściej idęja z rękami w kieszeniach i gwiżdżę na wiatr lecz w moim sercu pali się Auschwitz i Treblinka dlatego moja dusza żydowska jak słowiańska jest. Jaka jest słowiańska dusza taka jest moja żydowska mimo że nie znam kadysz jeszcze mniej inne modlitwy dużo częściej idę ja z rękami w kieszeniach i gwiżdżę na wiatr lecz w moim sercu plączą i umierają miliony pomordowanych Żydów dlatego moja dusza żydowska jak słowiańska jest. Jaka jest słowiańska dusza taka jest moja żydowska mimo że żyję ateistycznie w Boga jeszcze wierzę dużo częściej idę ja z rękami w kieszeniach i gwiżdżę na wiatr lecz w moim sercu promienieje gwiazda Dawida 34

dlatego moja dusza żydowska jak słowiańska jest. * Kiedyś na plac apelowy wtoczono ogromny walec. Wokół walca, na osi, była usytuowana rama, do której zaczepiono liny, a do lin wprzęgnięto —z jednej strony Żydów, a z drugiej —księży. Wśród Żydów był również Immergluck, wprzęgnięty do skrajnej liny. Równano walcem plac apelowy. To była mordercza praca. Kapo z długim pejczem poganiał ciągnących, „opornych” do­ sięgał pejcz. Na domiar złego, słońce paliło niemiłosier­ nie. Bezchmurne niebo, takie piękne, a takie mordercze. Ciała pokryte kurzem i potem, na twarzach grymas bólu i rezygnacji. Zdarzało się, że ten czy ów padał ze zmęczenia. A wtedy kapo „podnosił” pejczem delikwen­ ta na nogi. Pod koniec dnia padł Immergluck. Zaprzęg stanął. Rozwścieczony tym kapo popędzał Żydów z jeszcze większą furią. Ruszyli. Walec wolno przetoczył się przez nogi wyczerpanego z wysiłku nieszczęśnika. Kości nóg wciśnięte zostały w ziemię. Nieprzytomnego usunięto. Zmarł. Tak zginął Zyd z nazwiskiem —«zawsze szczęście». Przydział do komanda pracy bywał często przypad­ kowy. Pracowałem w różnych komandach. Przy budowie krematorium straciłem nadzieję na przetrwanie. Woziliśmy taczkami ziemię i kamienie do budowy pierwszego krematorium. Podła to była robota. * Tłumaczenie z niemieckiego —autor wspomnień.

35

Kiedy kapo ma dobry humor, pracujemy normalnie. Ła­ dujemy czy to kamienie, czy ziemię, wozimy pod krema­ torium, wysypujemy i nie czekając wracamy. Tak pracu­ jemy przez dziesięć godzin. Kiedy jednak kapo wpadał w gorszy nastrój, zarządzał pracę im Laufschntt - biegiem. Ja wiem, że śmierć wisiała nad nami od pierwszego do ostatniego dnia. I nigdy nikt z nas nie wiedział, czy ten dzień to będzie dla niego ten ostatni dzień, czy jutro jesz­ cze będzie żył, czy nie, czy stanie do apelu, czy już nie. Ci z nas, którzy byli trochę bardziej posunięci w la­ tach mieli zerowe szanse, by przetrwać obóz. Praca była mordercza, kapo musiał się przecież popisywać, musiał udowadniać, że on jest tym prawdziwym, tym najwła­ ściwszym kapo. Za nieposłuszeństwo, za markowanie pracy mógł zabić. Takie było jego prawo. I robił to. Do końca harówki było już niedługo. Ręce, nogi i kręgosłup „goniły” ostatkiem sił. Obok mnie pracował „niedoświadczony” stażem i wiekiem, chudy i słaby wię­ zień. W połowie drogi postawił taczkę i wolno prostował plecy. Zauważył to esesman. Krzyknął na niego i ruchem ręki przywołał do siebie. Ten, blady i spięty ze strachu, podszedł do oprawcy. - Gib deine Miitze!* - rozkazał. Więzień stoi i nic nie rozumie. - Deine Miitze! - wrzasnął, wskazując na czapkę. Wolno, bardzo wolno więzień zdejmował czapkę. Już wiedział, że nadszedł koniec wszystkiego. Esesman zaś rzucił czapkę daleko, jak tylko mógł. * Gib deine Miitze! (niem.) - Daj swoją czapkę!

36

—Zabieraj swoją czapkę! Schnell! Schnell! Los! Jaka ostatnia myśl zawisła w mózgu tego biedaka? Po chwili bowiem rozległ się strzał. Brutalny, nikczemny strzał. Obok siebie kilka zwłok. Nie wrócą już na własnych nogach. Faktycznie każdy esesman mógł zabić więźnia, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności. Tego rodzaju postępowanie było akceptowane i popierane nie tylko przez władze obozowe, lecz także przez najwyższe czyn­ niki w państwie. Hitler nie ukrywał zresztą, że taktycz­ na przemoc i terror to skuteczne środki sprawowania władzy: Nie chcę - głosił - by z obozów koncentracyjnych zrobiono zakłady sanatoryjne. Terror jest najsku­ teczniejszą bronią polityczną (...). Ja potrzebuję ludzi, którzy działają twardo i nie namyślają się, gdy mają kogoś zabić (...). Sumienie jest żydow­ skim wymysłem (...). Każdy postępek ma sens, także i sama zbrodnia (...).* W tym duchu w Dachau, owej słynnej szkole katów spod znaku trupiej główki, szkolił i wychowywał kadry dla obozów koncentracyjnych pierwszy inspektor i - jak określa go Hoss - właściwy twórca obozów, Theodor Eicke. Z tej szkoły Eickego wyszła też kadra załogi obo* H. Rauschning, Gesprdche mit Hitler, Zurich-Wien-New York 1940, s. 79, 81, 82, 95, 210, 211.

37

zu koncentracyjnego w Auschwitz, w skład której wcho­ dzili: komendant obozu Rudolf Hoss - pedantyczny zbrodniarz, sterujący zza biurka całym mechanizmem zagłady; pierwszy kierownik obozu Karl Fritzsch - twór­ ca systemu indywidualnego terroru, który przetrwał do końca istnienia obozu; jego następca, były szef specjalne­ go szkolenia w KL Dachau —Hans Aumeier oraz podofi­ cer raportowy, wykonawca wyroków śmierci - Gerhard Palitzsch i inni.

V

Komendant KL Auschwitz Rudolf Hoss zażądał od ko­ mendanta obozu w Sachsenhausen 30 więźniów spośród zawodowych przestępców, którzy „nauczyliby” nowych więźniów karności obozowej. Mieli oni pełnić role kapo. Było ich trzydziestu, numery od 1 do 30- Kryminali­ ści narodowości niemieckiej. Zielone trójkąty. Oni to, ja­ ko przedłużone ramię SS, stworzyli więźniom w KL Au­ schwitz atmosferę mordu, terroru, cynizmu, brutalności i donosicielstwa. Spełniali w obozie różne funkcje. Być kapo, nie dawało poczucia bezpieczeństwa i nie oznaczało nietykalności. 1 oni mogli paść zabici tyfusem lub inną chorobą, wpaść w niełaskę panów SS lub zginąć w porachunkach między sobą. Im jednak więcej nas by­ ło, tym liczniejsza była grupa więźniów funkcyjnych, pracujących jako sanitariusze, sztubowi, Vorarbeiterzy, Schreiberzy, jak również szczęśliwych wybrańców losu, pracujących pod dachem, chroniącym od mrozu, desz­ czu, słoty i błota. Lecz nikt nie miał gwarancji przeżycia. Pamiętam kilku kapo. Strasznego zabijakę Leo Wietschorka. Miał numer 30. Zmarł w 1942 roku. Brodniewitza Bruno —nr 1 - Lageraltestera z Auschwitz I, wy­ wiezionego transportem do Bergen-Belsen, gdzie został zamordowany po sądzie koleżeńskim. Bonitza Bernarda — nr 6 — Blockaltestera. Miał proces w 1966 roku we 39

Frankfurcie nad Menem, dostał dożywocie. Jeszcze inni to: Grónke Artur - nr 11, kapo. Proces w 1966 roku, w tym samym mieście. Huchter Dietrich - nr 15, zmarł na tyfus w marcu 1942 roku. Missun Berthold - nr 21, zmarł w lutym 1942 roku. Harbort Roman —nr 25, sa­ mobójca —powiesił się. Był wśród nich jeden wyjątek - po prostu dobry czło­ wiek Otto Kusel —nr 2. Pełnił funkcję Arbeitsdiensta. Ten rozumiał innych i gdzie mógł, tam pomagał. Wobec mnie też ma swoje zasługi. Myślę, że nie byłoby mnie już, gdyby nie o n ... Najgorzej było, kiedy podczas pracy wykańczano więźniów. Zmarłych czy też zamordowanych musieliśmy dowieźć do Lagerinnere. Lagerinnere to miejsce, gdzie byliśmy zakwaterowani —obóz wewnętrzny. Stamtąd wychodziliśmy rano, przy wtórze orkiestry, przez bramę Arbeit macht frei do Lagergebiet - obozu zewnętrznego, gdzie zatrudniona była większość komand roboczych. Wewnątrz obozu też pra­ cowały komanda robocze, na przykład Reinigungskommando, Kiichmkommando, Baukommando. Cała reszta zaś pracowała na zewnątrz. Dojechać taczką, do której włożono zwłoki zmarłego czy zadręczonego na śmierć kolegi, do obozu, to nie tylko wielka sztuka, ale i kwestia ogromnego szczęścia, żeby się to udało. A ja miałem to nieszczęście, że bardzo często ka­ po ładował jakiegoś „umrzyka” właśnie do mojej taczki.

wać stojącemu w bramie esesmanowi powrót komanda z pracy, podając jego stan. Na przykład meldował: „Ka­ po achtundzwanzig und sechzig", co oznaczało: „Kapo nu­ mer dwadzieścia osiem i sześćdziesięciu więźniów”. Esesman odszukiwał w księdze numer komanda i sprawdzał, ilu zostało wyprowadzonych do pracy. Sprawdzał, czy stan wyprowadzonych i wprowadzanych zgadza się. Obie liczby musiały być zgodne. Wobec te­ go, martwi musieli być również uwzględnieni. Kładzio­ no ich potem przy odpowiednim bloku, żeby Blockaltester mógł zameldować Blockfiibreruwi, że są wszyscy. Przy bramie grała orkiestra i trzeba było poruszać się do taktu marsza - links, links, drei, vier* —tak jak walił bęben. A każdy kapo uważał, że jego komando jest jak wojsko i chłopaki idą ochoczo. Często jeszcze kazał więc śpiewać i to prawie całą drogę. Jeszcze pamiętam kilka piosenek, które wówczas śpiewaliśmy. No, na przykład taką: Schiefi mir einen Lorbeerkranz, Fallt ihr oder fallt ihr nicbt, Fallt ibr nicbt, so bleibt ihr stehen zu meinetn Madei mim ich gehen, zu meinem Madei mim ich, mim ich gehen, alle Wochen sechs, sieben mai.**

Wchodzimy więc przez bramę piątkami, niosąc kilo­ fy, łopaty, wioząc taczki. Kapo miał obowiązek meldo­

* (...) links, links. dra, mer (niem.) —lewa, lewa, trzy, cztery. ** Odstrzel mi wieniec laurowy Spadnie albo nie spadnie, Nie spadnie, więc zostanie, Do mojej dziewczyny muszę iść, Do mojej dziewczyny muszę, muszę iść, Każdego tygodnia sześć, siedem razy.

40

41

Wracamy zatem do obozu. Mam w taczce martwego kolegę. Idziemy do taktu wystukiwanego przez bęben links, links, drei, vier. Kapo daje komendę: Miitzen ... — idziemy, trzymając prawą ręką czapkę na głowie - ... ab! Słychać jeden stuk, na: links, links —idziemy dalej. Ale ja mam taczkę, którą muszę trzymać, a w niej jakiś kolega z komanda, który w tym dniu nie przeżył. Kiedy padają te właśnie słowa: Miitzen ..., ja nie mogę puścić taczki, bo muszę iść z nią. Na komendę: ... ab! —podstawiam więc kolano pod prawą rączkę taczki, zrywam czapkę i na: links muszę już wpaść we właściwy krok. Zdarzało się jednak, że taczka się zachwiała, a zawar­ tość jej wypadła. Powstawał wówczas zator. A z nim za­ czynało się piekło. Esesmani bili, kapo bił. Krew, sińce i guzy. Zęby tego uniknąć trzeba było maksymalnie uważać. Ciągle było się więc w strachu, pod presją, nieustan­ nie dręczyło pytanie: Czy to się uda? Czy wjadę taczką do obozu bez przeszkód? Odprężenie następowało dopiero po przekroczeniu bramy obozu. To były stresy, które bardzo odbijały się na psychice. Trzeba było mieć dużo szczęścia, być silnym i zdrowym i umieć szybko się dostosować. Tymczasem pracujemy. Wozimy taczkami ciężary. Kapo daje komendę: Im Laufschntt!* - więc biegamy. Takiej pracy nikt nie może wytrzymać dłużej niż godzi­ nę. Wyczerpany szybko upadnie. A to znaczy, że dobije go kapo. Człowiek czuje się jak zaszczute zwierzę. Mobi­ * Im Laufschritt! (niem.) - Biegiem!

42

lizuje więc w sobie wszystkie siły. Trzeba też wykorzysty­ wać momenty, kiedy kapo się odwraca, bo kogoś bije, czy z kimś rozmawia. W tedy markuję pracę. Oddy­ cham. Ale gdy kapo odwraca się w moją stronę - pilnie pracuję. Pokazuję, że jestem użyteczny. Trzeba było umieć dostosowywać się do sytuacji. Po­ zornie wykazywać się w pracy. Jeśli posiadło się taką umiejętność, można było przetrwać. Jeśli ktoś był gapo­ waty, tyrał, bo musiał, bo tak kazali —to „wyłożył się w dwie godziny. Niektórzy, trochę starsi, byli już tak otumanieni, że zaharowywali się na śmierć. Nie potrafi­ li sobie pomóc, pozorując pracę. A kiedy już był taki strasznie zagłodzony i wyczerpany, stawał się Muselmann. Du bist schon ein Muselmann!* - mawiali wtedy Niem­ cy, o kimś, kto już siebie nie kontrolował. Nie myślał ra­ cjonalnie. Ale myślał i działał irracjonalnie. Umysł kogoś takiego zaprzątała tylko jedna myśl: „Zdobyć coś do je­ dzenia”. Nawet, jeśli to miałby być na wpół zgniły ziem­ niak lezący gdzieś obok kuchni, to on zakradał się tam, zabierał go i zjadał. Choć na drugi dzień miał taką bie­ gunkę, że - niezależnie od tego, co by zjadł - wszystko przez niego przepływało... Kiedy już ten poniewierany Hdftling doszedł do sta­ dium Muselmanna, oznaczało to właściwie jego koniec. Dni wówczas przechodziły obok kogoś takiego bez wczoraj, bez jutra. Trząsł się taki z zimna mimo słońca, a wola jego z wolna zamierała. Żył ostatnim instynktem zwierzęcia. Bez czucia, bez wiary, bez nadziei.

* Du bist schon ein Muselmann! (niem.) - Ty jesteś już muzułmanem!

43

Kolejny dzień pracy za nami. Wracamy do obozu. Brama Arbeit rnacht frei. Pod prawym jej slupem stoi Haftling. Przygarbiony, zapadłe piersi, na ramionach wi­ si pasiak, z którego wystaje goła, chuda szyja. Z ręka­ wów zwisają zsiniałe od mrozu dłonie. Przymglone, nie­ ruchome oczy patrzą donikąd. Z ust wystaje zmarznięty kartofel. To on, ten kartofel jest dowodem przestępstwa. Została zabrana, ukradziona własność obozu. W ła­ sność Rzeszy Niemieckiej. Czy to, co widzimy jest karą za przewinienie? Ależ nie! To zaledwie wstęp do dalsze­ go ciągu. Kiedy wszystkie komanda pracy znajdą się za bramą, wewnątrz obozu, Haftling — „złodziej” - pod eskortą esesmana, resztą sił powlecze się do Politische Abteilung, gdzie zostanie osądzony. Wyrok? Może słupek, może kozioł, a może bunkier? Lecz to już nie ma znaczenia. Haftling-Muselmann, bo tylko M/iselmann może podnieść zmarznięty ziemniak z nadzieją, że usunie nim, choć na chwilę straszliwy, nieprzerwany głód, zostanie niebawem osądzony. Każda kara, jaka jest do dyspozycji panów z SS, jest dla Muselmanna karą śmierci. Bo nawet najlżejsza z repertuaru kar dla niego jest ciosem ostatecznym, ciosem śm iertelnym ... Jeszcze dziś Leichenkommando powiezie jego kości ob­ ciągnięte bladą skórą do krematorium, a numer wykre­ ślony zostanie z ewidencji. Numer, nie człowiek. Kiedy wracamy z komandem na przerwę obiadową, mamy do załatwienia trzy podstawowe czynności: zjeść zupę, umyć miskę i załatwić potrzeby fizjologiczne. No, właśnie. Latryna była wprawdzie spora i wystar­

czyłaby, gdyby to było na obozie harcerskim. Ale tu, dla tysięcy potrzebujących? Wykopany rów ma długość 6 może 8 metrów. Nad tym rowem, o głębokości 1,5 metra, oparty jest na ko­ złach drąg. Z przodu i z tyłu —drewniany parawan. Do środka wchodziło się z jednej strony, a wychodziło z drugiej. Nic dziwnego, że przy takiej ilości potrzebujących, były zatory i przepychanki. Zęby usprawnić i zwiększyć „przepustowość” wyznaczono kapo, który miał w czasie przerwy obiadowej „regulować ten ruch”. Dla kapo była to pyszna zabawa. Dla nas, umęczo­ nych, potworny stres. Kapo z grubym kijem stał u wejścia latryny. A my staliśmy w długiej kolejce, przestępując z nogi na nogę. Wchodziliśmy, a raczej wbiegaliśmy do środka dziesiąt­ kami. Najbliższa do wejścia dziesiątka więźniów, trzy­ mała w ręku odpięte spodnie. Tym, co już weszli kapo odlicza do dziesięciu. Kiedy padało słowo —zehn —dzie­ sięć, załatwieni czy niezałatwieni, musieli biegiem opuszczać latrynę, wybiegając z drugiej strony. Zdarzało się, że ktoś się zagapił, bo nie dosłyszał „zehn” i napierany przez następną dziesiątkę nie wysko­ czył z latryny na czas. Robiło się zamieszanie, które ka­ po „rozwiązywał” kijem, wyrzucając przy tym z siebie straszne przekleństwa. Zdarzało się również, że któryś z mocniej poczęstowanych kijem wywrócił się i wpadał do rowu wypełnionego do połowy kałem. Gehenna. Tymczasem zaczynają formować komanda do pracy, a w kolejce do latryny stoją jeszcze więźniowie. Może ju­ tro się im uda?

44

45

Noc. Postenkette czuwa. Blask księżyca obejmuje blo­ ki. Obóz śpi. Wartownicy nie. Ja też nie. Jutro pisanie listów. List do rodziców —jeden raz w miesiącu. Gdyby po­ zwolili nawet codziennie, to i tak by to nic nie zmieniło. Treść zawsze ta sama, oficjalna i banalna: Liebe Eltern, ich bin gesund und munter und hoffe von Euch dasselbe. Mir geht’s gut, ich arbeite hier und ich hoffe dass wir uns bald wiedersehen.* Wasz syn —Kazik Czy rodzice wiedzieli, że to nieprawda? Co myśleli o tych słowach? Czy wiedzieli, co tu naprawdę się dzie­ je, jak to naprawdę wygląda? Chciałbym im tak dużo opowiedzieć. Może opowiem —jak wrócę. Opowiem — być może. Czy wiedzą, o czym marzę na deskach pryczy? Tylko jeszcze o czystej bieliźnie, tylko jeszcze o prawdzi­ wym łóżku... Dawno już przeszły i zginęły romantyczne marzenia 0 ścieżkach w ogrodzie, kwitnących kwiatach w m aju... Najczęściej marzenia moje związane są z kromką chleba. Gryzą nas wszy i pchły. Wczoraj, przedwczoraj i dziś... Zawsze. Dawno już zapomniałem, co znaczy słowo wolność. Czy naprawdę wolno spacerować przez zielony las? Jest * Liebe Eltern,... (niem.) - Kochani Rodzice, jestem zdrowy 1 w dobrej formie, mam nadzieję, że i wy tak samo. Mnie powodzi się dobrze, pracuję tu i mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.

46

zima i tak przeraźliwie zimno. Tęsknię za życiem, a ono jest tak daleko, niewyobrażalnie daleko. Kręcę się w koszmarze, szukam spokoju... daremnie. Na górnej pryczy jeszcze ktoś, kto się męczy. Z gardła, z obłędem w oczach, wyrzuca krzyk rozpaczy. „Śmierć —myślę — ofiarę... wybiera”. Kiedy już nas było więcej —liczyliśmy się już na ty­ siące —głód rozdzierał nam wnętrzności. Głód. Ciągle głód! Co robić, żeby go zaspokoić? Myśli z mózgu wy­ prane, żołądek boli jak nożem pocięty, trudno złapać po­ wietrze. Jedna tylko myśl uparcie drąży mózg: Jeść! Jeść! Jeść! Miska zupy, czasem całkiem wodnistej albo Avosuppe do tego kromka chleba z kawą zbożową, trochę marmo­ lady lub margaryny. To było bardzo niewiele, biorąc pod uwagę wykonywaną przez nas ciężką pracę. Czy wiesz czytelniku, jak wygląda głód? To długie umieranie? Głowę masz w wiecznym gorączkowym uści­ sku. Powiew wiatru zatacza twoim ciałem. My wiemy, jak się żebrze o łyżkę strawy. Obelgi, przekleństwa i kop­ niaki. Wolno ciągną się godziny, na spieczone wargi spływa ślina. Chora fantazja męczy makabrycznie. Bo­ chen chleba. Ach, zębami porozrywać. Żądza jedzenia... K ąsać... Połykać. Wreszcie na języku czuć, w ustach czuć i w żołądku mieć błogą sytość. Z trudem wracamy z morderczej pracy i szybko żre­ my to, co dadzą. Niewiele. Ja wiem, jestem jak zwierzę. Ale takie jest właśnie powolne umieranie. Razem z kolegą mamy jeść z jednej miski, bo dla ko­ lejnego transportu ich zabrakło. Za parę dni, po krematoryjnym żniwie, znowu odzyskam swoją miskę. Lecz te­ 47

raz? Po każdej łyżce zupy chciwie trzęsą się ręce. Jeść! Jeść! Jeść! A przed oczami ciemno. Z zazdrością patrzę jak sztubowy nalewa sobie pełną michę z samego dna kotła. „Boże, zlituj się nade mną — błagam w myślach. —Choć jeden kęs chleba. Popatrz, jak mało dziś potrzebuję. Wieczorem na pryczy zamykam powieki i przywołu­ ję smaki jadła z przeszłości. Ale to jest inny, daleki świat. Tu pozostało tylko żarcie. Rozkoszne marzenie. Jeśli Bóg da i wrócę do swego domu, do innego świata, znajdę tyle desek, że zrobię du­ żą skrzynię, a w niej przegrody na groch, fasolę, ziemnia­ ki, kaszę, ryż i mąkę, i makaron. Wszystko tam będzie. A ja będę jadł i jadł do woli. Czy nadejdzie ten dzień, który nowe życie zrodzi i po­ wstanie w nas mocne przekonanie, że nigdy więcej nie będzie głodnych ludzi? Uprawialiśmy w obozie coś, co było niby zabawą, ni­ by grą. Ale tak naprawdę to był głupi hazard. Mieliśmy wszy. Wszy były we wszystkich blokach. Wystarczyło podwinąć rękaw. Rekwizytem w tej zabawie była miska, na środek której trzeba było postawić swoją wesz. Zanim przystąpiłem do tej gry, musiałem swój kawałek kolacyjnego chleba oddać w zastaw. Jakie były reguły tej gry? Właściciel tej wszy, która pierwsza doszła do krawę­ dzi miski, zabierał wszystkie kromki chleba. Pozostali uczestnicy gry szli spać bez kolacji. A to był kolejny po­ wód, żeby długo nie wytrzymać tej harówki, tej pracy ponad siły, na jaką nas codziennie skazywano. 48

Przerwa obiadowa. Kotły stoją przed kuchnią, goto­ we do przeniesienia do blokow. Przykrywki, które moż­ na było nałożyć na kotły przy pomocy specjalnych zacze­ pów, są tym razem tylko położone obok. Niedaleko kuchni jest coś w rodzaju śmietnika, miejsca na obierki. Spostrzegam tam leżącą puszkę. W głowie świta myśl, słyszę kogoś mówiącego do mnie: „Weź tę puszkę, na­ bierz zupy. Któż cię zobaczy?” Kieruję się tym, co słyszę. Podnoszę puszkę, nabieram zupy. Idę, prawie biegnę, że­ by jak najdalej znaleźć się od tej kuchni. Niestety, jakby z ziemi wyrasta przede mną esesman. —A cóż ty tam masz? - pyta. —Zupę. Zapisuje dziewięćset osiemnaście do raportu. Następne­ go dnia rano po apelu pada komenda: —Arbeitskommando fomńeren!* Chłopaki ustawiają się na miejscu odpowiednich ko­ mand roboczych, a ja - muszę zameldować się do raportu. —Haftling Nummer neunhundertachtzehn meldet sich zur Stelle** —Ah, das bist dul - wita mnie esesman. - Du verfluchte Hund! Was meinst du denn?!*** Przekartkował coś w notesie i mówi: —No, to pierwsza twoja kara. Dobry z ciebie cwania­ czek! Dobry złodziejaszek! Ze ty jeszcze żyjesz, że żadnej kary nie miałeś?! Ponieważ to pierwszy raz, dostajesz jedną godzinę słupka. * Arbeitskommando fomńeren! (niem.) - ■Grupę roboczą formować! ** Haftling... (niem.) - Więzień numer 918 melduje się na miejscu. *** Ah. das bist d u !... (niem.) - A, to ty jesteś! Ty przeklęty psie! Co ty sobie myślisz?!

49

Karę słupka odbywałem wraz z dwoma innymi więź­ niami na strychu Bloku Śmierci. Przymocowano nas tam do stropów podtrzymujących dach. A wieszano na łańcuchach, które oplatały przegu­ by rąk. Ręce w nienaturalny sposób wykręcano do tyłu. Kalefaktor, który już tam długo „urzędował”, wiedział, na jaki hak trzeba zawiesić skazanego, żeby nie mógł oprzeć się palcami u nóg o podłogę. On wiedział, że bę­ dę maksymalnie wyciągał ręce, bo może mi się uda oprzeć, ulżyć sobie. Niestety, nawet przy maksymalnym wyprężeniu ciała brakowało mi trochę do podłoża. Strasznie było znaleźć się w takim położeniu. Można wyróżnić kilka faz tego „zawieszenia”: pierw­ sza - po prostu boli, druga - czuje się miliony mrówek w rękach, trzecia —ktoś trzyma pochodnie i podpala rę­ ce, czwarta - straszny pot bije, ostatnia - rezygnacja, cał­ kowite wycieńczenie, zobojętnienie, utrata świadomości. Przed tą ostatnią fazą zrodziło się w moim umyśle po­ równanie: „Wisisz tu, jak ten łotr przy krzyżu Chrystu­ sa”... Coś takiego przemknęło mi przez głowę. Usłyszałem w pewnym momencie miarowe: stuk, stuk, stuk. To kalefaktor. Zaczął nas odwieszać z haków. Pierw­ szy upadł na podłogę, drugi tak samo. Ja próbowałem utrzymać się na nogach —po chwili i ja runąłem. Te ręce nie nadają się do pracy. Ścięgna są naciągnię­ te. A tu pracować trzeba. Żaden kapo nie pozwoli na to, żeby ktoś w jego komandzie obijał się tylko dlatego, że miał karę słupka. Próbuję znaleźć komando, gdzie było­ by może trochę lżej. Jeden z kapo zainteresował się mo­ imi rękami: 50

- A co te twoje ręce tak dziwnie wyglądają - słupek? —Słupek —potwierdziłem. —Nie będę dłużej tego tolerował niż dwa dni. Dwa dni możesz się obijać —usłyszałem. —Uważaj tylko, że­ by esesmani nie widzieli. Potem musisz znaleźć sobie ja­ kieś inne komando. Jeśli nie, będę musiał zrobić z tobą porządek. Mój przyjaciel Zbyszek, numer 260, przez pięć tygo­ dni balansował między życiem a śmiercią. Był już słaby, więc wymyślił sobie pracę sprzątacza terenu obozowego. On, sam sobie był kapo i Haftlingiem „sprzątaczem”. Coś takiego mógł wymyślić tylko numer 260. Jakie miał wyposażenie? Wiadro i kij. Gwoździem zakończony kij, którym zbierał porzucone papierowe skrawki i inne róż­ ne śmieci. To był pomysł na głębszy oddech, lecz niewyobrażal­ nie niebezpieczny. W każdej chwili mógł go prawdziwy kapo czy nawet esesman zapytać, co robi i z czyjego po­ lecenia, i byłby to jego ostatni dzień życia. Pięć tygodni to się udawało. Wreszcie dostrzegł go Lageraltester. Słynny Leo —bez­ pardonowy zbrodniarz. —Co robisz? —zapytał. —Czy Arbeitsclienst kazał ci to robić? - Nie, ja sam. Leo oniemiał ze zdumienia. Długo się mu przypatrywał. - Pójdziesz do raportu i koniec z tobą —jeszcze jed­ nak stał i jakby się wahał. Po chwili dodał: —Jutro rano zameldujesz się w kuchni. Powiesz, że ja cię przysyłam do pracy. 51

No, więc szczęście. Co dawało jakąś szansę przetrwania? Bycie młodym, silnym, z dobrym zdrowiem i ogromnym szczęściem! Widocznie numer 260 miał tego szczęścia w nadmiarze. Tymczasem i ja próbowałem znaleźć coś lżejszego. Więźniowie gromadzą się wokół esesmana. „Cóż tam takiego?” —myślę. Podchodzę bliżej. Właśnie poszukują kucharzy. „To jest szansa” —myślę. Może mi się uda za­ łapać? —Ja jestem kucharzem —podnoszę wysoko rękę. —Stań tu obok. Stanąłem w małej grupie wybrańców. —Reszta, rozejść się! Czyżby mnie spotkało szczęście? Esesman pyta jed­ nak pierwszego z brzegu: —Ty gdzie kucharzyłeś? —W hotelu —odpowiada więzień. I dalsze pytania: Jaki ten hotel? Gdzie? —Na ja * —mówi esesman i każe stanąć obok po dru­ giej stronie. —A ty, gdzie pracowałeś? —wskazuje palcem na mnie. Świat zawirował mi w głowie. „Boże —martwię się — cóż ja mu powiem”. Żałuję więc, że się w ogóle zgłosi­ łem. Esesman ponagla. —Byłem kucharzem na statku - odpowiadam. —Na ja —i patrzy na mnie przenikliwie. —A ile zało­ gi miał ten twój statek? Czy był to statek pasażerski? —Nie - odpowiadam. - Handlowy. —No więc, ilu załogi tam było?

Waham się i odpowiadam: —Dwunastu. —Chciałbyś być u nas kucharzem? —ryknął i potęż­ nym „kopem” powalił mnie na ziemię. Potem jeszcze kil­ ka „kopów” i ryk: —Los ab! Da Scbwein!* W mgnieniu oka grupa „kucharzy” zmalała do dwóch więźniów. —Ha, ha — zaryczał esesman i zaczął wypytywać o kwalifikacje dwóch pozostałych. Było to pewnie naiwne z mojej strony, ale to głód po­ zbawiał nas często zdrowego rozsądku.

* Los ab! Da Schwein! (niem.) - Jazda stąd! Ty Świnio!

* Na ja . (niem.) - No tak.

52

VI

Już jesień. Listopad 1941 roku. Zimno. Przydałoby się coś ciepłego na grzbiet. Pracowałem to tu, to tam, na ogół w komandach, gdzie kapo „mocno się starał”. Po apelu porannym zagadnął mnie kolega z bloku: - Dołącz do nas —powiada —nam jednego rozwalili. - A ty, gdzie pracujesz? - pytam. - No, Leichenkommando. - Wozicie „umrzyków”? - No, tak. Ale pożreć dają więcej. Wziął mnie mocniej za rękę i pociągnął do rolwagi, którą była odkryta platforma. Stali tam już czterej więź­ niowie - stare numery. Tylko jeden z nich był młody wiekiem i numerem. Czyścili akurat swój „karawan”. Po pierwszym dniu żałowałem jednak, że dałem się wciągnąć do tego komanda. To było pięć tygodni najbar­ dziej ponurej pracy. Od rana do następnego rana nerwy napięte do maksimum. Coraz częstsze stawały się bo­ wiem egzekucje poprzez rozstrzelanie. Dotąd robiły to plutony egzekucyjne poza obrębem obozu. Więźniów wywoływano wówczas po apelu, wyprowadzano za bra­ mę, nad którą widniał napis: Arbeit tnacht frei i słychać było salwy wystrzałów. Ponieważ egzekucji było coraz więcej, na dziedzińcu bloku 11. zwanego w żargonie obozowym Blokiem 54

Śmierci, w 1941 roku postawiono pod murem łączącym bloki 10. i 11. tak zwaną Ścianę Śmierci*. Przy niej do­ konywano rozstrzeliwań z broni małokalibrowej strza­ łem w potylicę. Dziedziniec tego bloku oddzielony był od reszty obo­ zu murowanym płotem, tak, że nic nie było widać, co się tam działo. Pierwszą egzekucję na dziedzińcu bloku 11. przeprowadzono 11 listopada 1941 roku. Tam, kat Rapportfiibrer Gerhard Palitzsch —przystojny chłopak, który w obozie nikogo nie bił, bo to nie było w jego stylu —we­ wnątrz zamkniętego dziedzińca, był głównym autorem makabrycznych scen. Rapportfiihrer Palitzsch - król zbrodni —wprost szalał, znajdując nowe pola do popisu. Stał się dla więźniów uosobieniem wszechobecnej śmier­ ci, najbardziej osławionym zbrodniarzem. Egzekucje w ogromnej większości wykonywał sam. Człowiek ten strzałem w tył głowy z małego karabinka pozbawił życia kilka tysięcy ludzi**. Skazanych wyciągano z Bloku Śmierci —bloku 1 1 .— pod Ścianę Śmierci. Stawali tam w rzędzie. Nago. Król zbrodni zaś kolejno przykładał ofiarom do czaszek, z ty­ lu głowy, lufę swojego karabinku i kończył ich życie. * Egzekucje na podwórzu bloku 11. w KL Auschwitz I przepro­ wadzano od jesieni 1941 roku do jesieni 1943 roku. ** O. Augustyn, Za drutami obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, Kraków 1945, s. 14. „(...) W podanych w „Zestawieniu ważniej­ szych egzekucji w KL Auschwitz-Birkenau" udokumentowanych 78 egzekucjach rozstrzelano w KI. Auschwitz-Birkenau 4620 ko­ biet i mężczyzn w przeważającej mierze obywateli polskich. Podana liczba ukazuje jedynie skalę zagadnienia i nie może być traktowana jako ostateczna.”

55

Czasem do tego celu używał zwyczajnego bolca do zabi­ jania bydła. Sprężynowy bolec wrzynał się w mózg, pod czaszkę. Czasami tam też wprowadzano grupkę cywili, których wcześniej dręczono w podziemiach zeznaniami, dając ich w końcu do zabawy Palitzschowi. Dziewczętom kazał się rozbierać i biegać wkoło po zamkniętym dziedzińcu. Sam stał w środku, wybierał długo. Po czym mierzył. Strzelał. Zabijał. Kolejno wszystkie. Żadna nie wiedziała, która zginie zaraz, a któ­ ra jeszcze pożyje chwilę, czy też może znowu wezmą ją na badania... A on zaprawiał się w celnym mierzeniu i strzelaniu. Sceny te widziane były z bloku 12. przez sztubowych, stojących na straży i pilnujących, by w tym momencie żaden z więźniów nie podchodził do okien. Okna zabez­ pieczano „koszami", lecz nie dość szczelnie, więc widzia­ no wszystko dokładnie. Czekamy więc pod bramą w straszliwym napięciu i nagle —zaczyna się. —Tor auf! —otworzyć bramę. Wjeżdżamy na podwórze Bloku Śmierci. W rogu, między blokiem 10. a Ścianą Śmierci, pod ścianą, rzuco­ ne zwłoki. Ściana Śmierci - granica strachu, strzału, ci­ szy, agonii. Ale strach nie umarł. Strach nie został zabi­ ty. Żyje - pozostał przy tej ścianie - niemy świadek prze­ raźliwej zbrodni, zamienił się tylko w milczenie. Ten strach wyzierał z martwych oczu ofiar. Trudno go zapo­ mnieć. Ładujemy ciepłe, niezastygłe jeszcze zwłoki na wóz. —Los, los! —Prędzej, prędzej! —Los, ab! Tor aufmacben! Wyjeżdżamy. Zamykają bramę. Truchcikiem ciągnie­

my wóz do krematorium i truchcikiem z powrotem. Drogę tę znaczyła stróżka krwi. A ta niejednokrotnie la­ ła się strumieniami. To było prawdziwe piekło. Kiedy była przerwa usiedliśmy w cieniu, pod platfor­ mą wozu. Przechodził obok więzień. Lichy, prawie Muselmann. Zerknął na nas i mówi: —Raz na wozie, raz pod wozem. Być może, tak sobie powiedział, jak to mówią, co śli­ na przyniesie na język. Jednakże dwuznaczność tych słów sprawiła, iż zapadło milczenie wśród nas do końca przerwy.

56

57

Alka nieczęsto widuję. Wiem, że dobrze się trzyma i wiem, że dostał się do „dobrej" roboty. Pracuje w kuch­ ni dla SS. Nie może mi pomagać. Pracujący w tej kuchni więźniowie są często rewidowani. Wynoszenie czegokol­ wiek na blok równało się śmierci. W chłodne popołudnie, a było to w niedzielę, spotka­ łem Alka na obozowej ulicy, przy której rosły dorodne brzozy —niemi świadkowie ludobójstwa. —Co tam słychać? —pytam. —No, wiesz, głodny nie jestem, ale nasz kapo z SS-kuchni nalatuje na mnie, jak na ognistą brunetkę. Pedzio przeklęty. Czekam, kiedy mnie stamtąd wysadzi, bo przecież mu się nie podstawię. Chociaż nie wiem, jak to się zakończy. Esesman, kierownik kuchni jakoś mnie oszczędza, może dlatego, że jestem tam jedynym znają­ cym język niemiecki i najmłodszym z pracujących tam więźniów. —A poza tym, jak ci idzie, Alek? —Wiesz, wczoraj byłem z kapo w sektorze dla ruskich

jeńców wojennych. Groza. Normalny człowiek nie zniesie takiego widoku. A może my nie jesteśmy już normalni? Do obozu jeńców nie wolno było wchodzić więźniom z pozostałej części obozu. Przy bramie stali dyżurni jeń­ cy Rosjanie. Esesmani nie wchodzili do jenieckiego obo­ zu, bali się tyfusu i innych chorób. - Po wejściu na blok - ciągnął dalej Alek - musieli­ śmy iść wolno między jeńcami leżącymi na korytarzu, umierającymi na betonowej posadzce. Na piersi mieli kopiowym ołówkiem wypisane swoje obozowe numery. Ci byli przygotowani do spalenia. W umywalni i na koń­ cu korytarza była sterta trupów do wysokości 2,5 metra. W sztubach na pryczach jeńcy spali po pięciu, sześciu. Stłoczeni i zawsze głodni. Poznałem tam Rosjanina, czoł­ gistę z Charkowa. Nazywał się Michajło Zyniewicz. W i­ działem też, jak umierał młody chłopak, Polak w czar­ nym mundurze ze szkoły kadetów we Lwowie. Rosyjscy jeńcy wojenni —opowiadał Alek —są traktowani gorzej niż Żydzi. Nie mają żadnej szansy na dłuższe przeżycie. Słyszałem, jak jeden esesman opowiadał w kuchni o pewnym Rosjaninie zatrudnionym przy rąbaniu drew­ na. Poganiany przez kapo rąbnął go siekierą w głowę. Skaleczył go tylko, gdyż byl zbyt słaby, by móc silniej uderzyć. Chciał zabić, ale mu to nie wyszło. Esesmani zwołali więc kilku kapo, a ci całe komando pracy, około 100 jeńców, zatłukli kijami na śmierć.

ści obozu macierzystego, określanej jako „Obóz pracy ra­ dzieckich jeńców wojennych”. W ciągu pierwszych 5 miesięcy pobytu w obozie, tj. od października 1941 ro­ ku do marca 1942 roku, z liczby 10 000 jeńców radziec­ kich zmarło z głodu lub zostało zabitych ponad 9 000. Do końca istnienia obozu osadzono w nim jeszcze 2 ty­ siące jeńców. Ponadto obóz ten był miejscem egzekucji jeńców wyselekcjonowanych w obozach jenieckich tych zaś nie rejestrowano, lecz bezpośrednio po przy­ wiezieniu rozstrzeliwano lub zabijano w komorach ga­ zowych*. Ogółem przywieziono do obozu co najmniej 15 000 radzieckich jeńców wojennych. Mam Kratze - świerzb. Ciało pokryte swędzącymi plamami. To jest zakaźne. Przede mną więc izolacja w szpitalu obozowym. Leżę sam na pryczy, bo wczoraj była selekcja i prawie wszystkich z tej salki wybrano do gazu lub „szpilowania”**. Trzy razy dziennie moczę się w wannie z niebieskim płynem. Może to gencjana, mo­ że inny środek. Dwa razy dziennie dostaję jedzenie. Le­ karze i pielęgniarze —nasi —Polacy. Rzadko zachodzą. W nocy spać nie mogę. Przeraźliwa cisza. Paraliżuje mnie strach przed selekcją. Mam za to dużo czasu na rozmyślania. Dziwne uczucie. W obozie nigdy nie ma na nie czasu. Umrzeć to w gruncie rzeczy nic. Jeśli „to” zostanie

Wbrew prawu międzynarodowemu w obozie kon­ centracyjnym w Auschwitz osadzano również jeńców wojennych. Tylko w początkowym okresie, dla zachowa­ nia pozorów, przetrzymywano ich w wyodrębnionej czę­

* J. A. Brandhuber, Jeńcy radzieccy w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, w: „Zeszyty Oświęcimskie”, 1960 nr 4, s. 3-62. ** Wstrzykiwanie więźniom fenolu za pomocą długiej igły wbi­ janej w klatkę piersiową ofiary, bezpośrednio do komory sercowej.

58

59

czyste. Inaczej jest z biegunką, mułem, krwią i jeśli „to” trwa, długo trwa. Po paru dniach wieczorem przychodzi pielęgniarz. Ogląda mnie dokładnie. - Jest lepiej - mówi. - Oby tak dalej. Chyba wyj­ dziesz za parę dni. A ja leżę na dole piętrowej pryczy i myślę, i boję się. Wiem, co znaczy selekcja. Przecież niedaleko „urzęduje” sanitariusz Klehr. Ten ma własne metody uśmiercania. Mija jeszcze kilka dni. W izyta lekarza. Nasz - Polak. I znowu ogląda. - J e s t dobrze - mówi. Uśmiecha się. - No, jutro bra­ cie wyskoczysz na obóz. Wrócił z urlopu doktor. Ale nie nasz... Pławi się z ra­ dości, kiedy zarządza selekcję. „Lepiej, żeby cię tu nie by­ ło” —myślę sobie. I nadeszło to jutro. Smutny, pochmurny poranek. Włączam się w życie obozowe. Już dawno spadły jesien­ ne, pożółkłe liście z drzew. Lecz świat jest zły, niebez­ pieczny. Oddziela nas od siebie drutem kolczastym i po­ zostawia samych. A przy tym wyrzuca nas daleko na swoje rozdroża... Dziś pada śnieg, a biały śnieg skrzy się jak srebro, nawet tu za drutam i...

W zastygłej w ciszy obozowej ulicy, którą tak porząd­ nie wymietliśmy, gdzie szron błyszczy srebrem, w cichej grudniowej nocy, ustawiono choinkę. Jak dziwnie wy­ glądają zawieszone na niej lampki w poświacie komina krematorium. Pamiętam zastygłe łzy. Gdzieś za kolczastymi drutami słychać śpiew. Stille Nacht, heilige Nacht... Cicha noc, święta noc... W igilia. Pijani nadludzie śpiewają kolędy. My wtuleni pod ko­ cem, myślą jesteśmy w swoich domach... Może jest tam choinka, nasza polska choinka?... I mama nuci cichutko Lulajże, Jezuniu. Kochana Mama. Czy zobaczę ją jeszcze? Nosiciele kultury świętują. Spadkobiercy Bacha, Handla, Wagnera, Goethego, Schillera. Pijani nosiciele trupich główek śpiewają... Śpiewają... Na obozowej ulicy świeci nocą choinka niemieckiej śmierci. Uporczywie migocą lampki, z komina unosi się dym. Jak rozpaczliwy jest ten dym. Nie! Tego nikt nie zrozumie!

Cicha grudniowa noc. Łagodnie spadają śnieżne płatki na baraki i obozowe ulice. Pokryły mrozem drzewa i wszystko wokoło. Pod białą powłoką śmierć i pokój. Nie­ bo pełne gwiazd. Czas zimy i niedaleka Gwiazdka. Boże Narodzenie... To juz trzecie poza domem. Gwiazdka bez świec, bez kolęd, bez świątecznego jedzenia i ciepłej odzie­ ży. Śnieg przyprószył ulice obozu, ziemia stwardniała.

Zima. Przełom 1941 i 1942 roku. Nie pamiętam, ja­ ki to miesiąc. Stoimy na apelu. Esesmani zdają raport o stanie więźniów na blokach. Zgadza się. Pada komenda: - Arbeitskommando formteren! Obok mnie stoi starszy, wynędzniały Haftling. Bezi­ mienny Hdftling. Ile razy na apelu staliśmy ramię w ra­ mię albo szliśmy do pracy bez celu, po pięciu w szere­ gach, w śniegu. Głęboko w piersi, pod winkiem, biły na­ sze twarde serca. Tylko jedna między nami była różnica: litera w czerwonym winklu i numer pod nim. Stojący obok mnie Muselmann w ostatnim stadium,

60

61

wyszeptał coś przez zmarznięte wargi i z wolna, po czym coraz prędzej, kroczył prosto na druty. Desperacko, z rozrzuconymi na boki rękami, rzuca się na kolczastą zaporę... Zawisł. Prądu nie było. Padł strzał... Wreszcie błogi spokój —koniec cierpień. Dobiegam do swego komanda pracy. Zaczyna się dzień, jak co dzień. Zaczynam puchnąć. Nawalają nerki. Dla mnie to kolejny ostry zakręt. Jest początek roku 1942. Jesteśmy już jednak lepiej zgrani. Koledzy przyprowadzają studenta medycyny. Popatrzył, pomacał i diagnoza: - Nerki. Masz jedną szansę. Żadnych płynów, do­ słownie, i trochę podsuszonego chleba. Nic poza tym. Jeśli wytrzymasz tydzień, z wolna dojdziesz do normy. Wytrzymuję, ale nogi trzęsą się z wyczerpania. Wieczór, już po apelu. Czekam na kromkę chleba. W kuchni pracuje Janek. Jest pomywaczem i chłopcem do wszystkiego. Zaprzyjaźniłem się z nim w więzieniu w Sanoku. Gdy jestem bardzo głodny i słaby, stoję pod kuchnią cały wieczór, czekając na Janka. Może wyniesie trochę chleba? Jeśli tylko może, wychodzi szybko z ka­ wałkiem chleba za koszulą. - Masz. Trzymaj się Kazek - i szybko wraca do kuchni. W ciężkich chwilach pomaga mi, jak może. A ja jesz­ cze walczę, jeszcze utrzymuję się na nogach.

VII

Jest chłodny, pochmurny poranek. Apel. Arbeitskommando formieren! Gdzie by się doczepić —myślę —żeby było choć trochę lżej. Nagle słyszę: —Hej, ty! 918! Podskoczyłem do Arbeitsdiensta. To on mnie wołał. Otto Kusel, Niemiec, numer obozowy 2, zielony trójkąt, zawodowy przestępca kryminalny. Dobry człowiek, po­ maga młodym, wyczerpanym więźniom, przydzielając ich do znośnych komand pracy. —Dołącz do HWL, tam brak jednego. Nie wiem, co to za komando. Wychodzimy. Po dro­ dze pytam, gdzie idziemy. —Ty tu pierwszy dzień? —pyta ktoś. —Pierwszy —odpowiadam. —O, to dobrze trafiłeś, bo pracujemy w HWL - po­ ciesza mnie tamten. —A co to takiego? —nie jestem zupełnie zorientowany. —Hauptwirtschaftslager der Waffen SS* - uzyskuję in­ formację. — Będziesz zadowolony. Dach nad głową. Harówka jest, ale ani na deszczu, ani na mrozie nie pra­ cujesz. * Główny magazyn oddziałów SS.

63

W HWL zatrudnili mnie na parterze. Pracujemy przy załadunku i wyładunku. Pamiętam pierwszy dzień. Podjechał pociąg z wago­ nami wypełnionymi mąką. Stukiłogramowe worki. Nie­ łatwo je nosić. Najpierw układamy je na wózku. Podjeż­ dżamy do wyznaczonego miejsca i rozładowujemy je. Ciężka praca. Nauczyliśmy się rozrywać te worki wóz­ kiem. Trochę mąki zawsze wypadło. Po zakończeniu pra­ cy trzeba to sprzątnąć. Zamiast wysypać, ładujemy to, gdzie się da. Potem trochę wody do tego. Są kluski, a jak są kluski, to jest żywność. Nie ma już głodu. A to bardzo ważne —brak głodu i dach nad głową. Kondycja fizyczna wyraźnie się po­ prawia. Opodal magazynu znajdują się murowane baraki. Garażuje w nich kilkanaście samochodów różnego typu i przeznaczenia. Urządzono w nich również warsztat na­ prawczy. W warsztacie tym pracują więźniowie: Euge­ niusz Bendera, numer obozowy 8502 oraz Józef Lempart, numer obozowy 3419. Są oni włączeni do koman­ da pracy HWL. Lempart —ksiądz, zrównoważony, spo­ kojny, facet z zimną krwią. Bendera - Ukrainiec, silny, śniady i piekielnie odważny, mistrz w lawirowaniu mię­ dzy życiem a śmiercią. Mechanik samochodowy, nie­ zrównany w swoim fachu. Naprawia te samochody, od których odstępują bez­ radni mechanicy - Niemcy - z braku dostatecznych kwalifikacji. Kiedy coś w jakimś samochodzie zepsuje się, a niemieccy mechanicy nie potrafią znaleźć awarii, wołają Genka. A dla niego nie ma w samochodzie żad­ nych tajemnic. „Szanują” go za to, że w każdej sytuacji,

przy każdym, nawet bardzo skomplikowanym uszko­ dzeniu daje sobie radę. To on utrzymuje te samochody na chodzie. Gdy naprawi już wóz, musi kawałek nim po­ jeździć obozowymi uliczkami, żeby sprawdzić, czy wszystko dobrze działa. Bez obstawy SS! Sam jeździ po obozie, a właściwie poza nim, w tak zwanym Lagerinteressengebiet. Tak duże mają zaufanie do niego.

64

65

Przepracowałem parę tygodni, a może i więcej. Jest początek maja 1942 roku. Genek Bendera polubił mnie, lubi ze mną rozmawiać. Pewnego razu mi się zwierzył: - Wiesz Kazik, mnie chyba wykończą. Pójdę albo do gazu, albo na rozwałkę. Dostałem cynk od chłopaków. Nasi więźniowie pracują także w biurach i coś niecoś czasem potajemnie wyniuchali. Powiedziano mu: - Genek, nie wiadomo kiedy, ale jesteś przeznaczony na wykończenie. Bendera zapytał mnie: - J a k myślisz, czy można by jakoś się stąd wyrwać? Popatrzyłem na niego jak na człowieka, który zupeł­ nie nie wie, co mówi. Wyrwać się stąd —bagatela. Ale kiedy trochę zastanowiłem się nad sytuacją kolegi, zmie­ niłem nastawienie. Nad moim przyjacielem wisi jednak ten „miecz Damoklesa” —w każdej chwili mogą go „roz­ walić”. W tedy zacząłem i ja myśleć, czy coś takiego jak ucieczka jest w ogóle możliwe. Codziennie teraz o tym rozmawiamy po apelu. Po­ wiedział mi kiedyś: - Wiesz Kazik, mam pewien pomysł —ja w każdej chwili mogę przygotować samochód. Przecież oni mnie tam nie zawsze kontrolują, pozwalają mi jeździć. Mogę

przygotować samochód, którym moglibyśmy stąd wyje­ chać. To już coś jest. - Ale jak dostać ten samochód? - mam wątpliwości. - To jakoś wymyślimy. Zacznijmy od tego, że mamy samochód. A to jest do zrobienia —próbuje mnie prze­ konać. Etagenfiihrer Zucker zabierał mnie od czasu do czasu do miejsca, gdzie mieszkał. Miałem mu posprzątać, po­ zmywać naczynia, umyć podłogi, okna. Ja robiłem po­ rządki, on siedział obok, czytał gazety, słuchał radia. Czasem zostawiał pajdę chleba na parapecie okna. Wie­ działem, że to dla mnie. Gdy wszystko zrobiłem musia­ łem wracać do roboty do magazynu. Genek zagadnął mnie pewnego razu: - Ty mówiłeś, że chodzisz tam na jakieś sprzątanie. A jak myślisz, czy tam nie można by „zorganizować” ja­ kichś mundurów? Pomyśl tylko, samochód, niemieckie mundury. Może to byłaby ta właściwa droga? - J a k ty sobie to wyobrażasz, Genku? - nie mogło mi się to zmieścić w głowie. - No wiesz —odparł —musiałbyś pójść na całość. Za­ bić Niemca. W tedy masz mundury, ja bym podjechał... - Genku - oburzyłem się trochę - to jest na wariac­ kich papierach. Ja morduję fryca, ja biorę mundury, ubie­ ramy się i jedziemy. To tylko tak się mówi. Zrozum, oni są wyszkoleni. Mają swoje zasady, wiedzą jak działać... Cały czas nasze umysły są jednak pochłonięte tylko jedną sprawą —jak stąd uciec? Jemu i mnie od tych my­ śli pęka głowa. Niedługo musiałem czekać. Mieliśmy krótką przerwę, dopiero podtaczali drugi wagon do wyładowania. Szczę­

ście czasem przychodzi z pomocą zupełnie nieoczekiwa­ nie. Wachmann Zucker, pan i władca parteru, wysyła mnie na drugie piętro po puste kartony. Zauważyłem wtedy, że po drugiej stronie korytarza są drzwi, a na nich tabliczka z napisem: Bekleidttngskammer. Jakież to Bekleidmig mogą mieć Niemcy? Mundury przecież, a nie smokingi. Z tym odkryciem poszedłem od razu do Genka. - Genek, na drugim piętrze jest Bekleidttngskammer. - A cóż to takiego? - nie wiedział. - No, mundury —wyjaśniłem. - No widzisz, już coś mamy —powiedział —postaraj się wpaść tam na drugie piętro, może uda ci się lepiej po­ znać sprawę. Wpadałem codziennie na drugie piętro, lecz drzwi zawsze były zamknięte. Wreszcie trafiłem na drzwi lek­ ko uchylone. Usłyszałem jednocześnie, że ktoś tam jest. „Boże kochany —myślałem —jak się tam dostać? Tam jest esesman. Nie masz innego wyjścia —mówiłem wciąż do siebie - musisz tam wejść, po prostu wejść". Otwo­ rzyłem drzwi i wszedłem. Co mówię? To, co w tej sekun­ dzie podpowiada mi rozum: - Herr Rottenfuhrer, Sie sollen ins Hauptbiiro.* Esesman zeskoczył ze skrzyni, bo coś tam wysoko układał. Podbiegł do mnie i zaczął tłuc, kopać. Wywró­ ciłem się. Leżałem. A ten mnie wciąż bił. Tak mnie do­ prawił, że długo byłem strasznie pokiereszowany. Ale już wiedziałem! Boże, już byłem pewny, bo widziałem: heł-

66

67

* Herr Rottenfuhrer, Sie sollen ins Hauptbiiro! (niem.) - Panie star­ szy szeregowy, jest pan proszony do głównego biura.

my, pistolety, granaty, amunicję w skrzyniach i mundu­ ry. Wszystko tam było. Mogliśmy mieć więc to, czego szukaliśmy, bez mordowania Zuckera. Teraz trzeba było tylko wymyślić, jak się tam dostać. Mieliśmy więc już dwa mocne punkty - samochód i mundury. To już było sklejone, stanowiło mocną pod­ stawę. Trzeba było działać dalej. Za tę wiedzę będę musiał pewnie jednak zapłacić, bo jak ten Rottenf/ihrer pójdzie do biura i zapyta, co tam od niego chcą, to będę miał drugą „kopaninę”. Dzień pracy kończył się, a tu nikt nie przyszedł, żeby mnie skatować. —Uszło mi na sucho —opowiadałem potem Genkowi. Mógł nawet ów Rottenfiihrer zgłosić się, ale urzędują­ cy mógł akurat mieć do niego jakąś sprawę i odezwać się następująco: —Ah, Sie sind da.* Nie wyszło więc na jaw, że wywołałem go do biura, nie mając na to zupełnie pokrycia, wymyślając na pocze­ kaniu taki zwykły powód. Możemy zatem mieć i samo­ chód, i mundury. Jesteśmy już bliżej. Pozostaje jednakże kwestia dostania się do magazynu HWL. Każdą wolną chwilę i noce poświęcam poszukiwaniu rozwiązania tego problemu. Czas naglił, czuliśmy się jak osaczone zwie­ rzęta. Przecież musiał być sposób, tylko jak go znaleźć?! Pewnego dnia pod rampę kolejową wtoczyła się loko­ motywa ciągnąca wagony z koksem. Dwa z nich pozo­ stawiono przy rampie. Wachmann przeznaczył sześciu do wyładunku, w tym również i mnie. Migiem uporaliśmy się z robotą i oczy­ * Ah, Sie sind da. (niem.) - Ach, to pan.

68

wiście byliśmy potwornie zmęczeni. A ja nie czułem zmęczenia. Byłem oszołomiony nowym odkryciem. Stalowe klapy, zamykające włazy do bunkra na koks, zamykane były od środka śrubami łączącymi stalowe klapy z uchwytem wystającym z betonowego stropu. Spełniały rolę kłódki. Po skończonym wyładunku osobi­ ście zakręcałem nakrętki na śruby wetknięte przez stalo­ we ucha. Jakie to proste i jasne! Wachmann sprawdził, czy dobrze spełniłem jego pole­ cenie zamykania włazu. Było w porządku. Mieliśmy jednak jeden szkopuł, który wydawał się być nie do przeskoczenia. Do połowy 1942 roku Niem­ cy skrupulatnie przestrzegali tego, co mówili do więź­ niów każdego transportu, który przyjeżdżał do Au­ schwitz. Lagerfiihrer więc przemawiał, a więzień —hrabia Baworowski —przekładał jego słowa: - Stąd ucieczki nie ma. Tu należy pracować i tylko pracować. Nie myśleć, tylko pracować. A jeśli już komuś taka głupota przyjdzie do głowy, to niech wie, że jeżeli ucieknie z bloku, to dziesięciu z tego bloku pójdzie na śmierć, a w przypadku ucieczki z komanda pracy, zginie dziesięciu z tego komanda. No to ładnie. Ja ucieknę, a za mnie dziesięciu straci życie. Uratowanie jednego życia miałoby kosztować ży­ cie dziesięciu innych? Jak to przeskoczyć? Jest jednak cos takiego, co jest jakby poza materią, co przychodzi do człowieka zupełnie nagłe... I jak błyska­ wica wpadło mi to cos' do głowy: —Człowieku —mówiłem głośno do samego siebie —ty możesz wyjść jako członek fikcyjnego komanda! Takim 69

komandem może być Rollwagenkommando. W ten sposób ominiesz zarządzenie wiadz obozu. Nie uciekniesz ani z bloku, ani z prawdziwego komanda. Fikcyjne komando pracy - to jest rozwiązanie. To by­ ło coś, co wpadło przypadkowo do moich myśli. Byłem tym oszołomiony. „Teraz działaj! —podpowiedział mi ja­ kiś głos. - Już masz! Teraz już wiesz!” Ten najmocniej zawiązany supeł został rozwiązany! Opowiedziałem o tym Genkowi. Palec Boży! Inaczej te­ go nie potrafię wyjaśnić. Nie pozostawało nic innego tyl­ ko działanie. Zęby stworzyć Rollwagmkommando w obozie potrzeb­ nych jest przynajmniej czterech. Wszystko woziliśmy przy pomocy Rollwagen. Jedne były duże. Do nich z obu stron zaczepiało się łańcuszkiem pięciu, sześciu więź­ niów. Używano ich do transportu betonowych elemen­ tów, cegieł. Były też małe, na przykład do wywożenia śmieci, obsługiwane przez co najmniej czterech więź­ niów. Musimy więc dołączyć jeszcze dwóch, żeby był pełny mały skład, czyli czterech. Jednym był ksiądz - Józek Lempart z Wadowic. On pracował tam, gdzie Genek, ale ten mu wcześniej nie zdradzał się z tym, jaki mamy za­ miar. —Ja już nastawiłem Józka —to byłoby trzech —on jest pewny chłopak. A teraz może tobie uda się kogoś zna­ leźć, jakiegoś pewniaka —powiedział do mnie Genek. Upatrzyłem sobie Staszka Jastera - numer 6438. Również pracował w magazynie. Młody chłopak z War­ szawy, jeszcze krzepki. Wysoki na dwa chyba metry, sze­ rokie bary. Oryginał, lecz w najlepszym tego słowa zna­

czeniu. Harcerz. Pasjonował się żeglarstwem. Latem 1939 roku był instruktorem żeglarstwa w Harcerskim Ośrodku Morskim w Gdyni. Do obozu trafił transpor­ tem z Pawiaka. Byliśmy kiedyś razem na bloku. Mówię do niego: —Wiesz Staszek, tak czasem próbują niektórzy ucie­ kać, udaje się, to wtedy zabijają dziesięciu spośród nas albo się nie udaje, wtedy wieszają tycli nieszczęśników, robią kino. Po co te chłopaki w ogóle próbują? Jak ty myślisz? Przecież to nie da rady! Patrzy na mnie: —Nie owijaj, nie owijaj Kazik. Powiedz, co tam przy­ gotowałeś! Potem ci odpowiem. —Mamy coś z Genkiem, jest nas już trzech i potrze­ bujemy czwartego - informuję go. —No, to jak to ma się odbywać? —jest zainteresowany. Opisuję mu. —Wydaje mi się, że to jest nonsens —mówi —ale do­ piero jutro ci odpowiem, co o tym myślę. Powiem ci, czy wchodzę w to, czy nie. Na drugi dzień pytam: —No i co, Staszek? —Nie spałem - odpowiada - całą noc myślałem i do­ szedłem do wniosku, że szansa jest. Może się udać. Mamy więc czwartego. Teraz musimy tylko odpowiedzieć sobie na pytanie: jak to ma się odbyć. Nasze komando pracowało od po­ niedziałku do piątku po dziesięć godzin, a w sobotę tyl­ ko do godziny pierwszej po południu. Potem kapo odsta­ wiał nas do obozu. Tam zatrudniani byliśmy dodatkowo do różnych innych wewnętrznych prac.

70

71

Następny tydzień pracy zaczynał się od poniedziałku, bo na niedziele esesmani wyjeżdżali na - jakbyśmy dzi­ siaj powiedzieli - weekend. W soboty po południu i w niedziele magazyny były więc nieczynne. Mając Rollwagen, moglibyśmy przejechać przez bra­ mę Arbeit macht frei do Lagergebiet, gdzie znajdowały się warsztaty samochodowe i magazyn. Realizacja tego śmiałego planu ucieczki była jednak ryzykowna. Ale czy w ogóle można uciekać z obozu kon­ centracyjnego, .jakim by 1 Auschwitz, bez ryzyka?! Ryzyko nie było w ogóle wkalkulowane w plan naszej ucieczki. Nad tym się nie zastanawialiśmy. Wierzyliśmy sobie i wiedzieliśmy, że tu toczy się gra o wszystko. Mię­ dzy nami, a całą potęgą obozowego SS, uzbrojonego po zęby, pewnego siebie, z jego precyzyjnym - zdawałoby się —aparatem uniemożliwiającym wyjście z obozu ina­ czej niż przez komin krematorium. Dentschland, Deutschland iibar alias. .. Plan ucieczki został zamknięty. Role i czynności po­ dzielone. Ustaliliśmy poza tym, że na terenie obozu w żadnym przypadku nie użyjemy broni. W razie niepo­ wodzenia likwidujemy samych siebie. Kiedy znajdziemy się poza obozem, w przypadku pościgu, nie oddajemy skóry bez walki. Jest 20 czerwca 1942 roku. Sobota. Dzień planowa­ nej ucieczki. Słoneczny poranek. Komanda wychodzą do pracy. W magazynie ciężki dzień. Trzeba wyładować kil­ ka wagonów. W przerwie na podstawienie kolejnego wa­ gonu schodzę do koksbunkra, odkręcam nakrętkę na 72

śrubie pod stalową klapą włazu i wyjmuję śrubę. Wra­ cam na górę. Zaczynamy wyładunek następnego wagonu. Połu­ dnie. Kończymy pracę. Kapo formuje komando. Wraca­ my do obozu. Idziemy piątkami. Nasz kapo melduje: - Komando HWL. Kapo, więzień numer 24 plus sie­ demdziesięciu więźniów. Maszerujemy przez bramę. Esesman liczy piątki. Zgadza się. Zbieramy się jeszcze na krótko na strychu nie ukoń­ czonego bloku. Obserwujemy wymarsz komand do pra­ cy. Wyszły wszystkie. - Pozwólcie - zaczął Genek - chcę przekazać ostatnie wskazówki i powtórzyć cały przebieg ucieczki tak, aby każdemu z nas dobrze utrwaliły się wszelkie szczegóły. Genek, starszy od nas o kilkanaście lat, był naszym nie­ pisanym dowódcą. Nadawał się do tej roli jak nikt inny. - Przygotowałem samochód — zaczął — i klucz do warsztatu. Weźmiemy Steyera 220, jest pewny. Józek, wybacz, że jeszcze raz pytam, czy wlałeś pełen bak ben­ zyny? - Tak jest, wlałem pełen bak. - Kazek, czy śruba pod włazem wyjęta? - Tak, wyjąłem. - Staszek, masz dla Kazka żółtą opaskę Vorarbeiteral - Tak, mam ją przy sobie. - To dobrze. Dajmy sobie chwilę milczenia. Może wypada pomyśleć o swoich bliskich. Miał syna, którego kochał nad życie. Staliśmy w mil­ 73

czeniu, a myśli moje poszybowały do matki. Józek w tym czasie leżał na podłodze i modlił się. Jego powa­ ga i dobroć wypływały z głębokiej religijności. —No dobrze, chłopaki —przerwał milczenie Genek. — Ruszamy! Uda się nam! Uścisnęliśmy sobie dłonie. Ze Staszkiem i Józkiem idziemy za kuchnię. Genek pilnie obserwuje czy wokół wszystko gra. Ciągniemy wóz pełen różnych śmieci i odpadków. Dołącza Genek, a ja nasuwam na przedramię żółtą opaskę Vorarbeitera. Zbliżamy się do bramy. Arbeit macht frei —to nekrolog dwudziestego wieku. Ironia, pogarda i nienawiść. Ci nieszczęśnicy, którzy wchodzili do obozu po raz pierwszy przez tę bramę nie wiedzieli, że przekraczają próg piekła - KL Auschwitz. Tu przed tą bramą była jeszcze nadzieja. Poza nią, w obozie, nadzieja umierała, jak umierało życie. Czy po raz ostatni przekraczamy tę bramę? W stronę życia i wolności? Czy wrócimy z tamtej strony? Może już martwi? Boże dopomóż! - Więzień numer 918 i trzech do Lagergebietu. —Co tam macie? —pyta esesman. - Śmiecie, a z powrotem przywozimy płyty przed blok 2. Tam właśnie robiono drobne naprawy. Kiwnął głową. Odprężenie. Przejeżdżamy. - Oby tak dalej - słyszymy zadowolenie Genka. Po chwili dodał: - Nieźle sobie poradziłeś, Kazek. Staszek dorzucił żartobliwie: —To prawdziwy fryc. Wiedzieliśmy, że była to próba wyjścia z potwornego 74

stresu, który ściskał nam gardła, a serca łomotały prze­ raźliwie. Pod stajnią, położoną między obozem a HWL, zosta­ wiamy wóz. Do warsztatu już niedaleko. Genek otwiera bramę warsztatu, a my czekamy opodal. Skinął ręką. Podbiegamy, co żywo. Genek w tym czasie obserwuje, czy nadal jest wszystko „normalne”. Było. - Ten. To Steyer 220 - wskazuje paluchem czarny ka­ briolet. - Tym wyjeżdżamy. Kazek poprowadzi was do magazynu. Uwińcie się szybko i cicho. Ja przyjadę pod rampę samochodową na znak dany z okienka na dachu. Szybko znaleźliśmy się przy magazynie. Przy rampie kolejowej stały puste wagony wyładowane przez nas przed południem. Jest to szczęśliwy dla nas układ, bo­ wiem wagony te zasłaniają bunkier z koksem przyległy do magazynu, na którym są stalowe klapy włazów. Podskoczyłem z Józkiem do włazu. Próbujemy otwo­ rzyć klapę. Staszek bacznie obserwuje, co dzieje się wo­ koło. Mimo ogromnego wysiłku klapa ani drgnie. Jak przyspawana. Jeszcze raz sprawdzam, czy otwieramy właściwy właz. Tak! Zgadza się! Dreszcze przepłynęły mi przez całe ciało. Czyżby ktoś po naszym odejściu do obozu zauważył brakującą śrubę i zamknął właz jakąś inną śrubą? Czyżbyśmy mieli po­ tknąć się właśnie tu, w miejscu, które było dla nas naj­ pewniejsze? - Józek, spróbujmy jeszcze raz. Widzę drżące ręce Józka i wiem, że nie damy rady. Podbiegam do Staszka. - Pomóż - mówię - bo nie dajemy rady. 75

Przyskoczył i zręcznie znalazł się na bunkrze. Podło­ żył palce pod klapę, którą z wolna podnosił. Teraz łatwo otwieramy właz. Wskakujemy kolejno do środka. Ostat­ ni, Staszek, zamyka pokrywę. Z bunkra do holu magazynu jest przejście przez drewniane drzwi. W kącie pod ścianą stoją łopaty i łom. Tym łomem wyważamy drzwi. Wchodzimy na drugie piętro. Drzwi do magazynu mundurów i broni zamknięte są na klucz i dodatkowo na kłódkę. Staszek biegnie na doł do bunkra i wraca z łomem. Po chwili drzwi ustępują. Wchodzimy. Obejmuje mnie całego jakaś ulga. Całko­ wite odprężenie. Niepowodzenie na każdym innym eta­ pie ucieczki skończyłoby się na szubienicy albo jeszcze gorzej — na Bloku Śmierci. Teraz, kiedy mamy broń i amunicję, to nam nie grozi. Gorączkowo oglądamy broń. Cztery automaty. - Staszku, szukaj amunicji do nich! Józek odkłada cztery granaty. Ja dobieram broń krót­ ką. Dopasowujemy pośpiesznie mundury i buty. Trochę problemów ma Staszek z uwagi na jego „gabaryty”. Zrzucamy z siebie wszystko i ubieramy się na esesma­ nów, począwszy od bielizny. Teraz Józek ma włamać się do biura głównego i za­ brać stamtąd klucze do drzwi wychodzących na rampę samochodową. W biurze magazynu, na dużej tablicy, za­ wieszone były klucze do wszystkich pomieszczeń, z wy­ jątkiem kluczy do magazynu broni. Staszek i ja schodzimy na parter. Staszek niesie broń, a ja granaty i amunicję. Czujemy, że to jest gra o wszyst­ ko, że to nic, że niedaleko stacjonuje osiem kompanii SS

dobrze wyszkolonych. To nic, że są tu aż takie zabezpie­ czenia. Druty. Karabiny maszynowe. My gramy z Niem­ cami, z SS, z tymi, którzy mają nas za nic. Gramy va banque. O wszystko. Stąd może ta przesada, ta chęć zabrania im tak dużej ilości broni, ile się da, bo wszystka na pewno się przyda. Składamy ją w pobliżu drzwi na rampę. Kiedy jesteśmy już na parterze, słyszymy warkot sa­ mochodu od strony głównych drzwi wejściowych. Samo­ chód stanął właśnie przy nich. Staszek patrzy na mnie i odbezpiecza broń. Szepnąłem do niego cichutko: —Stańmy po obu stronach drzwi, jeśli wejdą, ruchem ręki nakażemy milczenie i łapy do góry. Potem zamknie­ my drzwi, a któryś z nas sprowadzi Genka. Pomyślałem, że to będzie nasz koniec. Niemcy podchodzą do drzwi, zamieniają kilka zdań. Krótka, pełna napięcia cisza i... samochód odjeżdża. Staszek biegnie na górę, żeby przez okienko na dachu dać znak Genkowi. Po minucie, a może trochę dłużej, słyszę warkot silnika. W trójkę czekamy na Genka. Ten podjeżdża pod rampę samochodową. Jakieś sześćdziesiąt metrów —nie dalej —jest Postenbude i niedaleko niej kolejna. Strażnik wszystko widzi. Ge­ nek też go widzi. I ja go widzę. Stoję na rampie. Genek wychodzi ze Steyera. Zdejmuje czapkę, mar­ kując meldowanie swojego przybycia. Coś do mnie mó­ wi. Genek jako więzień ma obowiązek nawet przed naj­ niższym rangą esesmanem zdjąć czapkę. Robi to. Wie, że musimy tu grać swoje role do końca tak, jak trzeba. Wskazuję ręką na drzwi. Genek wchodzi do magazy­

76

77

nu. Zdejmuje pasiaki i bieliznę, ubiera się w przygoto­ wany mundur. W tym czasie Staszek z Józkiem wnoszą do samochodu broń i amunicję. Pół minuty na sprawdzenie, czy wszystko gra. Każdy z nas ma w oczach pytanie, czy może uchodzić za eses­ mana. Wszystko jest chyba w porządku. Ja jestem Untersturmfiihrerem, pozostali to szeregowi esesmani. Ruszamy. Nic nas nie obchodzi strażnik w budce strażniczej opodal. Genek przy kierownicy, ja obok niego, Staszek za Genkiem, a Józek za mną. Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy jak odbywa się przejazd przez szlaban. Genek znal drogę, wiedział jak tam dojechać. Nie miał jednak pojęcia, jak wygląda sam moment przekraczania takiej granicy. Ponieważ graliśmy o wszystko, musieliśmy ustalić, co będzie, kiedy szlaban nie zostanie podniesiony. No, bardzo łatwo. Rzucę dwa granaty i już ich nie ma. Sam sobie otworzę szlaban, przejedziemy i wolność. Można sobie jednak wyobrazić, przy odrobinie fantazji, co by było wówczas w obozie. Więźniowie dostają się do broni i atakują esesmanów. Może setki, a może tysiące naszych poszłoby do gazu. Gdyby doszło do takiej sytu­ acji oznaczałoby to, że nie udało się, trudno, przegrali­ śmy z nimi. Jedziemy jednak z nadzieją. Jesteśmy w mundurach SS, mamy samochód z rejestracją SS - samochód ko­ mendanta, Steyer 220. Może to wystarczy bez żadnych dokumentów. Ale oni nie otwierają szlabanu. Mamy jeszcze jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt me­ trów. Genek redukuje na trzeci bieg. Nie otwierają. 78

Jest jakieś czterdzieści metrów do szlabanu. Jeden drań siedzi w Postenbude. Taśma wrzucona w ręczny kara­ bin maszynowy. Na dole przy stoliku, po drugiej stronie, siedzi drugi. MP na pasku. Nie otwierają. Genek zmienia na pierwszy bieg. Ledwo jedziemy. Do szlabanu jest piętnaście, dziesięć kroków. Podczas tych ostatnich metrów nie jestem już w obo­ zie. Jestem u swojej mamy. Zegnam się. W tedy czuję mocne uderzenie z tyłu w kark i słyszę syczący glos za uchem: - Kazik, rób coś! Ocknąłem się. Otwieram drzwiczki. Wystawiam ra­ mię, żeby zobaczy! dystynkcje i krzyczę: - Mach auf!* Spisz do cholery, czy co?! Ile mamy tu czekać?! Esesman podskoczył do korby i unosi szlaban. Wolno przejeżdżamy. Esesmani pozdrawiają nas, podnoszą wy­ ciągnięte ręce. Podnoszę i ja, jakby od niechcenia. - Hal Hitleń Jesteśmy poza szlabanem.

* Mach auf! (niem.) - Otwórz!

Przemykamy przez miasto, dalej przez most na Sole. Jó­ zek, który pochodził z Wadowic, zapewniał, że zna dobrze okolice Oświęcimia. Pomyli! się jednakże, kierując nas na niewłaściwą drogę. Po paru minutach ta droga się kończy. Esesmani na posterunkach. Opodal pracują więźniowie. —Do licha —zawarczał Genek. Szybko zawraca i pędzimy z powrotem. Okazało się, że zajechaliśmy na plac budowy Buna-Werke. Stajemy. Pytamy staruszka, w starym mundurze kolejarza, o dro­ gę do Zatora. Wskazał ręką: —Tam do Zatora. Jedziemy. I tu niespodzianka. Na środku drogi stoi esesman w mundurze podoficera, w głębi pola pracują więźniowie. Esesman podnosi rękę, coś od nas chce. Ge­ nek na gaz i wali prosto na niego. Esesman uskoczy! na bok. Przejeżdżamy. Odzywam się: —Genek, może lepiej byłoby stanąć? —Nie - powiedział tylko. - Teraz nie mamy czasu. Teraz trzeba z tego Auschwitz jak najdalej uskoczyć. Jak tak z każdym esesmanem będziesz rozmawiać, to my do wieczora nie wyjedziemy z Auschwitz. A apel wieczorny w obozie zbliża się, wkrótce wyjdzie na jaw, że nas nie ma. Będą szukać.

Dalej jedziemy bocznymi drogami. Tak docieramy do Grójca. Mijamy Osiek, Gierałtowice i dalej do Wadowic. Najbliżej do granicy z Generalną Gubernią było do Zembrzyc, ale ostatecznie pojechaliśmy do Suchej i dalej do Makowa Podhalańskiego. Nie możemy dłużej buszo­ wać po głównych drogach. Skręcamy w las. Leśna, wy­ boista droga jest coraz trudniejsza, potem zamienia się w płytki potok. Po paru minutach z trudem forsujemy kamienne dno. Po czym auto staje, koniec jazdy. Coś na­ waliło w samochodzie. Genek przypuszcza, że to dyferencjał. Opuszczamy więc Steyera, zabieramy broń i amunicję, i w las. Pierwsza noc na wolności. Trzeba znaleźć nocleg. Znajdujemy go na malej polanie. Leżę pod świerkiem, patrzę w gwiaździste niebo, a myślami jestem daleko — u matki. Staszek na straży, potem kolejno Józek, Genek i ja nad ranem. Po paru dniach znaleźliśmy się w Generalnej Guber­ ni. Dzień po dniu zagłębiamy się dalej i dalej w góry. Za­ planowaliśmy ciągle iść górami na wschód. Chcemy dotrzeć do Czortkowa. Ta miejscowość była kiedyś w Polsce. Dzisiaj oczywiście jest na Ukrainie przed samą polsko-rumuńską przedwojenną granicą. Tam Ge­ nek miał rodzinę i sądził, że uda się nam tam ukryć. I w tamtym kierunku wędrujemy. Niemcy jeszcze nie chcą dać za wygraną. Myszkują, gdzie by nas tu dopaść. A my jesteśmy ciągle jeszcze w mundurach. Idziemy w dól Czarnego Potoku, z nurtem, po lewej stronie. Po tej właśnie stronie była mała, góralska chatynka. Któryś z nas wówczas powiedział: - Wejdźmy, tam może się czegoś napijemy.

80

81

V III

Przed drzwiami nie było stopnia, tylko płaski ka­ mień, jak to w górach. Wchodzimy. Słońce jest już pra­ wie na zachodzie, zaczyna się powoli szarówka. Pytamy o coś do picia. Kobiecina zaczerpnęła drew­ nianą stągwią wody i nalała nam do jakichś garnków. Wtem słyszymy stuk w drzwi. To Staszek. Genek przy­ skoczył do okna, woła mnie: - Popatrz, fryce idą. Karabiny gotowe do strzału. Jak my w dół, tak oni szli w górę Czarnego Potoku. Oni wiedzieli, gdzie jesteśmy, gdzie idziemy. Ktoś dał im namiar. My nie wiedzieliśmy, że naprzeciw nas idą eses­ mani. Sytuacja byłaby więc dobra dla nich. Albo wy­ strzelaliby nas jak kaczki, albo wzięliby nas żywcem, za­ wieźli do obozu i powiesili. Tam w obozie chełpiliby się, że jednak oni wygrali, a nie my. Inaczej trochę sprawa się miała, kiedy schroniliśmy się w chacie. - To co, będziemy strzelać? - zapytał ksiądz. - Nie, nie, nie, to nie jest sytuacja do strzelania. My ich mamy jak w worku. Moglibyśmy wystrzelać ich jed­ nym pociągnięciem automatu. Jesteśmy w domu - od­ rzekł Genek. Jedynie Staszek byl na zewnątrz. Tamci wiedzieli, że jesteśmy dobrze uzbrojeni. W tym momencie sytuacja była dla nas korzystna. Nie narażając siebie, mogliśmy ich wystrzelać. Ciągle bacznie ich obserwujemy. Przechodzą obok chaty. Może dwanaście, trzynaście metrów od niej. Kiedy mijają chatę, pierwszy esesman coś tam powie­ dział idącemu za nim. Broń mają w pogotowiu. Żaden z nich nie spogląda jednak w stronę chaty. Zachowują się tak, jakby jej nie zauważyli, lecz napięcia nie mogą

ukryć. Wiedzą, że jesteśmy uzbrojeni i wiedzą też, że są w daleko gorszej sytuacji. My w chacie, a oni jak gęsi na odkrytym polu. Po chwili dziękujemy góralce i spiesznie opuszczamy chatę. Forsujemy w bród Czarny Potok i dalej na przełaj. Posuwamy się szybko, aby odejść jak najdalej od miejsca, gdzie nas namierzyli. Musimy im przepaść, jak kamień w wodę. Brzask poranka zastaje nas potwornie zmęczonych. Legliśmy więc w lanie zboża. Staszek, który byl w lepszej kondycji, czuwał. A my zasnęliśmy szybko. W południe Genek zmienił Staszka w czuwaniu, a ja z Józkiem jesz­ cze spaliśmy. Pod wieczór słyszymy chrapiący kaszel Józ­ ka. Jest blady i wyczerpany. Nastała noc. Chcemy pójść dalej. A tymczasem Józek Lempart nie wstaje. —Józek, już pora, wstawaj! —próbuję go dobudzić. Nie wstaje, nic nie mówi. Podchodzę do niego: —Józku, co jest? Leży na boku. Chcę go trochę odwrócić, widzę, że ma usta pełne krwi. I z nosa cieknie krew. Mówi jak spod ziemi: —Zostawcie mnie tu. Dajcie mi tylko pistolet. Ja już nie mogę iść dalej. No tak, Józek błagał nas, byśmy go zostawili w tym miejscu. My wiemy, że tak nie możemy postąpić. Posiedzieliśmy jeszcze trochę i ruszamy w drogę. Genek i ja podtrzymujemy Józka z obu stron. Trochę idzie, trochę powłóczy nogami. Staszek wybiega na­ przód, jakieś dwieście, trzysta metrów, penetruje drogę. Kiedy wie, że noc spokojna, nic podejrzanego się nie dzieje, wraca:

82

83

- Podciągajcie, jest w porządku. I tak to się odbywa. Takimi skokami się posuwamy. Chcieliśmy trafić do jakiejś wsi, gdzie jest kościół, wie­ dzieliśmy, że nastąpi to prędzej czy później. Kościół to znaczy plebania, a plebania - to ksiądz. A ksiądz chyba nie opuści księdza w potrzebie. Docieramy w końcu do plebanii. Pukanie do drzwi budzi księdza. - Kto tam? - Proszę otworzyć - odrzekł Genek. - Mam pilną sprawę, chodzi o ratowanie człowieka. Ksiądz zastanawiał się przez chwilę i wreszcie uchylił drzwi. Genek w paru słowach relacjonuje naszą sytuację i prosi, by ksiądz zaopiekował się Józkiem. Ksiądz zga­ dza się bez wahania. Uścisnęliśmy Józka, podziękowali­ śmy księdzu i ruszamy dalej. Kilka dni później nocujemy u gorała. Poczciwy czło­ wiek. Wyjawiamy wszystko. - Musicie dobrze się pilnować —ostrzega. —Mówią ludzie, że Niemcy czegoś bardzo szukają. Po wsiach wy­ wiesili ogłoszenie, że to niby duże pieniądze będą dla tych, co pomogą ująć, jak to nazwali, bandytów. Gości nas trzy dni. Obdarował nas odzieżą, a nasze mundury spalił. Dostajemy bochen chleba, gomólę ma­ sła i w drogę. Staszek Jaster odzywa się w pewnym momencie: - Wybaczcie, ale ja powinienem być w Warszawie. Tam moje miejsce. Staszek odłączył się od nas i poszedł do tej swojej Warszawy. A ja z Genkiem na wschód, na wschód i na wschód. Do Czortkowa. Doszliśmy do polskich terenów, na których zamieszkiwało jednak więcej Ukraińców niż

Polaków. Wiadomo było, że Ukraińcy mordowali tam Polaków, byli po stronie Niemców. Uważali, że w ten sposób wywalczą swoją wolną Ukrainę. Kiedy jesteśmy głodni musimy wchodzić do ukraińskich chat. Genek ustalił ze mną: - Ty się w ogóle nie odzywaj, ty jesteś niemowa. Ja już sobie poradzę, tylko ty nic nie mów. No dobrze, zostałem nemej. Wchodzimy do chaty. Po­ zdrawiamy gospodarzy. Genek mówi: - No, my z Niemiec. Byliśmy tam wysłani na robo­ ty. Wracamy stamtąd. On znał te tereny. Dokładnie potrafił określić, gdzie, co i jak. Prosił, żeby dali czegoś do zjedzenia, bo do do­ mu mamy jeszcze daleko. - A ten, kto? - pytają, wskazując na mnie. - A to niemowa - wyjaśnia Genek. Są to sytuacje pełne napięcia. Ciężko mi jest nieustan­ nie je znosić. - Wydaje mi się, że gdyby nasze drogi się rozeszły, nie przeżyłbym tego - zwierzam się kiedyś przyjacielowi. Milczenie. Nie mówi nic. Wreszcie odzywa się: - Jestem pewny, że ucięliby ci głowę i na tym by się skończyło. Póki co, jesteś przy mnie i nic ci nie grozi. - Gdy jednak będzie tak, że nie będę przy tobie? ciągle czuję się niepewnie. - To będzie koniec, będzie koniec. Nie zawracaj mi głowy - obruszył się. - Wiesz Genku, to ja wolę być w Berlinie. Być może tam będę miał większe szanse, bo tam nie ma Ukraińców. A z Niemcami być może sobie poradzę - oznajmiłem.

84

85

Zastanowił się i zaczął: - Wiesz, znam pewnych łudzi w Lasku. To jest wieś. Jest tam parę domów, młyn wodny. Tam mieszkają Słup­ czyńscy, moi bardzo dobrzy znajomi. Jeślibyśmy dotarli w to miejsce, może udałoby się uzyskać schronienie dla nas obu, choć na jakiś czas. - Dobrze. Idziemy więc w kierunku na Lasek. Wychodzimy z gór. Przechodzimy przez Pińczów, Jędrzejów, Włosz­ czową. Jesteśmy na miejscu. Jest południe, słoneczko świeci. —Mnie tam znają —tłumaczy mi Genek —więc ja nie mogę się tam na razie pokazywać. Pójdziesz tam sam. Jak zobaczysz panią, podobną trochę do Cyganki, czarną czarne włosy, czarne oczy - trochę otyłą, niewielką, to bę­ dzie to pani Słupczyńska. Upewnisz się, czy to ona. Jeśli tak, dopiero wtedy powiesz, skąd jesteśmy i że ja tam w krzakach czekam. Możesz napotkać też młodą dziew­ czynę, również czarną - to będzie córka Słupczyńskich. Idę na podwórko. Ktoś tam niesie jakieś worki. Ktoś inny —wodę. Jakaś dziewczyna —mleko. Krowy muczą. Jak to na wsi. Rozglądam się - no, nie ma takiej Cygan­ ki. Wreszcie widzę czarną, ładną dziewczynę. - Dzień dobry, przepraszam, czy pani jest córką Słup­ czyńskich? —odzywam się nieśmiało. —A co panu do tego? —odpowiada trochę arogancko, widząc moją zaniedbaną odzież. - Czy pan tu u nas pra­ cuje? —Nie, ale chciałem zapytać, bo mam sprawę —sta­ ram się być grzeczny.

—A jaka to sprawa? —wypytuje dziewczyna. —Jestem z Auschwitz. Jestem z Genkiem Benderą, który mówi, że państwa zna. Siedzi tam w krzakach. —Boże Jedyny, chodź pan do pokoju, chodź pan do pokoju —przestraszyła się nie na żarty. Poszliśmy. —Mamuś, mamuś - woła przestraszona. Jakby jakiś paraliż zawładnął wszystkimi. Postana­ wiamy poczekać do wieczora, a potem przyprowadzić Genka z krzaków. Z jednej strony strach, obawa przed wykryciem całej sprawy, z drugiej —pewna duma. Oto mamy pod swym dachem bohaterów, chłopaki uciekli z Auschwitz. Zostajemy ukryci w stodole. Siedzimy w sianie. Od strony ogrodu odsunięto jedną dechę i przez powstały w ten sposób otwór podawano nam jedzenie. Same dobre rzeczy —kluski, mleko, śmietanę. Tam wszystko było. Ukrywamy się, ale jednocześnie czekamy n a... Na tamtych terenach w każdej wsi był ktoś, kto miał ja­ kiś związek z partyzantką. Była to dziewczyna, która opa­ trywała rany partyzantom. Był to gospodarz, który przyj­ mował u siebie rannych partyzantów. Był to znów ktoś ta­ ki, któremu się trochę lepiej wiodło i mógł oddać część swoich zbiorów na potrzeby oddziału partyzanckiego. Czekaliśmy z Genkiem aż dwa tygodnie na doku­ menty —był to oryginalny Ausweis na nazwisko Stefan Pidruczny, przeznaczony dla Genka. Pożegnanie było bardzo przyjacielskie. Dużo dla mnie zrobił. Genek wy­ ruszał na wschód do swoich, a ja jeszcze zostałem. Okazało się, że zorganizowanie drugiego Ausweisu dla mnie nie było wcale takie proste. Nie mogłem też dłużej

86

87

zostać u Słupczyńskich, ponieważ było to miejsce nie cał­ kiem bezpieczne. Często przyjeżdżali tu Niemcy po mąkę. Nadarzała się jednak okazja, aby przerzucić mnie do wioski odległej czternaście kilometrów od miejsca, w którym przebywałem. Do Słupczyńskich miał stamtąd przyjechać szwagier po mąkę, Słupczyński był młyna­ rzem, będącym właścicielem dużego gospodarstwa. Nowakowski - tak nazywał się szwagier Słupczyń­ skich - już wcześniej rozpytywał się o kogoś, kto mógł­ by pomóc w gospodarstwie. Była to bardzo dobra spo­ sobność, by przekazać mnie Nowakowskim. —Powiemy po prostu, że w młynie nie potrzebujemy w tym momencie nikogo do pomocy. Jeśli chcecie, mo­ żecie zabrać Władysława do siebie - mówili Słupczyńscy. Ja nie byłem już Kazimierzem Piechowskim, nazywa­ łem się teraz Władysław Sikora. Przyjechał więc ten pan Nowakowski. Załadowałem mu mąkę. Jedziemy. —A Władysław się zna na roli? —pyta. —Znam się —odpowiadam posłusznie. —A z obrządkiem się zna? —Znam się. —Konie też, orka, bronowanie, siewy? —Też, przyjmijcie mnie tylko pod dach, to ja wszyst­ ko będę robił - prosiłem błagalnie. - Wszystko potrafię, wszystko umiem. Zostałem przyjęty. Miałem na sobie takie byle jakie ubranko. Pani Nowakowska mówi więc do córki: —K rysiu... —Słucham mamusiu - grzeczna reakcja panienki, która zrobiła maturę w tym roku.

- Znajdź tam dla Władysława jakieś robocze ubranie. -Ja? - No tak, tak, bo ja nie mam czasu. Panienka coś tam przyniosła po chwili. Położyła na ławkę. Słupczyńscy przestrzegli mnie, że jeśli Nowakowski dowie się, że uciekłem z Auschwitz, to w tej samej mi­ nucie zostanę wyproszony. On bał się swojego cienia, a co dopiero Niemców. Musiałem więc robić wszystko, żeby nie dowiedzieli się, że jestem z Auschwitz. Musia­ łem cały czas grać rolę wiejskiego robociarza. I ja go grałem, ale źle mi to szło, bo przecież nie pra­ cowałem wcześniej w gospodarstwie. Nie bardzo sobie radziłem z pracami w polu, z końmi. Z czasem jednak przyswoiłem sobie poszczególne umiejętności. Potrafiłem nawet pojechać do lasu, ściąć drzewo, grube, grubą sosnę, o średnicy czterdzieści czterdzieści parę centymetrów, ociosać pień z konarów, włożyć na wóz, przyjechać do wsi. Sam jeden to wszyst­ ko robiłem. To - można powiedzieć - już był wyczyn. Nie każdy to potrafił. A ja, harcerz, nauczyłem się tego i wiedziałem, jak to robić. Taki ogromny pień, długi na prawie dwadzieścia me­ trów i gruby do pół metra, trzeba było ładować na wóz końmi. Ta czynność wymagała nie lada umiejętności. Odbywało się to na zasadzie orczyka. Konie trzeba było w odpowiednim momencie zatrzymać, żeby pień nie spadł na drugą stronę wozu, koniom pod nogi. To był groźny moment. Taką samą procedurę stosowało się przy lokowaniu pnia na tylną część wozu. Kiedy już pień le­ żał na swoim miejscu, wiązałem przód i tył, worek z sia­ nem pod siedzenie i wio koniku —wracałem do wsi.

88

89

Wszystkich czynności związanych z uprawą roli i ho­ dowlą nauczyłem się właśnie tam. Dziś jeszcze potrafię kosić, orać, wykonywać wszelkie prace, a jak trzeba, to i krowy wydoję. Wiedziałem, że u Nowakowskich nie zabawię długo. Pobyt u tych łudzi, to było jednocześnie oczekiwanie. Miałem dostać papiery na nazwisko Władysław Sikora, ale już wcześniej przyzwyczaiłem się do tego nowego na­ zwiska. Przeżyłem tam jednak małą wpadkę. W tak dużym gospodarstwie zawsze było co robić, nawet wieczorem po zakończeniu właściwych prac. Cała służba, dziewczy­ na od kuchni, dziewczyna od krów, chłopak od koni, wy­ konywała także o wieczornej porze różne czynności. Dziewczyny skubały pióra, wyłuskiwały fasolę, chłopcy szyli lejce, reperowali chomąta, a panienka, no cóż pa­ nienka - siedziała i czytała książki. Czytało się zawsze patriotyczne lektury, żeby również służbę w tym wzglę­ dzie podbudować. Służba też powinna wiedzieć, co to właściwie jest Polska, co to jest Ojczyzna, kim są Polacy. Jest wieczór. Panienka czyta, każdy coś robi. Wtem odzywa się pani: - Trochę zmęczyłaś się, Krysiu. Może Władysław wy­ ręczy cię na chwilę? —No, pewnie mamo —zgadza się i podaje mi książkę. Ja sobie zdaję sprawę, że jestem prosty chłop od ko­ ni, od wozów. To nie wstyd, że nie za bardzo potrafię czy­ tać. Czytam, kaleczę, dalej gram swoją siermiężną rolę. Czytam i coraz bardziej wciąga mnie treść książki, je­ stem coraz ciekawszy tego, co będzie dalej. Czytam co­ raz szybciej, coraz bardziej płynnie.

Pani Nowakowska zauważa to: - No, na dzisiaj dosyć. Zbieramy się do spania. Wokoło robi się cisza. Po chwili pani zwraca się do mnie: - Panie Władysławie, prosimy do pokoju. Nie mówi: Władysław, tylko: panie Władysławie. „Wydało się. Wyrzucą mnie stąd” - myślę. - Proszę, niech pan usiądzie - zaprasza mnie do stołu. Pierwszy raz tam jestem. „Byłeś Władysław na poko­ jach?” - pytali mnie potem służący. Tam służba nigdy bowiem nie wchodziła. Gromadziła się w izbie czeladnej. Mnie jednak spotkał ten zaszczyt. Zajmuję więc miejsce i czekam jak na wyrok. - Panie Władysławie, ja wiem, że chce pan uchodzić za kogoś innego. Wiem, że nie jest pan tym, kogo pan udaje. Pan chyba rozumie, że musimy wiedzieć, kogo mamy pod swoim dachem. Teraz są takie czasy, że mogą spalić dom i nas wszystkich, jeśli coś nie będzie w po­ rządku. Pan musi nam powiedzieć - pani przemawia do mnie - kim jest. - Macie Państwo pod dachem mnie, który uciekł z Auschwitz - odpowiadam szczerze. - Gdzieś się muszę zatrzymać, choćby na pewien czas. Czekam tylko, aż powie, żebym się wybrał w drogę i za dwa, trzy dni poszedł sobie. A ona tymczasem odzywa się, ku mojemu zaskocze­ niu, zupełnie inaczej: - Ustalmy tak, panie Władysławie, rozpowiemy na wsi, że pan jest naszym dalszym krewnym, a służba to potwierdzi. Zamieszka pan z nami, nie ze służbą. Będzie pan u nas pracował, ale jako członek dalszej rodziny. To

90

91

będzie dość prawdopodobne. Zobaczymy, co będzie da­ lej. Broń Boże, proszę nikomu nic nie rozpowiadać. Krysia, córka gospodarzy, związana z miejscową par­ tyzantką, zdradza mi pewnego dnia: - A wiesz, Władysław, jutro będziesz miał Kennkarte. Rzeczywiście dostałem ją następnego dnia na nazwi­ sko Władysław Sikora. No, teraz byłem już spokojniej­ szy. W razie czego dam sobie radę. Niedługo po otrzymaniu Kennkarte poszedłem z Kry­ sią do „Pieca”, to był pseudonim człowieka, który był łącznikiem oddziałów partyzanckich. Był odpowiedzial­ ny za łączność z tą wsią. U niego, w obecności dwóch nie znanych mi mężczyzn - myślę, że byli to oficerowie, bo byli w wojskowych kurtkach —złożyłem akowską przy­ sięgę. I rozeszliśmy się. „Piec” dał mi też pierwsze wskazówki. Powiedział, że w nocy przyjdą po mnie, muszę być gotowy. Bardzo do­ brym człowiekiem był „Piec”. Przedwojenny nauczyciel. Stało się, jak zapowiedział „Piec”. Ciemna noc. Psy szczekają. Ktoś stuka do okna. Już wiem. - No cóż, zbieraj się Władek i do lasu.

IX

Zycie w partyzantce ma swoją temperaturę. Bywało cza­ sami gorąco. Dwa razy byłem ranny, raz pod Radoszyca­ mi, drugi raz pod miejscowością Końskie. Nasz oddział - to grupa „Garbatego”. Walczyliśmy. Jeżeli trzeba było komuś pomóc w ucieczce, wtedy nas też zabierano do akcji. Bywało i fajnie, bywało i głodno, zimno i mokro. Inny świat, inne problemy, in­ ne życie. Żyję. Szczęście? Przeznaczenie? Czy może nocne mo­ dlitwy matki, która dzień po dniu zmagała się z ciężką harówką dla nadczlowieka, pana życia i śmierci? Może to właśnie ona, moja matka wybłagała u Boga moje ocale­ nie, a sama, wyczerpana ciężką pracą —odeszła? Jest maj 1945 roku. Kto żyje, wraca do swoich. Wró­ ciłem i ja. Zastałem rodziców w opłakanym stanie. W grudniu 1939 roku zostali wypędzeni z mieszkania. Mogli zabrać ze sobą tylko podręczne tobołki. Musieli się spakować w ciągu dziesięciu minut. Wypędzono ich, bo na ich miejsce mieli wprowadzić się Niemcy. Dziś wielu Niemców mówi, że oni nie wiedzieli o tym wszystkim. Jaki Auschwitz? Jakie obozy? Jakie gazowania? 93

Niemcy potrzebowali Lebensraim. Tak więc moich ro­ dziców wyrzucono z mieszkania i zatrudniono w dużym gospodarstwie - kilkaset hektarów ziemi - w okolicy Tczewa. Ówczesny właściciel nazywał się Schlother. Oj­ ca zatrudniono jako pomocnika kowala, matkę - przy krowach. Krowy żyją sobie w oborze, w specjalnych boksach. W pierwszym zaś boksie od wejścia do obory mieściło się mieszkanie moich „staruszków”. Tak było do końca woj­ ny. Nie mieli łatwego życia. Czy rodzina niemiecka wiedziała, że wprowadza się do mieszkania z pełnym wyposażeniem dlatego, że wy­ rzucono zeń rodzinę polską? 1 jak to się ma do etyki, mo­ ralności i sumienia? Czy są w związku z tym w życiu człowieka sytuacje, kiedy musi on powiedzieć: —NIE!? Teraz jednak rodzice byli pełni radości z mojego po­ wrotu. —Opowiadajcie —mówię —jak przeżyliście ten kosz­ mar okupacji. Ojciec przywarł do mnie w uścisku. - Nie zrobiłem ci wstydu, synu, nie podpisałem Volksliste. Był z tego dumny, ja również.

z wszystkimi swoimi dziećmi, kiedy zupełnie nie wie, co się z nimi dzieje. Mój kolega, druh, Władziu Giełdon, którego rodzice podpisali Volk,sliste, poszedł do armii. Zapędzono go na front, gdzieś pod Stalingradem zginął. Taki los spotkał wielu młodych chłopców, tylko dlatego, że ich rodzice się bali albo chcieli trochę łatwiej żyć. O tym, że syna zabio­ rą na front i tam zginie, nie pomyśleli.

Ileż ci moi rodzice nacierpieli się, pracując dla Niem­ ców. Mama, mając sześćdziesiąt parę lat, zmarła, bo by­ ła styrana pracą ponad miarę. A w głowie kotłowały się myśli: jeden syn w Auschwitz, drugi w innym lagrze, trzeci, najmłodszy, czternastoletni Edek, oderwany od rodziny, został wywieziony na roboty w głąb Niemiec. Wiadomo, jak matka przeżywa, kiedy traci kontakt

Całą okupację, kiedy już byłem w partyzantce, zada­ wałem sobie pytanie, czy Niemcy w obozie, w związku z naszą ucieczką, rozwalili kogoś z naszych czy nie. Cią­ gle mnie to dręczyło. Gdy wróciłem do Tczewa pytałem znajomych o Kiprowskiego: - Może i Alkowi się udało, może wrócił? Wrócił do Tczewa, do schorowanej matki. Zastałem go tam, gdzie wcześniej mieszkał. - To ty? Numer 918? - J a k widzisz - odpowiadam. - I ty, 801, przeżyłeś! Alek, pierwsze, co mi powiesz, to czy była rozwałka po naszej ucieczce, czy nie? - Nie - usłyszałem z ulgą. - Nie masz jednak poję­ cia, co działo się w obozie po waszej ucieczce —opowia­ dał Alek. - Furia. Latali, skakali, jeździli. Nasi, którzy pracowali w biurach, opowiadali, że fryce tak szaleli, że nawet delegację z Berlina do obozu przysłali, która mia­ ła zbadać, jak coś takiego było w ogóle możliwe. „Ucie­ kają stłamszeni więźniowie?! —dziwili się. —Ci, którzy mieli być tylko do pracy! Oni wygrali z tą potęgą?! W y­ jechali samochodem SS?! Z bronią?! W esesmańskich

94

95

mundurach?! . Skandal. To było coś —opowiadał wciąż Alek —czego Niemcy nie potrafili w ogóle zrozumieć, czego ta „wierchuszka” w Berlinie nie potrafiła pojąć. „Co się stało?! ’ —pytali. —A jednak... Co było niemoż­ liwe, stało się możliwe! Legendy krążyły po obozie o wa­ szej ucieczce. - A ty, Alek, przesiedziałeś do końca? - spytałem. - I mnie udało się czmychnąć. W połowie lipca 1942 roku znalazłem się w komandzie Porąbka. Tam robili­ śmy drogę do esesmańskiego domu wczasowego. Był 22 września 1942 roku. Wieźli mnie ciężarówką po cement. Wyskoczyłem w pełnym biegu. Siedzący naprzeciw eses­ man nie zdążył nawet odbezpieczyć broni. Trochę się po­ turbowałem, ale nie na tyle, żeby nie móc wiać. Przeży­ łem w Czechach resztę okupacji —opowiada. —Brawo! —mówię. Alek przerwał milczenie: —No wiesz, można nas zabić, lecz nie można nas zła­ mać. Byłem dumny z niego. Tacy byliśmy! Powoli wracaliśmy do „normy”, lecz w pamięci długo pozostał koszmar pieklą i dziś jeszcze w nas tkwi. Czy można zapomnieć Auschwitz? NIE! Czy można opowie­ dzieć o całej grozie tego piekła? NIE! Bo każdemu z nas, którzy przeżyli to piekło, pozostał w sercu, w duszy i w pamięci, jego fragment. I ta zadra pozostanie na zawsze. Auschwitz — pisał bezimienny więzień — punkt na mapie, czarna plama w środku Europy. Ta ognista plama 96

sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy —miej­ sce bez nazwy. Z wszystkich krajów Europy jechały tam pociągi, załadowane setkami tysięcy ludzi, dla wielu by­ ła to stacja końcowa. Nawet nie wiedzieli, gdzie są. W y­ ładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, ich wiel­ kim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko py­ tania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni... Dziś już wiadomo. Po wielu latach to wiemy. Wiemy, że ten punkt na mapie to Auschwitz. Straszne, okrutne słowo. Przy jego dźwięku sumienie świata dostaje drga­ wek. To miejsce, gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało dotąd zdefiniowane. Auschwitz. Gigantyczny cmentarz bez grobów i bez krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnym bezimiennych pro­ chów. Miejsce, gdzie człowiek pokornie pochylał czoło przed wielkim majestatem śmierci i milczenia. Czy kiedykolwiek - pisał ten sam nie znany mi świadek tych okropnych czasów - znowu tu będziemy albo może nie? Kto to jednak wie? Czy kiedyś będziemy myśleli, że był to zły sen? Daleko, daleko. W tym Auschwitz, gdzie komin w Birkenau dymił, nieprzerwanie... Zawsze. Gdzie pło­ nęły tysiące ludzkich ciał! Gdzie łudzi, których masowo tu zwożono, czekał gaz i krematorium - smuga dymu znak, że byli tu, że żyli, ale pozostał po nich już tylko po­ piół. 1 pamięć... Po wojnie trzeba było pracować i uczyć się. Zapisałem 97

się na studia, na Politechnikę. Zaliczyłem jeden semestr. Miałem jednak pecha. Partyzanci walczący w podziemiu mieli po wojnie obowiązek dać o tym znać —według ustawy było to tak zwane „ujawnianie się”. Sam nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Nie wydawało mi się to wcale tak ważne. My­ ślałem, że mam dobrą opinię tam, gdzie pracowałem. Ale w każdym zakładzie była w tamtym czasie „wtycz­ ka”, ktoś, kto meldował, co ten lub ów robi. Podpatry­ wał, węszył i donosił. Przeciwko mnie zebrano szereg ar­ gumentów, w dużej mierze je spreparowano. Zarzuty były następujące: po pierwsze —sabotuję, po drugie - nie ujawniłem się, po trzecie - prowadzę krecią robotę, po czwarte - mam pistolet bez zezwolenia. Ja nie miałem w domu żadnego pistoletu, nie byłem przecież w ciemię bity. Cóż miałbym teraz robić z pisto­ letem. Partyzantka się skończyła. Myślałem przede wszystkim, żeby zdobyć jakieś wykształcenie i ułożyć so­ bie w jakiś sposób życie. Jednak, kiedy robiono u mnie rewizję, „znaleziono” pistolet. Byłem mocno obciążony. Zrobiono więc ze mnie sabotażystę, tego, który się nie ujawnił, wroga lu­ du, z bronią bez zezwolenia. Dużo. Naprawdę dużo. Przy takich zarzutach można było dostać karę śmierci. Te wyroki zamieniane były na ogół na dożywocie, ale niektóre zostały wykonane. Ja dostałem bardzo łagodną karę - dziesięć lat. Zacząłem od Gdańska, Sztumu, potem byłem rów­ nież w kilku innych więzieniach. A pod koniec przenie­ siono mnie do kopalni „Niwka”. Fedrowałem węgiel. Kiedy przerzucili nas do pracy w kopalni, nie narzekali­ 98

śmy —wtedy było już jedzenia do syta. Lepiej było pra­ cować. Nie myślałem wtedy o tym, że tracę życie. Jed­ nak wypuścili mnie za dobre sprawowanie. Ale po sied­ miu latach... Tczew. Pogodny dzień w środku lata. Stoję na cmen­ tarzu przy grobach rodziców. Stąd niedaleko do parku. Okazja, by spojrzeć na głaz stojący na jego skraju, ku czci pamięci harcerzy zamordowanych bestialsko przez faszystów. Na kamieniu wyryte imiona i nazwiska po­ mordowanych. Moich przyjaciół —druhów. Przypomnia­ ło mi się powiedzenie Alka Kiprowskiego: „Można nas zabić, lecz nie można nas złamać”. Kiedy to wszystko się skończyło, zorientowałem się, że mam trzydzieści parę lat i że młodości prawie nie mia­ łem. Ukradli mi całą młodość - okupanci, a po wojnie nasi „kochani czerwoni”. Przeżyłem jednak. Jak pisze mój przyjaciel Zbyszek: „To palec Boży”. Tak to było. To Bóg mnie przeprowa­ dził przez wszystkie te ciężkie lata. A pozostali towarzysze mojej ucieczki? Otóż Staszek Jaster zginął podczas okupacji w Warszawie. Józek Lempart zginął w 1947 roku pod kołami autobusu w Wado­ wicach. Eugeniusz Bendera mieszkał po wojnie w War­ szawie. Odwiedzaliśmy się wzajemnie. Albo on bywał u mnie w Gdańsku, albo ja u niego w Warszawie. Miał problemy w rodzinie, uzależnił się od alkoholu. Zmarł.

t«i — Stoatspolizeistelle Liłzm annstadr N*chrfehl«n-U»fc*r«ninlung

.•* 4

[ f

EBEN FALlS IN ZAWADKA, KRS.



T t l f n m n f — Kunfctpruek F«m«chr*ll ,

P c rn s p ru c h

/

I - + ULITZ K L. AUSCHWITZ NR. 19023 2 0 .6 .4 2 . 2111 j AN ALLE OESTL. U. SUECOESTL. STAPO (LEIT) STELLE ! KR IPO lLE IT]STELLE.'i U. GREKO. ---------| AN DAS RSHA- ROEM 4 C 2

U C I I O J S K

BERLIN .

I , GĘB. 3.10.19 IN RAJKAU

' I KRAEFTIGE GESTALT, SPRACHE KOLN. U. DEUTSCH, BE30NDERE !, KENNZ. SENKP.ECHT LAUFEHDE HARDE AM HALS 3 CH.p l AU 20.6.40 VON KDR. SIPO U. SD KRAKA U ALS 1 LEGIONSGAENCER NACH HIER E I NGELIEFEP.T.- — | STANISLAS

'

,

GUSTAV

'



l # .'*

V* • • M

:V » = . r*‘

KRAEFTIGE GESTALT, POLN. U. UKRAINISCH, DES.

“T*' -r/i

! SCHLOSSERCES. EHEM POLEN. ZULETZT WOHNHAFT IN UIRSCHAU

.

•••"

— EUGEN B E N D E R A, GE ; 1 3.3 .0 6IN CZORTKOW KRAFTWAGENFUEHRER, EHEH POLEN, ZULETZT IN PRZEDBORZE WOHNHAFT. VERH. EHEFRAU WOHNT EDENFALLS IN P . ~ ■ WARSZAWSKA 1 KRS. KOŃSKIE DISTR. RADOM.— * ' ' GROESSE 187 - SCHWARZE HAARE, Z. ZT. GESCHP.OEN,

V

jSAMBORSSTR. 10, LED. ELTERH IN DIRSCHAU, SAM30RSSTR, 10 | WOHNHAFT.- GR0E3SE 1 .7 5 , HELLBLOND Z. ZT. GESCHOREN.

* >v

'

' ,'t ' , ' v

KENNZE ICHENi NAR8E AN DER HlNTEREH SEIT E DES KOPFES AH 9 .1 .4 1 VOH KDR. SIPO U. SD RADOM E I NGEI_____ \

j AN WVHA, AHTSGRUPPE O- ORANI ENflURG.— ■ B E T K I.K i 3CHUTZHAEFTLING: KAS (f, 13 | f

■ ' • '-“mymmasss

D. BLONDES HAAR Z . ZT. GESCHOREN,

SCKLANKE GESTALT. BLAOE AUGEK KE1NE DES. KENNZE ICHEM :-..;! AK .30.8.40 ALS LEGIONSGAENGER V. KDR. KRAKAU HIER EINGEL

i

\*

GROESSE 174

2! i

15168

16007

16121

(...) Auschwitz pokazuje, żepraktycznie nie ma takiego zla, którego nie miałby wymyślić i popełnić człowiek. To dramat, który trwa od Kaina i Abla, który skończy się dopiero u kre­ su dziejów, tym niemniej Auschwitz stanowi apogeum zla i cierpienia. (...) Auschwitz nie ma prawa się powtórzyć (...). ks. bp Ja n u sz Ja gu ck i - zwierzchnik Kościoła Ewangelicko­ -Augsburskiego w Polsce.

Eugenia Bożena Kaczyńska: była więźniarka obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau, numer obozowy 45887, oraz obozu w Ravensbriick; po okupacji poświęciła się pracy opiekuńczej wśród sierot.

Przeżyłam piekło KL Auschwitz-Birkenau, niemieckiego kombinatu śmierci. Tego opisać ani wypowiedzieć nie można. I nie próbowałam. Nie chciałam. Za wszelką cenę chciałam zapomnieć. Jednakże w miarę czasu, coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że utrwalenie pamięci o zbrodni to obowiązek moralny wobec tych, którzy zginęli bestial­ sko zamordowani i tych, którzy cierpieli i cudem to pie­ kło przeżyli. Moje wspomnienia są świadectwem o nie­ spotykanym w dziejach sadyzmie, okrucieństwie, terro­ rze i eksterm inacji... Zrozumiałam, że ujawnianie prawdy o tych zbrod­ niach jest wciąż zadaniem o wielkiej wadze. Wszystkie wspomnienia, zawarte nieraz w grubych książkach, sta­ nowią zaledwie drobny ułamek autentycznej historii kombinatów śmierci, stworzonych przez hitlerowski fa­ szyzm. Ale ten ułamek jest wystarczająco wielki, aby świat zrozumiał, do czego może doprowadzić obłąkana jednostka, której dano władzę. Wrzesień 1939 roku. Byłam młodą wdową, zostałam z czteroletnim synkiem, zagubiona w zawierusze wojen107

ncj. Sądziłam, że nic złego mi się nie stanie. Lecz w mia­ rę upływu czasu było coraz gorzej i niebezpieczniej. Niemcy zaczęli wyłapywać tu i ówdzie ludzi uznanych za groźnych wobec niemieckiej Rzeszy. Aresztowania się nasilały. Panicznie się bałam. Gdyby mnie, nie daj Boże, aresztowano, mój synek zostałby sam z bardzo chorą i niedołężną babcią - moją mamą. Nadszedł dzień 19 sierpnia 1940 roku. Zostałam aresztowana w Suwałkach. Był to sądny dzień, pełen rozpaczy. Nie wiedziałam, jak potoczy się dalsze moje życie. W suwalskim więzieniu trzymano mnie kilka mie­ sięcy. Potem był Ełk, gdzie przywieziono mnie na po­ czątku listopada tego roku. Nadal nie wiedziałam, za co mnie zamknęli. Nic takiego nie uczyniłam, co byłoby niezgodne z prawem. Oni, Niemcy, też chyba nie wie­ dzieli, dlaczego mnie tam wsadzili. Nie wiedziałam, że u nich jest inne prawo. Rzecz polegała na tym, że ja nie znałam ich planów —Vernichtung*. Dotyczyły one więk­ szości Polaków, a szczególnie Żydów. Vermchtung. Oni realizowali swój plan. Skrzypnęła jedna żelazna brama i druga. Tu miałam oddać jedenaście miesięcy swego młodego życia tylko dlatego, że jestem Polką. Któregoś dnia kazano nam przygotować się do in­ spekcji. Z samego rana wszystkie podłogi w celach i ko­ rytarzach były szorowane i glansowane. Słyszałam jakieś świsty i zgrzyty —to podłogi i schody były polerowane szklankami dla nadania im połysku. Ubrano nas też wtedy w więzienne, czarne unifor­ * Yernkhtung (niem.) - wyniszczenie.

108

my. W yglądałyśmy jak manekiny w super eleganckich ciuchach. Oddziały kobiece wizytowała zaś Frau Mecklemburg. Często brano mnie na przesłuchania. Truchlałam, kie­ dy widziałam leżące na biurku gestapowskie czapki z trupią główką. Panowie w mundurach robili wrażenie kulturalnych i grzecznych mężczyzn, lecz ni stąd, ni zo­ wąd, kiedy ciągłe mówiłam, że nic nie wiem o tajnych polskich organizacjach, wychodziły z nich bestie. Przez cały czas pobytu w więzieniu w Ełku byłam za­ mknięta w separatce. Parę miesięcy siedziałam w najści­ ślejszej izolacji, samotna w celi z własnym cierpieniem i bólem. Nie miałam żadnego kontaktu z współwięźnia­ mi i nie wiedziałam, co dzieje się poza moją celą. Nie orientowałam się, jaki to dzień tygodnia, tylko przez okno było widać, że to już zima. Z głośnych rozmów dozorczyń na korytarzu dowie­ działam się, że była W igilia. Pierwsza W igilia poza ro­ dzinnym domem. Później były jeszcze następne, podob­ ne wieczory wigilijne, ale ten pierwszy, oprócz tęsknoty za mamą i dzieckiem na długo utrwalił mi się w pamięci. Przy więzieniu prowadzony był chów trzody, na kola­ cję w tym dniu wigilijnym dostałyśmy Limgensuppe, czy­ li zupę z płuc wieprzowych, większy niż zazwyczaj kawa­ łek chleba i sporą porcję Blutwimtu, czyli kaszanki. O opłatku nie mogłam nawet marzyć. Czułam —to pamiętam dobrze —pretensję do całego świata, ale to całe rozżalenie rozpłynęło się szybko w nie­ określony smutek. Po Ełku był Królewiec - więzienie Neubau - kombi­ nat cierpień i śmierci. A potem? Od początku grudnia 109

1941 roku był Fordon. Powiatowe miasteczko kolo Byd­ goszczy, które przede wszystkim kojarzy się z więzie­ niem. Więzienie zaś kojarzy się z karą pozbawienia wol­ ności, z brakiem swobody poruszania się jako najwięk­ szym utrudnieniem życia. Otóż nie, ja widziałam to inaczej. Największą karą było dla mnie przebywanie dzień po dniu i noc po nocy wśród skazanych prostytutek i innych kryminalistek. Sala o powierzchni około 12 metrów kwadratowych, do której zostałam przydzielona, musiała pomieścić 15 kobiet. Wachmanka upychała nas do niej ze słowami: - Sn, fresst euch jetzt miteinander auf! Pożerajcie się te­ raz wzajemnie! Pracownia, w której byłam zatrudniona przy wyrobie słomianych wycieraczek, to zimny, nie opalany barak i olbrzymia kadź z moknącą słomą, którą wyjmowało się do plecenia warkoczy. Od rana do nocy wciąż mokre rę­ ce, przemoczone ubranie i obuwie. Zimny wiatr hula po nie opalanym baraku. Zimna woda w kadzi powoduje dotkliwe bóle stawów rąk, przeziębienia. W takich wa­ runkach przepracowałam prawie cały rok, czyli do listo­ pada 1942 roku. W skutek reorganizacji „przedsiębiorstwa” przerzucili mnie do kamasznictwa. Na olbrzymich, ciężkich maszy­ nach szyjemy z mokrej, grubej skóry buty dla niemiec­ kich żołnierzy. Norma pracy jest tak wysoka, że nie spo­ sób ją wykonać. Toteż raz po raz inspektor pracy odbie­ ra nam przydział chleba - tę już i tak nędzną kromkę. Przełożoną kobiecego oddziału więzienia było grube, wstrętne babsko. Znajdowała przyjemność w dręczeniu nas. Zawsze znalazła powód, aby którąś z nas pobić.

Pewnie uważała, że to jej praca. Wiem, że do takiej pra­ cy trzeba mieć odpowiednie kwalifikacje i brak serca. Ta kobieta takie predyspozycje miała. Później poznałam jeszcze gorsze strażniczki, ale wów­ czas ona urastała w moim pojęciu do szczytu barbarzyń­ stwa. Z czasem poznałam jednak, wiele bardziej „do­ świadczone”, ale ta, przerażała mnie wtedy swoją bez­ względnością. 1 znowu W igilia. To już druga w moim życiu W igilia poza domem. W tym dniu każdy z nas najbardziej od­ czuwał osamotnienie. Zwłaszcza w tym dniu przenosił się myślą do rodzinnego domu. Jak to dobrze, że nie można uwięzić myśli człowieka. Chociaż tą drogą można opuścić więzienne mury, zimny barak z lodowatą wodą i bulgoczącym krzykiem wachmanki. Jaką cudowną rzeczą jest myśl. W mgnieniu oka przenosi się człowiek do rodzinnych stron. Poprzez okratowane okna, żelazne bramy więzien­ ne, przez śnieżyce i zawieje. Już jestem w rodzinnym do­ mu, gdzie widać zieloną, rozjarzoną świeczkami, trady­ cyjną, naszą polską choinkę. Widzę mamę i synka. Słyszę moją mamę, cicho nuci: Lulajże, Jezuniu... Leciutko za­ wtórowałam. Lulajże, Jezuniu rozniosło się po więziennej pracowni... My, więźniarki, śpiewamy nasze polskie kolędy. - Seid still!* - wrzasnęła nagle za drzwiami wach­ manka. Co noc sprawdza Verdunklutig, czyli zaciemnienie. —Bald kommt ihr da hin, wo euch das Singen und Lachen

110

111

* Seid still! (niem.) - Bądźcie cicho!

yergehen ivird!*—szczególnie złośliwy akcent położyła na „śpiew" i „śmiech". Ale zaraz nadeszła inna dozorczyni —Friede. Miła. Po­ chodziła z niemieckiej rodziny zamieszkałej w Polsce. Nazywałyśmy ją Laleczką. Ona zawsze, gdzie tylko mo­ gła, broniła nas i gdzie mogła - pomagała, doradzała, pocieszała i wynosiła listy pisane do rodzin przez więź­ niarki. Tą drogą dowiedziałam się o śmierci mojej mamy - jedynej opiekunki mego synka. Laleczka chyba była świadoma strasznej kary w razie „wpadki”, lecz górę brało tkwiące w niej człowieczeństwo. Czy wśród Niemców też były anioły? Widocznie tak. - Do jakiej byś chciała pracowni? —zapytała mnie pewnego razu. Zabrała mnie do pracowni krawieckiej, w której szy­ ło się bieliznę dla więźniarek. Ale jakaż to ze mnie kraw­ cowa. Przeszłam więc szybko do reperacji starej bielizny. „Kaczyńska!” nieraz wołała mnie „gniewnie” na cały głos. Zabierała mnie wówczas do magazynku. Dawała mi Kuchen, kanapkę lub coś innego. Wszystko to musiałam zjeść natychmiast. Na ten czas zamykała mnie na klucz pod pretekstem pracy, abym choć trochę odpoczęła. - Zginę - mówiła - jeśli ktoś o tym się dowie. - Kaczyńska! Die Stube sauber machen!** — krzyczała nieraz Laleczka, niby wściekła. - Aber sofort!*** - pod­ kreślała przy tym gniewnie. * B aldkomrnt ih r... (niem.) - Niedługo będziecie tam, gdzie ten śpiew i śmiech miną! ** Die Stube sauber machen! (niem.) —Wyczyść salę! *** Aber sofort! (niem.) - Ale natychmiast! 112

Podczas tego sauber machen, które wcale nie jest po­ trzebne, w koszu na śmieci w magazynku, znajduję ukrytą kanapkę z marmoladą. Zjadam to wszystko z ogromną łapczywością. Szczę­ śliwa nad wyraz, że tego dnia, dzięki Laleczce jestem sy­ ta, a moją przydziałową porcję mogę oddać innym. Nie byłoby chyba wojny ani barbarzyństwa, gdyby wszyscy Niemcy byli tacy jak ona...

Dnia 4 czerwca 1943 roku znowu transport. Jadę tam, wo das Lachen und Singen vergehen wird, gdzie odechciewa się śmiechu i śpiewu. Znalazłam się w bydlęcym wago­ nie, stłoczona jak sardynka w puszce. Wewnątrz panuje przeraźliwa cisza, przerywana od czasu do czasu płaczem starszej kobiety. Mam zdrętwiałe nogi, jestem głodna i chce mi się pić. Zrozumiałam, że w rękach morderców życie moje nie ma żadnej wartości. Jakaś starsza kobieta płacze, wydając niezrozumiałe jęki. - Milczeć! - zaryczał konwojent. - I tak wszystkie zdechniecie niedługo! Pociąg stanął. Wypędzają nas z wagonów, a w końcu wyrzucają martwe, zaduszone ofiary. Po raz pierwszy zo­ baczyłam uzbrojone, w rewolwery i pejcze, kobiety w mundurach, podobnych jak esesmani. Myślałam, że tylko mężczyźni są w SS, bo przecież nie mogłam sobie wyobrazić, że kobiety zdolne są bić, torturować i zabijać. A one formują kolumnę, popychając nas i bijąc bru­ talnie. Ruszamy do Birkenau. Teraz już wiemy, dokąd nas przywieźli.

Ogromny obóz, ogrodzony kolczastymi drutami, wkoło wieże wartownicze. Jak okiem sięgnąć widzę rzę­ dy murowanych i drewnianych baraków. Widok ponury i straszny. Grzęźniemy w gęstym, cuchnącym błocie. Je ­ steśmy bliżej baraków. Śmiecie, sterty odpadków, ludz­ kich odchodów zalegają wokół bloków, zatruwając po­ wietrze straszliwym fetorem. W niewielkich oknach wi­ dać ogolone głowy, twarze bez wyrazu, nie rozróżniam czy mężczyźni to, czy kobiety. Pierwszą noc spędzamy w zugangsbaraku*. Tym ra­ zem świeżego powietrza jest aż nazbyt wiele. Barak dla nowo przybyłych jest bez sufitu i bez podłogi. Zamiast podłogi jest blotnisto-gliniana maź. Buty grzęzną w gli­ nie. Przez dziurawy dach leje się deszcz. Odczuwam po­ tworny chłód. Pod ścianą znajdujemy zbite deski, coś w rodzaju drzwi, na których kilka z nas się układa. O świcie spędzono nas do tatuażu, strzyżenia i dezyn­ fekcji ubrania. Strzygli, golili i tatuowali nas mężczyźni. Nakazano nam rozebrać się do naga. Peszy nas i prze­ raża obecność zgrai esesmanów. Jest to dla nas, kobiet, szczególnie bolesna udręka. Usiłuję jakoś ukryć swą na­ gość w tłumie. Niektóre z nas ociągają się z rozbiera­ niem, ale krzykliwe, szalejące Aufseherki** oraz kapo więźniarki Niemki, kryminalistki, wyglądające jak cza­ rownice, mające nad nami władzę, przynaglają nas pała­ mi, obelgami i kopaniem. Przeklęte te wiedźmy prześci­ gają się przed czarnotrupieńcami w wykazywaniu wła-

Birkenau - to Auschwitz II, część obozu przeznaczo­ na dla kobiet, czyli Frauenkonzentrationslager Birkenau. Kolumna nasza przekracza bramę.

* Barak dla nowo przyjętych do obozu więźniów z ostatniego transportu. ** Aufseherka —dozorczyni obozowa więźniarek, esesmanka.

113

snej inwencji w dręczeniu nas. Zrywają z nas odzież, szy­ dzą, ochryple wykrzykując: „Święte Madonny”. A mężczyźni, jak to zwykle bywa z chłopami, dow­ cipkują. Słyszymy więc: „Jak mam panią uczesać?” i tym podobne żarty. Po tym „czesaniu” nie poznajemy się wzajemnie. - J a n k a , Zocha, Bożenka, gdzie jesteście? - nawołu­ jemy jedna drugą, a przecież stoimy blisko siebie. Potem „łaźnia” —barak z prysznicami zimnej wody, pod które wściekła kapo wpędza nas kijem. Bije niemi­ łosiernie po gołych gnatach każdą, która tylko nawinie się jej pod rękę. Bije po wychudłych plecach, po głowie, a im więcej bije, tym większej dostaje wściekłości. A przecież, rzecz zrozumiała, zachowujemy się potulnie, a rude kapo rozdrażnionym głosem, z przekleństwami, bluźnierstwami, leje każdą z nas bez opamiętania. Wachmanka w Fordonie, która była dla nas uosobie­ niem zła, była aniołkiem w porównaniu z tą szaloną wiedźmą. Po kilku godzinach musztrowania i poniżania otrzy­ mujemy stroje obozowe: koszulę płócienną, bluzę, sięga­ jące kolan pończochy, pantalony, na głowę szmatę, któ­ ra imitowała chusteczkę, no i buty —drewniane trepy, przeważnie za duże lub za małe, dwa prawe lub dwa le­ we i ciężkie jak z ołowiu. Wszystko to brudne, wilgotne, okrwawione, cuchnące. Przez cały czas bicie, wyzwiska, ubliżanie. Na lewym przedramieniu wytatuowano mi numer obozowy — 45887. Na bluzie czerwony winkiel, a na nim czarna litera „P”. Stałam się pełnoprawnym obywa­ telem Auschwitz-Birkenau! Odtąd przestałam być czło­

wiekiem, a stałam się tylko numerem! Ten numer, to mój dowód osobisty! Południe. Obiad. Wreszcie po paru dniach od naszego wyjazdu z Fordonu dano nam jakiś posiłek. Pół litra brud­ nej mazi, w której pływa posiekana ruń żyta, łodygi jakie­ goś zielska i brukwiane głąby. To jest „zupa”. Pomimo straszliwego wygłodzenia, nie sposób jest ją przełknąć... Głód! Ssący wnętrzności, straszliwy głód i śmierdzą­ ce pomyje. Już na drugi dzień jadłyśmy jednak wszyst­ ko, co nam dano. Przydzielono mnie do bloku numer 13. Czy będzie on dla mnie feralny? A czyż może być szczęśliwy? W ogromnym bloku około 1500 kobiet różnych narodo­ wości. Z całego świata. Wielojęzyczna wieża Babel dwu­ dziestego wieku. Na niewielkiej, trzypiętrowej pryczy umieszczano po osiem, dziesięć kobiet. Po dwie lub trzy pod jednym ko­ cem, a pod nami - garść przegniłej słomy na twardych deskach. Ale w końcu nikt przecież nie widział desek miękkich. Na noc nie rozbieramy się. Chodzi nam o wysuszenie pasiaków, które jutro będą znowu mokre przez cały dzień, bo deszcz leje. Suszymy się więc sobą nawzajem. Dokucza mi Durchfall. To potworna choroba. Obozo­ wa zmora. Biegunka jest bardzo uciążliwą chorobą w warunkach domowych, a cóż dopiero w obozowych. Kanalizacji nie ma, toteż krwawe i śliskie ścieżki znaczą drogę do latryny —głębokiego dołu, nad którym położo­ ne są deski. I tak biegam do niej bez ustanku nocą i biegam. Mu­ szę się bardzo spieszyć, aby tam zdążyć, ale nie zawsze

116

117

mi się to udaje. Najlepiej chyba byłoby położyć się obok tej nieszczęsnej latryny, bo właśnie najgorzej jest w nocy, gdy trzeba zejść z pryczy, a z człowieka leci. Blocksperre! Drżę ze strachu na samą myśl o tym zaka­ zie. Tego dnia nie wyganiają do pracy, ale także nie wol­ no wyjść z baraku. Męczę się i pocę, leżąc na zatłoczonej pryczy. Wybuchają wówczas gwałtowne kłótnie z byle przyczyny. Zawsze bowiem toczy się walka o skrawek miejsca na pryczy. Sztubowa* wraz z blokową pilnują wyjścia z bloku. Nie pozwalają wyjść do latryny. Kijem i pięściami walą nieszczęsne więźniarki, tłoczące się do wyjścia. Napór jest coraz większy, a sztubowe biją i biją. Gdy już nie mogą odeprzeć naporu na drzwi, wypuszczają po kilka­ dziesiąt w jednej grupie potrzebujących. Liczą dokład­ nie, uważnie, nawet kilkakrotnie, po czym prowadzą je do latryny. Zęby wydostać się w takiej grupie, należy stoczyć bez­ pardonową walkę z innymi więźniarkami. Chore i słabe nie mają szans. Zwłaszcza chore na biegunkę. Te w ogó­ le mają trudność z dowleczeniem się do odległej latryny. Brudnych, powalanych kałem nóg, nie ma czym umyć. Zmienić odzież? O tym nawet nie można marzyć. Miałam takie trudności z zejściem z pryczy, żeby się załatwić. Zasłaniam się więc kocem, żeby zakryć zała­ twianie się do garnuszka. Gdyby to któraś zobaczyła, mogłaby poskarżyć się blokowej**. Potem, kiedy już

przy pomocy sąsiadki schodzę z pryczy, chowam ten gar­ nuszek z brzydkim zapachem. Teraz za wszelką cenę muszę dostać się do latryny, ale wypuszczają tylko w grupach. Przywarłam do silnej i skutecznie walczącej 0 wyjście, idę za nią. Udało się. Jestem zadowolona, że jestem taka „sprytna”. Mój garnuszek niewiele co praw­ da pomieści, ale tak często jest potrzebny. Znowu słychać gwizdki i nawoływania. Lagersperre! Znowu będą przewozić do krematorium zagłodzone ko­ biety z bloku 25. Nieuleczalnie chore zamykano w nim na kilka dni i pozostawiano bez jedzenia i picia, aby osła­ bione głodem umierały.

* Więźniarka funkcyjna, starsza izby więźniarskiej podległa blokowej. ** Więźniarka funkcyjna kierująca blokiem.

Apele —jedna z licznych plag obozowych. Apelem dzień obozowy się zaczyna i apelem się kończy. Budzą nas już o czwartej nad ranem. Jest jeszcze ciemno na dworze, a już słychać wrzaski, uderzenia i złorzeczenia. Obozowe kapo robi, co chce i co musi, żeby być kapo. Wydaje nam się zawsze, że dopiero co położyłyśmy się 1 nie zdążyłyśmy się nawet trochę ogrzać. —Wstawać gnoje! Złazić z prycz k ... zasrane! W sta­ wać i to zaraz! —wrzeszczały kapo, bijąc kogo popadło i gdzie popadło. Boże, dlaczego nas tak ciągle biją?! W mniemaniu obozowych kapo takie jak my, były kobietami lekkich obyczajów, czyli kimś gorszym niż one. Obrzucały więc nas stekiem przeróżnych, wulgar­ nych wiązanek. Gramolące się z prycz niedołężne, chore, ledwie tleją­ ce ludzkie półcienie kapo wali kijem, nie patrząc kogo

118

119

bije i gdzie. Nie przypuszczam, aby jakiś zwyrodnialec tak katował zwierzęta. Jak może tak postępować istota zwana człowiekiem? Tego wszystkiego nie można zrozumieć. Dopiero, gdy przywołamy właściwe określenie obozowego piekła — Vernichtungslager —zrozumiemy, dlaczego i skąd brało się to barbarzyństwo. Był to jedyny sposób na gwałtowne wyniszczenie setek tysięcy niewinnych łudzi. Te łunkcyjne: Niemki, Żydówki, Słowaczki, Czeszki ale i Polki —więźniarki jak my —odznaczały się wyjątko­ wym okrucieństwem i budziły w nas lęk większy niż esesmanki czy esesmani, bo ciągle znajdowały się obok: w barakach, w pracy, na apelach, w Waschratmach, a na­ wet w latrynach. Wszędzie. One dzieliły chleb, zabierając jego znaczną część dla siebie, one rozlewały zupę do naszych misek. Odstawia­ ły kocioł ledwie do połowy opróżniony i otwierały na­ stępny. W każdym zostawiały na dnie gęstszą zupę. Naj­ mniejszy protest pokrzywdzonych natychmiast był kara­ ny - metalową chochlą po głowie i pozbawieniem jedze­ nia. One wypędzały nas z baraku i zaganiały na selekcję. Pilnowały, aby żadna nie umknęła. One wskazywały skwapliwie esesmanom kobiety chore, wycieńczone, gdy on - esesman - je przeoczył. One też tarasowały wejścia do klozetów i Wascbraumów. Prześcigały się w zadawaniu tortur. Niewyobrażalnie nieludzko znęcały się nad Żydówkami. Te poznawały po numerze z gwiazdą Dawida. Ojciec powtarzał mi często, zbyt często może, z wiel­ kim przekonaniem: —Gdy się bestia obudzi w człowieku, to i ponosi.

Esesmani nie mogli i nie chcieli zbyt często i zbyt bli­ sko pozostawać bezpośrednio wśród więźniarek. Bali się różnych chorób, a najbardziej tyłusu. Dlatego zorganizo­ wali „kastę” więźniarek funkcyjnych, z półświatka, wyjąt­ kowo predysponowanych do roli oprawców. To ich rękami maltretowano i mordowano. Reszty dokonywała selekcja.

120

121

Apel. Więźniarki wybiegają w panicznym popłochu. Popychają się wzajemnie, tłocząc się, chcąc uniknąć bicia pochylają głowy i tułowia, tym dotkliwiej odczuwają więc razy spadające na ich kabłąkowato wygięte plecy. Jest jeszcze zupełnie ciemno. Nadchodzi brzask. Nie­ bo pokryte jesiennymi, sięgającymi komina kremato­ rium, obwisłymi chmurami. Zaczyna siąpić drobny, a tak dokuczliwy deszcz. Niedawno jeszcze półwyschłe pasiaki teraz pęcznieją na ramionach i już za chwilę woda ścieka powoli po całym ciele. Pasiakowa gąbka szczelnie przy­ lega do obolałych gnatów. Drewniane trepy coraz to głę­ biej grzęzną w glinianej mazi. Stoimy i czekamy. A kapo nawołują i klną. Klną i na­ wołują, rzygają tymi przekleństwami. Liczą, przeklinają i biją. Ponownie przeliczają i biją. Coś tam się nie zgadza. Może któraś więźniarka schowała się na pryczy lub pod pryczą i usiłuje przeczekać do formalnego apelu. Naiwna. Może to nowo przybyła? Może zasłabła w latry­ nie? Może zmarła po drodze? Może... Kto to może wiedzieć, gdzie wśród tylu tysięcy, led­ wie żywych i zupełnie zrezygnowanych istot, zapodziała się jedna? Ponownie więc przeliczają. Teraz jest już o jed­ ną więźniarkę za dużo. A więc kapo znowu się wścieka­ ją i biją.

Mój Boże, jak one nas biją! Niektórym narodom nikt nie dorówna w ich tasiem­ cowych, soczystych przekleństwach. Tak myślałam, do­ póki nie poznałam się z zasobem słownikowym wiązanek przesyłanych przez obozowe kapo. Zwłaszcza tych z zie­ lonym winkiem, przy których rosyjskie przekleństwa mogą być poezją. Kapo z zielonym winkiem były nieludzko ohydne, zresztą, w moich wspomnieniach z tego piekła wszystko jest nieludzkie, ohydne, potworne, straszliwe i jeszcze ta­ kie, na które brak właściwego określenia. Więzienie w kordonie było piekłem, ale okazało się, że stanowiło dopiero do niego przedsionek... Nie wiem dziś sama, skąd starczyło mi sił na prze­ trwanie. My więźniarki wiemy, że łatwo jest przeklinać i bić, lecz ustawienie i przeliczenie stojących na apelu więźniów daleko przerasta zdolności intelektualne na­ szych kapo. Dlaczego więc władze obozowe nie powierzą tych funkcji więźniom bardziej rozgarniętym? Takich jest przecież ogromna większość. 1kmichtung —oto jest odpowiedź. Obozowe apele trwały zatem długo. Nawet po kilka godzin. Bo stan więźniarek jakoś nigdy się nie zgadzał. W czasie trwania apelu o załatwieniu potrzeb fizjolo­ gicznych w latrynie lepiej nie myśleć, ponieważ nikt nie śmiał na krok oddalić się z szeregu. Taka samowola mo­ gła kosztować życie. Dlatego plac apelowy często zamie­ niał się w olbrzymią kloakę. I tak będzie wieczorem. Podobnie też rano. Jutro. Po­ jutrze, aż nadejdzie zima. W tedy koścista śmierć będzie miała obfitsze żniwo. Jeśli czasem okazuje się, że poszu­ 122

kiwanej w ogóle nie ma, oznacza to, że zbiegła z koman­ da. Stoimy wtedy albo nawet klęczymy w tej rozmoczo­ nej glinie z cegłą w wyciągniętych w górę rękach. A deszcz nieustannie zacina lodowatym, listopadowym chłodem. Tak potwornie zimno z ostrzyżoną głową. A my stoimy dalej. Chyba wszystko się wreszcie zgadza. Ktoś komuś zdaje raport, a ten znowu komuś. Niebo powoli jaśnieje. Przez skłębione chmury, zmie­ szane z kotłującym się dymem z krematoryjnych pieców, z trudnością przedziera się obozowy poranek. Dym. Ten słodkawy, „tłusty”, obrzydły dym ze spalo­ nych ludzkich ciał, ze zwęglonych włosów i kości wgry­ za się w oczy, w gardło, dławi płuca, miesza się z opada­ jącą mgłą. Gęstą lawą ściele się w kotlinie między Sołą a Wisłą. A teraz do baraków. Zziębnięte, skostniałe, ledwie możemy się poruszać. Na śniadanie kwaterka zimnych ziółek. Chleb będzie wieczorem. Chleb z domieszką mą­ ki drzewnej. Odczuwam straszliwy głód. Piekielny głód. To uczucie już nigdy mnie tu nie opuści. Po „śniadaniu”, przy akompaniamencie orkiestry obozowej, wychodzimy do pracy. Słychać rytmiczne czła­ panie kilku tysięcy par drewniaków po grząskiej, glinia­ stej topieli. Właściwie jest to wegetacja z dnia na dzień. Dni płyną jednostajnie, podobne do siebie jak krople wody. Ale mimo to, trudno określić, co będzie za mie­ siąc, za tydzień czy nawet jutro. Tu, w obozie, wszystko zaprzecza temu, co od dzie­ ciństwa mi wpajano. W mojej duszy nastąpił mistyczny kataklizm, a po nim pustka. Tę pustkę wypełnia lęk. Straszliwy, często niczym nieuzasadniony, bezustanny 123

lęk. Ogarnia mnie jakiś podświadomy strach, zwierzęcy strach przed spodziewanym nieszczęściem, a czasem... czasem znów obojętność, jakby to wszystko zupełnie mnie nie dotyczyło. Czasem też błąka się nikły promyk nadziei, że to wszystko minie jak zły sen, a przebudzenie będzie radosne. A tymczasem trzeba czekać. Główny nurt życia skrył się głęboko, głęboko, a na powierzchni wije się tylko nikły strumyk. Byle dalej, byle prędzej przetrwać to wszystko i obudzić się do radośniejszej przyszłości. Ale czy się obudzę? Radość i smutek, wiara i zwątpienie, światłość i cie­ nie miłości — jak bieguny, między którymi tłucze się ludzkie serce. - Kto gra na jakimś instrumencie? —któregoś dnia blokowa zapytała po apelu. Zgłosiłam się do obozowej orkiestry. Grałam na ban­ jo. Ćwiczymy od siódmej rano do godziny dziewiętna­ stej. Dokucza mi brak świeżego powietrza. Ten dym. Po­ twornie cuchnący dym z krematorium i świadomość, skąd pochodzi i to, z czego pochodzi. Wieczorami przeraża znów płomień wydobywający się z komina, który widoczny jest z bramy wejściowej mego bloku. Przez długi czas chodzę z obrzękłą twarzą. Piekielnie bolą mnie korzenie wybitych zębów. Wyznaczono mnie do szorowania podłogi w remizie, w której nadal ćwiczyłam w orkiestrze. Do pomocy przydzielono mi dwie Greczynki. Takie wypieszczone, wychuchane. Nie wiedzą, jak zabrać się do takiej roboty. Pewnie nigdy w życiu nie słyszały o czymś tak heretyc­ kim jak sprzątanie. Tym bardziej, o sauber machen obozo­

wej remizy. A ja już miałam paroletnią praktykę i zapra­ wę więzienną, nic też dziwnego, że właśnie mnie powo­ łano na instruktora tego skomplikowanego zadania. Ja nie rozumiem po grecku, a one po niemiecku. A remizę należy sauber machen. Hala ogromna i właśnie to tym bardziej je deprymuje. Gestykuluję, „tłumaczę”, że naj­ pierw trzeba przynieść wody. Woda jest w basenach. Myć remizę trzeba oczywiście wodą. A za nabranie wia­ dra wody można było dostać... kijem. Kran znajduje się pod kuchnią, a tam bywa kapo. Ta­ ka z zielonym winkiem. Najstraszniejsza. Gdyby zoba­ czyła więźniarkę nabierającą wodę, z całą pewnością zbi­ łaby ją kijem, jak to zawsze czyniła. Można jej długo i mądrze tłumaczyć, że mam rozkaz wymyć podłogę w remizie. I ona potakuje, że tak być powinno, że remi­ za musi być czysta. Ale przy pierwszym zbliżeniu się do kranu zdzieli pałką przez łeb. I nikt nie zwróci na to uwagi, do nikogo nie pójdziesz ze skargą, a za niewyko­ nanie rozkazu, znowu dostaniesz pałką. Ale czy tam można było doszukać się w czymkolwiek sensu? A ja, wiedząc o tych nie do pojęcia sprawach, tłuma­ czę na migi, żeby jedna z nich czatowała, gdzie jest w tej chwili kapo, a druga, żeby w tym czasie ukradła dwa wiadra wody, które wspólnie przeniesiemy do remizy. Ale moje pomocnice wróciły z pustymi wiadrami. W ni­ czym nie mogą mi pomóc. Biedne i zagubione te śniade Greczynki. Jeśli nie okrzepną i szybko nie dostosują się do rygorów obozu, prędko przelecą przez komin krematorium. Wzięłam te kubły i przyniosłam wody. Szoruję tę podłogę sama.

124

125

Greczynki nie nadają się do tej roboty. Szoruję i nagle... Czuję ogromne duszenie w krtani. Wymioty? Nie. To krew. Jasna, pienista krew. Zrobiło mi się słabo. W oczach pociemniało. Otwieram szeroko oczy. Nie wiem, gdzie jestem. Widzę nad sobą jakieś czarne głów­ ki. To są Greczynki, które przywlokły mnie na sztubę. Ponownie mam krwotok. Aby nie zabrudzić „pościeli” więźniarki podstawiły mi moją miskę. Czerwoną, ema­ liowaną miskę z przewierconym otworkiem u brzegu ob­ wodu. M iska... Dobrze jest mieć w obozie taką własną miskę. Służy ona najpierw do mycia się, następnie do jedzenia, a jak która ma Durchfall —czyli biegunkę —to w przypadku tej błyskawicznej „potrzeby” też można posłużyć się mi­ ską. A ile razy przydaje się to poczciwe naczynie do wy­ miotów. Taka miska to jeden z obozowych skarbów. Każda z nas pilnuje więc swej miski jak oka w głowie. Nawet w nocy. Osłabłam na tyle, że znalazłam się na rewirze. To obozowy szpital. Pobyt na rewirze zwykle wróżył nie­ chybną śmierć, bowiem ani „lekarze” esesmani, ani ich potworne asystentki nie uznawali segregacji chorych na blokach szpitalnych, to jest na rewirze. I w ten sposób chora na tyfus leżała obok gruźliczek. Często kobieta, która przyszła na blok z gruźlicą, tu umarła na tyfus, a z tyfusem —na gruźlicę. I tak częstowały się chorobą wzajemnie. Ale któż by się tym przejmował. Plan Vernichtung kierował się swoimi prawami. Jeżeli jeszcze żyję, to zawdzięczam to obozowym le­ karzom —Polakom. Wspaniałym, dobrym i odważnym

ludziom niosącym pomoc w naszych rozpaczliwych wa­ runkach obozowych. A przecież oni byli też więźniami i też chodzili ze śmiercią pod rękę. Podobnie chodzili z nią pod rękę ludzie z drugiej strony kolczastych drutów, którzy z narażeniem życia, dostarczali do obozu lekar­ stwa, które również z narażeniem życia, wykorzystywali lekarze więźniowie, ratując nimi niejedno życie. Niespodziewanie dostaję bardzo wysokiej temperatu­ ry. Lekarka bloku rewirowego orzeka, że mam gruźlicę, zatem muszę być przeniesiona na flegernię. Flegernia ko­ jarzy się z niemieckim słowem die Pflege —pielęgnowanie —ale tu jest miejscem przeznaczonym dla konających. Z całą pewnością do tak wysokiej temperatury przy­ czyniło się Entlausung. Odwszenie. Robią je nam co mie­ siąc. To kolejny dopust Boży. Termin odwszenia zawsze pozostaje w tajemnicy. Bez względu na porę roku, już od rana wypędzają nas nago piątkami do łaźni. Tam marz­ nąc, niczym nie okryte nawet zimą, bez jedzenia, siedzi­ my i oczekujemy. Wreszcie przynoszą wiadro jakiegoś cuchnącego lizolem, plugawego świństwa, którym musi­ my smarować każde owłosione miejsce. Straszliwie pie­ cze, jakby przypalano ogniem. Któraś kobieta ociąga się. Esesman doskakuje do niej, chwyta ją i błyskawicznie wciska jej głowę do wiadra z tą cieczą. Trzyma zanurzo­ ną przez kilka chwil, uwalnia ją później i ... zanosi się od śmiechu na widok nieszczęsnej, która ocieka smrodli­ wym, żrącym płynem. W tym czasie Niemka okłada ją pałą, celując w piersi i podbrzusze... Okrutna sadystka. Następnie pędzą nas pod lodowaty prysznic. Tu nazywa się to kąpielą. Mydła jednak nie dają. Choćby skrawek szmaty, żeby się trochę osuszyć. Też nie. Przemyciłam

126

127

szmatkę dla szybkiego osuszenia się, spostrzega to wachmanka. No i bije mnie, po tych gołych, gruźliczych gna­ tach. Sine mam cale plecy. Teraz wyganiają nas znowu do pustej hali. Całą noc siedzimy nago, a jest luty. Śro­ dek zimy. Tulimy się jedna do drugiej, aby jakoś się za­ grzać. Te, które znajdują się na zewnątrz, z trudem do­ stają się do środka tego marznącego tłumu. Z trudem, bo która zechce dobrowolnie wysunąć się z tego ciepłe­ go centrum. Dopiero nad ranem dostajemy koce. W tym czasie w bloku zlewają wszystkie sienniki ja­ kimś cuchnącym płynem. Koce idą do parówki. Koce i odzież ulegają w parówce zniszczeniu, a wszy mnożą się nadal, jak gdyby nigdy nic i zżerają nas bezkarnie, roz­ nosząc zarazę. Przy tej okazji giną nam różne części ubrania, szyb­ ciej i radykalniej niż wszy. Niczego nie wolno nam zabie­ rać ze sobą, toteż po powrocie do baraku nie zastajemy prawie nic. Jeśli któraś miała koszulę, to już jej nie znaj­ dzie. Przydziałową kromkę chleba trzeba więc przehandlować na jakiś ciuch, choćby tylko koszulę. Bywało — zginęła miska, za którą trzeba słono zapłacić. Nic też dziwnego, że po takich zabiegach „higienicznych”, zwłaszcza zimą, ginęło dużo kobiet. Wytrzymywały tyl­ ko najodporniejsze. Na razie. Nic też dziwnego, że w końcu napadła mnie gorączka. A więc wysłano mnie na flegernię —czyli na wykańczalnię. Była to oddzielna część baraku, niby izolatka. Strasznie boję się, nie z tego powodu, że wyrzucono mnie na ludzki śmietnik, ale że dokuczają tam szczury. Jest nas tam około 150 kobiet. Jęki, różnojęzyczne wo­

łania o pomoc, z których można zawsze wyłowić jedno słowo - mama. Ktoś jeszcze wola mamę. W malignie wierzy, że ona pomoże. Niezawodna, kochana i kochają­ ca mama. Przecież przez cale życie jesteśmy dzieckiem naszej mamy. Jęki konających. Szczury buszują wszędzie. Niesamo­ wity widok. Wyschnięte ciała, zastrupiałe świerzbem, zalane odchodami przez nieustanną biegunkę, z nigdy nie opatrywanymi ranami i wrzodami. Półżywe ludzkie trupy. Pomiędzy nimi wałęsają się beztrosko opasłe szczury, odgryzają nosy, uszy, palce. Te więźniarki, które lepiej się trzymają, walczą ze świerzbem, który najbardziej dokucza wieczorem. Kiedy człowiek zaczyna zasypiać, bo trochę się ogrzał, wtedy pasożyt świerzbowca zaczyna drążyć w skórze. Następuje uporczywe, nieznośne swędzenie. Zwłaszcza tam, gdzie skóra jest bardziej delikatna: mię­ dzy palcami, pod pachami, w zgięciach łokci, w okoli­ cach brzucha i na pośladkach. Na skutek drapania się, a tego nie sposób uniknąć, powstają krosty, rany. Dochodzi do dalszych zakażeń i cale ciało staje się niemiłosiernie swędzącym strupem. W tych strupach gnieżdżą się wszy. Całe ich kolonie. Wszy bardzo trudno się pozbyć, ale i walka z pchłami jest równie beznadziejna. Hulają po całym baraku. Skąd bierze się ich taka ilość? Rano, cale ciało pokryte jest bą­ blami po ukąszeniach pcheł. Rzecz dziwna, ale zdarzały się przypadki więźniów, bardzo rzadkie to przypadki, że pchły ich nie gryzą. Ci mogli mówić o wielkim szczęściu w obozie. Ranek. Rano otrzymujemy mdłe ziółka —szczęśliwa

128

129

to chwila. Czasem, któraś z odważniejszych więźniarek pracujących w kuchni zdoła przynieść jeszcze trochę „herbaty”. Ale zdarza to się bardzo rzadko. Leżą tu więźniarki chore, bezradne, zrezygnowane. A jednak wszystkie kurczowo trzymają się życia. Jest w tym jakaś tajemnica. Ostatnie siły zbierają w sobie, przywołują wszystkie siły organizmu, mobilizują wolę, żeby trzymać się, żeby trzymać się życia. I trwać, trwać, chociaż czarne myśli zatruwają mózg i sączą zwątpienie, beznadziejność. Między rozpaczą a uporem i nadzieją często rozlega się krzyk: —M a m o! Ja chcę żyć! Chcę żyć! Mam straszne pragnienie. Chcę pić. Majaczy mi się woda. Dużo, dużo wody. Pić! Pić! Pić! Nie wiem, dlacze­ go pragnienie gorsze jest niż głód. Czasem dostajemy wodę do mycia, ale „pielęgniarki” niezwykle troskliwie czuwają nad tym, aby więźniarki nie wypiły tej wody ani przed myciem, ani nawet po umyciu się. W tym baraku jest taki suchy, przenikliwy mróz. Czuję bolesne kłucia przy najmniejszym oddechu. Jak długo będę jeszcze tak oddychać? Kostnieć w tym bara­ ku? Doktor Mengele życzy sobie, żeby było zawsze prze­ wiewnie. To przecież zdrowiej, higieniczniej. Doktor Mengele jest doświadczonym lekarzem i z pewnością wie, co jest dobre dla więźniów. Spod sufitu, przez szero­ ką szparę, pozostawioną w konstrukcji baraku dla wie­ trzenia wnętrza, wciska się ostry wiatr. Sypie kaszką śnieżną, która gromadzi się w fałdach brudnych koców, przykrywających ludzkie szkielety. Jest zimno.

Ale ten śnieg jest prawdziwym błogosławieństwem dla kobiet. Ich rozpalone gorączką ciała wcale nie czują lodowatych podmuchów. Najstraszliwszą udręką jest pragnienie, potęgujące się z każdą chwilą. Śnieg —to wo­ da. Można nią zwilżyć spękane do krwi wargi. Skropić pulsujące, obolałe skronie. Rozmiękczyć zaschniętą sko­ rupę pokrywającą język stwardniały aż do utraty mowy. To nic, że dmucha ostry wiatr i trzeba przytrzymywać koce, żeby nie sfrunęły. To nic, że sypie śniegiem na po­ słanie. Szkliste oczy z wielką uwagą śledzą gromadzącą się białą kaszkę. Wychudła ręka, w odpowiedniej chwili, przesuwa się wolniutko po kocu, z wielkim wysiłkiem układa palce w łopatkę i niezdarnie usiłuje zgarnąć bia­ ły puszek, żeby unieść go do ust. A jeśli jeszcze się uda zebrać większą grudkę śniegu, wrzucić ją do garnuszka i poczekać, aż się roztopi, to i noc nie będzie straszna. Bo wtedy to pragnienie dokucza najokrutniej, wywołuje ha­ lucynacje, podczas których naigrywają się z człowieka rwące potoki kryształowej wody. Ja nie pojmuję, zupełnie nie pojmuję, dlaczego chore podlegają przymusowemu krwiodawstwu. Biorą od nas po ćwierć litra krwi, czasem nawet więcej. Po takim „za­ biegu” do śmierci już parę dni, a u bardzo słabych - za­ ledwie kilka godzin. Do czego może służyć taka krew? Jest poranek. Selekcja. Przed selekcją zarządzają Blocksperre. Na rewirze wyczuwa się zapach śmierci. Strach przed nią ogarnia i paraliżuje cały blok. W szyst­ kie kobiety podlegają przeglądowi. Te gorączkujące, po­ ważnie chore, wyschnięte ludzkie szkielety wyklajstrowane odchodami Durchfallu boją się najbardziej. Szukają schronienia. Szukają jakiegokolwiek ratunku.

130

131

Kobiety szkielety czynią ostatnie wysiłki, aby się ura­ tować. Słychać gdzieś na pryczy zdławiony okrzyk. Ten krzyk przejmuje wszystkich śmiertelną trwogą, grozą. A więc to już? Ze swych barłogów podnoszą się półtrupy. Malują się czymś czerwonym, nacierają policzki. Grymasy na twarzach imitują uśmiech. Ten uśmiech ma sprawiać na esesmanach wrażenie zdrowia. Biorą się pod ręce, aby nie upaść. Ten jeszcze jeden raz chora chce przetrwać, aby ten krótki marsz nie byl ostatnim. W ko­ nających już oczach pragnie wywołać błysk zdrowia, lecz w tych oczach jest jedynie ogromne piekło rozpaczy, kie­ dy zatrzymuje się przed nią esesman Tauber ze swoją „pielęgniarką”. Codziennie rano wynoszą stąd trupy. Układają je przed blokiem. Twarze zastygłe, ściągnięte jak piąstki dziecka. U niektórych otwarte oczy i brwi uniesione wy­ soko, jakby w nagłym zdziwieniu, że już po życiu, że już po wszystkim. Trupy uprząta Leichenkommando. Nie nadąża z robotą. W pośpiechu ładuje na wózek zmarznięte szkielety, za­ stygłe w pozach utrudniających transport. Ponury za­ przęg ludzki zabiera trupy do krematorium. A ja, Boże kochany, sama nie wiem, dlaczego jeszcze żyję. Może mam trochę więcej szczęścia od innych? Po prostu szczęścia, bo odporności fizycznej na pewno nie. A może dlatego, że nie opuszcza mnie nadzieja. Nadzie­ ja jest pożywką pozwalającą wytrwać. Nadzieja podtrzy­ muje iskierkę życia i nie pozwala zwariować. Wreszcie czuję się lepiej. Po paru dniach, któraś z nas oznajmiła strażniczce, że ja ładnie rysuję. Już na drugi dzień ta przyniosła papier i ołówek.

—Narysuj coś —powiedziała i odeszła. Nie wiem, dlaczego zaczęłam rysować sceny z życia obozowego. Tak jak to widziałam i odczuwałam. Nie po­ trafiłam znaleźć się wyobraźnią poza drutami. To jest możliwe tylko wtedy, kiedy myślę o swoim synku. Bałam się strasznie, że nie znajdę u zleceniodawczyni aprobaty. Wieczorem wróciła. —Narysowałaś coś? —zapytała. Bez słowa oddaję jej papier. Popatrzyła uważnie, to na mnie, to na rysunek i rzekła jakby do siebie: —To jest dobre. Od tego dnia dostawałam za wykonane rysunki od czasu do czasu trochę jedzenia. Najważniejsze było jed­ nak to, że pielęgniarka przynosiła mi lekarstwa. Wyczu­ łam, że traktują mnie lepiej. J omijają mnie selekcje. Za­ częłam rysować nie tylko sceny z obozu, lecz również przyrodę. I przestałam już cokolwiek rozumieć... Czy zwyrodniali, okrutni mordercy, siewcy śmierci i strachu, mogą być aniołami? Czy może być, że anioł z diabłem w jednym stoją szeregu? Tu w obozie, w tym barbarzyńskim piekle, wszystko było możliwe. W obozie, zarówno w męskim, jak i w kobiecym, są różni więźniowie. Różnych zawodów i talentów. Rzeźbia­ rze, malarze, muzycy, aktorzy, poeci i wielu, wielu in­ nych, zajmujących się na wolności sztuką. Te umiejętno­ ści często ratowały życie. Doceniane i wykorzystane przez nadzorców esesmanów, a w mniejszym wymiarze przez funkcyjnych wysokiej rangi więźniów. Mówią, że wszystko zależy od losu — szczęścia i przypadku. Więc cała moja przyszłość zależy tylko

132

133

i jedynie od przypadku, więc mało znaczące głupstewko zadecyduje i o moim życiu? Czyżby mnie przypadło to szczęście? Właśnie tu w obozie trzeba było mieć tę odrobinę szczęścia, by zostać zauważonym. Najbardziej jaskrawym tego przykładem była Alma Rosę, wiedeńska Żydówka. Wcześnie rozpoczęła edukację muzyczną, była skrzypaczką, słynnym wirtuozem. Z zało­ żoną przez siebie damską orkiestrą Wiener Walzemiadeln*, występowała w salach koncertowych całej Europy. W chwili rozpoczęcia niemieckiej ofensywy na zachodzie, Alma Rosę przebywała w Holandii. Jej starania o wyjazd z tego kraju okazały się niemożliwe. W październiku 1942 roku Alma dostała wezwanie do stawienia się w obozie przejściowym dla Żydów w Westerbork. Z tego obozu dwa miesiące wcześniej wywieziono Edytę Stein, ogłoszoną świętą w 1998 roku, wprost do komory gazo­ wej w Auschwitz-Birkenau. Po selekcji w Auschwitz większość deportowanych skierowano do obozu, a 440 osób zabito w komorach ga­ zowych. Spośród wyselekcjonowanych do obozu, kilka­ dziesiąt więźniarek przeniesiono do bloku 10. Był to blok doświadczalny, w obozie macierzystym, Auschwitz I. Almę Rosę również skierowano do tego bloku. Blok 10. to setki nieletnich dziewcząt, służących jako króliczki doświadczalne. Profesor Carl Clauberg prze­ prowadzał eksperymenty sterylizacji na kobietach. Prze­ szczepiano jajniki, dokonywano przeszczepów całych mięśni, płatów skóry, jak też przeprowadzano wiele in­ * Wiener Walzermadeln (niem.) —Dziewczęta Wiedeńskiego Walca.

134

nych bestialskich operacji najczęściej bez żadnego znie­ czulenia przez niemieckich lekarzy „dla dobra nauki”. Almę zarejestrowano pod numerem 30381. Kiedy w bloku 10 BB przygotowywano świętowanie urodzin pewnej prominentki, szukano kogoś umiejącego grać na skrzypcach. Rosę zgłosiła się. Jej wirtuozowska gra wy­ warła tak silne wrażenie na uczestniczących w imprezie Aufseherkach, że opowiedziały o niej Lagerfiihrenn Marii Mandel. Ta poleciła przenieść Almę do obozu kobiecego w Birkenau, mianując ją dyrygentką orkiestry, o czym pisał Hermann Langbein w książce pod tytułem Ludzie w Auschwitz. Gdy w sierpniu 1943 roku Alma Rosę została dyry­ gentką orkiestry otrzymała znaczne uprawnienia. Orkie­ strze przydzielono odrębny barak, w którym urządzono salę ćwiczeń, pomieszczenia mieszkalne oraz osobne po­ koiki dla dyrygentki i blokowej. Członkinie orkiestry otrzymały zezwolenie na korzystanie z sauny, co było bardzo cennym przywilejem. Utrzymywanie higieny osobistej dawało bowiem szansę na przetrwanie. Czasa­ mi więźniarki z orkiestry otrzymywały dodatkowe por­ cje jedzenia. Do obowiązków orkiestry należało jednak granie marszów podczas wychodzenia komand do pracy poza obóz i w czasie ich powrotu z pracy. Wracające z pracy wycieńczone kobiety musiały także maszerować w takt tejże muzyki. Orkiestra grała również w pobliżu rampy kolejowej podczas selekcji transportów żydow­ skich do komór gazowych. Ponad zwierzęcymi krzykami esesmanów i kapo, po­ nad jękami katowanych lub konających więźniarek, ma­ jaczących ludzkich strzępów, unosiły się dźwięki kobiecej 135

orkiestry obozowej, którą dyrygowała Alma Rosę. Więź­ niarki grające w orkiestrze chodziły na co dzień w pasia­ kach, ale już podczas występów obowiązywała je biała bluzka, granatowa spódnica i niebieska chustka na gło­ wę. Skład obozowej orkiestry był narodowościowo róż­ norodny. Były w niej Żydówki z wielu państw Europy, także Polki, Ukrainki, Rosjanki. W repertuarze orkiestry znalazły się utwory Johannesa Brahmsa, Roberta Schu­ manna, Franza Schuberta, Johanna Straussa, Giuseppe Verdiego czy Piotra Czajkowskiego. Ałma Rosę pracowała dużo, po wiele godzin dziennie. Nie tolerowała najmniejszych uchybień. Żyła w innym świecie. Jej miłość, cierpienie i radość, jej rozczarowanie, wieczna tęsknota i wiara —tym wszystkim żyła, tym dla niej była muzyka, unosząca się wysoko ponad rzeczywi­ stością obozu. Słynne były koncerty orkiestry dla esesmanów, gdzie Ałma Rosę występowała jako solistka. Do baraku zajmowanego przez orkiestrę przychodzili różni esesmani, piastujący w obozie wysokie stanowiska. Między innymi SS-Hauptstumifuhrer Franz Hóssler —kie­ rownik obozu kobiecego i kierowniczka obozu Lagerfiihrerin Maria Mandeł. Ta sama Frau Mandel, która przyglą­ dała się cynicznie i z lubością śmiertelnym procesjom, gdy tysiące ludzi szły do gazu. Tysiące kobiet. A ona patrzyła, patrzyła. Pamiętam jej zawsze dobrze uczesaną blond gło­ wę, osadzoną na kształtnej, choć krótkiej szyi. Czy mogła wiedzieć, że na tę wypielęgnowaną szyję już wkrótce, w pobliskim Krakowie, założą postronek? Przychodziły i inne Aufseherki oraz SS-Lagerarzt Josef Mengele. 136

Doktor Mengele, pan życia i śmierci, którego skinie­ nie palcem oznaczało komorę gazową lub zastrzyk feno­ lu w serce. Doktor Mengele chodził po barakach i wy­ bierał kobiety. Miały one mu służyć do doświadczeń na­ ukowych. Więźniarki uciekały przed nim, wyskakując przez okna. Chowały się między blokami i gdzie się tyl­ ko dało, nawet w klozetach. Ałma Rosę zmarła nagłe. Było to w kwietniu 1944 roku. Przypuszczano, że popełniła samobójstwo. Otruła się. Odwiedzała często familijny obóz Żydów z Terezina*. Gdy kilka tygodni wcześniej zamordowano ich w komorach gazowych, załamała się. Do takiego zjawiska, jakim jest śmierć byłyśmy przy­ gotowane na co dzień. Przywykłyśmy do jej pospolitości. Nie sprawiała ona na nas już najmniejszego wrażenia. Wszystkie byłyśmy już tylko po to, by umrzeć, obojęt­ nie, w jaki sposób, ale i tak musiałyśmy zginąć. Nato­ miast śmierć Almy Rosę była dla nas ogromnym zasko­ czeniem. Nawet nie dziwiłyśmy się, że tak postąpiła. Ona nie mogła przeżyć tych codziennych, śmiertelnych procesji. Procesji gazowanych Żydów. Pewnego dnia szłyśmy między kolczastymi drutami. Między polami był pas neutralny. Pole od poła oddzielo­ ne i ogrodzone, i oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Tak, Niemcy są bardzo dokładni. Kiedy szłyśmy tak * Terezin —miasto w Czechach; w czasie II wojny światowej hi­ tlerowski obóz przejściowy i getto dla Żydów z okupowanych kra­ jów Europy. W obozie tym i getcie zginęło około 60 tysięcy osób.

137

z esesmanką tymi uliczkami między polami, z przeciwka zbliżał się transport mężczyzn. Byli to Żydzi. Jeden trzy­ ma! bochen chleba pod pachą, drugi jakieś zawiniątko, miał ze sobą coś, co mu się wydawało w tej obozowej sy­ tuacji niezwykle cenne i potrzebne. Młodzi mężczyźni i dostojni starcy z patriarchalnymi brodami. Oszukani. Nie wiedzieli, gdzie idą i po co. —Dokąd oni nas prowadzą? —pytali. Takie transporty szły codziennie od rana do nocy. Bezpośrednio do gazu, gdy nie można ich było pomieścić w barakach. Niektóre transporty wiedziały, dokąd idą. Na twa­ rzach idących widać było wówczas zrezygnowanie, cień śmierci. I szły, szły. Bezustannie ciągnęły się takie śmier­ telne procesje. Krematoria nie nadążały, by wszystkich palić. Tuż przy krematoriach kopano więc prowizoryczne doły w przyobozowym terenie, w których palono także ludz­ kie zwłoki. Widziałam, jak pociągami przywożono tysią­ ce takich ludzkich istot, które za chwilę stały się trupa­ mi. A my, wciąż jeszcze żywi, wdychaliśmy ich skwier­ czące w piecach krematoryjnych zagazowane zwłoki. Gott mit uns... Czyżby Pan Bóg był z Niemcami? Nowy transport Żydów ukazujący się od strony ram­ py, to już trupy, choć jeszcze chodzące. Cały 29- blok, na którym leżałam, to już nie byli żywi ludzie, ale jeszcze nie trupy. Trup obozowy ma bowiem zupełnie inny wy­ gląd, aniżeli znany nam na wolności. Zwłoki na wolności mają wygląd poważny w majesta­ cie śmierci. Usta i oczy zamknięte, ręce z powagą złożo­ ne na znak, że ten człowiek już wszystkiego w życiu do­

konał i że żyjący odczuwają szacunek przed nim, który poznał już tajemnicę „tamtego świata”. A obozowe tru­ py? Przede wszystkim przerażają makabrycznym, zasty­ głym w śmiertelnym strachu, grymasem twarzy. Mają za­ padnięte, wyschnięte policzki, jaskrawo odcinające się żółtawoczerwone białka oczu, przy tym ostry, szpiczasty, jeśli nie został wcześniej odgryziony przez szczury, nos. Sinofioletowe cieniutkie usta i dziko wyszczerzone zęby. Wychudłe ciało —zaledwie kości pokryte bladą skórą. Mimo woli nasuwa się skojarzenie: ktoś kiedyś kochał to ciało, tęsknił, całował te usta. Usta, które należały do człowieka, a które teraz napawają ohydą. Obrzękłe kolana sterczą, a na nich, jak huba na drze­ wie, jakieś narośla. Obozowy trup - skręcony w kłębek albo z nieprzyzwoicie rozrzuconymi nogami. Powykręca­ ne kończyny, przez chudość nadmiernie wydłużone ramio­ na —nie budzą żadnego uczucia, oprócz niepojętej grozy. Jakże trudno jest znaleźć przyjaciela w obozie, tam, gdzie głód robi z człowieka szalone zwierzę. Potworny głód, a wraz z nim instynkt zachowania życia, przetrwa­ nia, tłumi wszystkie nawyki nabyte wychowaniem, po­ czuciem sumienia i wszystkie, nawet śladowe szczątki te­ go, co nazywamy człowieczeństwem.

138

139

Stenia Trebnio, moja przyjaciółka z Fordonu nigdy nie chorowała. Jak dotąd trzyma się twardo. Chodzi z komandem w pole, a tam o wiele łatwiej jest znaleźć coś nadającego się do zjedzenia, aniżeli na pustym lagro­ wym placu, na którym nawet ździebełka trawy nie uj­ rzysz. Gdyby nawet była jakaś nędzna trawka, dawno byłaby już zjedzona.

Stenia, to kawał baby, a nie takie drobne chuchro jak ja. Ze strachu, instynktownie lgnęłam do kogoś silniej­ szego, a ona, bez szemrania, przyjęła tę niezbyt łatwą ro­ lę opiekunki nade mną już od pierwszego naszego spo­ tkania. Może dzięki niej przeżyłam, dzięki jej troskliwo­ ści? Przynosiła, skąd się dało trochę pożywienia. Kiedy ukradziono mi jakiś obozowy ciuch, zawsze przynosiła inny, nie wiadomo skąd. Była bystra i zaradna, czasem przynosiła nawet trochę lepszego pożywienia. Mówiła, że to od pracowników - cywilów, pracujących w miejscu, gdzie i ona pracowała. Może moim szczęściem była Stenia? Jeszcze nie tak dawno, kiedy szłyśmy na odwszenie, pod barakiem 29. widziałam trupa kobiety trzymającej w zaciśniętej ręce jakieś świecidełko. Nikt nie zwracał na to połyskujące, mieniące się w słońcu, szkiełko uwagi. Ale gdyby to był kawałek chleba, chociażby nawet spleśniały, choć zielona skórka, która rozpływałaby się w ustach jak ciastko, przyjemnym chlebowym aromatem... Chleb... Przez cały dzień człowiek myśli tylko o chlebie. Ta koszmarna myśl potęgowana jest przecież wieloletnim głodem, doprowadzającym do szaleństwa, do głodowego obłędu, uczuciem świdrującym wnętrzności. W nocy —okropne, ustawicznie powtarzające się, nie spełnione sny o jedzeniu, o chlebie. W tych snach jestem razem z więźniarkami w piekarni. Razem ładujemy chleb. Liczymy bochenki, a piekarz, młody chłopiec uśmiecha się. Chyba cieszy się z mojej ogromnej radości. Rumiane bochenki chleba migają mi przed oczyma tym złotym, chlebowym rumieńcem. Nęcą zapachem. Tak

mi się chce urwać kawał bochenka. Nie ukroić, ale ukrę­ cić, wyrwać kawał chlebowego miąższu i jeść go, i jeść go, i jeść... Jeść! Jestem opuchnięta z głodu. Mam gorączkę. Nie wiem, dlaczego skóra złazi mi z policzków. Głodowy ból świdru­ je mi wnętrzności. Nie wiem, do czego byłabym zdolna, aby tylko zaspokoić głód. Dobrze rozumiem przypadki podkradania tej nędznej pajdki przydziałowego chleba. Na rozmyślaniach o chlebie, o głodzie i o wodzie za­ stał mnie świt. A wraz z nim kolejne odwszenie. Jest zimno. Przenikliwe, dotkliwe, piekące zimno. Mróz. Nagie cienie kobiet tulą się do siebie i tak skulo­ ne siedzimy w baraku przez całą dobę. Zęby chociaż jeden, jedyny kocyk. Jakaś szmata. Jed ­ na, jedyna szmata na kilka kobiet. Zęby ona stwarzała chociaż pozory okrycia, ciepła, podobnie jak zimny piec w pustej poczekalni dworcowej. Ze zgrozą patrzymy na dzieciaki. Słabiutkie to, ma­ lutkie, mizerne, wynędzniałe. Wszystkie z Zamojszczyzny*. Tak cichutko rozmawiają ze sobą tym swoim śpiewnym, wschodnim akcentem.

140

141

* Opracowany w 1941 r. w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy Zentralplan Ost —niemiecki perspektywiczny program wysie­ dlania za LTral większości ludności Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Bia­ łorusi i Ukrainy i skolonizowanie tych wysiedlonych obszarów przez Niemców. Plan ten zakładał, że w ciągu 20 lat z 45-60 milionów mieszkańców tych terenów większość będzie wyniszczona (Vernichtung) i wysiedlona. W okresie od listopada 1942 do marca 1943 trwała akcja masowych wysiedleń ludności polskiej z Zamojszczyzny i osadzanie w ich miejsce kolonistów niemieckich w ramach re­ alizacji akcji przez Odilo Globotnika, twórcę i realizatora niemiec­ kiego okręgu osiedleńczego w dystrykcie lubelskim.

Same ledwie słaniają się na nogach, lecz resztkami sił niosą na rękach albo podtrzymują ledwie żywą koleżan­ kę. Zęby to ich matki widziały. Ale chyba ich matki dawno już nie żyją. Może zostały zapędzone do jakiejś stodoły, która stała się ich wspólnym, całopalnym gro­ bem. Stoimy do siebie przytulone, ciało obok ciała. Krosto­ wate, z flegmoną, owrzodziałe, strupiaste tym świerz­ bem powtórnym. Do siebie, do ciał naszych tulimy te dziewczynki, aby nie zamarzły. Są wśród nas również zakonnice. Poznałam jedną z nich. Przełożoną jakiegoś klasztoru. Zacny, wspaniały człowiek. Z jakąż pogodą ducha znosiła swoje cierpienia i poniżenie. Ile słów pociechy, otuchy, ile pomocy udzie­ lała innym. Zresztą nie tylko ona, ale i inne zakonnice są takie same. Jestem przekonana, że każda z tych zakon­ nic oddałaby swoje życie za jedno z tych dziewczątek z Zamojszczyzny, a i za każdą z nas. One, nie znając ra­ dości i smutków macierzyństwa, dla obcych dzieci po­ święciłyby swoje młode życie. Nam, osobom świeckim, nigdy nie będzie zrozumiała ich mentalność, ich najdalej posunięta miłość, poświęcenie dla człowieka. Jakże cier­ piały przez szczególne znęcanie się nad nimi kapo. Ska­ zane były na obóz za potajemny ubój. Przy klasztorach organizowane były posiłki dla najbiedniejszych. Bez­ domnych i sierot. W niektórych miejscowościach takie klasztory były jedynymi ośrodkami opiekuńczymi, gdzie sieroty, dzieci zagubionych łub pomordowanych rodzi­ ców, miały schronienie i łyżkę strawy. Jeśli złapano za­ konnicę na gorącym „uczynku” kupowania mięsa na wsi, szła do obozu. A nazajutrz, inne przejmowały tę samą

szlachetną działalność, a przecież wiedziały, że grozi im za to najsurowsza kara.

142

143

Apel. Jeszcze na granatowym niebie widnieją gwiaz­ dy, a więźniarki, którym wydaje się, że dopiero przed chwilą usnęły i trochę się rozgrzały, już słyszą te przeraź­ liwe, tak codziennie dobrze znane, krzyki i sadystyczne znęcanie się. —Wstawać na apel! Wszystkie Żydówki na apel! — sztubowe zrywają ze śpiących koce, przeklinając, rozda­ ją kułaki. Wyszły. Serce nam się ściska na widok potwornego strachu naszych koleżanek —Żydówek. Jedziemy prze­ cież na jednym wózku i ciągniemy jeden wózek. Wyszły na duży plac przed łaźnią. Do naga rozebra­ ne, w szeregu, gęsiego jedna za drugą. Doktor Mengele wydaje wyrok ostateczny. Śmierć na prawo, na lewo — życie. Te na lewo, wracają do baraku. Te na prawo, popy­ chane przez kapo, zostaną za chwilę skreślone z listy ży­ jących, wcześniej jednak spiszą ich numery. Zaraz po tej selekcji zaczyna się nasz codzienny apel. Każda stara się uniknąć uderzeń, kryjąc się za drugą. Najbardziej bolesne są uderzenia w miejscach graniczą­ cych z kośćmi, wtedy nie wiadomo, czy bolą mięśnie czy kości. Stanowczo tych kości jest za wiele, a i te powinny być bardziej miękkie. Na dworze panuje siarczysty mróz. Jesteśmy okrop­ nie wychudzone, pod skórą nie ma ani odrobiny tłusz­ czu. Ja k przez sito przez nasze ciała przenika wiatr. Gdy­ bym chociaż cokolwiek mogła włożyć pod ten pasiak.

Chociażby kawałek gazety dla osłony przed tym przeni­ kliwym wiatrem. Ze też musiałyśmy się dostać do obo­ zu, gdzie są takie zimy, a w nim - apele. Wreszcie gwiaz­ dy powolutku bledną, a na wschodzie na niebie pojawia się pierwszy rumieniec słońca. Nie mogę się nadziwić, dlaczego właśnie o tej porze, tuż przed wschodem słońca, potęguje się mróz, któremu towarzyszy suchy, dotkliwie przejmujący, wschodni wiatr. Przestępujemy z nogi na nogę, ażeby te choć tro­ chę się ogrzały. Ale nie na długo to pomaga, bo już po chwili słabe nasze nogi odmawiają posłuszeństwa. Dziś już chyba nie wytrzymam. Jeśli nie z Durchfallu czy tyfusu, to z całą pewnością zamarznę na tym placu apelowym. Wczoraj, przedwczoraj i jeszcze w poprzed­ nie dni był taki mróz. Taki chyba będzie jutro i pojutrze. Do wiosny jeszcze daleko. Zycie. To jest życie? Więc żyć po to, by stać na ape­ lach, by gnić we własnych odchodach, karmić wszy i pchły? Być codziennie bitym? Katowanym? By konać z głodu? Więc tylko po to żyć? Znowu wpadam w depresję. Przecież ja nigdy stąd nie wyjdę. Wyfrunę kominem, bez żadnej przesiadki. Wprost do nieba. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie!* —taki napis powinien być umieszczony na bramie hitlerowskie­ go piekła, a nie cyniczny: Arbeit machtfrei. Więc żyć tylko po to, aby jeszcze odrobinę dłużej oczekiwać śmierci? Czy * Napis nad bramą piekieł w Boskiej Komedii Dantego (Piekło, 3, 9).

144

nie lepiej skończyć ze sobą? Przy najbliższej okazji? Tylko dotknąć drutów. Ułamek sekuncły przerwie to „życie”. Nasz blok, przedsionek śmierci, położony jest tuż, tuż, zaledwie w odległości kilkudziesięciu kroków od naelektryzowanych drutów ogrodzenia obozowego. W mroźną, suchą, spokojną, księżycową noc druty te dzwonią głośniej. Grają jakąś żałosną, rzewną melodię. Nęcą i wołają: —Chodź do nas, podejdź, a na zawsze ulżysz swojej niedoli. Tylko zbliż się, a będziesz wolna! Wolna! Zabij się! Zabij! Po co tak się męczyć? Czy nie lepiej umrzeć teraz? Krótko, szybko i bezboleśnie, aniżeli wegetować długie lata, karmić wszy, znosić męczarnie katowania i choroby, tylko po to, aby nieco później zdechnąć w tym baraku? Te zdradliwe szepty, żałosne, tajemnicze melodie wkradały się często do naszych mózgów i duszy. Wiele z nas poszło za głosem śpiewających drutów i tam skoń­ czyło swe życie. Leży martwy człowiek, cichy jak ziemia, cichy jak zimowa noc. I mnie, z rozpaczą w duszy, przy­ wołują te tajemnicze, zdradliwe druty. Postanowiłam. Idę. Przecież dwa razy tam się nie idzie. Ledwie żyję! I tak tu zginę! Idę! To nie ja idę, ale druty zbliżają się do mnie. Dźwięczą jeszcze głośniej. Ja słaniam się na nogach, a druty dźwięczą jeszcze głośniej, jeszcze sugestywniej. „Ale dokąd idę? Tam? A co jest „tam”? Gdzie jest to «tam »”. Ogarniają mnie wątpliwości. A co jest „tam”, za tą ciemną kurtyną, zasłoną, którą przekracza się tylko je­ den raz, skąd nikt nie wrócił? A może jednak jest „tam” coś —myślę dalej —o czym nikt nie wie. Nikt tego nie uzasadni i nikt temu nie zaprzeczy. Wieczna tajemnica... 145

Stoję i patrzę bezradnie. A może one, te druty, wcale nie dźwięczą i nie szep­ czą. Może tylko tak huczy mi w głowie? Psychiczne za­ łamanie czy rezygnacja? Nie! Po stokroć NIE! Teraz w myślach moich i oczach mam swoje dziecko. Co w tej chwili robi moje dziecko? Gdzie ono jest? Kto się nim opiekuje, gdy zabrakło mamy i babci, ostatniej podpory mego synka? Kto nad nim czuwa? Nad moim synkiem najdroższym. Jak on śpi? Kto okrywa go w nocy? To dziecko zabrania mi rezygnować! Będę walczyć! Ja muszę dla niego żyć! Muszę przetrwać! Dla niego. Dla mego dziecka. Muszę go wychować. Ja, matka, nie mogę zdezerte­ rować przed samą sobą. Może to ostatnia taka ciężka chwila w życiu. Może? Ile nadziei mieści się w tym jednym słowie —może. Bez niego już tylko krok do rezygnacji. Z głębokiej zaś rezygnacji niektóre więźniarki pozostawiły po sobie peł­ ne smutku i protestu wiersze:

rę. Tylko siostry zakonne „niemymi” wargami nieustan­ nie zanoszą modły do niebios. Gott mit uns... Czy Ty, Boże, jesteś z nimi? Z tymi, którzy w gruzy zamienili'Twoje świątynie, splugawili krzyże. Którzy zabijają, mordują, żywcem palą sługi Twoje? Ty jesteś Wszechmogący. Ty mogłeś morze rozdzielić, aby Izraelici suchą nogą wyszli z niewoli egipskiej. Ześlij nowego Mojżesza, aby rozdzielił te mury, zniszczył naelektryzowane druty, abyśmy mogli opuścić baraki i bezpiecz­ nie wrócić do domów swoich z ... hitlerowskiej niewoli.

Bardzo różnie zachowują się ludzie w tej samej bez­ nadziejnej sytuacji. Jedni, którzy przez całe życie złorze­ czyli, szydzili z wierzących, teraz sami się modlą. Odna­ leźli Boga. Ci, którzy modlili się, teraz powoli tracą wia­

W obozie znowu biegunka. Prawie wszystkie na nią chorujemy. Gnębi nas przez całą dobę. Nie wszystkie chore zdążają dobiec do latryny. Nie wszystkie w ogóle mogą podnieść się z pryczy. Robią pod siebie. Można więc sobie wyobrazić, jak okropny zaduch panuje w ba­ raku, czym może stać się prycza. Ale dopóki człowiek nie umrze, musi jeszcze męczyć siebie i innych. Kobiety chodzą więc stale w „nakrochmalonych” pa­ siakach. Iście dantejskie sceny rozgrywają się przy latry­ nie. Dziesiątki kobiet krzycząc, bije się o miejsce, o pierwszeństwo w kolejce, Wszystkim się śpieszy. Jedna drugą ściąga z huśtających się desek latryny. To jest Durchfall. Z każdym dniem olbrzymi dół napełnia się buszującą lawą odchodów. Dotąd nie mogę zrozumieć, jaką przy­ jemność znajdował starszy esesman stale wałęsający się w pobliżu kobiecych wraków kucających na latrynowych deskach, przy potwornie śmierdzącym stawie ludzkich ekskrementów.

146

147

Jeśli Ty, Boże, odrzucasz skargę moją, Bo w niezbadanych wyrokach Twoich tak trzeba, To nie chcęja już laski Twojej I nie chcęjuż Twego nieba. Jeśli Ty wszystko widzisz i w niczym nie pomożesz, 0, jakże strasznymjesteś Ty, który wszystko możesz.

Ale czy tam, w tym piekle, w ogóle można było co­ kolwiek zrozumieć? I właśnie wtedy, z przerażeniem spostrzegam jak młoda, grecka Żydówka poślizgnęła się na latrynowej desce i wpadła do kloacznego dołu. Zdążyła jednak jesz­ cze chwycić się deski i kurczowo się jej trzyma. Jeszcze widzę nad latryną jej ciemną główkę. Drobnymi palusz­ kami kurczowo usiłuje utrzymać się tej oślizgłej deski ra­ tunku. W oczach jej widać ogrom przerażenia i bezbron­ nej trwogi. Te oczy wzywają pomocy. Ta jednak nie na­ deszła. Nadszedł za to sprośny esesman, który obojętnie przyglądając się rozpaczliwym wysiłkom dziewczyny, za­ czął się śmiać, po czym z wolna, nie śpiesząc się, butem zsunął z deski palce dziewczyny, a ta pogrążyła się w tej okropnej m azi... Pierwsze transporty z Auschwitz-Birkenau rozpoczę­ ły się w sierpniu 1944 roku. Pierwszym z nich odjechała moja Stenia. Ogromnie rozpaczałyśmy. Rozstawałyśmy się bez najmniejszej nadziei spotkania. Mówiono, że transport ten odjeżdża do fabryki amunicji. A może to tylko plotka? Przecież Żydom to samo obiecywano. A może oni utworzyli gdzieś nowy Auschwitz, nową fa­ brykę... śmierci? W tedy wszystko było nie znane i wszystko było moż­ liwe. Jedno tylko było pewne, że Niemcy ponoszą na wszystkich frontach ogromne straty, że ich klęska zbliża się szybkimi krokami. Ale co z nami zrobią? Trzeba było liczyć się z tym, że w krytycznym dla Niemców momencie zostaniemy zlikwidowane. Wieści 148

z tamtej strony drutów dochodziły do nas coraz trudniej i rzadziej, ale były coraz ciekawsze, bardziej optymi­ styczne. Po prostu wierzyć się nie chciało, że już część Polski jest wolna, że moje rodzinne miasto zostało wy­ zwolone. Nie, ja nie potrafię uzmysłowić sobie takiej sytuacji, że oto gdzieś nie ma Niemców. Tu w obozie nie mogłam nawet pomyśleć, że gdzieś jest taki skrawek naszego kraju, nad którym powiewają nasze narodowe sztandary. Ze biel i czerwień łopoczą na wietrze. Nie, nigdy w to nie uwierzę, dopóki sama nie zobaczę! Nasi nacierają na wszystkich frontach. Może zdołają nas uwolnić? Może zdążą?

Z rewirowych niedobitków sformowano transport. I znowu gehenna podróży. W towarowych, do niemożli­ wości zatłoczonych wagonach, bez odrobiny wody, moż­ liwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. 1 ta ciągła nieprzerwana myśl —dokąd oni nas wiozą? Do fabryk? Jakaż z nas siła robocza? Oczywiście, między nami są również zdrowe, niedaw­ no przybyłe z wolności. Ale przecież większość, to ledwie strzępy. Jeszcze jakoś tlejące, wegetujące. Patrząc na nas, dziw ogarnia, że „to” jeszcze się porusza, że coś w tym wysuszonym wnętrzu jeszcze się telepie. Ale czy ja wy­ glądam lepiej? Kiedy wreszcie otworzono wagony, pada­ my na ziemię i jak ryby wyjęte z wody, łapiemy powie­ trze. Z wagonów wyrzucają te spośród nas, które się udusiły. Przyjechałyśmy do... Ravensbriick. Do fabryki... Do nowej fabryki śmierci. Już żadna z nas nie ma najmniejszej iluzji, po co nas tu przywieziono. Tam, w Auschwitz, piece krematoryjne nie nadążały ze spalaniem zwłok. Tutaj —w Ravensbriick —mają jeszcze luz! Nie dostajemy noclegów w barakach. Koczujemy na gołej, od niedawnych deszczów —wilgot­ nej ziemi. Chociaż to jest sierpień, dni bardzo upalne, ale noce są już bardzo chłodne. Zwłaszcza dla mnie, po tak

ciężkich chorobach. Zęby chociaż czymkolwiek się okryć w te chłodne noce. Noc. Na placu, jak okiem sięgnąć —niezliczony tłum śpiących, skulonych, stłoczonych kobiet. Podobnie jak na Entlamung każda usiłuje wedrzeć się do środka gro­ mady, aby gdziekolwiek, chociaż na chwilę, przytulić się, ogrzać. Kobiety zdrowsze, silniejsze, przemocą torują so­ bie drogę do cieplejszego środka. A ja zawsze jestem na skraju, marznę. Wreszcie lituje się nade mną jakaś więź­ niarka, przytula mnie i tak obie zasypiamy. Trudno sobie wyobrazić wielotysięczny tłum śpiących na placu kobiet. Na gołej, mokrej ziemi. Jest to obraz jakby po jakimś kataklizmie. Przykucnięte, przechylone w jedną stronę, oparte jedna o drugą, tworzą jakby łan ludzkich ciał. Wszystkie zgodnie przytulone do siebie sprawiają wrażenie tysięcy bliźniaczek, współczujących sobie wzajemnie we wspólnej niedoli. Między nami są też greckie Żydówki. W Auschwitz zatrudnione były w IG-Farbenindustrie* przy produkcji jakichś trujących chemikaliów. Strasznie zniszczone. By­ ły już zaprawione w twardej walce o życie, więc się nie skarżą. Są pełne zrozumienia dla nowej sytuacji. Władze obozowe przypomniały sobie o nas dopiero po kilku dniach, kiedy baraki zostały opróżnione. Lecz niedługo tam przebywamy. Znowu przegrupowanie i przygotowania do dalszego transportu. Dokąd? Każdy transport i każde „dokąd” zawiera w sobie potencjalną zagładę, jakiś rodzaj śmierci. Nigdy nic dobrego nie wró* Największy hitlerowski koncern chemiczny, zatrudniający w swoich zakładach więźniów.

151

żą. Obłędne spojrzenie każdej z nas zawiera tylko jedno straszne pytanie - c o z n a c z y t o d o k ą d ? Przybył nowy transport Francuzek. Ładnych, mło­ dych dziewcząt. Ze wszystkich narodowości, jakie spo­ tkałam w obozie, najbardziej odpornymi były nasze wiej­ skie kobiety —Polki i Ukrainki. One były twarde, moc­ ne. Najdelikatniejszymi okazały się Greczynki i Francuz­ ki. Szczupłe, wątłej budowy, wręcz filigranowe, a przede wszystkim takie niezaradne. Niezmiernie wrażliwe na chłód, głód, a może jeszcze bardziej na brud. Cały transport zapędzono do „łaźni”, a potem wszystkie... tu w obozie podlegają dodatkowej selekcji. Na fotelu siedzi na wpół rozwalone, opasłe Szwabisko i pejczem wskazuje kierunek —na lewo czy na prawo. Są bardzo młode. Wstydzą się. Być może po raz pierw­ szy w życiu publicznie okazują swoją nagość. Tulą się do siebie, skupiają w gromadkę. Każda z nich jedną ręką usi­ łuje przykryć piersi, drugą - osłania podbrzusze...

IV

W parę dni później przeselekcjonowano nas ponownie i załadowano do kolejnego transportu. Nas, wynędznia­ łe więźniarki kierowano do pracy do jakiejś fabryki. Ta­ kie doszły nas słuchy. Nie wystarczało już jeńców i nie­ wolników zabranych na przymusowe roboty. Do pracy w fabrykach wiozą nas, choć nie wszystkie jesteśmy do tego zdolne. Nie wiem, dlaczego do Eberswalde jedziemy przez Berlin. Przecież i Ravensbruck położony jest bardziej na północ od Berlina. I wtedy zapanowała między nami przeogromna radość, nastąpił niewypowiedziany wy­ buch uzasadnionej nadziei. Przez szczeliny towarowych wagonów oglądałyśmy Berlin. Ale jaki Berlin! Niektóre dzielnice dokładnie przypominały nasze miasta po tragicznym wrześniu. W ielka radość! Ogromna! I taka sama nadzieja! W Eberswalde olbrzymia fabryka amunicji znajdo­ wała się w lesie. Pewnie dlatego nie dobrali się jeszcze do niej alianci. Po dwóch łatach wdychania duszących, dła­ wiących krematoryjnych dymów, swądu palonych ciał, po męczącym transporcie, nie możemy się nacieszyć cu­ downym, czystym, leśnym, nasyconym żywicą powie­ trzem. Ponowna selekcja. Jest nas około dwa tysiące kobiet. 153

Te które nie nadawały się do żadnej pracy —odpadły. Przychodzą, wybierają i tylko zabierają najzdrowsze. Znowu przebierają z tych, co pozostały i tak dalej —cały transport. Zgłasza się majster fabryczny i tylko warczy: —Fiinfzig Weiber! Achtzig Weiberl* —I wybiera według swego uznania, a uznanie jest jedno: aby były najsilniej­ sze i najzdrowsze. Aż wreszcie pozostała nas mała garstka. Takich sła­ bych jak ja. Same przebierki. W drugim i trzecim gatun­ ku na tym niewolniczym jarmarku. No, chyba nas odeślą do obozu, bo kto to zechce nas zatrudnić i do jakiej pracy - martwię się. A jeśli odeślą, to już wiadomo dokąd i po co... Boże drogi... Wreszcie przyszedł majster. Starszy już człowiek, niezmiernie czymś zaaferowany, a przy tym zły, że spóźnił się, że co lepsze ko­ biety mu zabrano. Zły, że nie ma już żadnego wyboru. Zabiera nas wszystkie „jak leci” i ciągle coś mrucząc pod nosem, prowadzi do hali, w której oczyszczano czy też hartowano pociski artyleryjskie. To chyba tylko inży­ nier wie, co robimy i do czego to służy. Nie wiem, jak się taka operacja nazywa przed napełnianiem pocisków ma­ teriałem wybuchowym. —Wer kennt deutsch?** —zapytał. Zgłosiłam się. Najpierw oniemiał. Długo, długo ze zdziwieniem spoglądał i oglądał mnie od stóp do głowy i od głowy do stóp. J chyba nie mógł się nadziwić, jak takie „coś” mo­ * Fiinfzig Weiber! Achtzig... (niem.) - Pięćdziesiąt kobiet! Osiem­ dziesiąt kobiet! ** Wer kennt deutsch? (niem.) —Kto zna niemiecki?

154

że samodzielnie utrzymać się na nogach. Już po kilku zdaniach zorientował się, że władam niemieckim i dzię­ ki temu, a może dzięki memu wyglądowi, dostałam wspaniałą, bo najlżejszą pracę. —Kantine sauber machen!* —powiedział jakimś zrezy­ gnowanym głosem, bo i do czegóż to innego mogłabym być u żyta... Praca, która początkowo wydawała mi się bardzo lek­ ka, później stała się piekielną udręką, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Z wielką radością, że nie odesłano mnie z powrotem do obozu, że nie przydzielono do jakiejś ciężkiej pracy zabrałam się do mycia podłogi. W przeciwieństwie do warunków obozowych, tu miałam pod dostatkiem wody, szmat, szczotek, proszku do mycia. Jak w fabryce. Po­ tem wytarłam kurze, oczyściłam kuchenkę, w której podgrzewały się miski z obiadem cywilnych Niemców, zatrudnionych w fabryce i zabrałam się do sauber machen szafek osobistych majstrów i dozorczyń. Jakże potwornie ciężką okazała się dla mnie ta lekka praca... To jednak nie było moje jedyne zajęcie. Ale ja czułam się już naprawdę zdrowsza i silniejsza. Po sprzątnięciu kantyny powracałam do wyznaczonej uprzednio pracy w fabryce, w tym dziale, gdzie wygotowywano pociski — przy olbrzymim agregacie, gdzie w gotującej się wodzie z dodatkiem sody żrącej „hartowały się”, czy też impre­ gnowały pociski artyleryjskie. Do stałe obracającego się kotła trzeba było, do odpowiedniego gniazda, wkładać * Kantine sauber machen! (niem.) —Kantynę wyczyścić!

155

pociski zimne, a następnie po obrocie wyciągnąć wygo­ towane, gorące. Praca trwała od szóstej rano do szóstej po południu, z przerwą na obiad. W ciągu jednej zmiany każda z nas musiała przerzucić przez ręce dwukrotnie sześć tysięcy pocisków. Taka była norma. Każdy pocisk ważył około siedmiu kilogramów. Ręce miałam więc obrzękłe, czer­ wone, a na dłoniach i między palcami wyżarte drobne rany od ukropu i sody kaustycznej. A kocioł obracał się nieubłaganie. Trzeba było pociski wyciągać przez szma­ tę z ukropu. Szmata stawała się z każdą chwilą coraz bardziej gorąca, a zaraz trzeba chwytać nowe pociski — przyniesione z mrozu —te były z kolei zimne. Na drugiej zmianie nosiłyśmy pociski do magazynów lub wprost do wagonów. Jeden tydzień hartujemy pociski, na drugi ty­ dzień —dźwigamy gotową już śmierć do transportu na front. Ale z rana muszę szybko uprzątnąć kantynę. A więc najpierw czyszczę szafki, wyjmuję całą Lebensmittel, odkurzam szafkę jedną po drugiej, usuwam kruszyn­ ki chleba. Aby nie doprowadzić siebie do szaleństwa, staram się nie patrzeć na chleb. Zbieram tylko kruszyn­ ki, które palą mnie w ustach jak iskry gorące, palą jesz­ cze silniejszym głodem. Nie biorę więc już chlebowych okruchów, bo jestem bliska obłędu. Nie ręczę za siebie i mogę rzucić się na chleb, aby go nie tyle zjeść, ile ze­ żreć. Wykładam szafkę czystym papierem i ponownie kolejno wkładam cudze wiktuały. Więc znowu mam w ręce chleb. Widzę go i mam go znowu w ręce. Panie Boże, nie wódź mnie na chlebowe pokusze­ nie.. . —A jednak „ta” nie kradnie! —podsłuchałam rozmo­

wę Niemców w czasie przerwy obiadowej. Nie wszyscy bowiem wiedzieli, że znam niemiecki. —To dziwne, to bardzo dziwne — dodał drugi. U mnie też nic jeszcze nie zginęło. —No tak, jeszcze nie kradnie —uzupełnił inny. —Ale bę­ dzie kraść —zapewnił. —Każdy z nas by kradł, gdyby zna­ lazł się, nie daj Boże, w jej położeniu - wyjaśnił dokładniej. Patrzę jak jeden z nich, jakiś bezzębny, powoli obiera swój chleb z twardej skórki i beztrosko wyrzuca ją do ko­ sza. Chciałabym natychmiast rzucić się na te skarby i ssać tę skórkę chlebową, trzymać długo, bardzo długo w ustach. Rozpuszczać śliną długo, długo, bardzo długo, aż, nie wiadomo kiedy, roztopi się i zniknie, pozostawia­ jąc po sobie cudowny chlebowy zapach i . .. jeszcze więk­ sze pożądanie. Podchodzi do mnie Frau Goldak. Pochodzi z Ostródy, z Prus Wschodnich. Frau Goldak ma poczciwy, dobrotli­ wy wygląd sympatycznej, starszej kobiety. Takiej, o któ­ rej mówi się gnadige Frau —łaskawa pani. Ale Frau Goldak krzyczy na mnie, że jej szaftca numer 36 nie jest dokładnie wyczyszczona. I ona, Frau Goldak, życzy sobie, abym t e r a z, ale to natychmiast, zrobiła to dokładnie. Jednocześnie kładzie na tym słowie mocny akcent, robiąc przy tym porozumiewawcze spojrzenie... To „dokładne” wyczyszczenie, to dwa cieniutkie, ma­ szynowo krojone plasterki chleba, a między nimi, cie­ niutki jak opłatek, plasterek salcesonu. Obejrzałam się, a Frau Goldak przyzwalająco kiwa głową... Porywam ten chleb i już chcę jeść, ale... nie - zastanowiłam się trzeba to zabrać ze sobą i wieczorem delektować się zdo­ byczą, a nawet zasnąć z tym smakiem chlebowym.

156

157

Teraz, dzięki Frau Goldak, daleko mi do zwierzęcia. W koszach znajdowałam również gazety, które Niemcy wyrzucali. To znowu pokarm duchowy. Najnowsze wia­ domości z frontu napełniały nas ogromną radością i na­ dzieją. Już trudno było im ukryć porażki. Ożywiały się biedne kobiety —więźniarki. Cieszyły się. Był to wielki zastrzyk optymizmu, nadziei na przetrwanie. A jeśli ta­ kich dobrych wiadomości akurat nie było, to je wymy­ ślałam. Bolały mnie ciągłe odnawiające się na dłoniach rany. Leczyłam je przydziałową porcyjką margaryny. Bo­ lały mnie nogi. Nie byłam przyzwyczajona do ciągłego stania. W Auschwitz długo leżałam na rewirze, a tu cią­

gle na nogach. Mając pod opieką magazyn z sodą i ze szmatami, mogłam wielu kobietom pomóc —rozdając je. I tak dzień za dniem upływały tygodnie i miesiące w ciężkiej pracy, której owocem była codzienna norma około sześciu tysięcy pocisków ustawionych obok siebie. Sześć tysięcy nie wyzwolonych jeszcze śmierci zostanie wysłanych na front. Ilu ludzi może zabić taki pocisk? Ile pocisków przygotuje tylko nasza jedna zmiana? A więc, ile to setek tysięcy takich śmierci przygotowujemy co­ dziennie? Dla jakich żołnierzy zgotowana jest ta śmierć? Ten pocisk, który teraz niosę na rampę kolejową, roz­ szarpie Anglika, Amerykanina, Rosjanina, a może nasze­ go żołnierza —Polaka? Może któraś tu z nas, matek-więźniarek przygotuje śmierć dla swego syna? Wszystko to być może. W tym spodlonym, zwierzęcym świecie wszystko jest możliwe. Dla ilu matek, żon, dzieci dźwigam teraz ból do końca życia? I tak będzie jutro, pojutrze, za tydzień, za rok. Tak będzie zawsze. Wojny będą trwać wiecznie. O Boże, że­ by chociaż nie zwariować. Przecież jeszcze przed chwilą cieszyłam się, że chwila klęski hitleryzmu jest już bliska. A jak zginie faszyzm, to już nigdy nie będzie wojny? I znowu wieczorami nachodzą te same smutne refleksje. Nic dziwnego, to wynik zautomatyzowanej, monotonnej pracy. Niczego innego przed sobą nie widzę, tylko ustawicz­ nie nadchodzące pociski w tym szatańskim kołowrotku. Kiedyś, ludzie mierzyli śmierć ilością maczug, a teraz nastąpił postęp —śmierć mierzy się tonami stalowych, obłych stożków. Tam, w Anglii, Ameryce, Rosji, kobiety również starają się jak najwięcej wyprodukować takich pocisków. Jakie to straszne, jakie to okropnie nieludzkie,

158

159

Mimo woli obejrzałam się, a Frau Goldak grozi mi palcem, powiedziała wyrazem twarzy, abym zjadła to na­ tychmiast. Po chwili cicho dodała, że byłabym ukarana za kradzież, gdyby to zauważył inny Niemiec; przecież ona nie może dokarmiać więźniarki. Rzuciłam się potem do koszy, powybierałam skórki chlebowe, nadgniłe jabłka, grube skórki od salcesonu i inne wspaniałości. Tyle szczęścia mnie dziś spotkało. Moja uczciwość została dziś sowicie nagrodzona. U Niemców też wtedy już się zbytnio nie przelewało. Wszystko było na kartki. Ale ta dobra kobieta, Frau Goldak, często mi coś przynosiła i zostawiała w szafce. Czym jest głód? Nikt na świecie nie potrafi tego opo­ wiedzieć i nikt nie potrafi zrozumieć, odczuć, kto chociaż raz w życiu nie był prawdziwie głodny. Głodny tym zwierzęcym głodem, który sprawia, że można zrobić z człowiekiem wszystko. Nawet zamienić go w zwierzę.

że matki muszą produkować śmierć dla takich istot, ja­ kie same urodziły. 1 to wymyślił człowiek, który zwykł zwać siebie mądrym. Jakże bezbrzeżnie głupi jest ten najdoskonalszy twór przyrody, jakim jest homo sapiensl Żadna mądra istota nie powinna zabijać drugiej! Dziś w koszu były tym razem naprawdę dobre wia­ domości. Niemcy znowu dostają lanie. Front jest już co­ raz to bliżej. My, więźniarki notujemy to w myślach na mapie. Jaśnieją nasze twarze, błyszczą oczy tym nikłym promykiem nadziei. N adzieja... Jakże ważne w życiu człowieka jest to uczucie. Jakże silne i pomocne do przetrwania. Dziś cie­ szymy się nadzieją. Jest W igilia Bożego Narodzenia. W igilia 1944 roku. Dla mnie to już piąta W igilia w więzieniach i obozach. Radość ze świąt, ale jakże smutno jest nam dziś wszystkim na duszy. Myślą znowu jesteśmy daleko stąd. Spoglądamy jedna na drugą, a każda wie, co wszystkie mamy na myśli. Ładnie tu. Biały szron pokrył dorodne świerki. Ale myśli nasze biegną daleko, ponad świerkami, do naszych najbliższych. Ktoś zanucił kolędę. Nie zaśpiewał, lecz tylko zanu­ cił. Nam nie wolno śpiewać, to z pewnością jedna z więź­ niarek niemieckich zanuciła: — Stille Nacht, heilige Nacht!... Cicha noc, święta noc... I wtedy, cała fabryczna hala zabrzmiała zgodnym chórem. Ta sama melodia różnymi językami świata. I wtedy, okazało się, że jest to międzynarodowa kolęda.

Tylko rosyjskie kobiety nie znały melodii tej kolędy, ale jaki one mają słuch! Zaraz wtórowały! Cicha noc, święta noc... Wielonarodowy, wieloję­ zyczny chór więźniarek dociera do bram Niebios, oznaj­ miając narodziny Bożego Dzieciątka, a w fabrycznej ha­ li nadal produkuje się tysiące śmierci. Czy słyszy nas „Matka Święta”, która „u żłóbka stoi uśmiechnięta”? A czy może uśmiechać się, widząc naszą niedolę, słysząc w tej melodii naszą łzawą skargę? Czy Jej Dzieciątko może usnąć tam, gdzie ryczą armaty, gdzie pali się zie­ mia? Czy to wszystko nie dociera do Niebios? Niemki, które nas nadzorują, również poddają się na­ strojowi wigilijnego wieczoru i również śpiewają. Zatrzy­ mują bębny piekielnego kotła. O kilka tysięcy pocisków wyjdzie dziś z fabryki mniej. I to jest jeszcze jedna ko­ rzyść z wigilijno-kolędniczej przerwy. Tylko w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia mamy wolne od pracy, a poza tym idzie ona nieustannie. Nie ma ani niedzieli, ani też żadnych innych świąt. Na frontach jest z Niemcami już bardzo krucho. Wachmanki nie są już takie pewne siebie, aroganckie i buńczuczne, a starzy majstrowie mają nietęgie miny. Z jednej strony alianci, z drugiej Rosjanie zamykają Niemców w ciasny kocioł. Front jest już blisko. Ale co będzie z nami? Co oni z nami zrobią? Czy nas zlikwidują? Pokrzepiają nas na duchu częste naloty aliantów, mi­ mo że mogą one źle się dla nas skończyć. Przecież fabry­ ki amunicji są ich wyraźnym celem. Ale nasza fabryka albo nie jest aliantom znana, albo też nie przedstawia wielkiego znaczenia.

160

161

V

my się z radości, cieszymy się przy tym, widząc ich lęk i trwogę. Z jednej strony więc wielka radość, z drugiej zaś —jeszcze większa niepewność naszych losów. Dopie­ ro nazajutrz po południu nasz transport rusza w dalszą drogę. Dokąd? Zatrzymujemy się i każą nam wysiadać. Ravensbruck! Żadna z nas nie wypowiada ani jednego słowa. Spoj­ rzenia wyrażają jedno: To już koniec. No bo i po co nas tu przywieźli? W Ravensbuck zastajemy tysiące Polek z Powstania Warszawskiego, ale nie możemy od nich dowiedzieć się niczego więcej prócz tego, że „tam” jest już Polska!

Znowu ogrom przerażenia i znowu ta dręcząca niepew­ ność —w końcu marca, a może na początku kwietnia 1945 roku - rozkaz przygotowania się do transportu. Dokąd nas znowu wywiozą? To straszne słowo d o k ą d zawiera w sobie tylko jedno, o czym zawsze myślimy, co maluje się w naszych przerażonych oczach, a czego staramy się nie wymawiać. Znowu wiozą nas przez Berlin. Znowu przez szczeli­ ny wagonów towarowych oglądamy, jeszcze bardziej ani­ żeli przedtem, zburzone miasto. Wjeżdżamy do Berlina. Okolice dworca to same gruzy. Jak okiem sięgnąć! Już nie nadążają ich uprzątać! Ogromna radość! Zęby to jeszcze więcej ich zniszczyli, żeby to chociaż dożyć i popatrzeć na ich klęskę... I wtedy słyszymy przeciągły ryk syren alarmowych, a w jakiś czas później —tak dobrze nam znane dudnienie, przechodzące w wi­ brację, nadlatujących bombowców i... rozdzierające po­ wietrze detonacje. Naloty powtarzają się raz po raz, spa­ dają bomby, od których drży, dygoce ziemia. To wszyst­ ko może źle skończyć się dla nas. Udajemy przed sobą, że się nie boimy, ale to nieprawda. A Niemki wyraźnie boją się... Miotają się ze strachu i rozpaczy. Jak one po­ twornie boją się śmierci! One truchleją, a my obejmuje­

I znowu te same dywagacje: Czy to może być praw­ da? Trudno w to uwierzyć. To niemożliwe, aby na tym świecie było już takie miejsce, gdzie słychać polską mo­ wę, gdzie nie ma obozów, hitlerowców. To niemożliwe! No, jakże można w to uwierzyć: tutaj są, a tam — u nas —nie? Jakże szczęśliwi są tam ludzie. My jeszcze nie, bo chociaż radość jest ogromna, stale niepewne je­ steśmy naszych losów. Co się z nami stanie? Obóz przygotowywany jest do ewakuacji i likwidacji. Tysiące kobiet, uznanych za niezdolne do pieszej wę­ drówki, czeka za drutami na swoją kolejność do komory gazowej. Piece krematoryjne dymią dzień i noc, nie mo­ gą nadążyć ze spalaniem ofiar. Wydaje się, że zło nie ma granic. Umieszczono nas w tak zwanym Jugendlagrze, byłym obozie dla młodocianych niemieckich kryminalistek. Obóz położony w lesie, półtora kilometra od Ravensbruck, ogrodzony dodatkowym murem i strzeżoną,

162

163

Polska!?

stale zamkniętą bramą. Podobno kierowano tam osoby ciężko chore, konające, a stamtąd —po powolnej głodo­ wej śmierci —wprost do pieca. A więc t u t a j będzie nasz koniec. Zaglądamy z koleżanką do jednego z bloków. Widzi­ my kilkunastu zmarłych —tak nam się wydawało —ale na nasze wejście podnosi się kilka takich jeszcze żyjących trupów. Kilka obrośniętych głów. Może to Żydzi, a mo­ że tak zarośnięci Polacy? Jeden z nich, staruszek zapytał: —Czy to prawda, że już jest Polska? Już wolna? Gdy potwierdziłyśmy, opadł na siennik i już nie żyl. Inni w różnych językach proszą o chleb, błagają o wodę. W niczym nie możemy im pomóc. I znowu straszna wieść —mają nas gdzieś wywieźć. Na pewno! Trwają już przygotowania! Jak to możliwe, niedawno nas wywieziono, ponownie tu przywieziono i znowu nas wywożą? Czy starać się wyjechać, czy też pozostać? Jak może być lepiej? Kto to może przewi­ dzieć? Zaczyna się dziać coś bardzo dziwnego. Trudno w to uwierzyć, ale to prawda: dostajemy po pięciokilogramowej paczce żywnościowej z Międzynarodowego Czerwo­ nego Krzyża. Boże, jak rzucamy się na te rarytasy! Konserwy rybne, fasolka, koncentraty, sałatki, czeko­ lada, dżemy, a przede wszystkim —skondensowane mle­ ko. Jakże rzucamy się na to m leko... Wszystko spoży­ wamy zachłannie, łapczywie i... na zimno. Oczywiście bez chleba. Skutki tego są niestety bardzo opłakane. Latami wy­ 164

głodzone, wycieńczone organizmy, schorowane żołądki nieustannym Durchfallem — biegunką, a tu naraz taka obfitość tłustych, ciężkich i zimnych potraw. Ledwie po­ włóczymy nogami po tym posiłku. Kilka kobiet zmarło w potwornych skurczach żołądka. Po paru dniach dostajemy po drugiej takiej samej paczce żywnościowej. Jesteśmy już bardziej ostrożne. Okazało się, że czerwonokrzyskimi paczkami zawalone są całe magazyny obozu Ravensbruck. Dotąd pożywiała się nimi starszyzna obozowa, teraz my otrzymujemy jed­ ną paczkę po drugiej. Skąd taka hojność? Co się dzieje? Co się stało? A z nami co dalej? Jakże straszna jest każda niepewność... Powstają róż­ ne domysły, ale żadnego z nich nie można nazwać opty­ mistycznym. —Wiecie, co ja słyszałam?... - Wiecie co, podobno... - różne słuchy, przeróżne wersje. Nie wierzę już nikomu i niczemu. Ostatnia wiado­ mość brzmi wprost niewiarygodnie, wręcz fantastycznie: podobno Szwedzki Czerwony Krzyż uzyskał zezwolenie na uwolnienie z obozów hitlerowskich kilkunastu tysię­ cy więźniów i wywiezienie ich do swego kraju. Dokładniej — hrabia Folke Bernadotte, wiceprezes Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, wielki przyjaciel ludzi skrzywdzonych, a więc i Polaków, podobno takie zezwo­ lenie uzyskał. Ale czy to prawda? Boże, to zbyt piękne, aby było prawdziwe. Przecież z relacji Żydów wiedziałyśmy, co im obiecywano przed ewakuacją z getta, aby uniknąć opo165

ru. Większość więźniarek wietrzy w tym jakiś nowy pod­ stęp i usiłuje wykręcić się z tego transportu. Nikt nie wierzy. Wierzyć Niemcom? Ogólna dezorganizacja i konsternacja. Front jest już blisko. Starać się wyjechać czy zostać? Jak to zrobić. Zostać, to jak się ukryć? Jak przeżyć te ostatnie chwile graniczące z wolnością? Kto może doradzić, dopomóc? Jugendlager —to pewna śmierć, a „tam”?

VI

Wychodzimy z baraku. Znowu przeliczają nas na Jugendlagrze i jak zwykle ustawiają piątkami. Wyprowadzają nas najpierw za mur, a następnie za druty. Znajdujemy się na polu, poza obrębem lagru. Rozglądamy się dooko­ ła. Jakoś nigdzie nie widać przygotowanych dla nas do­ łów. A może to prawda, że Szwedzi zabiorą nas do siebie? Niedaleko stoją samochody sanitarne ze znakami Czerwonego Krzyża. Ale to nas jeszcze nie przekonuje. Takimi samymi samochodami wywożono więźniów do komór gazowych. Przy tych samochodach stoją jacyś wysocy blondyni w cywilnych ubraniach i rozmawiają między sobą w ja­ kimś dziwnym języku. Nieco podobnym do niemieckie­ go i trochę do angielskiego, ale to z całą pewnością nie jest niemiecki, bo przecież znam go dobrze. Ależ nie! To są Szwedzi! Odprowadzające nas wachmanki są teraz jakieś dziw­ nie delikatne, uśmiechnięte i czułe. Wdzięczą się do na­ szych kobiet i są niezwykle rozmowne. Ho, ho! Co ja widzę! One podają Polkom swe rączki na pożegnanie. Bliżej znajdujące się Polki, które odpo­ wiedziały na ten wachmański gest „przyjaźni”, karcimy wzrokiem. Radość pewnie pomieszała im w głowie. Jak te wachmanki się zmieniły. Chcą nawet pożegnać 167

się ze wszystkimi. Podchodzą do jednej grupy więźnia­ rek, a one —jak kurczęta przed jastrzębiem —rozpierz­ chły się na wszystkie strony. Podchodzą do drugiej gru­ py —to samo. U pozostałych więźniarek - zamiast daw­ nego strachu już zrodziła się pogarda! Wachmanki mimo takiego afrontu uśmiechają się... Czy one kiedykolwiek dotąd się uśmiechały? Teraz „cie­ szą” się z naszego powrotu do domów, a przecież wiedzą, że w naszych dokumentach obozowych jest notatka: Riickkebr umrwiinscht —czyli: powrót nie jest wskazany. Ileż w nich fałszu! Ile nikczemności! —Leben Sie wohl!* —powiadają teraz. —Bleibt gesund!** —życzą. Życzą nam zdrowia, które nam odebrały i powodze­ nia. Przy białych autobusach w dalszym ciągu prowa­ dzone są jakieś rozmowy, dyskusje, wymiana dokumen­ tów. A tymczasem my oddychamy czystym powietrzem. Jakież cudne jest to powietrze. Pozbawione dymu i krematoryjnych wyziewów. To samo niebo, to samo słońce, ale jakże to jest inne. Znowu formujemy pochód. Tłum więźniarek. Kilka tysięcy kobiet. Ludzkie wraki z wychudłymi, kościsty­ mi, wyschniętymi, pożółkłymi policzkami, płonącymi gorączką. Chwiejące się na cieniutkich patyczkach isto­ ty, w których z trudnością można dopatrzyć się czło­ wieka. Widać, że Szwedzi są zszokowani takim widokiem. To, co widzą, widocznie przechodzi ich najbardziej fanta­ * Leben Sie wohl! (niem.) - Pomyślności! ** Bleibt gesund! (niem.) —Bądźcie zdrowe!

168

styczne wyobrażenie o tym, co już słyszeli o obozach koncentracyjnych. Tory, a na nich pociąg towarowy, do którego wpędza­ ją nas esesmani. W każdym wagonie —strażnik z karabi­ nem. I znowu budzi się w nas nieufność. Dokąd nas po­ wiozą? Czy ci „Szwedzi” to nie jakaś nowa mistyfikacja? Przed wejściem do pociągu dostajemy jeszcze po paczce żywnościowej Czerwonego Krzyża. Trasa wiedzie przez Lubekę, Kilonię, Flensburg do Danii. We Flensburgu ostatni wachmani pozbawiają nas swego „urocze­ go” towarzystwa. Cieszymy się bardzo, że już z nami nie ma Niemców. To już ostatecznie utwierdza nas w prze­ konaniu, że jesteśmy na wolności. W Danii przeprowa­ dzają nas do pociągu osobowego. Jedziemy już same. I znowu kilka kobiet zmarło po drodze z przejedzenia. Przystanki kolejowe są znaczone przez nas Durchfallem. Ale już jedziemy w pociągach osobowych —jak ludzie. Jesteśmy w Korspr. Spotykają nas niezliczone tłumy. Przystojne damy, w mundurach Czerwonego Krzyża, częstują nas odświętnymi babami i gorącym kakao. Co tu podziwiać bardziej - smak kakao czy też śliczne por­ celanowe filiżaneczki? Tłumy, tłumy ludzi witających nas okrzykami, uśmiechem i wzruszeniem. Najczęściej - łzami. Bo trud­ no im sobie wyobrazić, co to można było zrobić z czło­ wiekiem. W porcie Korspr ładujemy się na statek. Jest nas oko­ ło trzy tysiące pasiastego tłumu. Płyniemy do Szwecji. W Malmo ludność cywilna wita nas wszędzie: w porcie, w mieście. Wszyscy już wiedzą, że przybywa transport polskich więźniarek. Wszędzie jak okiem sięgnąć niezli­ 169

czone tłumy ludzi witających nas serdecznie, entuzja­ stycznie, szczerze. Cieszą się z naszego wyzwolenia. Ludność Szwecji wrzuca nam do pociągu paczki z żywnością, z ubraniem i innymi podarkami. Mnie tra­ fiają się piękne pantofelki - czarne lakierki. Wszystko to działo się w dniu 1 maja 1945 roku. Dla mnie to Pierwszy Dzień Wolności! Nigdy nie zapomnę tego dnia. Z dworca w Malmo jedziemy wygodnymi autobusa­ mi do pięknego gmachu, jakiegoś pałacyku, a może do­ mu sportowego. Tu wszystko dla nas to pałace. Każda z nas wiezie jakieś skarby obozowe: jakąś koszulę, oku­ lary, łyżkę, szmatkę imitującą ręcznik. Niektóre chronią jeszcze jakąś odzież, bo kto wie, jak tu w Szwecji dalej będzie? W tym pięknym pałacu Szwedki rozbierają nas i pro­ wadzą do kabin kąpielowych. Każą odłożyć te wszystkie obozowe „skarby”. Jakże ciężko jest rozstać się z nimi. Normalnemu człowiekowi zapewne trudno jest zro­ zumieć, dlaczego tak niełatwo jest nam pozbyć się dużej szmaty, kawałka ołówka, kromeczki suchego chleba, a przede wszystkim koszuli, z takim trudem zdobytej kosztem wyrzeczenia się przydziałowej, obozowej pajdki chleba. Ale czy my jesteśmy normalne? —Wyrzućcie to wszystko —mówiły urocze Szwedki, wskazując na kurczowo przez nas ściskane obozowe skarby. Na nic te perswazje. Jak można wyrzucić to, co z ta­ kim trudem zostało zdobyte, często z narażeniem życia. A po drugie, kto może dziś zaręczyć, że jutro sytuacja nie

ulegnie zmianie. Ale Szwedki użyły podstępu. Przynoszą papierowe worki, celem zmagazynowania osobistych rzeczy. Tak, to co innego, zawsze ma się tę pewność, że nasze mienie znajduje się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Chyba nie muszę nadmieniać, że wszystko to zostało natychmiast spalone i że... bardzo prędko o tych „skar­ bach” zapomniałyśmy. Tym bardziej, że kąpano nas po­ jedynczo w ślicznych, wyłożonych kolorowymi kafelka­ mi kabinach. Mnie „usługiwały” dwie poważne starsze damy. Członkinie Czerwonego Krzyża ubiegały się o to, aby móc w jakikolwiek sposób nam pomóc, nieszczęsnym więźniarkom. Starsza pani otula mnie ogromnym kąpie­ lowym ręcznikiem, wyciera, tu li... i całuje. Nie wiem, dlaczego przyszły mi na myśl Wacbmanki z Fordonu, Bir­ kenau, Ravensbriick. Właścicielka szafki numer 36 z Eberswalde, Alma Rosę... Co też można zrobić z człowieka... Zaraz ogarnęło mnie uczucie niepewności. A może to jednak bardzo długi sen? Przecież jeszcze przed paroma dniami byłam w Jugendlagrze, widziałam stosy trupów, a wśród nich konających więźniów. Jeszcze nie tak daw­ no, jeszcze nie tak dawno... A teraz jestem jakby na in­ nej planecie. Przechodzimy do działu z konfekcją damską. Złoto­ włosa Szwedka stoi przed stosem damskiej bielizny oso­ bistej i z czarującym uśmiechem zachęca nas do wybie­ rania tego, na co tylko mamy ochotę. Dziewczyna poda­ je nowe haftowane koszule nocne, spogląda na nasze wy­ chudzone, zwiędłe „flaki” i dobiera nam ... biustonosze. Podaje. Uśmiechem zachęca, a kiedy widzi naszą radość,

170

171

to wówczas jej radość jest jeszcze większa. Jest to zupeł­ nie zrozumiałe. Inna Szwedka, z takim samym uśmiechem, wkłada na moje jeszcze nie wygojone stopy —pończochy. Inna dopasowuje pantofle, a d alej... Dalej to nie kończące się stoisko z kolorowymi sukienkami. Przymierzają je na nas, odchodzą na kilka kroków, na migi doradzają i oce­ niają, czy nam w tej sukni do twarzy. Mój Boże —„do twarzy”? Czy ten pożółkły kawał pergaminowej, suchej skóry można nazwać twarzą? Nam „do twarzy” było tylko w pasiakach, pasiaki były do naszej twarzy. Inaczej sobie już nie wyobrażałyśmy. Następnie wybieramy płaszcze. Wszystko w najlep­ szym gatunku. Jeśli któraś z nas ma nieco odrośnięte włosy, zostaje zaprowadzona do fryzjera. Potem udajemy się do lekarzy. Na widok pierwszej pacjentki lekarz oniemiał. Cofnął się od stolika, jakby zobaczył straszliwą marę. Rozpoczęto leczenie ran, usu­ wano korzenie powybijanych zębów. Chore na płuca skierowano do sanatorium. Następnie wprowadzono nas do ogromnej hali zastawionej jakby łóżkami. Sienniki wypchane wiórkami z drewna, leżące obok siebie. Pościel - kołdry, prześcieradła i poduszki. Wszystko to takie mięciutkie, pachnące i... papierowe. Co tydzień zmie­ niano to i palono. Przez trzy dni otrzymujemy tylko tarte jabłuszka i po małej kromeczce chleba. —Czy jesteście syte? Chyba wystarcza wam jedzenia? - przekomarzały się nasze opiekunki, widząc nasze pożą­ dliwe spojrzenia w kierunku koszy pełnych bułek.

—Nie wolno, moje dzieci kochane, jeszcze wam nie wolno jeść do syta —tłumaczył lekarz. —Chleba nam dajcie! Jeszcze chociaż odrobinkę chle­ ba! — chociaż dobrze wiedziałyśmy, że nie dostaniemy i że robią to dla naszego dobra. —Wkrótce będziecie miały tyle chleba, ile tylko ze­ chcecie —zapewniały nas opiekunki. Patrzymy, słuchamy i nie dowierzamy, że kiedyś da­ dzą nam tyle chleba, ile tylko będziemy mogły zjeść. Z przyzwyczajenia chowamy odrobinę chleba pod po­ duszkę. Nie wiadomo, co może być jutro. Opieka lekarska roztaczana była nad nami przez całą dobę. Powoli przyzwyczajają nasze organizmy do nor­ malnych posiłków. Nie trwa to długo. Wkrótce przycho­ dzi taki dzień, że wchodzą panie z koszem wspaniałych, pachnących, chrupiących bułek. Nikt niczego nie wy­ dziela. Można brać i jeść, ile tylko się zechce. Kiedy przewieziono nas do innej miejscowości Skalderviken —Vejbystrand, dostajemy po 10 koron kie­ szonkowego. Wychodzimy do miasta. Każda z nas pierwsze kroki kieruje do sklepu i kupuje... cały boche­ nek chleba. Bo jakże to można obojętnie przejść obok sklepu z chlebem... Jakże to cudownie iść ulicą, nieść chleb i ukradkiem skubać jego pachnącą skórkę. To nic, że Szwedzi przy­ glądają się. Czy oni mogą zrozumieć, jaki szczęśliwy jest człowiek, kiedy ma swój chleb. I znowu na podwieczorek nasza pielęgniarka przyno­ si pełen kosz pachnących bułek. Nikt nie krzyczy, nikt nie pędzi na apel. Po kąpieli za­ sypiam nie na śmierdzącej pryczy, ale w czyściutkim,

172

173

pachnącym świeżością, łóżeczku. A pod poduszką tak przyjemnie uwiera, taką nadzieją napawa, takim życio­ dajnym spokojem napełnia kupiony za własne pieniądze, zapasowy bochenek chleba. I to jest właśnie spełnienie wieloletnich marzeń i snów o chlebie. Szwedzi. Jak wielki dług wdzięczności mamy. Kilka­ naście tysięcy istnień ludzkich zapisało w ich wielkich, gorących sercach, złotymi głoskami, niewypowiedziane słowa wdzięczności. Do dziś wspominam ich jako wspa­ niały, gościnny, serdeczny i kulturalny naród. Należą im się grube tomy najserdeczniejszych podziękowań. Oni patrzyli na to wszystko z ogromnym zdziwieniem. Byli przerażeni naszą sytuacją, naszymi obozowymi nawyka­ mi. Ze współczuciem dla naszej niedoli starali się uczynić dla nas wszystko, abyśmy o tym zapomniały. Postępowa­ li tak - może ze szczęścia, że to ich ominęło, a może... Tak czy inaczej żadna z nas w najśmielszych marze­ niach nie mogła wyobrazić sobie bardziej troskliwej opieki i większej życzliwości ze strony tych wspaniałych łudzi. A nas szokował ten gwałtowny przeskok ze świata morderców —upadlających nas —do świata ludzi niewy­ obrażalnie życzliwych, serdecznych i współczujących. W takich warunkach wracałyśmy bardzo szybko do zdrowia.

Wiosna 1945 roku. Niezapomniane miesiące szczę­ ścia. Pękają pąki na drzewach, zielenią się brzózki mło­ dziutkie. W ogródkach zakwitają pierwsze narcyzy, tuli­ pany. Spokój i słońce nie przesłonięte krematoryjnym dymem. Zycie i radość życia. Zacznę od tej radości życia. Odwróciła się straszna karta w historii mego życia. Poniżone, zdeptane, skaza­ ne na nieuchronną śmierć głodową —zaliczono nas teraz między łudzi. Prześcigano się w okazywaniu troski, ser­ deczności i życzliwości, co odczuwało się na każdym kro­ ku. Leczono nas nadzwyczaj troskliwie. Wiele więźnia­ rek skierowano do specjalistycznych szpitali. Po wstęp­ nej diecie odżywiano nas bardzo intensywnie wysokoka­ lorycznymi, bardzo smacznymi potrawami. Ładowano w nas witaminy. Moje rany zostały całkowicie wyleczone. Uczyli nas swego języka. Starali się, jak tylko mogli, uprzyjemnić nam pobyt występami amatorskich zespo­ łów tanecznych i wokalnych, zaznajamiali ze swoim bo­ gatym folklorem. Ale przede wszystkim otoczyli sercem. Jakiż to kontrast z jeszcze nie tak dawnym życiem obozowym. I to uczucie nie opuszczało nas ani na chwilę. Silniejsze z nas mogą pracować, zupełnie dobrze zara­ biając, ale nie muszą. Słabsze, a tych jest większość, bez­ trosko wypoczywają po cierpieniach, obozowych okrop­ nościach.

Świat jest piękny i warto żyć. A, mój Boże, przecież jeszcze nie tak dawno ogarniały nas i ustawicznie prze­ śladowały manie samobójcze.

Wspominam ich piękny, malowniczy kraj. Teraz wy­ poczęte, wyleczone, mamy okazję i czas, aby przeżywać i radować się przyrodą. Dostrzegać zmiany pór roku. Cieszyć się wiosną.

174

175

Teraz wiosna objawia nam się w słońcu i kwiatach. W ciągu tylu lat nie dostrzegałyśmy tego w celach wię­ ziennych albo obozowych barakach. Przeżyłam tu trzy wiosenne pory w jednym roku. Może nasi przyjaciele Szwedzi specjalnie się o to postara­ li, a może to tylko sprzyjający zbieg okoliczności. Jak to się w ogóle stało:' Jak to być mogło? Z Malmó przewożą nas na północ do Angelholm, gdzie na polach i w ogródkach było jeszcze szaro. W te­ dy ponownie, na naszych oczach pojawiały się narcyzy, tulipany, zakwitały bzy, znowu cieszyłyśmy się nadcho­ dzącą wiosną, promiennym słońcem, zapachem świeżo kiełkującej trawy. A później - dziś wydaje mi się, że to chyba Szwedzi dla nas wymyślili —aby dać nam jeszcze raz tę ogromną radość powitania wiosny, przewieźli nas jeszcze dalej na północ. Do miasta Avesta, w prowincji Falun, gdzie na polach leżały jeszcze brudne płaty zeszłorocznego śnie­ gu. I tam także witamy wiosnę. I znowu orgia kwitną­ cych bzów, czeremchy i jaśminów. W każdym bądź razie dane nam było, abyśmy trzy­ krotnie doznały radości powitania wiosny. Goją się nasze rany, wrzody i czyraki, strupy, a jednocześnie goją się na­ sze obolałe dusze. Przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż usiłuję od­ szukać syna. Wielkim sukcesem i ogromną radością za­ kończyły się te poszukiwania. Nareszcie otrzymuję list od Włodka, mojego syna, pisany ze wsi mazurskiej, gdzie przygarnięty był przez gospodarzy jako pełna sie­ rota. Taka jestem szczęśliwa. Taka dumna z siebie, że po­ konałam swoją słabość, pokonałam siebie. 176

Dziennikarze, wywiady, reportaże, wypowiedzi i an­ kiety. Fotografują nas, robią zbliżenia naszych numerów obozowych wypisanych na lewym przedramieniu. Widzą rzeczywistość, w którą jednakże nie mogą wciąż uwie­ rzyć. Jak to może być, przecież Niemcy to taki kultural­ ny naród —dziwią się —jak to może być. Trudno dziennikarzom uwierzyć w apele obozowe. Ich zdaniem, wachmani mogli skontrolować więźniów w barakach, a nie trzymać ich godzinami na deszczu czy mrozie. Powinni dać więźniom dobrze zjeść, aby mogli dobrze pracować. Po co więzić nieletnie dzieci? Jak moż­ na zabijać brzemienną kobietę, starców i dzieci? Posądzają nas o lekkie pomieszanie zmysłów, o misty­ fikację. Nie wiedzą o tym, co my wiemy. Nie rozumieją do końca znaczenia słowa Vernichtung, zawierającego przecież zbrodnie i holocaust. Może ktoś kiedyś zrozumie, ale nikt tego dokładnie nigdy nie odczuje, kto —dzięki Bogu —sam tego wszyst­ kiego nie przeżył.

VI]

Jest zima. Grudzień. Na pokładzie strasznie zimno. Po­ tężny ryk syreny okrętowej oznajmia nam zbliżanie się do portu. Gdynia. Nasze ukochane miasto. Wreszcie ujrzałyśmy brzeg ojczystego kraju, z którym już dawno pożegnałyśmy się na zawsze, do którego nie miałyśmy nigdy wrócic. Teraz moim najważniejszym i jedynym celem jest spotkać się z moim dzieckiem. J a ­ dę do tej mazurskiej wsi. Czy poznam swe dziecko? Tyle lat minęło, a on był wtedy taki mały. Chałupa była pełna ciekawskich dzieci, chłopaków. Zażenowani, bo chociaż to Włodka mama, przyjechała i to aż ze Szwecji. Tłoczą się gromadnie, patrzą swymi zaciekawionymi oczami. Dlaczego żaden z nich nie podchodzi do mnie? Moje oczy wyszukują w tej gromadce mojego Włod­ ka. Może ten rudy, czy może blondynek, który tak uśmiecha się? Nie, chyba nie ten. A może ten czarnulek? Tak, to na pewno on! On! Podobny do ojca! - Włodeczku, kochany, to przecież ty! —uklękłam przy nim, przytuliłam go i z biciem serca oglądam, czy ma nad uchem znamię. Jest to znamię. —Włodeczku! Synku! Ja, twoja mama! Rozpacz! Moje dziecko nie zna mnie, nie pamięta. 178

Stoi onieśmielony, sztywny, zażenowany, niepewny, za­ myślony. Otworzyłam walizkę i zaczęłam wyjmować ko­ lejno przedmioty przywiezione dla niego. Sweter w nor­ weskie wzory, narciarskie spodnie i buty narciarskie, cie­ płe rękawice, szalik, czapkę. - Musi ta pani jest twoja mama, Włodku - zauważył przytomnie któryś z jego rówieśników. Włodek, choć niepewnie, zbliżył się do mnie. Ja dalej wyciągam prezenty. Duża latarka elektryczna wzbudziła zainteresowanie. Synek stoi tuż przy mnie, przy swojej mamie. Objęłam go jedną ręką, a on przywarł do mnie, objął za szyję i szepnął: „M am o...”.

Skutki głodu...

Ściana Śmierci na terenie obozu Auschwitz I

5 15 27 128 539 749 812 853 877 921 953 997 999 1028

10511129

1237 1311

1523

17861912

3141 3143

3354

35683690

3800 3973

4125

4237 4518 4700 5001

5001

50735398

8117

8479 8635 8712 8714

9093

9097 9115 9329 9901

5703 7085

Byłem

numerem 1055 14314

15168

16007

16121

I

(...) Przez wszystkie lata powojenne starałam się za­ trzeć w pamięci okrutne wspomnienia z obozu, tak okrutne i nieprawdopodobnie nieludzkie, że dla kogoś, kto w tym nieprawdopodobieństwie nie brał udziału, pozostaną one niewyobrażalne do końca. (...) Z ofia Poborecka —(w obozie Brodzikowska), była więźniarka KL Auschwitz-Birkenau, numer obozowy 44700.

Michał Ziółkowski: były więzień obozów koncentracyjnych: Auschwitz-Birkenau, numer obozowy 1055 oraz Flossenburg/ Leitmeritz, numer obozowy 37871; absolwent Wyż­ szej Szkoły Handlu Morskiego, wybitny specjalista do spraw międzynarodowego handlu i transportu; w la­ tach 1961-65 zatrudniony w Indiach (New Delhi), w latach 1972-75 w Republice Federalnej Niemiec (Koln).

184

Do tych wspomnień zdopingował mnie pobyt w Mainz, w latach 2001 i 2002, na zaproszenie Maximilian Kolbe Werk Freiburg*, mający na celu zaznajomienie z tym za­ gadnieniem młodzieży szkolnej przez naocznych świad­ ków pod hasłem Hort uns —wir sincl die Letzten**. Oka­ zało się, że młodzież niemiecka słuchała tych relacji z wielkim zainteresowaniem, wbrew panującej opinii, że nie chce słuchać tej strasznej historii swoich przodków. Stawiała bardzo rzeczowe i rozsądne pytania, zdając so­ bie sprawę z tego, że ona będzie kształtowała przyszłość i że podobne zbrodnie nie mogą się więcej powtórzyć. Urodziłem się 28 września 1919 roku w Tarnowie, na Podkarpaciu, 77 km na wschód od Krakowa. Tam ukoń­ czyłem gimnazjum humanistyczne. Nadeszła wojna. Zaczęły się aresztowania inteligen­ cji. Z kolegami z ławy szkolnej — Mietkiem Wojcie­ chowskim i Jankiem Światłowskim — postanowiliśmy wspólnie przedostać się przez południową granicę na Węgry, następnie do polskiej armii na Zachodzie. Posta­ nowienie to było tym bardziej mocne, że dostaliśmy * Odpowiednik Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. ** Hort uns —w ir sinddie Letzten (niem.) - Słuchajcie nas, jesteśmy ostatnimi.

185

z Budapesztu kartkę od kolegów, którzy już wcześniej poszli tą drogą. Przedsięwzięcie było trudne w realizacji, ale zdecydo­ waliśmy się je podjąć i zaczęliśmy się do niego przygoto­ wywać. Byliśmy już gotowi do wyprawy za granicę, mie­ liśmy dojechać pociągiem do Sanoka. Tam miał na nas czekać przewodnik, by wskazać dalszą drogę. Tak więc pociągiem dojechaliśmy do Sanoka. Był listopad. W górach panowała już sroga zima. Podróż ciekawa —obok siedzieli Niemcy. Ponieważ mówiliśmy po niemiecku, wywiązała się rozmowa. Dwaj niemieccy panowie podziwiali przez okno piękny krajobraz Biesz­ czad i dzielili się z nami wrażeniami. Nawiązaliśmy przyjazny kontakt. Tak dotarliśmy do Sanoka nie kon­ trolowani, choć kontrole w pociągach nie były już wte­ dy rzadkością. Właściwie przekroczyliśmy już granicę. Wydawało nam się tak przynajmniej, biorąc pod uwagę objaśnienia, jakich przewodnik udzielił nam przed wyruszeniem z Sa­ noka. W listopadzie góry są ośnieżone i niestety trudno dostrzec jakiekolwiek znaki. Szliśmy więc, brnąc w śniegu po zasypanych ścież­ kach wokół góry. Poczuliśmy się bezpieczniej. I to pew­ niejsze trochę samopoczucie przyczyniło się chyba do nieszczęścia. W pewnym momencie, spoza góry, wyrósł jak spod ziemi patrol niemiecki. Wpadliśmy w jego rę­ ce. Rozprawa była krótka: powiązali nas i zaprowadzili do posterunku granicznego w Komańczy. Tam nie było żadnych przesłuchań, tylko porządnie nas zbili —to był chrzest bojowy, o czym przekonaliśmy się szybko, gdy tylko przewieziono nas do więzienia w Sanoku.

Był 24 listopada 1939 roku. W więzieniu w Sanoku umieszczono nas w jednej celi. Rozpoczęły się przesłu­ chania. Samopoczucie beznadziejne. My, młodzi ludzie, znaleźliśmy się nagle w więzieniu. W celi zimno. Ubieramy się we wszystko, czym dys­ ponujemy, a mimo to wciąż marzniemy. Do tego głód — kawałek chleba i miska zupy to o wiele za mało dla mło­ dego organizmu. Na przesłuchania wzywani jesteśmy pojedynczo. Wy­ woływano nazwisko i prowadzono do pomieszczenia ge­ stapo. Chodziło o to, aby się przyznać do postawionego zarzutu, że wybraliśmy drogę, aby walczyć przeciwko Grofideutschland*. Za to groziła kara śmierci. Świadczyły o tym strzały na podwórzu więzienia. To były salwy, któ­ rymi rozstrzeliwano młodych ludzi. Przesłuchania były wielokrotne i stale stawiany był ten sam zarzut. Ponawiano bicie i tortury zmierzające do wydobycia tylko tego jednego zdania: „Tak, szedłem za granicę, aby walczyć przeciw Grofideutschland”. Jednakże wytrzymaliśmy te badania, choć sanockie więzienie należało do tych ciężkich. W przeważającej części więźniami byli tzw. turyści, a więc ludzie młodzi, zdążający za granicę. Przywożono ich tu coraz więcej. Raz po raz słychać zatem było odgło­ sy rozstrzeliwania. Działało to przygnębiająco, szczegól­ nie na psychikę młodych ludzi, a takimi przecież byli­ śmy. W czasie tych przesłuchań powtarzaliśmy więc nie­ zmiennie, że wędrowaliśmy szukać pracy i nie zdawali­ śmy sobie sprawy, że znajdujemy się w pasie granicznym.

186

187

* Grofideutschland (niem.) - Wielkie Niemcy.

Wiedzieliśmy, co nam grozi. Może właśnie dlatego ła­ twiej nam było znieść tamte tortury. Określenie „bicie” —to za mało. Wyrywano paznok­ cie, po omdleniu oblewano zimną wodą. Ustawicznie nam grożono. Najdotkliwiej poturbowany został Janek. Pewnego dnia po przesłuchaniu wrzucono go do celi po­ krwawionego, z dziurą w głowie. Wreszcie przesłuchania się skończyły. Wciąż jednak siedzimy w ustawicznej niepewności o głodzie i chłodzie. W więzieniu tym przebywałem do 4 marca 1940 ro­ ku. W tym właśnie dniu, jak się później dowiedziałem, w Tarnowie został przez gestapo aresztowany mój brat Augustyn, a 20 lipca 1940 roku rozstrzelano go wraz z grupą Polaków z naszego miasta w lesie kolo Piotrko­ wic, w odległości paru kilometrów od Tarnowa. Tarnowskie gestapo należało do najbardziej nieludz­ kich, a więzienie w Tarnowie do najnowocześniejszych. Było to olbrzymie więzienie, znane również z tego, że wyszedł z niego pierwszy transport 728 więźniów do no­ wo założonego obozu koncentracyjnego w Auschwitz. W dniu 4 marca 1940 roku już wcześnie rano zapa­ nował w więzieniu niezwykły ruch. Gestapowcy otwiera­ ją cele, wywołują nas, wymieniając nasze nazwiska. Na podwórku formują z nas grupę i zapędzają na dworzec kolejowy. W wagonie stoimy niemiłosiernie stłoczeni. Trudno się poruszać. Długo czekamy na bocznym torze, wreszcie pociąg rusza. Zmierzamy w kierunku Krakowa. Tam zostajemy wyładowani. Pędzą nas w konwoju do znanego więzienia Montelupich. Przebywamy w nim jednak krótko —około trzech tygodni, bez jakichkolwiek przesłuchań. Z więzienia Montelupich w Krakowie pę­

dzą nas znowu na dworzec kolejowy. Ładują do wago­ nów i jedziemy. Dokąd? Nikt nie wie. Pociąg stanął w Bochni. Małe miasto, mniej więcej w połowie drogi z Krakowa do Tarnowa. Stąd pieszo ma­ szerujemy do więzienia w Nowym Wiśniczu, znajdują­ cym się na południe od Bochni, w górzystym terenie podkarpackim, słynnym z zamku książąt Lubomirskich. Do więzienia mamy około pięciu kilometrów. Dzień jest słoneczny, a wokół piękne krajobrazy. Droga prowadzi przez las. Lecz nie krajobrazy nam w głowie. Myślimy, co zastaniemy w tym więzieniu tam, na górze. Na zakręcie ktoś zdecydował się uciekać. Nie udało się. Dwa strzały. Drugi położył uciekiniera już na zawsze... Docieramy w końcu do więzienia. Nowy Wiśnicz. Był tu dużo wcześniej klasztor. Masywnie zbudowany w kształcie czworoboku, tworzącego wewnątrz podwó­ rzec. Mury o grubości 1,5 m z małymi, skośnymi okien­ kami u góry, z grubymi kratami. Obok znajduje się ko­ ściół z czasów, w których obecny budynek więzienia byl klasztorem. Wewnątrz cel znajdowały się metalowe łóż­ ka montowane po dwa lub trzy do ściany, opuszczane na noc, a przymocowywane na dzień na powrót do niej. Na ścianach przy drzwiach do ceł, widzimy tabliczki z nazwiskami przedwojennych więźniów i ich wyrokami. Więzienie przeznaczone było dla groźnych przestępców z długoletnimi wyrokami polskich sądów. Tak, więc znalazłem się w Arbeitslager. Należało więc sądzić, że będziemy tu pracować. Zwierzchnikami Arbeit­ slager byli oficerowie gestapo, strażnikami zaś byli straż­ nicy więzienni, którzy zaakceptowali Volkslistę i stali się Yolksdeutschami. Stąd wśród nich takie nazwiska jak:

188

189

Rzepka, Sójka, Mader i Masner. Należeli do naszych najkrwawszych oprawców. Najczęściej bili nas pękiem dużych kluczy, jaki każdy z nich nosił przy sobie. Tu, po raz pierwszy od czasu aresztowania, pozwolo­ no nam napisać list do rodziny, podając adres: Hdftling M. Ziółkowski, Arbeitslager Nowy Wiśnicz. Przechowali go rodzice i jest w moim posiadaniu do dnia dzisiejszego. Kopertę do tego listu sporządziłem z kawałka szarego papieru. Kiedy w roku 1992 potrzebowałem udokumentowa­ nia mojego pobytu w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych dla Fundacji Polsko-Niemieckie Po­ jednanie udałem się do więzienia w Sanoku, gdzie jest przechowywana część księgi więźniów. Szczęśliwym tra­ łem było tam i moje nazwisko z potrzebnymi danymi. W tym samym celu odwiedziłem więzienie w Nowym Wiśniczu, które dzięki uprzejmości naczelnika więzienia zwiedziłem i mogłem porównać warunki, w jakich ja przebywałem z obecnymi. Oczywiście nie ma tu żadne­ go porównania. Dzisiaj więźniowie mają aparaty radio­ we, telewizyjne itp. Poza brakiem wolności żyją po ludzku. Przy okazji zobaczyłem celę, w której przebywałem w roku 1940, wówczas pojawiły się niezbyt miłe wspo­ mnienia. .. Najliczniejszą grupę w Arbeitslager Nowy Wiśnicz stanowili ludzie młodzi. Pracowaliśmy tu w warsztatach. Ja pracowałem jako pomocnik w warsztacie stolarskim. Wcześnie rano była pobudka, wydanie porannej kawy (kawałek chleba otrzymywaliśmy wieczorem po pracy), następnie apel, podczas którego sprawdzano stan obozu 190

i wymarsz do pracy. Po powrocie, późnym wieczorem ponowny apel, wydawanie marnego posiłku i powrót do cel. W tym okresie pracowałem przez pewien czas poza więzieniem w dużym ogrodzie, należącym do więzienia. Ze wzgórza rozciągał się przepiękny widok na całą oko­ licę. Była przecież wiosna. Tym bardziej więc odczuwa­ łem brak wolności, podziwiając piękny krajobraz i wspa­ niały zespól architektoniczny, jakim był zamek książąt Lubomirskich. Obecnie, przed więzieniem znajduje się tablica pa­ miątkowa ilustrująca historię tego więzienia w czasie wojny. Wymieniono nań egzekucje oraz transport naszej grupy, 313 więźniów, do KL Auschwitz w dniu 20 czerwca 1940 roku.

II

W tym to właśnie dniu, grupa nasza została załadowana na samochody ciężarowe i przewieziona pod eskortą na dworzec kolejowy w Bochni. Zapędzono nas do wago­ nów. Rozpoczęła się znowu podróż w nieznane. O obozach koncentracyjnych nikt z nas nie słyszał. Pocieszaliśmy się, że tym razem być może wiozą nas na roboty do Niemiec. Słyszeliśmy, że z Polski wywożone są do Niemiec duże grupy Polaków na roboty przymusowe, do pracy w rolnictwie i przemyśle.

realizowali plan wyniszczenia więźniów. Cechowały ich sadyzm i okrucieństwo. Wśród krzyków okładali nas, wówczas kijami i kol­ bami karabinów. Kopniakami wypędzali z wagonów. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, gdzie jesteśmy. Byliśmy pewni, że przyjechaliśmy do pracy. Tamtego dnia napis nad wejściem do obozu jeszcze daw ał... nadzieję. Pamiętam, biegliśmy przez szpaler oprawców. —Raus! Raus! Schneller, verfluchte polnische Bancie!* krzyczeli kapo. Poobijani i pokaleczeni znaleźliśmy się na placu przed Munopolgebaude —byłym budynkiem Polskiego Monopo­ lu Tytoniowego, w którym 14 czerwca zakwaterowano pierwszy transport 728 polskich więźniów politycznych przywiezionych z więzienia tarnowskiego. W wykazie zawodów naszego transportu, 3 13 więźniów z Nowego Wiśnicza, czytamy: student, chemik, brat zakonny, arty­ sta malarz, nauczyciel gimnazjalny. W naszej grupie by­ ła też pewna ilość księży. Albo wykończono ich już w Auschwitz, albo przewieziono do KL Dachau. Kimże więc byli ci, uznani za niebezpiecznych, wrogo­ wie Trzeciej Rzeszy, których przekazano do obozu kon­ centracyjnego? Najwięcej studentów, ludzi inteligent­ nych, wykształconych. Niektórycli znalem osobiście. Po kąpieli i dezynfekcji zostaliśmy skierowani do obo­ zu, który w tym czasie składał się z trzech bloków pro­ wizorycznie otoczonych płotem z drutu kolczastego bez

Znaleźliśmy się wkrótce na bocznicy kolejowej, jak się później okazało, obozu koncentracyjnego Auschwitz. Przed wagonami utworzono szpaler złożony z esesma­ nów i kapo. Ci ostatni byli zwykle pospolitymi przestęp­ cami. Przywiózł ich z obozu koncentracyjnego w Sach­ senhausen Rappurtfuhrer Gerhard Palitzsch. Ten trans­ port przyjechał do Auschwitz pod koniec maja 1940 ro­ ku. Było ich trzydziestu. Mieli oni pełnić role więźniów funkcyjnych wyższej rangi. W tym celu byli szkoleni. Głównym ich zadaniem było szykanowanie, terrory­ zowanie i mordowanie Polaków, Żydów i więźniów poli­ tycznych innych narodowości. Wkrótce okazało się, że nie zawiedli swoich mocodawców. Jako zawodowi kry­ minaliści nienawidzili więźniów politycznych. Z lubością

* Ram! Raus! Schneller, i-erfluchte polnische Bancie! (niem.) - Wycho­ dzić! Wychodzić! Prędzej przeklęta polska bando!

192

193

prądu elektrycznego. Były to bloki o numerach: 1, 2 i 3, stojące tuż za komendanturą, rezydencją Lagerkommandanta Rudolfa Hossa. Bloki 1. i 2. były parterowe, blok zaś nr 3 - piętrowy. Piętro nosiło numer 3A. Były to budynki po koszarach artylerii Wojska Polskiego. Tu rozpoczął się nasz obozo­ wy żywot. W obozie Lagerfiihrer Karl Fritzsch przywitał nas sło­ wami: —Jesteście w niemieckim obozie koncentracyjnym — zaakcentował słowo niemieckim, tak żeby nie było wąt­ pliwości, że większego piekła na ziemi nie znajdziesz. — Porządny więzień Polak, może żyć trzy miesiące, księża i duchowni —miesiąc, Żydzi —trzy tygodnie. Dotychczas miałem nadzieję na przetrwanie. Po przy­ byciu do KL Auschwitz nadzieja moja prysła jak bańka mydlana. Po tym powitaniu esesman czytał nazwiska zugangów*. Po usłyszeniu swojego natychmiast podbiegam do stojącego obok niego Haftlinga i otrzymuję na trzech karteczkach swój numer, następnie ustawiam się obok w grupie wyczytanych. Od tego momentu przestaję się nazywać i staję się numerem 1055. Moje nazwisko za­ stąpione zostało w KL Auschwitz numerem 1055. Było to najstraszniejsze ze wszystkiego, co nas dotychczas spotkało. Pozbawieni zostaliśmy naszych nazwisk i imion. Staliśmy się tylko numerami. Bez żadnych praw. * Nowo przyjęty do obozu więzień z ostatniego transportu; tak­ że w sensie: transport.

Zostałem więc numerem w niemieckim systemie wy­ niszczenia, zgodnie z niemieckim prawem i porządkiem. Ten system przyjmowania więźniów do KL Auschwitz był używany do łata 1943 roku. Później wszystkim więź­ niom (prócz Niemców) tatuowano ich numer na lewym przedramieniu. KL Auschwitz był jedynym obozem, w którym tatuowano więźniom numery. Po raz pierwszy zastosowano tę praktykę na jesieni 1941 roku, wobec jeńców radzieckich. Następnie, od marca 1942 roku wykorzystano ją w Birkenau w stosun­ ku do wycieńczonych więźniów. Wymienionym tatu­ owano numery na lewej stronie klatki piersiowej. Z czasem miejsce tatuowania numerów przeniesiono na przedramię lewej ręki. W ten sposób już od 1942 ro­ ku tatuowano Żydów w Birkenau, od wiosny zaś 1943 roku wszystkich więźniów, zarówno nowo przybyłych, jak i wcześniej zarejestrowanych w obozie. Tak, więc wszyscy więźniowie, którzy przybyli do KL Auschwitz-Birkenau przed latem 1943 roku zostali wytatu­ owani. Dano na to nie więcej niż trzy dni. Ci więźniowie z tego okresu, którzy przeżyli, mają stosunkowo małe i dość regularnie wytatuowane cyfry. Wszyscy z następnych zugangów, przybyłych po tym okresie, tatuowani byli w pośpiechu, przy przyjęciu do obozu. Ci mają niestarannie wytatuowane numery i oczywiście dużo większe. Powodem wprowadzenia tatuowania były przypadki, że znajdowano martwego więźnia, który nie miał naszy­ tego numeru na bluzie i spodniach. Trudno określić, jak było to możliwe. Jednak tak się zdarzało. Były wtedy kłopoty z identyfikacją numeru więźnia, który musiał

194

195

być wykreślony w Schreibstubie z listy żywych. Ordnung muss sein *. Nie dziwi zatem, że komanda pracy wracały w „komplecie” do obozu, zmarłych lub zamordowanych w czasie pracy wiozało się na taczkach albo niosło. Pod­ czas apelu trupy zaś musiały leżeć przy bloku. Ujmowa­ ne były bowiem w stanie ilościowym, a nie było już cza­ su na wykreślenie ich z listy żywych w Schreibstubie. Czy­ niono to dopiero po apelu. Poza tym, tatuowanie dawało Niemcom jeszcze dru­ gą korzyść. Utrudniało zbiegom ukrycie się na wolności. Po jakimś czasie włosy odrastały, uciekinier dostawał „zorganizowaną” przez podziemie Kennkarte i byl głębo­ ko dla Niemców „schowany”. Gdy miał tatuaż numeru obozowego, zawsze mógł być sprawdzony i sprawa sta­ wała się prosta. Nie pomagały wówczas żadne wyjaśnie­ nia, dokumenty, świadkowie. Jest numer —jesteś „nasz”. Zdarza się, że więźniowie, którzy przeżyli wojnę i obozy koncentracyjne, w tym również Auschwitz, nie mają wytatuowanego numeru. Są to więźniowie, którzy przed wydaniem rozkazu tatuowania zostali przeniesieni do innego obozu, ewentualnie ci, którzy przed latem 1943 roku uciekli. Organizacja obozu ujęta była w ścisłe ramy. Na czele obozu, a więc załogi SS (SS Fiihrung) oraz wszystkich więźniów (Schutzhaftlager), stał Lagerkommanclant, do roku 1943 Hauptsturmfiihrer Rudolf Hoss. Hoss był zwierzchnikiem (Oberbefehlshaber) wszystkiego, co ro­ zumiemy pod nazwą obóz koncentracyjny. W listopadzie * Ordnung muss sein (niem.) - Porządek musi być.

196

1943 roku Hoss odszedł do Berlina, a jego miejsce zajął Hauptsturmfiihrer Arthur Liebehenschel. Pierwszy od strony rzeki Soły, za drutami płotu elek­ trycznego, piętrowy budynek, to komendantura obozu (Kommandantur). Znajdowały się tam różne biura, w tym biuro Lagerkommandanta, również pokój pod na­ zwą: Wertsachenabteilung. W piwnicy komendantury znajdował się także areszt dla członków załogi SS. W illa komendanta Hossa znajdowała się naprzeciw komendantury, od strony rzeki Soły i drogi prowadzącej do Bielska. Drugim budynkiem za drutami obozu był tak zwany Venvaltung. Znajdowały się tu różne biura, ta­ kie jak: Verpflegt/ng, Landwirtschaft oraz Rechnungswesen itd. Następny budynek, byłych koszar, usytuowany poza płotem elektrycznym to SS-Revier, czyli szpital SS. Naprzeciw, koło krematorium nr 1 stał drewniany barak. W nim mieściła się siedziba Politische Abteilung, na czele którego stał Obersturmfiihrer Maximilian Grabner. Pracownikami tam byli podoficerowie SS: Boger, Kirschner i inni. Na czele Schutzhaftlager stał Schutzhaftlagerfiihrer Karl Fritzsch. Fizyczna kreatura. Niski, o zapadniętych pier­ siach, na małej głowie duża czapka z wyraźnym emble­ matem trupiej główki. Chude nogi wciśnięte miał w dłu­ gie cholewy butów. Buty zresztą prezentowały się najle­ piej. Kiedy patrzyłem na Fritzscha, widziałem przede wszystkim buty. W roku 1942 miejsce Fritzscha w KL Auschwitz 1 za­ jął Hans Aumeier. Następnym z kolei władcą życia i śmierci więźniów był tak zwany Rapportfiihrer w randze Oberscharfiihrera - Gerhard Palitzsch - król zbrodni. On to 197

przywiózł do obozu tych pierwszych 30 więźniów —po­ spolitych przestępców z zielonymi winklami. Główną je­ go funkcją było odbieranie raportów od poszczególnych Blockfiihrerów przy apelach, o stanie ilościowym więźniów na poszczególnych blokach. Stał się szybko jednym z naj­ większych katów, rozstrzeliwującym więźniów z małokali­ browego karabinku przed Ścianą Śmierci na bloku nu­ mer 11. Następcą jego został Rapportfuhrer Oswald Kaduk. Zestawienie w formie tabliczki służącej Rapportfi/hrerowi do porównywania stanu więźniów na poszczególnych blokach i na rewirze sporządzała Hauptschreibstube. Organizacją pracy zajmował się Arbeitsdienstfuhrer, kierujący czymś w rodzaju Urzędu Pracy. Początkowo funkcję tę pełnił Oberscharfiihrer Franz Hóssler. W samym obozie podlegał mu więzień Arbeitsdienst. W roku 1943 Hóssler przeszedł do Birkenau i został tam Frauenlagerfiihrerem. Na czele każdego bloku stał Blockfiihrer —esesman — podoficer, który sprawował ogólny nadzór nad blokiem. Na czele „służby zdrowia” stał tak zwany Standortarzt. Podlegali mu wszyscy lekarze i pielęgniarze, apteki za­ równo SS-Revier, jak i Haftlingsrevier. Nie będę wymie­ niał nazwisk lekarzy niemieckich, ale takie nazwiska jak Clauberg, Entress, Wirths, Schumann są znane całemu światu z okrucieństwa. Podoficerami pełniącymi funkcję sanitariuszy, czyli tzw. SDG (Sanitatdienstgrad) byli esesmani, a najsław­ niejszy z nich wsławiony tak zwanym szpilowaniem więźniów zastrzykami fenolu (Phenolspritzen) był esesman Klehr. Na czele każdego komanda pracy stal zaś Kommandofiihrer w randze podoficera SS.

Ważną funkcję pełniła grupa postów* oraz tzw. „psia kompania”** zwłaszcza przy szukaniu ukrytych więź­ niów. Jeśli niedoszłego uciekiniera nie znalazł człowiek, to wywąchał go pies. Psy były również używane do in­ nych celów, również szczucia na więźniów. Oczywiście wszyscy oni mieli swoich zastępców i koordynujący ich „pracę” sztab. Najwyższą funkcją w hierarchii więźniarskiej był Lagerdltester. Od początku by 1 nim więzień nr 1 —pospoli­ ty przestępca, Bruno Brodniewitz —pochodzący z grupy 30, którą przywiózł Palitzsch. Oni właśnie siedzieli już w obozach koncentracyjnych od roku 1933, to jest od objęcia władzy przez Hitlera —między innymi w KL Esterwegen. Mieli więc za sobą długi staż obozowy. Jego zastępcą był więzień nr 30 - Leo Wietschorek. Numer 1 —pierwszy z grupy trzydziestu i numer 30 —ostatni z tej grupy. Alfa i omega. Stanowili zgrany tan­ dem. Mieli wyjątkowe predyspozycje. Byli wyjątkowymi kanaliami. Nie przeżyli. Numer 1 —został zamordowa­ ny przez więźniów w Bergen-Belsen. Numer 30 —zmarł na tyfus 3 lipca 1942 roku. Inną funkcją był tak zwany Lagerkapo. Blokiem za­ rządzał Blockdltester. Blokowymi byli początkowo tylko Niemcy —dużo później, gdy obóz znacznie się powięk­ szył, blokowymi byli także więźniowie innych narodo­ wości, w tym Polacy, a nawet Żydzi (w Birkenau). Mu-

198

199

* Esesmani z oddziałów wartowniczych, pilnujący więźniów przy pracy lub pełniący wartę na wieży strażniczej. ** „Psia kompania", oddział esesmanów ze specjalnie tresowany­ mi psami.

sieli oczywiście znać język niemiecki i być gorliwymi stróżami „porządku”. Dalszą funkcją na bloku byt Stubencłienst, dbający o czystość bloku oraz Blockschreiber prowadzący rejestrację więźniów —prawa ręka blokowe­ go. Wszyscy oni nosili na rękawie odpowiednie opaski. Lagerdltester czarną z białym napisem, Lagerkapo —żółtą, Blockaltester —czerwoną. Na czele komand pracy, w zależności od wielkości ko­ manda, stali oberkapo, kapo lub unterkapo, stojący na czele małych grup roboczych. Nosili oni żółte opaski z odpo­ wiednim napisem. Przy dużych komandach byli jeszcze Yorarbeiterzy i tak zwani grupowi (Zwanzigschafsfiibrer) - ci nie nosili opasek. Grupowy w dużym komandzie opiekował się 20 więźniami. Nie tylko popędzał przy pracy, ale musiał uważać, aby z jego dwudziestki nikt się nie oddalił i nie uciekł, należało to jednak do bardzo rzadkich przypad­ ków. Gdyby taki przypadek się zdarzył, grupowy był pierwszą ofiarą. Główna Schreibstube to coś w rodzaju biura meldunko­ wego, które prowadziło rejestrację więźniów, rejestrację przeniesienia do innego bloku, w tym do szpitala, wyre­ jestrowanie w razie śmierci czy zwolnienia z obozu, co było przypadkiem nader wyjątkowym. Hauptschreibstube sporządzała też zestawienie całego obozu na tabliczce doręczanej Rapportfiihrerouń przed apelami. Poszczególni Blockfiihrerzy kolejno zdawali raport o stanie swojego bloku na podstawie zestawienia dostar­ czonego przez właściwą osobę ze Schreibstube Rapportfiihrerowi, który sprawdzał zgodność tego ze swoją ta­ bliczką dostarczaną mu przez Hauptschreibstube. 200

Raport Blockfiihrera wyglądał mniej więcej tak: — Blok na moją komendę Stillgestanden! Miitzen ab! Augen rechts!* Blockfiihrer maszerował wówczas do Rapportfiihrera stojącego przed kuchnią w tzw. kapliczce (istnieje ona do dziś) i zdawał raport: —Błock Nummer 10 belegt mit 950 Hdftlingen, zur Stel­ le 880. 30 kommandiert, 40 liegen tot (zmarli krótko przed apelem).** Hdftligen kommandiert byli to więźniowie z komanda, którzy wyszli do pracy przed apelem pod eskortą poza obóz (tak jak np. moje późniejsze komando —Komrnandanturreinigung). Podobna procedura obowiązywała przy apelu wieczornym. Po zameldowaniu wszystkich blo­ ków, jeśli stan się zgadzał, rano padała komenda Arbeitskommando formieren*** i następował wymarsz do pracy, a po apelu wieczornym - luegtreten - czyli rozejście się na bloki. Na początku w obozie Auschwitz przebywali tylko Polacy i mała grupa Żydów, obywateli Polski. Niektórzy pracowali jako pomocnicy Arbeitsdiensta. Zajmowali również inne, ważne, dające możliwość przetrwania, sta­ nowiska. Przy ich pomocy, nieliczni, mogli dostać przy­ dział do „lepszych” komand pracy. * Stillgestanden! Miitzen ab! Augen rechts! (niem.) - Baczność! Czapki zdjąć! Na prawo patrz! ** Błock Nummer 10... (niem.) - Blok nr 10, stan ogólny 950 więźniów, w tym 880 na miejscu, 30 odkomenderowanych do pra­ cy, 40 martwych. *** Arbeilskommando formieren! (niem.) —Grupę roboczą formować! 201

Więźniowie z pierwszych transportów przeżyli w obozie ciężkie chwile, ale ci, którzy przetrzymali ten trudny okres, wspierali się potem wzajemnie i tworzyli solidarną grupę. Jeśli przeżyli, to dlatego właśnie między innymi, że byli solidarni. Nie mówiąc już o wyjątkowym szczęściu, które trzeba było mieć, a które do końca i mnie nie opuszczało. Więźniowie starali się więc za wszelką cenę dostać do „lepszego” komanda. W pierwszym okresie było to moż­ liwe. Komanda były przejściowe, organizowane doryw­ czo. Później stawało to się coraz trudniejsze. Powstawały komanda stale, ze stałym przydziałem więźniów. Rów­ nież nadzór nad więźniami —więźniów funkcyjnych nad komandami —oberkapo, kapo, unterkapo i Vorarbeiteróiv był stały. Poza tym, głównym nadzorcą, któremu wszyscy w komandzie podlegali, odpowiedzialnym przed władzą obozu, był SS-Kommandofiihrer. Ten był panem życia i śmierci. Jeśli był choć trochę człowiekiem, hamował zbrodni­ cze zapędy kapo. Zdarzało się jednak często, że był gor­ szy od najgorszego z kapo. Wówczas piekło pochłaniało codziennie wielu więźniów. Organizacją pracy w samym obozie zajmował się wię­ zień —Arbeitsdiensł. Na szczęście, Arbeitsdienst — Otto Kusel - numer obozowy 2, był wyjątkowym człowie­ kiem. Starał się w miarę swoich możliwości, a możliwo­ ści te były duże, pomagać więźniom słabym, szczególnie młodym, przydzielając ich do względnie dobrych ko­ mand pracy. Był świadom, że starszych więźniów nikt i nic nie zdoła uratować od śmierci.

Od samego początku wykorzystywano nas do różnych prac. Komanda pracy były formowane według aktual­ nych potrzeb. Pierwszą moją pracą było tzw. Grasmaher Kommando, czyli kosiarze trawy. Esesman zapytał nas: —Kto umie kosić? Podniosłem rękę, mimo, że pojęcia o koszeniu nie miałem. Dostałem kosę i marsz do pracy. Trawę trzeba było kosić na całym terenie obozu tam, gdzie tylko wy­ rosła. Początkowo szło mi to marnie. Dostawałem baty. Po kilku dniach nauczyłem się i było już nieco lepiej. Była to jednak ciężka praca. Dobrze, że się szybko skoń­ czyła. Potem już szybko ubywało trawy. Powszechny głód, jaki panował, zmuszał do spożywania wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. Ale taką sytuację zrozumieć mogą tylko ci, którzy tu byli. Byłem w roku 2000 w Auschwitz-Birkenau na uro­ czystości upamiętniającej 60. rocznicę pierwszego trans­ portu, jaki przybył do Auschwitz. Idąc spacerem po Bir­ kenau z kolegami, byłymi więźniami tego obozu, powie­ działem niby od niechcenia: —Tyle tu ładnej, soczystej trawy. Na to jeden z „naszych” odpowiedział:

202

203

III

- Wiesz, że w czasie, gdy tu gazowali, palili i mordo­ wali na różne sposoby setki tysięcy ludzi, nie znalazłbyś nawet śladu trawy. Co było do zjedzenia - zostało zje­ dzone - trawa też. Było tu wtedy jedno wielkie, glinia­ ne pole, a na nim setki dziś nie istniejących już baraków. Bloki obozowe były otynkowane. Ja dostaję się do grupy, której zadaniem jest odbijanie tynku do gołej ce­ gły. Była to stosunkowo dobra praca, gdyż siedząc na rusztowaniu i wykorzystując nieuwagę esesmana lub ka­ po, mogłem trochę odpocząć. Kiedy skończyliśmy odbi­ janie tynku, przerzucili mnie do budowy ogrodzenia. So­ lidne i groźne było to ogrodzenie. Na betonowych słu­ pach rozmieszczone zostały kolczaste druty na izolato­ rach. Tu nie mogłem nawet parę minut odpocząć. Za naszymi plecami stal kapo i popędzał: - Los! Los\* Karacho!** - wrzeszczał i machał palą, którą potrafił zmiażdżyć czaszkę. Kiedy się raz zagapiłem, przyłożył mi po plecach. Szokowało mnie to bezkarne okrucieństwo. Nie wiedzia­ łem jeszcze wtedy, że to zaledwie była mała zaprawa. W końcu to ogrodzenie oddzieliło nas od reszty świa­ ta. Ale i ten świat za drutami nie był już ludzki. Ten świat mocno pracował, żeby dostarczyć jak najwięcej lu­ dzi na opał do krematorium. A czy w piekle trzeba palić? Nie. Lecz w naszym pie­ kle —palono. Gazowano i palono. Na blok wracało się więc zwykle potwornie zmęczo­ * Los! Los! (niem. ) - Jazda! Jazda! ** Karacho! - przekleństwo w żargonie obozowym.

204

nym. Po pracy, wieczorem przed snem, rozkładamy na podłodze „sienniki”. Śpimy pokotem we dwóch, trzech na jednym sienniku. Pamiętam, jak z moimi kolegami Jankiem i Mietkiem —walczyliśmy, aby dostać „nasze” koce. Chodziło o to, by nie przykrywać się innymi niż oznaczone przez nas koce, które były stosunkowo czyste. Każda noc to był koszmar. Rzeczą zupełnie niemożli­ wą było bowiem wydostanie się do latryny. Po ciemku, ze zbitej masy ludzkiej. A jeśli się to udawało, to powrót bywał jeszcze trudniejszy. Niektórzy więźniowie bez par­ donu tratowali śpiących, torując sobie w ten sposób dro­ gę, inni całkiem po prostu załatwiali się na swoim miej­ scu, po czym chyłkiem to miejsce zmieniali, wciskając się między śpiących. Blady świt zwiastuje poranek. Gong. Pobudka. Trze­ ba wstawać. Zaczyna się obozowy dzień. Rozkręca się tempo naszych poczynań. Od tej chwili wszystko trzeba robić w ciągłym pośpiechu. Schnell! Schnell!* - to pierw­ sze słowo, które musiał zrozumieć każdy więzień. Pisarz blokowy wrzeszczy, ile sił w gardle: —Wstawać szybko, przeklęte psy. Szybko więc sprzątamy, układamy sienniki w sztaple pod ścianą i przykrywamy je kocami. Biegiem do mycia. Ten i ów dostaje pałką po głowie. Na zewnątrz bloku znajdowała się rura wodociągowa z kranami, pod który­ mi można się było prowizorycznie umyć. Dopiero nieco później zbudowane zostały umywalnie w blokach. Moż­ na ich było używać jedynie rano przed wyjściem na apel i wieczorem po apelu przed snem. * Schnell! Schnell! (niem. ) —Prędko! Prędko!

205

W ciągu dnia sztubowi doprowadzali je do porządku do tego stopnia, że posadzki z terakoty pokrywane były cienką warstwą oleju, co tworzyło rodzaj mozaiki. Wszystko oczywiście na pokaz. W ciągu dnia nikt nie mógł wchodzić do bloku. Izby wykorzystywane były tylko do snu w nocy. W dzień więźniowie je opuszczali, udając się do pracy. W bloku pozostawał tylko Blockaltester i sztubowi. Dwaj więźniowie z rana wnosili kotły z herbatą — miętówką. Nalewali po niespełna litrze. Kto nie zjadł swego chleba do kolacji, choć takich było niewielu, zja­ dał go teraz pospiesznie. Mimo głodu utrzymuję swój zwyczaj dzielenia chleba na część wieczorną i śniadaniową. Tak trudno jest dzielić ten kawałek chleba, kiedy głód zniewala, skręca wnętrz­ ności. Tylko silna wola pozwalała oprzeć się pokusie zja­ dania wszystkiego na jeden raz. Przechowywanie chleba przez noc było jednak połą­ czone z ryzykiem jego utraty. Zdarzały się, choć rzadko, kradzieże chleba, lecz i na to znalazły się sposoby. Ja nie­ odmiennie przechowywałem chleb za koszulą. A złodziei czekała może zbyt radykalna kara, wymierzana już przez więźniów, ale potrzebna i skuteczna. Jem y więc szybko, bo wszystko jest tu na wysokich obrotach. Po „śniadaniu”, dalej głodny, pędzony przez sztubowego, wybiegam na apel. Ta codzienna ceremonia odby­ wa się w niesamowitym zamieszaniu, tumulcie, przy krzykach i nieodłącznych razach kijami. Ma to mobilizo­ wać więźniów do utrzymania nienagannej równości rzę­ dów i krycia w dziesiątkach. Liczą. Długo liczą.

Jeśli stan jest zgodny z ilością więźniów na bloku, blokowy melduje to Blockfiihrerowi, którym jest esesman, „opiekun” bloku. Ten z kolei osobiście sprawdza stan więźniów na apelu. Robi to powoli, dokładnie, a my w tym czasie stoimy na baczność, nieruchomo. Naj­ mniejsze poruszenie kończy się biciem. Blokowy wraz ze sztubowymi muszą się wykazać, że są dobrzy, potrzebni, użyteczni. —Achtung, Miitzen ab!* —pada komenda. Blockfiihrer odchodzi zdać raport Rapportfuhrerowi, który melduje się przed Lagerfiihrerem i składa raport o stanie całego obozu. Komendę przejmuje wówczas Rapportfiibrer. - Baczność, spocznij, rozejść się! Wracamy na blok. Tu blokowy zaczyna przemawiać, tłumaczy to pisarz blokowy: - Tu jest obóz koncentracyjny Auschwitz. Każdy wię­ zień musi słuchać i wykonywać rozkazy. Każdy więzień musi umieć się zameldować. Ćwiczymy zatem to zameldowanie. Nie bardzo do­ brze to idzie, bo przecież ogromna większość nie zna ję­ zyka niemieckiego. Kto jeszcze bezbłędnie nie opanował zameldowania, dostaje pałą po plecach. Następnie ćwi­ czymy zdejmowanie i wkładanie czapki. O tej ważnej czynności w obozie blokowy wiódł wy­ kład kwadrans, po czym dał parę razy komendę: —Miitzen ab! Miitzen auf!** Nie obyło się bez wyzwisk i bicia. Na koniec oznajmił

206

207

* Achtung, Miitzen ab! (niem.) - Uwaga! Czapki zdjąć! ** Miitzen ab! Miitzen auf! (niem.) - Czapki zdjąć! Czapki włożyć!

nam, że takim z ... inteligentom to szkoda w ogóle jakieś nauki dawać, bo i tak nic nie zrozumieją. Dosyć tresury. Musimy znaleźć pracę w komandzie albo otrzymamy przydział od Arbeitscliensta.

Wieje silny wiatr, na domiar złego pada drobny deszcz. Zimno. Staram się pracować szybko i sprawnie. Ciągle poganianie biciem i rykiem do wykonywania pra­

cy w biegu, wykańcza nas zupełnie. Ambicją kapo, tego bydlęcia w ludzkiej skórze, jest nie dać wyczerpanemu więźniowi ani sekundy na zaczerpnięcie głębszego odde­ chu czy wyprostowanie pleców. W stałym napięciu, fi­ zycznie wycieńczeni, nie jesteśmy w stanie intensywnie pracować przez całą dniówkę. Każdy na swój sposób szu­ ka więc dogodnej chwili na wytchnienie, na chwilę od­ poczynku, by złapać oddech w zmęczone piersi. Kiedy nikt mnie nie obserwuje, folguję sobie. Muszę jednak przez cały czas zachowywać pozory intensywnej pracy. Markowanie roboty, to w obozie cenna umiejętność! Musi to z daleka sprawiać wrażenie normalnych czynno­ ści, lecz kto nie chce podpaść, nie może przyjmować pozy odpoczywającego. Trudno bowiem było uniknąć wzroku kapo lub esesmana. Ci zawsze mogli cię dopaść. A jeśli nawet nie dałeś żadnego powodu, to i tak cię ska­ towali, bo im się po prostu nie spodobałeś... Zresztą wszyscy więźniowie im się nie podobają. Przecież między nimi a nami istnieje twarda granica życia i śmierci. Na wieczornym apelu czuję się wyczerpany. A apel tego dnia ciągnie się długo, kończy się dopiero późnym wieczorem. Na bloku szybko połykam „kolację” i padam na siennik. Wieczorna cisza. Jest noc. Smugi świateł z reflektorów z wież strażni­ czych obmacują bloki. Piąta rano. Jeszcze brzask słońca nie przebił się po­ przez ciemności nocy. Zdaje mi się, że dopiero co zasną­ łem. Nieubłagana rzeczywistość ujawnia mi jednak prawdę. Nadchodzi dzień, jak co dzień. Trzeba się wpiąć w kierat obozowej rzeczywistości.

208

209

Komanda robocze są bardzo zróżnicowane pod względem ilości zatrudnionych w nich więźniów. Jedne liczą czterech, a inne nawet kilkuset. Każda grupa robo­ cza ma swojego kapo. On jest panem życia i śmierci w komandzie. On reguluje tempo pracy, najczęściej przy pomocy solidnego kija. Drugim „opiekunem” jest przy­ dzielony do komanda esesman. Tak dzień w dzień tworzono setki komand i tysiące miejsc pracy, gdzie zatrudniani byli więźniowie. Polską ludność z terenu przyległego do obozu wysie­ dlono, a pozostałe po nich budynki były burzone. Uzy­ skany materiał budowlany - cegły, drewno - używany byl do rozbudowy obozu. Do wykonania tego zadania utworzono Abbritckkommanclo. Zatrudniono w nim około dwustu więźniów. Nie było jeszcze wtedy tzw. grojie Postenkette, więc żeby zapo­ biec ucieczkom, przydzielano do tego komanda sporo es­ esmanów. Z nudów zabawiali się maltretowaniem więź­ niów, niby to dla utrzymania tempa pracy. Miałem więc nowe komando pracy, bo i ja tam się znalazłem. Była to ciężka praca, wykonywana praktycz­ nie tylko ręcznie. Nie było w użyciu żadnych maszyn.

Dzień po dniu, wśród katowania, upokarzania i śmierci, przemijają kolejne dni. Niedziela. Pobudka. Na apel nie wychodzimy. Cale przedpołudnie przebywamy w sztubie. Robimy porządki na bloku i wkoło siebie. Myjemy podłogi w sztubach i korytarzach. Golenie, czyszczenie pasiaków. Kto ma naderwany winkiel lub numer, względnie oberwany czy obluzowany guzik musi to doprowadzić do porządku. Po obiedzie czas wolny. Jest okazja zobaczyć się z kolegami z innych bloków. Jesień. Zaczęła się jesienna szaruga, deszcze, a następ­ nie deszcze ze śniegiem. Marzniemy. Do grudnia nie wy­ dano czapek ani skarpet. Drewniaki obuwamy na gole stopy. Dzień krótki i potwornie zimno. Nasza harówka, bez względu na długość dnia, zawsze trwa dwanaście go­ dzin. Dwanaście długich godzin. Ale trzeba wytrzymać! Pogoda wstrętna. Jesienny wiatr bardziej dziś doku­ cza. Wracamy do obozu. Siąpił drobny deszczyk. Teraz deszcz już pada często, a dokuczliwe zimno przenika do szpiku kości. Stoję w szeregu swego bloku. Niektóre ko­ manda pracy jeszcze wracają. Wychudzone, słaniające się na nogach widma. Słabych podtrzymują koledzy. Mar­ twi wracają na prowizorycznych noszach. Wreszcie wszyscy są na placu apelowym. Czy jednak wszyscy? U nas, na moim bloku, w porządku. Wszyscy są. Lecz w bloku 5. brak jednego. Czyżby uciekł? - Baczność! Będziecie stać nieruchomo, aż znajdzie się ten brakujący. Esesmani, kapo i psy ruszają na poszukiwanie. Dziś wyjątkowo źle się czuję. Poruszam się nieco, by ożywić zesztywniałe nogi. Ale już blokowy jest przy mnie. Nie-

odlączna laska pracuje gorliwie. Poszukiwanie nadal trwa. Padnę, myślę, jeśli to dłużej potrwa. Stoimy już zbyt długo, by zdrętwiałe nogi mogły nas utrzymać w nieruchomej pozie. Ile to już godzin? Nikt tego nie wie. Tu godzina często wydaje się nie mieć końca. Na skraju kolumny więźniów mojego bloku leży już sześć zwłok. Ile tam jeszcze dołożą? Targają nami mie­ szane uczucia. Złości mnie, że muszę tu stać. Lecz z dru­ giej strony, Bóg mu dopomóż, jeśli już uciekł. Nie uciekł. Ukrył się gdzieś, gdzie wytropiły go psy. Czy taki za­ łamany, zbity, żyjący jeszcze trup myśli racjonalnie? Koniec apelu. Niedoszłym „uciekinierem” zajmą się jutro. Poniesie przykładną karę na oczach wszystkich więźniów. Oficjalne kary za „wykroczenia” przeciw porządkowi obozowemu były aż nader często stosowane. Oficjalnymi karami nie były: bicie w czasie pracy, bicie na bloku czy tzw. „sport” - Kniebeugen, Hiipfen czy Rollen. Za większe „przewinienia” więzień otrzymywał karę - przeniesienie do karnej kompanii. Był to oddział Strafkompanie —izolowany od całego obozu na bloku 11. Więźniowie Strafkompanie wykonywali najcięższe prace fizyczne, najczęściej w żwirowniach przy wydobywaniu żwiru i piasku. Zasadą była praca w tzw. biegu (Lanfschritt) z taczkami i łopatami. Praca katorżnicza wśród krzyku i obelg kapo i ustawicznego bicia. Po pracy, na bloku 11., nie dawano im spokoju i za byle co okładano bykowcami. Pobyt w karnej kompanii byl na ogół przedsionkiem śmierci. Rzadko kto uchodził stamtąd z życiem.

210

211

Gdy więzień „zorganizował” kartofla lub brukiew i został przyłapany, musiał podczas przemarszu komand z pracy stać przy bramie Arbeit macht frei, trzymając kar­ tofel w zębach, a powracające komanda musiały na nie­ go patrzeć (Augen rechts). Potem szedł do raportu i otrzymywał np. karę chłosty na specjalnym koźle. Różnie: od 5 do 25 razów na tyłek, najczęściej jednak 25. Karę wymierzał esesman, kapo lub blokowy, a często współwięzień. Posiekany tyłek z trudem się goił i pro­ wadziło to często do śmierci, zwłaszcza, gdy był to mu­ zułman. Innym rodzajem kary był „słupek (Pfahl). Za przewinienie otrzymywało się 1, 2, 3 i więcej godzin „słupka”. Po apelu delikwent zabierany był więc przez esesma­ na na blok 11., gdzie do konstrukcji dachowej na słu­ pach przytwierdzone były haki. Więźniom krępowano ręce łańcuchem z tyłu i kapo, z dużym doświadczeniem w tej dziedzinie, wieszał więźnia na haku na odpowied­ niej wysokości tak, aby stopami nie mógł dotknąć pod­ łogi. Po zdjęciu ze słupka więzień padał zwykle na zie­ mię, a wtedy oblewano go zimną wodą. Jeśli kara wyno­ siła więcej niż jedną godzinę, rozłożona zostawała na kil­ ka dni - codziennie po jednej godzinie. Kto tego nie przeżył, trudno mu sobie wyobrazić, jak straszne były to cierpienia. Inną karą był „bunkier” też na bloku 11. Wyrok brzmiał na przykład: jeden tydzień „bunkra”. Więzień był izolowany w celi bloku 11. i otrzymywał zmniejszo­ ną rację żywnościową, która i tak była nie wystarczająca. Najczęściej przeżywał tę karę, lecz bardzo osłabiony tra­ cił życie tuż po wyjściu z bunkra.

Czternastu więźniów nie stanęło na porannym apelu. Leichenkommando pracuje od świtu do nocy. Liczba zgo­ nów więźniów niezwykle wysoka. Masowo giną z głodu 1 morderczej pracy. Obóz jednak stale się rozrasta. Na­ pływają coraz to nowe transporty więźniów. Jest coraz gęściej. Zaczynamy budować nowe, piętrowe bloki. Do parterowych bloków nadbudowujemy piętra. Na tych piętrach nie ma już sztub, jest tylko jedna ogromna sala. Pracuję na Bauhofie, w magazynie materiałów budow­ lanych. W tej szalonej pracy, jestem jednym z trybów

212

213

Inną ze strasznych kar był tzw. Stehbunker. Do celi 0 wymiarach lm na lm wtłaczano od dołu przez boczną klapę 4 więźniów na noc po apelu wieczornym. Czasem - nawet 5 więźniów i klapę zamykano. Wysokość celi była niższa od średniego wzrostu więźnia. Wyrok opie­ wał na 1, 2 lub 3 noce. O większej ilości nie słyszałem. Jeśli kara wymierzona była na kilka nocy, rano więzień był wypuszczany i musiał iść do pracy. Powracał tam wieczorem na następną noc. Działy się tam dantejskie sceny, gdyż z braku dostatecznej ilości powietrza, co sil­ niejszy chciał się wydostać jak najwyżej. Slaby muzułman, zdarzało się, kończył w tym bunkrze życie. W tedy pozo­ stali mieli więcej miejsca i próbowali na nim siadać. Trudno to opisać. Silniejszy walczył o życie i działo się to kosztem słabszego. Jedną taką noc, będąc silnym i zdro­ wym, można było przeżyć, gorzej, gdy kara wymierzana była na 2 lub 3 noce. Był też wśród kar i Hungerbunker. Polegał na tym, że zamykano więźnia w celi bunkra bloku 11. bez jedzenia. Zamykano w takim bunkrze skazanych na śmierć głodową.

piekielnej machiny. Zajmujemy się przeładunkiem mate­ riałów budowlanych: cegły, cementu, wapna i innych. Jedni biegają z cegłami, drudzy noszą worki z cemen­ tem. Kapo ponaglają i biją. Biją i ponaglają. Krzyczą: —Szybciej, przeklęte polskie psy, szybciej! Jak to przetrzymać? Jestem spocony, zmęczony, trochę poturbowany, bo miałem kolizję z esesmanem, bo się mu nie podobałem. Kazał mi kilka transportów cegieł wyko­ nać biegiem. Sam dziwię się sobie, że to wytrzymałem. Przerwę „obiadową” witam jak zbawienie. Kiedy wracamy do obozu na „obiad” każdy więzień dźwiga pięć cegieł i tyleż samo —wracając na apel wie­ czorny, wtedy ostatnie siły wkładam w ich utrzymanie. Cegły te dźwigamy od rampy kolejowej oddalonej chy­ ba dwa kilometry od obozu. Na piersi dźwigamy te ciężary, a tu jeszcze trzeba śpiewać. Wreszcie przerwa na „obiad”. Stoję w kolejce po zupę. —Co tam dziś dają? —Znowu Avosuppe. Niech to szlag trafi! —Zęby choć trochę ziemniaków do tego. Obiad, czyli ta przysłowiowa miska zupy, wydawana była na bloku w obozie. Później kotły z zupą docierały do pracującego komanda. Zupa dostarczana w ten spo­ sób więźniom była już najczęściej zimna, zwłaszcza w okresie zimowym. Przerwa nie trwa jednak długo. Maszerujemy na bu­ dowę. Z początkiem zimy udało mi się z tego komanda wydostać. Pracuję nadal w Raubnfie, ale w warsztacie sto­ larskim. Nie jestem fachowcem, ale zatrudniono mnie jako pomocnika. Boże. Dostałem przydział do pracy pod

dachem. Choćby to ciężka harówka, ale daje szansę na przeżycie. Szczególnie w zimie jest ratunkiem. Cieszyłem się z tego, że jestem pod dachem i nie moknę, nie marz­ nę. Jest tu żelazny piec opalany odpadami drewna - wió­ rami. Daje zbawcze ciepło. Na tym piecu podgrzewany jest klej stolarski. Z czasem też zaczęliśmy „organizować” kartofle za pośrednictwem kolegów z Landwirtschaftskommando. Go­ towaliśmy je na piecu. Dzięki temu, choć częściowo, za­ spakajaliśmy rozdzierający głód. W ten sposób udało mi się przeżyć najtrudniejszy czas - zimę. Nadeszła W igilia 1940 roku. Smutna to W igilia. My, Polacy, przywiązani do tego szczególnego dnia, darzymy go zawsze sentymentem. W dniu tym u wierzących i niewierzących, u twardych i uczuciowych, biednych i bogatych miękną serca i dochodzi do głosu sumienie. Dziś szczególnie wzruszają nas przyjazne myśli o najbliż­ szych. Te dobre myśli pokrzepiają nas, dodają sił, zmniej­ szają ból i rodzą wiarę w przetrwanie. Przydałby się w tym dniu opłatek. Niestety, dzielimy się tylko okrusz­ kami chłeba. Życzymy sobie sił, choć wiemy, że nie wszyscy przeżyjemy. Cała treść rozmów w tym dniu sku­ pia się wokół naszych domów, najbliższych i najdroż­ szych. Pomyślałem o swoich: czy są jeszcze żywi, czy ma­ ją dach nad głową? No cóż, ten wieczór i chwila przy­ wracają wspomnienia ciepła, miłości matczynej. Dlatego też są i łzy. Same święta Bożego Narodzenia, a tuż za nimi Nowy Rok przechodzą prawie niepostrzeżenie. Czy zawsze tu taki mróz między Sołą a Wisłą? A mo­ że tylko nam jest tak strasznie zimno. Cienkie pasiaki,

214

215

często mokre, nie chronią przed mrozem. Ale taka nasza dola. Więźniarska. Obozowa. Nie pamiętam dokładnie, czy byl to koniec roku 1940, czy początek 1941, do KL Auschwitz przyjechali urzędnicy gestapo z Tarnowa. Mnie —numer 1055 i mo­ ich kolegów - Janka numer 1057 i Mietka numer 1061 zamknięto w bunkrze bloku 11. Każdego oddzielnie. Rozpoczęły się przesłuchania. Mieliśmy się przyznać do tego, do czego nie przyznaliśmy się w roku 1939 w wię­ zieniu w Sanoku. Podczas przesłuchania, gdy mnie znowu potwornie bito, a ja w dalszym ciągu nie dawałem oczekiwanej od­ powiedzi, jeden z gestapowców odezwał się do mnie: — Twój brat też byl taki twardy, ale... w końcu zmiękł. W tedy po raz pierwszy zacząłem się domyślać, że brat mój już nie żyje. W dalszym bowiem ciągu nie mia­ łem o nim z domu pewnej wiadomości. Pól roku za nami. A przed nami? Coraz mniej więź­ niów z małymi numerami. Czy uda mi się przeżyć to pie­ kło? Stałem się bardziej twardy i obojętny. Obojętny na swój los. Stwardniałem już też na tyle, że niczego nie oczekuję, ale walczę. Zachowuję czujność jak tropione zwierzę, coraz lepiej i pewniej balansuję między życiem a śmiercią. Jak długo? Bóg jeden wie. Żyję i chcę żyć. Ta desperacka wola podtrzymuje mnie w chwilach trudnych, na ostrych zakrętach. Nie­ stety. Tu droga mojego życia jest bardzo kręta. Na zewnątrz trzyma mróz. Dobrze, że nie pada śnieg. 216

W śniegu trudno iść, a więzień na obolałych nogach ła­ twiej się potyka. Jest wiosna roku 1941. I proszę, nasz komendant Hoss, pozwolił zorganizować orkiestrę w męskim obozie. Dyrygentem został Franciszek Nierychło, numer 994. To był dobry zespół. Było z czego wybierać. Sami pro­ fesjonaliści. Grali marsze komandom wychodzącym do pracy i wracającym na apel wieczorny. Ponieważ dyry­ gent miał również funkcję kapo kuchni dla więźniów, członkowie orkiestry byli również kucharzami. Jak na obóz —były to fantastyczne warunki. Hoss szczycił się orkiestrą. Czasem w niedzielę po­ zwalał grać dla załogi SS. Dla nas była to raczej orkiestra pogrzebowa. Wracające kolumny głodnych, wyniszczo­ nych, ledwo trzymających się na nogach więźniów, z tru­ dem utrzymywały krok marszowy. Łamały się szeregi na skutek skrajnego często wyczerpania. Kapo zaś i esesma­ ni nie próżnowali. Kopniakami i kijami zmuszali do marszu w takt bębna orkiestry. Ludzkie szkielety z tru­ dem powłóczyły nogami, a trzeba było jeszcze dźwigać lub wieźć na taczkach zwłoki swoich kolegów. Dziś mamy znowu niedzielę. Dzień, w którym moż­ na trochę wypocząć. Chyba, że się człowiek napatoczy na kij blokowego. W tedy i ten dzień nie jest najlepszy. A czy tu w ogóle można myśleć o dobrym dniu? Niektórzy z nas mają odmrożone palce u nóg. Ja jesz­ cze nie. Taką drobnostką nikt się tu nie przejmuje. Dzień wolny od pracy, ale więzień nie może być bez­ czynny. Musi być stale czymś zajęty. Po „śniadaniu” sztu217

bowy ogłasza czyszczenie sali. Leciwie kończymy tę robo­ tę, blokowy już zarządza apel na bloku. Teraz on spraw­ dzi, czy wszystko jest tak, jak on sobie życzy. Tym razem jest dobrze. Wreszcie robota na siedząco. Plagą nękającą każdego więźnia są wszy, pchły i pluskwy. Walka z insektami nie ma żadnych szans powodzenia. Stąd często w obozie wy­ buchają groźne epidemie, które dziesiątkują wyniszczo­ nych więźniów. Bijemy wszy, które są i tak nie do pobi­ cia. Należało zabijać je paznokciami. Tej wszawicy w obozie jednak nie da się zlikwidować, bo pełno jaj tych pasożytów zalega koce. Czekają cierpliwie, aby zasilić swoje starsze, przetrzebione pokolenie. Bijemy więc te wszy i bijemy, a one dokuczają i dokuczają. Wreszcie Lduseappell. Stoimy w szeregu. Jeśli bloko­ wy, sztubowi i inni funkcyjni znaleźli w koszuli wesz, de­ likwent był znowu bity. Podczas generalnego odwszawiania obozu sięgano też po cyklon B, gaz używany przede wszystkim do uśmier­ cania ludzi. Obóz podzielony więc został na dwie części. Z pierwszej części obozu przepędzono wszystkich więź­ niów do drugiej. Tę pierwszą uszczelniano i gazowano. Po takiej akcji podłogi były czarne od pcheł i innych pa­ sożytów. Więźniowie zaś byli strzyżeni, kąpani pod prysznicem i nacierani środkami dezynfekcyjnymi, po czym nago przechodzili do odgazowanej części obozu, oczekując na ubranie, które w tym czasie było też gazo­ wane. Po dłuższym dopiero oczekiwaniu dostarczano „czystą bieliznę i ubranie”. Potem druga część obozu była zagazowana i dopiero wtedy więźniowie wracali do swoich bloków.

Nie na długo to pomagało. Wszy miały się dobrze, potwornie nas gryzły i wszystko było po staremu. Kiedy wszystko jest tak, jak sobie życzy blokowy, sia­ damy do pisania listów. Cóż tam pisać? Zawsze to samo. Jestem zdrowy, dobrze się czuję, mam dobrą pracę i ty­ le. A pisać trzeba, bo taki, który nie pisze listów do ro­ dziny jest podejrzany. O co? O planowanie ucieczki. Nonsens, lecz oni, esesmani, tak to sobie wyobrażają. Zbliża się wiosna. Upragniona wiosna. Jest jeszcze zimno, ale słoneczko, kiedy niebo jest bezchmurne, przygrzewa przyjemnie. To napawa nas optymizmem, nadzieją. Czy długo jeszcze? Czy wytrzymam? Zaciskają się spracowane ręce. W głowie kotłują się rozpacz i niena­ wiść do naszych oprawców. W sercu ból i żal. Czy tu mam paść, zgodnie z planem naszych katów? Jestem przecież młody! A może dzięki temu, tej mło­ dości, trwam w tym haniebnym świecie trupów? Żyją­ cych i nieżyjących trupów? Mocniej zaciskam pięści. Ja muszę wytrzymać! W obozie panuje ruch i podniecenie. Coś ważnego nas czeka. Ale co? Każda zmiana może być tylko zmia­ ną na gorsze. Wreszcie bomba pękła. Obóz wizytuje sam Reichsfiihrer SS, szef Urzędu Bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy Heinrich Himmler. Większość komand pracy w tym dniu została w obozie. Bloki wyszorowane, więźniowie umyci, kiepskie pasiaki wymieniono na nowe. Mam zaszczyt zobaczyć osobiście największą, obok Hitlera, kanalię na świecie. Z twarzy bez wyrazu, spod okularów, wyziera zbrodniarz wszechczasów.

218

219

Stoimy wyprężeni jak struny, choć obolałe nogi ledwo nas niosą. Przechodzi ten „król" śmierci ze spokojem. I ogląda swoje dzieło. Asystuje mu sfora esesmanów. On wie dobrze, że obóz jest pełen muzułmanów, z trudem niosących śmierć na swoich barkach. On wie, że tysiąca­ mi giną tu ludzie. On zna przyszłość tego obozu, który musi pochłonąć setki tysięcy, miliony istot ludzkich. On wie, w jakim celu stworzył to piekło —Auschwitz-Birkenau. Oto jego zarządzenie: „ ( . . . ) Z n a jd u ją c e się n a w s c h o d z ie m ie js c a w y n is z ­ c z e n ia n ie p o d o ła ją a k c ji z a m ie r z o n e j n a w ie lk ą s k a lę , w o b e c te g o , p r z e z n a c z a m

IV

Już od 6 lipca 1940 roku, po ucieczce Tadeusza Wiejowskiego (numer 220), podenerwowany Hoss zażądał od von dem Bacha, który w imieniu gestapo wizytował po­ wstający obóz, zgody na przeprowadzenie akcji uświada­ miającej okoliczną ludność polską, która mieszka w po­ bliżu, czym jest obóz koncentracyjny.

n a te n c e l A u ­

s c h w itz . ( . . . ) ”

( . . . ) L u d n o ś ć m ie js c o w a — p ie n ił się H o ss - je s t f a ­

SS R eicbsfiihrer

n a ty c z n ie p o ls k a i ja k u s ta lo n o w d r o d z e w y w ia d u ,

HEINRICH HIMM1.ER

g o t o w a d o k a ż d e g o w y s tą p ie n ia p r z e c iw k o z n ie n a ­ w id z o n e j z a ło d z e o b o z o w e j S S . K a ż d y w ię z ie ń ,

Niedługo święta wielkanocne. Coraz częściej przywo­ żą nowe transporty. Przed samymi świętami przybył transport z Warszawy. Wyciągamy od nich wiadomości. Nie wszyscy przybyli tu prosto z wolności. Wielu odsie­ działo sporo miesięcy w różnych więzieniach. To, co sły­ szymy, jeszcze bardziej pogrąża nas w niepewności. Trwają aresztowania i transporty do obozów pracy w Niemczech. Coraz silniejszy terror w Generalnej Gu­ berni. Nasze organizacje podziemne również nie próżnu­ ją. Nasilają się akcje zbrojne i sabotażowe. Polska walczy!

k t ó r e m u u d a się u c ie c z k a , m o ż e lic z y ć n a w s z e lk ą p o m o c , s k o r o ty lk o d o t r z e d o p ie r w s z e j p o ls k ie j z a g r o d y ( .. .) .*

Von dem Bach rozkazał zastrzelić każdego obcego męż­ czyznę spotkanego na rozszerzonym obszarze obozu oraz niezwłocznie przeprowadzić akcję w celu oczyszczenia z po­ dejrzanej hołoty obszaru w promieniu 5 km wokół obozu. Okoliczna ludność, nie bacząc jednak na represje aresztowania, osadzanie w obozie, rozstrzeliwanie, na za­ grożenia i kary za udzielaną pomoc — nieprzerwanie * APMO, Proces Hossa, 1. 12, k. 12.

220

221

dzień po dniu, prowadziła działalność na rzecz więźniów. Początki akcji pomocy dla więźniów to indywidualne, spontaniczne działania ludności z terenu przyobozowego. Akcja niesienia pomocy przejawiała się w różnych postaciach. Polegała na dożywianiu, dostarczaniu le­ karstw i środków opatrunkowych, a także cieplej bieli­ zny, odzieży, rękawic roboczych, szczególnie w okresie zi­ my. Oprócz pomocy materialnej umożliwiano więźniom prowadzenie tajnej korespondencji z rodzinami, a nawet aranżowano nielegalne spotkania z najbliższymi. W tej akcji nie zabrakło dzieci. O tym, jak żyły nasze dzieci z drugiej strony obozowych drutów kolczastych, niech zaświadczy jakże straszliwy, a jednocześnie cieka­ wy żywot Janka Fołtyna, chłopca, który mając zaledwie dziewięć lat, z roku na rok, dorastał w atmosferze grozy w niepojętym dla niego świecie. Ale niech on sam opo­ wie o swym młodym życiu.

W domu, na ile zdołano, a było to przecież zabro­ nione, uczył mnie dziadek, uczyła siostra Stasia i starszy brat Władek. Niewiele było tej edukacji, ale pisać i czytać nauczyli mnie biegle. A jaki jest świat i jacy są ludzie - uczyło mnie życie. Dzień po dniu pobierałem od życia lekcje, twarde lekcje. Bez zajęć szkolnych nie było niczego, co by mogło powstrzymać mnie od „wolności”, którą łykałem pełną piersią. Dzień składał się od rana do wieczo­ ra z ganiania z kolegami. Było nas ośmiu, tworzy­ liśmy zgraną „paczkę”. Mieliśmy pełną swobodę, poznawaliśmy każdy zakątek i to nasze hasanie by­ ło rejestrowaniem zdarzeń każdego dnia. Do mo­ ich obowiązków należało dbanie o zaciemnienie okien w mieszkaniu i zdobywanie karbidu do lam­ py, po który jeździłem z kolegami czasem nawet do Katowic. Na szczęście konduktorki Niemki nie pytały nas o bilety, pozwalały gdzieś przycupnąć w wagonie i kładąc palec na ustach, nakazywały ci­ szę. Wiedziałem też, że spoczywa na mnie najważ­ niejsze zadanie —zdobywania jakiegokolwiek po­ żywienia.

Mieszkałem wraz z rodzicami i starszym rodzeń­ stwem w Dworach pod Oświęcimiem. Moje ko­ chane miasto Oświęcim przemianowano na Au­ schwitz. Rozpoczynał się nowy rok szkolny i rano, jak zwykle, udałem się do szkoły. Ale nauka nie rozpoczęła się. Do szkoły przyjechali Niemcy, woj­ skowi. Wtedy jeszcze nie rozpoznawałem esesma­ nów. Oświadczono nam, że szkoła jest zamknięta, nauki nie będzie i mamy rozejść się do swoich do­ mów. Różnie to przyjęliśmy. „Może fajnie będzie — myśleliśmy. - Dzień w dzień tyle czasu dla nas.” Ale kiedy wróciłem do domu rodzice uświadomili mi, jaka spotkała nas życiowa katastrofa.

Wieczorem, kiedy zebrali się starsi, zaszyty gdzieś pod łóżkiem podsłuchiwałem, o czym mówią. Ro­ dzice i starsze rodzeństwo bardzo przestrzegali te­ go, bym nie byl świadkiem ich rozmów. Byłem młody, a starsi nie byli pewni, czy czegoś nie wy­ paplę. Brata mego Władka, który był budowlań­ cem, przymusowo zatrudniono w obrębie obozu.

222

223

Okresowo pracował przy budowie pierwszego krematorium w Auschwitz. Często coś opowiadał o swojej pracy. A to mnie bardzo ciekawiło. On między innymi przenosił grypsy, dostarczał lekar­ stwa. Podejrzany o kontakty z więźniami został aresztowany na przełomie lat 1942/43. Osadzono go w bunkrze Bloku Śmierci. Bóg dał, że szczęśli­ wie ocalał.

p o d e s k o r tą e s e s m a n ó w z p s a m i. B y li w y c h u d z e n i, z m ę c z e n i, n o s ili n a s o b ie u b r a n ia w b ia ło -n ie b ie s k ie p a s k i. P r o w a d z o n o ich aż z o b o z u n a p la c b u ­ d o w y w e D w o r a c h , ta m p o w s ta w a ły w ie lk ie z a k ła ­ d y c h e m ic z n e , tz w . Buna-W erke. P ó ź n ie j d o w o ż o ­ n o ic h p o c ią g ie m to w a r o w y m . P ra c o w a li p r z y k a ­ n a liz a c ji, r o w a c h , n iw e la c ji te re n u , d r o g a c h . P o ­ z w a la n o n a m , c h ło p c o m , p a tr z e ć , p o d c h o d z ić b li­ s k o , a le z a b r o n io n o ja k ic h k o lw ie k k o n ta k tó w . Ci

Bardzo przeżywaliśmy z kolegami transporty kole­ jowe nowych więźniów do Auschwitz. To, co wi­ dzieliśmy w czasie postoju pociągu pod semafo­ rem wjazdowym na dworzec kolejowy, przechodzi ludzkie wyobrażenie. Wyciągane ręce przez odrutowane okienka wagonów i błaganie: wody, odro­ binę wody dla dziecka, wody i trochę chleba dla umierających.

w ię ź n io w ie : b ie d n i, w y m iz e r o w a n i, id ą c r a n o d o p ra c y , m u s ie li ś p ie w a ć . K ie d y w r a c a li w ie c z o re m n a p la c z b io rc z y — w k a ż d e j k o lu m n ie n ie s io n o tru p y .

W s p ó ł c z u c ie

w p a ja n e

mi

p rz e z

m am ę

w y r a ż a ł o się w z a w o ła n iu : „ P o m ó ż m y , ja k u m ie ­ m y ”. N ie w a ż n e , k t o k im je s t. K a ż d y w ię z ie ń je st w p o t r z e b ie i z ró b m y , c o w n a sz ej m o c y , a b y m u c h o ć tr o c h ę u lż y ć . P o m a g a liś m y w ię c . P o m a g a li w s z y s c y — i d z ie c i, i m ło d z i, i s ta rs i.

Z narażeniem życia skradaliśmy się do wagonów, podawaliśmy na długich, wyoblonych drutach względnie żerdziach puszki z wodą. Uniknąć tra­ gedii pozwalały nam młodzieńcza brawura, ideal­ na znajomość terenu, spryt, a najbardziej - szczę­ ście. Któregoś razu byłem dość blisko esesmana. Nigdy do mnie nie strzelano. A ten strzelił. Bóg ochronił - nie trafił. Taką przygodę przeżyłem jeszcze raz. Ale od tego czasu unikałem podcho­ dzenia do esesmanów na małą odległość.

Z

p o z y s k iw a n ie m

żyw n ości

to

r ó ż n ie

b y w a ło .

T r a n s p o r t y w o js k a , k t ó r e je c h a ły n a f r o n t , ja d ą c w

k ie ru n k u

K r a k o w a , s ta w a ły p o d

s e m a fo r e m

w D w o r a c h . T e ra z m y, m a li r y c e rz e , w k ra c z a liś m y d o a k c ji. B ie g liś m y w z d łu ż s k ła d u p o c ią g u , m a ­ c h a ją c zaś rę k a m i, w o ła liś m y : Soldaten, m eine K ameraden, bitte um ein Stiick Brot. D anke, danke .*

Ż o ł n ie r z e rz u c a li n a m p rz e z o k n a w a g o n ó w n a p o ­ c z ę te b o c h e n k i c h le b a , s u c h a ry , c z a s e m

p a d a ły

Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy zobaczyłem mnóstwo mężczyzn idących w szeregach

* Soldaten. meine Kameraden... (niem.) —Żołnierze, moi koledzy, proszę kawałek chleba. Dziękuję, dziękuję.

224

225

n a m p o d n o g i n a w e t c u k ie r k i. J e s z c z e te g o n ie

Z w ra c a ła

z b ie r a m y , tr z y m a m y r ę k ę d o g ó ry , ja k n a s n a u c z y ­

o p r a w a p a m ię tn ik a , w y k o n a n a p r z e z w ię ź n ia d la

li s ta r s i i w o ła m y : H e il H it le r ! - z d a r z a ło się , że d o ­

H a lin k i, ja k o p o d z ię k o w a n ie za d o s ta r c z a n e le k a r ­

s ta w a liś m y

z a to

c z e k o la d ę .

uw agę

p ię k n ie

r z e ź b io n a

w

d r e w n ie

P o c ią g p r z e je c h a ł,

s t w a i ż y w n o ś ć . P ra w d z iw e a r c y d z ie ło . M is te r n a

a m y s z y b k o z b ie r a liś m y , c o się d a ło i b ie g ie m d o

r o b o t a . A r t y s t a c a łe s e rc e w ło ż y ł w tę p r a c ę , ż e b y

dom u.

w te n s p o s ó b p o d z ię k o w a ć jej z a o d w a g ę i p o ś w ię ­ c e n ie . W

S io s t r a m o ja - S ta s ia , p o c o d z ie n n e j p r a c y u N ie m ­

o b o z ie p r a c o w a li p rz e c ie ż n a jp r z e r ó ż ­

n ie js i z d o ln i a rty ś c i: r z e ź b ia rz e , m a la rz e , s n y c e rz e ,

c ó w , n o c ą s z y ła r ę k a w ic e ro b o c z e o je d n y m p a lc u .

k t ó r z y za s w o je p r a c e z le c a n e p r z e z e s e s m a n ó w

R o z p r o w a d z a liś m y

lu b z n a c z n ie js z y c h k a p o o tr z y m y w a li d r o b n e ilo ­

je w ś r ó d

w i ę ź n ió w

p r a c u ją ­

c y c h w k o m a n d a c h n a z e w n ą tr z o b o z o w y c h d r u ­

ści p o ż y w ie n ia .

tó w , m .in . p r z y r o z ł a d u n k u m a te r ia ł ó w b u d o w la ­ n y c h . S io s t r a w t e d y c z ę s to p o d a w a ła im c h le b i z u ­ p ę . W ie c z o r e m m o ja s io s tr a , ja k r ó w n ie ż i in n e

Przerzucam kartki pamiętnika i zatrzymuję się na jednej z nich:

d z ie w c z ę ta , k t ó r e n a s w ó j s p o s ó b z d o b y w a ły le ­ k a r s t w a i p o ż y w ie n ie , p r z y g o t o w y w a ł y i p o d r z u c a ­ ły

z a w in ią tk a

w

m ie js c a c h

znanych

w ię ź n io m .

W c ią g u d n ia d z ie w c z ę t o m ła tw ie j b y ło p o d c h o ­ d z ić lu b p o d je ż d ż a ć n a r o w e r a c h n a t e r e n p ra c y

Kiedyś —gdy po latach wielu Na pożółkłe spojrzysz karty Może nie tu, leiz nam w sercach Siad zostanie niezatarty.

w ię ź n ió w . M ło d z i e s e s m a n i, o b d a r z e n i u ś m ie c h e m m ło d e j d z ie w c z y n y , s ta w a li się ła g o d n ie js i. A b y li i ta c y e s e s m a n i, k t ó r z y w r ę c z u d a w a li, że n ie w i­ d z ą , że t u i ó w d z ie s p a d ło z a w in ią tk o p r z e z n a c z o ­ n e d la w ię ź n ió w . D z iś w ie m d o p ie r o , z ja k im n a r a ­ ż e n ie m ż y c ia u w ija ły się te m ł o d z iu tk ie s a m a r y ta n ­ k i, b y m o ż liw ie ja k n a jw ię c e j p o m o c y d o s ta r c z y ć

Siad zostanie niezatarty Chwil najcięższych w życiu naszym Osłodzonych nie na żarty Chlebem no i sercem Waszym. Milutkiej Halince na pamiątkę wpisał się Witek Strzałkowski.

w ię ź n io m .

c h e m i w z r u s z e n ie m p o k a z a ła m i s w ó j p a m ię tn ik .

Ile serca i wdzięczności wypływa z tego wiersza! Po­ dobne, ślicznie rzeźbione pamiętniki otrzymały Jasia Fyderek i Wanda Noworyta. Na szczególne uznanie za­ służyła właśnie Wandzia Noworyta. Harcerka, łącznicz-

226

227

K ie d y b y łe m ju ż d o r o s ł y i r o z m a w ia ł e m z H a lin k ą H a n d z lik o s tr a s z n y c h c z a s a c h w o jn y , z u ś m ie ­

ka. Za szaloną odwagę, bystrość, ryzyko, chęć udzielania pomocy jak najbardziej potrzebującym więźniom. Mło­ da, ładna dziewczyna, miała wypracowane perfekcyjne sposoby na łączność z pracującymi więźniami. Długo jej się to udawało, balansowała między życiem a śmiercią. Nadszedł jednak nieszczęśliwy dzień. Szesnastoletnia Wandzia została aresztowana i pod nadzorem esesmana zaprowadzona do bunkra na Bloku Śmierci. Kiedy tak szła, wzrok piętnastu tysięcy więźniów odprowadzał ją do miejsca kaźni. Więzień numer 889 upamiętnił ten dzień takim wpisem do jej pamiętnika:

i wiarę w człowieka ile w tobie mocy ile siły przetncania czas cię nie pokona bo dobroć trwalsza odgranitu bywa. *

„Pięknej Wandzi z Buny": ku tobie bilo 15000 naszych serc, gdyż zdawało się nam, że stamtąd, gdzie sztaś, nie ma powrotu. Przeżyła. Nikogo z więźniów nie wydała. Przygotowa­ na na śmierć, ale zawsze uśmiechnięta, dodawała otuchy więźniom na Bloku Śmierci. Uratowała wielu z nich od zagłady. Na apel więźniów Polaków —lekarzy dostarcza­ ła lekarstw. Ona wiedziała, dlaczego to wszystko robi. Czasem kromka chleba odmieniała świat w oczach więźnia: Mała kromko chleba w czas głodu podana ratująca życie

* Czesław Rodziewicz

228

Wiemy, że warunki, w jakich tu żyjemy, nie są odwetem za walkę podziemia polskiego. Tu, w obozie, realizuje się plan wyniszczenia narodu polskiego. Nie czeka nas ani nic lepszego, ani gorszego niż Żydów. Tyle, że może wszystko zostanie nieco przeciągnięte w czasie. Może właśnie w tym okresie hitleryzm i jego zbrodnicze mac­ ki wraz z całym planem unicestwienia narodów runą po­ grzebane we własnych, nikczemnych zbrodniach? Jak długo trwa walka, tak długo trwa nadzieja. Nadal chłodno, choć to już kwiecień. Na niebie ciem­ ne chmury i wiatr. Ciągle ten wiatr. Dzień coraz dłuższy, drzewa pokrywają się soczystą zielenią. Wielu kolegów nie doczekało wiosny. Więźniów ubywa gwałtownie, na ich miejsce przybywają transporty, nowe transporty. Co­ raz więcej numerów pięciocyfrowych. Kombinat śmierci pracuje precyzyjnie. Przychód i rozchód. Wszystko się zgadza. Obóz jest już wielkim, międzynarodowym zbio­ rowiskiem ludzkim. Z początku przywożono tu w ogromnej większości młodzież. W ostatnich transpor­ tach widać dużo starców i nieletnich, prawie dzieci. Prócz Polaków przywożą do Auschwitz Czechów, Słowa­ ków i Żydów. Krematorium pracuje pełną parą. Dzień i noc. Nigdy nie stoi bezczynnie. Duszący zapach palonych ciał kła­

dzie się stale na obóz. Syci sobą nie tylko powietrze, ale drewno, kamienie, piasek, ubrania, ciała i włosy żywych. Zapach ten niewątpliwie odstrasza od obozu wszelkie ptactwo. Przez cały czas pobytu nie widziałem nigdy żadnego ptaka, z wyjątkiem wron, które czasem latały gdzieś daleko, ponad ornymi polami. Najbardziej znani, znienawidzeni kapo: Johann Siegruth i Ernst Krankemann, niemieccy kryminaliści, sie­ ją śmierć i postrach wśród więźniów. Ale ich czas minął. Zostają dołączeni do transportu. Krankemanna esesma­ ni zamordowali w drodze do pociągu, widocznie nie był im już potrzebny. Siegruth powiesił się w wagonie na własnym pasku. Wzrasta zapotrzebowanie na siłę roboczą. Do obozu ciągle napływają więc nowe transporty. W Auschwitz II - Birkenau przybywają coraz to nowe baraki. Filie obo­ zowe - podobozy - rozrastają się jak pajęczyna. W szczytowym okresie było ich 39. Obejmowały one kopalnie węgla, zakłady chemiczne i wiele innych zakła­ dów produkcyjnych. Arbeitsdienstfiihrer prowadził rozli­ czenia z poszczególnymi firmami, na rzecz których pra­ cowali więźniowie. Nigdzie nie było lekko. Wszędzie pa­ dali, wyczerpani morderczą pracą. Kierownictwo obozu sprowadzało też wciąż nowe różne obozowe kanalie, kry­ minalistów z innych lagrów, zajmujących tu stanowiska kapo. Oni to przygotowywali zugangów do obozowej rzeczywistości. Znaczy to, że za byle co, może spotkać tych nowo przybyłych śmierć. Samowola i prześladowa­ nia więźniów nie mają bowiem granic. Nowi więźniowie nie znając panujących tu zwyczajów, dyktowanych przez życie obozowe, stają się szybko ofiarami samowoli kapo.

230

231

V

Nie znając niepisanych praw, popełniają błędy, które czę­ sto kosztują ich życie. Starzy więźniowie wiedzą, jak się zachować wobec katów. Wiedzą, jak oszczędzać się przy pracy, jeśli to tylko było możliwe. Stary więzień był czuj­ ny, potrafił ocenić sytuację. Taki przynajmniej bywał, do­ póki nie zmienił się w muzułmana. Takie właśnie zacho­ wanie umożliwiało przecież przetrwanie. Ale nie zawsze i nie wszędzie. Często decydowało szczęście. Niektórych z nas prześladowano prowokacyjnie. By­ ło tak z jednym nowo przybyłym. Był bokserem. Do­ wiedzieli się o tym kapo i zaczęli go bić kijami. W koń­ cu jeden z nich silnie uderzył więźnia w twarz. Ten stra­ cił w tym momencie „nerwy” i... oddał. Tym samym wydał na siebie wyrok. Był to jego początek końca. Zgraja oprawców rzuciła ofiarę na ziemię. Skrępowali mu ręce i tłukli kijami niemiłosiernie. Inni w tym czasie przywlekli drąg. Ułożyli ofiarę na wznak, a drąg na szyję torturowanego. Dwóch kapo stanęło na końcach drąga i „bawili się” w huśtawkę, rycząc przy tym ze śmiechu. Kapo, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, byli po­ strachem więźniów. Wyszukiwali sobie ofiarę. Każdy z nas mógł być na jej miejscu. Nad tym jednak „wybranym” więźniem znęcali się, żeby wszystkich nas poniżyć. Musieliśmy patrzeć, jak go katują, jak go zabi­ jają. Ręce zaciskały się w pięści, ale nie mogliśmy pomóc. Jeden z kapo znów miał zwyczaj przywoływać do siebie więźnia. Uderzał go pięścią w twarz. Wywrócony ude­ rzeniem więzień leżał bezbronnie na ziemi i czekał cier­ pliwie. Tak w tej sytuacji zachowywał się stary więzień. Dostawał kopa i . .. wstawaj ty Świnio. A nowy? Wyłożo­

Najczęściej stosowaną karą, była kara śmierci. U Niemców wszystko musiało być ujęte w regulaminie. Tu, w obozie jednakże żaden esesman czy więzień funk­ cyjny nie myślał o regulaminie. Wiedział, że ma zabijać, bo taki jest główny plan Trzeciej Rzeszy. Więc zabijali bezkarnie. Za opuszczenie miejsca pracy, za inne drobne, niewiele znaczące przewinienia - do gazu łub na szubie­ nicę. Każdy więzień, w każdym czasie, o każdej porze mógł być bestialsko zamordowany. Czasem dla zabawy, czasem z pobudek sadystycznych. Większe czy mniejsze egzekucje, to obozowa codzien­ ność. Często na wniosek oddziału politycznego, po ape­ lu, wywoływali numery więźniów. Widocznie przybyli do obozu już z wyrokiem śmierci, o czym skazani nie wiedzieli. Na terenie obozu odbywały się również egze­ kucje Polaków - cywilów, kierowanych do obozu przez gestapo, sądy, policję. Skazywano mężczyzn, kobiety i dzieci. Często całe rodziny.

232

233

ny na ziemię, podrywał się tak szybko, jak tylko potrafił i stawał na baczność. Kapo bywał wówczas wściekły. Jakże może się podnieść więzień po jego uderzeniu? Wa­ lił więc drugi raz. Więzień powtarzał jednak swoje za­ chowanie. Wstawał, by natychmiast stanąć przed kapo na baczność. Teraz, już kapo bardzo był wściekły, bo ta­ ki „afront” go spotkał w obecności innych więźniów, wa­ lił tak silnie, że ofiara w bezruchu pozostawała na ziemi na zawsze... Kapo zaś, ze stoickim spokojem, stawał buciorem na gardle nieszczęśnika. Wyciągał bez pośpie­ chu papierosa. Zaciągał się dymem, zadowolony. Zabito człowieka? Nic się nie stało. Zwyczajna rzecz!

Cel? Zastraszenie i obezwładnienie więźniów Auschwitz-Birkenau i całego polskiego narodu. Jedną z ta­ kich egzekucji opisuje były więzień obozu, dr Bolesław Zbozień:

które nie pozwoliło się zastrzelić. Przewrócił je na ziemię i stojąc dziecku na piecach strzelił mu w tył głowy. Wreszcie zastrzelił kobietę, a na samym końcu mężczyznę.

(...) na ulicy obozu oświęcimskiego spotkaliśmy Palitzscha. Prowadził przed sobą mężczyznę i ko­ bietę. Kobieta miała na ręku małe dziecko, dwoje większych dzieci w wieku około czterech i siedmiu lat szło obok. Cała grupa szła w kierunku Błoku Śmierci. Zdążyliśmy z kolegami dobiec do bloku 2 1. Z okna sali na piętrze spoglądaliśmy na dzie­ dziniec Bloku Śmierci, stojąc na stole znajdującym się w tej sali. Do końca życia pozostanie mi w pa­ mięci scena, która rozegrała się przed naszymi oczyma. Kobieta i mężczyzna nie stawiali oporu, gdy Palitzsch ustawił ich przed Ścianą Śmierci. Wszystko to odbywało się w największym spoko­ ju. Mężczyzna trzymał za rączkę dziecko znajdują­ ce się z lewej strony. Drugie dziecko stało pośrod­ ku nich, również trzymali je za ręce. Najmłodsze matka tuliła do piersi.

Było to coś potwornego (...). Potem, chociaż wy­ konywano wiele egzekucji, nie oglądałem ich.* Świadkiem jednej z takich egzekucji był również wię­ zień Franciszek Gulba, karnie skierowany do bloku nr 11. (Bloku Śmierci). Tak to wspomina: Któregoś wieczoru przyprowadzono do bloku 1 I. kilkanaście osób (...). W grupie tej były kobiety, mężczyźni i dzieci (...). Umieszczono ich w pod­ ziemiach bloku 11. (...). Około południa następ­ nego dnia wyprowadzono najpierw mężczyzn z wspomnianej grupy. Na dziedziniec bloku II. wyprowadzano ich po dwóch. Ręce mieli związane z tylu drutem. Wyprowadzał {ich] kałefaktor**, który doprowadzał skazańców pod Ścianę Śmier­ ci. Egzekucję wykonywał Ra[)[)ortfubrcr Palitzsch. W przerwach, nim doprowadzono następnych, za­ rzucał karabinek na ramię, zachowując całkowity spokój, palił papierosy, przechadzając się po dzie­ dzińcu.

Palitzsch najpierw strzelił w główkę niemowlęcia. Strzał w potylicę rozsadził czaszkę (...), powodu­ jąc ogromne krwawienie. Niemowlę zaszamotało się jak ryba, lecz matka jeszcze mocniej przytuliła je do siebie. Palitzsch strzelił następnie do dziecka stojącego w środku. Mężczyzna i kobieta (...) na­ dal stali nieruchomo jak kamienne posągi. Później Palitzsch szamotał się z najstarszym dzieckiem,

* APMO, Zespól Oświadczenia, t.70, k. 159-160. ** Jakob —niemiecki Zyd, dwumetrowy siłacz, bokser ze szkół­ ki Niemca Maxa Schmelinga, mistrza świata wagi ciężkiej; nie prze­ żył obozu, zamordowany przez Niemców; był człowiekiem, który za dużo wiedział.

234

235

N a k o n ie c p r z y p r o w a d z o n o k o b ie tę z d z ie c k ie m — p r z y p u s z c z a liś m y , że b y ła to m a tk a z c ó r k ą . M a tk a ( . . . ) t r z y m a ł a c ó r k ę za r ę k ę . O b ie b y ły r o z e b r a n e d o k o s z u li. P a litz s c h n a jp ie r w r o z s t r z e la ł m a tk ę . K ie d y ta o s u n ę ła się n a z ie m ię , d z ie c k o r z u c iło się z p ła c z e m n a c ia ło le ż ą c e j i r o z p a c z liw ie w o ła ło : M a m o ! M a m o ! P a litz s c h w ó w c z a s s t r z e lił d o d z ie w -

.

c z y n k i, le c z w id o c z n ie c h y b ił, b o d z ie c k o n a d a l o b e jm o w a ł o c ia ło m a tk i i p o tr z ą s a ło n im . N a d ­ b ie g ł k a ł e fa k t o r , k t ó r y p r z y t r z y m a ł d z ie w c z y n k ę , aby

P a litz s c h

m ógł

s w o b o d n ie

w y c e lo w a ć .

Za

c h w ilę d z ie c k o b y ło m a r t w e .

E g z e k u c je ta k ie o g lą d a liś m y p r a w ie c o d z ie n n ie .*

Czym w końcu jest człowiek? Homo sapiens? Czy aby na pewno jest myślący? Cały tragizm polega na tym, że Niemiec —chrześcijanin, mordował Polaka, Czecha, Sło­ waka czy przedstawiciela jakiejś innej narodowości —też jednak chrześcijan. Gott mit uns — tak wołali Niemcy. Fałsz i obłuda. Boże, chroń nas - wołały ofiary. Wierzyły one w Boga, a wiara ich była głęboka. Wiara, nadzieja i miłość. Tyle mogły przeciwstawić fałszowi i obłudzie. A gdzie tu sens? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Pozostaje więc na­ dal otwartym pytanie: czym jest człowiek? Wiosna. Maj 1941 roku. Dzień coraz dłuższy, sło­ neczko przyjemnie przygrzewa. Nie wszystkim dano do­ * APMO, Zespól Oświadczenia, t.7(), k.46 —47.

236

czekać tej wiosny. Wielu z mojego transportu ubyło, ci, którzy pozostali, mocno trzymają się życia. Jak długo? Boże dopomóż. Jutro znowu niedziela. Może pozwolą trochę odpocząć? Może. Kończy się kolejny dzień pracy. Wracamy do obozu. Tego dnia esesmani szczególnie drę­ czyli więźniów, byli bardzo brutalni. W czasie powrotu do obozu bili bezlitośnie, kopali i okładali kolbami. Słońce jeszcze na niebie. Przekraczamy główną bramę. —Rozejść się! Pędzę do bloku. W biegu nie zauważam esesmana. Nie przepuści takiej gratki. Zatrzymuje mnie krzycząc: —Ty polski psie, udajesz, że mnie nie widzisz?! —Nie widziałem —mówię. —Dlaczego nie zdejmujesz czapki? —Nie widziałem - jeszcze raz mówię. —Kłamiesz! Ty polska Świnio! —i wali mnie pięścią w twarz i zaraz poprawia jeszcze dwa razy. Przewróciłem się. Splunął na mnie i odszedł. Z obola­ łą twarzą stanąłem w szeregu do apelu. —Kto cię tak urządził? —pytają koledzy. Opowiadam, jak było. Mogło się gorzej skończyć. To duże przewinienie. Powtarzam sobie, już nie wiem który raz: trzeba być czujnym, aby utrzymać się przy życiu. Apel przebiega bez zakłóceń. „Kolacja” i spać. Zno­ wu jeden dzień poza mną. Nie najlepszy, ale żyję. Dzisiaj budzą nas o trzeciej rano. „Co jest?” —myślę. Szybko się wyjaśniło. Robimy porządki na bloku. Wszystko musi błyszczeć. Do apelu porannego mamy się z tym uporać. Uporaliśmy się. Blokowy zadowolony, my zmęczeni, niedospani, stajemy do apelu. I znowu 237

dzień, jak co dzień. Zęby się tylko nie napatoczyć na ja­ kiegoś zwyrodnialca. Po pracy wracamy na apel. O dziwo. Oczom nie wie­ rzę. Na dachu kuchni siedzą „malarze” i przyglądają się swojemu dziełu. Z daleka widać duże litery. Czytam, co z tych liter jest poukładane: E S

G I B T

N U R

M E 1 L E N S T E IN E

E IN E N H E IB E N

K E IT , N U C H T E R N H E JT

W E G -

Z U R

F R E IH E IT

G E H O R S A M ,

U N D

L IE B E

Z U M

-

S E IN E

F L E IB , S A U B E R V A T E R L A N D .*

Przez jakiś czas esesmani bawili się w egzaminowanie więźniów, czy pamiętają, co tam na dachu kuchni wyma­ lowano. Więzień musiał stanąć na baczność, zdjąć czap­ kę i dopiero recytować. Nie znającym języka niemieckie­ go było trudno zapamiętać, za co dostawali lanie lub „gimnastykę”: Hiipfen, Kniebeugen, Rollen. Nam Polakom zabroniono recytować ostatnie słowa. Polak musiał opuszczać słowa: ...Liebe zum Vaterland. Nam, Polakom, Ojczyzny nie było wolno kochać.

dziliśmy tam pieszo. Dopiero potem dojeżdżaliśmy kole­ ją, aż w końcu utworzono w Dworach, sześć kilometrów na wschód od obozu macierzystego, obóz dla więźniów zatrudnionych przy budowie olbrzymiej fabryki che­ micznej. Pracowało tam parę tysięcy więźniów. Sam marsz wykańczał tych do granic możliwości wyczerpa­ nych ludzi. Maszerujemy w tak zwanych Hundertscbaften. Grupy po stu więźniów plus kapo. Po stu i jeden kapo. Po stu ... Hundertschaft za Hundertschaftem, Hundertschaft z a... Tych Hundertschaftów było kilkadziesiąt. Idę w jednym z nich. W połowie drogi zaczyna się dzień. Dzień, jak co dzień. Harówka, pot i... Pierwszy okres pracy na Bunie byl straszny. Ja muszę wytrzymać! Jak długo? Jak długo?... W drodze powrotnej wleczemy swoich kolegów zmarłych i nie mogących iść o własnych siłach. Dużo ich. Dużo. Nie wytrzymali. Już nie wytrzymali.

* Istnieje tylko jedna droga do wolności —kamienie milowe na niej to: posłuszeństwo, pilność, czystość, trzeźwość i miłość do Oj­ czyzny.

Wreszcie udało mi się jakoś „urwać” z tego komanda. Zmieniam też blok. Już trzeci raz. Teraz należę do bloku 14 A. „A” - znaczy na piętrze. Czyli na piętrze bloku 14. Więźniowie tu jak wszędzie. Wynędzniali, głodni. Kilka razy zauważyłem przechodzącego do swej pryczy człowieka wyjątkowo spokojnego, wpatrzonego jakby w inny świat. Delikatny, subtelny, choć w obozowym pa­ siaku. Twarz pociągła, okulary w drucianej oprawie. Starszy już. „Mógłby być moim ojcem - myślałem pewnie jakiś rzemieślnik”. Wróciłem do swojej pryczy i pytam swego sąsiada: —Kto to, ten w drucianych okularach? —To ty nie wiesz?

238

239

Jeszcze nie nadszedł brzask —granica między nocą a dniem. Budzą nas, zmaltretowanych i słabych. Reszt­ kami sil złazimy z prycz. Komu został z kolacji kawałek chleba zjada go szybko, popija czymś ciepłym i biegnie do komanda. Buna-Werke-Kommando - oddalone od obozu sześć, a może siedem kilometrów. Na samym początku docho­

- Przecież wiesz, że od wczoraj tu jestem. - To ksiądz zakonny. Ojciec Maksymilian. Jeśli chcesz, on może cię wyspowiadać. On jest z transportu z Warsza­ wy. Ma numer 16670. Tym transportem, 28 maja, przy­ było tu sporo więźniów. Stoimy na apelu. Coś jest nie tak. Esesmani biegają jak opętani. Zbierają się przy naszym bloku. Już rozeszła się wieść, że jednego brak, i to z naszego bloku. Wiemy, że taka rzecz nie ujdzie nam bezkarnie. W naszych sze­ regach zapanował strach. Przecież komendant Hoss za­ powiadał: „Śmierć głodowa dla dziesięciu za tego, kto ucieknie”. Jest już późno. Puszczają nas na blok. Myślę, że tej nocy nikt nie spał. Dręczyła nas jedyna myśl: co będzie jutro? Nastało to jutro. Apel, wszystkie komanda rozeszły się do pracy, a my stoimy. Na baczność. Kończy się li­ piec. Słoneczko grzeje niemiłosiernie. Stoimy i stoimy. Bez kropli wody - stoimy. Słabsi padają. Doskakują do nich esesmani i kopniakami, i pejczem, z pomocą bloko­ wego, podnoszą delikwenta, który natychmiast z powro­ tem pada na ziemię. - Precz z tym gównem - krzyczy esesman. W yciągają zmaltretowanego i rzucają obok szere­ gów. Wracają komanda pracy. Wszyscy muszą być świadkami kary, jaka nas spotka. Do naszego bloku zbliżają się esesmani z Lagerfiihrerem Fritzschem na cze­ le. Zawsze mówimy: nosisz na plecach śmierć i nigdy nie wiesz, czy staniesz na najbliższym apelu. Teraz nie wiemy, kto z nas nie stanie jutro na porannym apelu. Jeszcze nie wiemy.

- Zbieg się nie znalazł. Za niego zginie śmiercią gło­ dową dziesięciu z was - mówi Fritzsch i wzrokiem obma­ cuje szeregi bloku, ciekawy, jakie zrobił wrażenie. A my stoimy wyprężeni jak struny. Nawet najsłabsi dźwigają głowy do góry, cherlawe piersi wysuwają do przodu, a nieposłuszne rozumowi ręce - drżą. Fritzsch wolno przechodzi przed pierwszym szeregiem. W ręku trzyma pejcz, którym wolno, z premedytacją wskazuje pierwszego „wybrańca”. - Ten! - pada głośne, wyraźne, krótkie słowo. Słowo śmierci. Esesmani wyciągają skazańca z szeregu. Kilkoro ska­ zanych, trupio-bladych więźniów oczekuje swego kresu. - Pierwszy szereg, pięć kroków naprzód marsz! - pa­ da komenda. Szereg wysuwa się do przodu, a Lagerfiihrer kontynu­ uje swoje „dzieło”. I znowu: -T en ! Słyszymy z jękiem wydzierające się z gardła słowa: - Jezus, Maria! Moje dzieci! Przerażonego skazańca wyciągają esesmani. Stoję w tym szeregu. Wzrok kata zatrzymuje się na dwie, mo­ że trzy sekundy na mojej twarzy. Te trzy sekundy są dla mnie wiecznością. Z wolna dochodzę do siebie. Radosna świadomość, że będę żył miesza się z potwornym drże­ niem całego ciała. Nie słyszę i nie wiem, jak dalej prze­ biega wybiórka. Kiedy ochłonąłem, wyraźnie zobaczyłem księdza. Spokojnego, wyprostowanego, stojącego przed Lagerfiihrerem. - Chcę pójść na śmierć za jednego ze skazanych.

240

241

Fritzsch jest zupełnie zbity z tropu. Nie rozumie, o co chodzi. - Dlaczego? - pyta. - Stary i schorowany jestem. Nikomu niepotrzebny. - Za kogo chcesz umrzeć? - Za tego kolegę —wskazał ręką. —On ma żonę i dzieci. - A ty, kto jesteś? - Jestem księdzem katolickim. Przez chwilę panuje śmiertelna cisza. - Dobrze, idź! Dnia 14 sierpnia 1941 roku numer 16670 jeszcze żył. Byl ostatnim z żyjących wśród skazańców. Obozowy kat - Bock - wbił więc w tym dniu strzykawkę z kwasem fenolowym w jego serce. Tak zmarł ten, który znal wartość życia i cenę miło­ ści, jak tysiące innych tu będących. Ten, po twarzy bity. Ojciec Maksymilian Kolbe. Złożył swoje kości w miejscu największego bestialstwa ludzkiego i zarazem w miejscu największego heroizmu człowieczego. (■ ■ ■ ) Kiedy będziesz w Auschwitz Przejdź aleją śmierci i sampojmiesz Jak kosmicznajest odległość między Słowem a czynem, tym, czym właściwie ma być